Prowadziłem przez pięć godzin bez przerwy. To było piękne. Chcieli stanąć, sikać, rozprostować nogi, zjeść hamburgera, zrobić to czy tamto, a ja zupełnie nie zwracałem na nich uwagi, po prostu jechałem dalej.
Stopa jak przyklejona do pedału gazu, palce dłoni spoczywają lekko na kierownicy, plecy absolutnie proste, głowa niemal nieruchoma, oczy wpatrzone w jeden punkt odległy sześć — dziesięć metrów od przedniej szyby. Posiadł mnie demon ruchu. Było to doznanie niemal seksualne: długi lśniący samochód pędzący do przodu, gwałcący autostradę, a za kierownicą ja. Sprawiało mi to prawdziwą przyjemność. Nawet na chwilę stwardniałem. Poprzedniej nocy, z tymi kurwami, które znalazł Timothy, tak naprawdę nie miałem do tego serca. Och, przeleciałem moją trzy razy, ale tylko dlatego, że tego się po mnie spodziewano; także i ja, skąpy wieśniak, nie chciałem zmarnować forsy Timothy’ego. Odwaliłem trzy numerki, tak wyraziła się ta dziewczyna: „Masz zamiar odwalić jeszcze jeden numerek, skarbie?” Ale to z samochodem, długi, wytrzymany, nie kończący się ruch cylindrów, to praktycznie rodzaj stosunku, to ekstaza. Myślę, że zrozumiałem już, co czują fanatycy motocykli. Dalej, dalej, dalej. A pod tobą drżenie. Pojechaliśmy Drogą 66 przez Joliet, przez Bloomington, w stronę Springfield. Niewielki ruch, od czasu do czasu sznury ciężarówek a poza tym niemal nic, za oknem migają słupy telefoniczne — raz, raz, raz, półtora kilomerta na minutę, czterysta pięćdziesiąt kilometrów w pięć godzin, nawet jak na mnie to wspaniała średnia przebiegu na Wschodzie. Nagie, płaskie pola, gdzieniegdzie jeszcze przykryte śniegiem. Z galerii dobiegają żale, Eli nazywa mnie cholernym robotem, Ned próbuje zmusić mnie do postoju. Udałem, że ich nie słyszę, i w końcu dali mi spokój. Timothy przeważnie spał. Byłem królem szos! W południe stało się jasne, że za parę godzin dojedziemy do St. Louis. Planowaliśmy spędzić tam noc, ale to już nie miało sensu i kiedy Timothy się obudził, sięgnął po swoje mapy i przewodniki i zaczął planować następny odcinek drogi. Eli nawymyślał Timothy’emu za to, jak zaplanował trasę dotychczasowej podróży. Nie zwracałem na nich specjalnej uwagi. Zdaje się, że Eliemu chodziło o to, że wyjeżdżając z Chicago powinniśmy kierować się na Kansas City, a nie na St. Louis. Mogłem im to powiedzieć kawał czasu temu, ale nie obchodzi mnie, jaką drogą jedziemy; a w każdym razie nie zależy mi na tym, by jeszcze raz przejechać przez Kansas. Kiedy Timothy planował trasę, nie zorientował się, że Chicago i St. Louis leżą tak blisko siebie.
Przestałem zwracać uwagę na ich bełkot i spędziłem trochę czasu myśląc o tym, co Eli powiedział mi wczoraj wieczorem, podczas zwiedzania Chicago. Jak na mnie ruszali się zbyt ospale, próbowałem ich trochę popędzić i Eli powiedział: — Tak naprawdę to ty pożerasz to miasto, nie? Jak turyści Paryż.
— Nigdy przedtem nie widziałem Chicago — odparłem. — Chcę wydobyć z niego, ile się da.
— W porządku, to fajnie — powiedział Eli.
Ale ja chciałem się dowiedzieć, dlaczego był tak zaskoczony, że interesują mnie obce miasta. Eli robił wrażenie zakłopotanego i próbował gwałtownie zmienić temat. Przycisnąłem go trochę. W końcu powiedział — z tym śmieszkiem, którego używa, by dać do zrozumienia, że chce powiedzieć coś, co może być obraźliwe; niech nikt nie sądzi, że mówi to na poważnie:
— Po prostu zastanawiałem się, dlaczego ktoś, kto wydaje się tak normalny, tak doskonale przystosowany, jest czymś aż tak zainteresowany i chce coś poznać tak zachłannie.
Eli niechcący przesadził. Dla niego głód doświadczeń, pielgrzymka do wiedzy, nieprzezwyciężona chęć, by zobaczyć, co kryje się za następnym wzgórzem — to wszystko rysy właściwe tym, którzy są w jakiś sposób upośledzeni: przedstawicielom mniejszości narodowych, ludziom kalekim lub oszpeconym, tym którzy są społecznie niedostosowani, i tak dalej. Wysoki, przystojny, muskularny kloc jak ja nie powinien cierpieć na neurozy rodzące intelektualną ciekawość; powinien być zrelaksowany i pogodny jak Timothy. Mój mały pokaz nienasyconej ciekawości nie pasował do postaci, do tego, jaki obraz mojej osoby wyrobił sobie Eli. Ponieważ on tkwi tak głęboko w tych etnicznych sprawach, spodziewałem się, iż powie mi zaraz, że pragnienie nauki jest podstawowym rysem jego narodu, z kilkoma znakomitymi wyjątkami. Lecz tak daleko Eli się nie posunął, chociaż prawdopodobnie miał to na końcu języka. Zastanowiłem się wtedy — i zastanawiam się teraz, dlaczego Eli myśli, że jestem tak doskonale przystosowany. Czy trzeba mieć metr sześćdziesiąt i jedno ramię wyższe, by znać obsesje i pragnienia, które Eli równa z inteligencją? Eli mnie nie docenia. Patrzy na mnie stereotypowo: wielki, głupi, przystojny goj. Chciałbym, żeby zajrzał na pięć minut w głąb mojej nieżydowskiej czaszki.
Zbliżamy się do St. Louis. Mkniemy pustą autostradą międzystanową wśród płaskich pól; później wjeżdżamy w coś bagnistego i niezdrowego, co nazywa się Wschodnim St. Louis, i w końcu widzimy błyszczący Gateway Arch, wzbijający się w niebo po przeciwnej stronie rzeki. Wjeżdżamy na most. Samo to, że przekraczamy Mississipi, absolutnie ogłupiło Eliego; wystawił głowę i ramiona za okno i gapi się, jakby myślał, że pokonujemy Jordan. Kiedy przejechaliśmy na drugą stronę, tę po której znajduje się St. Louis, zatrzymałem się naprzeciw okrągłego, lśniącego motelu. Ci trzej uciekli z samochodu i rozbiegli się naokoło jak szaleńcy, ja zostałem za kierownicą. W głowie ciągle kręciły mi się koła. Pięć godzin jazdy, bez przerwy. Ekstaza! W końcu wysiadłem. Prawa noga zupełnie mi zdrętwiała, przez parę minut kulałem. Ale warto było, mała cena za te pięć wspaniałych godzin, prywatnych godzin, godzin samotności dzielonej z samochodem i autostradą. Żałowałem, że w ogóle musieliśmy się zatrzymać.