Wchodzi Eli — ponury, pociągając nogami, otulony rabiniczną goryczą, zgarbiona personifikacja Ściany Płaczu, dźwiga na barkach ciężar dwóch tysięcy lat nieustannych żalów. Jest załamany, kompletnie załamany. Zauważyłem, wszyscy zauważyliśmy jak dobrze służyło mu życie w Domu Czaszek, kwitł od czasu, kiedy się tu znaleźliśmy, kwitł i prawie już owocował, nigdy nie było mu lepiej, a teraz wszystko się skończyło. Od zeszłego tygodnia zaczął więdnąć. A te kilka dni rachunku sumienia zdawały się wtrącać go z najgłębszą otchłań. Smutne oczy, usta opuszczone w kącikach, głęboki grymas zwątpienia, samopotępienia. Promieniuje chłodem. Jest ucieleśnieniem veh-is-mir. Co cię gryzie, ukochany Eli?
Pogadaliśmy trochę. Czułem się swobodny i wolny; już od trzech dni było mi bardzo dobrze, od kiedy zrzuciłem na barki Timothy’ego ciężar opowieści o Julianie i Tym Drugim Oliverze. Brat Javier znał się na rzeczy — naprawdę musiałem oczyścić się z tych wszystkich śmieci, zanalizować i odkryć, co w tym całym zdarzeniu raniło mnie najbardziej. Więc teraz, z Elim, byłem rozluźniony i wylewny, moja zwykła łagodna złośliwość znikła niemal całkowicie, po prostu siedziałem i czekałem — spokojny jak nigdy przedtem, gotowy do przejęcia jego bólu i uwolnienia go od niego. Spodziewałem się, że Eli wykrzyczy swą spowiedź z oczyszczającą ducha, natychmiastową gwałtownością; lecz nie, jeszcze nie, poruszanie się zygzakiem to znak handlowy Eliego; chciał rozmawiać o czymś innym. Jak — próbował się dowiedzieć — oceniam nasze szansę w Próbie? Wzruszyłem ramionami i powiedziałem mu, że rzadko myślę o tych rzeczach, że po prostu wykonuję codzienne zajęcia: pielenie, medytowanie, ćwiczenie i pieprzenie mówiąc sobie, że każdego dnia, po wykonaniu każdego zadania, jestem coraz bliżej celu. Eli potrząsnął głową. Miał obsesję grożącej mu katastrofy. Na początku był pewien, że nasza Próba zakończy się sukcesem, opadły z niego ostatnie resztki sceptycyzmu, wierzył dosłownie w prawdę Księgi Czaszek i w to, że płynące z niej dobrodziejstwa ogarną także nas. I teraz jego wiara w Księgę trwała niewzruszona — tylko jego wiara w siebie leżała w gruzach. Był pewien, że zbliża się kryzys, który położy nieodwracalny kres naszym nadziejom. Problemem, powiedział, jest Timothy. Miał pewność, że odporność Timothy’ego na Dom Czaszek już się skończyła i że w ciągu kilku następnych dni Timothy odejdzie, pozostawiając nas wplątanych w strzaskane, niekompletne Naczynie.
— Ja też tak myślę — powiedziałem.
— I co możemy zrobić?
— Niewiele. Nie zmusimy go, żeby został.
— A jeśli odejdzie, co się stanie z nami?
— Skąd mam to wiedzieć, Eli? Sądzę, że będziemy mieli kłopoty z braćmi.
— Nie pozwolę mu odejść — powiedział Eli z nagłą gwałtownością.
— Nie pozwolisz? A jak masz zamiar go zatrzymać?
— Jeszcze tego nie rozpracowałem, ale nie pozwolę mu odejść! — Twarz Eliego wykrzywiła się w tragiczną maskę. — O Boże, Ned, czy ty widzisz, że wszystko się rozpada?
— Właśnie myślałem, że zbieraliśmy to do kupy — odpowiedziałem.
— Przez jakiś czas. Przez jakiś czas. Już nie. Tak naprawdę nigdy nie mieliśmy żadnego wpływu na Timothy’ego, on już nawet nie stara się ukryć swej niecierpliwości, swej niechęci. — Eli schował głowę w ramiona jak żółw. — I ta sprawa z kapłankami. Te popołudniowe orgie. Fuszeruję, Ned. Nie zyskuję samokontroli. To wspaniale mieć babki tak łatwo, no pewnie, ale nie mogę nauczyć się dyscypliny erotycznej, którą powinienem opanowywać.
— Zbyt szybko rezygnujesz.
— Nie widzę żadnych postępów. Jeszcze ani razu nie dałem rady wszystkim trzem. Parę razy wytrzymałem dwie, ale trzech nigdy!
— To kwestia praktyki — powiedziałem.
— A tobie się udaje?
— Całkiem nieźle.
— Oczywiście — Eli na to — przede wszystkim dlatego, że ty w ogóle nie dbasz o kobiety. Dla ciebie to ćwiczenie fizyczne, jak na trapezie. Ale ja zależę od tych dziewczyn, są dla mnie przedmiotami seksualnymi i to, co z nimi zrobię, ma dla mnie wielkie znaczenie więc… więc… o Chryste, Ned, jeśli tego nie opanuję, cała ta ciężka praca nad wszystkimi innymi rzeczami też jest bez sensu.
Znikł w otchłani żalu nad sobą. Powiedziałem mu kilka odpowiednio pocieszających słów: nie poddawaj się, chłopie, nie sprzedawaj się tanio, po czym przypomniałem mu, że ma się przede mną wyspowiadać. Skinął głową. Przez minutę, może dłużej, siedział cichy, daleki, kiwając się w przód i w tył. W końcu zaczął mówić, całkiem nagle i zaskakująco bez związku.
— Ned, czy ty zdajesz sobie sprawę, że Oliver jest homoseksualistą?
— To odkrycie kosztowało mnie kiedyś chyba całe pięć minut.
— Wiedziałeś?
— Swój rozpozna swego, słyszałeś kiedyś coś takiego? Od razu, przy pierwszym spotkaniu, dostrzegłem to w jego twarzy. Powiedziałem sobie: ten facet to homo; czy wie o tym, czy nie, jest jednym z nas, to jasne. Szkliste oczy, zaciśnięte szczęki, wygląd świadczący o stłumionych tęsknotach; ta zaledwie ukryta gwałtowność ducha, skrępowanego, cierpiącego, ponieważ nie wolno mu czuć tego, co rozpaczliwie pragnie czuć. Wokół Olivera unosi się ta aura, widoczna we wszystkim: w niesionym jak pokuta ciężarze zajęć akademickich, sposobie, w jaki poświęcał się ćwiczeniom fizycznym, w narzuconym samemu sobie przymusie w studiach. Oczywiście, Oliver jest klasycznym przypadkiem utajonego homoseksualizmu.
— Nie utajonego — powiedział Eli.
— Co?
— On nie jest homoseksualistą tylko potencjalnie. Miał homoseksualne doświadczenie. To prawda, że tylko jedno, ale zrobiło ono na nim potężne wrażenie i określiło jego stosunek do świata od czasu, kiedy miał czternaście lat. A myślisz, że czemu chciał z tobą mieszkać? Był to jego test na samokontrolę — ćwiczenie ze stoicyzmu; przez wszystkie te lata, kiedy nie pozwolił sobie nawet na to, żeby cię dotknąć… ale ty jesteś tym, czego pragnie, Ned; zdajesz sobie chyba z tego sprawę? Nic tu nie jest utajone. Jest świadome, leży tuż pod powierzchnią.
Spojrzałem na Eliego dziwnie. To, o czym mi opowiedział, mógłbym prawdopodobnie wykorzystać dla siebie i niezależnie od nadziei osobistego zysku, wpływającej z przekazanych mi rewelacji, byłem zafascynowany i zaskoczony jak każdy tego rodzaju intymnymi plotkami. Lecz poczułem się tak, jakbym miał mdłości. Przypomniało mi się coś, co się zdarzyło pewnego lata w Southampton, na pijackiej, pełnej kurewstwa zabawie, kiedy dwóch mężczyzn, żyjących ze sobą chyba od dwudziestu lat, zaczęło się wyjątkowo gwałtownie kłócić i jeden z nich zerwał nagle z drugiego płaszcz kąpielowy, pokazując go nagiego nam wszystkim, pokazując obwisły, drżący brzuch i niemal bezwłose krocze z niewykształconymi genitaliami dziesięciolatka i wrzeszcząc, że to właśnie musiał znosić przez te wszystkie lata. Ten moment obnażenia, to katastrofalne zdemaskowanie, było przez całe tygodnie źródłem pełnych zachwytu rozmówek na koktajlach; tylko że ja poczułem się chory, wraz bowiem ze wszystkimi ludźmi przebywającymi w tym pokoju stałem się mimowolnym świadkiem czyjegoś prywatnego, śmiertelnego cierpienia i wiedziałem, że tym, co obnażono tego dnia, było nie tylko ciało. Nie chciałem tej wiedzy, którą mi wówczas objawiono. A teraz Eli powiedział mi coś, co mogło być dla mnie w pewien sposób użyteczne, lecz z drugiej strony uczyniło mnie intruzem buszującym w duszy innego człowieka.
— Jak to odkryłeś? — zapytałem.
— Oliver powiedział mi poprzedniej nocy.
— W swej spo…
— W swej spowiedzi, tak. To się zdarzyło w Kansas. Poszedł do lasu na polowanie z przyjacielem, z chłopakiem o rok starszym od siebie, chcieli popływać, a kiedy wyszli z wody, ten chłopak go uwiódł i to całkiem zmieniło Olivera. Nigdy o tym nie zapomniał, nie zapomniał napięcia tej całej sytuacji, prostej, fizycznej rozkoszy — chociaż bardzo się starał, by doświadczenie to nigdy się nie powtórzyło. Więc masz całkowitą rację, kiedy mówisz, że można wytłumaczyć coś ze sztywności Olivera, z jego obsesyjnego charakteru tym ciągłym wysiłkiem by stłumić…
— Eli?
— Tak, Ned.
— Eli, te spowiedzi miały pozostać tajemnicą! Eli bawił się dolną wargą.
— Wiem o tym.
— Gwałcisz należne Oliverowi prawo intymności mówiąc o tym mnie. Właśnie mnie!
— Wiem.
— Więc czemu to zrobiłeś?
— Myślałem, że to cię zainteresuje.
— Nie, Eli. Tego nie kupię. Ktoś z twoim poczuciem moralnym, z twoją szeroką, egzystencjalną świadomością… kurwa, człowieku, ty nie myślisz teraz o plotkach, ty przyszedłeś tu specjalnie, by zdradzić mi sekret Olivera! Dlaczego? Próbujesz doprowadzić do czegoś między nim i mną?
— Nie całkiem.
— Więc czemu mi o nim powiedziałeś?
— Ponieważ wiedziałem, że to źle.
— A co to za pieprzony powód?
Eli zachichotał dziwnie i uśmiechnął się do mnie, zawstydzony.
— Bo teraz mam się z czego wyspowiadać — powiedział. — Uważam to złamanie zaufania za najobrzydliwszą rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Zdradzić sekret Olivera osobie najbardziej zdolnej do jego wykorzystania. W porządku, zrobiłem to i teraz formalnie wyznaję, że to zrobiłem. Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Popełniłem grzech dokładnie na twoich oczach, a teraz udzielisz mi rozgrzeszenia, prawda?
Wyrzucił z siebie te słowa tak szybko, że przez chwilę nie mogłem pojąć krętackiej, prawdziwie bizantyjskiej drogi jego rozumowania. A nawet kiedy go zrozumiałem, nie byłem zdolny uwierzyć, że mówi poważnie. W końcu powiedziałem:
— Eli, to złamanie zaufania. Fałszerstwo.
— Doprawdy?
— To twoje cyniczne gówno nie byłoby warte nawet Timothy’ego. Gwałci ducha, a może nawet i literę instrukcji brata Javiera. Brat Javier nie zachęcał nas do tego, byśmy tu popełniali grzechy i natychmiast ich żałowali. Musisz wyznać mi coś prawdziwego, coś z przeszłości, coś, co pali ci flaki od lat, coś ukrytego głęboko, coś trującego.
— A co, jeśli nie mam niczego takiego do wyznania?
— Niczego, Eli?
— Niczego.
— Nigdy nie życzyłeś babci, żeby padła trupem, bo kazała ci założyć do szkoły czysty mundurek? Nigdy nie podglądałeś dziewczyn pod prysznicem? Nigdy nie obrywałeś muszkom skrzydełek? Czy możesz uczciwie powiedzieć, że nie ma w tobie żadnej głębokiej winy?
— Niczego istotnego.
— Czy ty możesz to osądzić?
— A któżby inny! — Eli zaczynał się denerwować. — Słuchaj, powiedziałbym ci coś innego, gdybym miał coś do powiedzenia. Ale nie mam. Co za sens robić wielką sprawę z wyrywania muchom skrzydełek? Prowadziłem drobne, małe życie pełne drobnych, małych grzechów; nie pomyślałbym nawet, żeby nudzić nimi ciebie. Nie widzę sposobu na wypełnienie instrukcji brata Javiera. W końcu w ostatniej chwili wymyśliłem ten interes ze złamaniem zaufania Olivera i już załatwiłem sprawę. Myślę, że to wystarczy. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, już sobie pójdę.
Ruszył w stronę drzwi.
— Zaczekaj — powiedziałem. — Odrzucam twoją spowiedź, Eli. Chcesz, żebym się zgodził pójść za grzechem wymyślonym ad hoc, za złem popełnionym umyślnie. Ten numer nie przejdzie. Chcę czegoś prawdziwego.
— Powiedziałem ci prawdę o Oliverze.
— Wiesz, o co mi chodzi.
— Nie mam ci nic do ofiarowania.
— To nie dla mnie, Eli. To dla ciebie. To jest twój własny rytuał oczyszczenia. Ja już przez to przeszedłem, przeszedł Oliver i nawet Timothy, a teraz stoisz tu ty i pomniejszasz wagę swych własnych grzechów udając, że nic z tego, co zrobiłeś w życiu, nie jest warte żalu… — Wzruszyłem ramionami. — No i w porządku. Spieprzysz swą własną nieśmiertelność, nie moją. Idź już! No, idź!
Eli rzucił mi spojrzenie straszne, spojrzenie pełne strachu, urazy i bólu, i wybiegł z pokoju. Gdy tylko wyszedł, zdałem sobie sprawę, że nerwy mam napięte jak postronki; ręce mi się trzęsły, drżał mięsień w lewym udzie. Co mi się stało i z jakiego powodu? Czy to tchórzliwe uniki Eliego, czy objawienie dostępności Olivera? I jedno, i drugie — zdecydowałem. Jedno i drugie. Ale to drugie bardziej niż to jedno. Pomyślałem, co by się stało, gdybym teraz wszedł do Olivera. Spojrzałbym wprost w te jego lodowatobłękitne oczy. „Znam całą prawdę”, powiedziałbym mu spokojnym głosem, cichym głosem. „Wiem wszystko, o tym, jak uwiódł cię przyjaciel, kiedy miałeś czternaście lat. Tylko nie mów mi, że to było uwiedzenie, Ol, ponieważ ja nie wierzę w uwiedzenia, a mam w tych sprawach pewne doświadczenie. Jeśli jesteś homo, uwiedzenie niczego nie ujawnia. Zdarzyło się, bo tego chciałeś, czyż nie tak? To tkwiło w tobie od początku, jest zaprogramowane w twych genach, w twych gnatach, w twych jajach i czeka tylko na okazję, żeby się ujawnić; ktoś daje ci tę okazją i wtedy wychodzisz z ukrycia. W porządku, Ol, miałeś swoją szansę polubiłeś to tak bardzo, później spędziłeś siedem lat walcząc z tym, a teraz zrobisz to ze mną. Nie dlatego, że nie możesz oprzeć się mym sztuczkom. Nie dlatego, że ogłupiłem cię prochami albo wódą. To nie będzie uwiedzenie. Nie — zrobisz to, bo chcesz to zrobić, Ol, bo zawsze chciałeś. Brakowało ci tylko odwagi, by się na to zdobyć. „Cóż”, powiedziałbym mu, „masz teraz swoją szansę. Oto jestem”. I podszedłbym do niego, i dotknąłbym go, a on potrząsnąłby głową i próbowałby wykrztusić coś z głębi gardła, jakby dostał ataku kaszlu; walczyłby jeszcze a, potem coś by w nim pękło, złamałoby się siedmioletnie napięcie, zaprzestałby walki, poddałby się i w końcu byśmy to zrobili. A później leżelibyśmy ciasno objęci, przytuleni, wyczerpani i spoceni, lecz jego opuściłaby gorączka, jak zawsze po akcie, powstałby w nim wstyd, powstałoby w nim poczucie winy i — jakże żywo to widzę! — pobiłby mnie na śmierć, zwaliłby mnie z nóg, rozgniótłby mnie o kamienną podłogę, plamiąc ją krwią. I stałby nade mną, wijącym się z bólu, i wyłby na mnie z wściekłości za to, że postawiłem go naprzeciw jego samego, twarzą w twarz, i nie mógłby znieść wiedzy o tym, co dostrzegł w swych własnych oczach. W porządku, Ol, jeśli musisz mnie zniszczyć, zniszcz mnie, wszystko jest dobrze, ponieważ cię kocham, a więc wszystko co ze mną zrobisz, jest dobre. I tak wypełniamy Dziewiąte Misterium, prawda? Przyszedłem tu, by cię mieć i umrzeć, i już cię miałem, i teraz jest właściwy, mistyczny moment, w którym powinienem umrzeć i to w porządku, ukochany Ol, wszystko w porządku. I jego potężne pięści kruszą moje kości. Moje zgniecione ciało drży i wije się, i w końcu leży nieruchomo. I z wysoka rozlega się ekstatyczny głos brata Antoniego intonującego tekst Dziewiątego Misterium, i dzwonią niewidzialne dzwonki, dzyń, dzyń, dzyń, umarł Ned, umarł, umarł Ned…
Te zwidy były tak nieprawdopodobnie realistyczne, że zacząłem drżeć i trząść się; czułem siłę tej wizji każdą cząsteczką mego ciała. Wydawało mi się, że byłem już u Olivera, że obejmowałem się z nim z pasją, że spaliła mnie już jego płomienna wściekłość. Więc nie było już potrzeby, żebym to robił teraz, wszystko się skończyło, dokonane, zawarte w zapieczętowanej przeszłości. Rozkoszowałem się pamięcią o nim, dotykiem jego gładkiej skóry na moim ciele, twardością jego muskułów nie poddających się moim wędrującym po nich palcom. Jego smak na moich ustach. Smak mej własnej krwi, ściekającej mi do gardła, gdy zaczął mnie bić. Poddanie ciała. Ekstaza, dzwony, dźwięk z wysoka. Bracia śpiewający mi requiem. Zagubiłem się w szaleństwie wizji.
Nagle zorientowałem się, że ktoś wszedł do mojego pokoju. Drzwi — otwierają się i zamykają. Odgłos kroków. I to zaakceptowałem jako część marzenia. Nie patrząc zdecydowałem, że Oliver musiał do mnie przyjść, i jak w zwidach na haju przekonałem sam siebie, że to jest Oliver, że to koniecznie musi być Oliver; więc zgłupiałem na krótką chwilę, kiedy w końcu odwróciłem się i dostrzegłem, że to Eli. Siedział cicho pod przeciwległą ścianą. Podczas swej poprzedniej wizyty wydawał się po prostu przygnębiony, a teraz — po dziesięciu minutach? półgodzinie? — sprawiał wrażenie całkowicie rozbitego. Opuszczone oczy, zwieszone ramiona.
— Nie rozumiem — powiedział głucho — jak ta cała sprawa ze spowiedzią może mieć jakąkolwiek wartość rzeczywistą, symboliczną, metaforyczną czy jakąkolwiek inną. Kiedy brat Javier po raz pierwszy nam o tym powiedział, myślałem, że to rozumiem, ale teraz nie mogę się połapać. Czy musimy zrobić właśnie to, by uwolnić się od śmierci? Po co? Po co!?
— Ponieważ tego od nas żądają.
— No i co?
— To kwestia posłuszeństwa. Z posłuszeństwa wyrasta dyscyplina, z dyscypliny kontrola, z kontroli moc do zwyciężenia sił rozkładu. Posłuszeństwo jest antyentropijne. Naszym wrogiem jest entropia.
— Jaki ty jesteś wygadany!
— To nie grzech.
Roześmiał się i nie odpowiedział. Dostrzegłem, że dotarł już do samej granicy, że wędruje po cienkiej jak włos linii oddzielającej go od szaleństwa, a ja, który wędrowałem po tej linii przez całe życie, nie zamierzałem być tym, który go popchnie. Mijał czas. Wizja mnie i Olivera odpłynęła i stała się czymś nierealnym. Nie miałem o to pretensji do Eliego, to była jego noc.
I w końcu Eli zaczął mi mówić o pracy, którą napisał, kiedy miał szesnaście lat, w ostatniej klasie liceum; pracy o moralnym upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego widzianym z perspektywy rozpadu łaciny na języki romańskie. Nawet teraz pamiętał bardzo wiele z tego, co napisał kiedyś; cytował mi długie fragmenty, a ja prawie go nie słuchałem, z grzeczności udawałem uwagę, lecz nic więcej; bo choć ten jego referat wydawał mi się wspaniały, niezwykłe osiągnięcie dla uczonego w każdym wieku i z pewnością coś zdumiewającego jak na szesnastoletniego chłopca, w tej akurat chwili nie miałem najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie subtelnych etycznych implikacji, które można odkryć w ewolucji francuskiego, hiszpańskiego i włoskiego. Lecz stopniowo zacząłem rozumieć motywy, dla których Eli opowiadał mi tę historię, i skupiłem na niej uwagę — bo Eli właśnie zaczął mi się spowiadać. Napisał tę pracę na konkurs sponsorowany przez jakieś prestiżowe uczone stowarzyszenie i zwyciężył, zdobywając spore stypendium pokrywające czesne za studia. W rzeczywistości całą swą akademicką karierę oparł na tym tekście, przedrukowanym przez najważniejsze pisma filologiczne; ta praca uczyniła z niego znakomitość w małym światku uczonych. Chociaż zaledwie student pierwszego roku, Eli cytowany był z podziwem w przypisach przez innych naukowców, otworzyły się przed nim drzwi do wszystkich bibliotek, nie miałby nawet nigdy okazji do znalezienia tego właśnie rękopisu, który doprowadził nas do Domu Czaszek, gdyby nie napisał tego mistrzowskiego referatu, od którego zależała jego sława. I — tak mi powiedział z tym samym, pozbawionym ekspresji głosem, którym przed chwilą wykładał czasowniki nieregularne — sam pomysł tej pracy nie był jego. Został ukradziony.
Aha! Oto grzech Eli Steinfelda! Nie żaden tam drobny grzeszek rozpusty, żadna chłopięca przygoda homoseksualna, żadne kazirodcze tulenie się do łagodnie protestującej mamusi, lecz raczej przestępstwo intelektualne, ze wszystkich najbardziej przeklęte. Nic dziwnego, że nie chciał się do niego przyznać. Teraz jednak wylewał z siebie oskarżycielską prawdę. Ojciec, mówił, jadł pewnego popołudnia obiad w Automacie na Szóstej Alei i dostrzegł tam przypadkiem małego, siwego zaniedbanego staruszka, siedzącego samotnie i przewracającego strony grubej, ciężkiej księgi. Był to tom skomplikowanych analiz lingwistycznych. Diachroniczne i synchroniczne aspekty języka Sommerfelta; tytuł, który nie znaczyłby dla starszego Steinfelda absolutnie nic, gdyby nie to, że całkiem niedawno wysupłał szesnaście dolarów i pięćdziesiąt centów, sumę dla tej rodziny niebagatelną, żeby kupić egzemplarz dla syna, który czuł, że nie przeżyje bez niego do jutra. Szok rozpoznania na widok wielkiej księgi. Wzbierająca, ojcowska duma: mój syn, filolog… Wzajemna prezentacja. Rozmowa. Natychmiastowa sympatia — jeden imigrant w średnim wieku w Automacie nie ma powodu, by lękać się innego imigranta. „Mój syn”, mówi pan Steinfeld, „czyta tę samą książkę!” Wymiana zachwyconych okrzyków. Staruszek pochodzi z Rumunii, był profesorem lingwistyki na uniwersytecie w Cluj, uciekł z kraju w 1939 roku, miał nadzieję, że dostanie się do Palestyny, lecz zamiast tego, okrężną drogą przez Dominikanę, Meksyk i Kanadę przyjechał do Stanów Zjednoczonych. Nie mogąc dostać się na żaden uniwersytet żył w spokojnej biedzie na manhattańskiej Upper West Side wykonując każdą pracę, którą mógł dostać: mycie naczyń w chińskiej restauracji, korekta dla rumuńskiej gazety, która właśnie przestała wychodzić, obsługa powielacza w biurze osób zaginionych i tak dalej. A przez cały czas Rumun pilnie przygotowywał dzieło życia, strukturalną i filologiczną analizę rozpadu łaciny we wczesnym średniowieczu. Rękopis jest już całkowicie gotów po rumuńsku, mówił staruszek, i właśnie trzeba go przetłumaczyć na angielski, ale ta praca szła mu bardzo powoli, ponieważ nawet teraz nie czuł się najlepiej w angielskim, mając głowę nabitą tyloma językami. Rumun marzył o zakończeniu książki, znalezieniu wydawcy i osiedleniu się na stałe w Izraelu, gdzie mógłby żyć za honorarium. „Chciałbym spotkać pańskiego chłopca”, mówi Rumun nagłe. W ojcu Eliego wzbiera fala podejrzeń. Czy to nie jakiś zboczeniec? Maniak seksualny? Lubi chłopców? Nie! To uczciwy Żyd, uczony, melamed, członek międzynarodowego stowarzyszenia ofiar, jak mógłby skrzywdzić mojego synka. Wymiana numerów telefonów. Ustalenie daty spotkania. Eli idzie do mieszkania Rumuna: jeden maleńki pokoik, zawalony książkami, rękopisami, naukowymi periodykami w dziesięciu językach. Masz, przeczytaj to, mówi uczony człowiek, to też i to, moje artykuły, moje teorie, wrzuca papiery w ręce Eliego, gęsto zapisane przebitki, pojedynczy odstęp, bez marginesów. Eli idzie do domu, czyta, rozjaśnia mu się w głowie. Wspaniałe! Ten mały staruszek połączył wszystko w całość. Eli zapala się, ślubuje opanować rumuński, być skrybą swego nowego przyjaciela, pomóc mu przetłumaczyć jego arcydzieło tak szybko, jak to tylko możliwe. Obydwaj, staruszek i chłopiec, gorączkowo planują współpracę. Budują zamki na rumuńskim lodzie. Eli za własne pieniądze robi kserokopie rękopisów, żeby jakiś goj, który w sąsiednim mieszkaniu zaśnie z papierosem w ręku, nie zniszczył naukowego dzieła życia w bezmyślnej pożodze. Codziennie po szkole Eli śpieszy do zagraconego pokoiku. Nagle, pewnego dnia, nikt nie odpowiada na pukanie. Nieszczęście! Wezwano dozorcę, mrukliwego, śmierdzącego whisky, dozorca otworzył drzwi kluczem uniwersalnym, a za drzwiami leży Rumun, żółty na twarzy i sztywny. Stowarzyszenie uchodźców płaci za pogrzeb.
Siostrzeniec — dziwne że nikt przedtem o nim nie wspomniał — materializuje się znikąd i zabiera wszystkie książki, wszystkie rękopisy, na nieznany los. Eli zostaje z odbitkami ksero. Co teraz? Jak może stać się narzędziem, przez które te prace udostępnione zostaną ludzkości? Aha! Konkurs prac o stypendium! Jak nawiedzony, Eli siedzi przy maszynie — godzina za godziną. W jego umyśle zaciera się rozróżnienie między nim samym a jego nieżyjącym współpracownikiem. Teraz pracujemy razem, przeze mnie, myśli Eli, wielki człowiek przemówi zza grobu. Referat zostaje ukończony. Eli nie ma najmniejszych wątpliwości, ile jest on wart, to najoczywiściej arcydzieło. Co więcej, czuje specjalną przyjemność na myśl, że ocalił dzieło życia niesprawiedliwie zapomnianego uczonego. Oddaje wymagane sześć egzemplarzy komitetowi konkursowemu. Na wiosnę przychodzi list polecony informujący go, że wygrał; Eli zostaje wezwany na marmurowe posadzki, otrzymuje dyplom, czek na więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek potrafiłby sobie wyobrazić, i pełne podniecenia gratulacje od grupy zachwyconych akademików. Wkrótce po tym pierwszy zawodowy periodyk zwraca się do niego z prośbą o współpracę. Początek wielkiej kariery. Dopiero jakiś czas później Eli orientuje się, że w swym tryumfalnym eseju zapomniał jakoś wspomnieć w jakiejkolwiek formie o autorze, którego pomysłom zawdzięczał jego powodzenie. Brak podziękowania, przypisu, nawet jednego cytatu.
Ten wynikający z zaniedbania błąd zawstydza go, ale Eli czuje, że już za późno, by zapobiec skutkom tego przeoczenia; a poza tym oddanie sprawiedliwości sprawia mu coraz większą trudność, w miarę jak mijają miesiące, jak drukuje się jego praca, jak zaczynają się nad nim uczone dyskusje. Żyje w przeraźliwym strachu przed chwilą, w której pojawi się jakiś starszy Rumun ściskający paczkę nikomu nie znanych pism publikowanych w przedwojennym Bukareszcie i zakrzyknie w głos, że ten bezwstydny młody człowiek bezczelnie ukradł pomysły jego byłego i godnego szacunku kolegi, nieszczęsnego doktora Nicolescu. Ale nie powstał żaden oskarżycielski Rumun. Minęły lata, wszyscy przyjęli esej jako dzieło Eliego, a kiedy jego szkolne lata zbliżyły się do końca, kilka największych uniwersytetów zaczęło ubiegać się o honor posiadania go na studiach dla zaawansowanych na swych fakultetach.
I ten podły epizod, powiedział na zakończenie Eli, może służyć jako metafora całego jego życia intelektualnego. Wyłącznie fałszerstwo, żadnej głębi, wszystkie główne idee pożyczone. Zrobił bardzo, bardzo wiele, by sztuczkami maskować pomysłowe syntezy w oryginalne pomysły, miał pewien nie podlegający dyskusji talent przyswajania sobie składni archaicznych języków, ale w niczym nie przyczynił się do powiększenia sumy ludzkiej wiedzy, co w jego wieku byłoby oczywiście wybaczalne, gdyby fałszerstwem nie zdobył sobie przedwczesnej reputacji najbardziej przenikliwego umysłu, jaki pojawił się na polu lingwistyki od czasu Benjamina Whorfa. A kim był w istocie? Golemem, oszustem, chodzącą Potiomkinowską Wioską filologii. Teraz spodziewają się po nim cudów intuicji, a co on ma do zaoferowania? Teraz już nic, powiedział mi gorzko Eli. Już dawno temu zużył ostatni z rękopisów Rumuna.
Zapadła potworna cisza. Nie potrafiłem się zdobyć na to, by na niego spojrzeć. Była to więcej niż spowiedź, to było harakiri. Na moich oczach Eli zniszczył sam siebie. Tak, zawsze byłem lekko podejrzliwy wobec jego domniemanej głębi, bo chociaż miał niewątpliwie subtelny umysł, jego obserwacje w dziwny sposób sprawiały na mnie wrażenie pochodzących z drugiej ręki; a jednak nigdy nie wyobrażałem sobie, że jest zdolny do czegoś takiego, do kradzieży, do szalbierstwa. I co mogłem mu teraz powiedzieć? Cmoknąć po księżowsku i stwierdzić: tak, moje dziecko, zgrzeszyłeś ciężko? O tym wiedział. Powiedzieć, że Bóg mu wybaczy, że Bóg jest miłością? Sam w to nie wierzyłem. Być może powinienem zastosować pigułkę z Goethego mówiąc: odkupienie z grzechu przez dobre uczynki i ciągle jeszcze jest możliwe, Eli, no, dalej, idź i osuszaj bagna, buduj szpitale, napisz kilka wspaniałych esejów, do których niczego nie ukradłeś, i wszystko będzie dobrze. Siedział tutaj czekając na odpuszczenie grzechów, czekając na Słowo, które zdejmie z niego jarzmo winy. Twarz miał pustą, w oczach wyraz całkowitego zniszczenia. Jaka szkoda, że nie wyznał jakiegoś cielesnego grzechu bez znaczenia. Oliver walił swego towarzysza dziecinnych zabaw, grzech, który dla mnie nie był w ogóle grzechem, lecz tylko fajną zabawą, jego udręka była czymś nierealnym, produktem konfliktu między naturalnymi potrzebami jego ciała a warunkami narzuconymi przez społeczeństwo. W Atenach Peryklesa nie miałby nic do wyznania. Grzech Timothy’ego, jakikolwiek był, stanowił z pewnością coś równie płytkiego, wypływającego nie z absolutów moralnych, lecz lokalnych plemiennych tabu; być może przespał się ze służącą, być może podglądał rodziców podczas stosunku. Mój był już poważniejszym wykroczeniem, czerpałem bowiem radość z zagłady innych, może nawet sam sprowadziłem na nich tę zagładę, lecz i to było subtelną jamesowską zabawą, w ostatecznej analizie elegancko pozbawioną treści. Plagiat, nie. Jeśli plagiaryzm leżał w centrum błyskotliwej akademickiej kariery Eliego, to w środku samego Eliego nie leżało nic, był pusty, próżny, jakie z tego można mu było ofiarować odpuszczenie? Cóż, Eli miał swój popis wcześniej tego wieczora, teraz ja miałem swój. Powstałem, podszedłem do niego i powiedziałem magiczne słowa: skrucha, pokuta, zapomnienie, odpuszczenie. Zmierzaj ku światłu, Eli. Żadna dusza nie jest przeklęta na wieczność. Pracuj ciężko, poświęcaj się, wytrwaj, szukaj zrozumienia własnej natury, to będzie dla ciebie łaską Boża, twoja bowiem słabość pochodzi od Niego, a On nie będzie cię karał za nią, jeśli pokażesz, że jesteś zdolny ją przezwyciężyć. Skinął głową w zamyśleniu i wyszedł. Pomyślałem o Dziewiątym Misterium i przez głowę przeleciała mi myśl, czy jeszcze kiedyś zobaczę Eliego. Pogrążony w myślach chodziłem przez chwilę po pokoju. Potem Szatan mnie natchnął i poszedłem zobaczyć się z Oliverem.