Zimnoniebieski wieczór wprost z wyżyny Ozark. Wyczerpanie, duszności, mdłości — dywidendy choroby samochodowej. Co za dużo to niezdrowo — tu się zatrzymamy. Z samochodu wypełzają cztery czerwonookie roboty. Czyżbyśmy naprawdę przejechali dzisiaj ponad tysiąc pięćset kilometrów? Tak, tysiąc pięćset i coś tam jeszcze, przez Illinois i Missouri wprost do Oklahomy; długie odcinki pokonywane z prędkością sto dziesięć — sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Gdyby Oliver dopiął swego, przed nocą pokonalibyśmy chyba jeszcze z siedemset. Ale nie mogliśmy już jechać dalej. Sam Oliver przyznaje, że jakość jego wyczynów za kierownicą spada drastycznie po tysięcznym kilometrze przejechanym w ciągu dnia.
Niemal załatwił nas za Joplin, półprzytomny i półślepy; ręce nie miały siły skręcić kierownicy na zakręcie, który dostrzegły oczy. Timothy przejechał dziś ze sto pięćdziesiąt, może dwieście kilometrów; przez resztę czasu prowadziłem ja, kilka odcinków, w sumie trzy do czterech godzin — seans strachu dla wszystkich. Ale teraz już musimy się zatrzymać. Stawka psychiczna jest zbyt wielka. Nasz uparty zespół ogarnęły różne wątpliwości, rozpaczliwości, depresyjności i przygnębienia. Przygnębieni, przybici, przyhamowani, przystopowani i rozczarowani wpełzliśmy do wybranego motelu, zastanawiając się każdy na swój sposób, jakim cudem daliśmy się wrobić w tę podróż. Oho! Hotel dla zmotoryzowanych „Chwila Prawdy”, Nigdzie, (Oklahoma). Motel „Granica Rzeczywistości”! Gospoda „Sceptycyzm”. Dwadzieścia domków, fałszywy styl kolonialny, plastykowe fasady z czerwonej cegły i drewniane kolumny przed wejściem. Wygląda na to, że jesteśmy tutaj jedynymi gośćmi. Nocna recepcjonistka, żująca gumę, mniej więcej siedemnastoletnia, włosy ułożone w fantastyczny ul rodem 1962 roku, przytrzymywane na miejscu jakimś balsamem w płynie. Patrzy ospale, bez śladu zainteresowania. Wokół oczu gruby turkusowy makijaż z czarnymi liniami. Dziwka, flądra, zbyt głupio kurewska, by być dobrą kurwą. — Kawiarnia zamyka się o dziesiątej — mówi nam. Przedziwny, brzęczący akcent. Timothy zastanawia się, czy nie zaprosić jej do pokoju na małe pieprzonko, to jasne dla nas wszystkich — myślę, że chce ją dołączyć do jakiejś kolekcji przelecianych amerykańskich dziewczyn wszystkich typów. Rzeczywiście — niech mi będzie wolno to powiedzieć jako zdolnemu do pełni obiektywizmu obserwatorowi, podgatunek polimorficzny zboczeniec — gdyby wyszorować ją z tego makijażu i lakieru do włosów, nie byłaby wcale taka zła. Ładne, duże piersi podskakujące pod zielonym mundurkierm, śliczne kości policzkowe i nos. Ale bezmyślnego spojrzenia oczu i rozlazłego wyrazu wydętych ust nie da się domyć. Oliver patrzy groźnie na Timothy’ego, ostrzegając go, by niczego tutaj nie próbował. Tym razem, wyjątkowo, Timothy poddaje się; wszechobecny nastrój depresji udzielił się także i jemu. Dziewczyna daje nam połączone, sąsiednie pokoje, po trzynaście dolarów każdy, Timothy wręcza jej wszechmocny kawałek plastyku. — Pokoje za rogiem po lewej — mówi dziewczyna, robiąc co trzeba z maszyną do kart kredytowych i zrobiwszy to przestaje zauważać, że istniejemy, zwracając całą uwagę na japoński telewizor z pięciocalowym ekranem stojący na jej stole. Idziemy w lewo, mijamy basen bez wody, wchodzimy do pokojów. Musimy się spieszyć albo nici z kolacji. Bagaż na podłogę, opryskać wodą twarz i do kawiarni. Jedna kelnerka, przygarbiona, żująca gumę, mogłaby być siostrą recepcjonistki. Też ma za sobą długi dzień — otacza ją gryzący zapach piczki, który uderza nas, kiedy kelnerka pochyla się, by rzucić sztućce na plastykowy blat stołu. — Co ma być, chłopcy? — Nie będzie dziś escalopes de veau, nie będzie caneton aux ceńses. Zdechłe hamburgery, oleista kawa. Zjedliśmy w milczeniu i w milczeniu powlekliśmy się do pokojów. Zrzuciliśmy przepocone ubrania i pod prysznic — Eli pierwszy, ja po nim. Drzwi łączące nasz i ich pokój można otworzyć. Są otwarte. Gdzieś z dala słyszę głuche dudnienie — Oliver, nago, klęczy przed telewizorem, bawiąc się przyciskami. Studiuję jego ciało — napięte mięśnie pośladków, szerokie ramiona, widoczne pomiędzy muskularnymi udami wiszące genitalia. Tłumię me zwichrowane, pełne pożądania myśli. Ci trzej humanitarni młodzi ludzie całkiem dobrze poradzili sobie z problemem współżycia na co dzień z biseksualnym partnerem; udają, że „moja choroba”, „mój stan” nie istnieje; i postępują wedle tego założenia. Pierwsza zasada liberałów: nie wynoś się nad upośledzonych. Udawaj, że ślepiec może widzieć, że czarnuch jest biały, że pedał nie poczuje zawrotu głowy na widok gładkiej, smukłej pupy Olivera. Nie to, żebym mu się kiedykolwiek jawnie ofiarował. Ale on wie. On wie. Oliver nie jest głupi.
Skąd ta dzisiejsza depresja? Skąd ten kryzys wiary?
Musiało się zacząć od Eliego. Cały dzień Eli był posępny, zagubiony w królestwie egzystencjalnego zwątpienia. Myślę, że miało to źródło w jego osobistym smutku biorącym się z kłopotów, jakie ma w stosunkach ze swym najbliższym otoczeniem i Wszechświatem w ogóle; lecz kłopoty te zgeneralizowały się delikatnie i potajemnie i objęły nas wszystkich. Przyjęły postać ścierających się wątpliwości:
1. Po co w ogóle wyruszyliśmy w tę podróż?
2. Co rzeczywiście spodziewamy się uzyskać?
3. Czy możemy mieć jakieś nadzieje na znalezienie tego, czego szukamy?
4. A jeśli to znajdziemy, czy będziemy tego chcieli?
Musimy więc zacząć od nowa wysiłki, by się nastrzykać, by dokonać samonawrócenia. Eli wyciągnął papiery i studiuje je z napięciem: rękopis tłumaczenia Księgi Czaszek, odbitki wycinków prasowych, które naprowadziły go na myśl, by połączyć miejsce w Arizonie z antycznym i nieprawdopodobnym kultem, którego Biblią może być Księga Czaszek, mnóstwo różnych mniej ważnych dokumentów i odnośników. Patrzył na nie przez jakiś czas a później powiedział: „Wszystko, co dziś znane medycynie, jest niemal niczym w porównaniu z tym, co pozostało do odkrycia… moglibyśmy wyzwolić się od nieskończenie wielu chorób zarówno ciała, jak i umysłu, a być może nawet od upośledzenia starością, gdybyśmy wiedzieli wystarczająco wiele o ich przyczynach i o wszystkich lekach, których dostarczyła nam natura. To Kartezjusz Rozprawa o metodzie. I jeszcze raz on, piszący do ojca Huygensa: „Nigdy jeszcze tak nie troszczyłem się o zachowanie samego siebie jak teraz i chociaż kiedyś myślałem, że śmierć nie okradnie mnie z więcej niż trzydziestu lub czterdziestu lat, od tej chwili nie zaskoczy mnie, nie pozbawiając mnie jednocześnie nadziei na więcej niż wiek życia, skoro wydaje mi się oczywiste, że jeśli strzeglibyśmy się od błędów, które normalnie popełniamy w ciągu naszego życia, bylibyśmy zdolni bez innych wynalazków do osiągnięcia starości znacznie dłuższej i szczęśliwszej niż teraz”.
Słyszałem to nie po raz pierwszy. Wszystkie swoje dane Eli przedstawił nam już wcześniej. Decyzja, by jechać do Arizony, rozkwitała niesłychanie wolno, zmusiły ją do dojrzenia godziny pseudofilozoficznych targów. Mówiłem wtedy i powtórzyłem to teraz: — Kartezjusz zmarł mając pięćdziesiąt cztery lata, prawda?
— Przypadek. Niespodzianka. A poza tym nie udoskonalił jeszcze swych teorii długowieczności.
Timothy: — Szkoda, że nie pracował szybciej.
— A szkoda, rzeczywiście, dla nas wszystkich — powiedział Eli. — Ale my przecież możemy mieć nadzieję w Powiernikach Czaszek. Oni udoskonalili swe techniki.
— Twoim zdaniem.
— Ja w to wierzę — powiedział Eli, bardzo starając się uwierzyć.
Aż za dobrze znana, nawracająca rozmowa powtórzyła się raz jeszcze. Eli, niszczony zmęczeniem, chwiejący się nad przepaścią niewiary, strzelający argumentami, które miały go obronić przed szaleństwem. Podniesione w górę ręce, rozczapierzone palce, gest wykładowcy. — Zgodziliśmy się — powiedział — że spokój nic tu nie da, skończyliśmy z pragmatyzmem, skomplikowany sceptycyzm jest przestarzały. Próbowaliśmy podchodzić do tego problemu ze wszystkich możliwych stron i nic nam to nie dało. Obiektywizm odciął nas od zbyt wielu ważnych spraw. Nie odpowiada na zbyt wiele istotnych pytań; dzięki niemu wyglądamy na mądrych i cynicznych, choć nadal jesteśmy ignorantami. Zgadza się?
— Zgadza. — Wzrok Olivera jest nieruchomy.
— Zgadza. — Timothy ziewa.
— Zgadza. — Nawet ja. Uśmiech. I znów Eli:
— We współczesnym życiu nie ma już tajemnic. Zabiło je pokolenie naukowe. Racjonalizm daje na przeczyszczenie, wypiera nieprawdopodobne i niewyjaśnialne. Spójrzcie na religię, jaka płytka stała się w ciągu ostatniego stulecia. Mówią, że Bóg umarł. Pewnie: zabity, zamordowany. Spójrzcie na mnie, jestem Żydem, uczyłem się hebrajskiego jak dobry, mały Żydek, czytałem Torę, przeszedłem bar micwę, dali mi wieczne pióra — czy ktoś chociaż raz wspomniał przy mnie o Bogu w jakimkolwiek wartym zapamiętania kontekście? Bóg to ktoś, kto przemawiał do Mojżesza. Bóg był kolumną ognia cztery tysiące lat temu. A gdzie jest teraz? Nie pytajcie Żyda. Nie spotkaliśmy go od dłuższego czasu, czcimy prawo, reguły związane z jedzeniem, zwyczaje, słowa Biblii, papier, na którym Biblię wydrukowano, samą księgę, ale nie czcimy istot nadnaturalnych podobnych do Boga. Stary facet z bokobrodami, liczący grzechy — nie, nie, to dla czarnuchów, to dla gojów. Tylko, co z wami trzema gojami? Wasze religie też są puste. Ty, Timothy, anglikanin, wyznawca High Church — i co w nim masz: chmury kadzidła, brokatowe szaty, chłopięce chóry śpiewające Vaughana Williamsa i Elgara. Ty, Oliver, metodysta, baptysta, prezbiterianin; nie potrafię nawet spamiętać, to wszystko nic, zupełnie nic, żadnej duchowej treści, żadnej tajemnicy, żadnej ekstazy. To tak, jak być zreformowanym Żydem. A ty, Ned — papista, niedoszły ksiądz; co ty masz? Dziewicę? Świętych? Dzieciątko Jezus? Nie możesz przecież wierzyć w te bzdury. Wypalono ci je z mózgu. To dla wieśniaków, to dla lumpenproletariatu. Obrazki i święcona woda. Chleb i wino. Chciałbyś w to wierzyć. Jezu, ja też chciałbym w to wierzyć, katolicyzm to jedyna kompletna religia w naszej cywilizacji, jedyna próbująca zwrócić uwagę na rzeczy tajemne, na styczność z ponadnaturalnym, na świadomość istnienia wyższych mocy. Tylko, że to zrujnowali, zrujnowali nas, nic już z tego nie potrafisz przyjąć. Teraz to już wszystko Bing Crosby i Ingrid Bergman albo Berriganowie piszący manifesty, albo Polaczkowie ostrzegający przed bezbożnym komunizmem i filmami porno. A więc religia znikła. Skończone. A gdzie my jesteśmy? Samotni pod strasznym niebem, czekający, czekający kresu.
Mnóstwo ludzi ciągle jeszcze chodzi do kościoła — zauważył Timothy. — Przypuszczam, że nawet do synagogi.
— Z przyzwyczajenia. Ze strachu. Z towarzyskiej konieczności. Czy otwierają przed Bogiem swe dusze? Kiedy po raz ostatni otworzyliście Bogu swe dusze? No, Timothy? Oliver? Ned? I ja? Kiedy w ogóle pomyśleliśmy, żeby zrobić coś takiego? To brzmi tak głupio. Bóg sam został nam tak obrzydzony przez kaznodziejów, archeologów, teologów i pseudowiernych, że nie ma się nawet czemu dziwić. Umarł. Samobójstwo. I jakie my mamy możliwości? Czy mamy zamiar zostać naukowcami i wyjaśniać wszystko neutronami, protonami i DNA? A gdzie tajemnica? Gdzie tu głębia? To wszystko musimy zrobić sami — mówił Eli. — We współczesnym świecie nie ma tajemnicy. W porządku, więc rzeczą człowieka inteligentnego jest stworzyć taką atmosferę, w której poddanie się nieprawdopodobnemu jest możliwe. Umysł zamknięty to umysł martwy.
Eli zaczął się nam rozgrzewać. Zapał go ogarnął. Billy Graham Epoki Konopi Skręconej.
— Przez ostatnie osiem, dziesięć lat próbowaliśmy na oślep osiągnąć coś jakby działającą syntezę, coś jakby strukturalną współzależność, która trzymałaby nasz świat do kupy wśród tego całego chaosu. Skręty, kwas, komuny, muzyka, rock; cała ta transcendentaliczna sprawa, astrologia, makrobiotyka, Zeń; szukamy, to prawda, cały czas szukamy. I czasami coś znajdujemy. Nieczęsto. Szukamy w wielu głupich miejscach, bo w zasadzie jesteśmy głupi, nawet najlepsi z nas; a także ponieważ nie poznamy odpowiedzi, dopóki nie zadamy większej ilości pytań. Więc uganiamy się za latającymi talerzami. Wkładamy kombinezony nurków i szukamy Atlantydy. Dłubiemy w mitologii, fantazji paranoi, w Śródziemiu, w wybrykach natury, w tysiącach rodzajów irracjonalności. Kupujemy wszystko, co oni odrzucili, często nie mając powodów lepszych niż ten, że oni to sobie odpuścili. Ucieczka od rozsądku. Nie żebym tego bronił w całości. Mówię po prostu, że to konieczność, stadium, przez które wszyscy musimy przejść, przejście przez ogień, hartowanie. Rozsądek nie wystarczał. Ludzie Zachodu uciekli od przesądów i ignorancji w materialistyczną pustkę, a teraz my musimy iść dalej, czasami po fałszywych tropach, w ślepe uliczki, aż nauczymy się, jak znów zaakceptować Wszechświat w jego tajemniczej niewyjaśnionej ogromnej całości, aż znajdziemy rzecz właściwą, syntezę, całość, która da nam żyć w taki sposób, w jaki powinniśmy żyć. A później możemy żyć wiecznie albo tak długo, że nie będzie już żadnej różnicy. Timothy powiedział:
— I chcesz, żebyśmy uwierzyli, że Księga Czaszek wskazuje właściwą drogę, co?
— To jest możliwe. Daje nam nieskończoną szansę wkroczenia w nieskończoność. Czy to ci nie wystarcza? Czy nie warto spróbować? Dokąd zaprowadziła nas kpina? Dokąd zaprowadziły wątpliwości? Dokąd zaprowadził sceptycyzm? Czy nie możemy spróbować? Przejrzeć na oczy!?
Eli odzyskał wiarę. Krzyczał, pocił się, stał całkiem nagi i wymachiwał rękami. Jego ciało zdawało się płonąć. Właściwie, przez tę chwilę, był piękny. Eli, piękny! Powiedziałem:
— Zgadzam się ze wszystkim, a jednocześnie nie zgadzam się z niczym. Rozumiesz? Przegryzłem się przez dialektykę mitu. Jego nieprawdopodobieństwo zderza się z mym sceptycyzmem i popycha mnie naprzód. Napięcia i sprzeczności to moje paliwo.
Timothy, adwokat diabła, potrząsnął głową — ciężki, byczy gest, jego wielkie, muskularne ciało poruszyło się powoli jak potężne wahadło.
— Daj spokój, człowieku. W co ty wierzysz naprawdę? Czaszki — tak lub nie, zbawienie czy bzdura, fakt czy fantazja. W co?
— W jedno i drugie — odpowiedziałem mu.
— Jedno i drugie? Tak nie można!
— A ja mogę! — krzyknąłem. — Jedno i drugie! Tak i nie! Czy możesz pójść za mną tam, gdzie żyję? Co, Timothy? W miejsce, gdzie napięcie jest największe, gdzie „tak” związane jest ściśle z „nie”. Gdzie jednocześnie odrzucasz istnienie niewyjaśnialnego i przyjmujesz istnienie niewyjaśnialnego. Życie wieczne! To bzdura, prawda, po prostu kupa pobożnych życzeń, marzenia starej pomywaczki? A jednocześnie jest to takie rzeczywiste. Możemy żyć tysiąc lat, jeśli będziemy chcieli. Ale to niemożliwe. Przyjmuję, odrzucam, przyklaskuję, kpię.
— To nie ma sensu — burknął Timothy.
— Ty za to masz za dużo sensu! Sram na twój sens! Eli ma rację: potrzebujemy tajemnicy, potrzebujemy nierozsądku, potrzebujemy nieznanego, potrzebujemy niemożliwego. Całe pokolenie próbuje samo się nauczyć wiary w niewiarygodne, Timothy. A ty tu sobie siedzisz, z tą twoją fryzurką na jeża i mówisz, że to nie ma sensu. Timothy wzruszył ramionami.
— Racja. Czego ode mnie chcesz? Jestem po prostu głupim facetem.
— To twoja poza — powiedział Eli. — Twoja gra. Twoja maska. Wielki, głupi facet. To cię izoluje. To oszczędza ci konieczności jakiegokolwiek zaangażowania; emocjonalnego, politycznego, ideologicznego, metafizycznego. Mówisz, że nie rozumiesz, wzruszasz ramionami, cofasz się i śmiejesz. Czemu chcesz być żywym trupem, Timothy? Czemu chcesz się od wszystkiego odczepić?
— On nic na to nie może poradzić, Eli — powiedziałem. — Urodził się po to, żeby być dżentelmenem. Jest odczepiony z definicji.
— Och, odpieprzcie się — stwierdził Timothy najbardziej dżentelmeńskim z tonów. — Co wy tam wiecie, każdy z was. A co niby tu robię? Żyd i pedał ciągną mnie przez połowę zachodniej półkuli żeby sprawdzić prawdziwość tysiącletniej baśni.
Ukłoniłem mu się lekko.
— Hej, doskonale zrobione, Timothy! — powiedziałem. — Cecha prawdziwego dżentelmena: nigdy nie obraża niechcący.
— Zadałeś pytanie, więc na nie odpowiedz — stwierdził Eli. — Co ty tu robisz?
— I nie oskarżaj mnie o to, że cię tu ciągnąłem — dodałem. — Ta podróż to pomysł Eliego. Jestem równie sceptyczny, jak ty, a może nawet bardziej.
Timothy chrząknął. Myślę, że czuł, że walczy jeden przeciw wszystkim. Bardzo cicho powiedział:
— Po prostu zabrałem się z wami na przejażdżkę!
— Na przejażdżkę. Na przejażdżkę! — Eli.
— Poprosiliście mnie, żebym z wami pojechał. Co do diabła, potrzebowaliście czterech facetów, tak mówiliście, a ja nie miałem nic lepszego do roboty na Wielkanoc. Moi koledzy. Moi kumple. Powiedziałem, że pojadę. Mój samochód, moja forsa. Dołączę do żartu. Margo ma fioła astrologicznego, wiecie, Waga to, Ryby tamto, Mars przechodzi przez dziesiąty słoneczny dom, Saturn w zwieńczeniu, ona nie chce się pieprzyć, jeśli najpierw nie zapyta gwiazd, co czasami bywa cholernie niewygodne. Czy ja się z niej śmieję? Czy wyśmiewam się z niej tak, jak jej ojciec?
— Tylko w myśli — powiedział Eli.
— To moja sprawa. Przyjmuję co mogę przyjąć, a reszta mnie nie obchodzi. Ale jestem tolerancyjny. Toleruję jej szamanów. Toleruję i twoich, Eli. To inna oznaka dżentelmena, Ned — dżentelmen jest uprzejmy, nie nawraca, nie narzuca swoich przekonań kosztem przekonań innych ludzi.
— Bo nie musi — powiedziałem.
— Nie, nie musi. W porządku: jestem tutaj, prawda? Płacę za ten pokój, prawda? Współpracuję na czterysta procent. Czy muszę jeszcze być Prawdziwym Wiernym? Muszę wyznawać waszą religię?
— A co zrobisz, gdy znajdziemy się już w Domu Czaszek i Powiernicy zaproponują nam przejście Próby? Czy ciągle będziesz sceptykiem? Czy twój zwyczaj, by w nic nie wierzyć, będzie dla ciebie aż takim ciężarem, że nie zdołasz poddać się niczemu?
— Wtedy to sobie przemyślę — odpowiedział powoli Timothy. — Gdy będę miał więcej danych, na których oprę swe przemyślenia.
Odwrócił się nagle w stronę Olivera.
— A ty byłeś jakoś bardzo milczący, panie Prawdziwy Amerykaninie.
— A co mam powiedzieć? — spytał Oliver. Jego długie, smukłe ciało leżało rozciągnięte przed telewizorem. Przez skórę widać było każdy mięsień — chodzący podręcznik anatomii. Jego długi różowy aparacik, opadający ze złotego lasu, spowodował przypływ niewłaściwych myśli do mej głowy. Retro me, Sathanas. W tę stronę do Gomory, jeśli nie Sodomii.
— Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia?
— Tak naprawdę to niezbyt uważałem.
— Mówimy o naszej podróży, Księdze Czaszek i o stopniu, w jakim w nią wierzymy — powiedział Timothy.
— Rozumiem.
— Czy ma pan zamiar złożyć wyznanie wiary, doktorze Marshall?
Oliver sprawiał wrażenie, jakby był w połowie drogi do innej galaktyki.
— Przyznaję Eliemu prawo do wątpienia.
— Więc wierzysz w Czaszki? — zapytał Timothy.
— Wierzę.
— Chociaż wiemy, że to wszystko absurd?
— Tak — odparł Oliver. — Nawet, jeśli to absurd.
— To także punkt widzenia Tertuliana — wtrącił Eli. — Credo quia absurdum est. Wierzę, ponieważ to absurd. Inne znaczenie słowa wiara, oczywiście, ale psychologicznie to słuszne.
— Tak, tak, to dokładnie mój punkt widzenia — powiedziałem. — Wierzę, ponieważ to absurd. Dobry, stary Tertulian. Powiedział dokładnie to, co czuję. Dokładnie mój punkt widzenia.
— Ale nie mój. — Oliver.
— Nie? — spytał Eli. Oliver powiedział:
— Nie. Wierze mimo absurdalności.
— Dlaczego? — spytał Eli.
— Dlaczego, Oliverze? — spytałem i ja, długą chwilę później. — Wiesz, że to absurd, a jednak wierzysz. Dlaczego?
— Ponieważ muszę — powiedział Oliver. — To moja jedyna nadzieja.
Spojrzał wprost na mnie. Jego oczy miały szczególny, pusty wyraz, jakby spojrzał w twarz śmierci i chociaż sam wyszedł z tego żywy, stracił jednak wszystkie opcje, wszystkie możliwości. Na krańcach Wszechświata słyszał bębny i piszczałki marszu śmierci. Ten jego zimny wzrok zmroził i mnie. Te jego chrapliwe słowa przeszyły i mnie. — Wierzę, mówił Oliver. „Mimo absurdalności. Ponieważ muszę. To moja ostatnia nadzieja”. Komunikat z najdalszej planety. Poczułem w tym pokoju chłodną obecność śmierci; śmierci ocierającej się bezgłośnie o nasze rumiane, chłopięce policzki.