VORIAX I VALENTINE

Spośród wszystkich dawnych istnień, których Hissune doświadczył w Rejestrze Dusz, właśnie życie Inyanny Forlany okazało się najbliższe jego sercu. Częściowo dlatego, że była kobietą współczesną — a więc świat, w którym się obracała, nie był mu tak obcy jak świat malarza psychicznych obrazów, kapitana statku próbującego opłynąć Majipoor lub Thesmy z Narabalu. Lecz głównym powodem, dla którego uznał byłą sklepikarkę z Velathys za pokrewną duszę, był fakt, że zaczęła nie mając niemal nic, a i to jej odebrano, lecz przecież zdołała osiągnąć wielkość i potęgę, a także, jak podejrzewał, coś w rodzaju szczęścia. Hissune doskonale rozumiał, że Bogini pomaga tym, którzy sami sobie pomagają; pod tym względem Inyanna wydała mu się podobna do niego samego. Oczywiście, miała szczęście — udało się jej zwrócić uwagę właściwych ludzi we właściwym czasie, ludzie ci pomogli jej przebyć długą drogę, lecz czy każdy nie jest panem własnego szczęścia? Hissune, który znalazł się na właściwym miejscu, gdy przed laty wygnany z Zamkowej Góry Lord Valentine przybył do Labiryntu, wierzył, iż tak jest z pewnością. Zastanawiał się, jakie cuda i jakie rozkosze przeznaczył mu w udziale los, jak on sam może lepiej ukształtować swoje przeznaczenie, by osiągnąć coś więcej niż pozycję urzędnika w Labiryncie, którą zajmował od tak dawna. Miał już osiemnaście lat i sam sobie wydawał się za stary na marzenia o wielkości. Lecz przecież zdawał sobie również sprawę, że w jego wieku Inyanna handlowała glinianymi misami i belami płótna w gorszej dzielnicy Velathys, a jednak w końcu odziedziczyła Nissimorn Prospect. Nie sposób więc przewidzieć, co czeka jego samego, bo przecież Lord Valentine może posłać po niego w każdej chwili. Lord Valentine przyjechał bowiem do Labiryntu przed tygodniem i mieszkał teraz w tym luksusowym apartamencie, w którym mieszka zawsze Koronal odwiedzający stolicę Pontyfikatu. Lord Valentine może wezwać go do siebie i powiedzieć: „Hissune, zbyt długo służyłeś mi wśród kurzu archiwów. Od dziś zawsze będziesz przy mnie, zamieszkasz na Zamkowej Górze!”

Oczywiście, coś takiego może zdarzy ć się w każdej chwili. Jednak Hissune nie miał do tej pory okazji zobaczyć się z Koronalem i nie spodziewał się, by ta okazja pojawiła się dziś. Marzył o rzeczach wielkich, lecz nie zamierzał torturować się fałszywą nadzieją, wykonywał wiec znienawidzoną pracę myśląc o wszystkim, czego nauczył się w Rejestrze Dusz, i w dzień lub dwa po tym, jak dowiedział się, co zdarzyło się na Bazarze w Ni-moya, powrócił do Rejestru. Z bezczelnością, która wydawała się główną cechą jego charakteru, sprawdził w indeksie, czy istnieje jakieś nagranie Lorda Valentine'a. Wiedział, że taka bezczelność jest w istocie kuszeniem losu; wcale nie byłby zaskoczony, gdyby nagle zapaliły się światła, zabrzęczały alarmy, a do Rejestru wpadli uzbrojeni strażnicy, by aresztować zadufanego młodzika, który — nie mając do tego żadnego prawa — próbuje poznać umysł i duszę samego Koronala. Zaskoczyło go coś zupełnie innego: maszyna po prostu przekazała mu informację, że istnieje jedno nagranie Valentine'a, zrobione dawno temu, gdy dopiero co doszedł do swych męskich lat. Nie czując najmniejszego wstydu, Hissune bez wahania uruchomił odpowiedni przycisk.


Było ich dwóch, dwóch młodych ludzi, wysokich i silnych, o czarnych włosach i czarnych brodach. Oczy również mieli czarne i błyszczące, ramiona zaś szerokie; promieniowali pewnością siebie — na pierwszy rzut oka każdy rozpoznawał w nich braci. Lecz istniały pomiędzy nimi różnice. Jeden był już mężczyzną, drugi — przynajmniej do pewnego stopnia — pozostawał jeszcze chłopcem, o czym świadczyła nie tylko rzadka broda i gładka cera, lecz także widoczna w jego wzroku dobroduszność, ciepło i wesołość. Starszy wydawał się znacznie poważniejszy, twarz miał surowszą, władczą, jakby dźwigał ciężar wielkiej odpowiedzialności, która pozostawiła na nim niezatarte piętno. Do pewnego stopnia tak było rzeczywiście, bowiem ten, który nosił miano Voriaxa z Halanx, starszy syn Głównego Doradcy Damiandane'a, od dziecka uchodził za pewnego kandydata na następcę rządzącego Koronata.

Byli oczywiście i tacy, którzy widzieli jako Koronalajego młodszego brata, Valentine'a. Twierdzili, że jest on chłopcem niezwykle obiecującym, że w przyszłości mógłby być wspaniałym władcą, lecz Valentine nie miał złudzeń co do szczerości tych komplementów. Voriax był od niego starszy o osiem lat — i gdyby w ogóle któryś z nich miał zamieszkać na Zamkowej Górze, ponad wszelką wątpliwość byłby to właśnie on. Lecz nawet Voriax nie mógł wiedzieć na pewno, czy zostanie Koronalem, niezależnie od krążących na dworze plotek. Ich ojciec, Damiandane, należał do najściślejszego kręgu doradców Lorda Tyeverasa, lecz gdy Tyevcras został Pontifexem, udał się aż do stóp Góry, do miasta Bombifane, i wybrał na swego następcę Malibora. Nikt się tego nie spodziewał, bowiem Malibor był tylko gubernatorem prowincji, szorstkim człowiekiem bardziej zainteresowanym polowaniem niż ciężką administracyjną pracą. Valentine jeszcze się wtedy nie narodził, lecz Voriax powiedział mu, że ich ojciec nie zdradził ani rozczarowania, ani oburzenia, tracąc prawo do tronu. Taka reakcja była prawdopodobnie najlepszą oznaką, że doskonale nadawał się na władcę.

Valentine zastanawiał się czasami, czy Voriax zdolny będzie do podobnie szlachetnego zachowania, jeśli korona jednak go ominie ł spocznie na głowie innego księcia z Góry: na przykład Elidatha z Morrole Jub, powiedzmy, Tunigorna albo Stasilane'a, czy nawet na jego własnej. Jakie byłoby to dziwne! Czasami, w samotności, Valentine powtarzał słowa: Lord Stasilane, Lord Elidath, Lord Tunigorn, nawet Lord Valentine! Lecz takie marzenia zakrawały na głupotę. Valentine nie miał najmniejszej ochoty pozbawić tronu brata, a także nie miał na to wielkich szans. Jeśli z woli Bogini nie zdarzy się jakiś kosmiczny żart, jeśli Lordowi Malłborowi nie strzeli coś do głowy, gdy przyjdzie jego czas na zajęcie miejsca w Labiryncie, Koronalem zostanie Voriax. Wiedza ta odcisnęła ślad na jego duszy, widoczna była w całej jego postaci i zachowaniu.

Lecz teraz Valentine nie myślał wcale o skomplikowanych dworskich intrygach. Wraz z bratem spędzali wakacje w niższych partiach Zamkowej Góry. Zaplanowali je dawno, lecz musieli odłożyć na długo, bowiem w zeszłym roku, przejeżdżając ze swym przyjacielem Elidathem przez karłowaty las Ambelorn, Valentine doznał skomplikowanego złamania nogi i dopiero niedawno wyzdrowiał na tyle, by móc ruszyć w tę wyczerpującą podróż. Więc wraz z Voriaxem zjechali ze szczytu Góry, urządzili sobie wspaniałe wakacje, prawdopodobnie ostatnie takie wakacje Valentine'a przed przejęciem przez niego obowiązków, jakie spadają na dorosłego mężczyznę. Miał już siedemnaście lat, a ponieważ należał do wąskiego kręgu książąt, spośród których wybierano Koronala, wiele musiał się jeszcze nauczyć o technikach sprawowania władzy, by móc być gotowym na każde wyzwanie, jakie los może przed nim postawić.

A więc wybrał się na wakacje z Voriaxem, uciekającym przed własnymi obowiązkami, by wraz z bratem święcić swój powrót do zdrowia. Opuścili rodzinne Halanx, pojechali do pobliskiego miasta rozrywek, Wysokiego Morpin, gdzie szaleńczo, po wariacku jeździli tunelami mocy. Valentine nalegał też na lustrzany ślizg, chcąc sprawdzić siłę wyleczonej nogi, a gdy to zaproponował, na twarzy Voriaxa pojawił się zaledwie widoczny wyraz niepewności — jakby wątpił, czy Valentine jest już zdolny do takich rozrywek, lecz był zbyt taktowny, by o tym wspomnieć. Kiedy wstąpili na tor, stanął tuż obok brata, a gdy tamten przesunął się o krok, znów się do niego zbliżył, aż Valentine odwrócił się i powiedział:

— Sądzisz, że mogę upaść, bracie?

— Nie sądzę, byś miał upaść.

— Więc czemu stoisz tak blisko? Czyżbyś sam bał się upadku? — Valentine wybuchnął śmiechem. — Możesz się nie lękać. Zawsze zdążę cię podtrzymać.

— Jesteś wspaniałomyślny, braciszku — powiedział Voriax.

I wtedy płyty zaczęły się odwracać, lustra rozbłysły jasnym światłem; nie mieli już czasu na rozmówki. Rzeczywiście, Valentine przez chwilę czuł się niepewnie, bowiem korytarz luster nie był rozrywką dla inwalidów, a on po złamaniu kulał, nieznacznie, lecz denerwująco, i miał pewne trudności z zachowaniem równowagi. Szybko udało mo się jednak złapać rytm, nie potknął się i nie poślizgnął, nie upadł, choć płyty obracały się szybko w różnych kierunkach, a kiedy przegonił Voriaxa dostrzegł, że wyraz niepokoju znikł z jego twarzy, jednak to, co się rzeczywiście zdarzyło, dało mu wiele do myślenia. Potem obaj pojechali zboczem Góry w dół, do Tentagu, na festiwal tańczących drzew, potem do Erstud Grand i Minimoolu, i dalej, za Gimkandale, aż do Furible, by obserwować godowy lot kamiennych ptaków. A Valentine myślał, że wtedy, kiedy czekali, by płyty zaczęły się poruszać, Voriax zachował się jak troskliwy, kochający opiekun, lecz był nieco zbyt troskliwy, zbyt opiekuńczy, jakby znalazł jeszcze jeden sposób, by nim rządzić — a to jemu, Valentine'owi, stojącemu u progu dorosłości, wcale się nie podobało. Lecz wiedział, że braterstwo to w połowie miłość, a w połowie wojna, więc nie zdradzał swego zdenerwowania.

Z Furible udali się do Bimbaku Wschodniego i Bimbaku Zachodniego, zatrzymując się w obu miastach u stóp trzykilometrowych wież, których widok sprawiał, że nawet najbardziej aroganccy ludzie zaczynali czuć się jak mrówki. Stamtąd pojechali do Amblemornu, w którym kilkanaście małych strumyków łączy się w jedną potężną rzekę Glayge. To właśnie poniżej Amblemornu rozciągała się wielka równina, której gęsto zbita, biała jak kreda ziemia sprawiała, że wielkie drzewa rosły skarłowaciałe, nie wyższe od mężczyzny i nie grubsze od dziewczęcego ramienia. Właśnie tu Valentine miał wypadek, gdy jego wierzchowiec potknął się o zdradzieckie korzenie. Spadł z niego, a noga utkwiła mu między dwoma pniami, cienkimi, lecz liczącymi sobie tysiące lat i twardymi jak żelazo. Kości zrastały się długo, miesiącami leżał w łóżku, szalejąc z gniewu na myśl o zmarnowanym roku młodości. Dlaczego teraz tu wrócili? Voriax chodził po lesie, jakby szukał w nim ukrytego skarbu. W końcu obrócił się do brata i powiedział:

— Wydaje się, jakby działały tu jakieś czary.

— Łatwo to wyjaśnić. Korzenie nie są w stanie zagłębić się w tej twardej, jałowej ziemi, drzewa czepiają się życia resztkami sił, a ponieważ na Zamkowej Górze wszystko rośnie wspaniale, a one umierają z głodu, to…

— Oczywiście, wiem — stwierdził chłodno Voriax. — Nie powiedziałem, że działają tu jakieś czary, lecz iż wydaje się, że działają. Cały legion vroońskich czarowników nie potrafiłby stworzyć niczego tak wstrętnego. Ale dobrze, że w końcu tu dotarłem. To co, jedziemy?

— Jakiż ty jesteś subtelny, Voriaxie.

— Subtelny? Nie rozumiem…

— Sugerujesz, że powinienem jeszcze raz spróbować pokonać las, w którym omal nie straciłem nogi.

Rumiana twarz Voriaxa zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

— Nie sądzę, byś miał jeszcze raz spaść z wierzchowca.

— Ja wiem, że nie spadnę. Lecz ty uważasz zapewne, że ciągle boję się upadku, a zawsze wierzyłeś, że pokonać strach można tylko rzucając wyzwanie temu, czego się boimy. Zaplanowałeś więc tutaj kolejny wyścig, by mi wykazać, że obawa, jaką być może budzi we mnie ten las, jest najzupełniej bezpodstawna. To odwrócenie sytuacji z sali lustrzanych płyt, ale chodzi o to samo, prawda?

— Nic nie rozumiem — stwierdził Voriax. — Czyżbyś nagle dostał gorączki?

— Nie, nie dostałem gorączki. To co, zaczynamy?

— Nie. Chyba nie.

Zdumiony Valentine uderzył pięścią jednej ręki w dłoń drugiej.

— Przecież wyścig to twój pomysł!

— Zaproponowałem, żebyśmy przejechali przez las. A ty złościsz się, wymyślasz mi, oskarżasz mnie o manipulowanie tobą, choć nic takiego nawet nie postało mi w głowie. Jeśli zaczniesz się ścigać w takim nastroju, z pewnością znowu spadniesz i najprawdopodobniej zgruchoczesz sobie drugą nogę. Chodź, wracamy do Aniblemornu.

— Voriaxie, słuchaj…

— Wracamy.

— Chcę przejechać przez ten las. — Valentine nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w twarz brata. — Jedziesz ze mną, czy wolisz poczekać?

— Chyba pojadę.

— To teraz powiedz mi, że mam być ostrożny i uważać na korzenie. Na policzku Voriaxa drgnął mięsień — był to jedyny widoczny dowód jego rozdrażnienia, może z wyjątkiem głębokiego westchnienia.

— Nie jesteś dzieckiem — powiedział. — Nie mam zamiaru mówić ci nic takiego. A poza tym, gdybym uznał taką radę za wskazaną, wypowiedziałbym ci braterstwo i nie chciałbym cię znać.

Spiął wierzchowca i pogalopował wąską ścieżką wijącą się pomiędzy karłowatymi drzewkami.

Valentine ruszył za nim po krótkiej chwili wahania i starał się doścignąć brata. Nie wybrali sobie najłatwiejszej drogi, tu i tam dostrzec można było przeszkody równie groźne jak ta, o którą wywrócili się poprzednio podczas wyścigu z Elłdathem, lecz tym razem jego wierzchowiec pewnie trzymał się na nogach, nie było więc potrzeby ściągać mu wodzów. Choć doskonale pamiętał swój upadek, Valentine nie czuł strachu, tylko wszystkie zmysły wyostrzyły mu się nagle; wiedział, że gdyby znowu spadł, skutki nie byłyby aż tak tragiczne. Zastanawiał się, czy nie za ostro zareagował na zachowanie Voriaxa. Być może był zbyt wrażliwy, zbyt skory do obrony samego siebie przed jego wyobrażoną opiekuńczością. Przecież Voriax uczył się, jak być władcą świata, więc — choćby nawet nie chciał — musiał brać na siebie odpowiedzialność za każdego i za wszystko, a już zwłaszcza za młodszego brata. Zdecydował, że od tej pory będzie bronił swej niezależności z mniejszym zapałem.

Przejechali przez las i znaleźli się w Amblemornie, najstarszym z miast Zamkowej Góry, pełnym krętych uliczek i porośniętych dzikim winem murów. Dwanaście tysięcy lat temu z tego właśnie miejsca zaczaj się podbój Góry — stąd wyruszyli pierwsi lekkomyślni śmiałkowie, pragnący podbić ogromny, pozbawiony atmosfery pięćdzie-sięclokilometrowy szczyt, wyrastający z powierzchni Majipooru. Komuś, kto całe życie przeżył w Pięćdziesięciu Miastach, w atmosferze nie kończącej się nigdy wiosny, trudno sobie wyobrazić czasy, gdy zbocza Góry były jałowe i niezdatne do zamieszkania, lecz Valentine znał opowieści o pionierach pnących się po gigantycznych zboczach, transportujących maszyny produkujące ciepło i powietrze, przez stulecia zmieniających jałową górę w baśniowe królestwo piękna, ukoronowane w końcu maleńką twierdzą, którą przed ośmioma tysiącami lat wybudował na szczycie Lord Stiamot i która przez tysiąclecia zmieniła się w ogromny, niewyobrażalny wręcz Zamek, zamieszkały dziś przez Lorda Malibora. Wraz z Voriaxem zatrzymał się przy pomniku w Amblemornie, wyznaczającym dawną granicę strefy drzew, i z szacunkiem odczytał inskrypcję:


NIEGDYŚ POWYŻEJ BYŁO TYLKO JAŁOWE PUSTKOWIE

Iglicę z czarnego marmuru, na której wyryto ten napis, otaczał ogród cudownych, kwitnących purpurowo i złoto drzew halatinga.

Dzień i noc, i jeszcze jeden dzień, i jeszcze jedną noc spędzili w Amblemornie. Potem Voriax i Valentine zjechali wzdłuż zbocza doliny Glayge, docierając do miejscowości Ghiseldorn, położonej z dala od głównych traktów. Na skraju mrocznego, gęstego lasu osiedliło się kilka tysięcy ludzi, którzy uciekli z wielkich miast i zamieszkali w namiotach z ciemnego wojłoku, zrobionego z wełny dzikich blavów pasących się na nadrzecznych łąkach. Nie wtrącali się w sprawy sąsiadów. Niektórzy uważali ich za czarownice i czarodziejów, inni mówili, że to odłam Metamorfów, którzy przed laty uniknęli wypędzenia z Alhanroelu i na stałe przybrali ludzką postać. Valentine podejrzewał, że ci ludzie po prostu nie czuli się dobrze w hałaśliwym, żyjącym interesami świecie, jakim stał się Majipoor, i przenieśli się tu, by stworzyć sobie własny świat.

Na wzgórze, z którego widać było las Ghiseldorn i położoną po jego przeciwnej stronie wioskę czarnych namiotów, wjechali późnym popołudniem. Las sprawiał odpychające wrażenie — rosły w nim głównie drzewa pingla, niskie, o grubych pniach, z gałęziami rosnącymi w górę i splatającymi się tak gęsto, że nie przepuszczały nawet odrobiny światła. Sama wioska nie wydawała się pogodniejsza. Dziesięcioboczne, rzadko rozstawione namioty wyglądały jak jakieś niezwykłe owady, które podczas wędrówki przysiadły na chwilę w obojętnym dla nich miejscu. Valentine był bardzo ciekaw Ghiseldornu i zamieszkującego go ludu, lecz teraz, kiedy dotarł już na miejsce, ochota do poznania ich tajemnic jakoś mu przeszła.

Spojrzał na Voriaxa ł w jego twarzy dostrzegł odbicie swych wątpliwości.

— To co robimy? — spytał.

— Powinniśmy chyba zatrzymać się po tej stronie lasu. Rankiem możemy pojechać do wioski; ciekawe, jak zostaniemy przyjęci.

— Sądzisz, że mogą nas zaatakować?

— Zaatakować? Bardzo wątpię. Przypuszczam, że są nastawieni znacznie bardziej pokojowo niż większość ludzi na naszej planecie. Ale po co się im narzucać? Czemu nie mielibyśmy uszanować ich odrębności? — Wskazał pasek gęstej trawy przy brzegu strumienia. — Co powiesz na to, żebyśmy rozbili obóz właśnie tu?

Zatrzymali się, rozkulbaczyli wierzchowce, wypakowali bagaże, zebrali soczyste kiełki na kolację. Szukali drewna na ognisko, kiedy Valentine spytał nagle:

— Gdyby Lord Malibor polował w lesie Ghiseldorn na jakieś rzadkie zwierzę, to jak sądzisz, czy uszanowałby prywatność tych ludzi?

— Nic nie powstrzyma Lorda Malibora przez zabiciem tego, co chce zabić.

— No właśnie. Ta myśl nawet nie postałaby mu w głowie. Myślę, że będziesz znacznie lepszym Koronalem od niego, Voriaxie.

— Nie mów głupstw!

— Nie mówię głupstw. Wyrażam całkiem rozsądne przypuszczenie. Wszyscy zgadzają się, że Malibor to człowiek ordynarny i bezmyślny. Kiedy nadejdzie twoja kolej…

— Przestań, dobrze?

— Przecież zostaniesz Koronalem — mówił dalej Valentine. — Więc po co udawać? Zostaniesz Koronalem z całą pewnością i to raczej prędzej niż później. Tyeveras jest stary; za dwa, trzy lata Malibor przeniesie się do Labiryntu, a kiedy już zostanie Pontifexem, na pewno mianuje cię Koronalem. Nie jest na tyle głupi, by obrazić wszystkich swoich doradców. A potem…

Voriax złapał go za przegub i przyciągnął do siebie. Z oczu biła mu wściekłość.

— Takie gadanie przynosi pecha — powiedział. — Milcz.

— Mogę powiedzieć coś jeszcze?

— Nie mam zamiaru słuchać przypuszczeń co do tego, kto będzie Koronalem!

Valentine skinął głową.

— Nie mam zamiaru się nad tym rozwodzić. Chcę tylko zadać ci jedno pytanie, jak brat bratu. Myślałem o tym od dłuższego czasu. Nie twierdzę, że z pewnością zostaniesz Koronalem, ale chciałbym wiedzieć, czy chcesz zostać Koronalem. Czy ktoś w ogóle zapytał cię o zdanie? Czy masz ochotę wziąć na barki ten ciężar? Po prostu odpowiedz mi, dobrze?

Po dłuższej chwili milczenia Voriax odpowiedział:

— Tego ciężaru nikt nie ośmieliłby się odrzucić.

— Ale czy ty go pragniesz?

— Jeśli przeznaczenie go na mnie złoży, czy mam powiedzieć „nie”?

— Nie odpowiadasz na moje pytanie. Spójrz tylko na nas! Jesteśmy młodzi, zdrowi, szczęśliwi, wolni. Oprócz dworskich obowiązków, których, prawdę mówiąc, wcale nie jest tak wiele, możemy robić, co chcemy, oglądać to, co chcemy, wszędzie, na całym świecie. Możemy popłynąć na Zimroel, udać się z pielgrzymką na Wyspę, spędzić wakacje na Bagnach Khyntoru, robić, co nam się żywnie podoba. Oddać to wszystko, by włożyć na głowę koronę gwiazd, by podpisywać miliony dekretów i prowadzić wielkie pielgrzymki, z tymi wszystkimi mowami, a pewnego dnia z konieczności zamieszkać na samym dnie Labiryntu… po co, Voriaxie? Dlaczego w ogóle ktoś miałby tego pragnąć? Czy ty tego pragniesz?

— Ciągle jeszcze jesteś dzieckiem — stwierdził Voriax. Valentine odsunął się o krok, jakby brat wymierzył mu policzek.

Znów ten protekcjonalny ton! Lecz nagle zrozumiał, że sobie na to zasłużył, że zadawał naiwne, nawet głupie pytania. Odsunął od siebie gniew i powiedział:

— Sądziłem, że właśnie zaczynam dorastać.

— Zaczynasz. Lecz wiele musisz się jeszcze nauczyć.

— Bez wątpienia — zgodził się Valentine i umilkł. — Zgoda, przyjmiesz władzę z konieczności, kiedy sama wpadnie ci w ręce. Lecz czy jej pragniesz, Voriaxie, czy naprawdę jej pragniesz, czy też to tylko wychowanie i poczucie obowiązku każe ci przygotowywać się do wstąpienia na tron?

— Nie przygotowuję się do wstąpienia na tron — powiedział powoli Voriax — lecz tylko do zajęcia miejsca w rządzie tej planety, do czego jesteś przygotowywany i ty. Tak, jest to kwestia wychowania i poczucia obowiązku; jestem przecież synem Pierwszego Doradcy Damiandane, tak jak ł ty. Gdyby ktoś zaoferował mi tron, przyjąłbym go z dumą i sprawował rządy najlepiej, jak potrafię. Nie marnuję czasu na pożądanie władzy, a tym bardziej na zastanawianie się, czy kiedykolwiek będę ją sprawował. Ta rozmowa zaś zdecydowanie mnie męczy, więc byłbym wdzięczny, gdybyś pozwolił mi w milczeniu zbierać drewno.

Spojrzał na brata z gniewem i odwrócił się.

Valentine pragnął zadać jeszcze tyle pytań, ile wylęga się alabandinów w lecie, ale powstrzymał się, dostrzegł bowiem, jak bratu drżą wargi i wiedział, że przekroczył dozwolone granice. Voriax szarpał gwałtownie leżące na ziemi gałęzie, łamiąc je z niepotrzebną siłą, jako że były kruche i wyschnięte. Valentine nie próbował przedrzeć się przez wzniesiony przez niego mur milczenia, choć nie dowiedział się wszystkiego, czego pragnął się dowiedzieć. Z tego, jak Voriax unikał odpowiedzi, wywnioskował, że rzeczywiście pragnie zostać Koronalem i poświęca cały swój czas na przygotowanie się do tej roli; przypuszczał też, choć były to mgliste podejrzenia, jakimi motywami się kieruje. Czy chce władzy dla siebie, czy pragnie potęgi i chwały? Cóż, czemu nie? Czy chce, by dopełniło się przeznaczenie, które wynosi niektórych ludzi ponad innych? Tak, to także. Być może chciał również zadośćuczynienia za rozczarowanie ojca, którego ominęła korona. Lecz, mimo wszystko, oddać się w niewolę tylko po to, by po prostu rządzić światem… tego Valentine nie potrafił już zrozumieć. W końcu zdecydował, że Voriax ma rację — tego rodzaju rzeczy nie sposób pojąć do końca, kiedy ma się zaledwie siedemnaście lat.

Zaniósł uzbierane drewno na miejsce i zajął się rozniecaniem ognia. Voriax dołączył do niego wkrótce, lecz nie powiedział nic; wyraźnie czuło się panujące między braćmi napięcie, które sprawiało Valentine'owi wielką przykrość. Żałował, że nie może przeprosić Voriaxa za to, iż zbyt głęboko drążył swymi pytaniami; nie mógł, bowiem w podobnych okolicznościach nigdy nie umiał zachować się delikatnie — podobnie zresztą jak Voriax. Nadal czuł, że bracia powinni umieć rozmawiać ze sobą o najdelikatniejszych sprawach bez wzajemnego urażania się. Okazywany przez brata chłód wydawał mu się trudny do zniesienia, a trwał wystarczająco długo, by zagrozić zepsuciem całej wspólnej wyprawy. Valentine szukał sposobu naprawienia szkód i po chwili przypomniał sobie coś, co pomagało im zawsze, kiedy byli młodsi.

Podszedł do Voriaxa, który kroił mięso na kolację, ponury i zacięty w milczeniu.

— Masz ochotę się ze mną pomocować, dopóki nie zagotuje się woda?

Voriax zerknął na niego, zaskoczony.

— Co?

— Chcę się trochę rozruszać.

— To wleź na te pingle i zatańcz na gałęziach!

— Daj spokój. Spróbujmy zapasów, dobrze?

— To nie byłoby w porządku.

— A niby czemu? Czyżby porażka mogła jeszcze głębiej urazić twą godność?

— Nie przeciągnij struny, Valentine!

— Wyraziłem się zbyt ostro. Wybacz mi. — Valentine przyjął pozycję zapaśnika i wyciągnął ręce. — Proszę. Tylko kilka chwytów, trochę ruchu przed kolacją…

— Noga dopiero ci wyzdrowiała.

— Ale wyzdrowiała. Nie musisz mnie oszczędzać, a ja z pewnością nie będę oszczędzał ciebie.

— A jeśli kość znów pęknie? Do najbliższego miasta wartego tej nazwy jest dzień drogi.

— Daj spokój. — Valentine zaczął się niecierpliwić. — Za bardzo się martwisz. No, pokaż, że umiesz jeszcze walczyć! — Roześmiał się, klasnął w dłonie, skinął na brata i znów klasnął; przysunął się do niego, aż niemal zetknęli się nosami, poderwał go na nogi — i Voriax wreszcie ustąpił i zaczaj walczyć.

Coś było nie tak. Siłowali się często od czasu, gdy Valentine był już wystarczająco duży, by stawić bratu czoło. Doskonale wiedział, jak Voriax się porusza, wiedział, jak utrzymuje równowagę, znał jego styl. Ale… mężczyzna, z którym teraz walczył, wydawał mu się zupełnie obcy. Czy to jakiś Metamorf podkradł się do niego, imitując postać Voriaxa? Nie, nie, to noga — uświadomił sobie Valentine. Voriax nie używa całej swej siły, świadomie jest zbyt delikatny, zbyt niezdarny. Znów mu matkuje. Zrobił wypad i z nagłą, niespodziewaną złością — chociaż dobry zapaśniczy obyczaj nakazywał, by jeszcze markował ataki i wypróbowywał przeciwnika — chwycił brata, zamierzając wykonać rzut. W jego oczach dostrzegł zdumienie. W ostatniej chwili, gdy Valentine zbierał siły, by położyć go na łopatki, Voriax uniósł się, po raz pierwszy wykorzystując całą swą niezwykłą siłę. Mimo wszystko omal nie został pokonany, lecz w ostatniej chwili uwolnił się, odtoczył, poderwał na równe nogi. Obaj zaczęli krążyć, czujnie się obserwując.

— Widzę, że cię nie doceniłem. Nogę masz już całkowicie wyleczoną — powiedział Voriax.

— Jest zdrowa, o czym przekonywałem cię dziś kilkakrotnie. Po prostu trochę kuleję, co nie ma najmniejszego wpływu na przebieg walki. No chodź, jeszcze nie skończyliśmy!

Valentine skinął dłonią. Skoczyli ku sobie, zwarli się w uścisku, żaden z nich nie mógł przemóc przeciwnika, więc trwali tak przez chwilę, która Valentine'owi wydała się wieloma godzinami, choć prawdopodobnie trwała tylko kilka minut. Później Voriax cofnął się o parę centymetrów, naparł na brata i odzyskał stracony dystans. Oddychali ciężko, pocili się, wysilali i uśmiechali się do siebie podczas tej walki. Uśmiech Voriaxa sprawił Valentine'owł największą przyjemność, oznaczał on bowiem, że znów są braćmi, że dzielące ich lody stopniały, że wybaczono mu jego impertynencję. W tej chwili pragnął objąć brata, a nie z nim walczyć i w momencie, w którym odrobinę rozluźnił chwyt, Voriax pchnął go, skręcił, obrócił się, wykonał rzut i przycisnął mu żołądek kolanem, a rękami złapał za ramiona. Valentine walczył dzielnie, ale w tej pozycji nie mógł się bronić długo i wkrótce pod łopatkami poczuł chłodną, wilgotną ziemię.

— Wygrałeś — wysapał, a gdy Voriax rozluźnił chwyt, odtoczył się i znieruchomiał obok niego. Obaj wybuchnęli śmiechem. — Załatwię cię następnym razem.

Choć pokonany, czuł się świetnie, bowiem odzyskał braterską miłość.

I nagle Valentine usłyszał, że ktoś stojący blisko bije im brawo. Usiadł i wpatrzył się w mrok; dostrzegł smukłą kobietę o szczupłej twarzy i niezwykle długich, prostych czarnych włosach, stojącą na krawędzi lasu. Miała błyszczące oczy, w których kryła się kpina, pełne usta i była dziwnie ubrana w niedbale połączone, kolorowe pasy wyprawionej skóry. Wydała mu się dość stara, mogła mieć ze trzydzieści lat.

— Obserwowałam was — powiedziała podchodząc do nich bez śladu strachu. — Najpierw myślałam, że walczycie naprawdę, ale potem zobaczyłam, że to dla zabawy.

— Najpierw walczyliśmy naprawdę — odparł Voriax. — Lecz także, zawsze, jest to zabawa. Nazywam się Voriax z Halaruc, a to jest Valentłne, mój brat.

Przyjrzała się im.

— Tak, oczywiście. Każdy dostrzeże, że jesteście braćmi. Ja mam na imię Tanuda. Pochodzę z Ghiseldornu. Czy chcecie, bym przepowiedziała wam przyszłość?

— A więc jesteś czarownicą? — spytał Valentine. W oczach kobiety tańczyły iskierki wesołości.

— Tak, oczywiście, czarownicą. Czym innym mogłabym być?

— Więc dobrze, przepowiadaj!

— Zaraz — odezwał się Voriax. — Nie przepadam za czarami.

— Jesteś o wiele za rozsądny. Komu to może zaszkodzić? Mamy zamiar odwiedzić Ghiseldorn, osiedle czarowników, więc czy nie powinniśmy się dowiedzieć, co nas czeka? Czego się boisz? To tylko zabawa, zwykła zabawa. — Valentine podszedł do czarownicy i spytał: — Czy zostaniesz z nami na kolację?

— Zaraz…

Spojrzał bratu w oczy i roześmiał się.

— Obronię cię przed czarami. Nie obawiaj się. — A potem, nieco ciszej, dodał: — Już wystarczająco długo podróżowaliśmy sami, bracie. Mam ochotę porozmawiać z kimś obcym.

— To widać — burknął Voriax.

Lecz kobieta była ładna, Valentine nalegał i wkrótce Voriax pogodził się z jej towarzystwem; uciął dla niej dodatkowy kawałek mięsa, a ona poszła do lasu, wróciła z owocami pingli i pokazała im, jak je opiec, by sok przesycił mięso nadając mu przyjemny, gorzkawy i lekko dymny posmak. Po pewnym czasie Valentine stwierdził, że trochę kręci mu się w głowie. Wątpił, by spowodowało to kilka łyków wypitego wina, więc pewnie to skutek zjedzenia pingli; pomyślał, że może czarownica zastawiła na nich jakąś pułapkę, ale odrzucił tę myśl, bowiem w ogarniającym go oszołomieniu było coś przyjemnego, nawet podniecającego, przy równoczesnym braku poczucia jakiegokolwiek zagrożenia. Spojrzał na Voriaxa zastanawiając się, czy jego naturalna podejrzliwość nie dojdzie do głosu i nie popsuje im zabawy, lecz nie. Jeśli Voriax w ogóle odczuwał działanie soku, to uczynił go on tylko bardziej jowialnym — śmiał się głośno ze wszystkiego, kiwał, uderzał dłońmi po udach, pochylał się ku czarownicy wykrzykując jej w twarz dwuznaczne dowcipy. Valentine zjadł jeszcze trochę mięsa. Zapadała już noc, obóz nagle ogarnęła ciemność, na niebie, oświetlonym tylko jednym małym srebrnym księżycem, rozbłysły gwiazdy. Nagle wydało mu się, że słyszy dalekie śpiewy i jakieś okrzyki, miał jednak wrażenie, że Ghłseldorn jest zbyt daleko, by przez gęsty las mogły dobiec tu tego rodzaju odgłosy, uznał więc, że tylko mu się wydaje i że to kolejny przejaw działania oszałamiających owoców pingli.

Ognisko przygasło. Nocne powietrze było chłodne. Przytulili się do siebie we troje, Valentine, Voriax i Tanuda; ciało przy ciele, najpierw niewinnie, w poszukiwaniu ciepła, potem już nie tak niewinnie. Kiedy siedzieli tak, przytuleni, Voriax zerknął na młodszego brata i puścił do niego oko, jakby chciał powiedzieć: „Dziś w nocy obaj jesteśmy mężczyznami i będziemy się bawić jak dwaj mężczyźni, bracie”. Od czasu do czasu Valentine dzielił kobietę z którymś z przyjaciół — z Elidathem, ze Stasilanem, we troje zabawiali się w łóżku dla dwojga — lecz nigdy z Voriaxem, tak świadomym swej godności, wyższości i pozycji, toteż teraz czerpał z tej gry podwójną radość. Czarownica z Ghiseldornu zrzuciła skórzany strój; jej ciało wydawało się w świetle ognia smukłe i zgrabne. Przedtem bał się trochę, że wyda mu się odpychająca — była przecież o tyle starsza od niego, starsza nawet o parę łat od Voriaxa — ale zorientował się, że strach ten wynikł z głupoty, z braku doświadczenia, bowiem teraz kobieta wydała mu się piękna. Objął ją, trafił na spoczywającą na jej biodrze dłoń Voriaxa i uderzył ją tak, jak odpędza się dokuczliwego komara; obaj roześmiali się, a ich basowemu śmiechowi zawtórował srebrzysty śmiech Tanudy. We troje położyli się na wilgotnej od rosy trawie.

Jeszcze nigdy Valentine nie przeżył tak dzikiej nocy. Cokolwiek zawierał w sobie sok z pingli, wyzwoliło go to ze wszelkich ograniczeń, dodało sił, a z Voriaxem musiało być podobnie. Noc tę Valentine zapamiętał jako serię oderwanych obrazów, całkowicie różnych zdarzeń. Oto leży na trawie, głowa Tanudy spoczywa na jego brzuchu, Voriax kocha się z nią, a on z dziwną przyjemnością przysłuchuje się ich jękom; teraz on ją ma, a Voriax jest gdzieś blisko, choć nie wiadomo, gdzie; teraz Tanuda leży ściśnięta pomiędzy ich ciałami, co wydaje mu się dość dziwne. Nie wiedział nawet, jak dotarli do strumienia, w którym, śmiejąc się, kąpali się i ochlapywali; później pobiegli, nadzy i drżący, do niemal wygasłego ogniska i znów się kochali — Valentine i Tanuda, Voriax i Tanuda, Valentine i Tanuda i Voriax, ciało przy ciele, aż mrok rozproszyło powoli światło nadchodzącego poranka.

Żadne z nich nie spało, kiedy na niebie pojawiło się słońce. Całe długie fragmenty nocnych przeżyć znikły z pamięci Valentine'a — ciekaw był, czy może na chwilę udawało mu się zasnąć — teraz jednak umysł miał niezwykle czysty, oczy szeroko otwarte, jakby to był środek dnia. Podobnie było z Voriaxem i uśmiechniętą, spoczywającą pomiędzy nimi nagą wiedźmą.

— A teraz — powiedziała Tanuda — czas na przepowiedzenie przyszłości.

Voriax chrząknął, niepewny, lecz Valentme powiedział szybko:

— Tak! Tak! Przepowiedz nam przyszłość.

— Zbierzcie nasiona pingli.

Nasiona leżały wszędzie dokoła: okrągłe, lśniące, czarne w czerwone plamki. Valentine zebrał ich kilkanaście, nawet Voriax przyniósł parę; dali je Tanudzie, która także znalazła kilka. Potrząsała nimi w zamkniętej dłoni i rzucała jak kośćmi. Rzuciła je pięć razy, zbierała i rzucała znowu, potem połączyła dłonie i upuściła je tak, by ułożyły się w krąg, pozostałe wsypała do jego wnętrza. Przyglądała się im uważnie; kucała, twarzą niemal dotykając ziemi. W końcu uniosła wzrok. Beztroska, przekorna wesołość znikła; czarownica zmieniła się nagle, była bardzo poważna i wydawała się starsza.

— Jesteście mężczyznami wysoko urodzonymi — powiedziała — ale to łatwo poznać po waszym zachowaniu. Nasiona mówią mi o wiele, wiele więcej. Widzę, co wam grozi.

Voriax odwrócił twarz, zmarszczył brwi i splunął.

— Nie wierzysz mi, wiem. Ale obydwaj będziecie musieli stawić czoła niebezpieczeństwu. Ty — wskazała palcem Voriaxa — musisz strzec się lasów, a ty — spojrzała na Valentine'a — wody, oceanu — zmarszczyła brwi — i nie tylko oceanu, bowiem twe przeznaczenie jest tajemnicze i nie potrafię go do końca odczytać. Linia życia jest przerwana, nie śmiercią, lecz czymś bardzo dziwnym, zmianą, transformacją. — Potrząsnęła głową. — Nie wiem. Nie potrafię powiedzieć nic więcej.

— Mamy strzec się lasów, mamy strzec się oceanów… najlepiej zrobimy, jeżeli będziemy strzec się bzdur! — powiedział Voriax.

— Zostaniesz królem — stwierdziła Tanuda.

Voriax westchnął gwałtownie. Gapił się na nią, w oczach nie pozostał mu nawet ślad gniewu.

Valentine uśmiechnął się, klepnął brata po ramieniu.

— Widzisz? Widzisz?

— Ty także będziesz królem.

— Co? — Valentine'a aż zatkało ze zdumienia. — Co to za idiotyzm? Twoje nasiona cię oszukały!

— Jeśli tak, zdarzyło się to pierwszy raz. — Tanuda zebrała nasiona, szybko wrzuciła je do strumienia i ubrała się w paski skóry. — Król i król, tej nocy miałam was obu, przyszli władcy. Czy przybędziecie dziś do Ghiseldornu?

— Chyba nie — powiedział Voriax, nawet na nią nie patrząc.

— A więc już się nigdy nie zobaczymy. Żegnajcie.

Ruszyła szybko w kierunku lasu. Valentine wyciągnął ku niej dłoń, lecz nie powiedział nic, w drżące palce chwycił tylko powietrze. Obrócił się ku bratu, który gniewnie wpatrywał się w dogasające węgielki. Radość nocnej zabawy znikła bezpowrotnie.

— Miałeś rację — powiedział. — Nie powinniśmy jej pozwolić bawić się w proroctwa naszym kosztem. Lasy! Oceany! I ten idiotyzm, jak to obaj mamy zostać królami.

— Co mogła mieć na myśli? — spytał Voriax. — Że będziemy dzielić tron jak dzisiejszej nocy dzieliliśmy jej ciało?

— To przecież niemożliwe.

— Nigdy w historii Majipooru nie rządziło nim dwóch władców jednocześnie. To nie ma sensu! To nie do pomyślenia! Jeśli ja mam zostać królem, to jak ty możesz zostać królem?

— W ogóle mnie nie słuchasz. Mówię ci, nie zwracaj na to uwagi, bracie. Mieliśmy do czynienia z dziką kobietą, która dała nam noc szalonych rozkoszy. W jej proroctwach nie ma ani okrucha prawdy.

— Powiedziała, że mam zostać królem.

— 1 najprawdopodobniej nim zostaniesz. Po prostu szczęśliwy traf.

— A jeśli nie? Jeśli rzeczywiście ma talent proroczy?

— No, to z pewnością zostaniesz królem.

— A ty? Jeżeli mówiła prawdę o mnie, to ty także musisz zostać Koronalem, a jak…

— Nie — powiedział Valentine. — Prorocy często posługują się zagadkami, mówią umyślnie niejasno. Nie miała na myśli króla w dosłownym znaczeniu. Zostaniesz Koronalem, Voriaxie, wszyscy o tym wiedzą — a mnie przepowiedziała jakiś inny rodzaj królowania albo w ogóle mówiła bez sensu.

— To mnie przeraża, Valentine.

— Masz zostać Koronalem, nie musisz się niczego bać. Dlaczego się tak krzywisz?

— Dzielić tron z bratem… — Jego myśli krążyły wokół tej zagadki jak język wciąż dotykający bolącego zęba; nie potrafił ich opanować.

— To się nie zdarzy. — Valentine podniósł z ziemi ubranie, stwierdził, że należy do Voriaxa i rzucił mu je. — Słyszałeś, co powiedziałem wczoraj. Nie mieści mi się w głowie, dlaczego ktoś miałby pożądać władzy. Z pewnością pod tym względem nie będę dla ciebie żadną konkurencją. — Złapał brata za rękę. — Voriaxie, Voriaxie, nie rób takiej ponurej miny. Czyżby słowa leśnej czarownicy dotknęły cię aż tak głęboko? Przysięgam ci, że gdy zostaniesz Koronalem, będę twym najwierniejszym sługą, nigdy rywalem. Przysięgam ci to na duszę naszej matki, która ma być Panią Wyspy. I mówię ci raz jeszcze, że tego, co zaszło tu dziś w nocy, nie można traktować poważnie.

— Być może nie — zgodził się Voriax.

— Z pewnością nie. To co, ruszamy?

— Chyba tak.

— Robiła dobry użytek ze swego ciała, prawda? Voriax roześmiał się.

— Z pewnością. Trochę żałuję, że nigdy już nie wezmę jej w ramiona. Ale nie, nie chciałbym usłyszeć już więcej jej szalonych przepowiedni, niezależnie od tego, jak wspaniale poruszała biodrami. No, chyba mam już dość jej i tego miejsca. Ominiemy Ghiseldorn?

— Chyba tak — zgodził się Valentine. — Jakie są inne najbliższe miasta nad brzegiem Glayge?

— Następne jest Jerrik, w którym osiedliło się wielu Vroonów, dalej Mitripond i miejscowość zwana Gayles. Sądzę, że powinniśmy zatrzymać się w Jerrik i zabawić się przez kilka dni, spędzając czas na grze.

— Niech będzie Jerrik.

— Doskonale. I nie mów mi nic więcej o tym, czy mam, czy nie mam zostać władcą.

— Przysięgam, już nic nie powiem. — Valentine roześmiał się. Objął brata, przytulił go i powiedział: — Bracie! Podczas tej wyprawy kilkakrotnie myślałem już, że oddaliliśmy się od siebie nieodwołalnie, ale widzę, że wszystko jest dobrze i że znowu się odnaleźliśmy.

— Nie oddaliliśmy się od siebie. Nawet na najkrótszą chwilkę. No, dobrze, pakujemy się i ruszamy do Jerrik.

Nigdy już nie rozmawiali o nocy spędzonej z czarownicą i o tym, co im przepowiedziała. Pięć lat później, gdy Lord Malibor zginął polując na smoki morskie, Voriax wybrany został Koronalem, co nie zdumiało nikogo, a Valentine był pierwszym, który ukląkł i złożył mu hołd. Do tego czasu zdążył już zapomnieć o dziwnej przepowiedni Tanudy, choć pamiętał smak jej pocałunków i gładkie ciało. Obaj królami? Jak to w ogóle możliwe, skoro nie może być kilku Koronali na raz? Valentine cieszył się powodzeniem brata, w pełni usatysfakcjonowany swą pozycją. A kiedy w pełni zrozumiał treść proroctwa, które nie oznaczało, że będzie rządził wraz z Voriaxem, lecz że wstąpi na tron zaraz po nim, choć nigdy jeszcze w historii Majipooru brat nie zastąpił u steru władzy brata, nie mógł już go objąć i powiedzieć mu, jak bardzo go kocha, bowiem Voriax odszedł od niego na zawsze, zginał od zbłąkanej strzały w lesie, podczas polowania. I oto Valentine, samotny, zdumiony i oszołomiony, wstępował na stopnie Tronu Confalume'a.

Загрузка...