Ziemia ugina się pod ciężarem lata. Niebo pulsuje ogłupiającym upałem. Wszystko wydaje się ustalone z góry i właściwie urządzone. Timothy śpi. Śpi Oliver.
Pozostaliśmy — Ned i ja. Przez te kilka miesięcy nabraliśmy sił, a skóra pociemniała nam od słońca. Żyjemy w jakimś śnie na jawie, przepływając cierpliwie wśród fal codziennych obowiązków i rytuałów. Nie jesteśmy jeszcze w pełni upierzonymi braćmi, lecz czas naszej Próby dobiega końca. Dwa tygodnie po dniu, w którym kopaliśmy groby, opanowałem rytuał trzech kobiet i od tego czasu nie miałem żadnych kłopotów z przyswojeniem sobie wiedzy, której uczyli mnie bracia.
Dni mijają, zbijając się w jeden dzień. Stoimy tu poza czasem. Czy to w kwietniu pojawiliśmy się po raz pierwszy między braćmi? W jakim roku i który rok jest teraz? Sen na jawie, sen na jawie. Czasami myślę, że Oliver i Timothy to postacie z innego snu. Snu, który miałem dawno, dawno temu. Zaczynam zapominać rysy ich twarzy. Jasne włosy, niebieskie oczy — tak… lecz co jeszcze? Jakie mieli nosy, jak zarysowane podbródki? Ich twarze zacierają się. Timothy i Oliver odeszli, Ned i ja pozostaliśmy. Pamiętam ciągle głos Timothy’ego, ciepły, melodyjny bas, doskonale kontrolowany, pięknie modulowany, ze śladem nosowej, arystokratycznej wymowy. I głos Olivera, czysty, mocny tenor; twarde, wyraźnie wymawiane głoski, neutralny akcent — bezakcentowy Amerykanin z prerii. Jestem im winien wdzięczność. Umarli za mnie.
Dziś rano zachwiała się ma wiara; tylko na moment, ale był to moment straszny. Pod mymi nogami otworzyła się otchłań zwątpienia — po tylu miesiącach całkowitej pewności! — zobaczyłem diabły z widłami, usłyszałem przerażający śmiech szatana. Schodziłem z pola i przypadkiem spojrzałem przed siebie na płaski, kamienny krajobraz ku miejscu, w którym leżeli Timothy i Oliver; i niespodziewanie rozległ się w mej głowie cienki, zgrzytliwy głos pytający: „Czy sądzisz, że coś tu zyskałeś? Jak możesz być pewny? Ile masz pewności, że to czego szukasz, w ogóle jest możliwe?” Doznałem chwili paraliżującego strachu, wyobraziłem sobie, jak patrzę zaczerwienionymi oczami w lodowatą przyszłość, w której więdnę, kurczę się i rozpadam w proch wśród pustej, przeklętej krainy. Chwila zwątpienia opuściła mnie tak szybko, jak nadeszła. Może była to tylko wędrująca bez celu chmura nieokreślonego niezadowolenia, przeganiania powoli poprzez kontynent ku Pacyfikowi; chmura, która zatrzymała się na chwilę, by mnie zaniepokoić. Wstrząsnęło mną to doświadczenie i pobiegłem do domu, chcąc znaleźć Neda i powiedzieć mu o wszystkim, lecz kiedy zbliżyłem się do jego pokoju, epizod ten wydał mi się zbyt nierealny i śmieszny, by go z nim dzielić. „Czy sądzisz, że coś tu zyskałeś?” Jak w ogóle mogłem w to wątpić? Eli w okowach tajemniczego zwątpienia!
Drzwi do pokoju Neda były otwarte. Zajrzałem i zobaczyłem, jak siedzi zgarbiony, trzymając twarz w dłoniach. Wyczuł jakoś moją obecność, szybko podniósł wzrok zmieniając wyraz twarzy, zastępując widoczne na niej przez chwilę rozpacz i odrzucenie miną, która ostrożnie miała mi nic nie powiedzieć. Lecz oczy miał błyszczące z napięcia i — jak sądzę — dostrzegłem w nich błysk niedoszłych łez.
— Też to poczułeś? — zapytałem go.
— Co poczułem? — odparł niemal wyzywająco.
— Nie, nic.
Lekkie wzruszenie ramion. Jak możesz być pewien?
Próbowaliśmy się ograć, blefując. Ale dziś rano wątpili wszyscy. Ta choroba zaatakowała nas obu. „Ile masz pewności, że to, czego szukasz, w ogóle jest możliwe?” Czułem, jak pomiędzy nami wyrasta mur uniemożliwiający mi powiedzenie mu o strachu, który czułem, a jemu zapytanie mnie, czemu jestem taki rozkojarzony. Zostawiłem go i poszedłem do pokoju, żeby wziąć kąpiel, a później zjeść śniadanie. Siedzieliśmy razem, ale nie odzywaliśmy się do siebie. Niedługo miało się odbyć nasze poranne spotkanie z bratem Antonim, ale jakoś czułem, że nie powinienem na nie iść, i po śniadaniu zamiast na spotkanie poszedłem do swego pokoju. „Czy sądzisz, że coś tu zyskałeś?” Pełen sprzecznych uczuć ukląkłem przed wiszącą w moim pokoju wielką maską z mozaiki, przedstawiającą czaszkę; wpatrzyłem się w nią nieruchomym wzrokiem, nie mrugając. Wchłaniałem ją, zmuszając miriady maleńkch kawałków obsydianu i turkusu, jadeitu i muszli, by stopiły się w jedno, płynęły, zmieniały, aż czaszka ta przybrała się dla mnie w ciało i na nagich kościach dostrzegłem twarze — jedną, drugą, trzecią, całe serie twarzy, drgający, wiecznie zmienny arras twarzy. Dostrzegłem w niej Timothy’ego, a później maska przybrała delikatniejsze rysy Olivera, i mego ojca, który szybko zmienił się w matkę. Jak możesz być pewny? Patrzył na mnie ze ściany brat Antoni, przemawiając nieznanym językiem, stał się bratem Miklosem, mruczącym coś o zaginionych kontynentach i zapomnianych jaskiniach. „Ile masz pewności, że to, czego szukasz, w ogóle jest możliwe?” Teraz zobaczyłem smukłą, skromną dziewczynę z dużym nosem, którą przez chwilę kochałem w Nowym Jorku, i z wysiłkiem przypomniałem sobie jej imię: Mickey?
Mickey Bernstein? — i powiedziałem jej „Cześć! Przyjechałem do Arizony, tak jak ci mówiłem”. Ale nie odpowiedziała mi; myślę że zapomniała, kim jestem. Znikła i na jej miejscu pojawiła się ślamazarna dziewczyna z motelu w Oklahomie, a później succubus o wielkich piersiach, który przepłynął koło mnie tej nocy w Chicago. Jeszcze raz usłyszałem przeraźliwy, płynący z otchłani śmiech i pomyślałem: „czy znów przyjdzie na mnie ten moment mszczącego zwątpienia?” „Czy sądzisz, że coś tu zyskałeś?” Nagle, z góry, spojrzał na mnie doktor Nicolescu; szara twarz, smutne oczy — potrząsał głową, oskarżając mnie na swój łagodny, niepewny siebie sposób o to, że nie potraktowałem go odpowiednio. Niczemu nie zaprzeczyłem, ale też nie mrugnąłem i nie odwróciłem wzroku. Uwolniono mnie od poczucia winy. Trzymałem zmęczone powieki wzniesione, patrzyłem na niego, aż znikł. „Ile masz pewności, że to, czego szukasz, w ogóle jest możliwe? Pojawiła się twarz Neda. Znów Timothy i Oliver. I moja twarz, twarz Eliego, pomysłodawcy podróży, nieudanego przywódcy Naczynia. „Czy sądzisz, że coś tu zyskałeś?” Wpatrzyłem się w swoją twarz, oczyściłem ją z wad, uzyskałem nad nią władzę, cofnąłem w rozwoju, aż była okrągła, pryszczata, dziecinna, i nów przesunąłem w czasie aż do teraźniejszości — czasu nowego, nieznanego mi Eliego z Domu Czaszek i dalej, ku kolejnemu, którego nigdy nie widziałem — przyszłemu Eliemu, bezczasowemu, obojętnemu, flagmatycznemu; Eliemu, który został bratem — twarz z delikatnego rzemienia, twarz kamienna. Patrząc w twarz tego Eliego usłyszałem Nieprzyjaciela zadającego bez końca swe pytanie: „Jak możesz być pewny? Jak możesz być pewny? Jak możesz być pewny?” Powtarzał to pytanie, bił nim we mnie jak młotem, aż echa uderzeń zlały się w końcu w jeden bezforemny, głęboki huk i nie potrafiłem znaleźć mu odpowiedzi, i znalazłem się samotnie na ciemnej, mroźnej równinie, czepiając się Wszechświata, z którego uciekli bogowie, myśląc: „Przelałem krew przyjaciół — i po co? Po co? Po to!?” Lecz nagle wróciła we mnie siła i wykrzyczałem mą odpowiedź w jego szyderczy śmiech, krzycząc tak, że wzbudziłem w sobie wiarę; byłem pewien, ponieważ byłem pewien. — Wierzę! Wierzę! Wierzę! — krzyczałem. — Odmawiam ci twego zwycięstwa! — I pokazałem sobie samemu obraz samego siebie, przemierzającego lśniące ścieżki dalekiego jutra, depczącego piaski obcych światów. Wieczny Eli trzymający w uścisku strumień lat. I roześmiałem się i On także się śmiał i jego śmiech zalał mnie, ale ma wiara nie drgnęła, nie ugięła się i w końcu On umilkł i ja śmiałem się ostatni.
I wróciłem w siebie, siedzącego przed znajomą maską z mozaiki, drżącego, z obolałym gardłem. Ustały metamorfozy. Skończył się czas wizji. Spojrzałem na maskę uważnie, lecz pozostała tym, czym była. Bardzo dobrze. Zajrzałem w głąb swej duszy i nie dostrzegłem w niej ziarna zwątpienia, finalna pożoga wypaliła z niej resztkę ocalałych nieczystości. Bardzo dobrze. Wstałem, opuściłem pokój i szybko poszedłem korytarzem ku tej części budynku, w której tylko belki odgradzały od otwartego nieba. Spojrzałem w górę i dostrzegłem wielkiego jastrzębia krążącego nade mną, wysoko, ciemnego w tle oślepiającego, pustego błękitu. Jastrzębiu — umrzesz, a ja będę żył. O tym nie wątpiłem. Zakręciłem za róg i poszedłem do pokoju, w którym odbywały się nasze spotkania z bratem Antonim, Brat i Ned już tam byli, ale najwyraźniej czekali na mnie, wisior bowiem wciąż spoczywał na piersi brata. Ned uśmiechnął się do mnie, a brat Antoni skinął głową. „Rozumiemy”, wydawali się mówić, „rozumiemy. Nadejdą burze”. Klęknąłem koło Neda. Brat Antoni zdjął wisior i położył na podłodze, pomiędzy nami, małą jadeitową czaszkę. „Dajemy ci życie wieczne”.
— Obróćmy nasz wewnętrzny wzrok na symbol, który tu widzimy — powiedział brat Antoni łagodnie.
Tak! Tak! Z radością, z nadzieją i bez wątpliwości oddałem się na nowo Czaszce i jej Powiernikom.