ZŁODZIEJKA Z NI-MOJA

Pod koniec siódmego roku, licząc od powtórnej koronacji Lorda Valentine'a, do Labiryntu dotarła wiadomość, że Koronal wkrótce przybędzie tu z wizytą. Na tę wieść serce Hissune'a zaczęto bić tak mocno, jakby chciało wyskoczyć mu z piersi. Czy zdoła zobaczyć się z Koronalem? Czy Lord Valentine jeszcze o nim pamięta? Przecież kiedyś zadał sobie trud, by ściągnąć go na Zamkową Górę na swą drugą koronację — z pewnością więc nadal o nim myśli, z pewnością pamięta chłopca, który…

Prawdopodobnie jednak nie pamięta, zdecydował Hissune. To go uspokoiło, znów był chłodny i rzeczowy, jak zwykle. Jeśli w trakcie wizyty zdoła w ogóle zobaczyć Lorda Valentine'a, będzie to wydarzenie niezwykłe, a jeśli Lord Valentine go sobie przypomni — no, to już zdarzy się cud! Najprawdopodobniej Koronal odwiedzi na krótko Labirynt, nie spotykając się z nikim prócz ministrów Pontyfikatu. Powiadają, że Lord Valentine robi wielki objazd — zmierza do Alaisor, a stamtąd na Wyspę, gdzie odwiedzi swą matkę; postój w Labiryncie jest w tych okolicznościach obowiązkowy. Hissune wiedział jednak, że Koronal nie lubi wizyt w Labiryncie, bo uświadamia mu to ponurą konieczność — fakt, że będzie musiał osiąść tu kiedyś na stałe, gdy przyjdzie na niego kolej objąć najwyższy urząd na Majipoorze. A wszak zdaje sobie sprawę, że Pontifex Tyeveras jest dziś czymś w rodzaju upiora, raczej martwy niż żywy; tkwi wśród niepojętych snów w kokonie systemu podtrzymywania życia, niezdolny skomunikować się z otaczającym go światem. Jest bardziej symbolem niż człowiekiem, którego powinno się pochować przed laty, utrzymywanym na tym świecie tylko po to, by przedłużyć rządy Valentine'a jako Koronala. Dla Valentine'a to zapewne dobrze — pomyślał Hissune — i dla Majipooru też dobrze, tylko dla Tyeverasa gorzej, ale to już nie jego sprawa. Hissune wrócił więc do Rejestru Dusz, nadal myśląc o tym, co może się zdarzyć podczas nadchodzącej wizyty Koronala. Zamyślony wybrał na oślep przycisk i otrzymał nagranie mieszkanki Ni-moya, które zaczynało się tak banalnie, że omal nie wyłączył go od razu. W ostatniej chwili jednak zdecydował, że warto obejrzeć to wielkie miasto na dalekim kontynencie. Tak więc postanowił przeżyć życie niezamożnej sklepikarki wyłącznie ze względu na Ni-moya — i wkrótce przestał żałować swego wyboru.

1

Matka Inyanny przez całe życie prowadziła sklep w Velathys, podobnie jak matka jej matki, i wyglądało na to, że taki też będzie los samej Inyanny. Ani matka, ani matka jej matki nie wydawały się żałować takiego życia, lecz Inyanna, gdy w wieku dziewiętnastu lat została jedyną właścicielką sklepiku, czuła że przygniata jej grzbiet jak nieznośny ciężar, jak garb. Czasami zastanawiała się, czy go nie sprzedać i nie poszukać lepszego życia w wielkim mieście — w Piliploku, w Pidruid lub nawet w leżącej daleko na północy gigantycznej metropolii Ni-moya. Mówiono o niej, że jest cudowna ponad wszelkie wyobrażenia tych, którzy nigdy jej nie odwiedzili.

Lecz czas był spokojny, interes szedł kiepsko ł chętni na kupno sklepu jakoś nie pojawiali się na horyzoncie. A poza tym wiele pokoleń jej rodziny mieszkało tu, w Velathys, i porzucić miasto tak po prostu wcale nie byłoby jej łatwo, niezależnie od tego, jak bardzo je znienawidziła. Tak więc Inyanna wstawała co dzień o wschodzie słońca, wychodziła na mały, wyłożony kamykami taras, kąpała się w kadzi deszczówki, którą trzymała specjalnie w tym celu, ubierała się, jadła śniadanie złożone z suszonej ryby i wina, a potem szła na dół otworzyć sklepik. Handlowała czym się tylko dało: belami płótna, glinianymi misami z południa, beczkami przypraw i owocowych konfitur, dzbanami wina, sztućcami z Narabalu, płatami drogiego mięsa smoków morskich, jasnymi, miniaturowymi latarenkami wytwarzanymi w Til-omon i wieloma innymi podobnymi rzeczami. Wiele było takich sklepików w Velathys ł żaden z nich nie prosperował. Od czasu śmierci matki Inyanna prowadziła księgi, inwentaryzowała towary, zamiatała podłogi, czyściła lady, wypełniała rządowe formularze, załatwiała pozwolenia i czuła się tym już strasznie zmęczona. Lecz cóż innego miało jej do zaoferowania życie? Była tylko mało ważną dziewczyną, mieszkającą w mało ważnym miasteczku w wilgotnych, deszczowych górach i przez najbliższe sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat nie miała prawa spodziewać się jakichś istotnych zmian w swoim życiu.

Niewielu z jej klientów było ludźmi. Przez dziesięciolecia osiedlali się tu głównie Hjortowie i Liimenowie oraz Metamorfowie; ich prowincja, Piurifayne, leżała niedaleko, na północy za górami, i wielu Zmiennokształtnych osiadło w okolicy Velathys. Inyanna w sposób naturalny traktowała obcych, nawet Zmiennokształtnych, zazwyczaj wprawiających ludzi w zakłopotanie. Żałowała tylko, że tak rzadko widuje przedstawicieli swej rasy i że — choć szczupła i ładna, smukła, delikatna, o chłopięcej figurze — niewielu miała kochanków i nie znalazła do tej pory nikogo, z kim chciałaby się związać na dłużej. Gdyby kogoś takiego znalazła, nie musiałaby już pracować tak ciężko. Z drugiej strony ograniczyłby on jej wolność, zwłaszcza swobodę snucia marzeń, że nadejdzie czas, gdy nie będzie już sklepikarką z Velathys.

Pewnego dnia po południowym deszczu w sklepie pojawiła się dwójka nietutejszych. Byli pierwszymi klientami od kilku godzin. Jeden z nich był niski i tęgi — mały, okrągły człowieczek. Drugi — chudy, blady, wysoki, o kościstej, kanciastej twarzy — wyglądał jak jakiś drapieżnik z gór. Obaj ubrani byli w ciężkie białe szaty, przewiązane jaskrawopomarańczowymi pasami — powiadano, że takie stroje nosi się powszechnie w wielkich miastach na północy. Z pogardą rozejrzeli się po sklepiku, jak ludzie przyzwyczajeni do towarów w znacznie lepszym gatunku.

Niski mężczyzna spytał:

— Czy to pani nazywa się Inyanna Forlana?

— Tak.

Zajrzał w papiery.

— Córka Forlany Hayorn, która była córką Hayorn Inyanny?

— Trafiliście do właściwej osoby. Czy wolno wiedzieć…

— No, wreszcie! — krzyknął wysoki. — Odbyliśmy długą, pełną niewygód podróż. Gdyby tylko pani wiedziała, ile czasu jej szukaliśmy! Rzeką do Khyntoru, z Khyntoru do Dulornu, potem przeprawa przez te cholerne góry — czy tu nigdy nie przestaje padać? — a potem jeszcze wędrówka od domu do domu, od sklepiku do sklepiku i tak przez całe Velathys; pytaliśmy tu i tam…

— 1 to właśnie mnie szukaliście?

— Jeśli może pani dowieść swej tożsamości — tak.

Inyanna wzruszyła ramionami.

— Mam rodzinne dokumenty. Ale czego właściwie panowie ode mnie chcecie?

— Powinniśmy się przedstawić — stwierdził niższy. — Ja nazywam się Vezan Ormus, a mój kolega Steyg; jesteśmy urzędnikami jego wysokości Pontifexa Tyeverasa z Biura Spadków w Ni-moya. — Z bogato zdobionej, skórzanej torby Vezar Ormus wyjął plik papierów, przejrzał je szybko i powiedział:

— Starszą siostrą pani babki była niejaka Saleen Inyanna, która w dwudziestym trzecim roku pontyfikatu Kinnikena, za rządów Koronala Lorda Ossiera, osiedliła się w Ni-moya i wyszła za mąż za niejakiego Helmyota Gayoona, kuzyna trzeciego stopnia księcia.

Inyanna wpatrywała się w niego, nie pojmując ani słowa.

— Nic o tym nie wiem — powiedziała.

— Nie jesteśmy bynajmniej zaskoczeni — wtrącił Steyg. — Zdarzyło się to kilka pokoleń temu. I, bez wątpienia, biorąc pod uwagę wielką odległość i różnicę statusu rodzin, nie było między nimi zażyłych kontaktów.

— Babcia nigdy nie wspominała o bogatych krewnych w Ni-moya.

Vezan Ormus kaszlnął i zerknął w papiery.

— Niech i tak będzie. Helmyot Gavoon i Saleen Inyanna mieli trójkę dzieci, z których najstarsze, córka, odziedziczyło rodzinną posiadłość. Zginęła młodo w wypadku na polowaniu i wszelkie jej dobra przeszły na syna, Gavoona Dilamayne, który umarł w dziesiątym roku panowania Pontifexa Tyeverasa, a więc dziewięć lat temu, nie zostawiając potomka. Od tego czasu posiadłość pozostała nie zasiedlona, podczas gdy prowadzono poszukiwanie prawnych spadkobierców. Trzy lata temu ustalono…

— Że ja jestem spadkobierczynią?

— Tak, rzeczywiście — przytaknął Steyg z szerokim uśmiechem na swej kościstej twarzy.

Inyanna, choć od pewnego czasu spodziewała się takiego obrotu rozmowy, mimo wszystko była zdumiona. Nogi się pod nią ugięły, poczuła suchość w ustach, zdenerwowana podniosła rękę, strącając ze stolika i rozbijając wazę z drogiego serwisu z Alhanroelu. Zawstydzona tą reakcją, opanowała się z wysiłkiem i spytała:

— A co takiego odziedziczyłam?

— Wspaniały dom znany pod nazwą Nissimorn Prospect, położony na północnym brzegu Zimni, oraz trzy posiadłości w Dolinie Steiche, wydzierżawione i przynoszące dochody — oznajmił Steyg.

— Gratulujemy pani — dodał Vezan Ormus.

— A ja gratuluję panom dowcipu. Dziękuję za tę chwilę wesołej zabawy. A teraz, jeśli niczego nie chcecie kupić, to, proszę, wyjdźcie. Muszę popracować nad księgami, zbliża się termin płacenia podatków i…

— Nie wierzy nam pani — przerwał jej Vezan Ormus. — To w pełni zrozumiałe. Przybyliśmy tu z prawdziwie fantastyczną opowieścią, więc nie jest pani w stanie wziąć naszych słów za prawdę. Lecz proszę tylko pomyśleć: jesteśmy mieszkańcami Ni-moya. Czy przemierzylibyśmy tysiące kilometrów, docierając aż do Velathys, tylko po to, by zażartowć sobie z właścicielki niewielkiego sklepu? Proszę sprawdzić — pomachał plikiem papierów i wręczył je Inyannie.

Wzięła je drżącymi rękami. Widok i plany wspaniałej posiadłości wraz z potwierdzeniem prawa własności, genealogia, dokument z pieczęcią Pontifexa, noszący jej imię…

Podniosła wzrok, oszołomiona, nie wiedziała, co myśleć. Słabym, schrypniętym głosem spytała:

— Co powinnam teraz zrobić?

— Procedura jest rutynowa — wyjaśnił jej Steyg. — Musi pani wypełnić dokumenty poświadczające, że jest pani w istocie Inyanną Forlaną, musi pani podpisać zobowiązania opłacenia należnych podatków ze zakumulowanych dochodów, gdy obejmie już pani swą własność, musi pani uiścić opłaty za przekazanie wspomnianego tytułu własności i tak dalej. Poprowadzimy wszystkie sprawy w pani imieniu.

— Opłaty?

— To kwestia kilku rojalów. Oczy Inyanny rozszerzyły się.

— 1 mogę zapłacić ze zakumulowanych dochodów?

— Niestety, nie — oznajmił Vezan Ormus. — Trzeba je wnieść przed przejęciem posiadłości, a dostęp do dochodów uzyskuje pani oczywiście po jej przejęciu, więc…

— Uciążliwa formalność — stwierdził Steyg. — Lecz na dłuższą metę to drobiazg, prawda?

2

Obowiązkowe opłaty wyniosły dwadzieścia rojali. Dla Inyanny była to suma ogromna, równa niemal wszystkim jej oszczędnościom, lecz z przedstawionych dokumentów dowiedziała się, że same ziemie uprawne przynoszą dochód w wysokości dziewięciuset rojali rocznie, a dochodziły do tego jeszcze inne aktywa: posiadłość wraz z całym wyposażeniem, czynsz i opłaty z nieruchomości położone] na brzegu rzeki…

Vezan Ormus i Steyg bardzo pomogli jej przy wypełnianiu wszystkich dokumentów. Inyanną zawiesiła na drzwiach sklepiku napis „Zamknięte do odwołania” — nie traciła przez to wiele w obecnym martwym sezonie — i wraz z gośćmi spędziła popołudnie przy małym biureczku na piętrze; podpisywała papiery, które oni stemplowali imponującą pieczęci^ Pontifexa. Po wszystkim zdecydowała się uczcić swoje szczęście kilkoma szklankami wina wypitymi w gospodzie u stóp wzgórza. Steyg uparł się, że postawi pierwszą kolejkę, przytrzymując jej dłoń zapłacił pół korony za butelkę najlepszego wina palmowego z Pidruid. Inyanna aż westchnęła, widząc jego rozrzutność, lecz po chwili przypomniała sobie, że stała się osobą zamożną i kiedy wypili pierwszą butelkę, zamówiła następną. Gospoda była zatłoczona, głównie przez Hjortów, siedziało w niej także kilku Ghayrogów; urzędnicy z pomocy najwyraźniej niezbyt dobrze bawili się w tym towarzystwie, od czasu do czasu podnosili nawet dłonie do nosów, jakby dokuczał im zapach obcych istot, więc żeby odwrócić ich uwagę Inyanna raz za razem powtarzała, jaka jest wdzięczna za to, że narazili się na niewygody szukając jej nawet tu, w dalekim Velathys.

— Taką mamy pracę! — zaprotestował Vezan Ormus. — W naszym świecie każdy czci Boginię, wypełniając nałożone na niego codzienne obowiązki. Ziemia leżała odłogiem, wielki dom pozostawał nie zamieszkany, a spadkobierca tych dóbr żył gdzieś w niewiedzy i ubóstwie. Prawo wymaga, by tego rodzaju niesprawiedliwości zostały naprawione. Na nas spadł przywilej ich naprawienia.

— Mimo to, dziękuję. — Inyanna, zarumieniona od nadmiaru wina, pochylała się ku mężczyznom niemal kokieteryjnie, raz ku jednemu, raz ku drugiemu. — Dla mnie naraziliście się na wielkie niewygody i na zawsze będę waszą dłużniczką. Jeszcze butelkę wina?

Zmrok zapadł na długo przedtem, nim wreszcie opuścili gospodę. Świeciło kilka księżyców, otaczające miasto góry, zewnętrzne szczyty wielkiego pasma Gonghar, w ich zimnym świetle wyglądały jak kolumny czarnego lodu. Inyanna odprowadziła gości do hotelu na Dekkeret Plaża; pod wpływem radości i wina omal nie wprosiła się do nich na noc. Lecz oni najwyraźniej jej nie pragnęli, być może nawet obawiali się takiej możliwości, bowiem grzecznie i z wielką zręcznością pozbyli się jej przy wejściu. Zataczając się lekko ruszyła więc pnącą się stromo w górę uliczką do domu, a potem wyszła na taras zaczerpnąć świeżego powietrza. Szumiało jej w głowie od nadmiaru wina, nadmiaru rozmów i od tej szokującej wiadomości! Rozejrzała się wokół, patrząc na swe rodzinne miasto: rząd za rzędem małych, krytych dachówką domków o zdobionych stiukiem ścianach, schodzących w dół zboczami Basenu Velathys, kilka zaniedbanych parków, place i parę rezydencji, na wschodzie nędzny zameczek księcia. Droga otaczała miasto jak obroża, a dalej były już tylko potężne góry. Rozmieszczone po bokach kamieniołomy, z których pochodził marmur, wyglądały jak rany… Z domu na szczycie wzgórza Inyanna widziała to wszystko bardzo wyraźnie. Żegnaj, Velathys. Nie jest ani piękne, ani brzydkie, pomyślała, to po prostu miejsce na ziemi: spokojne, wilgotne, nudne, zimne, zwykłe, znane z pięknych marmurów i zdolnych kamieniarzy i niemal z niczego więcej — prowincja prowincjonalnego kontynentu. Zrezygnowana, tu chciała przeżyć życie. Lecz teraz, gdy zdarzył się cud, nieznośna wydawała się jej myśl, by zostać w miasteczku choćby godzinę dłużej niż to konieczne — przecież czekało na nią wspaniałe Ni-moya. Ni-moya! Ni-moya!

Spała źle. Rankiem spotkała się z Vezanem Ormusem i Steygiem w biurze notariusza obok banku, tam też przekazała im sakiewkę zniszczonych monet jednorojalowych, w większości starych; niektóre były bardzo stare, z wyobrażonymi na nich twarzami Kinnikena, Thimina i Ossiera. Była wśród nich nawet moneta z czasów rządów wielkiego Confalume'a, licząca sobie wiele stuleci. Dostała za to kartkę papieru — pokwitowanie przyjęcia dwudziestu rojalów na poczet opłat skarbowych. Reszta dokumentów, wyjaśnili, musi zostać kontrasygnowana i uwierzytelniona w Ni-moya. Ale wszystkie wyślą do niej, gdy tylko uprawomocni się przeniesienie własności — będzie wtedy mogła przyjechać do Ni-moya i objąć w posiadanie swe dziedzictwo.

— Kiedy skończą się te wszystkie formalności — oznajmiła wielkodusznie — zaproszę was na miesiąc uczt i polowań w moich posiadłościach.

— Och, nie — powiedział cicho Vezan Ormus. — Nie wypada, by ludzie tacy jak my spotykali się na gruncie towarzyskim z panią na Nissimorn Prospect. Ale rozumiemy pani uczucia i dziękujemy za łaskawość.

Zaprosiła ich więc na obiad, lecz powiedzieli, że muszą jechać. Mają skontaktować się jeszcze z kilkoma spadkobiercami, muszą udać się do Narabal, Til-omon i Pidruid; minie wiele miesięcy, nim znów zobaczą swe żony. Rozczarowana ich słowami, Inyanna spytała, czy ma to oznaczać, że jej sprawa będzie czekać na załatwienie przez cały ten czas?

— Ależ nie — wyjaśnił Steyg. — Wyślemy dokumenty przez kuriera do Ni-moya jeszcze dziś wieczorem. Postępowanie spadkowe zacznie się tak szybko, jak to tylko możliwe i nasze biuro powinno skontaktować się z panią… och, powiedzmy, za siedem do dziewięciu tygodni.

Poszła z nimi do hotelu. Czekała na dworze, gdy się pakowali, a potem odprowadziła ich do ślizgacza i stała na ulicy, machając, gdy odjeżdżali drogą prowadzącą na południowo-wschodnie wybrzeże. Później otworzyła sklep. Tego popołudnia miała dwóch klientów — jeden kupił gwoździ za osiem wag, drugi sztuczny aksamit, trzy metry po sześćdziesiąt wag metr. Całodzienny obrót zamknął się więc sumą mniejszą niż dwie korony, ale wcale się tym nie zmartwiła. Wkrótce i tak będzie bogata!

Minął miesiąc, lecz biuro w Ni-moya milczało. Drugi miesiąc — i nadal nic się nie działo.

Cierpliwość, z jaką Inyanna znosiła Velathys przez dziewiętnaście lat, brała się głównie z poczucia beznadziejności, ze zwykłej rezygnacji. Lecz teraz, gdy zaświtała jej nadzieja na wielką zmianę, po cierpliwości nie został nawet ślad. Ręce jej drżały, bez końca chodziła po pokoju, bezustannie zaglądała w kalendarz. Lato z jego codziennymi deszczami skończyło się, nadeszła chłodna, sucha jesień, kiedy na zboczach wzgórz liście nabierają koloru płomienia. Żadnych wiadomości. Nadeszła wietrzna zima, podczas której masy wilgotnego powietrza dryfują na południe znad doliny rzeki Zimr, przez terytorium Metamorfów, by zderzyć się z chłodnymi wiatrami znad gór; na najwyższych szczytach Gonghars leżał śnieg, uliczkami Velathys płynęły strumienie błota i… ani słowa z Ni-moya. Inyanna coraz częściej myślała o swoich dwudziestu rojalach i strach mieszał się w jej duszy z wściekłością. Dwudzieste urodziny uczciła samotnie, pijąc kwaśne wino i rozmyślając, na co wyda dochody z Nissimorn Prospect. Z pewnością Vezan Ormus i Steyg odesłali dokumenty do biura Pontłfexa, lecz bez wątpienia papiery leżą na jakimś zakurzonym biurku czekając, by ktoś do nich zajrzał, podczas gdy w ogrodzie w jej posiadłości rozrastają się chwasty.

W Święto Zimy Inyanna podjęła wreszcie decyzję. Pojedzie do Ni-moya i osobiście zajmie się swoimi sprawami.

Podróż z pewnością będzie sporo kosztować, a ona wydała już swoje oszczędności. By zdobyć jakieś środki, zastawiła sklepik u rodziny Hjortów. Dali jej dziesięć rojali, procenty mieli wypłacać sobie sami, sprzedając zgromadzone przez nią towary za ustalone przez siebie ceny; nawet jeśli całość długu spłacona zostanie przed jej powrotem, nadal będą zarządzać sklepem, płacąc dzierżawne. Umowa była dla nich wyraźnie korzystniejsza, Inyanna nie zwróciła jednak na to żadnej uwagi — wiedziała, choć nie mówiła o tym nikomu, że nigdy już nie zobaczy sklepu ani tych Hjortów, ani nawet samego Velathys. Chodziło jej wyłącznie o to, by zdobyć środki na podróż do Ni-moya.

Podróż nie była bynajmniej drobiazgiem. Najprostsza droga z Velathys do Ni-moya prowadziła przez prowincję Zmiennokształtnych, Piurifayne, gdzie wędrowca czekały w najlepszym razie niewygody, a w najgorszym niebezpieczeństwo. Trzeba więc było bardzo nadkładać drogi — Inyanna pojechała na zachód przez Przełęcz Stiamota, w górę szerokiej doliny znanej jako Rozpadlina Dulorn, zamkniętej ogromną Ścianą Velathys, wysoką na dwa, a ciągnącą się setki kilometrów. Gdy wreszcie dotarła do miasta Dulorn, nadal miała jeszcze do przemierzenia pół kontynentu, lądem i rzeką. Była to jednak dla niej najwspanialsza z przygód, niezależnie od tego, jak długo miała trwać. Inyanna nigdy jeszcze nigdzie nie wyjeżdżała — tylko raz, kiedy miała dziesięć lat, wykorzystując niezwykłe ożywienie w handlu, które nastąpiło pewnej zimy, matka wysłała ją na miesiąc na pustynię, na południe od Gonghar. Wielkie miasta, choć oglądane na widokówkach, wydawały się jej tak dalekie i fantastyczne jak inne planety. Jej matka była raz w Til-omon, na wybrzeżu; opowiadała, że jest to miasto, w którym ciepłe słońce jest jak złote wino, a lato nigdy się nie kończy. Matka jej matki dotarła aż do Narabalu, gdzie tropikalny, ciężki, wilgotny upał otulał człowieka jak płaszcz. Lecz reszta Zimroelu: Pidruid, Piliplok, Dulorn, Ni-moya były dla niej wyłącznie nazwami, oceanu nie potrafiła wręcz sobie wyobrazić, a już zupełnie nie docierała do niej mysi, że poza oceanem może znajdować się jakiś inny kontynent, na którym dziesięć miast przypada na każdą metropolię Zimroelu, z miliardami mieszkających tam ludzi, z gigantycznym podziemnym Labiryntem, w którym żyje Pontifex i pięćdziesięciokilometrowej wysokości Górą, na szczycie której wybudowano Zamek dla Koronala i jego wspaniałego dworu. Gdy tylko o tym myślała, w ustach robiło się jej sucho, a w uszach dzwoniło. Przerażająco wielki, niepojęty Majipoor był ciasteczkiem zbyt dużym, by przełknąć je na raz, lecz pożeranie go po kawałeczku, kilometr za kilometrem, wydawało się cudem komuś, kto tylko raz w życiu wyjechał poza granice Velathys.

Tak więc, zafascynowana wszystkim, Inyanna zachwycała się nieznanym jej smakiem powietrza, gdy wielki, transportowy ślizgacz przebył przełęcz i zjechał na równiny na zachód od gór. Tu ciągle panowała zima — dni były krótkie, słońce blade, zielonkawe — lecz wiatr wiał łagodny i wonny, nie kłuł mrozem, lecz pachniał słodko, cudownie. Z zaskoczeniem stwierdziła, że ziemia tu jest ciężka, miękka, żyzna, wcale niepodobna do leżących na skale wokół jej domu kamieni i że miejscami całymi kilometrami ma odcień jaskrawej czerwieni. Rośliny też były inne, miały grube, błyszczące liście. Inne było upierzenie ptaków. Ciągnące się wzdłuż drogi miasteczka wydawały się tak rzadko zabudowane, tak otwarte; rolnicze osady w niczym nie przypominające niesympatycznego, szarego Velathys; śmieszne drewniane domki zachwycały pomysłową ornamentyką i barwami: żółtą, niebieską, purpurową. Bardzo dziwne wydawało się jej także to, że wokół nie ma gór — Velathys leżało pośrodku pasma Gonghar, a teraz jechała przez równinę między górami i dalekim oceanem, i kiedy patrzyła na zachód, sięgała wzrokiem tak daleko, że aż ją to przerażało… pola i pola, płaska ziemia ciągnąca się w nieskończoność. Z drugiej strony miała wprawdzie Uskok Velathys, zewnętrzną krawędź gór, ale i ona wydawała się jej dziwna — ponura pionowa bariera, niemal nie podzielona na osobne szczyty, biegnąca na północ jakby nigdy nie miała się skończyć. Lecz w końcu znikła jej z oczu i w miarę, jak ślizgacz posuwał się na północ górną partią Rozpadliny Dulorn, wszystko znów zaczęło się zmieniać. Ta wielka dolina była bogata w gips, niskie łagodne wzgórza pokryte nim były jak szronem. Skała miała tu szczególną konsystencję, pocięta szczelinami lśniła dziwnym, zimnym blaskiem. W szkole uczyli ją, że z tego kamienia wybudowano całe miasto Dulorn, widziała je nawet na obrazkach: wieże, łuki, fasady budynków płonące zimnym ogniem w świetle dnia. Wtedy wydawało się jej to baśnią, jak opowieści o Starej Ziemi, z której podobno wywodzą się ludzie, lecz pewnego dnia, pod koniec zimy, Inyanna znalazła się na przedmieściach prawdziwego Dulornu i stwierdziła, że tamtej baśni bynajmniej nie wymyślono. Dulorn wydał się jej piękniejszy i dziwniejszy niż wtedy, kiedy go sobie wyobrażała. Sprawiał wrażenie, że świeci własnym wewnętrznym blaskiem — a słońce, odbijające się od ścian i ozdobnych ornamentów barokowych budynków, rozbite jak przez kryształowy pryzmat padało na ziemię wszystkimi kolorami tęczy.

To dopiero było miasto. Przy nim, pomyślała Inyanna, Velathys wydaje się nędzną dziurą. Chętnie zostałaby tu na miesiąc, na rok, na całe życie, wędrując jedną uliczką i skręcając w następną, podziwiając wieże i mosty, zaglądając do tajemniczych sklepów aż świecących od drogich towarów, tak bardzo niepodobnych do tego, co sprzedawała w swoim żałosnym sklepiku. I te hordy gadzich istot — było to miasto Ghayrogów, mieszkały ich tu miliony, przedstawicieli innych ras niemal się nie spotykało — wędrujących tu i tam, zajmujących się rzeczami, o których prości górale nie mieli najmniejszego pojęcia… Świecące plakaty, reklamujące Cyrk Nieustający… eleganckie restauracje, hotele i parki — wszystko to oglądała oniemiała z podziwu. Z pewnością na całym Majipoorze nie ma nic, co mogłoby się równać z Dulornem. Ale przecież słyszała, że Ni-moya jest znacznie większe, że Stee na zboczu Zamkowej Góry przewyższa oba te miasta, jest też sławny Piliplok i port Alaisor… i tak bez końca, bez końca.

Lecz na obejrzenie Dulornu miała tylko pół dnia, kiedy to ślizgacz zmieniał pasażerów, przygotowywany do dalszej podróży. Te pół dnia było mniej niż chwilką i kiedy następnego ranka jechała lasami między Dulornem i Mazadone wcale nie była już pewna, czy naprawdę widziała Dulorn, czy też tylko o nim śniła.

Każdego dnia czekał ją nowy cud: miejsca, gdzie powietrze było fioletowe, gdzie drzewa rosły wielkie jak wzgórza, gdzie kępy krzaków śpiewały. A potem za oknami pojawiły się nudne, nie do odróżnienia miasteczka: Cynthion, Mazadone, Thagobar i wiele innych. Jedni pasażerowie wsiadali, a inni wysiadali, mniej więcej co tysiąc pięćset kilometrów zmieniali się kierowcy i tylko Inyanna jechała coraz dalej i dalej — dziewczyna z prowincji w wielkim świecie. Oczy jej błyszczały, w głowie czuła zamęt na myśl o wszystkich oglądanych do tej pory dziwach. Wkrótce miała zobaczyć gejzery, gorące jeziora i inne tego rodzaju termiczne cuda — zbliżali się do Khyntoru, wielkiego miasta w centrum kontynentu, gdzie miała wsiąść na pokład stateczku płynącego do Ni-moya. W Khyntorze rzeka Zimr spływała z gór północnego zachodu, wielka jak morze, z jednego brzegu niemal nie sposób było dostrzec drugiego — a w Velathys Inyanna widziała tylko bystre, wąskie strumyki. Nie była przygotowana na widok tego oceanu ciemnych wód.

Nurtem rzeki płynęła tygodniami, mijając Verf i Stroyn, i Lagomandino, i dziesiątki innych miast, z których w pamięci pozostały jej tylko nazwy. Statek stał się dla niej całym światem. W dolinie Zimni pogoda była łagodna, nie rozróżniało się niemal pór roku, łatwo było stracić poczucie czasu. Inyanna miała wrażenie, że ciągle jest wiosna, chociaż wiedziała, że to już lato, późne lato, i że podróżuje już ponad pół roku. Być może nigdy nie dotrze na miejsce, być może los sprawił, że zawsze będzie w drodze, nie doświadczając niczego, nie osiadając nigdzie. Nic nie szkodzi. Zaczynała zapominać, kim była i kim jest. Gdzieś tam istniał sklepik, który należał do niej, gdzieś tam znajdowała się posiadłość, która będzie należeć do niej, gdzieś tam istnieje też młoda, pochodząca z Velathys kobieta, Inyanna Forlana; lecz wiedza ta rozpłynęła się w czystej świadomości żeglugi poprzez nie kończący się Majipoor.

Pewnego dnia, nagle, chyba już po raz setny, jakieś miasto pojawiło się na brzegu Zimru. Na pokładzie statku wszczął się ruch, ludzie biegli do burt, wpatrywali się w zamgloną dal. Inyanna usłyszała głosy: „Ni-moya! Ni-moya!” i już wiedziała, że jej podróż dobiegła kresu, że skończyła się wędrówka, że dotarła do swego prawdziwego domu — miejsca, do którego miała dziedziczne prawo.

3

Była wystarczająco mądra, by wiedzieć, że próba poznania Ni-moya pierwszego dnia miałaby tyle sensu, co próba policzenia gwiazd. Ni-moya było dwadzieścia razy większe od Velathys, rozciągało się na setki kilometrów po obu brzegach Zimni i Inyanna zdawała sobie sprawę, że można tu przeżyć życie i nadal potrzebować mapy, żeby znaleźć drogę. Doskonale. Opanowała zdumienie i panikę spowodowaną dostrzeganym wszędzie groteskowym nadmiarem wszystkiego. Pozna to miasto krok po kroku. Ta podjęta z zimną krwią decyzja oznaczała początek jej transformacji w prawdziwą mieszkankę Ni-moya.

Niemniej jednak trzeba było uczynić pierwszy krok. Statek przycumował, jak się jej zdawało, na południowym brzegu Zimru. Kurczowo ściskając niewielką torbę Inyanna przyglądała się ogromnej przestrzeni wody — której poziom był wysoki, bo do Zimru wpływało tu kilka pomniejszych rzek — i wzdłuż wszystkich brzegów dostrzegła miasta. Które z nich to Ni-moya? Gdzie jest biuro Pontifexa? Jak odnajdzie swoją ziemię, swą posiadłość? Świecące znaki wskazywały promy odchodzące w różnych kierunkach, lecz zmierzały one do miejsc o nazwach takich jak Gimbeluc, Istmoy, Trelain, Strand Vista. To chyba nazwy przedmieść, pomyślała. Nie ma oznaczenia promu do Ni-moya, bo wszystko to — to właśnie Ni-moya!

— Zgubiłaś się? — spytał ktoś wysokim, ostrym głosem.

Inyanna odwróciła się i dostrzegła dziewczynę, która także płynęła tym statkiem, młodszą od niej o dwa-trzy lata, o brudnej twarzy i prostych włosach ufarbowanych na przedziwny lawendowy kolor. Zbyt dumna, lub być może zbyt zawstydzona, by przyjąć od niej pomoc (nie była pewna swych motywów), tylko potrząsnęła głową i odwróciła wzrok czując, że policzki jej płoną.

Dziewczyna powiedziała jeszcze:

— Informacja znajduje się za kasami — i znikła wśród śpieszącym ku promom tłumów.

Inyanna ustawiła się w kolejce do informacji, podeszła w końcu do okienka i wsadziła głowę w elastyczny kaptur łącznościowy.

— Informacja — odezwał się głos.

— Urząd Pontifexa, Biuro Spadków.

— Nie ma na liście takiego biura.

— A więc Urząd Pontifexa.

— Promenada Rodamaunt, Strelain.

Nieco zaniepokojona, kupiła bilet na prom do Strelain; kosztował jedną koronę i dwadzieścia wag. Pozostały jej dokładnie dwa rojale. Być może zdoła się za nie utrzymać przez kilka tygodni, Ni-moya z pewnością jest droga. A później? Odziedziczyłam Nissimorn Prospect — powiedziała sobie z radością i wsiadła na prom. Trochę tylko martwiła się, że informacja nie ma adresu Biura Spadków.

Było wczesne popołudnie. Z rykiem syreny prom łagodnie odbił od brzegu. Inyanna przechyliła się przez reling, wpatrując się z zachwytem w widoczne na przeciwległym brzegu miasto. Każdy gmach sprawiał wrażenie świecącej własnym światłem białej wieży, budynki wznosiły się tarasowo ku zielonym wzgórzom na północy. Obok schodów na niższe pokłady, na słupie, umieszczona była mapa. Zorientowała się z niej, że Strelain to centralny dystrykt miasta, znajdujący się naprzeciwko dworca promowego zwanego Nissimorn. Urzędnicy Pontifexa powiedzieli, że jej posiadłość leży na północnym brzegu, więc, skoro nazywa się Nissimorn Prospect, musi leżeć naprzeciw Nissimorn i powinna znajdować się w samym Strelain, być może gdzieś wśród lasów widocznych na północnym wschodzie. Zachodnie przedmieście nazywało się Gimbeluc, od Strelain oddzielał je jeden z dopływów Zimru o brzegach spiętych wieloma mostami; na wschodzie leżało Istmoy, od południa wpływała rzeka Steiche, niemal tak wielka jak sam Zimr, a miasta na jej brzegach nazywały się…

— Pierwszy raz w Ni-moya? — Znów pojawiła się przy niej dziewczyna o lawendowych włosach.

Inyanna uśmiechnęła się nerwowo.

— Tak. Pochodzę z Velathys. Można by powiedzieć, że przybyłam ze wsi.

— Mam wrażenie, że się mnie boisz.

— Naprawdę? Boję się?

— Nie ugryzę cię. Nawet cię nie oszukam. Nazywam się Liloyve. Jestem złodziejką na Wielkim Bazarze.

— Powiedziałaś: „złodziejką”?

— W Ni-moya to szacowny zawód. Władze nie przydzieliły nam jeszcze licencji, ale też nie przeszkadzają; mamy nawet swój rejestr, jak każda gildia. Pojechałam do Lagomandino, sprzedawałam kradzione towary dla wujka. Uważasz się za lepszą ode mnie czy jesteś tylko taka nieśmiała?

— Ani jedno, ani drugie — stwierdziła Inyanna. — Ale długo podróżowałam sama i chyba odzwyczaiłam się od rozmów z ludźmi. — Znów uśmiechnęła się z wysiłkiem. — Naprawdę jesteś złodziejką?

— Tak. Ale nie kieszonkowcem. Tak się mnie przestraszyłaś! Jak się właściwie nazywasz?

— Inyanna Forlana.

— Podoba mi się. Nie poznałam jeszcze żadnej Inyanny. Przyjechałaś do Ni-moya aż z Velathys? Po co?

— By objąć spadek. Posiadłość, która należała do wnuka starszej siostry mojej babci. Posiadłość ta nazywa się Nissimorn Prospect i leży na północnym brzegu…

Liloyve zachichotała. Usilnie próbowała powstrzymać wybuch śmiechu, ale policzki się jej wydęły, kaszlała, uderzała się dłonią po ustach w niemal histerycznym napadzie wesołości. Opanowała się jednak szybko i przyjrzała Inyannie z łagodną litością.

— W takim razie należysz do rodziny księcia — powiedziała cicho. — Błagam o wybaczenie, że ośmieliłam się do ciebie podejść.

— Rodziny księcia? Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego…

— Nissimorn Prospect to posiadłość Calaina, młodszego brata księcia.

Inyanna potrząsnęła głową.

— Nie. Siostra mojej babci…

— Biedactwo, nie ma sensu przetrząsać ci kieszeni. Ktoś już to zrobił.

Inyanna przytuliła do siebie torbę.

— Nie! Chodzi mi o to, że ktoś cię oszukał wmawiając ci, że odziedziczyłaś Nissimorn Prospect.

— Widziałam dokumenty z pieczęcią Pontifexa. Dwaj urzędnicy z Ni-moya osobiście przywieźli je do Velathys. Może i pochodzę z prowincji, ale nie jestem aż tak głupia, by udać się w taką podróż bez żadnego dowodu. Miałam pewne podejrzenia, ale pokazali mi dokumenty. Wypełniłam podania o przeniesienie tytułu własności. Kosztowało mnie to dwadzieścia rojalów, lecz wszystkie papiery były w porządku.

— A gdzie zatrzymasz się w Strelain?

— Jeszcze o tym nie myślałam. Chyba w jakiejś gospodzie.

— Oszczędzaj pieniądze. Będziesz ich potrzebowała. Zabieram cię do nas, na Bazar. Rankiem przedstawisz sprawę służbom Pontifexa. Może zdołają odzyskać jakąś część twoich pieniędzy.

4

Od samego początku Inyanna podejrzewała, że mogła paść ofiarą oszustów; myśl ta brzęczała jej w głowie niczym szum zagłuszany piękną muzyką, lecz świadomie starała się nie brać tego pod uwagę — i nawet teraz, gdy szum przeszedł w głośny ryk, nadal zmuszała się do wiary w otrzymany spadek. Ta obszarpana dziewczyna z bazaru, we-dług jej własnych słów zawodowa złodziejka, była niewątpliwie nieufna, jak wszyscy ludzie żyjący we wrogim świecie wyłącznie dzięki sprytowi; niewątpliwie wszędzie węszy wszelkiego rodzaju oszustwa i przestępstwa — nawet tam, gdzie ich nigdy nie było. Zdawała sobie sprawę, że mogła z głupoty popełnić straszliwy błąd, lecz nie widziała jeszcze powodu do rozpaczy. Być może jakimś cudem naprawdę należy do rodziny księcia, być może Liloyve pomyliła właściciela Nissimorn Prospect, a może rzeczywiście pojawiła się w Ni-moya jako ofiara oszustów, wydała ostatnie pieniądze na bezsensowną podróż… no, ale przynajmniej jest w Ntmoya, nie w Velathys, i z tego chociażby warto się cieszyć.

Prom przybił do nabrzeża w Strelain i Inyanna po raz pierwszy mogła obejrzeć z bliska centrum Ni-moya. Jaskrawobiałe wieże stały niemal nad samą wodą; wznosiły się tak wysoko, że aż sprawiały wrażenie chwiejnych i trudno było zrozumieć, dlaczego nie wywracają się do rzeki. Nadchodziła noc. Wszędzie błyszczały światła. Oszołomiona świetnością miasta Inyanna zachowywała spokój lunatyka. „Przybyłam do domu” — powtarzała sobie raz za razem. „Przybyłam do domu, to miasto jest moim domem, czuję się tu jak w domu”. Mimo wszystko, kiedy wśród tłumu podróżnych wędrowali korytarzem do wyjścia na ulicę, starała się iść jak najbliżej Liloyye.

Przy wejściu do dworca promowego stały trzy wielkie metalowe ptaki z oczami z drogich kamieni — gihorna z szeroko rozpostartymi skrzydłami, wielki, głupawy, długonogi hazenmarl i trzeci, którego nazwy nie znała, z ogromnym, wygiętym jak sierp dziobem, spod którego zwisała torba. Mechaniczne figury wykonywały powolne ruchy: wyginały szyje, machały skrzydłami.

— Symbole miasta — powiedziała Liloyye. — Zobaczysz je wszędzie, te wielkie, głupie ptaszyska. Ich oczy są jednak warte fortunę.

— Nikt ich jeszcze nie ukradł?

— Chciałabym mieć tyle odwagi. Wspięłabym się na górę i zwędziła je. Ale coś takiego przyniosłoby ludziom tysiąc lat pecha, przynajmniej tak powiadają. Metamorfowie powstaliby i wyrzucili nas z Majipooru, wieże zawaliłyby się i różne takie głupoty.

— Jeśli nie wierzysz w legendy, dlaczego nie ukradniesz klejnotów? Liloyye w charakterystyczny dla niej sposób prychnęła śmiechem.

— A kto by je kupił? Każdy handlarz natychmiast zorientowałby się, skąd pochodzą, a skoro ciąży na nich klątwa, to nie znajdzie się kupiec; złodziej miałby tylko kłopot, a Król Snów wyłby mu w głowie, aż chciałoby się już tylko krzyczeć. Już wolę mieć w kieszeni kolorowe szkiełka niż oczy ptaków Ni-moya. No, wskakuj! — Otworzyła drzwi małego miejskiego ślizgacza, zaparkowanego przed budynkiem dworca, i wepchnęła Inyannę na siedzenie. Usiadła obok niej, na tablicy wystukała kod płatnika. Pojazd ruszył natychmiast. — Jedziemy dzięki uprzejmości twego arystokratycznego krewnego — dodała jeszcze.

— Jak to? Kogo?

— Calaina, książęcego brata. Użyłam jego kodu. Ukradliśmy go w zeszłym miesiącu i wielu z nas jeździ za darmo. Oczywiście, kiedy nadejdą rachunki, jego kanclerz zmieni kod, ale do tego czasu… rozumiesz?

— Jestem bardzo naiwna — powiedziała Inyanna. — Nadal wierzę, że Pani i Król widzą nasze grzechy, gdy śpimy i wysyłają sny karzące nas za tego rodzaju uczynki.

— Bo masz tak wierzyć — odparła Liloyye. — Zabij kogoś a dowiesz się, co potrafi Król, możesz być spokojna. Ale… ilu ludzi żyje na Majipoorze? Osiemnaście miliardów? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Czy Król ma czas, by psuć sny ludziom, którzy na cudzy koszt przejadą się ślizgaczem? Jak myślisz?

— No…

— Albo ludziom, którzy sprzedają lewe tytuły własności pałaców? Inyanna, odwracając się, ukryła rumieniec.

— A dokąd jedziemy? — spytała stłumionym głosem.

— Właśnie dojechałyśmy. To Wielki Bazar. Wysiadamy. Znajdowały się na wielkim placu, z trzech stron zabudowanym smukłymi wieżami. Przy czwartym z jego boków stał niski budynek, pośród wież sprawiający wrażenie ciężkiego i przysadzistego; prowadziło do niego mnóstwo niskich schodów. Setki, może nawet tysiące ludzi w eleganckich białych, charakterystycznych dla Ni-moya szatach przechodziły tam i z powrotem przez szeroką bramę niskiego gmachu; na łuku ponad nią płaski relief przedstawiał trzy ptaki o oczach z drogich kamieni.

— To Brama Pidruid, jedna z trzynastu — wyjaśniła Liloyye. — Sam Bazar zajmuje około czterdziestu kilometrów kwadratowych i trochę przypomina Labirynt, chociaż nie jest ukryty tak głęboko pod ziemią, leży przeważnie na poziomie ulic. Rozciąga się na obszarze całego miasta, przenika budynki, przebiega pod niektórymi ulicami, między gmachami — można powiedzieć, że to miasto w mieście. Moja rodzina mieszka tu od setek lat. Jesteśmy dziedzicznymi złodziejami. Bez nas sklepikarze mieliby mnóstwo kłopotów.

— Miałam sklep w Velathys. Nie było tam złodziei i chyba żadnych nie potrzebowaliśmy — stwierdziła sucho Inyanna, gdy dum wessał je po schodach i przez bramę na Bazar.

— Tu jest inaczej.

Bazar rozciągał się dookoła nich — labirynt wąskich uliczek, przejść, tuneli i galerii, dzielonych wielokrotnie na nieskończoną ilość malutkich stoisk. Ponad ich głowami rozciągało się aż po horyzont świecące płótno, oświetlające ziemię swoim wewnętrznym blaskiem. To zdumiało Inyannę bardziej niż cokolwiek, co widziała do tej pory w Ni-moya, bowiem płótno takie sprzedawała czasami w swoim sklepiku, trzy rojale za belę, a bela wystarczała najwyżej do udekorowania niewielkiego pokoju; dusza w niej zadrżała na myśl o czterdziestu kilometrach kwadratowych świecącego płótna, a choć wprawna w liczeniu, nie zdołała oszacować jego wartości. Ni-moya! Przed porażeniem taką rozrzutnością bronił już tylko śmiech.

Ruszyły w głąb Bazaru. Jedna wąska alejka niczym nie różniła się od innej, wszędzie sprzedawano porcelanę, materiały, nakrycia stołowe i ubrania, owoce, mięso, warzywa i delikatesy, na każdej był sklep z winem i sklep z przyprawami, i stoisko jubilera, i handlarz sprzedający smażone parówki, i sprzedawca smażonych ryb. A jednak Liloyve najwyraźniej doskonale wiedziała, gdzie skręcić, która z niezliczonych alejek doprowadzi je na miejsce najkrótszą drogą; szła szybko, zatrzymując się tylko po to, by zaopatrzyć się w jedzenie i picie na kolację — z jednego stoiska ściągnęła rybę, z innego butelkę wina. Niektórzy handlarze widzieli, jak kradnie, i tylko się uśmiechali.

Zdziwiona Inyanna spytała:

— Nie mają nic przeciw temu?

— Znają mnie. Przecież ci mówiłam, że złodzieje są tu w poważaniu. Jesteśmy niezbędni.

— Nigdy tego nie pojmę.

— Utrzymujemy porządek, rozumiesz? Nikt tu nie kradnie oprócz nas, a my bierzemy tylko to, czego potrzebujemy i chronimy handlarzy przed amatorami. Co by się działo w tym tłumie, gdyby choć co dziesiąty klient próbował napełnić kieszenie towarami? My wprawdzie także nabijamy sobie kiesy, ale powstrzymujemy tych niezorganizowanych. Jesteśmy czynnikiem znanym. Nasze kradzieże to coś w rodzaju podatku płaconego przez handlarzy, coś w rodzaju płaconej nam pensji za obronę przed innymi, którzy mogliby chcieć coś ściągnąć. Zaraz! Zaraz! — Te ostatnie słowa skierowane były nie do Inyanny, lecz do mniej więcej dwunastoletniego chłopca, chudego i ciemnowłosego, grzebiącego w skrzyni pełnej myśliwskich noży. Jednym szybkim gestem Liloyve złapała go za rękę i natychmiast chwyciła także mackę niewiele większego od dziecka Vroona, ukrytego w cieniu o krok dalej. Inyanna słyszała, jak coś groźnie do nich mówi, ale nie odróżniała poszczególnych słów, zresztą już po chwili wszystko się skończyło, chłopiec i Vroon wynieśli się sprzed stoiska jak niepyszni.

— Co się stało?

— Kradli noże. Dzieciak podawał je Vroonowi. Kazałam im zbierać się z Bazaru i zagroziłam, że jeśli się nie wyniosą, moi bracia obetną Vroonowi macki, upieką je na oleju ze stinnimy i nakarmią nimi małego.

— Zrobiliby to?

— Ależ skąd! Za coś takiego przez całe życie cierpiałoby się od strasznych snów. Ale ta dwójka zrozumiała, w czym rzecz. Na Bazarze kraść wolno tylko upoważnionym złodziejom. Rozumiesz? Jesteśmy swego rodzaju strażnikami. Jesteśmy niezastąpieni. O spójrz, tu mieszkam. Bądź moim gościem.

5

Liloyve mieszkała pod ziemią, w pokoju z białego kamienia, jednym z łańcucha sześciu czy siedmiu podobnych, ciągnących się pod tą częścią Wielkiego Bazaru, gdzie handlowano głównie oliwą i serem. Do podziemnego mieszkania prowadził zamaskowany otwór i rozwijana sznurowa drabinka. Gdy tylko Inyanna zaczęła schodzić, gorączkowe hałasy Bazaru umilkły jak nożem uciął i o tym, co dzieje się w górze świadczył tylko słaby, lecz wyraźnie wyczuwamy zapach czerwonego sera ze Stoienzar, przenikający nawet kamienne mury.

— Oto nasze gniazdko — powiedziała dziewczyna. Zanuciła kawałek jakiejś śpiewne] melodyjki i z dalszych pokoi nadbiegli ludzie: kiepsko ubrani, bladzi, na ogół niewysocy i chudzi, bardzo podobni do samej Liloyye z tego, że wydawali się być zrobieni z drugorzędnego materiału. — Moi bracia Sidoun i Hanoun — przedstawiała ich po kolei. — A to moja siostra Medill Faryun. I kuzyni: Avayne, Amayne i Athayne. I wujek Agourmole, który jest głową naszego klanu. Wujku, to Inyanna Forlana z Velathys, której wędrowni oszuści sprzedali Nissimorn Prospect za dwadzieścia rojali. Spotkałam ją na statku. Zostanie z nami i zrobimy z niej złodziejkę.

Inyanna aż westchnęła.

— Ja…

Agourmole, dworski i szalenie ceremonialny, pozdrowił ją gestem Pani niczym błogosławieństwem.

— Jesteś jedną z nas — powiedział. — Czy możesz nosić męskie ubranie?

— Tak, chyba tak — powiedziała zdumiona Inyanna. — ale nie rozumiem…

— Mój młodszy brat jest zarejestrowany w naszej gildii. Mieszka w Avendroyne, między Zmiennokształtnymi, od lat nikt go nie widział w Ni-moya. Zajmiesz jego miejsce. To prostsze niż nowa rejestracja. Daj mi rękę. — Pozwoliła ująć się za dłoń. Palce miał miękkie, wilgotne. Spojrzał jej w oczy ł powiedział cichym, napiętym głosem: — Twoje prawdziwe życie dopiero się zaczyna. To, co zdarzyło się przedtem, było tylko snem. Jesteś teraz złodziejką z Ni-moya i nosisz imię Kulibhai. — Puścił do niej oko i dodał: — Dwadzieścia rojalów za Nissimorn Prospect — prawdziwa okazja!

— To tylko opłata skarbowa — wyjaśniła Inyanna. — Powiedzieli mi, że odziedziczyłam tę posiadłość po potomkach siostry matki mojej matki.

— Jeśli to prawda, to kiedy już tam osiądziesz, wyprawisz dla nas wspaniałe przyjęcie w zamian za gościnność, której ci udzielamy. Zgoda? — Agourmole roześmiał się. — Avayne! Przynieś wina swojemu wujowi Kulibhałowi! Sidoun, Hanoun, znajdźcie dla niego ubranie! Niech ktoś coś zagra! Kto zatańczy? Z życiem, kochani, z życiem! Medill, przygotuj łóżko dla naszego gościa! — Malutki człowieczek chodził nieprzerwanie po pokoju, wykrzykując rozkazy. Inyanna, oszołomiona jego niespożytą energią, przyjęła szklankę wina, pozwoliła jednemu z braci Liloyve wziąć miarę na tunikę, próbowała zapamiętać całą tę rzekę imion, która ją zalała. Do pokoju ktoś wszedł, ludzie, trzech grubawych Hjortów o szarych twarzach i — ku jej największemu zdumieniu — dwójka smukłych, milczących Metamorfów. Mimo iż przyzwyczaiła się do nich prowadząc sklepik w Velathys, nie spodziewała się, by Liloyye i jej rodzina mieszkali wraz z tajemniczymi tubylcami. Być może jednak złodzieje, jak Zmiennokształtni, uważali się za rasę wyrzuconą na margines życia na Majipoorze; jeśli tak, to ich sojusz wydawał się zrozumiały.

Zaimprowizowana zabawa trwała kilka godzin. Złodzieje wydawali się prześcigać w próbach zdobycia łask Inyanny; podchodzili do niej po kolei, ofiarowując jakąś błyskotkę, opowieść, ploteczkę. Dla dziewczyny pochodzącej z rodziny sklepikarzy byli naturalnymi wrogami — a jednak ci ludzie, choć nieważni, wyrzuceni poza nawias społeczeństwa, wydawali się jej przyjacielscy, mili, otwarci i byli jej jedynymi sojusznikami w wielkim, obojętnym mieście. Inyanna nie miała ochoty uczyć się ich zawodu, lecz wiedziała też, że los mógłby obejść się z nią znacznie gorzej niż rzucając ją na pastwę Liloyve i jej przyjaciół.

Spała źle, śniły się jej jakieś chaotyczne, nie związane ze sobą obrazy; kilkakrotnie budziła się, nie wiedząc, gdzie właściwie jest. W końcu ogarnęło ją zmęczenie. Zapadła w głęboki sen. Zazwyczaj budziła się o świcie, lecz świt nie docierał do tych podziemi — i gdy się wreszcie ocknęła, nie miała pojęcia, czy to dzień, czy noc i która może być godzina.

Liloyye przywitała ją uśmiechem.

— Musiałaś być bardzo zmęczona.

— Spałam zbyt długo?

— Spałaś, dopóki się nie obudziłaś, a więc wystarczająco długo, prawda?

Inyanna rozejrzała się dookoła. Dostrzegła pozostałości po zabawie: butelki, puste szklanki, jakieś fragmenty ubrania. Oprócz ich dwóch nie było tu nikogo. Wszyscy wyszli na poranny obchód — wyjaśniła przyjaciółka. Pokazała jej, gdzie może się umyć i przebrać, a później wspólnie zanurzyły się w wir Bazaru.

W dzień było tu równie tłoczno jak w nocy, lecz w świetle dziennym Bazar pozbawiony był magii, wyglądał zwyczajniej, nie był aż tak naładowany elektrycznością; sprawiał wrażenie zwykłego, choć bardziej zatłoczonego traktu handlowego, podczas gdy w nocy wydawał się wszechświatem samym w sobie. Zatrzymały się tylko po to, by ukraść śniadanie z trzech czy czterech budek; Liloyye bezczelnie brała, co się jej podobało i przekazywała to Inyannie; a później — lawirując wśród niesamowicie skomplikowanego labiryntu alejek, którego planu, czego Inyanna była całkowicie pewna, nigdy nie uda się jej opanować — nagle i niespodziewanie wyszły na świeże powietrze zewnętrznego świata.

— Jesteśmy przy Bramie Piliplok — powiedziała Liloyye. — Do biur Pontyfikatu można stąd przejść spacerkiem.

Był to rzeczywiście krótki, choć jednocześnie oszałamiający spacerek, bo za każdym rogiem ulicy kryły się nowe cuda. U wylotu jednej ze wspaniałych alei Inyanna dostrzegła jaskrawe światło, jakby z chodnika podniosło się drugie słońce. Był to — jak wytłumaczyła jej Liloyye — początek Kryształowego Bulwaru, oświetlonego dzień i noc blaskiem obracających się reflektorów. Po drugiej stronie innej ulicy leżała posiadłość, która mogła należeć wyłącznie do księcia Ni-moya, położona daleko, na wysokim wschodnim zboczu miasta, w miejscu, w którym Zimr zakręcał ciasnym łukiem. Pałac miał kształt smukłej wieży z błyszczącego kamienia, ustawionej na szerokiej podstawie podpartej mnóstwem kolumn; wydawał się ogromny nawet z tej odległości, był otoczony parkiem wyglądającym jak dywan zieleni. Kolejny zakręt i oto przed oczami Inyanny pojawiło się coś przypominającego poczwarkę jakiegoś niezwykłego owada, długą na dwa kilometry i zawieszoną nad nieprawdopodobnie szeroką aleją.

— To Galeria Gossamer — mówi Liloyve — gdzie bogacze kupują swe zabawki. Być może któregoś dnia zostawisz w sklepach Galerii kilka rojali. Ale nie dziś. Jesteśmy na miejscu, oto Promenada Rodamaunt. Wkrótce będziemy wiedziały, co dzieje się z twoim spadkiem.

Wspaniała Promenada Rodamaunt biegła łukiem, po jednej jej stronie wznosiły się wieże, wszystkie tej samej wysokości, po drugiej budynki na przemian wysokie i niskie. Najwyraźniej tu właśnie mieściły się biura rządu. Inyannę oszołomił ich ogrom i zapewne godzinami chodziłaby po ulicy nie śmiać tam wejść, gdyby nie Liloyye, która za pomocą kilku pytań zdobyła potrzebne informacje i poprowadziła ją za sobą krętymi korytarzami, niewiele różniącymi się od labiryntu Bazaru. Po niedługim czasie siedziały już obie na drewnianej ławeczce w wielkiej, jasno oświetlonej poczekalni, patrząc na wyświetlane na ogromnej, wiszącej pod sufitem tablicy nazwiska. Po półgodzinie pojawiło się na niej nazwisko Inyanny.

— Czy to jest Biuro Spadków? — spytała, kiedy wchodzili do pokoju.

— Najwyraźniej coś takiego w ogóle nie istnieje — odparła Liloyve. — Spotkamy się z policją Pontifexa. Jeśli ktokolwiek w ogóle zdoła ci pomóc, to tylko oni.

Hjort o ponurej, pokrytej brodawkami jak u większości przedstawicieli jego rasy twarzy i wytrzeszczonych okrągłych oczach zapytał, z czym przychodzą i Inyanna, najpierw wahając się, potem coraz płynniej opowiedziała mu wszystko o dwóch obcych mężczyznach z Ni-moya, o zdumiewającej historii wielkiego spadku, o pieczęci Pontifexa i dwudziestu rojalach opłaty skarbowej. W miarę, jak jej opowieść rozwijała się, Hjort jakby zapadł się za biurkiem, zacisnął szczeki i w sposób zbijający z tropu poruszał raz jednym, raz drugim wielkim okiem. Kiedy skończyła, wyjął jej z ręki pokwitowanie, powoli przesunął palcami po krawędziach wytłoczonej na papierze królewskiej pieczęci i stwierdził ponuro:

— Jest pani dziewiętnastym spadkobiercą Nissimorn Prospect, który w tym roku dotarł do Ni-moya. Obawiam się, że będzie ich więcej. Znacznie, znacznie więcej.

— Dziewiętnastym?

— Z tego, co wiem. Niektórzy zapewne nie pofatygowali się zawiadomić straży o oszustwie.

— Oszustwie — powtórzyła Inyanna. — Więc to oszustwo? Pokazywali mi papiery, drzewo genealogiczne, dokumenty z widniejącym na nich moim nazwiskiem… Czyżby jechali z Ni-moya aż do Velathys tylko po to, by wyłudzić ode mnie dwadzieścia rojali?

— Ależ nie, nie tylko od pani — powiedział Hjort. — Pewnie w Velathys jest trzech czy czterech spadkobierców Nissimorn Prospect, w Narabalu pięciu, w Til-omon siedmiu, a w Pidruid dwunastu. Doprawdy, nietrudno jest zdobyć genealogie. Podrobić dokumenty, wypełnić odpowiednie rubryki — to także niewielki problem. Dwadzieścia rojalów tam, może ze trzydzieści gdzie indziej — niezły zarobek, byle szybko przemieszczać się z miejsca na miejsce.

— Jak to możliwe? To przestępstwo!

— Oczywiście — przytaknął znudzony Hjort. — I Król Snów…

— Ukarze ich surowo, proszę być pewną. Jeśli zostaną złapani, czeka ich także kara świecka. Pomogłaby nam pani bardzo, opisując ich dokładnie.

— A moje dwadzieścia rojalów? Hjort tylko wzruszył ramionami.

— 1 nie ma nadziei na odzyskanie choćby części tej sumy?

— Żadnej.

— A wiec straciłam wszystko!

— W imieniu Jego Wysokości składam pani najszczersze wyrazy współczucia — powiedział Hjort i na tym się skończyło. Kiedy już wyszły, Inyanna powiedziała do Liloyve:

— Zabierz mnie do Nissimorn Prospect.

— Przecież z pewnością nie wierzysz…

— Że naprawdę należy do mnie? Nie, oczywiście, że nie wierzę. Ale chcę je zobaczyć. Chcę zobaczyć, co mi sprzedano za moje dwadzieścia rojalów!

— Po co się tak torturować?

— Proszę!

— Więc chodź.

Zatrzymały ślizgacz i podały mu, dokąd chcą jechać. Inyanna szeroko rozwartymi oczami chłonęła cuda, widoczne przez okna pojazdu jadącego powoli szlachetnymi alejami Ni-moya. W ciepłych promieniach południowego słońca miasto wyglądało jak wykąpane w świetle i samo świeciło, lecz nie chłodnym blaskiem krystalicznego Dulornu, lecz żywą, pulsującą, zmysłową wspaniałością, bijącą z każdej śnieżnobiałej ściany i ulicy. Liloyvc opisywała najważniejsze mijane miejsca.

— To Muzeum Światów — powiedziała wskazując zespół gmachów uwieńczony tiarą wielobocznych, szklanych kopuł. — Mają w nim skarby z tysiąca planet, nawet coś ze Starej Ziemi. A to Komnata Magii, także swego rodzaju muzeum, poświęcone czarom i snom. Nigdy w nim nie byłam. A tu — widzisz ptaki, symbol miasta? — to ratusz, w którym mieszka burmistrz. — Ruszyli w dół, ku rzece. — Pływające restauracje znajdują się w tej części portu. — Liloyve niedbale machnęła ręką. — Jest ich dziesięć, takich małych wysepek. Mówi się, że serwują tam potrawy z całego Majipooru. Pewnego dnia odwiedzimy je wszystkie, prawda?

Inyanna uśmiechnęła się smutno.

— Miło jest tak marzyć — powiedziała.

— Nie martw się. Mamy przed sobą całe życie, a życie złodzieja jest wygodne. Mam zamiar we właściwym czasie poznać każdą uliczkę Ni-moya, a ty przecież możesz zawsze pójść ze mną. Tam, za Gimbeluc, wśród wzgórz, jest na przykład Park Baśniowych Stworzeń — wiesz, ze zwierzętami, które wyginęły na wolności; mają tam sigimoiny, ghalvary i dimiliony. A to Opera, w której gra orkiestra miejska — słyszałaś o naszej orkiestrze? Tysiąc instrumentów, nie ma czegoś takiego w całym wszechświecie… a tu, och! Dojechałyśmy.

Wysiadły ze ślizgacza. Inyanna dostrzegła, że znajdują się niedaleko rzeki. Przed nią rozciągał się Zimr, tak szeroki, że z tego miejsca niemal nie widać było przeciwległego brzegu, a Nissimorn był tylko zamgloną zieloną linią na horyzoncie. Po lewej, tuż obok, było ogrodzenie z metalowych prętów dwukrotnie przekraczających wysokością wzrost dorosłego mężczyzny, rozstawionych mniej więcej co dwa metry, połączonych siecią drutów tak cienkich, że niemal niewidocznych, wydających niskie, groźne brzęczenie. Za ogrodzeniem znajdował się ogród nieprawdopodobnej piękności: niskie zgrabne krzaczki kwitły złotymi, turkusowymi i szarłatnymi kwiatami, trawnik przycięty był tak nisko, że sprawiał wrażenie natryskanej na ziemię warstwy farby. Nieco dalej grunt wznosił się, a sama rezydencja położona była na skalistym szczycie wzgórza z widokiem na port. Uderzała nie tylko ogromem; była też olśniewająco biała w typowym dla tego miasta stylu. W typowy też dla Ni-moya sposób wykorzystano technikę podwieszania, dającą wrażenie lekkości; portyki zdawały się być zawieszone w powietrzu, balkony sterczały ze ścian na wielką odległość. Nissimorn Prospect wydał się Inyannie budynkiem najpiękniejszym z widzianych do tej pory — oprócz pałacu Księcia, widocznego nieco dalej, wznoszącego się majestatycznie na masywnym piedestale. A myślała, że go odziedziczyła! Zaczęła się śmiać. Pobiegła wzdłuż ogrodzenia, zatrzymując się tu i tam, by obejrzeć pałac z różnej perspektywy, i śmiała się, jakby ktoś zdradził jej najgłębszą z tajemnic wszechświata, tajemnicę zawierającą w sobie wszystkie inne tajemnice, a więc wywołującą niepowstrzymaną wesołość. Liloyye pobiegła za nią wołając, by się zatrzymała, lecz Inyanna nie miała zamiaru się zatrzymywać, biegła jak opętana. Stanęła dopiero przy frontowej bramie, przed którą straż trzymali dwaj wielcy Skandarzy w niepokalanie białych liberiach; stali z wszystkimi czterema ramionami złożonymi na piersiach, jakby to oni byli właścicielami posiadłości. Inyanna śmiała się nadal, Skandarzy zaczęli się marszczyć, a Liloyye, która wreszcie dogoniła przyjaciółkę, ciągnęła ją teraz za rękaw prosząc, by odeszły, nim narobią sobie kłopotów.

— Zaczekaj — powiedziała Inyanna zdyszanym głosem podchodząc do Skandarów. — Czy jesteście sługami Calaina z Ni-moya?

Strażnicy patrzyli wprost przez nią, jakby nie istniała.

— Powiedzcie swemu panu — mówiła dalej, wcale nie speszona — że Inyanna z Velathys była tu, obejrzała jego dom i przesyła wyrazy żalu z powodu niemożności zjedzenia z nim kolacji. Dziękuję.

— Chodź! — wyszeptała przestraszona Liloyye. Wyraz obojętności zaczął powoli znikać z porośniętych włosem twarzy strażników, a zastąpił go gniew. Inyanna ukłoniła się im z wdziękiem i znów wybuchnęła śmiechem. Dała znak ręką przyjaciółce i razenp pobiegły w kierunku ślizgacza. Po drodze Liloyye, nareszcie, także zaczęła się śmiać.

6

Minęło wiele czasu, nim Inyanna znów zobaczyła słońce nad Ni-moya, rozpoczęła teraz bowiem nowe życie złodziejki i zamieszkała w głębinach Wielkiego Bazaru. Z początku nie miała zamiaru uczyć się profesji Liloyye i jej rodziny, lecz powody praktyczne szybko zwyciężyły moralne subtelności. Nie posiadała środków na powrót do Velathys i nie miała też ochoty wracać tam teraz, gdy zobaczyła, choć tylko pobieżnie, jaka naprawdę jest Ni-moya. W Velathys nie czekało na nią nic oprócz handlu klejem, gwoździami, sztucznym aksamitem i latarenkami z Til-omon. By zostać w Ni-moya, musiała jednak zacząć zarabiać na życie. Nie miała zawodu, umiała tylko prowadzić sklep, a bez kapitału otwarcie sklepu było tu niepodobieństwem. Bardzo szybko zabrakłoby jej pieniędzy, a nie mogła żyć na łasce nowych przyjaciół, nie miała przed sobą żadnych widoków, złodzieje zaś oferowali jej przynajmniej jakieś miejsce w społeczeństwie. Życie złodziejki, choć było najzupełniej obce jej naturze, wydawało się jej możliwe do zaakceptowania, zwłaszcza teraz, gdy sprytni oszuści pozbawili ją wszystkiego. Więc pozwoliła się przebrać w męską szatę — była dość wysoka, a przy tym poruszała się nieco niezgrabnie, co dodawało prawdopodobieństwa tej maskaradzie — i pod nazwiskiem Kulibhai, jako brat mistrza złodzieja Agourmole, stała się członkiem gildii.

Liloyye uczyła ją wszystkiego. Przez trzy dni Inyanna chodziła po Bazarze przyglądając się, jak jej lawendowowłosa przyjaciółka kradnie coś z tego lub innego stoiska. Czasami kradzież była prosta, wręcz prostacka, jak zerwanie płaszcza z wieszaka i zniknięcie w dumie, czasami trudniejsza, wymagająca pewnej, zręcznej dłoni, grzebiącej w skrzyni lub na kontuarze, czasami wreszcie wymagała skomplikowanej akcji dywersyjnej: jedna z dziewcząt kusiła dostawcę obietnicą pocałunku (i nie tylko pocałunku), podczas gdy druga w tym czasie przetrząsała towar. I trzeba było jeszcze zniechęcać nie zrzeszonych złodziei. W ciągu tych trzech dni Liloyve zrobiła to dwukrotnie: chwyt dłonią za przegub, gniewne spojrzenie, gwałtowne, choć wypowiedziane szeptem, słowa za każdym razem przynosiły podobny efekt: strach, przeprosiny, ucieczka. Inyanna zastanawiała się, czy kiedykolwiek wystarczy jej odwagi, by postąpić podobnie. Wydawało się jej to trudniejsze niż sama kradzież, a wcale nie była pewna, czy odważy się kraść.

Czwartego dnia Liloyye powiedziała:

— Przynieś mi butelkę smoczego mleka i dwie butelki złotego wina z Piliploku.

Inyanna spojrzała na nią przerażona.

— Przecież i mleko, i wino kosztuje chyba rojala za butelkę!

— Masz rację.

— Pozwól mi zacząć od parówek!

— Równie łatwo jest kraść stare wino. I jest to znacznie bardziej opłacalne.

— Nie jestem jeszcze gotowa!

— Tylko ty tak uważasz. Widziałaś, jak się to robi. Potrafisz zrobić to sama. Nie musisz się niczego bać, Inyanno. Masz duszę złodziejki.

— Jak możesz mówić coś… — gniew niemal odebrał jej głos.

— Spokojnie, spokojnie. To był komplement! Inyanna skinęła głową.

— Dziękuję. Ale chyba się mylisz.

— Jestem pewna, że się nie doceniasz — stwierdziła Liloyve. — Pewne cechy twego charakteru ktoś obcy może znać lepiej niż ty sama. Dostrzegłam je, kiedy oglądałyśmy Nissimom Prospect. No, idź, ukradnij mi butelkę złotego wina i butelkę mleka, koniec gadania! Jeśli masz zostać złodziejem, członkiem naszej gildii, dziś musisz zrobić początek.

Nie mogła więc uniknąć ryzyka. Ale nie widziała powodu, by ryzykować samotnie. Poprosiła kuzyna Liloyve, Athayne'a, by jej towarzyszył i razem z nim pewnym krokiem weszła do sklepu w Alei Ossiera — dwa młode koziołki z Ni-moya szukające rozrywki. Czuła się dziwnie spokojna. Nie pozwoliła sobie na najdrobniejszą myśl o sprawach nieważnych: moralności, prawie własności, strachu przed karą — pozostał tylko cel, który trzeba osiągnąć, rutynowe zadanie złodzieja. Niegdyś jej zawodem było prowadzenie sklepu, teraz jest nim okradanie sklepów; nie ma co komplikować sprawy filozoficznymi rozważaniami.

Za ladą stał Ghayrog: zimne, nie mrugające oczy, błyszcząca łuskowata skóra, wijące się grube, mięsiste włosy. Inyanna, głosem najgłębszym, jaki tylko potrafiła z siebie wydobyć, spytała o cenę smoczego mleka w czarkach, w pojedynczych butelkach i pakowanego po dwie butelki; Athayne zajął się w tym czasie oglądaniem tanich czerwonych win, przywożonych z głębi kontynentu. Ghayrog podał cenę. Inyanna udała zdumienie. Ghayrog wzruszył ramionami. Inyanna podniosła butelkę, przyjrzała się uważnie bladoniebieskiemu płynowi i stwierdziła:

— Jest mniej przezroczyste niż zazwyczaj.

— Czystość mleka zależy od roku. I od smoka.

— Chyba powinno się stosować w sprzedaży jakiś standard.

— Efekt jest standardowy — stwierdził Ghayrog z zimnym, gadzim odpowiednikiem porozumiewawczego mrugnięcia i uśmiechu. — Kilka łyków, przyjacielu, i jesteś dobry na całą noc.

— Muszę się zastanowić. Rojal to sporo, mimo wszystkich tych cudownych efektów.

Słowa te były sygnałem dla Athayne'a, który obrócił się i zapytał:

— Czy to wino z Mazadoyne rzeczywiście kosztuje trzy korony za dwie butelki? Jestem pewien, że w zeszłym tygodniu kosztowało tylko dwie.

— To kup je za dwie — odparł Ghayrog.

Athayne skrzywił się, zrobił ruch taki, jakby chciał odłożyć butelki na miejsce, potknął się, zatoczył i strącił z półki kilka czarek.

Ghayrog zasyczał gniewnie. Chłopak, przepraszając gorąco, niezręcznie próbował naprawić szkody, strącając kolejne butelki. Ghayrog wyskoczył zza lady krzycząc. Zderzyli się próbując uratować resztki win z wystawy i w tej właśnie chwili Inyanna schowała pod szatę butelkę mleka i butelkę złotego wina z Piliplok, obróciła się i powiedziała głośno:

— Chyba sprawdzę ceny w innych sklepach. Wyszła. Na tym się skończyło.

Całym wysiłkiem woli zmusiła się, by nie pobiec. Policzki jej płonęły, była całkowicie pewna, że przechodnie rozpoznają w niej złodziejkę, że właściciele innych sklepów w alei natychmiast rzucą się za nią w pogoń, że lada moment na zewnątrz pojawi się Ghayrog. Lecz bez najmniejszych problemów skręciła za róg, poszła w lewo, dostrzegła aleję sprzedawców perfum i kosmetyków, przeszła nią i dotarła do alei sprzedawców olejów i sera, gdzie czekała już na nią Liloyve.

— Zabierz je — powiedziała jej Inyanna. — Wypalą mi dziury w ciele.

— Świetnie ci poszło. Wino wypijemy dziś za twoje zdrowie.

— A smocze mleko?

— Zatrzymaj je. Podarujesz je Calainowi, kiedy zaprosi cię na kolację do Nissimorn Prospect.

Tej nocy przez wiele godzin Inyanna leżała czuwając; bała się zasnąć, bo sen przyniósłby ze sobą sny, a sny oznaczały karę. Wino zostało wypite, lecz butelka mleka spoczywała pod jej poduszką i Inyanna miała ochotę wyślizgnąć się w mrok, by oddać ją Ghayrogowi. Pamięć przodków, sklepikarzy od stuleci, ciążyła jej na duszy. Jestem złodziejką, myślała, złodziejką, złodziejką, złodziejką! Stałam się złodziejką na Bazarze w Ni-moya. Jakim prawem ukradłam wino i mleko? A jakim prawem tych dwóch ukradło moje dwadzieścia rojali? Tylko co to miało wspólnego z tym Ghayrogiem? Jeśli ktoś okradnie mnie, a ja uznam, że daje mi to prawo, by okraść kogoś innego, to gdzie się wszystko skończy, jak ocaleje społeczeństwo? Pani, wybacz mi, pomyślała. Król Snów rozszarpie mą duszę. Lecz w końcu zasnęła, bo nie sposób w ogóle nie spać i sny, które nadeszły, pełne były potęgi i majestatu: bezcielesna, płynęła w nich wspaniałymi alejami miasta, przez Kryształowy Bulwar, przez Muzeum Światów, przez Galerię Gossamer aż do Nissimorn Prospect, gdzie brat księcia ujął jej dłoń. Zdumiał ją ten sen, bowiem nie było w nim kary. Gdzież zatem jest moralność? Co z zasadami społecznymi? Sprzeciwiało się to wszystkiemu, w co wierzyła. Lecz było tak, jakby to przeznaczenie kazało jej zostać złodziejką. Wszystko, co w ciągu ostatniego roku się jej zdarzyło, prowadziło właśnie do tego. Więc pewnie była to wola Bogini, by została tym, kim została. Inyanna uśmiechnęła się do tej myśli. Co za cynizm! Lecz niech i tak będzie. Nie da się walczyć z przeznaczeniem.

7

Kradła często i dobrze. Po pierwszej, nieśmiałej i pełnej napięcia kradzieży nastąpiło wiele kolejnych. Inyanna poruszała się swobodnie po Wielkim Bazarze, czasami w towarzystwie, czasami sama, kradnąc to i owo, tamto i owamto. Szło jej tak łatwo, że prawie nie wydawało się to przestępstwem. Przez Bazar zawsze przelewały się tłumy — Ni-moya liczyła sobie ponoć niemal trzydzieści milionów mieszkańców i mogło się wydawać, że wszyscy oni cały czas spędzają właśnie tu. Alejki zatłoczone były prawie bez przerwy. Handlarze sprawiali wrażenie zmordowanych i niedbałych, bezustannie oblężeni przez klientów zasięgających informacji, dyskutujących i targujących się, a także przez inspektorów. Pływanie wśród tej ludzkiej rzeki, podkradanie tego, na co miało się akurat ochotę, nie sprawiało najmniejszej trudności.

Większość łupów sprzedawano. Zawodowi złodzieje od czasu do czasu zatrzymywali sobie jakieś drobiazgi, jedzono zawsze za darmo, w godzinach pracy, lecz niemal cała zdobycz szła natychmiast na sprzedaż. Tym zajmowali się przeważnie Hjortowie, mieszkający z rodziną Agourmole'a. Było ich trzech: Beyork, Hankh i Mozinhunt. Należeli do rozgałęzionej sieci paserów, Hjortdwjak oni, błyskawicznie wprowadzających skradzione dobra do sieci sprzedaży hurtowej, tak że często trafiały one w końcu do tych samych handlarzy, od których pochodziły. Inyanna szybko nauczyła się, co paserzy biorą najchętniej, a czym nie warto zawracać sobie głowy.

Szło jej wyjątkowo łatwo, bowiem była nowa. Nie wszyscy handlarze pochwalali działalność gildii złodziei. Niektórzy znali z widzenia Liloyve, Athayne'a, Sidouna i innych członków rodziny i gdy tylko pojawiali się oni w sklepie, byli natychmiast wyrzucani. Lecz młodego chłopaka imieniem Kulibhai nie znał niemal nikt, a ponieważ Inyanna każdego dnia działała w innym miejscu gigantycznego targowiska, mogło upłynąć wiele lat, nim jej ofiary zaczną ją rozpoznawać.

Sklepikarze nie stanowili niemal żadnego niebezpieczeństwa. Najgroźniejsi byli złodzieje z innych rodzin. Oni także jej nie znali, a byli bystrzejsi od handlarzy, tak więc w ciągu pierwszych dziesięciu dni trzykrotnie przyłapywali ją konkurenci. Początkowo ręka zamykająca się na jej przegubie przerażała ją, lecz Inyanna potrafiła zachować chłód i opanować panikę. Mówiła po prostu: „Przeszkadzasz mi. Jestem Kulibhai, brat Agourmole'a”. Wieść o niej rozeszła się szybko i wkrótce przestano zwracać na nią uwagę.

Najtrudniejsze wydawało się jej zapobieganie niezalegalizowanym kradzieżom. Z początku nie potrafiła rozróżnić złodziei z gildii od amatorów i wahała się chwycić za rękę kogoś, kto mógł grasować na Bazarze od czasów Lorda Kinnikena. Zdumiewająco łatwo nauczyła się dostrzegać kradzieże, lecz gdy nie miała przy sobie kogoś z rodziny, służącego jej pomocą, powstrzymywała się od działania. Stopniowo poznała wielu członków innych rodzin, lecz niemal każdego dnia widziała kogoś nieznanego, kradnącego coś z rozłożonych na jakimś straganie towarów. W końcu, po kilku spędzonych na Bazarze tygodniach, poczuła się zmuszona do podjęcia jakiejś akcji. Jeśli przeszkodzi licencjonowanemu złodziejowi, zawsze może przeprosić. Istotą tego systemu jest przecież nie kradzież, lecz zapobieganie kradzieży; tego obowiązku nie udało się jej jeszcze dopełnić. Jako pierwszą złapała ponurą dziewczynę kradnącą warzywa — nie zdążyła wypowiedzieć ani słowa, bowiem dziewczyna upuściła to, co ukradła i uciekła w panice. Drugi przyłapany na gorącym uczynku okazał się weteranem, dalekim krewnym Agourmole'a, co wyjaśnił jej grzecznie i bez złości, a trzeci, nielegalny, lecz bynajmniej nie przestraszony, na zwróconą mu uwagę odpowiedział przekleństwami i cichymi groźbami. Inyanna wyjaśniła mu spokojnie i całkowicie niezgodnie z prawdą, że obserwuje ich siedmiu złodziei z gildii, gotowych do natychmiastowej interwencji. Po tym nie miała już żadnych kłopotów; kiedy czuła, że powinna, reagowała stanowczo i spokojnie.

Same kradzieże nie ciążyły jej na sumieniu. Wychowano ją w przekonaniu, że za grzech należy oczekiwać kary od Króla Snów — koszmarów, tortur, duchowej chłosty następującej natychmiast po zamknięciu oczu — lecz albo Król nie uważał drobnych bazarowych kradzieży za grzech, albo on i jego pachołkowie byli tak zajęci prawdziwymi przestępcami, że nie mieli czasu dobrać się do niej. Niezależnie od powodu, Król nie torturował jej przesłaniami. Od czasu do czasu śniła o nim: starym, okrutnym ogrze, ślącym koszmary z palącej pustyni Suwaelu, lecz w tym akurat nie było nic niezwykłego — od czasu do czasu Król nawiedzał umysły wszystkich śpiących na Majipoorze i nie miało to żadnego znaczenia. Inyanna śniła też czasami o błogosławionej Pani Wyspy, łagodnej matce Koronala Lorda Malibora. Śniła, że ta dobra Pani ze smutkiem potrząsa głową, jakby chciała powiedzieć, że bardzo rozczarowująją postępki jej córki Inyanny — lecz Pani także dysponowała mocą pozwalającą jej przemawiać znacznie bardziej stanowczo do tych, którzy zboczyli z jej ścieżki, a jednak na to najwyraźniej się nie zdecydowała. Brak kar moralnych sprawił, że Inyanna szybko przeszła do porządku dziennego nad kwestią swej profesji. Nie była przestępstwem, tylko rodzajem redystrybucji dóbr. Najwyraźniej nikogo nie krzywdziła.

Po pewnym czasie wzięła sobie za kochanka Sidouna, najstarszego brata Liloyve. Był niższy od niej i tak chudy, że obejmując go musiała bardzo uważać, by nie zrobiły się jej siniaki, lecz jednocześnie łagodny i troskliwy. Ślicznie grał na miniaturowej harfie, śpiewał stare ballady przyjemnym tenorem. Im częściej z nim kradła, tym lepiej czuła się w jego towarzystwie. Mieszkanie przemeblowano tak, że noce mogli spędzać wspólnie. Ldloyve i inni złodzieje wydawali się zachwyceni takim rozwojem wydarzeń.

W towarzystwie Sidouna głębiej zanurzyła się w wielkie miasto. Jako zespół byli tak skuteczni, że często dzienną normę kradzieży załatwiali w godzinę lub dwie. Resztę dnia mieli w takim wypadku wolną, bowiem gildia nie zezwalała na przekraczanie przydziałów; umowa społeczna obowiązująca na Wielkim Bazarze pozwalała złodziejom brać tylko określoną ilość, nie więcej. Inyanna zaczęła więc robić rozkoszne wycieczki na przedmieścia Ni-moya. Jednym z jej ulubionych miejsc był Park Baśniowych Stworzeń, położony na wzgórzach Gimbeluc. Mogła tam oglądać zwierzęta z zamierzchłych epok, wyparte ze swego naturalnego środowiska przez rozwijającą się cywilizację Majipooru. Obserwowała najrzadsze okazy: dimiliony na delikatnych nogach, kruche, długoszyje, roślinożerne, dwukrotnie wyższe od Skandara; poruszające się z wdziękiem sigimoiny, ozdobione kosmatymi ogonami z przodu i z tyłu; niezdarne ptaki zampidoon o wielkich dziobach, których ogromne stada przysłaniały niegdyś słońce Majipooru — teraz zampidoony żyły już tylko w parku, choć figurowały w herbie miasta. Dzięki jakiejś magii, pochodzącej niewątpliwie z dawnych czasów, pojawieniu się każdego zwierzęcia towarzyszył płynący spod ziemi głos, podający jego nazwę i opisujący zwyczaje. Były tu także śliczne ukryte polanki, po których oboje mogli spacerować, trzymając się za ręce. Nie rozmawiali wiele, Sidoun nie był bowiem człowiekiem gadatliwym.

Czasami wyruszali łodzią na wycieczki po Zimrze i na jego drugi brzeg, do Nissimorn; zdarzało im się także wypływać na Steiche, która, gdyby podróżować nią wystarczająco długo, doprowadziłaby ich w końcu na tereny Metamorfów, niedostępne dla człowieka. Lecz w tym celu trzeba byłoby wędrować tygodniami w górę rzeki, a oni docierali tylko do maleńkich rybackich osad Lumenów, leżących niedaleko na południe od miasta, kupowali świeżo złowione ryby, smażyli je na plaży, pływali i opalali się. W bezksiężycowe wieczory chodzili na Kryształowy Bulwar, gdzie wirujące reflektory rzucały olśniewające, bezustannie zmieniające się świetlne wzory, i z podziwem oglądali wystawy sklepów utrzymywanych przez największe firmy Majipooru, prawdziwe uliczne muzea najkosztowniejszych towarów, prezentowanych tak wspaniale i w takiej ilości, że nawet najdumniejszy ze złodziei nie odważyłby się nic ukraść. Często też jedli kolację w jednej z pływających restauracji; niemal zawsze zabierali tam ze sobą Liloyve, bowiem kochała ona te wysepki bardziej niż cokolwiek innego. Każda z nich przedstawiała w miniaturze jakiś odległy zakątek Majipooru, rosły tam typowe dla niego rośliny, żyły charakterystyczne zwierzęta, podawano specjały miejscowej kuchni i odpowiednie do nich wina. Jedna przedstawiała wietrzny Piliplok i ci, którzy mieli odpowiednie fundusze, mogli zjeść tam mięso smoków morskich; inna gorący, wilgotny Narabal, podawano tam soczyste owoce i wspaniałe paprocie, jeszcze inne gigantyczne Stee na Zamkowej Górze, i Stoien, i Pidruid, i Til-omon — lecz nie Velathys, o czym Inyanna przekonała się bez zdziwienia. Stolica Metamorfów, Ilirivoyne, także nie była reprezentowana, ani upalne Thologhai na Suwaelu, bowiem Iliriyoyne i Thologhai nie interesowały po prostu obywateli Majipooru, a Velathys nie było wystarczająco ważne.

Ze wszystkich miejsc, które odwiedzała z Sidounem w wolne popołudnia, Inyanna najbardziej upodobała sobie jednak Galerię Gossamer. Na dwukilometrowy ciąg handlowy, zawieszony wysoko nad ulicą, składały się najlepsze sklepy w Ni-moya, a więc najlepsze na całym Zimroelu, a więc najlepsze w ogóle — po wspaniałościach Zamkowej Góry. Idąc tam, oboje ubierali się elegancko w stroje ukradzione z najlepszych stoisk na Wielkim Bazarze — trudno je było nawet porównać z ubraniami arystokratów, ale i tak wyglądały znacznie lepiej niż to, co nosili na co dzień. Zwłaszcza Inyanna cieszyła się, mogąc wreszcie zrzucić męskie szaty złodzieja Kulibhaja i ubrać się w obcisłe piękne purpurowe i zielone szaty, rozpuścić długie rude włosy. Trzymając się za ręce wędrowali Galerią, pogrążeni w rozkosznych marzeniach, oglądając maski z piór o oczach z drogich kamieni, polerowane amulety i metalowe drobiazgi dostępne tylko dla prawdziwych bogaczy za garść albo i dwie garści lśniących rojalów. Wiedziała, że niczego nigdy tu sobie nie kupi, że złodziej tak bogaty, by pozwolić sobie na zakupy w Galerii, naruszałby stabilność społeczności Bazaru, lecz radość sprawiało jej choćby oglądanie wystaw, więc chodziła tam i robiła zakupy w marzeniach.

Właśnie podczas jednej z wypraw do Galerii Gossamer skrzyżowały się po raz pierwszy drogi Inyanny i książęcego brata, Calaina.

8

Oczywiście nie miała pojęcia o tym, co się wydarzy. Myślała tylko o niewinnym flircie, podobnym do oglądania wystaw, tak nierealnym jak marzenia o zakupach w Galerii. Właśnie nadeszło lato, noc była ciepła. Inyanna miała na sobie jedną ze swych najlżejszych sukni, niemal tak delikatną jak liny, na których wisiała Galeria Gossamer. Stali z Sidounem w sklepie z rzeźbami z kości smoków morskich, podziwiając nie większe od paznokcia, wręcz nieprawdopodobne cudeńka ze srebra i kości, dzieła Skandara, kapitana jednego ze statków łowców smoków, kiedy do środka weszło czterech mężczyzn, ubranych jak bogaci arystokraci. Słdoun natychmiast znikł w najciemniejszym kącie, doskonale wiedząc, że ubranie, zachowanie i fryzura zdradzają go jako prostaka, lecz Inyanna, świadoma urody swego ciała i chłodnego spojrzenia zielonych oczu, co powinno zrównoważyć niedoskonałość manier, dumnie została przy ladzie. Jeden z mężczyzn spojrzał na dzieło, które trzymała w dłoni i powiedział:

— Jeśli zdecyduje się pani to kupić, zrobi pani dobry interes.

— Ale jeszcze się nie zdecydowałam.

— Czy mogę więc obejrzeć rzeźbę?

Podała ją, jednocześnie patrząc mu w oczy. Mężczyzna uśmiechnął się, ale zainteresowała go głównie rzeźba, globus przedstawiający Majipoor, zrobiony z kilkunastu nałożonych na siebie kawałków kości. Po chwili spytał właściciela sklepu:

— Ile?

— To prezent — odpowiedział właściciel, delikatny, poważny Ghayrog.

— Doskonale. A więc ja dam to w prezencie pani — stwierdził arystokrata, oddając rzeźbę zdumionej Inyannie. Uśmiechnął się nieco cieplej. — Pani mieszka w Ni-moya? — spytał cicho.

— Tak. W Strelain.

— Czy często jada pani na Wyspie Narabal?

— Gdy mam na to ochotę.

— Doskonale. Czy przyjdzie tam pani jutro o zachodzie słońca? Ktoś bardzo chciałby się z panią spotkać.

Inyanna ukłoniła się, ukrywając zdumienie. Mężczyzna oddał jej ukłon, kupił trzy kościane miniaturki, zostawił na ladzie mieszek rojalów i odszedł. Sidoun wyłonił się z cieni.

— Wart chyba z piętnaście rojalów! — szepnął. — Odsprzedaj go właścicielowi.

— Nie! — odparła Inyanna i zwróciła się do Ghayroga pytając: — Kim był ten człowiek?

— Pani go nie zna?

— Gdybym znała, nie pytałabym, kim jest.

— Tak, oczywiście. — Ghayrog wydał z siebie cichy syk. — To Durand Livolk, szambelan księcia.

— A pozostali trzej?

— Dwaj z nich służą księciu, a trzeci jest przyjacielem książęcego brata, Calaina.

— Aha. — Inyanna wyciągnęła ku niemu maleńki, kościany globus. — Czy mógłby pan zawiesić mi go na łańcuszku?

— Zajmie to tylko chwilkę.

— A ile kosztowałby odpowiedni łańcuszek?

Ghayrog zmierzył ją długim, wyrachowanym spojrzeniem.

— Łańcuszek to zaledwie dodatek do rzeźby, a ponieważ była ona darem, jego także otrzyma pani w prezencie.

— Co najmniej dwadzieścia rojali z łańcuszkiem — szepnął zdumiony Sidoun. — Zanieś ją do sąsiedniego sklepu i sprzedaj!

— To prezent — odparła chłodno. — Założę go jutro, udając się na kolację na Wyspie Narabal.

Nie mogła pójść tam w stroju, który miała na sobie tego wieczora; na zdobycie nowego, równie drogiego i przezroczystego, poświęciła następnego dnia aż dwie godziny. W końcu znalazła suknię, w której wydawała się niemal naga, lecz która zasłaniała wszystko mgłą tajemnicy; założyła ją przed udaniem się na Wyspę Narabal. Kościaną kulę zawiesiła na złotym łańcuszku między piersiami.

W restauracji nie musiała nawet podać nazwiska. Przy prowadzących z promu schodkach czekał na nią poważny, dystyngowany Vroon w książęcej liberii, który poprowadził ją wśród gęstych pnączy i paproci do ukrytej salki, przytulnej i pachnącej, oddzielonej od głównej sali gęstymi roślinami. Przy stole z polerowanego drzewa kwiatu nocy, pod pnączami, z których włochatych łodyg wyrastały wielkie okrągłe błękitne kwiaty, czekały na nią trzy osoby: Durand Livolk (to on dał jej w prezencie kościaną rzeźbę), ciemnowłosa, smukła, elegancka jak drewno, z którego wykonano stół kobieta i kruchy mężczyzna o miękkich rysach twarzy i zaciśniętych ustach, mniej więcej dwukrotnie starszy od Inyanny. Wszyscy oni ubrani byli tak wspaniale, że Inyanna aż skuliła się w swej sukni, która nagle wydała się jej łachmanem. Lecz dostrzegłszy ją Durand Livolk poderwał się natychmiast, podszedł szybko i powiedział jej na ucho:

— Wygląda pani jeszcze piękniej niż wczoraj wieczorem. Proszę pozwolić sobie przedstawić kilku przyjaciół. To moja towarzyszka, lady Tisorne. A to…

Delikatnie zbudowany mężczyzna wstał.

— Nazywam się Calain z Ni-moya — powiedział po prostu łagodnym, cichym głosem.

Inyanna poczuła zmieszanie, lecz tylko na chwilę. Sądziła, że szambelan księcia pragnie jej dla siebie i dopiero teraz zrozumiała, iż Durand Livolk szukał po prostu kobiety dla książęcego brata. Oburzyła się na tę myśl, ale gniew znikł tak szybko, jak się pojawił. O co miałaby się obrażać? Jak wiele młodych kobiet z Ni-moya miało kiedykolwiek szansę zjeść kolację na Wyspie Narabal w towarzystwie książęcego brata? Być może niektóre z nich na jej miejscu uważałyby, że zostały wykorzystane? Niech i tak będzie. Nie miała zamiaru nie wyciągnąć profitów z tego spotkania.

Czekało na nią miejsce przy Calainie. Gdy je zajęła, natychmiast pojawił się Vroon z tacą trunków, z których żadnego nie znała; ich kolory przenikały się, mieszały i fosforyzowały. Wybrała czarkę na chybił trafił. Napój smakował jak górska mgła, lecz po jednym kieliszku poczuła mrowienie delikatnej skóry uszu ł policzków. Zaczął padać deszcz, przed którym gości chroniły wielkie liście. Inyanna doskonale wiedziała, że wspaniałe, tropikalne rośliny często skraplane są sztucznym deszczem; utrzymywano tu atmosferę możliwie najbardziej zbliżoną do wilgotnego, dusznego klimatu Narabal.

— Czy ma tu pani jakieś ulubione danie? — spytał Calain.

— Wolałabym, żeby pan coś dla mnie zamówił.

— Jak pani sobie życzy. Nie mówi pani z akcentem z Ni-moya.

— Przyjechałam z Velathys. Niespełna rok temu.

— Bardzo rozsądne posunięcie — stwierdził Durand Lirolk. — Czy wolno spytać, co panią do tego skłoniło?

Inyanna roześmiała się.

— Jeśli wolno, opowiem tę historię innym razem.

— Pani akcent jest czarujący — stwierdził Calain. — Bardzo rzadko spotykamy mieszkańców Velathys. Czy to piękne miasto?

— Ależ nie, panie.

— Lecz przecież zbudowano je pośrodku łańcucha Gonghar. To z pewnością wspaniały widok — góry jak okiem sięgnąć.

— Być może. Jeśli mieszka się wśród nich całe życie, przestaje się zwracać na nie uwagę. Zapewne nawet Ni-moya wydaje się zwykłym miastem ludziom, którzy tu się urodzili.

— A gdzie pani mieszka? — spytała Tisorne.

— W Strelain — odparła Inyanna. Wypiła kolejny kieliszek, poczuła jego działanie, i zapewne dlatego dodała przekornie: — Na Wielkim Bazarze.

— Na Wielkim Bazarze? — zdumiał się Durand Livolk.

— Tak. Pod ulicą handlarzy serów.

— A czemuż zamieszkała pani właśnie tam? — zainteresowała się Tisorne.

— Och — odpowiedziała jej beztrosko Inyanna — chciałam mieć blisko do pracy.

— Pracuje pani u handlarzy serów? — W głosie Tisorne zabrzmiało przerażenie.

— Źle mnie pani zrozumiała. Pracuje na Bazarze, ale nie zatrudniają mnie handlarze. Jestem złodziejką.

Jej słowa miały siłę piorunu bijącego w górski szczyt. Inyanna dostrzegła, jak Calain i Durand Livolk wymieniają zaskoczone spojrzenia, widziała, jak szambelan się rumieni. Lecz miała do czynienia z arystokratami, którzy doskonale wiedzieli, jak powinni zachować się arystokraci. Calain oprzytomniał pierwszy. Uśmiechając się zimno powiedział:

— To zawód wymagający wdzięku ruchów, błyskawicznego refleksu i sprytu; tak przynajmniej zawsze sądziłem. — Swoim kieliszkiem dotknął lekko kieliszka Inyanny. — Piję zdrowie złodziejki, która przyznaje się do tego, iż jest złodziejką. Jest w tym uczciwość, na którą stad niewielu.

Vroon powrócił, niosąc wielką porcelanową misę wypełnioną bladoniebieskimi, nakrapianymi biało jagodami, lśniącymi jak nawoskowane. Inyanna: rozpoznała w nich znane jej ze słyszenia owoce thokki, ulubione owoce w Narabalu, o których mówiono, że rozgrzewają krew i działają jak afrodyzjak. Sięgnęła po kilka, Tisorne ostrożnie wybrała jedną, Durand Uvolk wziął ich garść, zaś Calain jeszcze więcej. Zauważyła, że brat księcia zjada owoce thokki w całości, łącznie z nasionami — tak spożywane miały podobno największą moc. Tisorne wyrzuciła nasiona, na co Durand Livolk zareagował kpiącym uśmiechem. Inyanna postanowiła nie naśladować tego przykładu.

Potem podano wina, kawałki przyprawionej na ostro ryby, ostrygi pływające we własnym sosie, talerz dziwnych małych grzybków w ciepłych, pastelowych kolorach, wreszcie ogromy kawał wspaniale pachnącego mięsa — nogę wielkiego bilantoona z lasów na wschód od Narabalu, o czym poinformował ją Calain. Jadła niewiele, próbowała wszystkiego po trochu, wydawało się jej to nie tylko właściwe, lecz także rozsądne. Po jakimś czasie w restauracji pojawiła się trupa skandarskich żonglerów, wyczyniających cuda z nożami i maczetami, czym zasłużyła sobie na szczery podziw i aplauz całej ich czwórki. Calain rzucił tym wielkim, czteroręcznym istotom lśniącą monetę — pięciorojalową, jak zauważyła zdumiona Inyanna. Potem znów spadł deszcz, choć ani kropla nie kapnęła na nich. Ponownie podano trunki. Durand Livolk i Tisorne opuścili ich taktownie, pozostawiając Calaina i Inyannę samych w wilgotnym mroku.

— Czy naprawdę jest pani złodziejką? — spytał Calain.

— Naprawdę. Ale nie tak miało być. Prowadziłam w Velathys sklep wielobranżowy.

— Doprawdy? I co się stało?

— Straciłam go na skutek oszustwa. Przyjechałam do Ni-moya bez grosza przy duszy, musiałam jakoś zarobić na życie i spotkałam złodziei, ludzi współczujących i bardzo sympatycznych.

— A teraz trafiła pani w towarzystwo znacznie większych złodziei — stwierdził Calain. — Nie czuje się pani zakłopotana?

— A więc uważa się pan za złodzieja?

— Swe stanowisko zawdzięczam wyłącznie urodzeniu. Nie pracuję, może z wyjątkiem asystowania bratu, kiedy mnie potrzebuje. Żyję w luksusie, którego większość ludzi nie potrafi sobie nawet wyobrazić. Na nic nie zasłużyłem. Widziała pani mój dom?

— Przyjrzałam mu się bardzo dokładnie. Oczywiście tylko z zewnątrz.

— Czy miałaby pani ochotę obejrzeć dziś wieczorem jego wnętrze?

Pomyślała o Sidounie, czekającym na nią w pokoju o ścianach z białego kamienia, pod ulicą handlarzy sera.

— Wielką ochotę — powiedziała. — A kiedy już je zobaczę, opowiem panu pewną historię o Nissimorn Prospect i o tym, jak znalazłam się w Ni-moya.

— Jestem pewny, że będzie to bardzo interesujące. Idziemy?

— Tak — powiedziała Inyanna. — Czy nie sprawiłoby wielkiego kłopotu, gdybyśmy najpierw zatrzymali się przy Wielkim Bazarze?

— Mamy przed sobą całą noc — powiedział Calain. — Nie musimy się nigdzie spieszyć.

Pojawił się ubrany w liberię Vroon z latarnią ł poprowadził ich przez przypominający dżunglę ogród do przystani na Wyspie, gdzie wsiedli na prywatny prom. Na stałym lądzie czekał już na nich wezwany ślizgacz i wkrótce Inyanna znalazła się przy Bramie Pidruid.

— To zajmie tylko chwilkę — szepnęła i, sprawiając wrażenie duszka, w swej niemal przezroczystej, przylegającej do ciała sukni, przepłynęła wśród tłumów, kręcących się po Bazarze nawet o tej późnej porze. Zeszła do podziemnego mieszkania. Złodzieje siedzieli przy stole, grając w jakąś grę szklanymi pionkami i mahoniową kością. Wielkie entnfe Inyanny przyjęli brawami ł gwizdami, na które odpowiedziała pełnym napięcia uśmiechem. Odciągnęła Sidouna na bok i powiedziała mu cicho:

— Wychodzę i nie wrócę na noc. Czy mi wybaczysz?

— Nie każdej kobiecie udaje się zwrócić uwagę książęcego szambelana.

— Nie chodzi o książęcego szambelana — powiedziała — lecz książęcego brata. — Musnęła wargami wargi Sidouna, zdumionego, wpatrującego się w nią szklanym wzrokiem. — Jutro pójdziemy do Parku Baśniowych Stworzeń, dobrze, Sidounie? — Pocałowała go jeszcze raz, poszła do ich sypialni i spod poduszki wyjęła butelkę smoczego mleka, spoczywającą tam od miesięcy. Zatrzymała się na chwilę w dużym pokoju przy stole, przy którym grano w karty, pochyliła ku Uloyve i dyskretnie pokazała jej, co trzyma w ręku. Liloyve zdumiona spojrzała na butelkę. Inyanna mrugnęła do niej i powiedziała:

— Pamiętasz, na jaką okazję ją oszczędzałam? Powiedziałaś, żebym użyła tego mleka, kiedy znajdę się z Calainem w Nissimorn Prospect. No, więc…

Ldloyye aż westchnęła ze zdumienia. Inyanna mrugnęła, ucałowała ją i wyszła.

Znacznie później w nocy, kiedy wyjęła butelkę i ofiarowała ją Calainowi, przeraziła się na chwilę, pomyślawszy, że może popełnia straszliwy nietakt podając mu afrodyzjak, jakby sugerowała, że powinien go użyć. Lecz Calain nie sprawiał wrażenia dotkniętego. Był — albo udawał że jest — poruszony jej prezentem, z wielką troskliwością rozlał mleko do dwóch porcelanowych miseczek o ściankach tak cienkich, że wydawały się niemal przezroczyste, i wzniósł jedną z nich w toaście. Smocze mleko miało dziwny, gorzki smak, było trudne do przełknięcia, lecz Inyanna zdołała je przełknąć i niemal od razu poczuła rozlewającą się po ciele falę ciepła. Calain uśmiechnął się. Byli w Sali Okien Nissimorn Prospect; przezroczysta, szklana kopuła dawała niczym nie ograniczony widok na port i daleki południowy brzeg rzeki. Gospodarz dotknął guzika, szkło zmatowiało, z podłogi w ciszy wyrosło wielkie łoże. Ujął jej dłoń i poprowadził ją ku niemu.

9

Być konkubiną książęcego brata wydawało się spełnieniem najśmielszych marzeń złodziejki z Wielkiego Bazaru. Inyanna nie miała złudzeń co do natury ich związku. Durand Livolk wybrał ją wyłącznie dla jej urody, może spodobały mu się jej oczy, może włosy, może coś w postawie. Calain spodziewał się zapewne, że będzie miał do czynienia z kobietą nieco bardziej zbliżoną do niego pozycją, lecz mimo to uważał zapewne za czarujący fakt, że los połączył go z dziewczyną z najniższych kręgów społecznych. Los ofiarował jej wieczór na Wyspie Narabal i noc na Nissimorn Prospect. Na jedną noc marzenia stały się rzeczywistością, rano wróci na Wielki Bazar ze wspomnieniami, które wystarczą jej do końca życia i na tym wszystko się skończy.

Tylko że na tym nic się nie skończyło.

Nie spali przez całą noc — czy to efekt działania smoczego mleka, zastanawiała się Inyanna, czy też może jest tak zawsze? — a rankiem, nadzy, poszli obejrzeć majestatyczną rezydencję. Calain pragnął pokazać jej swe skarby. Śniadanie zjedli na werandzie z widokiem na ogród i to właśnie podczas śniadania usłyszała propozycję, by tego dnia oboje wybrali się do jego prywatnego parku w Istmoy. Zastanawiała się, czy powinna pojawić się na Bazarze, powiadomić Sidouna, powiedzieć mu, że nie wróci, lecz nagle zdała sobie sprawę, że nie musi mu nic mówić, że jej milczenie z pewnością zostanie właściwie zinterpretowane. Nie zamierzała sprawić bólu Sidounowi, ale z drugiej strony nie była mu winna nic oprócz zwykłej grzeczności. Przeżywała właśnie największą przygodę swego życia i gdy wróci na Bazar to nie ze względu na niego, lecz po prostu dlatego, że przygoda się skończy.

Okazało się, że z Calainem spędziła jeszcze sześć dni. Za dnia pływali po rzece jego wspaniałym jachtem, spacerowali objęci po jego olśniewającym parku myśliwskim, gdzie hodowano zwierzęta, dla których zabrakło miejsca w Parku, lub po prostu leżeli na werandzie Nissimorn Prospect patrząc, jak słońce przemierza kontynent od Piliploku po Pidruid. Noce spędzali ucztując i bawiąc się, jedząc kolację na którejś z pływających wysp, w którymś ze wspaniałych domów Ni-moya albo w samym książęcym pałacu. Książę całkowicie różnił się od swego brata: znacznie potężniejszy i znacznie starszy, zachowywał się o wiele bardziej bezceremonialnie. Jednak dla Inyanny był zawsze czarujący, traktował ją poważnie, z wyszukaną grzecznością, nigdy nie dał jej do zrozumienia, że jest dziewczyną z ulicy, którą jego brat znalazł na Bazarze. Przeżyła te dni nie dziwiąc się niczemu, jakby we śnie. Wiedziała, że nie powinna okazywać strachu czy zdumienia. Udawać, że jest równa tym ludziom, że należy do ich kręgu, byłoby jeszcze gorzej. Potrafiła jednak zachować się powściągliwie, choć bez wstydu, postępować śmiało bez zbędnej poufałości — i to najwyraźniej wystarczało. Po kilku zaledwie dniach zaczęło się jej wydawać naturalne, iż je kolację z dygnitarzami, którzy niedawno powrócili z Zamkowej Góry, przywożąc najnowsze plotki o Koronalu Lordzie Maliborze i jego otoczeniu, lub wymieniali się historyjkami, jak to polowali z Pontifexem Tyeverasem, kiedy był jeszcze Koronalem, za rządów Pontifexa Ossiera, czy też o tym, jak właśnie w Świątyni Wewnętrznej spotkali Panią Wyspy. Nabrała takiej pewności siebie, że gdyby ktoś zwrócił się do niej z pytaniem: „Pani, jak spędziłaś ostatnie miesiące?” odpowiedziałaby mu bez wahania: Jako złodziejka na Wielkim Bazarze”, jak to zrobiła tego pierwszego wieczoru, podczas kolacji na Wyspie Narabal. Lecz nikt nigdy jej o to nie zapytał; w najwyższych kręgach społecznych, jak sobie uświadomiła, nikt nigdy nikogo o nic nie pyta, ludzie opowiadają o sobie tylko to, co sami chcą ujawnić.

Gdy więc siódmego dnia Calain powiedział jej, że ma się przygotować do powrotu na Bazar, nie spytała go, czy dobrze bawił się w jej towarzystwie, czy też może już się nim znudził. Wybrał ją dla siebie na pewien czas, czas ten właśnie minął; niech tak będzie. Tego tygodnia nie zapomni nigdy w życiu.

Powrót do meliny był jednak wstrząsem. Bogato wyposażony ślizgacz zabrał ją z Nissimorn Prospect do Bramy Piliplok, służący w liberii podał jej wszystkie prezenty od Calaina, którymi ten obdarował ją podczas wspólnie spędzonego tygodnia, a potem ślizgacz znikł i Inyanna wstąpiła w chaotyczny, spocony Bazar jakby budziła się z czarodziejskiego snu. Nikt jej nie pozdrowił, gdy przemykała wśród tłumów, bowiem ci, którzy ją znali, znali ją jako Kulibhaja, a teraz miała na sobie kobiecy strój. Szła w milczeniu, nadal otoczona aurą arystokratki, lecz za każdym krokiem ogarniał ją coraz większy smutek i poczucie straty, bowiem teraz dopiero zaczynała naprawdę rozumieć, że sen już się skończył, że wróciła do rzeczywistości. Dziś Calain zje kolację z odwiedzającym Ni-moya księciem Mazadone, jutro wraz z gośćmi popłynie w górę Steiche łowić ryby, a pojutrze — cóż, nie miała pojęcia, co będzie robił pojutrze, lecz wiedziała, że pojutrze ona sama będzie kradła koronki, buteleczki perfum i bele materiałów. Na chwilę do oczu napłynęły jej łzy. Całym wysiłkiem woli zmusiła się, by nie płakać. Powiedziała sobie, że płacz byłby dowodem głupoty, że nie powinna rozpaczać z powodu powrotu na Bazar, lecz raczej cieszyć się, że przyszło jej spędzić tydzień w Nissimorn Prospect.

W mieszkaniu zastała tylko Hjorta Beyorka oraz jednego z Metamorfów. Przywitali ją skinieniem głowy. Poszła do swej sypialni i przebrała się w strój Kulibhaja, lecz nie potrafiła tak natychmiast wrócić do zawodu. Biżuterię i inne drobne klejnoty, otrzymane od Caiaina, troskliwie złożyła pod łóżkiem. Gdyby zdecydowała się je sprzedać, mogłaby nie pracować przez rok czy dwa, ale nie miała zamiaru rozstać się nawet z najdrobniejszą z pamiątek. Zdecydowała, że powróci na Bazar następnego dnia. Padła na łóżko, które znów miała dzielić z Sidounem i kiedy zebrało się jej na płacz, pozwoliła płynąć łzom, a potem wstała, czując się już znacznie spokojniejsza, wykąpała się i czekała na przyjście przyjaciół.

Sidoun powitał ją z prawdziwie arystokratyczną wstrzemięźliwością. Nie pytał ojej przygody, nie ujawnił śladu zazdrości, o nic jej nie oskrażał; uśmiechnął się tylko, wziął ją za rękę, poczęstował kieliszkiem wina z Ałhanroelu, które właśnie ukradł i opowiedział kilka historyjek, które zdarzyły się na Bazarze podczas jej nieobecności. Zastanawiała się, czy będzie onieśmielony, kochając się z nią i wiedząc, że przed nim radował się nią brat księcia, lecz kiedy poszli do łóżka, objął ją chętnie i mocno, radośnie przytulając swe chude ciało do jej ciała. Następnego dnia, po obowiązkowej rundzie na Bazarze, poszli do Parku Baśniowych Stworzeń, po raz pierwszy dostrzegli gossimaula z Glayge, tak delikatnego, że z boku niemal niewidocznego, szli za nim, póki nie znikł im z oczu i śmiali się, jakby nigdy się nie rozstawali.

Inni złodzieje przez kilka dni przyglądali się Inyannie z podziwem, bowiem wiedzieli, gdzie była i co musiała robić, i traktowali ją jak obcą, przedstawicielkę najwyższych warstw społecznych. Jednak tylko Liloyye ośmieliła się wspomnieć jej o tym wprost, a zdarzyło się to zaledwie raz.

— Co on w tobie widział? — spytała.

— Skąd mam wiedzieć? To bardzo przypominało sen.

— Moim zdaniem los oddał ci sprawiedliwość.

— Jak to?

— Oszukano cię obietnicą objęcia Nissimorn Prospect. W ten sposób otrzymałaś zadośćuczynienie. Bogini nagradza zło dobrem, rozumiesz? — Liloyye roześmiała się. — Otrzymałaś coś, co warte było więcej niż wyłudzone od ciebie przez tych oszustów dwadzieścia rojali, prawda?

Rzeczywiście, zgodziła się z nią w myślach Inyanna. Lecz, o czym dowiedziała się bardzo szybko, dług nie został jeszcze w pełni spłacony. Bowiem w następnym Dniu Gwiazd, kiedy szła wzdłuż ulicy kantorów, kradnąc tu i ówdzie drobne monety, poczuła nagle, zaskoczona, uścisk dłoni na przegubie ręki; zdążyła pomyśleć, że tylko głupiec mógł jej nie rozpoznać i przerwać jej pracę, kiedy ku swemu zdumieniu rozpoznała Liloyve. Jej przyjaciółka miała zaczerwienioną twarz i lekko wytrzeszczone oczy.

— Natychmiast wracaj do domu — krzyknęła.

— Co się stało?

— Przyjechało dwóch Vroonów. Calain cię wzywa. Polecił, żebyś zabrała wszystkie swoje rzeczy, nie wrócisz już bowiem na Wielki Bazar.

10

Zdarzyło się więc, że Inyanna Forlana z Velathys, złodziejka, zamieszkała w Nissimorn Prospect jako towarzyszka życia Calaina z Ni-moya. Calain nie próbował jej niczego tłumaczyć, a ona nie prosiła go o wyjaśnienia. Przez kilka pierwszych tygodni spodziewała się każdego ranka, że może dostać polecenie powrotu na Bazar, lecz nic takiego nie nastąpiło, więc po pewnym czasie przestała liczyć się z tą możliwością. Gdziekolwiek udawał się Calain, była u jego boku: podróżowała na bagna Khyntoru polować na gihorny, do wspaniałego Dulorn, gdzie spędzili tydzień w Nieustającym Cyrku, do Khyntoru na Festiwal Gejzerów, była nawet w mrocznym, deszczowym Piurifayne, zwiedzając prowincję należącą do tajemniczych Metamorfów. Ona, która spędziła młodość w prowincjonalnym Velathys, przestała się w końcu zdumiewać, że oto podróżuje niczym Koronal podczas wielkiego objazdu, mając przy boku brata księcia, lecz nigdy nie zatraciła poczucia perspektywy, nigdy nie przestała zachwycać się ironią losu, który doprowadził w jej życiu do tak wielkiej zmiany.

Nie zdumiała się nawet, kiedy pewnego dnia posadzono ją przy stole u boku samego Koronala. Lord Malibor przybył do Ni-moya z oficjalną wizytą, bowiem zwyczaj nakazywał mu odwiedzać zachodni kontynent co osiemdziesieć lat i w ten sposób okazywać jego obywatelom, że myśli o nich w tym samym stopniu, jak o obywatelach swego rodzinnego Alhanroelu. Książę wydał na jego cześć obowiązkową ucztę. Inyanna siedziała przy głównym stole, po prawej miała Koronala, po lewej Calaina; na prawo od Lorda Malibora siedział sam książę ze swą małżonką. Oczywiście, w szkole nauczono ją imion wielkich Koronali: Stiamota, Confalume'a, Presomiona, Dekkereta i innych. Matka powtarzała jej często, że dokładnie w dniu, w którym się urodziła, do Velathys przyszła wiadomość, że zmarł stary Pontifex Ossier, Lord Tyeveras został Ponofexem i wybrał na nowego Koronala niejakiego Malibora z miasta Bombifale. W końcu do jej rodzinnej prowincji dotarły nawet monety ukazujące jego mięsistą twarz o szeroko rozstawionych oczach i ciężkich brwiach. Przez całe lata zdarzało się jej jednak wątpić, czy Koronalowie i Pontifexowie istnieją rzeczywiście i czy są zwykłymi, normalnymi ludźmi, a jednak siedziała teraz przy stole niemal dotykając łokciem jednego z nich i mogła tylko dziwić się, jak dalece ten potężny mężczyzna w królewskiej zieleni i złocie przypomina swój portret na monetach. Spodziewała się znacznie mniejszego podobieństwa.

Wydawało się jej, że rozmowy Koronali dotyczą wyłącznie spraw wagi państwowej. Najwyraźniej jednak Lord Malibor interesował się tylko polowaniem. Pojechał gdzieś tam, by upolować jakąś rzadką bestię, był tu i tu, by zdobyć łeb innego groźnego drapieżnika, odwiedzał najdalsze zakątki Majipooru, by zabijać zwierzęta i tak dalej, i tak dalej. Budował nawet nowe skrzydło Zamku, w którym mieścić się miały wszystkie jego trofea.

— Mam nadzieję — powiedział w pewnej chwili — że za rok lub dwa odwiedzicie mnie z Calainem. Sala trofeów będzie już wtedy gotowa.

Wiem, że sprawi wam przyjemność oglądanie tych wszystkich stworzeń, przygotowanych przez najlepszego wypychacza na całym Majipoorze.

Inyanna rzeczywiście chętnie odwiedziłaby Zamek Lorda Malibora. Ogromna rezydencja Koronala była miejscem legendarnym, pojawiającym się w snach wszystkich mieszkańców Majipooru. Nie potrafiłaby wyobrazić sobie niczego wspanialszego niż wyprawa na szczyt wznoszącej się w niebo Góry, zwiedzanie liczącego sobie tysiące lat Zamku, obejrzenie jego tysięcy sal. Lecz ta obsesja zabijania wydała się jej odpychająca. Kiedy Koronal rozprawiał o zabijaniu amorfibotów, ghalvardw, sigimoinów i stitmojów, o wysiłku, jaki wkładał w to zabijanie, wracała myślami do Parku Baśniowych Stworzeń, w którym, zgodnie z rozkazem jakiegoś mniej krwiożerczego Koronala sprzed lat, opiekowano się tymi samymi zwierzętami i chroniono je, a to z kolei przypominało jej łagodnego kościstego Sidouna, z którym tak często odwiedzała ten park i który tak pięknie grał na kieszonkowej harfie. Nie chciała myśleć o Sidounie, w stosunku do którego nie miała wprawdzie żadnych zobowiązań, lecz do którego nadal czuła sympatię zrodzoną z poczucia winy — więc nie pragnęła też słuchać o zabijaniu przedstawicieli ginących gatunków tylko po to, by ich łby ozdobiły salę trofeów Lorda Malibora. Mimo to uprzejmie wytrzymała jego krwawe opowieści, a nawet zdołała skomentować je przyjacielsko raz i drugi. O świcie, kiedy byli już z powrotem w Nissimorn Prospect i szykowali się do snu, Calain powiedział jej:

— Koronal ma zamiar zapolować teraz na smoki morskie. Chce ubić jednego, zwanego smokiem Lorda Kinnikena. Kiedy zmierzono go po raz ostatni, miał ponad sto metrów długości.

Inyanna, zmęczona i w niezbyt wesołym nastroju, tylko wzruszyła ramionami. Smoki przynajmniej nie były gatunkiem ginącym, więc nikomu nie zaszkodzi, gdy Lord Malibor któregoś z nich zabije.

— A ma w sali trofeów miejsce na stwora tych rozmiarów?

— Na łeb i skrzydła pewnie mu wystarczy. Nie sądzę, by miał wielkie szansę go upolować. Tego smoka zaobserwowano tylko cztery razy od czasów Lorda Kinnikena, a od siedemdziesięciu lat nie widział go nikt. Ale jak nie tego, upoluje innego. Albo utonie próbując to zrobić.

— Naprawdę może zginąć?

Calain przytaknął jej skinieniem głowy.

— Polowanie na smoki to niebezpieczne zajęcie. Mądrzej byłoby, gdyby w ogóle nie próbował. Lecz Malibor zabił już przedstawiciela każdego lądowego gatunku, a żaden Koronal nie wypłynął nigdy w morze na pokładzie statku łowców smoków, więc nie da się go odwieść od tego pomysłu. Wyjeżdżamy do Piliploku pod koniec tygodnia.

— Wyjeżdżamy?

— Lord Malibor zaprosił mnie do udziału w polowaniu. — Calain uśmiechnął się smutno. — Tak naprawdę, to zaprosił księcia, lecz mój brat wyłgał się z tego obowiązku pod poborem konieczności zajęcia się sprawami państwowymi. Ja byłem następny w kolejce. Nie odrzuca się takich propozycji.

— Mam ci towarzyszyć? — spytała Inyanna.

— Tego nie zaplanowaliśmy.

— Ach! — A po chwili cicho spytała: — Jak długo cię nie będzie?

— Sezon polowań trwa zazwyczaj trzy miesiące, kiedy wieją południowe wiatry. Trzeba jeszcze dojechać do Piliploku, przygotować statek, wrócić… łącznie jakieś sześć, siedem miesięcy. Wrócę do domu wiosną.

— Aha. Rozumiem.

Calain podszedł i mocno ją przytulił.

— Będzie to nasze najdłuższe rozstanie. Obiecuję.

Chciała zapytać go, czy nie ma sposobu, by odrzucić to zaproszenie. Chciała spytać, czy nie może zabrać jej ze sobą. Wiedziała jednak, że nie ma sensu pytać, że byłoby to pogwałcenie etykiety, zgodnie z którą żył. Więc tylko wzięła go w objęcia i leżeli tak, przytuleni, aż do świtu.

W przeddzień wyjazdu do Piliploku Calain wezwał ją do swego gabinetu na najwyższym piętrze rezydencji. Wskazał leżący na biurku gruby plik papierów. Poprosił, by je podpisała.

— Co to takiego? — spytała, nie dotykając dokumentów.

— Nasz kontrakt małżeński.

— To okrutny żart, mój panie.

— Nie żartuję, Inyanno. Wcale nie żartuję.

— Ale…

— Chciałem przedyskutować z tobą całą sprawę w zimie, ale przez ten przeklęty wyjazd zabrakło mi czasu. Więc postanowiłem przyspieszyć bieg sprawy. Nie jesteś już tylko moją konkubiną — te dokumenty formalizują naszą miłość.

— Czyżby nasza miłość wymagała sformalizowania? Oczy Calaina zwęziły się.

— Wybieram się na niebezpieczną, lekkomyślną wyprawę, z której mam zamiar powrócić, ale podczas pobytu na morzu mój los nie będzie w moich rękach. Jako towarzyszka życia nie masz praw spadkowych. Jako żona…

Inyanna stała nieruchomo, zdumiona. .

— Jeśli to takie niebezpieczne, porzuć myśl o wyprawie, panie!

— Wiesz, że to niemożliwe. Muszę ponieść to ryzyko. Więc postanowiłem uregulować nasz związek. Podpisz dokument, Inyanno.

Przez dłuższy czas wpatrywała się w gruby plik papierów. Miała kłopoty ze skoncentrowaniem wzroku, nie potrafiła i nie chciała odczytać słów, które jakiś nieznany skryba przepisał eleganckim pismem. Żona Calaina? Wydawało się jej to czymś niemal potwornym, pogwałceniem wszelkich norm, przekroczeniem wszelkich granic. A mimo to… mimo to…

Czekał. Nie mogła mu odmówić.

Rankiem Calain odjechał wraz z Koronalem i jego dworem do Piliploku; cały ten dzień Inyanna spędziła, zmieszana i roztrzęsiona, spacerując po korytarzach Nissimorn Prospect, wchodząc do sal i wychodząc z nich. Tego wieczora sam książę bardzo taktownie zaprosił ją na wieczerzę, następnego Durand Livolk i jego pani towarzyszyli jej podczas kolacji na Wyspie Pidruid, dokąd dotarł właśnie nowy transport wina z ognistych palm, później zaczęły przychodzić inne zaproszenia, więc Inyanna była zajęta niemal przez cały czas. Mijały miesiące, był już środek zimy, kiedy nadeszła wiadomość, że wielki smok zaatakował statek Lorda Malibora i posłał go na dno Morza Wewnętrznego. Lord Malibor zginął wraz ze wszystkimi ludźmi ze swego dworu, a Koronalem został jakiś Voriax. Tak więc, zgodnie z testamentem Calaina, wdowa po nim, Inyanna Forlana, w majestacie prawa przejęła tytuł własności Nissimorn Prospect.

11

Kiedy skończył się okres żałoby i mogła zająć się sprawami praktycznymi, Inyanna wezwała jednego ze służących, każąc mu przekazać spore sumy pieniędzy złodziejowi Agormoule z Wielkiego Bazaru i całej jego rodzinie. W ten sposób zamierzała powiadomić ich, że nie zapomniała.

— Przekaż mi dokładnie to, co powiedzą, kiedy dostaną sakiewki — poleciła, w nadziei, że usłyszy jakieś cieplejsze słowo, jakieś miłe wspomnienie o spędzonych wspólnie dniach. Jednakże służący stwierdził, że złodzieje nie powiedzieli niczego ciekawego, że wyrazili tylko zdumienie i wdzięczność dla Lady Inyanny. Tylko jeden z nich, imieniem Sidoun, odmówił przyjęcia daru i oparł się wszelkim namowom. Inyanna uśmiechnęła się smutno, poleciła rozdać dwadzieścia rojalów Sidouna pomiędzy ubogie dzieci i później nigdy już nie kontaktowała się ze złodziejami z Wielkiego Bazaru, nie zbliżała się nawet do ich siedziby.

W kilka lat później, odwiedzając Galerię Gossamer, w sklepie z kościanymi rzeźbami dostrzegła dwóch podejrzanych mężczyzn. Z ich ruchów, z wymienianych ukradkowo spojrzeń jasno wynikało, że są złodziejami planującymi wywołanie zamieszania, co umożliwi im okradzenie sklepu. Podeszła bliżej i nagle zdała sobie sprawę, że już ich kiedyś spotkała. Jeden był niski i tęgi, drugi wysoki i blady, miał kościstą twarz. Gestem nakazała swej eskorcie otoczyć ich.

— Jeden z was nazywa się Steyg, a drugi Vezan Ormus, ale zapomniałam, który jest który — powiedziała. — Pewne szczegóły naszego spotkania pamiętam jednak doskonale.

Zaniepokojeni złodzieje niepewnie zerknęli jeden na drugiego.

— Czcigodna pani, to pomyłka — oświadczył wyższy. — Ja nazywam się Elakon Mirj, a mój przyjaciel ma na imię Thanooz.

— Teraz, być może, tak. Ale przed wielu laty, w Velathys, przedstawiliście mi się inaczej. Jak widzę, z oszustów awansowaliście na złodziei, co? Powiedzcie mi jedno: ilu spadkobierców Nissimom Prospect znaleźliście, nim się to wam wreszcie znudziło?

Teraz już w ich oczach dostrzegła strach. Miała wrażenie, że oceniają szansę przedarcia się przez jej eskortę, lecz byłoby to głupotą. Zawiadomiono strażników Galerii, już gromadzili się przed drzwiami.

Niższy ze złodziei, drżąc, powiedział:

— Jesteśmy uczciwymi handlarzami, czcigodna pani, naprawdę…

— Jesteście łotrami bez sumienia — przerwała mu Inyanna. — Zwykłymi łotrami bez sumienia. Zaprzeczcie raz jeszcze, za karę traficie na przymusowe roboty na Suvrael!

— Czcigodna pani…

— Masz powiedzieć prawdę!

Mimo szczękających zębów złodziej zdołał wykrztusić:

— Przyznajemy się do winy. Ale zdarzyło się to bardzo dawno. Jeśli czuje się pani skrzywdzona, zadośćuczynimy…

— Skrzywdzona? Skrzywdzona? — Inyanna roześmiała się głośno. — Wyświadczyliście mi przysługę większą niż ktokolwiek na świecie! Jestem wam głęboko wdzięczna, bowiem poznaliście mnie jako Inyannę Forlanę, sklepikarkę z Velathys, od której wyłudziliście dwadzieścia rojali, a teraz jestem Lady Inyanną z Ni-moya, panią Nissimom Prospect. Tak Bogini broni słabych i zmienia zło w dobro. Skinęła na strażników.

— Dostarczcie tych dwóch straży Pontifexa i powiedzcie, że zeznam przeciw nim później, lecz proszę dla nich o łaskę, o wyrok trzech miesięcy przy naprawie dróg czy coś takiego. Sądzę, że kiedy wyjdziecie, wezmę was na służbę. Jesteście bezwartościowymi łotrami, lecz nie brak wam sprytu i lepiej was pilnować, bo inaczej znów zaczniecie oszukiwać nieostrożnych.

Skinęła ręką. Złodziei odprowadzono.

— Przepraszam za to zamieszanie — zwróciła się do właściciela sklepu. — A teraz, jeśli chodzi o te kościane symbole miasta, twierdziłeś, że warte są po dwanaście rojalów sztuka. Co powiedziałbyś na trzydzieści rojalów za komplet z dodatkiem tej rzeźby bilantoona?

Загрузка...