ROZDZIAŁ XIII

Prawdą było to, co powiedział Dominik. Ulvhedina coś powstrzymywało.

To jednak nie zbliżająca się zima opóźniała jego wyprawę do Doliny Ludzi Lodu w Trondelag. Gdyby zdecydował się przeprawiać przez góry Dovre przed nadejściem mrozów, zdążyłby.

Nie wstrzymywały go także rany. To, czego dokonał Niklas, graniczyło niemal z cudem. Nigdy jeszcze zaniedbana stopa Ulvhedina nie była w tak dobrym stanie, wolna od zakażenia. Pewnego dnia odważył się nawet zerknąć na nią. Widok, którego unikał przez wszystkie lata, już go nie przerażał.

Nie, wstrzymywało go coś innego: coś, czego sam nie potrafił określić.

Najpierw triumfalnie odjechał z Grastensholm z całym fantastycznym skarbem Ludzi Lodu. Zabrał też ze sobą Kaleba, by ten wskazał mu drogę. Wszystko szło tak gładko. Zwyciężył tych przeklętych pyszałków. Był silniejszy!

Staruch sprawiał mu jednak wiele kłopotu podczas jazdy konno. Wręcz katastrofalnie ją opóźniał. Wkrótce uznał, że w ten sposób nigdy nie dotrze do Trondelag. Wydusił więc ze starego objaśnienia dotyczące drogi do Doliny Ludzi Lodu i zrzucił go z konia.

Teraz jechało mu się dużo wygodniej.

Coś jednak zaczęło dziać się w jego świadomości. Im dalej na północ docierał, tym bardziej był niezadowolony i rozgoryczony.

Gdziekolwiek dojechał, wszędzie zwracał uwagę. Wieść o nim rozniosła się po całym Ostlandet. Niekiedy podążano jego śladem. Czasami żołnierze i chłopi zbierali się pod rozpadającymi się chałupami, w których nocował. Stali tak ze strzelbami, motykami i widłami do siana, przestraszeni, ale gotowi na wszystko, byle go pojmać.

Mógł ich wszystkich pozabijać. Nie czynił jednak tego, tylko wskakiwał na nieocenionego wierzchowca i ruszał z kopyta, a niecelne kule świszczały mu mimo uszu.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie zabija.

Nadal bez skrupułów kradł jedzenie, którego potrzebował dla siebie i dla konia. Wcześniej nigdy się przed tym nie wzdragał. Teraz jednak zaczął odczuwać nieprzyjemne ściskanie w dołku. Dlaczego – nie pojmował.

W Dolinie Gudbranda coś jakby jeszcze mocniej go wstrzymywało. Nie uśmiechała mu się długa przeprawa przez góry. Miał niejasne wrażenie, że zbytnio oddala się od czegoś ważnego. Znalazł wymarzone schronienie – dużą opuszczaną zagrodę, położoną wysoko za wsią, której nazwy nie znał i poznać nie pragnął. Zagroda była zbyt dobrą kryjówką, by miał opuścić ją natychmiast, stwierdził. Nagle jakby przestało mu się tak bardzo spieszyć do Doliny Lodzi Lodu.

Został więc w opustoszałej zagrodzie. Była tam stajnia dla konia, niedaleko miał do wsi, dokąd wybierał się na łupieżcze wyprawy, by zdobyć pożywienie. Nikt nie wiedział, gdzie się ukrywa.

W zagrodzie nareszcie wyjął czarodziejski skarb. Nic jednak nie zrozumiał, nic z tego, co zostało napisane, nie rozpoznał także niczego z jego zawartości i nie wiedział, do czego można tego użyć. Ogarnęła go tylko jeszcze większa, zachłanna żądza posiadania całości.

Na cóż jednak mogło mu się to przydać, skoro nie było nikogo, kto wprowadziłby go w sekrety tajemnej wiedzy?

Nocami zaczęły go dręczyć sny, obecność czegoś łagodnego, kobiecego. Ulvhedinowi obce było pojęcie tęsknoty. Nie wiedział, że istnieje. Leżał więc tylko, rzucając się z boku na bok, chcąc pozbyć się widoku pary rozradowanych oczu, uchylonych ust, które w każdej chwili mogą się roześmiać. Złocistożółtych loków, opadających burzą wokół rumianej twarzyczki. Sny jednak kończyły się zawsze tym, że radość w błękitnych oczach umierała. We śnie bowiem robił wszystko, by odpędzić uśmiech.

Ulvhedin budził się wówczas, zlany zimnym potem.

Zaczął przekradać się do wsi wieczorami. Krył się w ciemności wśród drzew. Tam w dole była gospoda, a w niej kobieta, która każdego wieczora towarzyszyła innemu mężczyźnie.

Ostatnio Ulvhedinowi było jeszcze trudniej. Jego myśli stale krążyły wokół cudownych doznań, których doświadczył w drodze z Noreflell do Grastensholm. Wziąć w posiadanie kobietę – mocno, brutalnie, intensywnie… Czy przeżył kiedykolwiek coś piękniejszego? Wspomnienie rozniecało w nim coraz większy ogień.

Ta kobieta…

Pewnego wieczoru wyszła z gospody sama.

Zataczała się, idąc drogą. Była to dość postawna niewiasta, wcale niebrzydka i nie bardzo jeszcze stara.

Ulvhedin wynurzył się z ciemności i chwycił ją za nadgarstki.

– A to ci dopiero! – wymamrotała niewyraźnie. – Czy to Jego Wysokość we własnej osobie?

Pociągnął ją między drzewa i rzucił na ziemię. Kobieta chichotała.

– Słyszałam już o tobie – powiedziała. – Chłopi boją się ciebie do szaleństwa. Nikt nie wie, gdzie mieszkasz, ale ja wiem! Przychodzisz z miejsca, gdzie jest gorąco? A teraz chcesz sobie użyć? No, mówią, że ten tam na dole ma niezły rynsztunek. Ruszaj więc, ja przyjmę wszystko!

Ułożyła się bez zbędnych ceremonii.

Ulvhedin klęknął między jej nogami. Z rozchylonych ust wionęło marną gorzałką, brak było kilku zębów. Czuł niesmak, w uszach brzmiał mu dźwięczny głosik: „Bardzo proszę, nie!” Łagodne, niebieskie oczy… Pieszczota na znak wybaczenia tego, że ją zhańbił. Ciepłe, dobre oczy…

Oderwał się od marzeń i spojrzał na kobietę, która leżąc wyczekiwała. Bezczelne spojrzenie, nijakie, postrzępione włosy, zużyte ciało…

Wspólnota? W jego świadomości nagle pojawiło się nowe słowo. Poczucie więzi…

Dla niego to właśnie była wspólnota, innej nie znał.

– Na co czekasz? – w głosie kobiety brzmiało zniecierpliwienie. – Chodź, niech cię poczuję! Sprawdzę, czy masz się czym chwalić!

Jej dłonie przebiegły po jego ciele.

Myśli Ulvhedina wirowały w głowie jak opętane. Naiwne oczy. „Przecież ja was lubię, panie”. Głos…

– Do pioruna! – warknął, odpychając natrętną dłoń kobiety. Podniósł się, drżący. – Do stu czortów!

Miał ochotę uderzyć ją w prostacką twarz, ponieważ była kimś innym. Dlatego, że poniżył się i jej dotykał. Nie uderzył jednak. Uciekł stamtąd do miejsca, w którym ukrył konia. Dosiadł go i wściekłym galopem ruszył do zagrody. Tam długo siedział na przymocowanej do ściany ławie z głową ukrytą w drżących dłoniach.

Rozluźnił ubranie i przyglądał się sobie. Wspominał delikatne ciało, które obejmował już tak dawno temu. Patrzył, jak rośnie jego męskość.

Pamiętał ramiona obejmujące go za szyję, krzyki, śmiertelnie pobladłą twarz, łagodność zmieniającą się w przerażenie, które także wkrótce zgasło…

Powoli jego dłoń powędrowała niżej. Dlaczego zrzucił ją z konia? Miał ciągle przed oczami gładkie pośladki, był wtedy gotowy, wystarczyło tylko wedrzeć się od tyłu. Cóż się z nim wtedy, do diabła, stało?

To prawda, była zakrwawiona i posiniaczona, ale jakież to miało znaczenie? On przecież i tak by tego nie poczuł.

Zamknął oczy, znów wyobraził sobie różowy tyłeczek i zaraz zmysły go opętały. Nie mógł już dłużej się wstrzymywać.

Kobieta z wioski zniknęła z jego myśli, jakby nigdy jej nie widział.

Później już tylko siedział, ciężko dysząc.

Nie było tak, jak w latach młodzieńczej samotności. Czegoś brakowało; brakowało tak bardzo, że zdawało mu się, iż pęknie mu serce.

Mijały dni. Ulvhedin nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Był wściekły na samego siebie, ponieważ nie mógł zdecydować się na dalszą jazdę. Przez cały dzień krążył po domu, co i raz waląc pięścią w ścianę.

– Zwyciężyłem ich, diabelnych durniów! Zabrałem to, co chciałem, mam skarb, zrobiłem z tą dziewczyną to, na co miałem ochotę, i wygrałem z tą drugą, z tą, której wydawało się, że wie wszystko.

Nocą budził się zlany potem i czuł, jak samotność wciska się przez ściany coraz głębiej i głębiej.

– Muszę przejechać przez góry. Na co czekam? Jutro wyruszam.

Ale każdego ranka stwierdzał nieodmiennie, że pogoda jest niedobra lub że musi zdobyć więcej pożywienia dla konia albo też z nogą nie jest jeszcze najlepiej…

A nodze nic już nie dolegało.

Często łapał się na tym, że stoi zapatrzony w dal. Na południe!

Wtedy rósł jego gniew, zamykał się i myślał. Myślał o tym wszystkim, co osiągnie, gdy dotrze do Doliny Lodzi Lodu.

Nie było jednak nikogo, kto nauczyłby go, jak posługiwać się czarodziejskimi środkami.

Zwykle wtedy zapalała się w nim iskierka ostrożnej nadziei. A może powinien wrócić i zapytać pyszałków, jak nazywał tych troje, którzy go zniewolili i upokorzyli?

Gdy tylko zdawał sobie sprawę, co chodzi mu po głowie, przeklinał głośno, z wrzaskiem rzucał się, niszcząc wszystko, co znalazło się w zasięgu ręki.

Nie próbował już więcej szukać sobie kobiety. Na co mu baby? Zawsze radził sobie bez nich.

Pewnej grudniowej nocy przyśnił mu się sen, który omal go nie złamał. Nie był to jak zwykle sen o drobnej, rumianej chłopce. Tym razem dotyczył tej drugiej, mądrali. Nie objawiła mu się we śnie tak wyniosła jak zawsze, nie, teraz okazywała mu życzliwość. Sądził, że nie jest do tego zdolna. „Spróbujmy razem, Ulvhedinie – mówiła łagodnym, przyjemnym głosem. Jej mądre oczy błyszczały ciepłem. – Możesz stać się kimś wielkim, szlachetnym, kogo zwykli ludzie nigdy nie zapomną. Możesz przejść do historii.”

We śnie nie szydziła z niego, przynajmniej nie otwarcie. On zachował tylko milczący sprzeciw.

„Zobacz – mówiła pokazując księgi. – To może być twój świat. Popatrz na dwory w tej parafii! Czy nie chciałbyś osiedlić się na takim dworze? Niklas nauczyłby cię, jak się nim zajmować. Czy nie chcesz stać się człowiekiem, Ulvhedinie?”

„Uważasz, że ludzi warto naśladować? – odparł drwiąco. – Popatrz na moją stopę! Spójrz na rany od kul!”

„Nie lituj się nad sobą. Pomyśl o bólu, o cierpieniu, jakiego stałeś się powodem! Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Ulvhedinie! Pragniemy ci pomóc w walce ze złem, które tkwi w tobie.”

Parsknął śmiechem.

„Złóż swój los w moje ręce, Ulvhedinie! Jestem jedyną osobą, która może skruszyć twój twardy pancerz.”

„Nie! – wrzasnął. – Ty nie możesz! Nie ty!”

Ale jego opór słabł. Przerażony budził się mokry od potu, słysząc echo własnego krzyku we śnie.

Tego ranka nagle się zdecydował. Dość już tego!

Spakował paszę dla konia i cały zapas jedzenia, który zdołał ukraść. Z dwóch kijów sporządził płozy, umocował je do siodła. Gałązkami wikliny przywiązał do nich ładunek.

Wyruszył na północ…

Pogoda była ładna, nie obawiał się więc przeprawy przez góry. Jechał cały dzień wzdłuż grani, aby nikogo nie spotkać. Nie chciał tracić czasu.

Przenocował w zrobionym przez siebie szałasie w świerkowym lesie. Następnego dnia w południe ujrzał góry Dovre.

Droga w góry minęła bez kłopotów, choć przez cały czas odpychał od siebie natrętną myśl, że podąża w złym kierunku. Nieustannie kusiło go południe, ale także dręczyło dawne, nie do końca uświadomione pragnienie odnalezienia doliny. Wiedział, że ona leży na północy. Czegóż więc ma szukać na południu?

Ulvhedin miał wrażenie, że rozpada się na kawałki.

Dolina Ludzi Lodu… Tam przecież zmierza!

Ale co miałby tam robić?

Może oni wiedzieli, te pyszałki na Grastensholm?

Ten stary, który spadł ze schodów, kiedy Ulvhedin wyrwał mu worek?

A jeśli już nie żył?

Czy wobec tego nikt nic wie?

Do diabła, do diabła, do diabła!

A może ten zadzierający nosa, co nazywa się Niklas, wie, do czego służy zawartość worka? Mówiono, że skarb ma przypaść jemu.

O nie, skarb był własnością Ulvhedina, nikogo innego. Na pewno nauczy się z tym obchodzić. Będzie miał wizje, nagłe objawienie. Oby tylko dotarł do doliny.

Tak, na pewno tak się stanie.

A jeśli nie?

Może jednak mimo wszystko powinien poradzić się tych z południa? Zawrócić i nauczyć się?

Cóż za głupie myśli! Teraz, kiedy już niemal dotarł na miejsce?

Ulvhedin wkrótce miał się przekonać, że daleko mu jeszcze od celu.

Kiedy osiągnął rozległe bagniska Fokstu, zobaczył, jak wiatr zwiewa śnieg z wierzchołków gór. Wkrótce wierchy spowiły się w płaszcze chmur, z których opuszczał się na ziemię biały tren.

Śnieg.

Ulvhedin wstrzymał konia. On sam był twardy, całe lata radził sobie w najróżniejszych warunkach. Ale nigdy dotąd nie miał konia i nie wiedział, ile wytrzyma zwierzę. Za nic w świecie nie chciał go stracić.

E, to na pewno tylko pojedyncza chmura. W każdym razie tu, na otwartych bagniskach, nie było miejsca, w którym można szukać schronienia. A jechać z powrotem? Kiedy już dotarł tak daleko?

Przypomniał sobie, że mijał po drodze kryjówkę, półokrągły dom z kamienia, z dachem z brzozowych gałęzi, krytym darnią. Było to jednak dość dawno temu.

Na pewno przed nim będzie coś podobnego.

Jechał dalej, choć pierwsze płatki śniegu wirowały już wokół niego, a chwilę później rozpętało się białe piekło.

Wkrótce zostawi je za sobą.

Nic jednak na to nie wskazywało. Ulvhedin nie był ubrany wystarczająco ciepło. A ile jest w stanie znieść koń?

I najważniejsze: jak odnaleźć drogę? A jeśli kręci się w kółko, krąży cały czas w tym samym miejscu?

Zatrzymał się.

Gdyby był sam, na pewno nie zrezygnowałby tak łatwo. Niepokoił się jednak o swego kompana, konia.

Kompana? Pierwszy raz w życiu Ulvhedin użył tego słowa. i rzeczywiście tak czuł. Miał kompana.

Jakie wspaniałe to było słowo i uczucie! Miał jeszcze jednego towarzysza. W myślach. To była ona, znał jej imię, bo przedstawiła się; „Dobry wieczór, nazywam się Elisa.” Po dziecinnemu, naiwnie. I jeszcze kiedyś powiedziała: „Och, to musi bardzo boleć! O jego ranach.

Elisa…

Zabrzmiało tak miękko. Jak powiew wiatru latem.

Przeklęta dziewucha, kogoś tak śmiesznego jak ona nigdy nie spotkał. Najgłupsza na świecie! Dziewczyna! Z dziewczynami nie można się przyjaźnić! Można je brać, niewolić, rwać na strzępy. A potem wyrzucać. Niepotrzebne nikomu robaki!

Nie zauważył nawet, kiedy zawrócił konia.

Ulvhedin poczuł ściskanie w dołku. Wstrętne ssanie, uczucie, które pojawiało się, ilekroć pomyślał o niej, o dziewczynie. „Zrobię dla was wszystko, panie, tylko nie to, wybaczcie.”

Gdzie może być ten dom z kamienia?

Szukał go przez godzinę, może dwie. Śnieżna zamieć szalała nad Dovre, przesłaniała pola, podobne duchom spirale śniegu wirowały nad mokradłami. Musiał zsiąść z konia i lepiej umocować ładunek.

Parł dalej, nic już nie widząc.

Kiedy zmierzch zabarwił śnieg na niebiesko, rozpoznał wreszcie, gdzie jest. Tędy jechał przed południem? Tu gdzieś musi być ów kamienny budynek… Ale gdzie?

Odnalazł schronienie, zanim zapadła ciemność. Zmarznięty, skostniały, do krwi osmagany wichrem i lodem, wprowadził konia w ostoję spokoju, do pustego budynku z kamienia. Wejście do domu osłonięte było od wiatru, zaspy nawianego śniegu układały się po obu stronach otworu.

W środku znajdowało się prymitywne palenisko. Ulvhedin poświęcił brzozowe drągi na rozpalenie ogniska. Dał koniowi siana, sam posilił się nieco, sięgając do swych „uczciwie” skradzionych zapasów. Powoli zaczynali się rozgrzewać.

Zamaskował śniegiem otwór wejściowy i zapchał największe dziury w ścianach. Dołożył do ogniska, zajrzał do konia i przykrył go derką, a potem sam zwinął się pod okryciem i zasnął.

Ulvhedin miał wrażenie, że znalazł się w połowie drogi do wszystkiego. W połowie drogi do Doliny Ludzi Lodu i w połowie drogi z powrotem. W połowie między północą a południem, między życiem a śmiercią. Między przeszłością a bardzo niepewną przyszłością.

Stał teraz na granicy dzielącej całe jego życie. Ciągnęło go w obu kierunkach i nie potrafił zdecydować, który powinien wybrać.

Burza śnieżna trwała pięć dni.

Najtrudniej było o drewno, potrzebne do utrzymania ciepła. Udało mu się pozbierać resztki w środku i na zewnątrz swej przystani, ale na dwa ostatnie dni nie zostało już nic. On i koń mogli już tylko trzymać się blisko siebie, kradnąc sobie wzajemnie ciepło, otuleni we wszystko, co tylko mogło chronić ich przed zimnem. jedzenie wystarczyło, a wodę mieli ze śniegu, który Ulvhedin stopił i przechowywał w skórzanym bukłaku, znalezionym w bagażu Elisy.

Szóstego dnia obudziła go absolutna cisza.

Wybił dziurę w śnieżnej ścianie w wejściu i wyjrzał na zewnątrz.

Powietrze było przejrzyste, spokojne, ale bez słońca. Zimno, nie bardziej jednak, niż dało się znieść.

Widok natomiast…

Wszystko było białe, tylko białe, żadnej innej barwy. Linie horyzontu wtopiły się w biel nieba, drogi i ścieżki zniknęły.

Tylko dlatego że pamiętał, w którym miejscu znajdował się kamienny budynek, mógł teraz określić, gdzie jest południe.

Jeśli oczywiście nie był to inny dom z kamienia niż ten, który zauważył jadąc pod górę.

Musiał uwierzyć, że to ten sam.

Ulvhedin nie zastanawiał się długo. Nagle po prostu znalazł się na drodze na południe. Było to jedyne właściwe posunięcie, bowiem tylko jadąc w tym kierunku miał możliwość dotrzeć wkrótce do wiosek. Na północy rozciągały się nieznane mu góry Dovre. Przez wiele dni mógł błąkać się po śnieżnych bezdrożach, nie osiągając celu.

Śnieg okazał się głębszy, niż przypuszczał, musieli więc posuwać się wolno. Było jeszcze dość paszy dla konia, a on miał wodę. Nawykł do radzenia sobie bez jedzenia przez długi czas; niebezpieczeństwo i głód stanowiły nieodłączną część jego życia.

I podczas gdy mieszkańcy Norwegii świętowali Boże Narodzenie, Ulvhedin i jego koń spuszczali się w dół. Długie stromizny, okrężne drogi i niespodziewane przepaście, kłopoty z odnalezieniem kierunku…

Tuż przed Nowym Rokiem dotarli w spokojniejsze rejony lasów. Nie te, z których przybyli. To była nieznana okolica.

Tutaj także leżał śnieg, ale nie taki głęboki i uciążliwy.

W dzień Nowego Roku 1696 – choć o tym Ulvhedin nie wiedział – dotarli do jakiejś wioski.

Pierwszy raz w życiu z gardła wydarł mu się jęk rozpaczy. Ulvhedin nie mógł podejść do żadnej z zagród i prosić o nocleg dla siebie i miejsce w stajni dla konia. Musiał szukać nie zamieszkanych chałup. W pierwszej wsi nie znalazł takiej. I znów czekała go wędrówka, często bowiem, gdy droga była nieprzejezdna, kroczył u boku konia, jakby chcąc zachować wobec niego lojalność. Torował drogę, wspierał swego wiernego kompana, przemawiając do niego głosem, którego nikt wcześniej nie słyszał z ust lodowatego Potwora.

W Alvdal, daleko na wschód od Dovre, Ulvhedin odnalazł letnią zagrodę. Tam zatrzymali się, znaleźli ciepło, dach nad głową; mogli wypocząć. Stąd znów mógł wyprawiać się na łupieżcze wyprawy w poszukiwaniu strawy. Bywało jednak, że jedzenie stawało mu w gardle, gdy pomyślał, że pożywia się kradzionym.

Śnieg padał także i tu, ale nie był groźny. W komórkach dość było siana, na opał Ulvhedin rąbał górską brzozę, a jedzenie potrafił zdobyć, mimo że coraz niechętnej włamywał się na strychy wioskowych spichrzy.

Tej zimy toczył walkę: jeden dzień nienawiści i żądzy zemsty, tęsknoty za Doliną Ludzi Lodu i wszystkim, co mogło się tam kryć; drugi wypełniony obezwładniającą słabością, z niejasnymi, słodkimi wizjami, tak obcymi duszy samotnego wilka.

Oby tylko przyszła wiosna, pojedzie dalej, przez góry, do Trondelag!

Ale kiedy nadeszła wiosna, Ulvhedin był w drodze na południe…

Nie mógł nikogo zapytać o drogę do Grastensholm. Ale przecież przedtem także szukał i znalazł! Teraz powinno być łatwiej, nie musi już powtarzać starych błędów.

Któregoś dnia, zdumiony, zadał sobie pytanie: czy naprawdę kiedyś zabijałem? Pozbawiałem ludzi życia? Wydawało mu się jednak, że od tamtych czasów upłynęła już cała wieczność. Kogo mógł prosić o wybaczenie?

Jego twarz znów wyrażała tylko obojętność.

Wiedział, co ma załatwić na Grastensholm. Wydusić z nich prawdę o skarbie, muszą go nauczyć wszystkiego o formułach i proszkach. A potem… Tak, jeszcze raz wykorzysta dziewczynę, dobrze mu to zrobi. Będzie tak, jak on zechce. Weźmie od niej wszystko, co będzie mu mogła dać, a potem skończy z nią na zawsze. Ta druga, co tak zadziera nosa, co potraktowała go tak arogancko, ją nauczy moresu. Wepchnie jej wszystkie nauki o miłości do drugiego człowieka z powrotem do gardła. Będzie zabijał powoli i rozkoszował się jej śmiercią.

Nie, nie zabije jej! Aż zadrżał na samą myśl. Ale zniszczy wszystko, co jest jej drogie, wszystko, czego będzie bronić. Skończy z tymi głupotami raz na zawsze.

A potem… potem będzie miał dość sił, by szukać ukrytych źródeł Ludzi Lodu.

Ukryte źródła Ludzi Lodu? Skąd wzięło się to wyrażenie?

Po prostu nasunęło mu się ot tak, bez powodu. Ulvhedin był silny, miał w sobie tajemną moc, teraz musiał to przyznać.

Zaczął się spieszyć. Podsłuchiwał pod ścianą, koło gospody, żeby zorientować się, gdzie jest i którędy ma jechać. Największą jednak pomocą służył mu własny instynkt.

Ulvhedin był prawdziwym synem Ludzi Lodu.

Czyim jednak? Nie wiedział tego nikt poza Villemo i Dominikiem. A oni, jak na razie, nie zdradzili ani słowem prawdy o pochodzeniu Ulvhedina.

Загрузка...