Ukryj mnie
przede mną.
Napełnij te
dziury oczami,
bo moje już nie
moje. Ukryj
mą głowę i chęci,
bo jestem zły,
tak martwy za życia,
tak pełen czasu.
Bądź skrzydłem
i zasłoń moje ja
przed żądzą,
by rybą na haku
być.
To ciepłe
wino
z robaka
słodkie jest na oko
i moje ja oślepia.
I serce me też
ukryj, bo
w tempie tym
i je wrąbię
na czas.
Nie potrafię powiedzieć, kiedy się obudziłem, kiedy po raz pierwszy odzyskałem przytomność.
Zapamiętałem, że byliśmy razem bardzo długo, że pożerałem krew Akaszy zachłannie jak zwierzę, że Enkil został unicestwiony i ona jedna zachowała pierwotną moc, i że dzięki niej tyle widziałem i rozumiałem, iż płakałem jak dziecko.
Dwieście lat temu, kiedy piłem z niej w sanktuarium, krew była milcząca, niesamowicie i wzniośle milcząca. Teraz zawierała nieprawdopodobny potok obrazów — zachwycających mózg, tak jak sama krew zachwycała ciało; poznałem prawdę o wszystkim, co się stało; widziałem, jak inni umierali jeden po drugim straszną śmiercią.
A potem słyszałem głosy; ich gwar narastał i cichł, wydawałoby się bez powodu, jak szemrzący chór w pieczarze.
Chyba był taki moment przytomności, w którym udało mi się wszystko to połączyć — koncert rockowy, dom w Carmel Valley, jej promienną twarz przed moją; i świadomość, że jestem w tym mrocznym, zaśnieżonym miejscu. Kiedyś ją obudziłem; lub raczej, mówiąc jej słowami, „podsunąłem jej powód, by wstać”. Powód, by się odwrócić i popatrzeć na tron, na którym dawniej siedziała, i zrobić kilka pierwszych chwiejnych kroków.
Czy wiesz, co to znaczyło, podnieść dłoń i widzieć, jak porusza się w świetle? — słyszałem bezgłośne słowa. — Czy wiesz, co to znaczyło, usłyszeć dźwięk swego własnego głosu odbijającego się echem w tej marmurowej komorze?
Czyżbyśmy tańczyli w ciemnym, pokrytym śniegiem lesie, czy też tylko obejmowaliśmy się bez końca?
Wydarzyły się straszne rzeczy, jak świat długi i szeroki; straszliwe rzeczy. Egzekucje tych, którzy nigdy nie powinni byli się urodzić. Pomioty zła — tak ich nazwała. Masakra podczas koncertu to był już tylko koniec.
A mimo wszystko byłem w jej ramionach wśród lodowatej ciemności, czułem znajomy zapach wiatru i jej krew była znowu moja, zniewalała mnie. Kiedy się odsunęła, poczułem nieznośny ból. Musiałem się otrząsnąć, musiałem się dowiedzieć, czy Mariusz żyje czy też nie, czy Louis i Gabriela zostali oszczędzeni. Musiałem jakoś się odnaleźć.
Ale te głosy, ten rosnący gwar głosów śmiertelnych z bliska i z daleka! Odległość nie miała znaczenia. Miarą była intensywność. Słyszałem milion razy lepiej niż dawniej, kiedy to mogłem zatrzymać się na ulicy i słuchać tak długo i tak uważnie, jak chciałem słuchać, jak lokatorzy jakiegoś ciemnego budynku, każdy w swojej klatce, rozmawiają, modlą się, myślą.
Przemówiła w nagłej ciszy:
— Gabriela i Louis są bezpieczni. Mówiłam ci o tym. Czy sądzisz, że zraniłabym tych, których kochasz? Patrz w moje oczy i słuchaj tylko tego, co ja mówię. Oszczędziłam o wiele więcej istot, niż było konieczne. Uczyniłam to w równej mierze dla ciebie jak i dla siebie, żebym mogła przeglądać się w nieśmiertelnych oczach, słyszeć przemawiające do mnie głosy moich dzieci. Wybrałam tych, których kochasz, tych, z którymi się spotkasz. Nie mogłam cię pozbawić tej pociechy. Teraz jednak jesteś ze mną i musisz zobaczyć i poznać to, co jest ci przeznaczone. Musisz posiąść odwagę równą mojej.
Nie mogłem tego znieść, tych wizji, które mi podsuwała. Czy moment przerażającej śmierci Małej Jenks to był rozpaczliwy sen, ciąg obrazów migocących w gasnącym mózgu? Nie mogłem tego wytrzymać. I Laurent, mój stary towarzysz Laurent gasnący w płomieniach na chodniku; a po drugiej stronie świata Feliks, którego również znałem z Teatru Wampirów, pędzony przez zaułki Neapolu, płonący i wreszcie wpadający do morza. I inni, tak wielu innych na całym świecie; płakałem nad nimi, płakałem nad nimi wszystkimi. Jakże oni cierpieli.
— Co za życie. — Na myśl o Małej Jenks łzy znowu napłynęły mi do oczu.
— Dlatego właśnie pokazałam ci to wszystko — odparła. — To musiało się skończyć. Nie ma już Dzieci Ciemności. Teraz są tylko anioły.
— A pozostali? — spytałem. — Co się stało z Armandem? — I znów odezwały się głosy, ciche murmurando rosnące do ogłuszającego ryku.
— Zbliż się, mój książę — szepnęła. Znów zapadła cisza. Ujęła moją twarz w swoje dłonie. Czarne oczy powiększyły się, biała twarz nagle stała się miękka i prawie łagodna. — Jeśli tak bardzo chcesz, ukażę ci tych, którzy nadal żyją, tych, których imiona staną się legendą razem z twoim i moim.
Legendą? — powtórzyłem w myślach.
Odwróciła nieznacznie głowę; kiedy zamknęła oczy, wydawało się, że nastąpił cud, na pozór bowiem życie z niej uszło. Nieżywe i idealne stworzenie o delikatnych, cudownie wywiniętych rzęsach. Patrzyłem na jej gardło, na blady błękit arterii pod skórą, nagle widoczny, jakby celowo uwydatniony dla moich oczu. Ogarnęła mnie niepowstrzymana żądza. Bogini jest moja! Wziąłem ją szorstko, z siłą, która sprawiłaby ból śmiertelnej kobiecie. Lodowata skóra wydawała się nie do przeniknięcia, ale moje zęby rozdarły ją i trysnęło we mnie gorące źródło.
Głosy wróciły, ale ucichły na mój rozkaz. A potem nie było nic poza cichym szumem krwi i powolnym biciem jej serca tuż przy moim.
Ciemność. Piwnica wyłożona cegłami. Dębowa trumna wypolerowana do znakomitego połysku. Złote zamki. Czarodziejska chwila; zamki otwarły się, jakby obrócone niewidzialnym kluczem. Uniesione wieko odsłoniło satynową wyściółkę. Rozszedł się lekki zapach wschodnich perfum. Na białej satynowej poduszce ujrzałem Armanda, serafina z długimi kasztanowymi lokami, z głową obróconą na bok i oczami bez wyrazu, jakby wiecznie zdumionymi. Wydostał się trumny powolnymi, eleganckimi ruchami; naszymi ruchami, tylko my bowiem wstajemy z trumien. Ujrzałem, jak zamyka wieko i krocząc po wilgotnej podłodze z cegieł, zbliża się do innej trumny. Otworzył ją czcią jak kufer z rzadkim skarbem. W środku leżał młody mężczyzna, bez życia, a jednak pogrążony we śnie, śnił o rudowłosej kobiecie idącej przez dżunglę, kobiecie, której nie mogłem wyraźnie zobaczyć. A potem nastąpiła przedziwna scena; coś, co już kiedyś przemknęło mi przed oczami, ale gdzie to było? Dwie kobiety klęczą przed ołtarzem. Tak, wydawało mi się, że to ołtarz…
Stężała, napięła się. Naparła na mnie jak posąg Dziewicy, gotowa mnie zmiażdżyć. Zachwiałem się; wydawało mi się, że słyszę, jak wymawia moje imię. Krew trysnęła kolejną falą i ciało znów przeniknął dreszcz rozkoszy; nie było ziemi, nie było ciążenia.
Znów ceglana piwnica. Na ciało młodego mężczyzny padł cień. Ktoś wszedł do piwnicy i położył dłoń na ramieniu Armanda. To ktoś znajomy, o imieniu Mael. Chodźcie — powiedział.
Dokąd ich zabiera?
Purpurowy wieczór w sekwojowym lesie. Gabriela idzie przez las, jak to ona, swobodna, wyprostowana, niepowstrzymana, o oczach jak dwa odłamki szkła, nie zdradzających żadnej jej myśli; a obok Louis, jakże wzruszająco cywilizowany na tym pustkowiu, jak żałośnie nie pasujący do otoczenia. Wampirze przebranie z poprzedniego wieczoru poszło w kąt; jednak mimo widocznych śladów niedawnych przejść wciąż wyglądał na dżentelmena. Niedobrana z nich para. Czy Gabriela to rozumie? Czy się nim zaopiekuje? Oboje się boją, boją się o mnie!
Skrawki nieba nad ich głowami przywdziewały barwę białej porcelany; światło spływało szlakiem masywnych pni niemal do korzeni drzew. W cieniu chlupotała struga. Znów ujrzałem Gabrielę, jak wchodzi do wody, mocząc wysokie skórzane buty. Dokąd oni idą? I kim jest ten ktoś, kto im towarzyszy, kogo zobaczyłem, dopiero gdy Gabriela odwróciła się, by na niego spojrzeć? — mój Boże, co za twarz, jakże tchnąca spokojem. Wiekowy, potężny, a jednak pozwolił tej dwójce młodych iść przed sobą. Między drzewami ujrzałem polanę, a na niej dom. Na wysokiej kamiennej werandzie stoi ruda kobieta; czy to ta, którą widziałem w dżungli? Twarz pozbawiona wyrazu, jak twarz tego mężczyzny z lasu, który teraz właśnie na nią patrzy; twarz jak oblicze mojej królowej.
Niech się spotkają — rzekłem w myślach. Z westchnieniem ssałem kolejną falę krwi. — Wtedy wszystko stanie się prostsze. — Kim oni jednak są, ci starożytni, te stwory o obliczach tak wypranych z uczuć?
Obraz zmącił się. Tym razem głosy objęły nas łagodnym wirem; szepty, krzyki. Przez chwilę chciałem słuchać, próbowałem oddzielić od monstrualnego chóru jedną ulotną śmiertelną pieśń. Wyobraźcie to sobie: głosy zewsząd, z gór Indii, z ulic Aleksandrii, z przysiółków bliskich i dalekich.
Otwierała się jednak kolejna wizja.
Mariusz. Wspinał się po zlanej krwią ścianie rozkruszonego lodu, wspomagany przez Pandorę i Santina. Właśnie udało im się dotrzeć do popękanej półki na dolnej kondygnacji. Zaschnięta krew grubym kożuchem zakrywała połowę twarzy Mariusza; był zły, zgorzkniały, jego oblicze utraciło wszelki wyraz, długie jasne włosy zlepiła krew. Szedł, kulejąc, po kręconych schodach, a Pandora i Santino wspinali się za nim. Kiedy Pandora spróbowała mu pomóc, brutalnie odtrącił jej dłoń.
Wiatr. Dotkliwe zimno. Dom Mariusza jakby rozdarty trzęsieniem ziemi, wydany na pastwę żywiołów. Tafle szkła roztrzaskały się na drobne niebezpieczne odłamki; rzadkie okazy pięknych ryb tropikalnych zamarzły na piaszczystym dnie wielkiego rozbitego akwarium. Śnieg pokrył meble i zalegał całymi zaspami przy regałach, posągach, półkach na dokumenty i płyty. W klatkach leżały martwe ptaki. Zielonolistne rośliny obrosły lodowymi soplami. Mariusz wpatrywał się w ryby leżące na wąskiej bryle brudnego lodu na dnie akwarium i w wielkie zeschnięte wodorosty, przysypane błyszczącymi kawałkami szkła.
Wtedy właśnie ujrzałem, jak powraca do zdrowia; siniaki zaczęły blednąc, twarz odzyskiwała naturalny kształt. Ból nogi ustępował. Mariusz ogarnięty furią, wpatrywał się w niebiesko-srebrne rybki, a potem skierował wzrok ku niebu, ku białej zawiei, która niemal przesłoniła gwiazdy. Otarł z twarzy i włosów płatki zakrzepłej krwi.
Tysiące pergaminowych kart rozpierzchły się na wietrze. W zrujnowanym salonie łagodnie wirował wiatr. Mariusz wsparł się na miedzianym pogrzebaczu jak na lasce i wyjrzał ponad zburzoną ścianą na wyjące w klatce głodne wilki. Nie dostały nic do jedzenia, od kiedy ich pan został zasypany. Ach, ten odgłos wilczego wycia! Santino usiłował przekonać Mariusza, że muszą już iść, że w sekwojowym lesie czeka na nich pewna kobieta, tak stara jak Matka, że spotkanie nie może się rozpocząć, dopóki oni się nie zjawią. Przeszył mnie prąd niepokoju. Co to za spotkanie? Mariusz zrozumiał, ale nic nie odpowiedział. Wsłuchiwał się w wilcze głosy…
Śnieg i wilki. Śniłem o wilkach. Czułem, że cofam się głęboko we własne myśli, w moje sny i wspomnienia. Ujrzałem wilczą watahę pędzącą po czystym śniegu.
Ujrzałem siebie samego jako młodzieńca, który podejmuje z nimi walkę — dwieście lat temu w środku zimy wilcze stado pojawiło się w wiosce mojego ojca. Ja, śmiertelny człowiek, byłem tak blisko śmierci, że prawie czułem jej woń. Zabiłem wilki, jednego po drugim. Ach, ten brutalny młodzieńczy wigor, czysta siła bezmyślnego, zachłannego życia! Zamarznięta dolina, moje psy i koń zagryzione. Jednak przede wszystkim zapamiętałem widok śniegu pokrywającego góry, moje góry, moją ojczyznę.
Otworzyłem oczy. Wypuściła mnie i musiałem cofnąć się o krok. Po raz pierwszy zrozumiałem, gdzie naprawdę jesteśmy — nie poza rzeczywistością i czasem, ale w realnym miejscu, i to w miejscu, które niegdyś, na co wszystko wskazywało, było moje.
— Tak — szepnęła. — Rozejrzyj się.
Wystarczyło mi wciągnąć powietrze w płuca, posmakować zapach wiatru, abym wiedział, gdzie jestem, a gdy odzyskałem wzrok, zobaczyłem wysokie zniszczone blanki i wieżę.
— To dom ojca! — szepnąłem. — Zamek, w którym się urodziłem.
Bezruch. Śnieg lśni bielą na starej posadzce. Staliśmy w miejscu, w którym kiedyś był wielki hol. Strasznie było ujrzeć go w ruinie, pomyśleć, że był opuszczony przez tak długi czas. Stare kamienie wydawały się miękkie jak ziemia; tu niegdyś był stół, długi stół pamiętający czasy krzyżowców, a tam paszcza paleniska i drzwi frontowe.
Śnieg przestał padać. Gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem gwiazdy i wieżę, która zachowała swój kształt, dźwigając się kilkadziesiąt metrów nad zawalony dach, chociaż cała reszta była wydrążoną skorupą. Dom ojca…
Lekkim krokiem odeszła ode mnie po migotliwej bieli podłogi, powoli zatoczyła krąg, odrzuciwszy do tyłu głowę, jakby w tańcu.
Poruszać się, dotykać rzeczy namacalnych, przechodzić z królestwa snów do realnego świata — o tych wszystkich radościach mówiła wcześniej. Kiedy się jej przyglądałem, zabrakło mi tchu. Na jej szatach nie było śladów czasu: czarna jedwabna peleryna, suknia układająca się w jedwabiste fałdy, łagodnie wirujące wokół szczupłej sylwetki. Od brzasku historii kobiety przywdziewały takie szaty i wciąż je noszą w salach balowych tego świata. Chciałem znów ją objąć, ale zabroniła mi delikatnym gestem. Co takiego rzekła?
— Czy potrafisz to sobie wyobrazić? Czy wiesz, kiedy zdałam sobie sprawę, że on nie może mnie już zatrzymać? Czy uwierzysz, że gdy stanęłam przed krzesłem tronowym, on nawet nie drgnął? Nie zareagował w żaden sposób!
Odwróciła się z uśmiechem, blade światło niebios padło na cudowne linie twarzy, na wydatne kości policzkowe i łagodnie zaokrąglony podbródek. Wyglądała na żywą, całkiem żywą.
A potem znikła!
— Akaszo!
— Chodź do mnie — powiedziała.
Daleko, na samym końcu holu zobaczyłem jej drobną postać stojącą u wejścia do wieży. Ledwo rozróżniałem rysy twarzy, lecz dostrzegłem w głębi czarny prostokąt otwartych drzwi.
Zacząłem iść w jej stronę.
— Nie — powiedziała. — Czas użyć siły, którą ci dałam. Po prostu przybądź!
Nie ruszyłem się. Mój umysł był czysty. Widziałem jasno i wiedziałem, co miała na myśli, ale bałem się. Zawsze byłem sprinterem, skoczkiem, magikiem. Nadzwyczajna szybkość, która zaskakiwała śmiertelnych, nie była dla mnie niczym dziwnym. Ona jednak domagała się wyczynu innego rodzaju. Miałem opuścić miejsce, w którym stałem, i z niepojętą szybkością znaleźć się obok niej. Taki czyn wymagał poddania się.
— Tak, poddaj się — rzekła łagodnie. — Przybywaj.
Przez chwilę patrzyłem na nią w napięciu, widziałem jej białą dłoń jaśniejącą na brzegu zniszczonych drzwi. Nagle podjąłem decyzję. Porwał mnie huragan pełen hałasu i przypadkowych sił. I wtem znalazłem się przy niej! Cały drżałem, bolała mnie skóra na twarzy, ale jakież to miało znaczenie! Spojrzałem w oczy Akaszy i uśmiechnąłem się.
Była piękna, tak bardzo piękna! Bogini o długich czarnych włosach zaplecionych w warkocze. Porwałem ją w ramiona i pocałowałem, czując, jak jej chłodne usta uginają się lekko pod moimi wargami.
Wtem zdałem sobie sprawę, że popełniam bluźnierstwo. Zachowałem się jak wtedy w świątyni, kiedy też ją całowałem. Chciałem wygłosić jakieś przeprosiny, ale nie mogłem oderwać oczu od jej gardła, znów głodny krwi. Opanowała mnie żądza, której nie mogłem ugasić; przecież to była Akasza, która mogła mnie zniszczyć w jednej chwili i bez żadnego wysiłku, gdyby tylko tego zapragnęła. Tak właśnie postąpiła z innymi. Niebezpieczeństwo wywołało we mnie mroczne podniecenie. Zacisnąłem palce na jej ramionach, czując, jak jej ciało niesłychanie delikatnie ustępuje pod moim dotykiem. Obsypałem ją pocałunkami. W tych pocałunkach była krew.
Cofnęła się i położyła mi palec na ustach. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła przez drzwi wieży. Przez zburzony dach i wielką dziurę w posadzce najwyższego piętra widziałem światło gwiazd.
— Czy widzisz? — spytała. — Widzisz tę komnatę na samej górze? Schody się zawaliły. Jest nieosiągalna dla wszystkich poza tobą i mną, mój książę.
Zaczęła się powoli unosić, przez cały czas nie odrywając ode mnie oczu. Czysty jedwab jej szaty wzdął się lekko, a peleryna zmarszczyła się, jakby w słabym powiewie. Patrzyłem w osłupieniu, jak wznosi się coraz wyżej, jak przesuwa się przez dziurę i staje na skraju podłogi.
Kilkadziesiąt metrów! Nie zdołam tego dokonać…
— Przybądź do mnie, mój książę — rzekła. Jej miękki głos niósł się przez pustkę. — Zrób to, co już raz zrobiłeś. Zrób to szybko i jak często mówią śmiertelni: „nie patrz w dół”. — Rozległ się jej srebrzysty śmieszek.
Załóżmy, że wzbiję się na jedną piątą wysokości. To byłby dobry skok, powiedzmy, na wysokość trzypiętrowego budynku, co było dla mnie całkiem łatwe, ale czy potrafiłbym skoczyć wyżej… Poczułem zawrót głowy. Ogarnęła mnie niemoc i dezorientacja. Jakim cudem się tutaj znaleźliśmy? Znów wszystko wirowało. Widziałem ją, ale jak we śnie; przeszkadzały mi głosy. Nie chciałem utracić tej chwili. Chciałem pozostać w kontakcie z nią i nie stracić wszystkich następnych i wcześniejszych chwil, pragnąłem zrozumieć je na moich warunkach.
— Lestacie! — szepnęła. — Teraz. — Jakże czuły był ten drobny, ponaglający gest.
Zrobiłem to, co poprzednio; popatrzyłem na nią i zdecydowałem, że powinienem natychmiast być przy niej.
Znów huragan i miękkie uderzenie powietrza; wyrzuciłem ramiona w górę i walczyłem z jego oporem. Chyba dostrzegłem dziurę w klepkach, kiedy je mijałem, i nagle stałem obok niej, wstrząśnięty, przerażony, że upadnę.
Śmiałem się, ale chyba dostałem lekkiego bzika. Płakałem.
— Jak to się stało? — zapytałem. — Muszę wiedzieć, jak tego dokonałem.
— Znasz odpowiedź — rzekła. — Nieuchwytna moc, która cię ożywia, jest znacznie potężniejsza niż kiedyś. Poruszyła cię, jak zawsze tobą poruszała. Czy to będzie krok czy lot, to tylko sprawa skali.
— Chcę znowu spróbować — powiedziałem.
Roześmiała się bardzo cicho, ale szczerze.
— Rozejrzyj się po tej komnacie — rzekła. — Pamiętasz ją?
— Za młodu stale tu przebywałem. — Skinąłem głową.
Odsunąłem się od niej. Ujrzałem stosy zniszczonych mebli — ciężkie ławy i stolce, które niegdyś zapełniały nasz zamek; średniowieczna robota, tak prosta i mocna, że prawie niezniszczalna, podobnie jak drzewa padające w kniei i pozostające tam przez wieki, omszałe pnie tworzące mostki nad strumieniami. A więc te sprzęty nie zgniły. Zachowały się nawet stare szkatuły i broń. O tak, stara broń, upiór minionej sławy. W kurzu dojrzałem słaby przebłysk koloru. To były arrasy, lecz doszczętnie zniszczone. Podczas rewolucji zapewne przyniesiono je tu na przechowanie, po czym schody się zapadły.
Podszedłem do jednego z wąskich okienek i wyjrzałem na dwór. Głęboko w dole, przytulone do stoku góry, mrugały rzadko rozsiane, lecz wyraźnie elektryczne światła miasteczka. Serpentynami piął się samochód. Ach, nowoczesny świat był tak blisko, a równocześnie daleko. Zamek był duchem samego siebie.
— Czemu mnie tu sprowadziłaś? — zapytałem. — Widok tej komnaty jest dla mnie tak bolesny.
— Popatrz na te zbroje — powiedziała. — Na to, co leży u twoich stóp. Pamiętasz, co zabrałeś ze sobą tamtego dnia, którego poszedłeś zabijać wilki?
— Tak. Pamiętam.
— Popatrz jeszcze raz. Ja dam ci nową broń, nieskończenie bardziej potężną, którą będziesz zabijał dla mnie.
— Zabijał?
Spojrzałem na stojak z bronią. Była zniszczona i zardzewiała, oprócz znakomitego obosiecznego miecza, należącego do ojca, który dostał go od swego ojca, który dostał go od swego ojca, i tak dalej i dalej wstecz aż do czasów świętego Ludwika. Miecz pana na włościach, którego ja, jego siódmy syn, użyłem tamtego poranka, kiedy niczym średniowieczny książę wyprawiłem się na wilki.
— Kogo mam zabijać? — spytałem.
Przysunęła się bliżej. Jak nieskończenie słodka była jej twarz, jakże promieniowała niewinnością. Zmarszczyła brwi; na jej czole przez krótką chwilę zagościła pionowa zmarszczka, po czym wyraz łagodności powrócił.
— Zmusiłabym cię, byś słuchał mnie bez żadnych pytań — rzekła łagodnie. — Później zrozumiałbyś wszystko. Ale to nie w twoim stylu.
— Zgadza, się — przyznałem. — Nigdy nie potrafiłem być posłuszny, nie na długo.
— Cóż za odwaga — powiedziała z uśmiechem.
Z wdziękiem otworzyła prawą dłoń; nagle pojawił się w niej miecz. Miałem wrażenie, jakby broń przesunęła się ku niej za sprawą drobnej zmiany atmosfery, niczego więcej. Wpatrywałem się weń, w ozdobioną klejnotami pochwę i wielką rękojeść z brązu mającą oczywiście kształt krzyża. Nadal wisiał przy nim pas z twardej skóry i kutej stali, kupiony przeze mnie pewnego dawno minionego lata.
To był monstrualny oręż, służący zarówno do cięcia, jak i do kłucia. Pamiętałem jego ciężar, ból ramienia, o który przyprawiła mnie długa walka z nacierającymi wilkami. Podczas bitwy rycerze często trzymali takie miecze oburącz.
Jednak cóż ja wiedziałem o bitwach? Nie byłem rycerzem. Walczyłem tylko z dziką zwierzyną. To był mój jedyny moment śmiertelnej chwały, i co mi dał? Admirację przeklętego krwiopijcy, który wybrał mnie na swojego następcę.
Wsunęła mi miecz do rąk.
— Teraz nie jest już ciężki, mój książę — powiedziała. — Jesteś nieśmiertelny. Naprawdę nieśmiertelny. Moja krew jest w tobie. I użyjesz dla mnie swojej nowej broni, jak kiedyś używałeś tego miecza.
Kiedy go dotknąłem, przeszedł mnie gwałtowny dreszcz, jakby krył żywą pamięć chwil, których był świadkiem. Znów ujrzałem wilki i siebie stojącego w sczerniałym, zlodowaciałym lesie, gotowego zabijać.
I ujrzałem siebie rok później w Paryżu, umarłego, nieśmiertelnego potwora. Tamten wampir nazwał mnie „Zabójcą wilków”. Wybrał mnie ze stada pospólstwa, dlatego że pokonałem te przeklęte zwierzęta! I dlatego, że zimą w Paryżu dumnie nosiłem na sobie ich skóry.
Jakże mogłem wciąż czuć taką gorycz? Czyżbym chciał umrzeć i zostać pochowany na wiejskim cmentarzu? Spojrzałem na pokryty śniegiem stok wzgórza. Czy to nie powtórka z przeszłości? Czy nie byłem kochany właśnie za to, jaki byłem w tamtych wczesnych, bezmyślnych i śmiertelnych latach? Powtórzyłem pytanie:
— Kogo lub co będę zabijał?
Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.
Nie po raz pierwszy myślałem o tym żałosnym stworzonku, Małej Jenks, i o wszystkich krwiopijcach, którzy byli już martwi. A mnie zachciało się z nimi wojować, zachciało mi się małej wojenki. Teraz wszyscy już nie żyją. Wszyscy, którzy odpowiedzieli na wojenne zawołanie, nie żyli. Ujrzałem płonący dom sabatowy w Istambule; ujrzałem starszego, którego dopadła i z wolna spaliła; i innego, który walczył i ją przeklinał. Znów płakałem.
— Tak, zabrałam ci widownię — powiedziała. — Spaliłam arenę, na której pragnąłeś błyszczeć. Zgarnęłam tę bitwę dla siebie! Ale czy nie rozumiesz, że ofiarowuję ci wspanialsze rzeczy niż to, o czym kiedykolwiek śniłeś? Ofiarowuję ci świat, mój książę.
— Jakim cudem?
— Przestań ronić łzy nad Małą Jenks i nad sobą. Pomyśl o śmiertelnych, nad którymi winieneś płakać. Wyobraź sobie tych, którzy cierpieli przez długie koszmarne wieki: ofiary głodu, ubóstwa i nieustannego gwałtu. Ofiary nie kończącej się niesprawiedliwości i nie kończących się starć. Jak możesz łkać nad rasą potworów, która na oślep i bez celu zastawiała diabelskie pułapki na każdego napotkanego śmiertelnego!
— Wiem. Rozumiem…
— Czyżby? Czy też jedynie wycofujesz się, aby grać w swoje symboliczne gry? Symbol zła w twojej muzyce to zero, mój książę, kompletne zero.
— Czemu nie zabiłaś mnie razem z innymi? — spytałem wojowniczo, żałośnie. Ująłem miecz w prawą dłoń. Wyobrażałem sobie na nim zaschłą wilczą krew. Wysunąłem ostrze z pochwy. Tak, to krew wilków. — Jestem nie lepszy niż oni, prawda? Czemu miałabyś oszczędzić kogoś z nas?
Ogarnął mnie nagły lęk, straszliwy lęk o Gabrielę, Louisa i Armanda. O Mariusza. Nawet o Pandorę i Maela. Lęk o siebie samego. Nie urodziło się takie stworzenie, które nie walczyłoby o swoje życie, nawet wtedy, kiedy dla tego życia nie znajduje usprawiedliwienia. Chciałem żyć; zawsze chciałem.
— Chcę, żebyś mnie kochał — szepnęła czule. Co za głos. Jakże przypominał głos Armanda, głos, który potrafi cię pieścić swoim brzmieniem, który wciąga cię w siebie. — Tak więc nie śpieszę się. — Położyła mi dłonie na ramionach i popatrzyła w oczy. — Zrozum. Jesteś moim instrumentem! I inni nim będą, jeśli są mądrzy. Nie pojmujesz? To wszystko było zaplanowane… twoje przyjście, moje przebudzenie. Teraz mogą wreszcie się spełnić nadzieje tysiącleci. Spójrz na miasteczko w dole i na ten zrujnowany zamek. To może być Betlejem, mój książę, mój zbawco. I razem zrealizujemy najdawniejsze marzenia świata.
— Ale jak? — Czy wiedziała, jak bardzo się boję? Jej słowa sprawiły, że zwyczajny strach przerodził się w grozę. Na pewno to wiedziała.
— Ach, jesteś tak silny, książątko. I nie ulega wątpliwości, że jesteś mi przeznaczony. Nic cię nie pokona. Lękasz się i nie lękasz zarazem. Przez wiek obserwowałam cię, jak cierpisz, słabniesz i wreszcie zanurzasz się w ziemi, by spać, po czym patrzyłam, jak powstajesz; to był dokładny wizerunek mojego zmartwychwstania.
Skłoniła głowę, jakby nasłuchiwała dźwięków dochodzących Z daleka. Ja też je słyszałem, być może dlatego, że ona była do tego zdolna. Były coraz głośniejsze, ich gwar dzwonił mi w uszach. Po chwili odepchnąłem je, zniecierpliwiony.
— Jesteś bardzo silny — powiedziała. — Te głosy nie zdołają wciągnąć cię w siebie, ale nie ignoruj ich mocy; zdolność ich słyszenia jest równie ważna jak wszelkie inne twoje talenty. One modlą się do ciebie, jak zawsze modliły się do mnie.
Rozumiałem, co chce mi powiedzieć, ale nie chciałem słyszeć ich modlitw; cóż bowiem mogłem zrobić? Cóż wspólnego miały modlitwy ze stworzeniem mojego pokroju?
— Przez wieki były mi jedynym pocieszeniem — kontynuowała. — Słuchałam ich godzinę, tydzień, rok; początkowo wydawało mi się, że te głosy tkają mi całun, który przykryje mnie, pogrzebie jak martwą, i że wtedy stanę się martwa. Po jakimś czasie nauczyłam się słuchać uważniej. Nauczyłam się wybierać jeden głos spośród wielu, tak jak ze sztuki płótna wybiera się pojedynczą nić. Słuchając tego jedynego głosu, poznałam triumf i klęskę pojedynczej duszy.
Przyglądałem się jej bez słowa.
— A potem, w miarę upływu lat, posiadłam większą moc; niewidzialna opuszczałam swoje ciało i udawałam się do tego jednego śmiertelnego, w którego głos się wsłuchiwałam, aby patrzeć jego oczyma. Chodziłam w jego ciele. Chodziłam w blasku słońca i w ciemności, cierpiałam, głodowałam, poznałam ból. Czasem przebywałam w ciałach nieśmiertelnych, tak jak byłam w ciele Małej Jenks. Często chodziłam z Mariuszem. Z samolubnym, próżnym Mariuszem, tym, który myli chciwość z czcią, który jest nieodmiennie oślepiony dekadenckimi tworami życia, równie samolubnymi jak on sam. Och, nie cierp tak. Kochałam go, wciąż go kocham; troszczył się o mnie, był moim opiekunem. — Przez chwilę w jej głosie zabrzmiała gorycz. — Ale częściej chodziłam z tym, którego kroki wiodły między biednych i pogrążonych w żalu. Pragnęłam życia w całej jego nagiej surowości.
Zatrzymała się; zmarszczyła brwi, a w jej oczach pojawiły się łzy. Znałem moce, o których mówiła, ale bardzo słabo. Bardzo chciałem ją pocieszyć, ale kiedy wyciągnąłem rękę, gestem nakazała mi powściągliwość.
— Zapominałam, kim jestem, gdzie jestem — kontynuowała. — Bywałam tym stworzeniem, którego głos wybrałam. Czasem trwało to całe lata. Potem wracała groza, gdy uprzytomniłam sobie, że jestem nieruchomą, bezwolną istotą skazaną na wieczny pobyt na złotym tronie! Czy zdajesz sobie sprawę z grozy, jaką wywołuje nagła świadomość takiego stanu rzeczy, tego, że wszystko, co widziałeś i słyszałeś, było jedynie iluzją, obserwacją innego życia? Wracałam do siebie. Stawałam się na powrót tym, co teraz widzisz, idolem, który czuł i myślał.
Skinąłem głową. Wieki temu, kiedy moje oczy po raz pierwszy spoczęły na niej, wyobraziłem sobie tkwiące wewnątrz, niewysłowione cierpienie. Wyobraziłem sobie ból, którego nie wyrażała kamienna twarz. Miałem rację.
— Wiem, że on cię tu trzymał — powiedziałem. Miałem na myśli Enkila, który został już unicestwiony. Upadły idol. Wspomniałem tę chwilę w świątyni, kiedy piłem z Akaszy, a on podszedł, zgłaszając swoje prawa, i niemal mnie wykończył. Czy wiedział, co czyni? Czy też wszelkie władze umysłowe opuściły go już wtedy?
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Jej oczy tańczyły, kiedy spoglądała w mrok. Śnieg znów padał, wirował prawie czarodziejsko, chwytając światło gwiazd i księżyca i rozpraszając je po całym świecie.
— To, co się stało, było przeznaczone — odpowiedziała wreszcie. — Miałam przejść przez tamte lata, coraz bardziej rosnąc w siłę, tak że w końcu nikt… nikt nie będzie mi równy. — Urwała, jakby na krótko opuściła ją pewność siebie; ale to była tylko chwila. — Mój biedny ukochany król, mój towarzysz w nieznośnym bólu, był jedynie instrumentem. Tak, jego umysł sczezł. Ale ja go nie zniszczyłam, nie, doprawdy. Wchłonęłam w siebie to, co z niego pozostało. Czasami byłam równie pusta i równie milcząca, równie wyzbyta woli snu jak on sam. Tyle że dla niego nie było powrotu. On utracił swoje ostatnie wizje. Nie nadawał się już do niczego. Umarł dobrą śmiercią, ponieważ dodał mi sił. To także było przesądzone, mój książę. Wszystko to było przesądzone od początku do końca.
— Ale jak? Przez kogo?
— Przez kogo? — Znów się uśmiechnęła. — Nie pojmujesz? Nie musisz szukać przyczyny wszystkiego. Ja jestem spełnieniem i od tej pory ja będę przyczyną. Teraz nikt i nic nie może mnie powstrzymać. — Na chwilę jej twarz stwardniała i znów pojawiło się wahanie. — Stare klątwy nic nie znaczą. W milczeniu osiągnęłam taką moc, że żadna siła w naturze nie może mnie zniszczyć. Nawet pierwsze plemię nie może mnie zniszczyć, chociaż spiskowało przeciwko mnie. Tym latom było sądzone minąć przed twoim nadejściem.
— Jak to zmieniłem?
Zbliżyła się o krok. Objęła mnie ramieniem, które przez chwilę było miękkie, jakby nie stworzone z tej jej właściwej tylko materii. Byliśmy po prostu dwoma istotami stojącymi blisko siebie, a ona wydawała mi się nieopisanie cudowna, czysta i nie z tego świata. Znów poczułem straszliwą żądzę krwi. Schyliłem się, by pocałować ją w szyję, posiąść, jak posiadłem tysiące śmiertelnych kobiet, chociaż ona była boginią o niezmierzonej mocy. Czułem, jak moje pragnienie rośnie i osiąga swój szczyt.
Akasza znów położyła mi palec na ustach, jakby mówiła: „Zachowaj spokój”.
— Czy pamiętasz, jak byłeś chłopcem? — zapytała. — Wróć pamięcią do chwil, gdy błagałeś ich, żeby posłali cię do szkoły klasztornej. Czy pamiętasz, czego uczyli cię bracia? Pamiętasz modlitwy, hymny, godziny w bibliotece, czas spędzony w kaplicy na samotnych modlitwach?
— Oczywiście, że pamiętam. — Znów poczułem napływające łzy. Widziałem to tak wyraźnie: bibliotekę w klasztorze i uczących mnie mnichów, przekonanych, że zostanę księdzem. Ujrzałem małe zimne cele z drewnianym pryczami; ujrzałem klasztor i ogród za woalem różanego cienia. Nie chciałem myśleć o tamtych czasach, ale pewne rzeczy nigdy nie odejdą w zapomnienie.
— Czy pamiętasz pewien ranek, kiedy wszedłeś do kaplicy, ukląkłeś na nagiej marmurowej podłodze i rozkrzyżowawszy ramiona, powiedziałeś Bogu, że zrobisz wszystko, jeśli tylko uczyni cię dobrym?
— Tak, dobrym… — W moim głosie zabrzmiała gorycz.
— Powiedziałeś, że jesteś gotów cierpieć męki, niewypowiedziane katusze, i że to wszystko nie będzie miało znaczenia, bylebyś tylko stał się kimś dobrym.
— Tak, pamiętam… — Ujrzałem starych świętych; usłyszałem hymny, na dźwięk których pękało mi serce. Przypomniałem sobie ranek, gdy zjawili się moi bracia, żeby zabrać mnie do domu, a ja błagałem ich na kolanach, by pozwolili mi zostać.
— A potem, kiedy straciłeś swą niewinność i wyruszyłeś gościńcem do Paryża, pragnąłeś tego samego; kiedy tańczyłeś i śpiewałeś dla tłumów na bulwarach, chciałeś być dobry.
— Byłem dobry — rzekłem, zacinając się. — Dobrą rzeczą było przynosić im radość i przez krótką chwilę to czyniłem.
— Tak, radość — szepnęła.
— Nigdy nie potrafiłem wytłumaczyć mojemu przyjacielowi, Nicolasowi, tego, że to tak ważne… wierzyć w pojęcie dobra, nawet jeśli to my sami je tworzymy. Tak naprawdę ono nie jest naszym tworem. Po prostu jest, prawda?
— O tak, po prostu jest — powiedziała. — Jest, ponieważ je wprowadziliśmy.
Co za smutek. W milczeniu przyglądałem się padającemu śniegowi. Ująłem ją za rękę i poczułem jej wargi na moim policzku.
— Urodziłeś się dla mnie, mój książę — powiedziała. — Zostałeś poddany próbom i udoskonalony. A kiedy w tamtych pierwszych latach wszedłeś do sypialni matki i wprowadziłeś ją ze sobą w świat żywych umarłych, dokonałeś jedynie prefiguracji mojego przebudzenia. Ja jestem twoją prawdziwą matką, Matką, która nigdy cię nie porzuci; ja również umarłam i narodziłam się powtórnie. Mój książę, wszystkie religie świata śpiewają o tobie i o mnie.
— Jakim cudem? Jak to możliwe?
— Ależ wiesz jak. Wiesz! — Odebrała mi miecz i długo patrzyła na stary pas, gładząc go dłonią, a potem cisnęła na stos zardzewiałego żelastwa ostatnie szczątki mojego śmiertelnego życia. Wiatr dotknął ich i przesuwał je powoli po przyprószonej śniegiem posadzce, aż przepadły.
— Porzuć stare iluzje i lęki — powiedziała. — Nie większy z nich użytek niż z tej starej broni. Razem przekujemy mity Świata na rzeczywistość.
Przeszył mnie chłód, mroczny chłód niewiary i zamętu, ale jej uroda pokonała wszystko.
— Klęcząc w kaplicy, chciałeś być świętym — rzekła. — Teraz ze mną będziesz bogiem.
Na końcu języka miałem słowa protestu; byłem przestraszony; ogarnęło mnie jakieś niedobre przeczucie. Co mogły znaczyć jej słowa?
Wtedy objęła mnie i wznieśliśmy się ponad wieżę. Ostry wiatr szczypał mi powieki, więc odwróciłem się ku niej, chwyciłem w pasie i wtuliłem twarz w jej szyję.
Cichy głos kazał mi spać. Miną godziny, zanim słońce skryje się za lądem, ku któremu zdążaliśmy, a który miał być miejscem pierwszej lekcji.
Nagle znów się rozszlochałem, lgnąc do niej, rozszlochałem się, ponieważ byłem zagubiony, a tylko w niej miałem oparcie. Ogarniała mnie groza na myśl o tym, czego ode mnie zażąda.
Spotkali się znowu na skraju sekwojowego lasu. Ich ubrania były w strzępach, oczy — załzawione od wiatru. Pandora stała po prawej ręce Mariusza, Santino po lewej. Wychudły Mael podążał im na spotkanie, sadząc susami po skoszonej trawie. W milczeniu objął Mariusza.
— Witaj, stary przyjacielu — rzekł Mariusz słabym głosem. Wyczerpany starożytny patrzył na rozjaśnione okna domu. Za widoczną częścią budowli o ostrych dachach i małych okienkach na poddaszu wyczuwał ukrytą wewnątrz góry wielką strukturę.
Cóż tam na niego czekało? Co czekało ich wszystkich? Gdyby miał chociaż cień zapału; gdyby tylko zdołał odzyskać skrawek swojej duszy.
— Jestem znużony — wyznał Maelowi. — Podróż wyssała ze mnie wszystko. Pozwól mi jeszcze chwilę odpocząć. Zjawię się później.
Mariusz, w przeciwieństwie do Pandory, która nie cierpiała latania, akceptował moc przemieszczania się w powietrzu, ale nieodmiennie płacił za to wyczerpaniem. W tę wyjątkową noc był tak bezbronny, że musiał przez chwilę nieprzerwanej ciszy poczuć ziemię pod stopami, wchłonąć zapach lasu i przyjrzeć się odległemu domowi. Włosy miał zmierzwione od wiatru i wciąż zlepione krwią. Prosta kurtka i spodnie z szarej wełny, które zabrał z ruin swojego domu, ledwo go grzały. Otulił się szczelniej grubą czarną peleryną, chociaż noc nie była tu chłodna; wciąż jednak był zziębnięty i obolały od wiatru.
Maelowi nie podobało się jego wahanie, lecz musiał się z nim pogodzić. Podejrzliwie spoglądał na Pandorę, której nigdy nie ufał, a potem z otwartą wrogością na Santina, zajętego otrzepywaniem czarnego stroju i doprowadzaniem do porządku starannie przystrzyżonych czarnych włosów. Czując na sobie wzrok Maela, Santino zjeżył się, a tamten szybko odwrócił wzrok.
Mariusz stał nieruchomo, zasłuchany i zamyślony. Czuł, jak się kończy proces uzdrawiania ciała. To zdumiewające, że ponownie odzyska pełną moc. W przeciwieństwie do śmiertelnych, którzy uczą się, że z roku na rok są coraz starsi i słabsi, nieśmiertelni muszą się nauczyć, że z czasem stają się silniejsi, niż kiedykolwiek marzyli. W tej chwili doprowadzało go to do szaleństwa.
Minęła zaledwie godzina od chwili, gdy Santino i Pandora pomogli mu wydobyć się z lodowatej czeluści, a już miał wrażenie, że nigdy się nie zdarzyło owych dziesięć dni i nocy, gdy utkwił tam, zmiażdżony i bezradny, nawiedzany raz za razem przez koszmarne sny o bliźniaczkach. Niemniej jednak nic już nie będzie takie, jak było.
Bliźniaczki. Rudowłosa kobieta czekała w domu. Powiedział mu to Santino. Mael także o tym wiedział. Kim ona jest? Dlaczego nie chciał znać odpowiedzi na tak wiele pytań? Czemu była to najbardziej ponura godzina w jego życiu? Ciało niewątpliwie w pełni odzyskało zdrowie, ale co uzdrowi duszę?
Armand jest w tym przedziwnym drewnianym domu u stóp góry? Znów go spotka po tak długim czasie? Santino powiedział mu o Armandzie i o tym, że Louis i Gabriela również zostali oszczędzeni.
Mael obserwował go uważnie.
— On czeka na ciebie — powiedział. — Twój Amadeo. — Wyrzekł to tonem pełnym szacunku, pozbawionym nuty cynizmu lub zniecierpliwienia.
Z wielkiego skarbca pamięci, który Mariusz nosił ze sobą wszędzie, wyłoniło się zadziwiająco wyraźne, chociaż tak odległe wspomnienie: Mael przybywa do weneckiego palazzo w świetnych latach piętnastego wieku, kiedy Mariusz i Armand zaznali wielkiego szczęścia, i widzi śmiertelnego chłopca pracującego z innymi czeladnikami przy ściennym malowidle, które Mariusz niedawno zostawił mniej wprawnym dłoniom. Dziwnie, jak żywo pamięta zapachy tempery, świec i tę znajomą woń — całkiem miłą we wspomnieniu — która przenikała całą Wenecję, woń zgnilizny, bijącą z ciemnych, stojących wód kanałów.
— A więc stworzysz go? — spytał Mael z prostą bezpośredniością.
— Kiedy nadejdzie czas — odparł wymijająco Mariusz — kiedy nadejdzie czas.
Niecały rok później popełnił mały błąd.
— Chodź w moje ramiona, młodziku, nie mogę już żyć bez ciebie.
Teraz wpatrywał się w daleki dom. Mój świat drży w posadach, a ja myślę o nim, o moim Amadeo, moim Armandzie — kołatało mu w głowie. Uczucia, których doświadczał, były zarazem tak słodkie i gorzkie jak przemieszane orkiestrowe melodie ostatnich wieków, tragiczne akordy Brahmsa lub Szostakowicza.
Nie czas jednak, by delektować się spotkaniem. Nie czas, by cieszyć się ciepłem tej chwili i mówić Armandowi to wszystko, co chciał mu powiedzieć.
Czuł coś znacznie bardziej bolesnego niż gorycz. Powinienem był zniszczyć Matkę i Ojca — myślał. — Powinienem był zniszczyć nas wszystkich.
— Dzięki bogom, że tego nie zrobiłeś — rzekł Mael.
— A dlaczego? — spytał z mocą Mariusz. — Powiedz mi dlaczego?
Pandora zadygotała. Poczuł jej rękę obejmującą go w pasie. Co wprawiało go w taką złość? Odwrócił się do niej gwałtownie, chcąc ją uderzyć, odepchnąć, ale gdy na nią spojrzał, powstrzymał się. Nawet na niego nie patrzyła; sprawiała wrażenie nieobecnej i tak załamanej, że tym mocniej poczuł własne wyczerpanie. Chciało mu się płakać. Pomyślność Pandory zawsze miała zasadnicze znaczenie dla jego przetrwania. Nie potrzebował jej obecności — wręcz przeciwnie — ale musiał wiedzieć, gdzie jest, jak sobie radzi i że zawsze mogą się spotkać. To, co teraz ujrzał i co widział już wcześniej, napełniło go złymi przeczuciami. Jeśli on czuł gorycz, to Pandora czuła rozpacz.
— Chodź — powiedział Santino z dworską uprzejmością — oni czekają.
— Wiem — odparł Mariusz.
— Ach, cóż z nas za trio! — szepnęła nagle Pandora. Była wyczerpana, osłabiona, spragniona snu i snów, niemniej jednak opiekuńczym gestem mocniej objęła Mariusza.
— Dam sobie radę bez pomocy, dziękuję ci. — Nigdy nie bywał tak zjadliwy, i to wobec tej najbardziej kochanej.
— No to idź — powiedziała. Przez sekundę poczuł jej dawne ciepło, dostrzegł nawet znajomy przebłysk poczucia humoru. Pchnęła go lekko, po czym ruszyła sama w kierunku domu.
Żrący kwas. Jego myśli zamieniły się w żrący kwas. W niczym nie zdoła pomóc tym nieśmiertelnym. Mimo to kroczył wraz z Maelem i Santino ku światłu bijącemu z okien. Sekwojowy las był coraz rzadszy i ustępował cieniom; nie drżał nawet liść. Powietrze było tu dobre, ciepłe, pełne świeżych woni i wyzbyte przenikliwego ukłucia Północy.
Armand. Chciało mu się płakać.
Wtem ujrzał kobietę, która wyszła przed próg domu. Długie rude kędziory, na których zatrzymywało się światło padające z holu, nadawały jej wygląd sylfidy.
Nie zatrzymał się, chociaż wiedział, że niewątpliwie powinien się nieco bać. Z pewnością była w wieku Akaszy. Jasne brwi niemal zlewały się z promienną twarzą. A jej oczy… Jej oczy naprawdę nie były jej oczami. Zostały zabrane śmiertelnej ofierze i już ją zawodziły; nie widziała go więc zbyt dobrze. Ach, to była oślepiona bliźniaczka ze snów. Ból raził jej delikatne nerwy biegnące do skradzionych oczu.
Pandora zatrzymała się u stóp schodów.
Mariusz minął ją i wszedł na werandę. Zatrzymał się przed rudowłosą, podziwiając jej wzrost — była tak strzelista jak on sam — i znakomitą symetrię zastygłej twarzy. Miała na sobie powiewną szatę z czarnej wełny z wysokim kołnierzykiem i kontrafałdami na rękawach. Materiał opadał długimi luźnymi klinami od wąskiego czarnego paska z plecionej skóry opinającego suknię tuż poniżej drobnych piersi. Był to naprawdę śliczny strój; podkreślał świetlistość cery i uduchowiony wyraz twarzy, która wydawała się maską jaśniejącą wewnętrznym światłem w obramowaniu rudych włosów.
Budziła jednak podziw czymś więcej niż urodą, którą zapewne niewiele się zmieniła przez sześć tysięcy lat. Wigor tej niewiasty był zdumiewający. Roztaczała aurę nieskończonej mocy i przemożnej groźby. Czy była istotą prawdziwie nieśmiertelną, która nigdy nie śpi, nigdy nie zastyga w milczeniu, nigdy nie ucieka w szaleństwo? Czy z niezmiennie trzeźwym umysłem podąża równym krokiem przez tysiąclecia, odkąd przyszła na świat?
Taka mu się odsłoniła. Ile było w tym prawdy — nie wiadomo.
Widział niezmierną siłę niby rozżarzone światło, a zarazem dostrzegał niesłychaną bezpośredniość i ogromną chłonność bystrego umysłu.
Jednakże jak odczytać jej nastrój? Jak się dowiedzieć, co naprawdę czuje?
Emanowała głęboką, łagodną kobiecością, nie mniej tajemniczą niż wszystko, co się z nią łączyło; była w niej delikatna bezbronność, którą wyczuwał jedynie u kobiet, chociaż czasem także u bardzo młodych mężczyzn. Owa wrażliwość zapowiedziana w snach przepełniała jej oblicze; teraz była niewidzialna, ale nie mniej realna. W innych okolicznościach byłby nią oczarowany; teraz jedynie zarejestrował jej obraz, tak jak i przepięknie przycięte, pomalowane na złoto paznokcie i biżuterię na dłoniach.
— Przez te wszystkie lata wiedziałaś o moim istnieniu — rzekł uprzejmie w klasycznej łacinie. — Wiedziałaś, że strzegę Matki i Ojca. Czemu nie przybyłaś do mnie? Czemu nie powiedziałaś mi, kim jesteś?
Zastanawiała się długo, zanim odpowiedziała, z nagła spoglądając po pozostałych, którzy zbliżyli się do niego.
Santino bał się jej śmiertelnie, chociaż doskonale ją znał. Mael także się bał, chociaż może trochę mniej. W rzeczy samej, wyglądało na to, że ją kocha i jest do niej przywiązany, a zarazem w jakiś sposób podporządkowany. Pandora okazywała jedynie niechęć. Nawet przysunęła się do niego, jakby chcąc zaznaczyć, że trzyma jego stronę bez względu na to, co postanowi.
— Tak, wiedziałam o tobie — przemówiła nagle kobieta. Używała współczesnej angielszczyzny. Był to niewątpliwie głos bliźniaczki ze snu, ślepej bliźniaczki, która wykrzyczała imię niemej siostry, Maharet, kiedy gniewny tłum zamykał je w kamiennych trumnach.
Nasze głosy tak naprawdę nigdy się nie zmieniają — pomyślał Mariusz. Jej głos był młody, śliczny. Kiedy znów przemówiła, była w nim łagodna powściągliwość.
— Mogłabym zniszczyć twoje sanktuarium, gdybym się zjawiła — rzekła. — Mogłabym pogrzebać króla i królową pod morskim dnem. Mogłabym nawet ich unicestwić, a czyniąc to, unicestwić nas wszystkich. Nie chciałam tego, więc nie uczyniłam nic. Czegoś się po mnie spodziewał? Nie mogłam zdjąć ciężaru z twoich barków. Nie mogłam ci pomóc, wiec nie przybyłam.
To była lepsza odpowiedź, niż mógł się spodziewać. Nie sposób było nie lubić tej istoty. Jednak był to dopiero początek, a jej odpowiedź nie zawierała całej prawdy.
— Nie? — zapytała. Przez moment na jej obliczu ukazała się siatka subtelnych linii, znamię dawnego człowieczeństwa. — A co to jest cała prawda? To, że nie zawdzięczałam ci niczego, a już w żadnym wypadku wiedzy o mojej egzystencji, i że impertynencko zasugerowałeś, iż powinnam ci się ujawnić? Widziałam tysiące takich jak ty. Wiem, od kiedy datuje się twoje istnienie. Wiem, kiedy przepadniesz. Kim jesteś dla mnie? Spotkaliśmy się, bo musieliśmy. Jesteśmy w niebezpieczeństwie. Wszystkie żywe istoty są w niebezpieczeństwie! Może kiedy się to wszystko skończy, będziemy się nawzajem kochać i szanować, a może nie. Może wszyscy będziemy martwi.
— Niewykluczone — rzekł ze spokojem. Nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu. Podobało mu się jej obejście i szorstkość jej słów.
Wiedział z doświadczenia, że epoka, w której na świat przychodzą śmiertelni, odciska na nich niezatarte piętno. Dostrzegał je również u tej starożytnej istoty, której słowa zachowały prostotę dzikuski, chociaż tembr głosu miała delikatny.
— Nie jestem sobą — dodał z wahaniem. — Nie wyszedłem z tego obronną ręką, chociaż powinienem był. Moje ciało jest uzdrowione… to cud powszedni — dorzucił szyderczo. — Ale nie pojmuję mojego obecnego spojrzenia na rzeczywistość. Goryczy, woalu… — Urwał.
— Woalu ciemności — zakończyła za niego.
— Właśnie. Życie nigdy nie wydawało mi się tak pozbawione sensu — dodał. — Nie myślę teraz o nas. Chodzi mi… posłużę się twoimi słowami… o wszystkie żywe istoty. To żart, prawda? Świadomość jest rodzajem żartu.
— Nie — powiedziała. — To nie tak.
— Nie zgadzam się z tobą. Zamierzasz traktować mnie protekcjonalnie? W takim razie opowiedz mi, ile tysięcy lat przeżyłaś przed moim urodzeniem? Ile z tego, co ty wiesz, jest mi nie znane? — Znów pomyślał o swoim uwięzieniu, o katuszach przeżytych pod lodem, o bólu przeszywającym członki. Pomyślał o nieśmiertelnych głosach, które mu odpowiadały; o ratownikach, którzy parli ku niemu, by jeden po drugim ginąć w ogniu Akaszy. Nie widział, jak umierali, ale słyszał to! A co przynosił mu sen? Majaki o bliźniaczkach.
Nagle ujęła jego prawą rękę w swoje dłonie. Miał wrażenie, że uchwyciły go tryby jakiejś maszyny. Wielu młodzików doświadczało tego w kontakcie z nim samym i oto przyszła chwila, w której przypadła mu rola słabszego.
— Mariuszu, jesteś nam teraz niezbędny — rzekła ciepło, jej oczy zamigotały przez chwilę w żółtym świetle padającym z drzwi i z okien.
— Na miłość boską, do czego?
— Nie żartuj. Wejdź. Musimy porozmawiać.
— O czym? — opierał się. — O tym, dlaczego Matka pozwoliła nam żyć? Znam odpowiedź na to pytanie i budzi ona tylko mój śmiech. Ciebie nie może zabić, to oczywiste, a nas… nas oszczędziła, dlatego że Lestat tego chce. Zdajesz sobie z tego sprawę, nieprawdaż? Przez dwa tysiące lat opiekowałem się nią, ochraniałem ją, oddawałem jej cześć i teraz mnie oszczędziła, bo kocha dwustuletnie pisklę imieniem Lestat.
— Nie bądź tego taki pewny! — rzekł nagle Santino.
— Tak — potwierdziła kobieta. — To nie jest jedyny powód. Musimy rozważyć wiele innych spraw…
— Wiem, że masz rację — powiedział. — Ale brak mi hartu ducha. Widzisz, moje złudzenia przepadły; nawet nie wiedziałem, że były złudzeniami. Myślałem, że zdobyłem taką mądrość! Z niej czerpałem główny powód do dumy. Przestawałem z wiecznymi bytami. A kiedy ujrzałem ją stojącą przy tronie, wiedziałem, że ziściły się moje największe nadzieje i marzenia! Ona żyła w tym ciele. Żyła, podczas gdy ja odgrywałem rolę akolity, niewolnika, wiecznego strażnika jej grobu!
Dlaczego starał się jej to wyjaśnić? Przypomniał sobie szyderczy uśmiech Akaszy, drwiące słowa, spadający lód. Potem była tylko zimna czerń i bliźniaczki. Ach tak, bliźniaczki. One były najistotniejsze w tym wszystkim, przede wszystkim one; nagle zrozumiał, że tamte sny rzuciły na niego urok. Powinien był wcześniej o to zapytać. Popatrzył na nią i wydało mu się, że sny nagle ją otoczyły, przeniosły z teraźniejszości w tamte surowe czasy. Zobaczył blask słońca; zobaczył trupa matki; zobaczył bliźniaczki pochylone nad trupem. Tak wiele niewiadomych…
— Jaki związek mają te sny z obecną katastrofą? — zapytał podniesionym głosem. Był wobec nich zupełnie bezbronny.
Kobieta długo mierzyła go wzrokiem, zanim odpowiedziała.
— Powiem ci tyle, ile wiem, ale musisz się uspokoić. Zachowujesz się tak, jakbyś odzyskał młodość. Cóż to musi być za przekleństwo.
— Ja nigdy nie byłem młody — roześmiał się. — Co chcesz przez to powiedzieć?
— Szalejesz i rozpaczasz. A ja nie mogę cię pocieszyć.
— A gdybyś mogła, pocieszyłabyś mnie?
— Tak.
Roześmiał się cicho, a kobieta z niesłychaną łagodnością otworzyła przed nim ramiona. Ten gest wstrząsnął nim, nie dlatego, że był tak niezwykły, ale dlatego, że często widział w snach, jak w ten właśnie sposób obejmowała siostrę.
— Mam na imię Maharet — powiedziała. — Nazywaj mnie tak i pozbądź się nieufności. Wejdźmy do mojego domu.
Pochyliła się i lekko ujęła w dłonie jego twarz, całując go w policzek. Rude włosy musnęły jego skórę, przyprawiając go o zawrót głowy. Perfumy unoszące się z jej szat odurzały go; ich lekki, orientalny aromat budził pamięć kadzidła, nieodłącznie związanego ze świątynią.
— Maharet — rzekł gniewnie. — Jeśli jestem wam niezbędny, dlaczego nie przybyłaś po mnie, kiedy leżałem w tej lodowej czeluści? Czy ona mogła powstrzymać ciebie?
— Mariuszu, przybyłam — powiedziała. — Teraz jesteś z nami. — Czy myślisz, że próżnowałam podczas tych nocy, kiedy nasza rasa była eksterminowana? Jak świat długi i szeroki, mordowała tych, których znałam lub kochałam. Nie mogłam być wszędzie. Krzyki docierały do moich uszu z każdego zakątka ziemi. Miałam też własne poszukiwania, własną zgryzotę… — Nagle przerwała.
Na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec; ciepło napływającej krwi przywróciło twarzy wyrazistość. Cierpiała ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny, a jej oczy zaszły błoną krwawych łez. Cóż za dziwna istota, łącząca wrażliwość oczu z niezniszczalnością ciała. Emanowała cierpieniem, którego nie mógł znieść, było ono bowiem spowodowane tamtymi snami na jawie. Wtem nagle i niespodziewanie zdał sobie sprawę…
— To nie ty posyłasz nam sny! — szepnął. — Nie ty jesteś źródłem.
Nie odpowiedziała.
— Bogowie, gdzie jest twoja siostra! Co to wszystko znaczy?
Zgięła się lekko, jakby dźgnął ją w serce. Próbowała zasłonić przed nim swój umysł, ale ów nieznośny ból był nie do ukrycia. W milczeniu wpatrywała się w Mariusza, ogarniając wzrokiem całą jego twarz i postać, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że dokonał niewybaczalnego włamania.
Czuł strach, podobnie jak Mael i Santino, którzy nie śmieli się odezwać. Pandora jeszcze bardziej zbliżyła się do niego i lekko ściskając dłoń, przekazała ostrzegawczy sygnał.
Dlaczego był tak brutalny, tak niecierpliwy? „Własne poszukiwania, własna zgryzota…” Niech to wszystko piekło pochłonie!
Zamknęła oczy i delikatnie przycisnęła powieki dłońmi, jakby chciała odpędzić ból.
— Maharet — rzekł cicho Mariusz. — Trwa wojna, a my stoimy na polu walki, ciskając wyzwiska. Mój jad był najbardziej gryzący. Chcę tylko zrozumieć.
Patrzyła na niego, wciąż z pochyloną głową, osłaniając twarz dłonią. Jej spojrzenie było ostre, niemal zjadliwe. Mimo to wpatrywał się jak zauroczony w delikatne krzywizny jej palców, pomalowane paznokcie, pierścionki z rubinami i szmaragdami, które błysnęły znienacka, jakby muśnięte elektrycznym światłem.
Przemknęła mu przez głowę okropna myśl: że jeśli nie przestanie robić z siebie takiego cholernego idioty, może nigdy nie ujrzeć Armanda. Ona go stąd przepędzi albo zrobi coś gorszego… A tak bardzo pragnął — zanim się to skończy — ujrzeć Armanda.
— Wejdź, Mariuszu — powiedziała nagle uprzejmie, wybaczająco. — Chodź ze mną i połącz się ze swoim dawnym dzieckiem, a następnie spotkamy się z tymi, którzy mają te same pytania. Wtedy zaczniemy.
— Tak, moje dawne dziecko… — zamruczał. Znów poczuł tęsknotę za Armandem, która przypominała muzykę, skrzypcowe frazy Bartoka odgrywane w odległym i bezpiecznym miejscu, gdzie było nieskończenie dużo czasu do słuchania. Nienawidził Maharet, nienawidził ich wszystkich. Nienawidził samego siebie. Druga bliźniaczka, gdzie jest druga bliźniaczka? W jego myślach przebłyskiwały obrazy rozgrzanej dżungli, porwane liany i młode drzewka pękające pod stopami. Starał się myśleć logicznie, ale na próżno. Zatruła go nienawiść.
Wiele razy był świadkiem, jak to czarne zaprzeczenie istnienia dochodziło do głosu u śmiertelnych. Słyszał, jak najmądrzejsi z nich mówili: „Nie warto żyć” i nigdy nie wiedział, o czym bredzą. Zrozumiał to dopiero teraz.
Jak przez mgłę widział, że zwróciła się ku jego towarzyszom. Witała Santina i Pandorę w swoim domu.
Niczym w transie patrzył, jak obraca się i wskazuje mu drogę. Miała długie włosy, opadające wielką masą miękkich rudych splotów. Poczuł wielką ochotę, by ich dotknąć, sprawdzić, czy są naprawdę tak miękkie. To niezwykłe, że w takiej chwili mogło go zająć coś tak ślicznego i sprawić, że poczuł się tak błogo, jakby nic się nie stało, jakby na świecie było dobrze. Znów ujrzał nietkniętą świątynię; świątynię w środku jego świata. Ach, ten idiotyczny ludzki mózg — pomyślał — jakże on chwyta się byle czego. Pomyśleć, że Armand jest tak blisko, czeka…
Poprowadziła ich przez amfiladę obszernych, oszczędnie meblowanych pokoi. Mimo całej jego otwartości w domu panowała atmosfera cytadeli; u powały umocowano potężne belki, kominki płonące wysokim ogniem były otwartymi kamiennymi paleniskami.
Jakże był podobny do starych europejskich świątyń w tamtych mrocznych wiekach, kiedy rzymskie drogi popadły w ruinę, język łaciński — w zapomnienie, a stare wojownicze plemiona znów podniosły głowy. Ostatecznie triumfatorami zostali Celtowie. To oni podbili Europę, a feudalne zamki były nie większe niż obozowiska. Nawet w nowoczesnych państwach przetrwały raczej celtyckie zabobony niż rzymska logika.
Urządzenie tego domu wskazywało jednak na czasy jeszcze wcześniejsze. Ludzie zamieszkiwali takie posiadłości przed wynalezieniem pisma; żyli wówczas w takich właśnie domach z gliny i drewna, wśród rzeczy ręcznie tkanych lub kutych.
Dom przypadł mu do gustu. Ach, znów ten idiotyczny mózg — pomyślał. — Żeby w takiej chwili zajmować się estetyką. — Jednak domy budowane przez nieśmiertelnych zawsze go intrygowały; a ten był jakby stworzony do tego, by go powoli zwiedzać, poznawać dzień po dniu.
Minęli stalowe drzwi prowadzące na górę. Woń surowej ziemi zamknęła go w swojej kapsule. Szli korytarzami o ścianach wyłożonych blachą. Słyszał generatory, komputery, cały słodki elektryczny szum, który sprawiał, że kiedyś czuł się tak bezpiecznie we własnym domu.
Wspinali się żelaznymi schodami. Wiły się i zakręcały wiele razy, a Maharet prowadziła ich coraz wyżej. Szorstkie nagie ściany odsłoniły trzewia góry, głębokie żyły kolorowej gliny i skały. Rosły tam małe paprocie; ale skąd biło światło? Wysoko w górze był świetlik, małe przebicie do nieba. Z ulgą zerknął na ten nikły przebłysk.
Wreszcie dotarli do szerokiego podestu i weszli do małego ciemnego pokoju, a stamtąd przez otwarte drzwi do dużo większego pomieszczenia, gdzie czekali inni; Mariusz na chwilę odwrócił wzrok, oślepiony jasnym błyskiem odległego kominka.
Coś czekało na niego w tym pokoiku; tę obecność mógł wykryć tylko w najprostszy sposób. Czuł ją za swoimi plecami. A gdy Maharet weszła do wielkiej sali, zabierając ze sobą Pandorę, Santina i Maela, wszystko zrozumiał. Nabrawszy sił, wziął głęboki oddech i zamknął oczy.
Jakże trywialna wydawała się cała jego gorycz; pomyślał o tej istocie, której egzystencja przez całe wieki była nieprzerwanym cierpieniem; której młodość ze wszystkimi jej pragnieniami stała się prawdziwie wieczna; istocie, której nie zdołał uratować ani udoskonalić. Przez lata ileż razy marzył o ponownym spotkaniu; zawsze brakowało mu odwagi, a teraz mieli się wreszcie spotkać na tym polu bitewnym, w chwili zniszczenia i wstrząsu.
— Miłości moja — szepnął. Nagle poczuł się oczyszczony, jak wcześniej, kiedy wzlatywał ponad śnieżne pustkowia, w królestwo obojętnych chmur. Nigdy nie wypowiedział tych słów bardziej od serca. — Mój piękny Amadeo.
Kiedy wyciągnął dłoń, poczuł dotknięcie dłoni Armanda.
To nadprzyrodzone ciało nadal było miękkie, jakby ludzkie, a zarazem chłodne i tak delikatne. Nie potrafił powstrzymać łez. Płakał. Gdy otworzył oczy, ujrzał przed sobą chłopięcą postać. Och, jakże cudowny był wyraz jego twarzy. Ileż miał w sobie otwarcia, ileż przyzwolenia. Mariusz otworzył ramiona.
Wieki temu, w weneckim palazzo , starał się uchwycić w niezniszczalnym pigmencie jakość tej miłości. Do czego sprowadziła się nauka wyniesiona z tamtych chwil? Że na całym świecie żadne dwie dusze nie kryją tej samej tajemnicy, tego samego daru oddania się czy wyrzeczenia. W zwykłym zranionym dziecku odnalazł takie połączenie smutku i wdzięcznej prostoty, które na zawsze złamało mu serce. Ta istota go rozumiała! Ta istota kochała go jak nikt nigdy.
Przez łzy dostrzegł, że nie czeka go ani wyrzut, ani nagana za wielki nieudany eksperyment. Ujrzał twarz, którą malował, teraz lekko pociemniałą i wzbogaconą o coś, co naiwnie zwał mądrością; ujrzał tę samą miłość, na którą liczył bez zastrzeżeń podczas nocy zatraty.
Gdyby tylko mogli poszukać spokoju — jakiegoś ciepłego zacisznego miejsca pośród strzelistych sekwoi — i gdyby mogli rozmawiać tam przez długie noce, przez nikogo nie ponaglani. Jednak inni czekali; tym bardziej cenne były te chwile i tym bardziej smutne.
Uściskał mocno Armanda. Ucałował jego usta i długie luźne włosy włóczęgi. Z pożądaniem pogładził ramiona. Spojrzał na wąską białą dłoń, którą trzymał w swojej własnej. Każdy szczegół usiłował zachować na wieczność na płótnie; każdy szczegół z pewnością pamiętał w chwili śmierci.
— Oni czekają, prawda? — spytał. — Mamy zaledwie kilka chwil.
Armand nie zdradził swych myśli, skinął tylko głową.
— To wystarczy — rzekł cichym, ledwo słyszalnym głosem. — Zawsze wiedziałem, że kiedyś się spotkamy.
Och, te wspomnienia, które budził ów głos. Palazzo z kasetonowymi stropami, łoża udrapowane czerwonym aksamitem. Chłopięca postać wbiegająca po marmurowej klatce schodowej, twarz zarumieniona od zimowego wiatru bijącego od Adriatyku, piwne oczy płonące ogniem.
— Nawet w chwilach największego niebezpieczeństwa — mówił dalej ten głos — wiedziałem, że się spotkamy, zanim będę mógł swobodnie zadecydować o swojej śmierci.
— Swobodnie zadecydować o swojej śmierci? — powtórzył Mariusz. — To możemy zrobić zawsze, prawda? Musimy mieć tylko dość odwagi, jeśli to rzecz właściwa.
Armand myślał chwilę. Łagodny dystans widoczny na jego twarzy znów wzbudził smutek Mariusza.
— Tak, to prawda — powiedział Armand.
— Kocham cię — szepnął nagle Mariusz z żarliwością śmiertelnego człowieka. — Zawsze cię kochałem. Żałuję, że w tej chwili nie wierzę w coś innego niż miłość, ale nie potrafię.
Przerwał im jakiś szmer. To Maharet podeszła do drzwi.
Mariusz objął Armanda ramieniem. Nastąpiła między nimi chwila milczenia i ostatecznego zrozumienia. A potem udali się za Maharet do potężnej sali w szczycie góry.
Była cała ze szkła, z wyjątkiem jednej ściany i żelaznego okapu zwisającego z powały nad płonącym ogniskiem. Mariusz nie widział żadnego źródła światła poza żarem ognia, a wysoko nad głową dostrzegł ostre czubki monstrualnych sekwoi i bezbarwne niebo Pacyfiku, a na nim rzadkie chmury i tchórzliwe gwiazdki.
Było to cudownie piękne, chociaż nie przypominało nieba nad Zatoką Neapolitańską lub widzianego z komina Annapurny czy też z pokładu jachtu płynącego po czerniejącym morzu. Sam jego bezmiar był piękny i pomyśleć tylko, że zaledwie przed chwilą on, Mariusz, był tam, wysoko, unosił się w mroku, widziany jedynie przez towarzyszy podróży i same gwiazdy. Znów poczuł radość, kiedy popatrzył na rude włosy Maharet. Nie smutek jak wtedy, kiedy myślał o Armandzie przy swoim boku, lecz przenikającą wszystko, bezinteresowną radość, bodziec do dalszego życia.
Nagle zrozumiał, że nie może dłużej pławić się w goryczy i żalu; że brak mu do tego wytrwałości i jeśli ma odzyskać szacunek do samego siebie, to powinien szybko wziąć się w garść.
Przywitał go śmieszek, przyjazny, nie natarczywy, chociaż może nieco pijacki, śmiech pisklęcia, któremu brak rozsądku. Uśmiechnął się na znak, że nie czuje się urażony, i zerknął na rozbawionego Daniela, anonimowego „chłopaka” z „Wywiadu z wampirem”. Szybko zdał sobie sprawę, że jest to jedyne dziecię, jakie stworzył Armand. Dobrze sobie poczynało na początku Diabelskiej Drogi to tryskające energią i budzące sympatię stworzenie, wzmocnione wszystkim, co Armand miał do zaoferowania.
Szybko przyjrzał się innym zgromadzonym wokół okrągłego stołu.
Po prawej, w pewnej odległości siedziała Gabriela, blondynka z warkoczami opadającymi na plecy, o oczach pełnych nie ukrywanego niepokoju; obok niej Louis, otwarty i pasywny jak zawsze, wpatrujący się w Mariusza bez słowa, jakby poddawał go naukowej obserwacji lub składał mu hołd, czy też jakby czynił jedno i drugie równocześnie; potem jego ukochana Pandora o falujących kasztanowych włosach luźno opadających na ramiona i nadal sperlonych drobnymi kroplami stajałego szronu. Wreszcie Santino; siedział obok niej, jak zawsze opanowany; wszelki kurz i brud znikł z doskonale skrojonego aksamitnego stroju.
Po jego lewej ręce siedział Khayman, inny starożytny osobnik, który przedstawiał się w milczeniu i bez wezwania, iście przerażająca istota o twarzy gładszej nawet niż oblicze Maharet. Mariusz przyłapał się na tym, że nie może oderwać od niego oczu. Twarze Matki i Ojca nigdy go tak nie zaskoczyły, chociaż oni również mieli czarne oczy i krucze włosy. To chyba ten uśmiech był tak niezwykły, otwartość i przystępność wciąż malujące się na twarzy mimo upływu lat. Wyglądał jak mistyk lub święty, chociaż był zajadłym mordercą. Ostatnie uczty z ludzkiej krwi nieco zmiękczyły jego skórę, dodając policzkom lekkiego rumieńca.
Mael o rozwichrzonych włosach i nieporządny jak zawsze, zajął miejsce po lewej Khaymana. A obok inny starożytny, Eryk, mający ponad trzy tysiące lat wedle rozeznania Mariusza, wychudły i o myląco delikatnym wyglądzie, liczący sobie może trzydziestkę w chwili śmierci. Jego łagodne piwne oczy z namysłem oceniały Mariusza. Miał na sobie ręcznie szyte ubranie, wyborną replikę masowej konfekcji noszonej obecnie przez ludzi interesu.
Kim jednak jest tamta istota? Ta siedząca po prawej Maharet, naprzeciwko Mariusza, w głębi? Tak, ona naprawdę wywołała w nim szok. Kiedy popatrzył na zielone oczy i włosy barwy jasnej miedzi, w pierwszym odruchu wziął ją za drugą bliźniaczkę.
Bez wątpienia żyła jeszcze wczoraj. Nie mógł znaleźć wytłumaczenia dla jej siły, jej kruchej bieli, przeszywającego spojrzenia, a także emanującej z niej przemożnej telepatycznej mocy, kaskady mrocznych i wyraziście zarysowanych obrazów, nad którą chyba nie panowała. Z niesłychaną dokładnością widziała obraz jego ukochanego Amadeo, czarnoskrzydłe anioły otaczające pogrążonego w modlitwie chłopca. Mariusza przeszedł dreszcz.
— Mój obraz w krypcie Talamaski? — szepnął i roześmiał się ordynarnie, jadowicie. — A więc tam jest!
Przestraszył ją; nie zamierzała ujawniać swoich myśli. Lękając się o Talamaskę i beznadziejnie zmieszana, pogrążyła się w sobie. Jej ciało jakby zmalało, a jednocześnie podwoiło swoją moc. Potwór. Potwór o zielonych oczach i delikatnych kościach. Urodzona wczoraj, tak, dokładnie; miała w sobie żywą tkankę. Nagle dowiedział się o niej wszystkiego. Ta istota imieniem Jesse została stworzona przez Maharet, była jej autentycznym potomkiem, a teraz pisklęciem swojej prawiecznej matki. Siła tego zjawiska wprawiła go w zaskoczenie i z lekka przestraszyła. Krew płynąca żyłami tej młódki miała niewyobrażalny potencjał. Była absolutnie wyzbyta pragnienia, a jednocześnie tak naprawdę nie była martwa.
Musiał zakończyć tę bezlitosną i wścibską ocenę. Przecież czekano na niego. Jednak podświadomie zadawał sobie pytanie, gdzie są teraz jego śmiertelni potomkowie, nasienie jego kuzynów i kuzynek, których tak kochał, kiedy był żywym stworzeniem? To prawda, że przez setki lat śledził ich losy; jednak nie potrafił już ich rozpoznać, nie rozpoznawał już samego Rzymu. Pozwolił, żeby zapadli się w mrok, tak jak sam Rzym. Lecz z pewnością wśród istot przemierzających ziemię były i takie, które miały w żyłach krew jego rodziny.
Nadal wpatrywał się w rudowłosą młódkę. Jakże przypominała swą wielką matkę; wysoka, a jednak o cienkich kościach, piękna, a jednak bezwzględna. Jest w tym jakiś wielki sekret, coś związanego z krwią przodków, z rodziną… — pomyślał. Miała na sobie ciemne ubranie w starożytnym stylu. Dłonie utrzymane bez zarzutu, ani śladu perfum czy makijażu.
Wszyscy byli na swój sposób wspaniali. Wysoki, mocno zbudowany Santino, o błyszczących czarnych oczach i zmysłowych ustach, elegancki w księżych czerniach. Nawet niechlujny Mael tchnął bestialską i przytłaczającą aurą, kiedy płonącymi oczami wpatrywał się w prawieczną kobietę zarazem z miłością i nienawiścią. Anielskie oblicze Armanda umykało wszelkim opisom, a chłopięcy Daniel, zjawiskowa postać, urzekał ciemnymi włosami i błyszczącymi fiołkowymi oczami.
Czy nikt, kto zyskał nieśmiertelność, nie mógł być brzydki? Czy też to czarna magia sprawiała, że wszystko, co złożono w ofierze, stawało się piękne? Gabriela jednak za życia z pewnością była uroczym stworzeniem, dysponując całą odwagą syna i wyzbyta jego impulsywności, a Louis, no cóż, Louis został oczywiście wybrany dla swego cudownego oblicza i głębi zielonych oczu. Został wybrany ze względu na niepoprawnie trzeźwą zachłanność, którą teraz okazywał. Wyglądał między nimi na zgubionego człowieka; twarz miał złagodzoną rumieńcem i uczuciami, ciało bezbronne, oczy błądzące i smutne. Nawet Khayman, mimo iż przerażający, niewątpliwie prezentował doskonałość oblicza i kształtów.
Gdy patrzył na Pandorę, widział ją żywą i śmiertelną, widział zapalczywą kobietę, która przybyła do niego wiele eonów temu przez czarne jak atrament ulice Antiochii, błagając o dar nieśmiertelności; nie, ona nie była błądzącą myślami melancholijną istotą, siedzącą bez ruchu w prostych biblijnych szatach, wpatrującą się przez wielkie panoramiczne okno w galaktyki blednące za gęstniejącymi chmurami.
Nawet Eryk, wybielony przez setki lat i lekko promieniejący, zachował podobnie jak Maharet aurę szalenie ludzkich uczuć był tym bardziej pociągający z racji uwodzicielskiego androgynicznego wdzięku.
Prawdę mówiąc, Mariusz nigdy nie widział takiego towarzystwa — zgromadzenia nieśmiertelnych w każdym wieku, od nowo narodzonego do najbardziej wiekowego, wyposażonych bez wyjątku w niepoliczalne moce i słabości; a wśród nich ten szalejący radośnie młodzik, umiejętnie stworzony przez Armanda dzięki całej nietkniętej cnocie jego dziewiczej krwi. Mariusz wątpił, aby taki sabat zebrał się kiedykolwiek wcześniej.
Czy on sam pasował do tego otoczenia, on, najstarszy w swoim starannie kontrolowanym wszechświecie, w którym prawieczni byli milczącymi bogami? Wiatr oczyścił z zaschniętej krwi jego twarz i opadające na ramiona włosy. Długa czarna peleryna była mokra od śniegów, z których się wydobył. Gdy zbliżał się do stołu, czekając w wojowniczym nastroju na zaproszenie Maharet, pochlebiał sobie, że jest potworem dorównującym pozostałym, o lodowatych oczach płonących wrogością, która spalała go od środka.
— Proszę — rzekła łaskawie Maharet. Wskazała pusty fotel obok siebie, jedno z dwóch honorowych miejsc u szczytu stołu.
Fotel był wygodny, w przeciwieństwie do wielu współczesnych mebli. Wygięte oparcie służyło plecom, a poręcze — rękom. Armand zajął miejsce po jego prawej stronie.
Maharet usiadła w ciszy. Złożyła dłonie na wypolerowanym do połysku drewnianym blacie i pochyliła głowę, jakby zbierając myśli.
— Czy nikt poza nami nie przetrwał? — zapytał Mariusz. — Nikt oprócz królowej, łobuzerskiego księcia i… — Zawiesił głos.
Pozostali poruszyli się, zmieszani, ale milczący. Gdzie jest niema bliźniaczka? Czy to tajemnica?
— Tak — odparła sucho Maharet. — Nikt, z wyjątkiem królowej, łobuzerskiego księcia i mojej siostry. Tak, tylko my przetrwaliśmy; lub inaczej: poza nami nie przetrwał nikt, kto by się liczył.
Przerwała, jakby czekając na efekt swych słów. Ze spokojem przyjrzała się zgromadzeniu.
— Gdzieś, daleko, mogą być inni… starsi, którzy postanowili trzymać się z boku. Ona nadal ich ściga, więc ich los jest przesądzony. Spośród tych, którzy mogli wpływać na przeznaczenie, których decyzje czy zamiary się liczyły, pozostaliśmy tylko my.
— A mój syn? — powiedziała Gabriela. Jej ostry, pełen emocji głos zdradzał lekceważenie obecnych. — Czy nikt z was nie powie mi, co z nim zrobiła i gdzie on jest? — Patrzyła to na kobietę, to na Mariusza, bez lęku i z desperacją. — Z pewnością macie taką moc, że możecie się dowiedzieć, gdzie on jest.
Jej podobieństwo do Lestata wzruszyło Mariusza. Niewątpliwie to z niej łobuzerski książę czerpał siłę. Był w niej jednak chłód, zupełnie obcy Lestatowi.
— Jest z nią, już ci powiedziałem — rzekł Khayman niskim, spokojnym głosem. — A ona nic więcej nie chce wyjawić.
Gabriela wyraźnie mu nie wierzyła. Zapragnęła uchylić się od dalszej obecności na spotkaniu, opuścić to miejsce, odejść samotnie. Pozostałych nic nie oderwałoby od stołu. Było jasne, że nie czuła się z nimi związana.
— Pozwól, że coś ci wyjaśnię — powiedziała Maharet — jako że jest to sprawa najwyższej wagi. Oczywiście, Matka potrafi się sprawnie maskować. Jednak my od pierwszych wieków nigdy nie potrafiliśmy porozumiewać się myślowo z Matką i Ojcem czy też między sobą. Jesteśmy po prostu zbyt blisko źródła mocy, która decyduje o naszej kondycji. Jesteśmy równie głusi i ślepi na siebie nawzajem, jak mistrz i pisklę w waszym przypadku. Dopiero z czasem, tworząc następnych krwiopijców, zdobywali oni moc bezsłownego porozumiewania się między sobą, którą my zawsze dysponowaliśmy wobec śmiertelnych.
— W takim razie Akasza nie może cię znaleźć — rzekł Mariusz. — Ani ciebie, ani Khaymana… jeśli nie jesteście z nami.
— Zgadza się. Jeśli nie zobaczy nas w waszych myślach, będzie bezradna. Podobnie my możemy zobaczyć ją tylko za pośrednictwem innych umysłów. Oczywiście z wyjątkiem pewnego dźwięku, który słyszymy czasem, gdy zbliża się jakiś gigant, dźwięku związanego z wielkim natężeniem mocy, oddechu i krwi.
— Tak, to wyjątkowy dźwięk — zamruczał cicho Daniel. — Straszny i nieustający.
— Czy nie ma takiego miejsca, gdzie my moglibyśmy się przed nią ukryć? — zapytał Eryk. — My, których ona może usłyszeć i zobaczyć? — Mówił głosem młodego człowieka, z nieokreślonym akcentem, pięknie wymawiając każde słowo.
— Wiesz, że nie ma — powiedziała Maharet z wyraźną nutą wyrozumiałości. — Ale szkoda czasu na rozmowy o ukrywaniu się. Jesteśmy tu albo dlatego, że ona nie może nas zabić, albo dlatego, że podjęła taką decyzję. Trudno. Nie mamy wyjścia.
— A może ona jeszcze nie skończyła — rzekł z obrzydzeniem Eryk. — Może w jej piekielnym umyśle nie zapadła jeszcze decyzja, kto ma umrzeć, a kto żyć!
— Myślę, że jesteście tu bezpieczni — stwierdził Khayman. — Każdy z obecnych był wydany na jej łaskę i niełaskę, czy nie tak?
Właśnie że nie tak, pomyślał Mariusz. Wcale nie wydawało mu się jasne, czy Eryk był wydany na łaskę i niełaskę Matki; podróżował przecież, jak się wydawało, w towarzystwie Maharet. Spojrzenia tych dwojga właśnie się spotkały i nastąpiło między nimi jakieś krótkie, bezsłowne, ale nie telepatyczne porozumienie. Mariusz pojął, że to Maharet stworzyła Eryka i nikt nie wiedział na pewno, czy nie stał się dla Matki zbyt potężny. Maharet poprosiła o spokój.
— Potrafisz czytać w umyśle Lestata, prawda? — zapytała Gabriela. — Czy nie możesz ich w ten sposób zlokalizować?
— Nawet ja nie zawsze potrafię pokonywać ogromne odległości samym umysłem — odpowiedziała Maharet. — Gdyby przetrwali inni krwiopijcy, którzy przechwyciliby myśli Lestata i przekazali je mnie, no cóż, wtedy oczywiście odnalazłabym go w mgnieniu oka. Jednak nikt z nich się nie zachował. A Lestat zawsze potrafił się maskować; to jego wrodzona umiejętność, normalna u osobników silnych, samowystarczalnych i agresywnych. Bez względu na to, gdzie jest, instynktownie odcina nam dostęp do swoich myśli.
— Ona go zabrała — powiedział Khayman. Wyciągnął dłoń i przykrył nią dłoń Gabrieli. — Odkryje nam wszystko, kiedy będzie gotowa. A jeśli wcześniej zdecyduje się skrzywdzić Lestata, nikt z nas nie zdoła temu zapobiec.
Mariusz mało się nie roześmiał. Ci przedwieczni chyba uważali, że absolutne prawdy są pocieszeniem. Co za dziwaczne połączenie żywotności i pasywności. Czy tak było u brzasku historii? Ludzie, wyczuwając coś nieuchronnego, stali jak posągi i godzili się na to? Trudno mu było zrozumieć taką postawę.
— Matka nie skrzywdzi Lestata — uświadomił Gabrieli i wszystkim. — Kocha go. Jest to w istocie miłość taka jak każda inna. Nie skrzywdzi go, bo nie chce skrzywdzić sama siebie. Założę się, że zna wszystkie jego sztuczki tak jak my je znamy. Lestat nie zdoła jej sprowokować, chociaż zapewne jest tak głupi, że spróbuje.
Gabriela lekko skinęła głową, uśmiechając się nieznacznie i smutno. Była głęboko przekonana, że Lestat potrafi sprowokować każdego, mając odpowiednio dużo czasu i możliwości; ale nie powiedziała tego na głos.
Nie była ani pocieszona, ani zrezygnowana. Odchyliła się w fotelu i patrzyła ponad głowami wszystkich, jakby przestali dla niej istnieć. Nie czuła żadnych zobowiązań wobec tej grupy; była związana jedynie z Lestatem.
— W takim razie — rzekła chłodno — odpowiedzcie mi na zasadnicze pytanie: jeśli zniszczę tego potwora, który porwał mojego syna, czy wszyscy zginiemy?
— Jak, u diabła, zamierzasz ją zniszczyć? — spytał zdumiony Daniel.
Eryk parsknął szyderczo.
Gabriela spojrzała lekceważąco na Daniela, a Eryka zignorowała.
— No cóż, czy stary mit mówi prawdę? — zwróciła się do Maharet. — Jeśli sprzątnę tę sukę, jak się to mówi dzisiejszym slangiem, to czy sprzątnę też nas wszystkich?
Lekki śmiech rozległ się wśród zebranych, a Maharet skinęła głową, uśmiechając się przy tym na znak potwierdzenia.
— Tak. Próbowano tego za dawnych czasów. Próbowało tego wielu głupców-niedowiarków. Duch, który w niej zamieszkuje, ożywia nas wszystkich. Zniszcz gospodarza, zniszczysz moc. Młodziki umrą najpierw, starsi zmarnieją powoli, najstarsi być może przetrwają. Jednak ona jest królową potępionych i potępieni bez niej nie przeżyją. Enkil był tylko jej małżonkiem, więc to jest bez znaczenia, że go zamordowała i wypiła jego krew do ostatniej kropli.
— Królowa potępionych — szepnął Mariusz. W głosie Maharet zabrzmiało coś dziwnego, jakby ożyły w niej wspomnienia, bolesne i straszne, nie zatarte przez czas, niezmącone jak owe sny. Znów zdał sobie sprawę z prostoty i surowości tych prawiecznych jestestw, które być może uważały, że język i wszelkie myśli są zbyt skomplikowane.
— Gabrielo — odezwał się Khayman — nie możemy pomóc Lestatowi. Musimy spożytkować ten czas na ułożenie planu. — Po czym zwrócił się do Maharet. — Co z tymi snami? Chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego wciąż nas nawiedzają?
Zapadła cisza. Sny dotknęły wszystkich, chociaż Gabriela do tego wieczoru nie zastanawiała się nad nimi, a Louis, wystraszony przez Lestata, całą siłą woli starał się o nich nie myśleć. Nawet Pandora, która twierdziła, że nie przeżyła ich osobiście, opowiedziała Mariuszowi o ostrzeżeniach Azima. Santino nazwał je straszliwymi transami, przed którymi nie było ucieczki.
Mariusz zrozumiał, że na najmłodszych — Jesse i Daniela — rzucały trujący czar, prawie tak bolesny jak dla niego.
Maharet nie odpowiadała. Ból oczu dokuczał jej coraz bardziej. Mariusz odbierał go jak bezdźwięczną wibrację. Czuł spazmy delikatnych nerwów Maharet.
Pochylił się i złożył ręce na stole.
— Maharet, to twoja siostra posyła te sny. Czy to prawda?
Brak odpowiedzi.
— Gdzie jest Mekare? — naciskał.
Znów milczenie.
Czuł jej ból. Bardzo żałował, po raz kolejny bardzo żałował własnej nieoględności. Jednak jeśli obecni mają mieć z jego obecności jakiś pożytek, musi doprowadzić do podjęcia takiej czy innej decyzji. Znów pomyślał o Akaszy w świątyni, chociaż nie wiedział dlaczego. Pomyślał o jej uśmiechu. Pomyślał o Lestacie — opiekuńczo, z rozpaczą. Lestat był jednak teraz tylko symbolem. Symbolem samego siebie. Ich wszystkich.
Maharet przyglądała mu się przedziwnie, jakby był dla niej tajemnicą. Potem spojrzała na innych i wreszcie przemówiła spokojnie:
— Byliście świadkami tego, jak nas rozdzielono. Wszyscy byliście świadkami. Widzieliście to w snach. Widzieliście, jak tłuszcza otoczyła mnie i moją siostrę; widzieliście, jak nas rozłączono i zamknięto w kamiennych trumnach, Mekare niezdolną do krzyku, z uciętym językiem, mnie z wykłutymi oczami, niezdolną popatrzeć na nią ostatni raz.
Widziałam ją poprzez myśli tych, którzy nas krzywdzili. Wiedziałam, że zaprowadzono nas na brzeg morza — Mekare na zachodni, mnie na wschodni.
Dziesięć nocy płynęłam zdana na łaskę fal i wiatru, zamknięta żywcem w kamiennej trumnie. Wreszcie, kiedy tratwa zatonęła i woda uniosła kamienne wieko, byłam wolna. Ślepa, umierająca z głodu, popłynęłam do brzegu i pierwszemu biednemu śmiertelnikowi, którego spotkałam, ukradłam oczy, by widzieć, i krew, by żyć.
A Mekare?… Rzucono ją do wielkiego zachodniego oceanu — na wody płynące ku krawędzi świata.
Mimo to szukałam jej od pierwszej nocy; szukałam w Europie, w Azji, w dżunglach południa i na zamarzniętych lądach północy. Szukałam jej wiek po wieku, i wreszcie, kiedy przebyłam zachodni ocean, śmiertelni również podjęli moje zabiegi w Nowym Świecie.
Nie znalazłam siostry. Nie znalazłam istoty śmiertelnej ani nieśmiertelnej, która by ją widziała lub słyszała jej imię. Dopiero w tym stuleciu, po drugiej wojnie światowej, w górskich dżunglach Peru samotny archeolog odkrył na ścianie płytkiej jaskini niepodważalne dowody obecności mojej siostry, obrazki wykonane jej ręką — prymitywne kolorowe figury, które opowiadały o naszym wspólnym życiu i o cierpieniach znanych wam wszystkim.
Te rysunki wyryto na skale sześć tysięcy lat temu. Wtedy właśnie odebrano mi moją siostrę. Nie znaleziono żadnych innych dowodów jej istnienia.
Mimo to nigdy nie rozstałam się z nadzieją, że ją odnajdę. Zawsze wiedziałem, jak potrafią to tylko bliźniaczki, że nadal przemierza tę planetę, że nie jestem tu sama.
W ciągu dziesięciu ostatnich nocy po raz pierwszy odnalazłam dowód, że wciąż jest ze mną. Pojawiła mi się we śnie.
To są myśli Mekare; to są obrazy Mekare; rozgoryczenie i ból Mekare.
Cisza. Oczy wszystkich były utkwione w Maharet. Mariusz był spokojny, ale zdumiony. Obawiał się, że znowu przyjdzie mu zabrać głos, ale to, co usłyszał, było gorsze, niż się spodziewał, i z przeraźliwą jasnością pojmował, co może po tym nastąpić.
Źródłem tych snów nie mógł być świadomy osobnik, który przeżył tysiąclecia; pochodziły raczej od kogoś o umysłowości zwierzęcia, dla kogo pamięć była jedynie bodźcem do działania, nie kwestionowanym, ale i nie rozumianym. To tłumaczyłoby ich wyrazistość, a także ich powtarzalność.
A niewyraźne wizje osoby idącej przez dżunglę to był obraz samej Mekare.
— Tak — natychmiast potwierdziła Maharet. — „Przez dżunglę. Idzie” — szepnęła. — To słowa umierającego archeologa, które napisał na świstku papieru i zostawił dla mnie. „Przez dżunglę. Idzie”. Ale gdzie?
— W takim razie sny nie są celowo wysyłaną informacją. — Louis przerwał ciszę. W jego głosie słychać było lekki francuski akcent. — To mogą być po prostu krzyki torturowanej duszy.
— Nie. To celowe informacje — sprzeciwił się Khayman. — To ostrzeżenia. Są skierowane w równej mierze do nas, jak i do Matki.
— Ale jak możesz być tego pewien? — zapytała go Gabriela. — Nie wiemy, co ona teraz myśli ani nawet czy wie, że tu jesteśmy.
— Widziałam ją — wtrąciła dyskretnie znaczącym tonem Jesse, spoglądając na Maharet. — Przekroczyła wpław wielką rzekę, przybywa. Widziałam ją! Nie, to nie tak. Widziałam to tak, jakbym nią była.
— Tak — potwierdził Mariusz. — Jej oczyma!
— Kiedy spuściłam wzrok, widziałam jej rude włosy — powiedziała Jesse. — Widziałam, jak dżungla ustępuje z każdym jej krokiem.
— Te sny muszą być przesłaniem — rzekł z nagłym zniecierpliwieniem Mael. — W innym wypadku dlaczego byłyby tak silne? Nasze prywatne myśli nie są obdarzone taką mocą. Ona unosi głos; ona chce, żeby ktoś dowiedział się, co ona myśli…
— A może jest opętana obsesją — powiedział Mariusz. — I dąży ku jakiemuś celowi. — Urwał. — Żeby połączyć się z tobą, ze swoją siostrą! Czego innego mogłaby pragnąć?
— Nie — rzekł Khayman. — To nie jest jej cel. — Znów spojrzał na Maharet. — Ona obiecała coś Matce i o tym właśnie mówią te sny.
Maharet przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu; wydawało się, że ta dyskusja o siostrze prawie przekraczała jej siły, niemniej jednak bez słów podjęła kolejną ciężką próbę.
— My byliśmy tam na początku — oznajmił Khayman. — Byliśmy pierwszymi dziećmi Matki i w tych snach jest zawarta opowieść o tym, jak to się zaczęło.
— W takim razie musisz nam powiedzieć… wszystko — rzekł Mariusz z całą łagodnością, na jaką potrafił się zdobyć.
— Tak — westchnęła Maharet. — Powiem. — Spojrzała na każdego po kolei i wróciła wzrokiem do Jesse. — Muszę opowiedzieć ci całą historię, żebyś zrozumiała, czemu nie możemy zapobiec. Widzisz, to nie jest jedynie historia początku. To być może również historia końca. — Nagle westchnęła, jakby ta wizja przerastała jej siły. — Nasz świat nigdy nie widział takiego poruszenia — wyznała, patrząc na Mariusza. — Muzyka Lestata, przebudzenie Matki, tak wiele zgonów.
Opuściła wzrok, jakby znów zbierając siły. A potem popatrzyła na Khaymana i Jesse, których kochała najbardziej.
— Nigdy wcześniej o tym nie opowiadałam — rzekła, jakby prosząc o wyrozumiałość. — Widzę to teraz jak mitologię, wiedzę twardą i prostą, pochodzącą z tych czasów, kiedy byłam żywą istotą, kiedy mogłam oglądać słońce. W tej mitologii są zakorzenione wszystkie znane mi prawdy. A gdy się cofniemy, może znajdziemy przyszłość i sposób jej zmiany. Najmniej liczmy na to, że znajdziemy wyjaśnienia.
Zapadła głęboka cisza. Wszyscy w pełnym szacunku milczeniu czekali na pierwsze słowa.
— Na początku — powiedziała — moja siostra i ja byłyśmy czarownicami. Rozmawiałyśmy z duchami i duchy kochały nas. Aż ona przysłała do naszego kraju żołnierzy.
Wypuściła mnie. Natychmiast zacząłem spadać w dół; wiatr wył mi w uszach. Ale najgorsze było to, że niczego nie widziałem! Usłyszałem, jak mówi do mnie:
— Wznieś się.
Przeżywałem chwilę całkowitej bezradności. Spadałem na ziemię i nic nie mogło mnie uchronić; wtedy zadarłem głowę do góry. Oczy mnie piekły, chmury zamykały się nade mną i przypomniałem sobie wieżę i uczucie towarzyszące wznoszeniu się. Podjąłem decyzję. W górę! — rozkazałem w myślach. Opadanie ustało natychmiast.
Miałem wrażenie, że pochwycił mnie prąd powietrza. W jednej chwili uniosłem się kilkadziesiąt metrów, a potem chmury znalazły się pode mną — białe, ledwo widoczne światło. Zdecydowałem, że będę unosił się w miejscu. Dokąd zresztą miałem się udać? Mógłbym otworzyć w pełni oczy i widzieć mimo wiatru, ale bałem się bólu.
Słyszałem jej śmiech — w mojej głowie albo nad nią, nie wiem. Słyszałem jej głos:
— Rusz się, mój książę, wyżej!
Odwróciłem się i wystrzeliłem w górę; wtedy ujrzałem ją nadlatującą. Odzież furkotała, spowijając całą jej postać, wiatr łagodnie unosił ciężkie warkocze.
Złapała mnie i ucałowała. Starałem się uspokoić, trzymając się jej i patrząc w dół. Przez szpary w chmurach widziałem góry, pokryte śniegiem i oślepiające w blasku księżyca, z wielkimi sinymi zboczami ginącymi w głębokich kotlinach niezgłębionego śniegu.
— Podnieś mnie teraz — szepnęła mi do ucha. — Zanieś mnie na północny zachód.
— Nie wiem, gdzie to jest.
— Ależ wiesz. Ciało wie. Twój umysł. Nie pytaj gdzie. Powiedz im, że to tam, dokąd pragniesz się udać. Znasz zasady. Kiedy poderwałeś swoją strzelbę i patrzyłeś na biegnącego wilka, nie obliczałeś dystansu ani szybkości kuli; strzeliłeś, a wilk padł.
Znów uniosłem się z tą samą niewiarygodną pewnością siebie, a potem zdałem sobie sprawę, że Akasza zaciążyła mi w ramionach.
Nie spuszczała ze mnie wzroku, ponaglając do dalszej podróży. Uśmiechnąłem się, a może się roześmiałem. Uniosłem ją i ucałowałem, kontynuując nieprzerwany wzlot. Ku północnemu zachodowi — rozkazałem sobie. To jest na prawo, jeszcze raz na prawo i wyżej. Mój umysł wiedział o tym, znał terytorium, nad którym się przemieszczaliśmy. Zrobiłem ciasny zręczny zwrot, a potem następny; obracałem się, przyciskając ją do siebie, wręcz zachwycony ciężarem jej ciała i naporem piersi. Jej usta znów delikatnie spoczęły na moich.
— Słyszysz? — zapytała, przysuwając je do mojego ucha.
Słuchałem; początkowo wiatr wymazywał wszystko, a potem dobiegł mnie głuchy chór z ziemi, monotonny śpiew ludzkich gardeł. Słyszałem modlitwy w jakimś azjatyckim języku, najpierw z niesłychanej dali, a potem z bardzo bliska. Rozróżniłem dwa dźwięki. Pierwszy wydawała długa procesja wiernych śpiewających dla dodania sobie ducha, mimo znużenia i zimna brnących przez górskie przełęcze i zbocza. A z wnętrza jakiegoś budynku dochodził głośny ekstatyczny chór, zawodzący bez opamiętania, zagłuszający brzęk cymbałów i łomot bębnów.
Przytuliłem jej głowę do siebie i spojrzałem w dół, ale chmury zamieniły się w gęsty biały pokrowiec. Mimo to za pośrednictwem umysłów wiernych widziałem roziskrzony dziedziniec i świątynię o marmurowych łukach i rozległych wymalowanych pomieszczeniach. Procesja wiła się w kierunku świątyni.
— Chcę to zobaczyć! — powiedziałem. Nie odpowiedziała, ale też nie zatrzymała mnie, kiedy zanurkowałem w dół, wyciągając się w powietrzu jak lecący ptak i opadając bez ustanku, aż znaleźliśmy się w środku chmur. Znów stała się lekka, jakby nic nie ważyła.
Kiedy opuściliśmy morze bieli, zobaczyłem w dole, na pagórkowatym terenie pod krętymi murami, połyskliwą świątynię, jakby miniaturowy gliniany model samej siebie. Smród płonących ciał unosił się ze stosów pogrzebowych. Ku temu skupisku dachów i wież jak okiem sięgnąć szli górskimi niebezpiecznymi ścieżkami mężczyźni i kobiety.
— Powiedz mi, kto jest w środku, mój książę — rozkazała. — Powiedz mi, kto jest bogiem tej świątyni.
Zobacz! — wydałem w myślach rozkaz. — Zbliż się.
Stara sztuczka, ale natychmiast zacząłem spadać. Wrzasnąłem straszliwie. Złapała mnie.
— Uważaj, mój książę — napomniała mnie, przytrzymując.
Myślałem, że serce mi pęknie.
— Nie możesz opuścić ciała, by zajrzeć do świątyni, i równocześnie lecieć. Spójrz oczami śmiertelnych, jak to robiłeś przedtem.
Nadal się trząsłem, ściskając ją kurczowo.
— Jeśli się nie uspokoisz, znowu cię puszczę — rzekła łagodnie. — Powiedz swojemu sercu, czego chcesz.
Westchnąłem ciężko. Nagle poczułem ból całego ciała, spowodowany siłą wiatru. Oczy znów piekły mnie mocno i nic nie widziałem. Starałem się pokonać te drobne dolegliwości lub raczej zignorować je, jakby nie istniały. Złapałem ją mocno i ruszyłem w dół, powiadając sobie, że ma się to odbywać powoli, a potem jeszcze raz spróbowałem odnaleźć umysły śmiertelnych. Wtedy zobaczyłem to, co oni widzieli: złocone ściany, zdobione łuki, wszystkie powierzchnie pyszniące się dekoracjami; poczułem woń kadzideł zmieszaną z zapachem świeżej krwi. W niewyraźnych przebłyskach ujrzałem jego, „boga świątyni”.
— Wampir — szepnąłem. — Ssący krew wampir. Przyciąga ich do siebie i morduje, kiedy mu się spodoba. Ten pałac cuchnie śmiercią.
— Będzie tu więcej śmierci — szepnęła, całując czule moją twarz. — Teraz bardzo szybko, tak szybko, żeby oczy śmiertelnych nie zdążyły cię dojrzeć. Sprowadź nas na dół, na dziedziniec obok stosu pogrzebowego.
Przysięgam, stało się to, zanim podjąłem decyzję; wystarczyło mi zaledwie rozważyć tę myśl! Już uderzałem o szorstką gipsową ścianę, już miałem pod stopami twarde kamienie; bydłem cały rozdygotany; w głowie mi się kręciło, wnętrzności skręcały się z bólu. Ciało chciało nadal spadać przez zwartą skałę.
Osuwając się pod ścianą, usłyszałem śpiewy, zanim cokolwiek ujrzałem. Czułem zapach ognisk i płonących trupów; potem zobaczyłem płomienie.
— To było bardzo niezdarne, mój książę — rzekła łagodnie. — O mało nie uderzyliśmy w mur.
— Nie wiem dokładnie, co się wydarzyło.
— Ach, oto klucz — powiedziała — słowo „dokładnie”. Duch w tobie wypełni polecenia szybko i do końca. Zastanów się nad tym. Kiedy spadasz, nie przestajesz słyszeć i widzieć; następuje to po prostu szybciej, niż sądzisz. Czy wiesz, która reguła mechaniki sprawia, że możesz pstryknąć palcami? Nie, nie wiesz. A jednak potrafisz; to zrobić. Nawet dziecko to potrafi.
Skinąłem głową. Zasada była jasna jak słońce.
— To jedynie sprawa stopniowania — powiedziałem.
— Oraz poddania się, wyzbytego strachu poddania.
Skinąłem głową. Prawdę mówiąc, chciałem paść na miękkie łoże i spać. Zamrugałem na widok buchającego wysoko ognia i ciał czerniejących w płomieniach. Jedno z nich nie było martwe; ujrzałem unoszące się ramię i zaciśnięte palce. Biedaczysko. Już po wszystkim.
Musnęła mnie dłonią po policzku. Dotknęła ust, wygładziła zmierzwione włosy.
— Nigdy nie miałeś nauczyciela, prawda? — zapytała. — Magnus osierocił cię w dniu stworzenia, ojciec i bracia byli durniami, a twoja matka nie cierpiała swoich dzieci.
— Zawsze byłem sam sobie nauczycielem — rzekłem sucho. — I muszę wyznać, że zawsze byłem też swoim ulubionym uczniem.
Śmiech.
— Może był jakiś mały spisek między uczniem i nauczycielem. Sam jednak przyznałeś, że nigdy nie było nikogo innego.
Uśmiechała się do mnie. W jej oczach igrał ogień. Twarz miała świetlistą, przerażająco piękną.
— Poddaj się — powiedziała. — Nauczę cię rzeczy, o jakich nigdy ci się nie śniło. Nigdy nie poznałeś bitwy. Prawdziwej bitwy. Nigdy nie zasmakowałeś czystości słusznej sprawy.
Nie odpowiedziałem. Czułem zawroty głowy, nie tylko z racji długiej podróży w powietrzu, ale także pod wpływem łagodnej pieszczoty jej słów i bezdennej czerni oczu. Miało się wrażenie, że źródłem jej urody jest słodycz i spokój nieruchomego spojrzenia, nawet wtedy, kiedy rysy tej połyskliwej białej twarzy zmieniły się nagle w uśmiechu lub pod wpływem subtelnego wzburzenia. Wiedziałem, że jeśli na to pozwolę, niebawem będę przerażony rozwojem wydarzeń. Ona z pewnością o tym wiedziała. Znów wzięła mnie w ramiona.
— Pij, książę — szepnęła. — Nabierz sił, które musisz mieć, które nakazuję ci mieć.
Nie wiem, jak długo to trwało. Kiedy się odsunęła, byłem przez chwilę otumaniony, potem jasność zatriumfowała jak zwykle. Monotonna muzyka wciąż dudniła za ścianami świątyni.
— Azim! Azim! Azim!
Kiedy pociągnęła mnie za sobą, wydawało mi się, że moje ciało istnieje już tylko we wspomnieniu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mam twarz, kości, jakieś materialne „ja”; ale ta skóra, to doznanie! Były kompletnie nowe. Co ze mnie zostało?
Drewniane drzwi otworzyły się przed nami jak zaczarowane. Bezszelestnie wkroczyliśmy do długiego korytarza z białymi marmurowymi pilastrami i ozdobnymi łukami, stanowiącego jedynie obrzeże gigantycznej sali. Wypełniali ją oszaleli, wrzeszczący wierni, którzy nawet nas nie czując ani nie dostrzegając naszej obecności, dalej tańczyli, śpiewali, podskakiwali w nadziei, że ujrzą swojego jednego jedynego boga.
— Trzymaj się mojego boku, Lestacie — powiedziała. Jej głos przeszył upiorną wrzawę, jakby dotknęła mnie aksamitna rękawiczka.
Tłum rozdzielił się gwałtownie, rozepchnięty na prawo i lewo. Wrzaski natychmiast zastąpiły śpiewy; w sali zapanował chaos, kiedy przed nami otworzyła się ścieżka wiodąca ku środkowi pomieszczenia. Cymbały i bębny zamilkły; otoczyły nas jęki i zduszone, żałosne okrzyki.
Rozszedł się jeden wielki szmer zachwytu. To Akasza wystąpiła na otwartą przestrzeń i odrzuciła czarny welon.
Wiele metrów dalej, na środku ozdobnej posadzki, stał krwawy bóg, Azim, odziany w czarny jedwabny turban i szatę obsypaną klejnotami. Kiedy spojrzał na Akaszę i na mnie, wściekłość wykrzywiła mu twarz.
Rozległy się modlitwy; chrapliwy głos zaintonował hymn ku czci „wiecznej macierzy”.
— Milczeć! — rozkazał Azim. Nie znałem tego języka, ale rozumiałem, co mówił.
W jego głosie słyszałem odgłos ludzkiej krwi; widziałem, jak mknie jego żyłami. W istocie nigdy nie spotkałem wampira ani nawet zwyczajnego krwiopijcy tak opitego krwią; z pewnością dorównywał wiekiem Mariuszowi, jednakże jego skóra miała ciemnozłoty połysk. Cały był pokryty cienką warstewką krwi.
— Jak śmiałaś wejść do mojej świątyni! — powiedział; nie miałem pojęcia, w jakim języku przemawia, ale telepatia znów sprawiła, że znakomicie go rozumiałem.
— Teraz umrzesz! — rzekła Akasza nieskończenie łagodnym tonem. — Ty, który zwiodłeś tych niewinnych biedaków, który pasłeś się ich życiem i krwią jak spęczniała pijawka.
Z tłumu rozległy się wrzaski wiernych błagające o litość. Azim powtórnie nakazał im milczenie.
— Jakim prawem potępiasz mój kult — zawołał, wskazując nas palcem — ty, która milczałaś, siedząc na tronie od początku czasu.
— Czas nie zaczął się wraz z tobą, mój przeklęty pięknisiu — odparła Akasza. — Byłam stara, kiedy się urodziłeś. Teraz powstałam, aby rządzić tak, jak było mi sądzone, a ty umrzesz, żeby twój lud miał nauczkę. Jesteś moim pierwszym wielkim męczennikiem. Umrzesz w tej chwili!
Usiłował podbiec do niej, a ja próbowałem stanąć między nimi; wszystko jednak nastąpiło tak szybko, że nawet wzrok za tym nie nadążał. Złapała go jakimś niewidzialnym sposobem i cisnęła przed siebie. Azim prześlizgnął się po marmurowej posadzce i zachwiał, niemal padając, a potem zatańczył, łapiąc równowagę.
Z jego gardła wydobył się charkot i krzyk. Najpierw zapaliło się jego odzienie, a potem dym wzbił się z niego samego, siny, cienki, wijący się w mroku. Przerażony tłum zaczął wyć i piszczeć, a Azim wił się, pożerany przez płomienie. Nagle wyprostował się, wbił w nią spojrzenie i rzucił się ku niej z wyciągniętymi rękami.
Chciałem ją osłonić własnym ciałem, ale szybkim ruchem ręki pchnęła mnie w ludzki rój. Znalazłem się wśród półnagich ciał, usuwających mi się z drogi, kiedy łapałem równowagę.
Po chwili ujrzałem go skulonego niecały metr od niej, bryzgającego śliną i usiłującego pokonać jakąś niewidzialną i niezwyciężoną moc, która broniła mu do niej dostępu.
— Giń, przeklęty! — zawołała. — Idź w czeluść zatracenia, którą teraz dla ciebie tworzę.
Głowa Azima rozpękła się. Ze zgruchotanej czaszki buchnęły dym i płomienie. Jego oczy sczerniały, a całe ciało zapłonęło w jednym błysku. Padł, zachowując ludzkie kształty, grożąc jej pięściami i podwijając nogi, jakby zamierzał znów się podnieść. Potem jego postać znikła w wielkim oranżowym błysku.
Panika opanował tłum, tak jak wtedy, na koncercie, kiedy wybuchły płomienie, a Gabriela, Louis i ja uciekliśmy.
Jednak tu histeria była znacznie groźniejsza. Ciała rozbijały się o wysmukłe marmurowe pilastry. Ci, którzy upadli, byli natychmiast miażdżeni przez tłum pędzący do drzwi.
Akasza wykonała pełny obrót, jej ubiór uniósł się w krótkim tańcu czarnych i białych jedwabi, a ludzie padali w konwulsjach na podłogę, jakby powaleni niewidzialną dłonią. Kobiety patrzące na powalone ofiary wyły i rwały włosy z głowy.
Niemal natychmiast pojąłem, co się dzieje. Zabijała mężczyzn, nie ogniem, lecz jakimś niewidzialnym uderzeniem w główne narządy. Kiedy ginęli, krew tryskała im uszami i oczami. Kilka rozwścieczonych kobiet rzuciło się na nią, ale spotkał je identyczny los. Atakujący mężczyźni ginęli natychmiast.
Wtedy usłyszałem w głowie jej głos:
— Zabij ich, Lestacie. Wybij samców do nogi.
Byłem sparaliżowany. Stałem obok niej, na wypadek, gdyby któryś się zbliżył. Byli jednak bez szans; oglądałem coś gorszego niż senna zmora, niż te głupie koszmary, w których uczestniczyłem przez całe moje przeklęte życie.
Nagle znów stała przede mną, ściskając mnie za ramiona. Jej miękki głos był jedynym dźwiękiem, który opływał mój mózg:
— Mój książę, miłości moja. Zrobisz to dla mnie. Wybij samców, tak by legenda o tym, jak zostali ukarani, przerosła legendę tej świątyni. To kaci krwawego boga. Kobiety są bezradne. Ukarz samców w moim imieniu.
— Och, proszę, nie żądaj tego ode mnie — szepnąłem. — To nieszczęśni ludzie!
Tłum stracił ducha. Ci, którzy uciekli na tylny dziedziniec, znaleźli się w pułapce. Trupy leżały wszędzie wokół nas, podczas gdy nieświadoma niczego masa u bram wydawała żałosne okrzyki.
— Akaszo, proszę, pozwól im odejść — powiedziałem. Czy kiedykolwiek w życiu błagałem o coś tak jak teraz? Co to biedne istoty miały z nami wspólnego?
Przysunęła się bliżej. Jej czarne oczy zasłoniły mi cały świat.
— Miłości moja, to boska wojna. Nie obrzydliwe karmienie się ludzkim życiem, jak robiłeś noc po nocy, bez planu i żadnego powodu poza chęcią przetrwania. Teraz zabijaj w moim imieniu i dla mojej sprawy; daję ci największą wolność, jaką kiedykolwiek otrzymał człowiek: mówię ci, że zabijanie twoich śmiertelnych braci jest słuszne. Użyj nowej mocy, którą ci dałam. Wybieraj ofiary jedną po drugiej, używaj niewidzialnej mocy lub siły rąk.
W głowie mi wirowało. Czy miałem taką moc, by wybić mężczyzn tu, na miejscu? Rozejrzałem się po zadymionej sali, pełnej woni kadzideł wzbijającej się z czar oraz skotłowanych ciał. Ogarnięci zgrozą mężczyźni i kobiety szukali ratunku we wzajemnych objęciach; inni wczołgiwali się w kąty, jakby mogli tam być bezpieczni.
— Ich życie nie ma już sensu, może tylko posłużyć innym za nauczkę — powiedziała. — Czyń, jak rozkazuję.
Wtedy chyba miałem wizję; z pewnością bowiem nie było to nic płynącego z mojego serca lub umysłu; ujrzałem przed sobą cienką wysuszoną postać; zagryzłem zęby, przeszywając ją wzrokiem, koncentrując zaciekłość i złość jak promień lasera, a wtedy ofiara uniosła się nad podłogą i przeleciała w tył, bryzgając krwią z ust i bez życia padła na podłogę. To było jak spazm, a równocześnie nastąpiło bez wysiłku, jak krzyk, jak niewidzialne i potężne przerzucenie głosu nad wielką przestrzenią. Słyszałem w głowie głos:
— Tak, zabij ich. Mierz w czułe organy; rozszarpuj ich; wytaczaj z nich krew. Wiesz, że zawsze tego chciałeś. Zabijaj, jakby byli niczym, niszcz bez skrupułów i wahania!
To była prawda, całkowita prawda; ale było to też zakazane, zakazane jak nic na świecie…
Znów ten bezcielesny głos:
— Miłości moja, to tak powszechne jak głód; tak powszechne jak czas. Teraz masz moją moc i mój rozkaz. Ja i ty wyznaczymy kres tej żądzy za pomocą naszych czynów.
Młody człowiek runął na mnie oszalały, wyciągając dłonie, by złapać mnie za gardło.
— Zabij go — powiedział głos Akaszy w mojej głowie.
Przeklinał mnie, kiedy odepchnąłem go niewidzialną mocą, czując spazm głęboko w gardle i brzuchu, a potem nagły uścisk w skroniach; czułem, jak to go dotyka, jak wylewa się ze mnie, czułem to tak namacalnie, jakbym przenikał mu czaszkę palcami i wyciskał mózg. Oglądanie tego byłoby obrzydliwe, ale nie było takiej potrzeby. Wystarczyło mi tylko, że widziałem, jak krew bucha mu z ust i z uszu i jak spływa po nagim torsie.
Och, miała rację, jak zawsze, bo pragnąłem tego bez opamiętania! Marzyłem o tym w moich najwcześniejszych śmiertelnych latach! Sama czysta rozkosz zabijania, zabijania ich pod wszystkimi imionami, które brzmiały jednakowo — nieprzyjaciel — zabijania tych, którzy na to zasługiwali, tych, którzy po to się rodzili, zabijania z pełną mocą, podczas gdy moje ciało zamieniało się w jeden twardy muskuł, zęby były zaciśnięte, a nienawiść i niewidzialna siła stapiały się w jedno.
Pierzchali we wszystkich kierunkach, ale to tym bardziej mnie rozpłomieniło. Przyciągałem ich z powrotem, rozbijałem o ściany. Mierzyłem niewidzialnym jęzorem w serca i słyszałem, jak pękają. Obracałem się wkoło nie raz i nie dwa, celując starannie, jednocześnie w tego i w tamtego, i w jeszcze jednego, który biegł przez próg, i w jeszcze jednego, który pędził korytarzem, i w jeszcze jednego, który zerwał lampę z łańcuchów, głupiec, i rzucił we mnie.
Z odświeżającą łatwością goniłem ich po odległych komnatach świątyni, po stosach złota i srebra, rzucałem ich na plecy jakby długimi niewidzialnymi palcami, a potem zaciskałem je na ich arteriach, aż krew tryskała z pękających ciał.
Część kobiet zbiła się w kłąb i łkała; inne uciekły. Depcząc po trupach, słyszałem trzask kości. Zdałem sobie sprawę, że ona też zabija, że robimy to razem i że sala jest pełna kalek i umarłych. Gęsty, cuchnący odór krwi przenikał wszystko; wszędzie rozlegały się słabnące, rozpaczliwe krzyki.
Jakiś wielkolud runął na mnie z wybałuszonymi oczami i usiłował mnie zatrzymać wielkim, krzywym mieczem. Rozwścieczony wyrwałem mu oręż i odrąbałem głowę. Ostrze przeszło przez kość, pękając, po czym głowa oraz złamana klinga upadły u moich stóp.
Kopnięciem utorowałem sobie drogę. Wyszedłem na korytarz i spojrzałem na tych, którzy cofali się przede mną, ogarnięci grozą. Postradałem sprawność umysłu, postradałem sumienie. Gonienie ofiar stało się bezmyślną zabawą. Osaczałem ich, odrzucałem kobiety, za którymi się chowali lub które same podjęły żałosne próby osłonięcia ich, i kierowałem moc we właściwe miejsce, pompując ją, aż nieruchomieli.
Frontowa brama! Słyszałem wołanie Akaszy. Mężczyźni na dziedzińcu byli martwi; kobiety płakały, rwąc sobie włosy z głów. Szedłem przez ruiny świątyni, mijając płaczki i zmarłych, nad którymi rozpaczały. Tłum przy wrotach klęczał w śniegu, nieświadomy tego, co wydarzyło się wewnątrz, i błagał rozpaczliwie.
— Dopuśćcie nas do sali pana, dopuśćcie nas do wizerunku i głodu pana!
Na widok Akaszy uderzyli w jeszcze głośniejszy ton. Kiedy zamki puściły i wrota się rozwarły, wyciągali ręce, by dotknąć jej szat.
Wiatr wył na przełęczy; dzwon na wieży dźwięczał pusto, słabo.
Znów słałem ich pokotem na ziemię, miażdżąc mózgi, serca i arterie. Nawet wiatr cuchnął krwią. Głos Akaszy przebił się przez straszliwy wrzask, nakazując kobietom, by się wycofały.
Zabijałem tak szybko, że przestałem to widzieć. Mężczyźni. Mężczyźni muszą umrzeć. Śpieszyłem się ku ostatecznemu rozwiązaniu, żeby każde stworzenie płci męskiej, które się poruszało, drgnęło lub zajęczało, zostało zabite.
Szedłem krętym szlakiem jak anioł z niewidzialnym mieczem. Aż wreszcie padli na kolana na całej długości zbocza i czekali na śmierć. Godzili się na nią z upiorną biernością!
Niespodziewanie poczułem jej uścisk, chociaż nie było jej nigdzie w pobliżu. W głowie usłyszałem słowa:
— Dobra robota, mój książę.
Nie mogłem się zatrzymać. To niewidzialne coś stało się teraz częścią mnie samego. Nie mogłem tego cofnąć i ukryć w sobie. Ona jednak uwięziła mnie w bezruchu i wtedy ogarnął mnie wielki spokój, jakby wstrzyknięto mi w żyły narkotyk. Wreszcie się uspokoiłem, moc skupiła się we mnie, stała częścią mnie i niczym więcej.
Odwróciłem się powoli. Popatrzyłem na czyste śnieżne wierzchołki, na idealnie czarne niebo i długie pasmo trupów ścielącej się na szlaku od wrót świątyni. Kobiety lgnęły jedna do drugiej, łkając i nie wierząc własnym zmysłom albo wydając ciche, straszliwe jęki. Czułem woń śmierci jak nigdy dotąd; opuściłem wzrok na strzępki ciała i strugi posoki plamiące moją odzież. A moje ręce! Moje ręce były niezwykle białe i czyste. Nie — pomyślałem — nie zrobiłem tego! Nie ja. Nie zrobiłem tego. Moje ręce są czyste!
Och, ale przecież zrobiłem to! Kimże jestem, jeśli byłem do tego zdolny? Tym, który uwielbiał to robić, uwielbiał wbrew rozsądkowi, uwielbiał, jak ludzie zawsze to uwielbiali, dążąc do absolutnej wolności wojny…
Wydawało się, że zapadła cisza.
Jeśli nawet jakieś kobiety płakały, to ja ich nie słyszałem. Nie słyszałem też wiatru. Poruszałem się, chociaż nie wiedziałem jak. Ukląkłem i wyciągnąłem dłoń ku ostatniemu mężczyźnie, którego zabiłem, leżącemu na śniegu jak połamana wiązka patyków; przeciągnąłem dłonią po zakrwawionych ustach, rozsmarowałem krew na rękach i przycisnąłem je do twarzy.
Przez dwieście lat nie zdarzyło mi się zabić i nie posmakować krwi, nie wziąć jej w siebie razem z życiem. To straszny czyn. W ciągu tych upiornych chwil umarło więcej, niż kiedykolwiek posłałem do przedwczesnych grobów. Stało się to tak łatwo, jak się myśli i oddycha. Och, żadna pokuta tego nie wymaże! Żadne usprawiedliwienie nie zatrze!
Stałem wpatrzony w swe zakrwawione palce i w śnieg; łkałem, chociaż jednocześnie byłem na siebie wściekły. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że nastąpiła jakaś zmiana. Coś działo się wokół mnie i miałem takie wrażenie, jakby zimne powietrze się ogrzało, a wiatr ucichł i zostawił w spokoju strome zbocze.
Zmiana objęła również mnie, łagodząc niepokój i nawet spowalniając bicie serca.
Płacze ustały! Kobiety szły dwójkami i trójkami w dół szlaku, jakby w transie, mijając umarłych. Można by pomyśleć, że rozlega się słodka muzyka i ziemia nagle obrodziła wiosennym kwieciem wszelkiego koloru i kształtu, a powietrze stało się wonne ponad wszelkie wyobrażenie.
Jednak czy naprawdę nic się nie stało? Kobiety mijały mnie w poblasku przygaszonych kolorów, w szmatach i jedwabiach, w ciemnych płaszczach. Otrząsnąłem się. Musiałem myśleć trzeźwo! Nie czas na dezorientację. Ta moc i te trupy nie były snem i nie mogłem, nie mogłem poddać się przemożnemu ukojeniu i spokojowi.
— Akaszo! — szepnąłem.
Podniosłem wzrok, nie dlatego że chciałem, ale dlatego, że musiałem, i ujrzałem ją stojącą na dalekim wzniesieniu, a kobiety, młode i stare, szły ku niej. Niektóre były tak osłabione z zimna i głodu, że inne musiały je nieść.
Zapadła cisza.
Akasza bez słów zwróciła się do zgromadzonych. Może używała ich języka, a może uczyniła to inaczej, bez związku z żadnym konkretnym językiem. Nie potrafię powiedzieć.
Oszołomiony patrzyłem, jak wyciąga ku nim ramiona. Czarne włosy opadały jej na plecy, a fałdy prostej szaty ledwo się poruszały w lekkim wietrze. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś równie pięknego jak ona. Jej uroda nie stanowiła tylko sumy fizycznych zalet, lecz była w jej czystym pogodnym spokoju, w samej esencji jej istoty, którą dostrzegałem duszą mojej duszy. Kiedy mówiła, ogarnęła mnie cudowna euforia.
— Nie lękajcie się — rzekła im. — Nastał kres panowania waszego boga i teraz możecie wrócić ku prawdzie.
Wśród wiernych rozległy się ciche hymny. Niektóre kobiety upadły przed nią na kolana. To chyba sprawiało jej przyjemność, a z pewnością nie miała nic przeciwko temu.
— Teraz musicie wrócić do wiosek — rzekła. — Musicie opowiedzieć tym, którzy wiedzieli o bogu krwi, że umarł. Zniszczyła go królowa niebios i zniszczy ona wszystkich mężczyzn, którzy nadal w niego wierzą. Królowa sprowadzi na ziemię nowe panowanie pokoju. Śmierć czeka tych mężczyzn, którzy znęcali się nad wami, ale musicie poczekać na mój znak.
Kiedy przerwała, znów rozległy się hymny o Królowej Niebios, Bogini, Dobrej Matce. Stara liturgiczna pieśń śpiewana w tysiącach języków na całym świecie znajdowała nową formę.
Otrząsnąłem się. Zrobiłem to świadomie. Musiałem zrozumieć ten urok! To była sztuczka mocy, tak jak zabijanie było sztuczką mocy — czymś definiowalnym i dającym się zmierzyć, a jednak nadal czułem się odurzony jej widokiem, hymnami, pieszczącym uściskiem tego uczucia, że wszystko jest dobrze, wszystko jest takie, jak być powinno. Wszyscy jesteśmy bezpieczni.
Z rozjaśnionych słońcem głębokich pokładów śmiertelnej pamięci powrócił dzień podobny do wielu innych wcześniej, kiedy w maju w naszej wiosce koronowaliśmy posążek Maryi Dziewicy wśród rzędów słodko pachnących kwiatów, przy wtórze cudownych pieśni. Ach, cóż to był za uroczy moment, kiedy podnoszono koronę białych lilii i wkładano ją na osłoniętą welonem głowę Maryi. Wieczorem wracałem do domu, śpiewając te hymny. W starej książeczce do nabożeństwa znalazłem obrazek Dziewicy i napełnił mnie takim zachwytem i cudownym religijnym zapałem, jaki czułem teraz.
Z jeszcze dalszej głębi mojego „ja”, stamtąd, dokąd słońce nigdy nie zajrzało, napłynęła myśl, że jeśli wierzę w nią i w to, co mówi, to w takim razie ten czyn, którego nie sposób opisać, ta rzeźnia, której dokonałem na kruchych i bezbronnych śmiertelnych, będzie jakoś odkupiona.
„Teraz zabijaj w moim imieniu i dla mojej sprawy; daję ci największą wolność, jaką kiedykolwiek otrzymał człowiek: mówię ci, że zabijanie twoich śmiertelnych braci jest słuszne”.
— Idźcie — rzekła. — Opuśćcie na zawsze świątynię. Zostawcie zmarłych śniegowi i wiatrowi. Powiedzcie ludziom, że nadchodzi nowa era, w której mężczyźni, którzy sławią śmierć i zabijanie, zbiorą swoje żniwo; a era pokoju będzie wasza. Wrócę do was. Wskażę wam drogę. Oczekujcie mojego przyjścia. Wtedy powiem wam, co musicie uczynić. Na razie wierzcie we mnie i w to, co ujrzałyście. I powiedzcie innym, by też uwierzyli. Niech mężczyźni przybędą i ujrzą to, o czym im opowiecie, a wy czekajcie na znaki ode mnie.
Ruszyły razem, aby spełnić jej polecenie; zbiegły górskim szlakiem ku wiernym, którzy uciekli przed masakrą; ich wołania — przenikliwe i ekstatyczne — rozległy się w śnieżnej pustce.
Wysoko na wzgórzu dzwon świątynny wydał kolejny głuchy dźwięk. Wiejący w dolinie wiatr szarpał skąpym odzieniem umarłych. Zaczął padać śnieg; stopniowo gęstniał, zakrywając brązowe kończyny i twarze, twarze z otwartymi oczami.
Dobre samopoczucie odpłynęło. Trzeba było stanąć twarzą w twarz z ponurą rzeczywistością. Te kobiety, to nawiedzenie… Trupy na śniegu! Niezaprzeczalne dowody mocy, niszczycielskiej i niepowstrzymanej.
Łagodny dźwięk złamał ciszę; to był odgłos przedmiotów roztrzaskujących się w wyniosłej świątyni, spadających i pękających na kawałki.
Pękały dzbany z oliwą, przewracały się kadzielnice. Ogień rozprzestrzeniał się z cichym szeptem. Wreszcie ujrzałem dym, gęsty, czarny, bijący z dzwonnicy i znad całego tylnego muru.
Dzwonnica zadrżała; wielki huk odbił się echem od dalekich skalnych zboczy; a potem posypały się głazy i dzwonnica runęła w dolinę, a dzwon z ostatnim uderzeniem serca znikł w puszystej białej przepaści.
Ogień pożarł świątynię.
Nie mogłem oderwać od niej oczu, chociaż zachodziły mi łzami od dymu pędzonego w dół szlaku wraz z drobinami popiołu i sadzy.
Mimo padającego śniegu nie było mi zimno. Nie byłem też wyczerpany po trudzie zabijania. Natomiast moje ciało stało się bielsze niż kiedykolwiek. Nabierałem powietrza tak umiejętnie, że nie słyszałem swojego oddechu; nawet serce biło mi łagodniej, równiej. Tylko dusza była posiniaczona i obolała.
Po raz pierwszy w życiu, zarówno śmiertelnym, jak i nieśmiertelnym, bałem się, że mogę umrzeć. Obawiałem się, że ona może mnie zniszczyć, i to nie bez powodu, gdyż wiedziałem, że już nigdy nie powtórzę tego, co zrobiłem. Nie mogłem być częścią jej planu. Modliłem się, żebym nie był do tego zmuszony, żebym miał siłę odmówić.
Poczułem jej dłonie na moich ramionach.
— Odwróć się i spójrz na mnie, Lestacie — rzekła.
Wykonałem jej polecenie. Oto miałem przed sobą najbardziej uwodzicielskie piękno, jakie kiedykolwiek wiedziałem.
— Jestem twoja, miłości moja — mówiła bez słów. — Jesteś moim jedynym towarzyszem, moim najdoskonalszym instrumentem. Wiesz o tym, czyż nie tak?
Znów przywołałem na pomoc rozsądek. Gdzie jesteś, Lestacie! Czy zamierzasz uchylić się przed otworzeniem swojego serca?
— Akaszo, pomóż mi — szepnąłem. — Powiedz mi, czemu chciałaś, żebym zabijał? Co miały znaczyć tamte słowa, że mężczyźni będą ukarani? Że na ziemi zapanuje pokój? — Jakże głupio brzmiały moje słowa. Patrząc w jej oczy, nadal wierzyłem, że jest boginią. Miałem wrażenie, że wysysa ze mnie przekonanie o własnej słuszności, jakby to była tylko krew.
Nagle zatrząsłem się ze strachu. Po raz pierwszy odczułem, co znaczy „trząść się ze strachu”. Wreszcie wyrzuciłem z siebie:
— W imię jakiej moralności?
— W imię mojej moralności! — odpowiedziała, a jej nieznaczny uśmiech był równie piękny jak uprzednio. — Ja stoję za tym wszystkim, ja jestem powodem, usprawiedliwieniem, prawem! — Gniew sprawił, że miała lodowaty głos, ale jej oblicze pozostało nieruchome i słodkie. — Teraz posłuchaj mnie, piękny. Kocham cię. Obudziłeś mnie z długiego snu i dla wielkiej sprawy; wystarczy mi spojrzeć na ciebie, by zakosztować radości, wystarczy mi zobaczyć światło twoich niebieskich oczu, usłyszeć dźwięk twojego głosu. Widok twojej śmierci sprawiłby mi ból, jakiego nie potrafiłbyś pojąć. Wzywam jednak gwiazdy na świadków, pomożesz mi w mojej misji lub będziesz jedynie instrumentem początku, jak Judasz dla Jezusa Chrystusa. I zniszczę cię, jak Chrystus zniszczył Judasza, kiedy tylko przestaniesz być użyteczny.
Opanowała mnie furia. Nie potrafiłem się powstrzymać. Lęk niezwykle szybko przerodził się w gniew, wszystko we mnie wrzało.
— Jak śmiesz mówić takie rzeczy! — powiedziałem. — Jak możesz wysyłać te nieświadome niczego dusze, napoiwszy je szalonymi kłamstwami!
Przypatrywała mi się w milczeniu z posągową twarzą; wydawało się, że mnie zmiecie. Pomyślałem: — No cóż, nastała ta chwila. Umrę jak Azim. Nie uratuję Gabrieli ani Louisa. Nie uratuję Armanda. Nie będę walczył, bo to na nic. Nie poruszę się, kiedy to nastąpi. Może zagłębię się mocno w sobie, jeśli będę musiał uciec przed bólem. Znajdę jakąś iluzję, jak zrobiła to Mała Jenks, i będę się jej kurczowo trzymał, aż przestanę być Lestatem.
Nie poruszyła się. Ogień na wzgórzu nadal płonął, a śnieg gęstniał.
— Naprawdę nie boisz się niczego? — powiedziała.
— Boję się ciebie.
— Och, nie, nie sądzę.
— Boję się — skinąłem głową. — Powiem ci, kim jestem naprawdę. Robakiem na obliczu ziemi. Niczym więcej. Obmierzłym zabójcą ludzkich istot. Ale ja wiem, kim jestem! Nie udaję kogoś innego! Powiedziałaś tym nieświadomym ludziom, że jesteś Królową Niebios! Jak zamierzasz odkupić te słowa i do czego one doprowadzą głupie i niewinne umysły?
— Co za arogancja — powiedziała łagodnie. — Co za niewiarygodna arogancja. A mimo to kocham cię. Kocham twoją odwagę, nawet lekkomyślność, która zawsze była twoim zbawieniem. Kocham nawet twoją głupotę. Nie rozumiesz? Nie ma takiej obietnicy, której bym nie dotrzymała! Ze mną umrą mity! Ja jestem Królową Niebios. I niebiosa wreszcie zapanują na ziemi. Wystarczy mi powiedzieć, kim jestem, i tym jestem!
— O Panie, o Boże — szepnąłem.
— Nie wymawiaj tych pustych słów. One nigdy nie znaczyły nic dla nikogo! Stoisz w obliczu jedynej bogini, jaką kiedykolwiek znałeś! Jesteś jedynym bogiem, jakiego ci ludzie kiedykolwiek poznają! No cóż, teraz musisz myśleć jak bóg, mój piękny. Musisz sięgnąć poza swoje egoistyczne ambicyjki. Nie pojmujesz, co się stało?
— Nic nie wiem — potrząsnąłem głową. — Wpadam w szaleństwo.
— Jesteśmy spełnieniem ich marzeń, Lestacie. — Roześmiała się, odrzucając głowę. — Nie możemy ich zawieść. Jeśli to zrobimy, prawda, którą żyje ziemia pod naszymi stopami, będzie zdradzona.
Odwróciła się ode mnie. Wróciła na kopczyk przykrytych śniegiem kamieni, na którym stała poprzednio. Patrzyła w dolinę, na szlak wykuty w skale, na powracających pielgrzymów.
Słyszałem krzyki odbijające się echem od góry. Słyszałem mężczyzn umierających tam w dole, kiedy niewidzialna uderzyła ich swoją mocą, wielką, uwodzicielską mocą. Słyszałem kobiety bredzące o cudach i wizjach. A potem podniósł się wielki, obojętny wiatr, pochłaniając wszystko. Przez chwilę widziałem jej połyskliwą twarz. Podeszła ku mnie. Pomyślałem, że to znowu nadchodzi śmierć, że wracają wilki i że nie mam się gdzie schować; wtedy zamknąłem oczy.
Kiedy się obudziłem, byłem w małym domu. Nie wiedziałem, jak się tam znalazłem ani kiedy odbyła się rzeź w górach. Zatonąłem w głosach i od czasu do czasu nachodził mnie sen, straszliwy, a jednak znajomy sen. W tym śnie widziałem dwie rude kobiety. Klęczały przy ołtarzu, na którym złożono trupa w oczekiwaniu na jakiś rytuał, jakiś bardzo ważny obrzęd. Rozpaczliwie starałem się zrozumieć sens snu, wydawało mi się bowiem, że wszystko od tego zależy; nie wolno mi go było znowu zapomnieć.
Jednak po chwili wszystko się rozpłynęło. Pojawiły się głosy i niechciane obrazy; rzeczywistość była zbyt natrętna.
Leżałem w ciemnym i brudnym pomieszczeniu pełnym plugawych woni. Wszystkie rudery wokół były zamieszkane przez wynędzniałych śmiertelnych, żyjących z dziećmi płaczącymi z głodu, wśród smrodu smażonych ryb i przypalonego tłuszczu.
Toczyła się tam wojna, nie pogrom na górskim stoku, ale prawdziwa, staromodna dwudziestowieczna wojna. Z umysłów cierpiących wychwytywałem obrazy czepiające się pamięci jak lepki śluz — nie kończącą się panoramę rzezi i zagrożenia — spalone autobusy, ludzie uwięzieni w środku i tłukący w okna, eksplodujące ciężarówki, kobiety i dzieci uciekające przed ogniem karabinów maszynowych.
Leżałem na podłodze, jakby ktoś mnie tam cisnął. Akasza stała w drzwiach, ciasno owinięta peleryną aż po same oczy, wytężając oczy w mroku.
Kiedy wstałem i podszedłem do niej, zobaczyłem błotnistą uliczkę pełną kałuż i szereg ruder, z których część przykryto blaszanymi dachami, a inne zaledwie namokniętymi gazetami. Pod ścianami spali brudni ludzie, od stóp do głów otuleni w szmaty, jakby w całuny. To nie byli umarli i szczury, przed którymi się bronili, wiedziały o tym. Szczury skubały zawoje, a ludzie rzucali się i dygotali przez sen.
Było gorąco i żar potęgował panujący smród uryny, odchodów, wymiocin umierających dzieci. Czułem nawet głód tych maleństw, płaczących w spazmach. Czułem głęboki morski zapach rynsztoków i dołów kloacznych.
To nie była wioska, a tylko skupisko chat i szop. Trupy leżały między ruderami. Szerzyła się zaraza… Starcy i chorzy siedzieli w ciemności, milcząc, nie śniąc o niczym lub być może o śmierci, czyli również o nicości, podczas gdy dzieci płakały.
Z uliczki przywlekło się małe dziecko z wzdętym brzuchem, rozkrzyczane i pocierające drobną piąstką spuchnięte oko.
Chyba nie zauważyło nas w ciemności. Szło od drzwi do drzwi, coraz dalej, jego gładka brązowa skóra lśniła w słabych błyskach kuchennych ognisk.
— Gdzie jesteśmy? — spytałem.
Kiedy odwróciła się i łagodnie pogładziła mnie po głowie i po twarzy, byłem zaskoczony. Poczułem ulgę. Jednak cierpienia, na które patrzyłem, były zbyt wielkie, żeby ta ulga mogła mieć znaczenie. A więc Akasza mnie nie zniszczyła; przywiodła mnie do piekła. W jakim celu? Wszędzie wokół czułem nędzę i rozpacz. Co mogło odmienić cierpienia tych biedaków?
— Mój biedny wojowniku — powiedziała. Oczy miała pełne krwawych łez. — Nie wiesz, gdzie jesteśmy? Czy mam ci wyrecytować litanię tych nazw? — Mówiła powoli, z ustami przy moim uchu. — Kalkuta, jeśli sobie życzysz, lub Etiopia czy też ulice Bombaju; te biedne dusze mogą być wieśniakami z Cejlonu, Pakistanu lub Nikaragui. Nie ma znaczenia, co to jest; ważne, ile tego jest, ważne, że istnieje wokół oaz waszych lśniących zachodnich miast. To trzy czwarte świata! Otwórz oczy, ukochany, posłuchaj ich modlitw, posłuchaj milczenia tych, którzy nauczyli się nie modlić o nic, bo nicość zawsze była ich udziałem, bez względu na to, jakie jest imię ich narodu, miasta, plemienia.
Wyszliśmy razem na błotnistą ulicę; mijaliśmy pryzmy nawozu i brudne kałuże, głodujące psy i szczury przebiegające drogę. Jaszczurki wiły się pośród kamieni. Czerń mrowiła się komarami. Włóczędzy spali w długim rowie obok pełnego rynsztoka. Dalej, w bagnie, gniły trupy, rozdęte i zapomniane.
Daleką szosą jeździły ciężarówki, ich łomot przeszywał duchotę i żar jak burzowy grom. Nędza i rozpacz tej okolicy zatruwały mnie jak gaz. To był poszarpany skraj Ogrodu Bestii w świecie, w którym nadzieja nie mogła zakwitnąć. To był ściek.
— Co możemy zrobić? — szepnąłem. — Czemu tu przybyliśmy? — Znów nie mogłem pozbierać myśli w obliczu jej urody, tchnienia współczucia, które nagle mi się udzieliło i sprawiło, że łzy napłynęły mi do oczu.
— Możemy odzyskać świat — powiedziała — tak jak ci mówiłam. Możemy sprawić, że mity staną się rzeczywistością i przyjdzie czas, kiedy to, że ludzie kiedykolwiek zaznali takiego poniżenia, stanie się tylko mitem. Postaramy się o to, miłości moja.
— Tylko oni mogą temu zaradzić. To nie tylko ich obowiązek, to ich prawo. Jak możemy im pomóc, nie prowadząc zarazem do katastrofy?
— Zadbamy, by do niej nie doszło — rzekła ze spokojem — ale ty wciąż nie rozumiesz. Nie zdajesz sobie sprawy z siły, którą posiadasz. Nic nie może nas zatrzymać. Zastanów się dobrze. Nie jesteś jeszcze gotowy i nie będę więcej cię przymuszać. Kiedy znów będziesz dla mnie zabijał, musisz mi wierzyć bez zastrzeżeń i być przekonany bez zastrzeżeń. Bądź pewien, że cię kocham i wiem, że serce nie może się niczego nauczyć w ciągu jednej nocy. Ucz się jednak — patrz i słuchaj.
Wróciła na ulicę. Przez chwilę była jedynie szczupłym kształtem poruszającym się wśród cieni. Nagle usłyszałem, jak w szopach budzi się życie, i zobaczyłem wyłaniające się kobiety i dzieci. Śpiące postaci zaczęły się poruszać. Cofnąłem się w ciemność.
Dygotałem. Rozpaczliwie chciałem coś zrobić, błagać ją o cierpliwość!
Znów udzieliło mi się wrażenie spokoju, nastrój idealnego szczęścia i znów sięgnąłem wspomnieniem do francuskiego kościółka z czasów mojego dzieciństwa, do chwili, kiedy zaczęły się śpiewy. Przez łzy ujrzałem rozmigotany ołtarz. Zobaczyłem wizerunek Maryi Dziewicy, jaśniejący kwadrat złota nad kwiatami; usłyszałem „Zdrowaś Maria”, szeptane, jakby to było zaklęcie. Pod łukami Notre Dame usłyszałem księży śpiewających „Salve Regina”.
Jej głos rozbrzmiał czysto, niepowstrzymanie jak poprzednio, jakby rozlegał się w mojej głowie, a do śmiertelnych z pewnością dotarł z tą samą nieodpartą mocą. Sam rozkaz był bez słów; a jego istota była poza wszelką dyskusją — rozpoczyna się nowy porządek, nowy świat, w którym poniewierani i ranni znajdą wreszcie pokój i sprawiedliwość. Kobiety i dzieci zostały wezwane do powstania i zabicia wszystkich mężczyzn w tej wiosce. Wszyscy mężczyźni poza jedynym na sto powinni być zabici i wszystkie niemowlęta płci męskiej, poza jedynym na sto, również natychmiast miały być zabite. Kiedy się to stanie, na całej ziemi wzdłuż i wszerz zapanuje pokój; nie będzie więcej wojen, zapanuje sytość i dostatek.
Groza spętała mi język i członki. Ogarnięty paniką słyszałem oszalałe wrzaski kobiet. Śpiący włóczędzy wokół mnie rozwijali szmaty tylko po to, by natychmiast umrzeć tak, jak na moich oczach umierali mężczyźni w świątyni Azima.
Ulica rozbrzmiewała krzykami. Wśród cieni i błysków widziałem uciekających ludzi, mężczyzn wybiegających z domów i natychmiast padających w błoto. Na drodze ciężarówki stawały w płomieniach, opony piszczały, kiedy kierowcy tracili panowanie nad kierownicami. Metal wbijał się w metal, wybuchały baki z paliwem; noc była pełna oranżowego światła. Pędząc od domu do domu, kobiety osaczały mężczyzn i tłukły ich wszystkim, co im wpadło w ręce. Czy to osiedle z szop i ruder widziało kiedyś taką witalność jak teraz, w imię śmierci?
A ona, Królowa Niebios, uniosła się ponad blaszanymi dachami, wyraźna delikatna postać jaśniejąca na tle chmur, jakby była z białego dymu.
Zamknąłem oczy i odwróciłem się do ściany, zaciskając palce na luźnym kamieniu. Pomyśleć, że ona i ja byliśmy tak materialni jak ten kawałek skały. A jednak nie byliśmy z tego świata. Nigdy. I nie tu było nasze miejsce! Nie mieliśmy prawa.
Nawet płacząc, byłem w słodkim objęciu rzuconego przez nią uroku; miałem słodkie senne wrażenie, że otaczają mnie kwiaty, słyszałem powolną muzykę o nieodparcie zachwycającym rytmie, czułem ciepłe powietrze napływające do płuc; dotykałem starych kamiennych płyt pod stopami.
Przede mną, niczym w doskonałej halucynacji, rozpościerały się łagodne zielone wzgórza — świat bez wojny i nędzy. Kobiety przechadzały się wolne i bez lęku, kobiety, które nawet prowokowane, nie uciekają się do gwałtu, tak bliskiego sercu każdego mężczyzny.
Wbrew woli ociągałem się z opuszczeniem tego świata, ignorując łomot ciał padających na mokrą ziemię oraz ostatnie przekleństwa i okrzyki zabijanych.
W wielkich sennych przebłyskach widziałem całe miasta przemienione; widziałem ulice wolne od strachu przed bezsensownym zniszczeniem; miasta, gdzie ludzie żyli bez lęku i rozpaczy. Domy nie były już fortecami; ogrody nie potrzebowały murów.
— Och, Mariuszu, pomóż mi — szepnąłem, a słońce spływało na trzypasmowe jezdnie i nie kończące się zielone pola. — Błagam, błagam, pomóż mi.
Potem wstrząsnęła mną inna wizja, wypierając rzucony urok. Znów zobaczyłem pola, ale nie było słońca; nie było to żadne realne miejsce. Oglądałem je oczami kogoś lub czegoś pędzącego z niewiarygodną prędkością. Ale kim był ów ktoś? Jaki był cel jego wędrówki? Kto wysyłał tę wizję, potężną, nie dającą się zignorować? Dlaczego?
Przepadła tak szybko, jak się pojawiła.
Powróciłem pod walącą się arkadę pałacu, pomiędzy rozrzucone trupy; patrzyłem przez łukowate wejście na biegnące postaci; słyszałem piskliwe okrzyki zwycięstwa i triumfu.
— Wyjdź, mój wojowniku, abym mogła cię zobaczyć — powiedział mi jej głos. — Chodź do mnie.
Stała przede mną z wyciągniętymi ramionami. Przez chwilę stałem nieruchomy, a potem podszedłem do niej, oszołomiony i posłuszny, czując na sobie pełne czci spojrzenia kobiet. Kiedy zeszliśmy się z Akaszą, upadły na kolana. Jej dłonie zacisnęły się zbyt mocno; czułem łomot swego serca. Akaszo, to kłamstwo, straszne kłamstwo — mówiłem do niej w myślach. — Zło tu zasiane będzie kwitło przez wiek.
Nagle świat się zakołysał. Już nie staliśmy na ziemi. Obejmowała mnie i wznosiliśmy się nad blaszane dachy, a kobiety w dole biły pokłony i machały rękami, dotykając czołami błota.
— Oto cud, oto Matka, oto Matka i Jej Anioł…
W jednej chwili wioska stała się tylko dalekim skupiskiem srebrnych dachów, a cała ta nędza — zastygłą magiczną sztuczką. Po raz kolejny podróżowaliśmy na skrzydłach wiatru.
Obejrzałem się za siebie, próbując rozpoznać miejsce — ciemne bagna, światła pobliskiego miasta, cienki pasek szosy, na której nadal płonęły przewrócone ciężarówki. Ona miała rację, to naprawdę nie miało znaczenia.
Cokolwiek miało się stać, właśnie się zaczęło, i nie wiedziałem, kto mógłby to zatrzymać.
Kiedy Maharet zamilkła, wszystkie oczy spoczęły na niej. Znów zaczęła mówić. Słowa płynęły z jej ust spontanicznie, chociaż opowiadała powoli i z namysłem. Nie była smutna, gdyż rekonstrukcja dawnych wydarzeń dawała jej kolejną okazję, by się nad nimi zastanowić.
— Otóż kiedy mówię, że siostra i ja byłyśmy czarownicami, mam na myśli to, że odziedziczyłyśmy po naszej matce… jak ona odziedziczyła po swojej… moc porozumiewania się z duchami, korzystania z ich usług i w drobnych, i ważnych sprawach. Potrafiłyśmy wyczuć ich obecność… duchy są przeważnie niewidzialne dla ludzkich oczu… i one garnęły się do nas.
Takie osoby jak my były wielce szanowane przez nasz lud, proszono je o rady, cuda i przepowiadanie przyszłości, a czasem o uspokojenie duchów zmarłych.
Byłyśmy uważane za istoty dobre i miałyśmy swoje miejsce w porządku rzeczy.
Jak mi wiadomo, czarownice były zawsze. Teraz też są, chociaż większość z nich nie wie, jaką ma moc i jak jej używać. Ponadto są tak zwani jasnowidze czy media albo nawet detektywi zjawisk nadzmysłowych. Ci ludzie, z niepojętych powodów intrygują duchy, które lgną do nich jak muchy do miodu. A chcąc zwrócić ich uwagę, duchy sięgają po wszelkie możliwe sztuczki.
Co do samych duchów, to wiem, że ciekawi was ich natura i właściwości i że żadne z was nie wierzy w opowieść Lestata o tym, jak zostali stworzeni Matka i Ojciec. Nie jestem pewna, czy sam Mariusz w to wierzył, kiedy opowiadał tę starą historię lub kiedy przekazywał ją Lestatowi.
Mariusz skinął głową. Zawsze miał liczne wątpliwości. Maharet poprosiła jednak o cierpliwość.
— Bądźcie dla mnie wyrozumiali — powiedziała. — Opowiem wam wszystko, co wiedzieliśmy o duchach, a co pokrywa się z tym, co wiem o nich teraz. Oczywiście, to zrozumiałe, że inni mogą inaczej nazywać te jestestwa. Mogą określać je raczej w poetyce języka nauki, przeciwnie niż ja to czynię.
Duchy zwracały się do nas jedynie telepatycznie. Jak powiedziałam, były niewidzialne, ale wyczuwalne; miały wyraźnie określone osobowości i nasza rodzina czarownic przez wiele pokoleń nadawała im różne imiona.
Odwiecznym zwyczajem czarowników dzieliliśmy je na dobre i złe, ale nic nie wskazuje na to, by one same miały poczucie dobra i zła. Złe duchy były otwarcie wrogie wobec ludzi i lubiły płatać złośliwe figle, takie jak rzucanie kamieniami, sprowadzanie wiatru i uprzykrzanie życia na inne sposoby. Duchy, które nawiedzają ludzi, są często złe; a te które nawiedzają domy i są nazywane poltergeistami, również należą do tej kategorii.
Dobre duchy potrafiły kochać i zazwyczaj same chciały być kochane. Rzadko zdobywały się na złośliwości z własnej woli. Odpowiadały na pytania związane z przyszłością, opowiadały nam, co dzieje się w odległych miejscach, a dla bardzo potężnych czarownic, takich jak moja siostra i ja, były gotowe wykonać największą i najbardziej wyczerpującą sztuczkę: potrafiły Sprowadzać wiatr.
Jednak jak widzicie, takie określenia jak „dobry” i „zły” nie odnosiły się do istoty tych bytów. Dobre duchy były użyteczne, złe — niebezpieczne i szarpiące nerwy. Zwracanie uwagi na złe duchy — zachęcanie ich do pozostania — było dopraszaniem się nieszczęścia, jako że w istocie nie dawały się kontrolować.
Masa dowodów świadczyła o tym, że te tak zwane złe duchy zazdrościły nam jednoczesnego posiadania ciała i duszy, możliwości rozkoszowania się mocami fizycznymi z zachowaniem duchowej umysłowości. Jest bardzo prawdopodobne, że ta cielesno-duchowa mieszanka niezwykle intryguje duchy i jest dla nich magnesem; ale też drażni ona złe duchy, one bowiem chciałyby zaznać rozkoszy cielesnych, a nie mogą. Dobre duchy nie doznają takich przykrości.
Na pytania o ich pochodzenie duchy odpowiadały nam, że istnieją od zawsze. Chwaliły się, że obserwowały, jak ludzie przemieniali się ze zwierząt w to, czym są teraz. Nie wiedzieliśmy, co chcą osiągnąć takimi uwagami. Myśleliśmy, że żartują albo po prostu kłamią. Ale z drugiej strony badanie ludzkiej ewolucji prowadzi do wniosku, że duchy były świadkiem tego rozwoju. Pytane o swoją naturę — o to, jak zostały stworzone i przez kogo — no cóż… nigdy nie odpowiedziały. Nie sądzę, by rozumiały, o co chodzi. Wydawały się obrażone lub nawet lekko wystraszone, a czasem uznawały całą rzecz za zabawną.
Uważam, że któregoś dnia pojawi się naukowe wytłumaczenie tych zjawisk. Jest to, moim zdaniem, wyrafinowana równowaga materii i energii, tak samo czarodziejska jak elektryczność lub fale radiowe, kwarki lub atomy, czy też głos w słuchawce telefonicznej — zjawiska, które wydawałyby się nadprzyrodzone zaledwie dwieście lat temu. Co prawda, poetyka języka nowoczesnej nauki pomogła mi lepiej je zrozumieć niż jakiekolwiek filozoficzne narzędzie. Niemniej jednak instynkt sprawia, że trzymam się mojego starego języka.
Mekare utrzymywała, że czasem je widzi i że są to maleńkie materialne rdzenie i wielka ilość wirującej energii, co porównywała do burzy z piorunami i wiatrem. Mówiła, że w morzu pływają stwory ukształtowane równie egzotycznie, a owady też przypominają duchy. Zawsze widziała je nocą i nigdy dłużej niż sekundę, a i to jedynie wtedy, kiedy były rozwścieczone.
Powiadała, że są gigantycznych rozmiarów, ale to samo mówiły i one. Mówiły, że nie potrafimy sobie wyobrazić, jakie są wielkie, ale też uwielbiały się przechwalać. Kiedy się ich słuchało, trzeba było odsiewać ziarno od plew.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że potrafią oddziaływać na świat fizyczny z wielką mocą. Jak inaczej poltergeisty przesuwałyby przedmioty? I jak inne duchy ściągałyby chmury, by sprowadzić deszcz? Jednakże mimo wielkiej energii, którą dysponują, ich dokonania są bardzo skąpe. Kiedy się to zrozumiało, miało się nad nimi kontrolę. Potrafią zrobić tylko tyle i nic więcej i dobra czarownica zawsze doskonale to wiedziała.
Bez względu na to, jaki jest materialny zarys tych jestestw, nie mają wyraźnych biologicznych potrzeb. Nie starzeją się, nie zmieniają. A klucz pozwalający zrozumieć ich dziecięce i kapryśne usposobienie jest następujący: nie potrzebują niczego robić; poruszają się bez celu, nieświadome czasu, bo nie mają potrzeby o niego dbać, i robią, na co tylko im przyjdzie ochota. Niewątpliwie widzą nasz świat, będąc jego częścią, ale nie potrafię zgadnąć, jak go widzą.
Nie mam pojęcia, dlaczego czarownice ich fascynują bądź interesują. Ale tak właśnie jest: gdy widzą czarownicę, biegną do niej, ujawniają się, a kiedy ta zwróci na nie uwagę, czują się niebywale zaszczycone. Są na rozkazy, aby zdobyć więcej uwagi, a w niektórych przypadkach — miłość.
W miarę zacieśniania się kontaktów są gotowe z miłości do czarownic skupić się na różnych zadaniach. To je wyczerpuje, ale zarazem są wniebowzięte, gdy mogą zrobić na ludziach wrażenie.
Wyobraźcie sobie, ile mają uciechy, słuchając modlitw i próbując na nie odpowiedzieć, kręcąc się przy ołtarzach i wywołując gromy po złożeniu ofiary. Kiedy jasnowidz wywołuje ducha zmarłego przodka, by porozmawiał ze swoimi potomkami, są w siódmym niebie, plotą, podszywając się pod zmarłego, chociaż oczywiście nim nie są; telepatycznie czerpią informacje z głowy potomków, aby tym bardziej ich zwodzić.
Z pewnością wszyscy znacie wzorzec ich zachowania. Wciąż wygląda tak samo, jak w tamtych czasach. Inna jest jednak postawa ludzi wobec tego, co one robią, i ta różnica ma podstawowe znaczenie.
Kiedy obecnie duch nawiedza dom i wygłasza przepowiednie, korzystając ze strun głosowych pięcioletniego dziecka, nikt w to nie wierzy oprócz naocznych świadków. Nie staje się to podstawą wielkiej religii.
Wygląda na to, że człowiek z czasem uodpornił się na takie zjawiska; być może znalazł się na wyższym szczeblu ewolucji i wygłupy duchów już nie mieszają mu w głowie. A chociaż religie wciąż trwają — stare religie, wyrosłe z bardziej mrocznych epok — szybko tracą wpływ wśród warstw oświeconych.
O tym jednak później. Pozwólcie, że teraz będę nadal opisywać cechy czarownicy, jako że wiąże się to ze mną i moją siostrą oraz z tym, co się nam przytrafiło.
W naszej rodzinie cechy te przechodziły z pokolenia na pokolenie. Może to coś fizycznego, jako że przejawiało się w linii żeńskiej i niezmiennie objawiało takimi fizycznymi atrybutami jak zielone oczy i rude włosy. Jak wszyscy wiecie — dowiedziawszy się w taki czy inny sposób od chwili przybycia do tego domu — moje dziecko, Jesse, było czarownicą. Podczas pracy w Talamasce dzięki swym talentom przynosiła spokój ludziom prześladowanym przez duchy i upiory.
Oczywiście, upiory są też duchami. Są to niewątpliwie duchy tych, którzy byli ludźmi; podczas gdy duchy, o których mówię, są czymś zupełnie innym. Jednakże niczego nie można być w tej sprawie zbyt pewnym. Bardzo stary ziemski upiór może zapomnieć, że kiedykolwiek był żywą istotą. Niewykluczone, iż bardzo złośliwe duchy to upiory i dlatego są tak głodne rozkoszy ciała; a kiedy opętają jakąś biedną ludzką istotę, rzygają sprośnościami. Dla nich ciało jest plugastwem i chcą zmusić ludzi, by wierzyli, że erotyczne rozkosze są złem równie jak ono niebezpiecznym i niedobrym.
Tak naprawdę jednak, biorąc pod uwagę skłonność duchów do kłamstwa, nie ma sposobu, by dowiedzieć się, dlaczego postępują tak, a nie inaczej, oczywiście zwłaszcza wtedy, kiedy nie chcą nic powiedzieć. Być może ich obsesja na punkcie erotyki jest zaczerpnięta z umysłów ludzi, którzy zawsze mieli poczucie winy na tym tle.
Wracając do najważniejszej sprawy, w naszej rodzinie to przeważnie kobiety były czarownicami. W innych rodzinach ujawniają się także u mężczyzn czarodziejskie zdolności. Mogą też z jakiegoś niepojętego powodu ujawnić się u kogoś w dojrzałej postaci.
Tak się złożyło, że nasza rodzina była prastarą gałęzią czarownic. Mogliśmy doszukać się czarownic pięćdziesiąt pokoleń wstecz, do, jak go nazywaliśmy, Czasu Przed Księżycem. Oznacza to, że wedle naszego przekonania żyłyśmy w bardzo wczesnym okresie historii ziemi, zanim księżyc pojawił się na nocnym niebie.
Legendy naszego ludu opowiadają o pojawieniu się księżyca i towarzyszących temu powodziach, burzach i trzęsieniach ziemi. Czy tak było naprawdę — nie wiem. Wierzyliśmy, że naszymi świętymi gwiazdami były Plejady czy też Siedem Sióstr, że wszystkie błogosławieństwa pochodzą z tej konstelacji, ale nigdy nie udało mi się dowiedzieć, dlaczego tak było.
Mówię teraz o starych mitach, wierzeniach ludzi żyjących przed moim urodzeniem. A ci, którzy kontaktują się z duchami, są z oczywistych powodów raczej sceptyczni w tych sprawach.
A jednak nauka nawet teraz nie potrafi zaprzeczyć opowieściom o Czasie Przed Księżycem ani ich potwierdzić. Pojawienie się księżyca — i wynikłe stąd siły grawitacji — zostało teoretycznie wykorzystane do wyjaśnienia przesunięcia się czap polarnych i przebiegu ostatnich epok lodowcowych. Może jest jakaś prawda w tych starych opowieściach, które pewnego dnia zostaną potwierdzone.
Cokolwiek by się stało, ta gałąź naszej rodziny była stara. Nasza matka była potężną czarownicą, której duchy opowiadały rozliczne tajemnice wyczytane w ludzkich umysłach. Miała wielki wpływ na niespokojne duchy zmarłych.
W Mekare i we mnie jej moc podwoiła się, jak to często bywa z bliźniaczkami. Każda z nas była dwa razy potężniejsza od matki. Jeśli zaś chodzi o moc, którą dysponowałyśmy, to była ona niezmierzona. Już leżąc w kołyskach, rozmawiałyśmy z duchami. Kiedy się bawiłyśmy, one nas otaczały. Jako bliźniaczki stworzyłyśmy nasz tajny język, którego nie rozumiała nawet matka. Duchy jednak rozumiały wszystko, co im powiedziałyśmy; potrafiły nawet odpowiadać nam w tym tajnym języku.
Zrozumcie, nie opowiadam tego, żeby się pysznić. To byłoby absurdalne. Opowiadam wam o tym, żebyście pojęli, kim byłyśmy dla siebie nawzajem i dla naszego ludu, zanim żołnierze Akaszy i Enkila wkroczyli na nasze ziemie. Chcę, żebyście zrozumieli, dlaczego doszło do tego zła — stworzenia krwiopijców!
Byliśmy wielką rodziną. Zamieszkiwaliśmy jaskinie na Górze Karmel od niepamiętnych czasów. Nasz lud zawsze budował sadyby w dolinie u stóp góry. Utrzymywał się z wypasu kóz i owiec, czasem polował, uprawiał nieco roślin, z których sporządzało się środki halucynogenne, potrzebne do osiągnięcia transu — to była część naszej religii — i z których wyrabiało się piwo. Ścinaliśmy też dziką pszenicę rosnącą wtedy w obfitości.
Naszą wieś tworzyły małe okrągłe chaty z suszonej cegły kryte strzechami, ale inne osady przekształciły się w niewielkie miasta, a do niektórych domów wchodziło się przez dachy.
Nasz lud wyrabiał niezwykle oryginalne garnki, które noszono na targ do Jerycha. Z kolei stamtąd przynoszono lapis-lazuli, kość słoniową, kadzidła i zwierciadła z obsydianu oraz podobne wspaniałości. Oczywiście wiedzieliśmy, że jest wiele innych miast, dużych i pięknych jak Jerycho, teraz już pogrzebanych pod ziemią i być może skazanych na wieczną niepamięć.
Byliśmy prostym ludem. Wiedzieliśmy, czym jest pismo, to znaczy znaliśmy to pojęcie. Nie używaliśmy go jednak, jako że słowa miały wielką moc i nie odważaliśmy się zapisywać naszych imion, klątw ani prawd. Jeśli ktoś znał twoje imię, mógł wezwać duchy, by rzuciły na ciebie klątwę; mógł opuścić swoje ciało podczas transu i udać się tam, gdzie ty. Kto mógł wiedzieć, jaką moc wkładał w czyjeś ręce, zapisując swoje imię na kamieniu lub papirusie? Nawet dla tych, którzy się nie bali, było to w najwyższym stopniu obrzydliwe.
W wielkich miastach pisma używano powszechnie do utrwalania rozliczeń finansowych, które my oczywiście przechowywaliśmy w pamięci.
Prawdę mówiąc, cała wiedza naszego ludu była przechowywana w pamięci; kapłani ofiarowujący byka bogowi naszego ludu — w którego naprawdę nie wierzyłyśmy — przechowywali w pamięci zwyczaje i wiarę i uczyli tego młodych kapłanów, słowo w słowo. Oczywiście, także historie rodzin były opowiadane z pamięci.
Malowaliśmy jednakże obrazki; zakrywały one ściany świątyń byka w wiosce.
Moja rodzina, mieszkająca od wieków w jaskiniach na Górze Karmel, pokryła nasze tajne groty rysunkami, których nie widział nikt oprócz nas. W ten oto sposób stworzyliśmy rodzaj archiwów. Zachowywaliśmy przy tym ostrożność, na przykład nigdy nie namalowałam ani nie wyryłam własnego wizerunku. Jednak nastąpiła katastrofa i razem z siostrą stałyśmy się takimi stworzeniami, jakimi jesteśmy dzisiaj.
Wróćmy do dziejów naszego ludu — byliśmy nastawionym pokojowo plemieniem pasterzy, rzemieślników i handlarzy. Kiedy armie Jerycha szły na wojnę, nasi młodzieńcy czasem dołączali do nich, ale robili to z własnej woli, chcąc w młodym wieku posmakować przygody, być żołnierzami i poznać związaną z tym sławę. Inni udawali się do miast, żeby obejrzeć wielkie targowiska, przepych dworów, chwałę świątyń. Jeszcze inni wędrowali do portów Morza Śródziemnego, aby zobaczyć wielkie statki handlowe. Jednak życie w naszych wioskach toczyło się bez większych zmian, tak jak przez wieki. Jerycho chroniło nas bezwiednie, ponieważ to ono było magnesem przyciągającym siły wroga.
Nigdy, nigdy nie polowaliśmy na ludzi, żeby jeść ich ciała! To nie był nasz zwyczaj! Nie potrafię wyrazić, jakim obrzydlistwem była dla nas odmiana kanibalizmu polegająca na zjadaniu ciał nieprzyjaciela; a zarazem byliśmy kanibalami i jedzenie ludzi miało dla nas wyjątkowe znaczenie — spożywaliśmy naszych zmarłych.
Maharet przerwała na chwilę, jakby chciała, żeby znaczenie tych słów dotarło do wszystkich.
Mariusz znów ujrzał wizję dwóch rudych kobiet klęczących przed uroczystą stypą. Poczuł ciepły bezruch południa i powagę chwili. Oczyścił umysł i skupił się na obliczu Maharet.
— Zrozumcie — powiedziała. — Wierzyliśmy, że dusza po śmierci opuszcza ciało; ale wierzyliśmy też, że pozostałości po każdej żywej istocie zawierają drobną ilość mocy, nawet gdy samo życie już zamarło, na przykład że rzeczy osobiste człowieka i oczywiście ciało zachowują odrobinę jego witalności. A kiedy zjadamy ciało naszego zmarłego, zjadamy również ową pozostałość.
Jednak tak naprawdę zjadaliśmy naszych zmarłych z szacunku. W naszym pojęciu był to właściwy sposób traktowania tych, których kochaliśmy. Przyjmowaliśmy w siebie ciała ludzi, którzy dali nam życie, ciała, z których zostały poczęte nasze ciała. W ten sposób zamykał się cykl, a święte szczątki naszych bliskich były uratowane przed straszliwą potwornością — gniciem w ziemi, pożarciem przez dzikie zwierzęta lub spaleniem.
Gdy się nad tym zastanawiam, dostrzegam wielką logikę. Przede wszystkim jednak należy zdać sobie sprawę, że była to nieodłączna część życia naszego ludu. Świętym obowiązkiem każdego dziecka było spożyć pozostałości po swoich rodzicach; świętym obowiązkiem plemienia było spożyć zmarłych.
Nie umarł w naszej wiosce żaden mężczyzna, żadna kobieta, żadne dziecko, którego szczątki nie zostałyby spożyte przez jego krewnych. Żaden mężczyzna, żadna kobieta, żadne dziecko, nikt w naszej wiosce nie uchylił się od spożycia zmarłych.
Maharet przerwała, ogarnęła wzrokiem grupę zebranych, po czym znów się odezwała.
— Nie był to czas wielkich wojen. Jerycho od niepamiętnych czasów przeżywało okres pokoju. Również w Niniwie nie zdarzały się konflikty.
Jednak daleko, na południowym zachodzie, w dolinie Nilu, tamtejsze dzikie plemię odwiecznym zwyczajem wojowało z ludem z południowych dżungli, pozyskując sobie niewolników na usługi. Nie tylko zjadali ciała swoich zmarłych z całym należnym im szacunkiem, tak jak my to czyniliśmy, ale spożywali również ciała wrogów i chełpili się tym. Wierzyli, że w ten sposób zyskują ich siłę. Lubili smak ludzkiego mięsa.
Z przyczyn, które już wyjaśniłam, ganiliśmy ich. Jak można było z przyjemnością zjadać ciało nieprzyjaciela? Jednak zasadnicza różnica między nami i wojowniczymi mieszkańcami doliny Nilu nie polegała na tym, że zjadali swoich wrogów, ale na tym, że oni kochali wojnę, a my pokój. Nie mieliśmy nieprzyjaciół.
Właśnie wtedy, gdy moja siostra i ja osiągnęłyśmy szesnasty rok życia, w dolinie Nilu zaszła wielka zmiana. Tak przynajmniej usłyszeliśmy.
Stara monarchini tamtego królestwa zmarła, nie pozostawiając córki, której przekazałaby królewską krew. A w wielu starożytnych plemionach dziedziczono tron jedynie w linii żeńskiej. Ponieważ żaden mężczyzna nie może być pewien ojcostwa dziecka swojej żony, boskie prawo do tronu posiadała królowa lub księżniczka. Dlatego egipscy faraonowie późniejszej ery często żenili się ze swymi siostrami. To zabezpieczało ich królewskie prawa.
Tak byłoby z młodym królem Enkilem, gdyby miał siostrę. Nie miał jednak nawet królewskiej kuzynki, z którą mógłby się ożenić, ale był młody, silny i zdecydowany rządzić swoją domeną. Wreszcie wybrał narzeczoną, nie spośród swojego ludu, ale spośród mieszkańców miasta Uruk w dolinie Eufratu i Tygrysu.
Była to Akasza, piękność z rodziny monarchy i czcicielka wielkiej bogini Inanny, kobieta która mogła wnieść do królestwa Enkila mądrość swoich ziem. Tak przynajmniej mówiły plotki na placach targowych Jerycha i Niniwy; tak szeptano w karawanach, które przybywały kupować nasze wyroby.
Lud znad Nilu uprawiał już ziemię, ale marnował czas, szukając okazji do wojen, które mogły mu dostarczyć ludzkiego mięsa. To napawało przerażeniem piękną Akaszę, która, jak można było się spodziewać po każdym przedstawicielu bardziej rozwiniętej cywilizacji, postanowiła ich zniechęcić do tego barbarzyńskiego zwyczaju.
Prawdopodobnie sprowadziła też ze sobą pismo, jako że lud Uruku posiadał umiejętność pisania — było to plemię skrzętnych archiwistów — ale nie jestem tego pewna. Być może Egipcjanie zaczęli pisać już wcześniej.
Nie macie pojęcia, jak powolny był wpływ tego rodzaju wynalazków na kulturę codziennego życia. Zapiski podatkowe miały już wielopokoleniową tradycję, zanim ktoś zdobył się na trud zapisania wiersza na glinianej tabliczce. Plemię mogło uprawiać pieprz i zioła przez dwieście lat, zanim ktoś pomyślał o sianiu zboża lub kukurydzy. Jak wiecie, Indianie Ameryki Środkowej mieli już zabawki z kołami, kiedy napadli na nich Europejczycy; mieli też biżuterię z metalu. Jednakże koło nie służyło im do niczego więcej i nie wykuwali oręża z metalu, więc zostali pokonani niemal od razu.
Bez względu na to, jak było, nie znam całej prawdy o wynalazkach, które Akasza sprowadziła ze sobą z Uruku. Wiem natomiast, że nasz lud słyszał plotki o zakazie wszelkiego kanibalizmu w dolinie Nilu i że ci, którzy go nie usłuchali, szli na straszną śmierć. Plemiona, które przez pokolenia polowały na ludzi i zjadały ich, były rozwścieczone, że nie mogą już tym się rozkoszować, ale jeszcze większa wściekłość ogarnęła te wszystkie ludy, którym zabroniono zjadać swoich zmarłych. Oddać swoich przodków ziemi było dla wielu taką samą okropnością, jak dla nas.
Aby edykt Akaszy był szanowany, król ogłosił, że wszystkie ciała zmarłych mają być smarowane maściami i owijane płótnami. Nie tylko nie można było zjeść świętego ciała matki lub ojca, ale wielkim kosztem musiano je zabezpieczać lnianymi bandażami i te nietknięte trupy miały być składane w miejscu publicznym, a potem w grobach wraz z odpowiednimi ofiarami i przy wtórze śpiewów kapłana. Im wcześniej owijano ciało w płótna, tym lepiej, ponieważ wtedy nikt nie mógł spożyć ciała.
Aby dokładniej wpoić ludziom ten nowy obrządek, Akasza i Enkil przekonali ich, że duchom zmarłych będzie powodzić się o wiele lepiej w królestwie, do którego się udają, jeśli nieboszczyków złoży się do ziemi owiniętych w płótna. Innymi słowy, lud otrzymał sygnał: „Wasi ukochani przodkowie nie są zaniedbani, przeciwnie, są pod dobrą opieką”.
Bardzo nas rozbawił pomysł, by owijać zmarłych w płótna i składać ich w umeblowanych pomieszczeniach nad albo pod piaskami pustyni. Śmieszyło nas, że mamy pomagać duchom zmarłych, utrzymując ich ciała w idealnym stanie. Każdy, kto kiedykolwiek porozumiewał się ze zmarłymi, wie, że lepiej, by zapomnieli o swoich ciałach; dopiero gdy rozstaną się ze swoimi ziemskimi wizerunkami, mogą wznieść się w wyższe rejony.
Teraz w Egipcie, w grobowcach bardzo bogatych i bardzo religijnych ludzi, leżą te mumie, w których zgniły ciała. Gdyby ktoś powiedział nam wtedy, że zwyczaj mumifikacji tak zakorzeni się w tamtej kulturze, że Egipcjanie będą go praktykować przez cztery tysiące lat, że stanie się on wielką i nieprzemijającą tajemnicą dla całego świata, że małe dzieci w dwudziestym wieku będą chodziły do muzeów oglądać mumie — nigdy byśmy w coś takiego nie uwierzyli.
Jednakże tak naprawdę nie przywiązywaliśmy do tego wagi. Mieszkaliśmy daleko od doliny Nilu. Nie potrafiliśmy nawet sobie wyobrazić, jacy są tamci ludzie. Wiedzieliśmy, że ich religia ma swe źródła w Afryce, że wielbili Ozyrysa i boga słońca, Ra, oraz bóstwa w postaci zwierząt. Tak naprawdę jednak nie rozumieliśmy ich. Nie rozumieliśmy tej pustynnej ziemi. Kiedy trzymaliśmy w dłoniach zgrabne przedmioty, które wyrabiali, rozpoznawaliśmy delikatne migotanie ich osobowości, ale były one nam obce. Współczuliśmy im, że nie mogą jeść swoich zmarłych.
Duchy pytane przez nas o Egipcjan, okazywały niezwykłe rozbawienie. Powiadały, że mają „miłe głosy” i „miły język” i że odwiedzanie ich świątyń to prawdziwa rozkosz; lubiły język egipski. Potem jakby traciły tym zainteresowanie i oddalały się, jak to często miały w zwyczaju.
To, czego się dowiadywaliśmy, było fascynujące, ale nie zaskakujące. Wiedzieliśmy, że duchy lubią nasze słowa, śpiewy i pieśni, więc nie dziwiło nas, że bawiły się również w egipskich bogów. Stale stroiły sobie tego rodzaju żarty.
Lata mijały, a my słyszeliśmy, że Enkil zwołał wielką armię i wyruszył na podbój Północy i Południa, mając na celu zjednoczenie królestwa, powstrzymanie rebelii oraz zgniecenie oporu zawziętych kanibali. Skierował okręty na otwarte morza. To stara sztuczka: wyślij ich do walki z nieprzyjacielem, a przestaną kłócić się w domu.
Jaki to miało związek z nami? Nasza ziemia była krainą spokoju i piękna, bogatą w drzewa owocowe i pola dzikiej pszenicy, którą mógł ścinać każdy, kto miał kosę. W naszej krainie rosły zielone trawy i wiały chłodne wiatry. Nie było tam nic, co mogłoby wzbudzić pożądanie obcych. Tak przynajmniej sądziliśmy.
Razem z siostrą żyłyśmy w idealnym spokoju na łagodnych stokach góry Karmel, często rozmawiając w myślach z matką i ze sobą nawzajem w naszym języku; uczyłyśmy się od matki wszystkiego, co wiedziała o duchach i ludzkich sercach.
Piłyśmy nasenne napary, warzone przez matkę z roślin uprawianych na zboczach, a w transach i snach podróżowałyśmy w przeszłość i rozmawiałyśmy z naszymi przodkami — potężnymi czarownicami znanymi nam z imienia. Jednym słowem, zwabiałyśmy duchy starożytnych na ziemię, aby przekazały nam wiedzę. Podróżowałyśmy też wysoko i daleko nad naszą krainą, opuszczając swe ciała.
Mogłabym opowiadać godzinami, co widziałem w tych transach, na przykład o tym, jak kiedyś wraz z Mekare chodziłyśmy po ulicach Niniwy, oglądając niewyobrażalne cuda; ale to teraz nieważne.
Pozwólcie, że powiem tylko, co znaczyło dla nas towarzystwo duchów — łagodne, harmonijne współżycie ze wszystkimi istotami i z duchami; w tamtych bowiem chwilach miłość duchów była dla nas równie namacalna jak wedle chrześcijańskich mistyków miłość Boga lub jego świętych.
Żyłyśmy w błogostanie, siostra, ja i nasza matka. Jaskinie naszych przodków były ciepłe i suche i miałyśmy wszystko, co nam było potrzebne — delikatne szaty i biżuterię, urocze grzebienie z kości słoniowej i sandały ze skóry przynoszone nam przez ludzi w darze, gdyż nikt nie płacił nam za to, co robiłyśmy.
Każdego dnia ludzie z wioski przybywali zasięgnąć opinii, a my przekazywałyśmy ich zapytania duchom. Próbowałyśmy przewidywać przyszłość, co oczywiście duchom się udaje, gdyż w pewnych wypadkach bieg rzeczy jest nieunikniony.
Przenikałyśmy umysły mocą telepatii i udzielałyśmy najlepszych możliwych rad. Czasem przynoszono do nas opętanych. Wtedy wypędzałyśmy demona lub złego ducha, a kiedy dom był nawiedzony, szłyśmy tam i rozkazywałyśmy duchom, by się wyniosły.
Dawałyśmy nasenne napary tym, którzy się tego domagali. Wtedy zapadali w głęboki trans lub sen pełen żywych obrazów, które starałyśmy się zinterpretować lub wyjaśnić.
Do tych celów duchy tak naprawdę nie były nam potrzebne, chociaż czasem szukałyśmy ich rady w szczególnych przypadkach. Korzystałyśmy z własnej wiedzy oraz z dalekosiężnych wizji i często uzyskiwałyśmy informacje co do znaczenia różnych obrazów.
Jednak największy cud — który wymagał całej mocy sprawczej i którego tak trudno było nam dokonać — to było sprowadzanie deszczu.
Dokonywałyśmy tego na dwa sposoby — wywołując mały deszcz, zasadniczą symboliczną demonstrację naszej mocy, niosącą ludowi wielkie lekarstwo dla duszy, lub wielki deszcz, konieczny dla zasiewów, cud bardzo trudny, prawie niewykonalny.
Obydwa wymagały wielkiego nawoływania duchów, wzywania ich po imieniu i domagania się, żeby stawiły się razem, skupiły i użyły swojej mocy na nasze zawołanie. Mały deszcz często sprowadzały najlepiej nam znane duchy, szczególnie kochające mnie i Mekare, naszą matkę i jej matkę, i wszystkich naszych przodków. Zawsze można było liczyć na to, że podejmą się tego zadania z miłości.
Do sprowadzenia wielkiego deszczu była potrzebna cała chmara duchów, a ponieważ wiele z nich serdecznie nie cierpiało siebie nawzajem i współpracy, musiałyśmy się uciekać do całej masy pochlebstw. Musiałyśmy śpiewać i tańczyć do upadłego. Pracowałyśmy całymi godzinami, podczas gdy duchy stopniowo okazywały zainteresowanie, gromadziły się, rozsmakowywały się w pomyśle i wreszcie zabierały się do pracy.
Mekare i ja zdołałyśmy sprowadzić wielki deszcz tylko trzy razy. Jakże piękny był to widok: chmury gromadzące się nad doliną, a potem wielkie płachty deszczu zasłaniające cały świat. Wszyscy wybiegali na dwór, by rozkoszować się ulewą; ziemia pęczniała i otwierała się, wyrażając podziękowanie.
Mały deszcz sprowadzałyśmy często — dla innych i dla samej uciechy. Jednak to sprowadzanie wielkiego deszczu przysporzyło nam dalekosiężnej chwały. Zawsze mówiło się o nas, że jesteśmy czarownicami z góry, ale teraz zjawiali się przed nami ludzie z dalekich północnych miast, z ziem nie znanych nawet z nazwy.
Ludzie czekali w wiosce na swoją kolejkę, aby wspiąć się na górę, wypić napar i przedstawić nam swoje sny. Czekali, by wysłuchać naszej rady, a czasem jedynie spotkać się z nami. Oczywiście wieś służyła im jadłem i napitkiem, przyjmując za to dary, i wszyscy czerpali z tego zyski, tak się przynajmniej wydawało. To, co robiłyśmy, nie różniło się tak bardzo od praktyk lekarzy psychologów w tym stuleciu; analizowałyśmy senne obrazy, interpretowałyśmy je, wyszukiwałyśmy w nich jakieś prawdy z podświadomości, a cuda małego deszczu i wielkiego deszczu jedynie wzmagały wiarę innych w nasze zdolności.
Pewnego dnia, może pół roku przed śmiercią naszej matki, trafił w nasze ręce list. Posłaniec przyniósł go nam od króla i królowej Kemetu, czyli egipskiej krainy, jak nazywali ją sami Egipcjanie. Była to gliniana tabliczka, na której, zwyczajem stosowanym również w Jerychu i Niniwie, wyryto małe obrazki, pierwociny tego, co nazwano później pismem klinowym.
Oczywiście, nie umiałyśmy go odczytać, a nawet byłyśmy wystraszone, myśląc, że to może jakaś klątwa. Nie chciałyśmy wziąć go do ręki, ale trzeba było to zrobić, jeśli miałyśmy cokolwiek zrozumieć.
Posłaniec wyjaśnił, że jego władcy, Akasza i Enkil, dowiedzieli się o naszej wielkiej mocy i będą zaszczyceni, jeśli złożymy wizytę na ich dworze; wysłali imponującą eskortę, by towarzyszyła nam do Kemetu, i obiecywali, że odeślą nas do domu ze wspaniałymi darami.
Wszystkie trzy intuicyjnie nie ufałyśmy posłańcowi. Mówił prawdę o tyle, o ile był zorientowany w sprawie, ale chodziło w tym o coś więcej.
Gdy matka wzięła tabliczkę w dłonie, natychmiast coś poczuła, coś, co przeniknęło jej palce i wzbudziło w niej wielki niepokój. Początkowo nie chciała nam powiedzieć, co zobaczyła, a potem wzięła nas na bok i powiedziała, że król i królowa Kemetu są źli, rozlewają morze krwi i nie dbają o wiarę innych. Straszliwe zło spotka nas z ich ręki, wbrew temu, co mówi tabliczka.
Wtedy Mekare i ja dotknęłyśmy listu i obie też odczułyśmy zapowiedź zła. Jednak krył on też tajemnicę, coś niejasnego, splątany ze złem element odwagi i chyba dobra. Nie był to zwykły spisek mający na celu wykraść nas i naszą moc; wyczuwałyśmy autentyczną ciekawość i szacunek.
Wreszcie poprosiłyśmy o pomoc duchy, te duchy, które najbardziej kochałyśmy. Zbliżyły się i z łatwością odczytały list. Potwierdziły, że posłaniec mówił prawdę, lecz jeśli udamy się do króla i królowej Kemetu, czeka nas straszliwe niebezpieczeństwo.
„Dlaczego?” — spytałyśmy.
„Król i królowa będą zadawać wam pytania — odpowiedziały duchy — i jeśli udzielicie szczerych odpowiedzi, a tak będzie, król i królowa rozgniewają się na was i zostaniecie unicestwione”.
Oczywiście nie miałyśmy zamiaru udawać się do Egiptu. Nigdy nie opuszczałyśmy naszej góry. Jednak dowiedziałyśmy się, że nie wolno nam tego uczynić. Z całym szacunkiem rzekłyśmy posłańcowi, że nie możemy opuścić miejsca, w którym się urodziłyśmy, że żadna czarownica z naszej rodziny tego nie zrobiła, i błagamy go, by wytłumaczył to królowi i królowej.
Tak więc posłaniec odszedł i życie potoczyło się jak dawniej.
Kilka nocy później przybył do nas zły duch, którego nazywałyśmy Amel. Kolosalny, potężny i złośliwy stwór tańczył nad polaną, starając się przyciągnąć naszą uwagę, powiadając, że niebawem będziemy potrzebowały jego pomocy.
Od dawien dawna przywykłyśmy do przechwałek złych duchów; były wściekłe, że nie rozmawiamy z nimi, jak miały to w zwyczaju inne czarownice i czarownicy. My jednak wiedziałyśmy, że te istoty nie zasługują na zaufanie i nie dają się kontrolować; nigdy nie kusiło nas, by je wykorzystać i nie spodziewałyśmy się, że kiedyś to zrobimy.
Szczególnie Amela złościło nasze lekceważenie jego osoby. Oświadczał wszem wobec, że jest „Amelem potężnym”, „Amelem niezwyciężonym” i że powinnyśmy okazywać mu nieco szacunku. Możemy bowiem bardzo go potrzebować w przyszłości. Możemy potrzebować go bardziej, niż potrafimy to sobie wyobrazić, gdyż zbliżają się kłopoty.
Wtedy z jaskini wyszła matka i stanowczym głosem zażądała od ducha, by wyjaśnił, jakie kłopoty ma na myśli.
To nami wstrząsnęło, gdyż matka zawsze zabraniała nam rozmów ze złymi duchami; zazwyczaj wyklinała je i odpędzała lub też wprawiała je w zamęt zagadkami i chytrymi pytaniami, tak że rozzłoszczone i ogłupiałe, poddawały się.
Amel, straszliwy, zły, przepotężny — czy jak tam siebie zwał, a jego przechwałkom nie było końca — oświadczył jedynie, że zbliżają się wielkie kłopoty i jeśli mamy trochę oleju w głowie, powinnyśmy okazać mu należny szacunek. Chełpił się wszelkim złem, które wyczyniał dla czarowników Niniwy. Mógł zadręczać ludzi, dokuczać im, a nawet kłuć, jakby był chmurą komarów! Oświadczył, że potrafi ssać ludzką krew i lubi jej smak, i jest gotów ssać krew również dla nas.
Matka wyśmiała go.
„Jak możesz robić coś takiego? — spytała go wyzywająco. — Jesteś duchem, nie masz ciała, więc nie możesz poznać żadnego smaku!”
Takie słowa zawsze doprowadzały duchy do furii, bo, jak już mówiłam, zazdrościły nam ciała.
Wtedy ten duch, chcąc zademonstrować nam swoją moc, rzucił się na matkę jak zawierucha. Jej dobre duchy natychmiast stawiły mu czoło i nad polaną wybuchło straszliwe zamieszanie. Kiedy zapanował już spokój i Amel został odpędzony przez stróżujące duchy, ujrzałyśmy na dłoni matki drobniutkie nakłucia. Amel, zły duch, wyssał z niej krew, właśnie tak, jak zapowiedział — jakby chmara komarów pokłuła ją wiele razy drobnymi żądłami.
Matka przyglądała się tym rankom. Dobre duchy rozzłościły się, widząc, że potraktowano ją z takim brakiem szacunku, ale ona nakazała im spokój. Bez słowa zastanawiała się nad tym, co się stało, jak to było możliwe i jak duch mógł znać smak wyssanej krwi.
To właśnie wtedy Mekare wyjaśniła, że w jej wizjach te duchy mają w samym środku wielkich niewidzialnych ciał nieskończenie małe materialne rdzenie i prawdopodobnie właśnie za pośrednictwem tego rdzenia mogą poznać smak krwi. Wyobraźcie sobie niesłychanie drobny płonący knot kaganka. Ten knot mógł wchłaniać krew. Tak właśnie było z duchem, który cały zdawał się składać z płomienia, ale miał w sobie mały knot.
Matka niby okazywała lekceważenie, jednak tamten stwór wzbudził jej niechęć. Rzekła ironicznie, że na świecie jest dość cudów bez złych duchów wysysających krew.
„Przepadnij, Amelu” — powiedziała i obłożyła go klątwami, mówiąc, że jest banalny, nic nie znaczący, nieważny, nigdy nie zdobędzie sławy ani uznania i że może po prostu odfrunąć. Innymi słowy, powiedziała to, co zawsze, kiedy pozbywała się uprzykrzonych duchów — to, co księża mówią nawet teraz w nieco odmiennej formie, kiedy za pomocą egzorcyzmów ratują opętane dziecko.
Jednak bardziej niż wygłupy Amela zmartwiło matkę jego ostrzeżenie, że zbliża się do nas zło. Pogłębiło to niepokój, który poczuła, biorąc do ręki egipską tabliczkę. Mimo to nie poprosiła dobrych duchów o pociechę ani o radę. Zapewne była na to zbyt mądra, ale tego nigdy się nie dowiemy. Tak czy inaczej, wiedziała, że coś się wydarzy, i potrafiła temu zapobiec. Być może wiedziała, że czasem, starając się zapobiec nieszczęściu, dajemy mu broń do ręki. W następnych dniach zachorowała, potem osłabła i w końcu straciła mowę.
Miesiącami leżała sparaliżowana, w półśnie. Siedziałyśmy przy niej dzień i noc i śpiewałyśmy jej pieśni. Przynosiłyśmy jej kwiaty i starałyśmy się odczytać jej myśli. Kochające ją duchy były w stanie okropnego wzburzenia; ściągnęły na górę wiatry i zrywały liście z drzew.
Cała wioska pogrążyła się w smutku. Pewnego ranka myśli naszej matki znów nabrały kształtu, ale były pokawałkowane. Ujrzałyśmy słoneczne pola, kwiaty i obrazy, które pamiętała z dzieciństwa; a potem tylko cudowne barwy i coś jeszcze.
Wiedziałyśmy, że matka umiera, i duchy też o tym wiedziały. Robiłyśmy, co w naszej mocy, aby je uspokoić, ale niektóre z nich wpadły we wściekły gniew. Po śmierci jej dusza miała się unieść wysoko ponad sfery duchów, więc miały ją utracić na wieczność, pogrążone w żałobie i wściekłości.
Tak się wreszcie stało i było to całkowicie naturalne i nieuniknione. Wyszłyśmy z jaskini, aby powiedzieć ludowi, że matka przeniosła się w odległe sfery. Wszystkie drzewa na naszej górze zatrzęsły się od wiatru wywołanego przez duchy; powietrze było pełne zielonych liści. Płakałyśmy razem z siostrą, a ja po raz pierwszy w życiu miałam wrażenie, że słyszę głosy duchów, że przez wiatr przebijają się ich płacze i lamenty.
Wieśniacy natychmiast przyszli zrobić to, co konieczne.
Najpierw złożono matkę na kamiennej płycie, jak każe zwyczaj, by wszyscy mogli przyjść i złożyć jej hołd. Była odziana w białą szatę z egipskiego płótna, tak uwielbianą przez nią za życia, i przystrojona wytworną biżuterią z Niniwy, pierścieniami i kościanymi naszyjnikami, zawierającymi szczątki naszych przodków; niebawem miały one być nasze.
Kiedy minęło dziesięć godzin i przyszły już z wizytą setki ludzi, zarówno z naszej wioski, jak i z sąsiednich miejscowości, przygotowałyśmy ciało na uroczystą stypę. Każdemu innemu mieszkańcowi wioski to kapłani uczyniliby ten zaszczyt. Ale my byłyśmy czarownicami, podobnie jak matka, więc tylko my mogłyśmy jej dotknąć. W odosobnieniu, przy świetle oliwnych lamp, zdjęłyśmy z matki szatę i zakryłyśmy całe jej ciało kwiatami i liśćmi. Przepiłowałyśmy jej czaszkę i ostrożnie otworzyłyśmy, tak że czoło pozostało nietknięte, wyjęłyśmy mózg i położyłyśmy go w misie wraz z gałkami ocznymi matki. Następnie wyjęłyśmy serce i złożyłyśmy je w innej misie, a potem zasłoniłyśmy naczynia nakrywkami z gliny.
Wtedy zjawili się wieśniacy, zbudowali ceglany piec dookoła kamiennej płyty, na której obok trupa leżały też misy, podłożyli ogień między kamienie podpierające płytę i zaczęło się pieczenie.
Trwało całą noc. Duchy uspokoiły się, ponieważ dusza matki odeszła. Nie sądzę, by ciało miało dla nich znaczenie; to, co robiłyśmy potem, nie miało dla nich znaczenia, chociaż dla nas — z pewnością tak.
Ponieważ byłyśmy czarownicami, tak jak nasza matka, jako jedyne miałyśmy podzielić się jej ciałem. Zwyczaj i prawo stanowiły, że było ono tylko nasze. Wieśniacy nie uczestniczyli w stypie, jak byłoby w przypadku każdej innej osoby. Bez względu na to, jak długo by to trwało, miałyśmy same spożyć trupa matki, a wieśniacy mieli się temu przyglądać.
Gdy szczątki matki spoczywały w piecu, rozmawiałyśmy z siostrą o jej sercu i mózgu. Oczywiście, miałyśmy podzielić się tymi organami i byłyśmy bardzo przejęte, której co przypadnie, nasze przekonania na ich temat były bowiem niezłomne i wierzyłyśmy, że każdy z nich jest źródłem czegoś innego.
Otóż dla wielu ludzi w owym czasie najważniejsze było serce. Na przykład wedle Egipcjan serce było siedliskiem świadomości. Nawet lud z naszej wioski myślał podobnie; ale my, czarownice, wierzyłyśmy, że to mózg jest siedliskiem ludzkiego ducha; to znaczy jest domem duchowej części każdego, bliskiej duchom obecnym w powietrzu. Przekonanie, że mózg jest ważny, miało swe źródło w tym, że z mózgiem łączą się oczy, organ wzroku. A czarownice zajmowały się właśnie widzeniem. W naszym języku mówiło się, że jesteśmy jasnowidzące, i był to odpowiednik słowa „czarownice”.
Najwięcej jednak rozmawiałyśmy o ceremonii. Wierzyłyśmy, że dusza matki odeszła i z szacunku dla niej miałyśmy zjeść tamte organy, żeby nie zgniły. Porozumienie przyszło więc łatwo. Mekare miała wziąć mózg i oczy, ja — serce.
Mekare była potężniejszą czarownicą; przyszła na świat pierwsza i to ona zawsze nadawała ton; ona bezzwłocznie zabierała głos; ona odgrywała rolę starszej siostry, jak to zwykle bywa u bliźniaczek. To jej należał się mózg i oczy, a mnie, zawsze cichszej i powolniejszej — organ kojarzony z głębokimi uczuciami i miłością — serce.
Byłyśmy zadowolone z podziału i gdy niebo o brzasku pojaśniało, zasnęłyśmy na kilka godzin, osłabione głodem i postem przygotowującym nas do stypy.
Tuż przed świtem obudziły nas duchy, które znów ściągnęły wiatr. Wyszłam z jaskini. Ogień płonął w piecu, lecz stróżujący wieśniacy posnęli. Gniewnie nakazałam duchom spokój. Jednak jeden z nich, najbardziej przeze mnie lubiany, powiedział, że obcy zbierają się w dolinie, wielu obcych, niesłychanie podziwiających naszą moc i niebezpiecznie zainteresowanych stypą.
„Ci ludzie chcą czegoś od ciebie i Mekare — rzekł duch. — Ci ludzie nie przybyli tu, by czynić dobro”.
Odparłam mu, że obcy zawsze tu przybywali; że to nic dziwnego i że duchy powinny teraz pozwolić nam zrobić to, co konieczne. Później udałam się do jednego z mężczyzn, spytałam go, czy wieś jest przygotowana na niebezpieczeństwo, i poprosiłam, żeby ludzie przynieśli ze sobą broń, kiedy zbiorą się na stypę.
To nie było dziwne żądanie. Większość ludzi nigdy nie rozstawała się z bronią. Zawodowi żołnierze nosili także miecze, a inni zatykali za pas noże.
Nie byłam zaniepokojona tym, czego dowiedziałem się od duchów; obcy przybywali do naszej wioski ze wszystkich stron świata, było więc jak najbardziej naturalne, że zjawili się przy okazji nadzwyczajnego wydarzenia — śmierci czarownicy.
Wiecie jednak, co miało się wydarzyć. Widzieliście to w snach. Widzieliście wieśniaków gromadzących się wokół polany, gdy słońce wznosiło się na szczyt nieboskłonu. Widzieliście może, jak powoli zdejmowano cegły ze stygnącego pieca; lub też tylko ciało matki, sczerniałe, pomarszczone, a mimo to uspokojone jak we śnie, spoczywające na ciepłej kamiennej płycie. Widzieliście przykrywające ją zwiędłe kwiaty, widzieliście serce, mózg i oczy w misach.
Widzieliście, jak uklękłyśmy po obu stronach ciała matki. I słyszeliście, jak muzykanci zaczęli grać.
Nie widzieliście, ale już wiecie, że nasz lud przez tysiące lat zbierał się na takie stypy. Przez tysiące lat mieszkaliśmy w tamtej dolinie i na stokach góry, gdzie rosły wysokie trawy i owoce spadały z drzew. To była nasza ziemia, nasz zwyczaj, nasza chwila.
Nasza święta chwila.
Kiedy Mekare i ja uklękłyśmy naprzeciwko siebie, odziane w najwspanialsze szaty i przystrojone nową biżuterią po matce i własnymi ozdobami, ujrzałyśmy nie ostrzeżenia duchów lub niepokój matki dotykającej tabliczki króla i królowej Kemetu. Ujrzałyśmy nasze własne życie — pełne nadziei, długie i szczęśliwe — spędzone tam, pośród naszych bliskich.
Nie pamiętam, jak długo klęczałyśmy, jak długo szykowałyśmy nasze dusze. Pamiętam, że jednocześnie uniosłyśmy misy z organami matki i muzyka zaczęła grać. Muzyka fletu i bębna zabrzmiała wokół nas; słyszałyśmy łagodne oddechy wieśniaków; słyszałyśmy śpiew ptaków.
A potem spadło na nas zło; spadło tak nagle, z tupotem stóp i przeraźliwymi wrzaskami egipskich żołnierzy, że ledwo wiedziałyśmy, co się dzieje. Rzuciłyśmy się na ciało matki, usiłując uratować świętą stypę, ale od razu odciągnięto nas i ujrzałyśmy, jak misy spadają na ziemię, a kamienna płyta się przewraca!
Usłyszałam, jak Mekare krzyczy, krzyczy, jak żaden człowiek nigdy nie krzyczał. Ja też krzyczałam, widząc ciało matki ciśnięte w popiół.
Uszy miałem pełne przekleństw; żołnierze wykrzykiwali, że zjadamy ludzi, że jesteśmy kanibalami, dzikusami i musimy iść pod miecz.
Nikt nas nie skrzywdził. Związane i bezradne patrzyłyśmy, jak nasi krewni są mordowani. Żołnierze deptali trupa matki, deptali jej serce, mózg i oczy. Rozrzucali popioły, podczas gdy inni wycinali w pień mężczyzn, kobiety i dzieci w wiosce.
Potem wśród chóralnych krzyków, straszliwego wrzasku setek umierających na stoku góry, usłyszałam głos Mekare wzywającej nasze duchy do zemsty, do ukarania żołnierzy za ich czyny.
Czymże jednak był wiatr lub deszcz dla tamtych mężczyzn? Drzewa się trzęsły, ziemia drżała, liście zawirowały w powietrzu jak poprzedniej nocy, kamienie toczyły się w dół góry, unosząc chmury kurzu. Wtedy wystąpił król Enkil i oświadczył, że to tylko stare sztuczki, a my i nasze demony nie potrafimy zrobić nic więcej.
To było aż nazbyt prawdziwe i nie słabnąca masakra ciągnęła się dalej. Siostra i ja byłyśmy gotowe umrzeć, ale nie zabito nas. Nie to było ich zamiarem i kiedy wlekli nas ze sobą, zobaczyłyśmy naszą wieś płonącą, łany dzikiej pszenicy w ogniu, nasze plemię zamienione w stos trupów i wiedziałyśmy, że zostaną tam na pastwę dzikich zwierząt, w całkowitej pogardzie i zapomnieniu.
Maharet przerwała. Złożyła dłonie w daszek, dotknęła czubkami palców czoła i zastygła tak na chwilę, zanim zaczęła znowu mówić. Jej głos był teraz nieco chrapliwy i cichszy, ale wciąż spokojny.
— Czymże jest plemię z jednej osady? Czym jest garstka ludzi lub nawet życie jednego człowieka?
Pod ziemią spoczywa tysiąc takich plemion. I nasze plemię spoczywa tak po dziś dzień.
Wszystko, co wiedzieliśmy, wszystko, co osiągnęliśmy, uległo spustoszeniu w ciągu godziny. Wyćwiczeni żołnierze wymordowali prostych pasterzy, kobiety, bezbronną młodzież. Wioski legły w ruinie, chaty zrównano z ziemią; wszystko, co mogło spłonąć — spłonęło.
Ponad górą, nad wioską leżącą u jej podnóża, czułam obecność duchów zmarłych. Tworzyły wielką poświatę, niektóre tak podniecone i zagubione z powodu zadanego im gwałtu, że lgnęły do ziemi w grozie i bólu; inne wznosiły się nad ciała, żeby już nie cierpieć.
Cóż mogły zrobić?
Przez całą drogę do Egiptu towarzyszyły naszemu pochodowi, dokuczały żołnierzom, którzy związali i nieśli w lektyce dwie łkające kobiety, przytulone mocno jedna do drugiej, przejęte grozą i żalem.
Każdej nocy, kiedy oddział rozbijał obóz, duchy posyłały wiatr, żeby rozrywał namioty i rozrzucał je na wszystkie strony. Mimo to król radził żołnierzom, by nie ulegali lękowi. Mówił, że bogowie Egiptu są silniejsi niż demony wiedźm. A ponieważ duchy w istocie osiągnęły szczyt swoich możliwości i nie działo się nic gorszego, żołnierze mu wierzyli.
Każdego wieczoru król kazał sprowadzać nas przed swoje oblicze. Mówił naszym językiem, znanym wówczas powszechnie, używanym od doliny Tygrysu i Eufratu, a także wzdłuż stoków góry Karmel.
„Jesteście wielkimi czarownicami — powiadał głosem łagodnym i irytująco szczerym. — Z tego powodu oszczędziłem wam życie, chociaż zjadacie ludzi jak wasi pobratymcy i zostałyście złapane na gorącym uczynku przeze mnie i moich ludzi. Oszczędziłem was, ponieważ chciałbym skorzystać z waszej mądrości. Będę się od was uczył, jak również moja królowa. Powiedzcie mi, co mogę uczynić, aby ulżyć waszym cierpieniom, a zrobię to. Jesteście teraz pod moją opieką, jestem waszym królem”.
Łkając, nie patrząc mu w oczy, stałyśmy przed nim bez słowa, gdy znużył się tym wszystkim, posyłał nas spać do małej ciasnej lektyki — drewnianej klatki z małymi okienkami.
Pozostawione same sobie, rozmawiałyśmy cicho w naszym języku bliźniaczek, języku gestów i skrótów, które tylko my rozumiałyśmy. Mówiłyśmy o tym, co duchy powiedziały matce, i o tym, że zachorowała po liście od króla Kemetu i nigdy nie wróciła do zdrowia. A jednak nie bałyśmy się.
Nasz smutek był zbyt wielki, abyśmy mogły się bać. Już czułyśmy się martwe. Widziałyśmy masakrę naszego ludu, widziałyśmy zbezczeszczenie ciała matki. Co gorszego mogło nas jeszcze spotkać? Byłyśmy wciąż razem, więc może rozdzielenie byłoby gorsze.
Podczas tej długiej podróży do Egiptu miałyśmy jedną małą pociechę, której nie dane nam było później zapomnieć. Khayman, królewski rządca, traktował nas ze współczuciem i uczynił wszystko, co w jego mocy, by ulżyć naszemu bólowi.
Maharet przerwała po raz kolejny i spojrzała na Khaymana, który siedział, splótłszy ręce na stole i opuściwszy oczy. Wydawał się głęboko pogrążony we wspomnieniach. Przyjął do wiadomości wdzięczność, ale chyba nie sprawiła mu ulgi. Wreszcie odwzajemnił spojrzenie Maharet. Pytania cisnęły mu się na usta, ale ich nie zadał. Przesunął wzrokiem po zebranych, odwzajemniając ich spojrzenia, ale nie odezwał się ani słowem.
— Khayman rozluźniał nam więzy, kiedy się tylko dało — kontynuowała Maharet — zezwalał nam na wieczorne spacery; przynosił mięso i napitki. Okazywał przy tym wielką dobroć, czynił bowiem to wszystko bez słowa, nie dopominając się o podziękowanie. Robił to z dobroci serca. Po prostu nie mógł patrzeć na ludzkie cierpienie.
Wydawało się nam, że podróż do Kemetu trwała dziesięć dni; może więcej, może mniej. Kiedyś w trakcie tej podróży duchy zmęczyły się swoimi sztuczkami; a my, upadłe na duchu i wyzbyte odwagi, nie wezwałyśmy ich. W końcu pogrążyłyśmy się w milczeniu i tylko czasem spoglądałyśmy w oczy jedna drugiej.
Wreszcie znalazłyśmy się w królestwie, którego wolałybyśmy nigdy nie oglądać. Doprowadzono nas przez rozpaloną pustynię do żyznego czarnego lądu opasującego rzekę Nil, do czarnej ziemi, od której pochodzi słowo Kemet. Przewieziono nas, jak i całą armię, na tratwie przez ogromną rzekę i znalazłyśmy się w rozległym mieście pełnym ceglanych budynków krytych strzechami, wielkich świątyń i pałaców wzniesionych z tych samych prostych materiałów, ale bardzo wspaniałych.
Nie było wtedy jeszcze kamiennych budowli, z których zasłynęli Egipcjanie — świątyń faraonów, stojących po dziś dzień.
Już wtedy jednak wielce upodobali sobie przepych i dążyli ku monumentalizmowi. Nie wypalane cegły, rzeczna trzcina, rogoża — wszystkie te proste materiały były używane do wznoszenia wysokich murów, następnie bielonych i malowanych w piękne wzory.
Przed pałacem, do którego zaprowadzono nas, królewskich jeńców, ujrzałyśmy wielkie kolumny z ogromnych leśnych traw. suszonych, plecionych i spajanych rzecznym mułem; a wewnątrz zamkniętego dziedzińca było jezioro, pełne lotosów i otoczone kwitnącymi drzewami.
Nigdy nie widziałyśmy ludzi tak bogatych jak Egipcjanie, obwieszonych tak piękną biżuterią, o włosach zaplecionych w tak piękne warkocze i tak pomalowanych oczach. Te oczy budziły nasz lęk. Farba czyniła bowiem spojrzenie twardym; stwarzała iluzję głębi tam, gdzie być może nie było żadnej głębi; instynktownie wzdrygałyśmy się w obliczu tej sztuczności.
Wszystko, co widziałyśmy, pogłębiało naszą rozpacz i żałość. Jakże nie cierpiałyśmy tego całego otoczenia. I chociaż nie rozumiałyśmy obcego języka tych ludzi, czułyśmy, że my też budzimy nienawiść i lęk. Nasze rude włosy przerażały ich, a to, że byłyśmy bliźniaczkami, też wywoływało strach.
Ich zwyczajem było zabijanie bliźniaków już w powijakach, a rude potomstwo bez wyjątku składano w ofierze. Uważano, że to przynosi szczęście.
Pojęłyśmy to wszystko w niespodziewanych przebłyskach zrozumienia; osadzone w więzieniu, zgnębione, oczekiwałyśmy co przyniesie nam los.
Jak poprzednio, tak i teraz naszym jedynym pocieszycielem był Khayman. To on, królewski rządca, postarał się, byśmy miały odpowiednie warunki w celi. Przynosił nam świeżą słomę na posłanie, owoce i piwo. Dostałyśmy od niego nawet grzebienie i czystą odzież. Wtedy po raz pierwszy odezwał się do nas; rzekł, iż królowa jest łagodna i dobra i że nie powinnyśmy się bać.
Wiedziałyśmy, że mówi szczerze, co do tego nie było wątpliwości; miałyśmy jednak złe przeczucia, zupełnie jak wtedy, gdy słuchałyśmy słów królewskiego posłańca. Nasz sąd dopiero się rozpoczął.
Lękałyśmy się również, że duchy nas opuściły, że nie chciały przybyć do tej krainy w naszej sprawie. Nie wzywałyśmy ich, ponieważ wzywać i nie usłyszeć odpowiedzi… no cóż, to załamałoby nas zupełnie.
Wieczorem królowa posłała po nas. Zaprowadzono nas przed oblicze dworu.
Widok Akaszy i Enkila na tronie, chociaż budził nasze obrzydzenie, nie mógł nie rzucić nas na kolana. Królowa wyglądała nie inaczej niż teraz — prosta w ramionach, o mocnych kończynach i obliczu niemal zbyt cudownym, aby zdradzało inteligencję, istota o nęcącym uroku i cichym drżącym głosie. Król objawił się nam teraz niejako żołnierz, lecz jako władca, z włosami zaplecionymi w warkoczyki, w dworskim fartuszku i obwieszony biżuterią. Jego czarne oczy jaśniały szczerością jak zawsze, ale w jednej chwili zdałyśmy sobie sprawę, że to Akasza rządzi tym królestwem i zawsze nim rządziła. Język był domeną Akaszy, umiała się nim posługiwać.
Usłyszałyśmy od niej, że nasz lud został słusznie ukarany za swe potworne zwyczaje, że został potraktowany miłosiernie, kanibale bowiem wedle prawa powinni być skazani na powolną śmierć. Rzekła, iż okazano nam łaskę, gdyż jesteśmy wielkimi czarownicami i Egipcjanie będą pobierali od nas nauki; zapoznają się z tajemną mądrością, którą musimy się z nimi podzielić.
Natychmiast, jakby wcześniejsze słowa były bez znaczenia, przeszła do pytań. Kim są nasze demony? Czemu niektóre są dobre, skoro są demonami? Czy to nie bogowie? Jak sprowadzamy deszcz?
Byłyśmy zbyt wstrząśnięte jej gruboskórnością, aby odpowiedzieć. Zranione duchową brutalnością jej obejścia, znów się rozpłakałyśmy. Odwróciłyśmy się od niej i padłyśmy sobie w ramiona.
Zrozumiałyśmy wtedy jeszcze coś — coś, co w oczywisty sposób słychać było w jej sposobie mówienia. Szybkość, z jaką zasypała nas słowami, bezceremonialność, akcentowanie to takich, to innych głosek — wszystko to uświadomiło nam, że kłamie i że sama o tym nie wie.
Zajrzawszy głęboko w kłamstwo, zamknęłyśmy oczy i ujrzałyśmy prawdę, której ona sama z pewnością nie chciała poznać: wymordowała nasz lud, żeby nas do siebie sprowadzić! Wysłała swojego króla i żołnierzy na tę świętą wojnę po prostu dlatego, że odrzuciłyśmy jej zaproszenie. Pragnęła nas mieć, zdane na jej łaskę i niełaskę. Była nas ciekawa.
To właśnie ujrzała matka, kiedy wzięła do ręki tabliczkę od królewskiej pary. Być może duchy też na swój sposób to przewidziały. Dopiero teraz pojęłyśmy całą potworność tego wszystkiego.
Nasz lud umarł, ponieważ wzbudziłyśmy ciekawość królowej, tak jak wzbudzałyśmy ciekawość duchów; to my sprowadziłyśmy nieszczęście na wszystkich.
Zadawałyśmy sobie pytanie, dlaczego żołnierze nie zabrali nas po prostu bezbronnym wieśniakom? Czemu wymordowali cały nasz lud?
Tu właśnie kryła się prawdziwa groza! Królowa dążyła do swojego celu pod pozorem obrony moralności i rozumiała to nie lepiej niż wszyscy pozostali.
Przekonała samą siebie, że nasi wieśniacy powinni umrzeć, że ich dzikość na to zasługuje, chociaż nie byli Egipcjanami, a nasza kraina był daleko od jej ojczyzny. I, och, jakże to wygodne, że mogła potem okazać nam łaskę i sprowadzić nas przed swoje oblicze, by w końcu zaspokoić swoją ciekawość. I oczywiście, powinnyśmy być jej teraz wdzięczne i chętnie odpowiedzieć na pytania.
Dokładniej jeszcze niż ów podstęp, ujrzałyśmy jej umysłowość, która powoływała do życia takie sprzeczności.
Królowa nie wierzyła w prawdziwą moralność, w żaden system wartości, który rządziłby jej uczynkami. Była jedną z tych istot, które czują, że być może nic, żadna przyczyna nie kryje się za całym poznawalnym światem. Nie mogła tego znieść, wiec dniem i nocą tworzyła własny system etyczny, rozpaczliwie pragnąc w niego uwierzyć, chociaż była to tylko suma pozorów osłaniających czyny dokonywane wyłącznie z pragmatycznych pobudek. Jej wojna z kanibalizmem była spowodowana wyłącznie jej niechęcią do takich zwyczajów. Jej lud z Uruku nie jadł ludzkiego ciała, więc nie chciała, by w jej otoczeniu dokonywano tego obrzydlistwa i tak naprawdę nie chodziło jej o nic więcej. Zawsze było w niej mroczne miejsce, siedlisko rozpaczy i wielki popęd do tworzenia sensu życia, bo tego właśnie jej brakowało.
To, co w niej ujrzałyśmy, nie było pustką, lecz młodzieńczą wiarą, że jeśli zada sobie trud, sprawi, że światło zapłonie; że może dowolnie kształtować świat, aby zaznać otuchy; ujrzałyśmy też jej obojętność na ludzkie cierpienia. Wiedziała, że inni mogą cierpieć, ale tak naprawdę nie poświęcała temu ani krzty uwagi.
Wreszcie, nie mogąc znieść rozmiarów tego oczywistego fałszu, spojrzałyśmy na nią, gotowe stawić jej czoło. Nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat i sprawowała w tym kraju władzę absolutną, olśniewając wszystkich swoimi zwyczajami z Uruku. Jej uroda była tak przytłaczająca, że aż prawdziwa; wykluczała jakikolwiek majestat czy tajemniczość; jej głos miał nadal dziecięce brzmienie, wywołujące u innych instynktowną czułość i, sprawiające, że najprostsze słowa w jej ustach dźwięczały jak muzyka. Ten głos doprowadzał nas do szału.
Nieustannie zadawała pytania. Jak czyniłyśmy cuda? Jak zaglądamy w serca ludzi? Skąd biorą się nasze czary i na jakiej podstawie twierdzimy, że rozmawiamy z niewidzialnymi istotami? Czy możemy rozmawiać w ten sam sposób z bogami? Czy potrafimy pogłębić jej wiedzę lub pomóc jej zrozumieć to, co boskie? Obiecuje nam wybaczyć naszą dzikość, jeśli okażemy wdzięczność, jeśli uklękniemy przy jej ołtarzach i złożymy przed jej bogami i nią samą to, co wiemy.
Jej prostactwo wzbudziło najgłębszy gniew Mekare. Moja siostra, która wiodła prym, zabrała głos.
„Przestań pytać. Mówisz głupstwa — oświadczyła. — Nie macie bogów w tym królestwie, bo nie ma bogów. Jedyni niewidzialni mieszkańcy tego królestwa to duchy, które bawią się wami za pośrednictwem waszych kapłanów i religii, jak bawią się wszystkim innym. Ra, Ozyrys — to tylko wymyślone nazwy, za pomocą których schlebiacie duchom i płaszczycie się przed nimi, a kiedy to służy ich celom, dają wam mały znak, żebyście tym bardziej się przed nimi płaszczyli”.
Zarówno król, jak i królowa patrzyli na Mekare w osłupieniu i grozie. A ona mówiła dalej:
„Duchy są prawdziwe, ale dziecinne i kapryśne. I do tego niebezpieczne. Podziwiają nas i zazdroszczą nam, że mamy równocześnie ciało i duszę. To je zachwyca i sprawia, że chętnie wypełniają naszą wolę. Czarownice takie jak my zawsze wiedziały, jak to wykorzystać; ale do tego potrzeba wielkich umiejętności i mocy, którymi my dysponujemy, a ty nie. Jesteście głupcami i więżąc nas, popełniliście zło i niegodziwość. Żyjecie w kłamstwie! Ale my nie będziemy was okłamywać”.
A potem, na wpół łkając, na wpół dusząc się z gniewu, Mekare oskarżyła królową przed wszystkimi dworzanami o oszustwo, o masakrę naszego ludu po to tylko, by sprowadzić nas na swój dwór. Nasi pobratymcy nie polowali na ludzi od tysięcy lat, ogłosiła zebranym, a kiedy brano nas w niewolę, zbezczeszczono świętą stypę, a wszystko po to, by królowa Kemetu mogła porozmawiać z czarownicami, zadawać im pytania, mieć je na własność i wykorzystać ich moc do własnych celów.
Wybuchła wrzawa. Nigdy nie słyszano tam takich obelg i bluźnierstw. Dostojni wielmoże Egiptu, wciąż zirytowani zakazem świętego kanibalizmu, byli wstrząśnięci na wieść o zbezczeszczeniu świętej stypy. Innych, którzy również obawiali się zemsty niebios za to, że nie spożywali szczątków swoich rodziców, sparaliżował strach.
Zapanował zamęt. Tylko król i królowa byli dziwnie milczący i zaintrygowani.
Akasza nie zareagowała w żaden sposób i było jasne, że w głębi swej świadomości uznała część naszych wyjaśnień za prawdziwe. Na chwilę obudziły jej najszczerszą ciekawość. Duchy, które udają, że są bogami? Duchy, które zazdroszczą ciała? Nawet nie zastanowiła się nad oskarżeniem, że bez potrzeby wymordowała nasz lud. Nie była tym zainteresowana. Fascynowały ją problemy duchowe, a ogarnięta fascynacją, oddzielała ciało od ducha.
Pozwólcie, że zwrócę waszą uwagę na ostanie słowa. Fascynował ją problem duchowy, można by powiedzieć, abstrakcyjna myśl będąca dla niej wszystkim. Nie sądzę, by uwierzyła, że duchy są infantylne i kapryśne. Jednak bez względu na to, jaka była prawda, chciała ją poznać, i to za naszym pośrednictwem. Masakra naszego ludu nie obeszła jej ani trochę!
Tymczasem arcykapłan świątyni Ra zażądał naszej egzekucji. Podobnie arcykapłan świątyni Ozyrysa. Byłyśmy złe, byłyśmy czarownicami, wszyscy rudowłosi winni być spaleni, jak zawsze w krainie Kemet. Zebrani natychmiast podchwycili te oskarżenia. Należy wznieść stos. Wydawało się, że za chwilę pałac ogarną rozruchy.
Wtedy król nakazał spokój. Znów odprowadzono nas do celi i wzmocniono straże.
Wzburzona Mekare chodziła od ściany do ściany, a ja błagałam ją, by się więcej nie odzywała. Przypomniałam jej ostrzeżenie duchów: jeśli udamy się do Egiptu, król i królowa będą nam zadawać pytania, i jeśli odpowiemy uczciwie, a tak się stanie, król i królowa będą się na nas gniewać i każą nas zabić.
Jednak Mekare mnie nie słuchała. Chodziła tam i z powrotem, od czasu do czasu uderzając się pięścią w piersi. Czułam jej niepokój.
„Przeklęte — powtarzała. — Złe”.
Na przemian pogrążała się w milczeniu i powtarzała te słowa.
Wiedziałam, że wspominała ostrzeżenia Amela, złego ducha. Wiedziałam też, że on jest w pobliżu; słyszałam go i czułam. Wiedziałam, że Mekare chciałaby go przywołać, i czułam, że nie wolno jej tego czynić. Cóż jego moc mogła znaczyć dla Egipcjan? Ilu śmiertelnych mógł pokłuć? Nie wzbudziłby większego przerażenia niż gwałtowny wiatr czy ciskanie przedmiotami. Amel słyszał te myśli i zaczął się burzyć.
„Uspokój się, demonie — powiedziała Mekare. — Zaczekaj. aż będziesz mi potrzebny!”
Pierwszy raz słyszałam, by Mekare odzywała się do złego ducha i przeszył mnie dreszcz zgrozy.
Nie pamiętam, kiedy zasnęłyśmy. Po północy obudził mnie Khayman. Początkowo wydawało mi się, że to Amel płata jakąś sztuczkę, i obudziłam się roztrzęsiona, ale Khayman gestem zalecił mi spokój. Był w strasznym stanie. Miał na sobie prostą nocną szatę i sandały, a jego włosy były w nieładzie. Chyba wcześniej płakał. Miał czerwone oczy.
Usiadł przy mnie, mówiąc:
„Powiedz mi, czy to prawda, co mówiłaś o duchach?”
Nie wyjaśniałam mu, że to były słowa Mekare. Ludzie zawsze nas mylili albo uważali za jedną osobę. Powiedziałam mu tylko, że tak, to prawda.
Wyjaśniłam mu, że niewidzialne istoty były zawsze wśród nas; że same opowiedziały nam, iż nie wiedzą o istnieniu żadnych bogów ani bogiń. Opowiedziałam, jak przechwalały się swymi wyczynami w wielkich świątyniach Sumeru, Jerycha lub Niniwy i jak czasem oznajmiały, że to one są tym lub tamtym bogiem. My jednak zawsze wiedziałyśmy, z kim tak naprawdę mamy do czynienia i kiedy ignorowałyśmy te opowieści, rezygnowały ze swoich wygłupów.
Siedział załamany, jak człowiek okłamywany przez całe życie, który nagle dojrzał prawdę. Był głęboko poruszony, kiedy duchy ściągnęły wiatr na naszą górę i ciskały na żołnierzy fontannę liści; to zmroziło jego duszę. Taki stan jest zawsze zaczynem wiary.
Zrozumiałam wtedy, jak obciążone jest jego sumienie.
„Masakra waszego ludu to była święta wojna; żaden egoistyczny uczynek, jak mówiłaś”, powiedział.
„Och, nie — rzekłam. — To był egoistyczny i prostacki czyn, nie mogę nazwać tego inaczej”.
Powiedziałam mu o tabliczce dostarczonej przez posłańca, o tym, co powiedziały duchy, o lęku i chorobie matki, o mojej mocy, dzięki której usłyszałam, co kryje się w słowach królowej, a czego ona sama nie potrafiła zaakceptować.
Zanim skończyłam mówić, Khayman znów się załamał. Wiedział, że to, co mówię, jest prawdą. Walczył u boku króla podczas wielu kampanii przeciwko wielu ludom. To, że wojsko powinno walczyć dla zysku, nie było dla niego niczym nowym. Widział masakry i spalone miasta, widział uprowadzanych ludzi; widział żołnierzy uginających się pod ciężarem łupów. Chociaż sam nie był wojownikiem, rozumiał, dlaczego tak się dzieje.
W naszej wiosce nie było jednak żadnego wartościowego łupu; nie było to terytorium, które król mógłby zatrzymać. Tak, walczono po to, żeby nas pojmać, to było mu wiadome. Czuł obrzydzenie z powodu kłamstwa o świętej wojnie przeciwko kanibalom. Jego smutek był jeszcze większy niż klęska. Pochodził ze starej rodziny i sam jadł ciała swych przodków. Teraz musiał karać za to samo ludzi, których znał i kochał. Myśl o mumifikacji budziła w nim odrazę, ale jeszcze bardziej nienawidził towarzyszącej temu ceremonii; otchłani przesądów, w którą stoczył się jego kraj. Jakimiż bogactwami obsypywano umarłych, jakąż wagę przywiązywano do gnijących trupów; i wszystko po to, by ludzie nie mieli poczucia winy, zarzucając stare zwyczaje.
Te myśli wyczerpały go; a najbardziej dręczyła go śmierć, której był świadkiem, egzekucje, masakry. Tak jak królowa ich nie dostrzegała, tak on nie potrafił ich zapomnieć. Tracił siły jak człowiek, który wsysany w bagno, może w nim zatonąć.
Zanim wyszedł, obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy. aby nas uwolniono. Nie wiedział, jak mógłby tego dokonać. Błagał mnie, bym się nie bała. Bardzo go kochałam w tamtej chwili. Miał taką samą piękną twarz jak teraz; tyle że był ciemnoskóry, szczuplejszy, a jego włosy zaplecione w warkoczyki zwisały mu do ramion. Miał w sobie coś dworskiego, był kimś, kto wydaje rozkazy i kogo ogrzewa czuła miłość władcy.
Następnego ranka królowa znów posłała po nas. Tym razem udałyśmy się do jej komnaty, gdzie oprócz niej byli tylko król i Khayman.
To pomieszczenie urządzono z jeszcze większym przepychem niż wielką salę pałacową; aż kipiała od zbytku. Stały tam: kanapa z rzeźbionymi leopardami, łoże z kapą z czystego jedwabiu, zwierciadła wypolerowane do, zdawałoby się, czarodziejskiej perfekcji. A sama królowa była jak kusicielka, obwieszona biżuterią i skropiona perfumami, ukształtowana przez naturę w stworzenie tak cudowne jak wszystkie skarby wokół. Po raz kolejny zadawała swoje pytania.
Stojąc obok siebie ze związanymi rękami, musiałyśmy ponownie wysłuchać tych samych głupstw.
Mekare znów opowiedziała królowej o duchach; wyjaśniła, że istnieją od zawsze, opowiedziała, jak wyprowadzały w pole kapłanów w różnych krainach. Opowiedziała też o tym, jak lubiły pieśni i zaklęcia Egipcjan. Była to dla nich jedynie zabawa, nic więcej.
„W takim razie to duchy są bogami, to wynika z waszych słów! — wykrzyknęła z wielkim ferworem Akasza. — Rozmawiacie z nimi? Chcę je zobaczyć! Zrób to dla mnie teraz”.
„One nie są bogami — rzekłam. — Właśnie próbujemy ci to wytłumaczyć. Nie pogardzają kanibalami, tak jak według was czynią bogowie. To było im zawsze obojętne”.
Z wielkim trudem starałam się wykazać różnicę między tym, co sobie wyobrażała, a tym, jak było naprawdę. Wyjaśniałam, że duchy nie przestrzegają żadnych przykazań, a my przewyższamy je moralnie. Wiedziałam jednak, że ona nie potrafi uchwycić sedna moich tłumaczeń.
Dostrzegłam w niej wojnę pomiędzy druhną bogini Inanny, która chciała wierzyć, że jest błogosławiona, a mroczną ponurą duszą, która w istocie nie wierzyła w nic. Dusza Akaszy była lodowatą komnatą, a religijny zapał był jej potrzebny jedynie po to, by ogrzać owo siedlisko zimna.
„Mówicie same kłamstwa! — powiedziała w końcu. — Jesteście złymi kobietami!”
Zarządziła naszą egzekucję. Powinnyśmy zostać spalone żywcem następnego dnia, razem, tak, byśmy oglądały nawzajem swoje cierpienia i śmierć. Po co w ogóle zawracała sobie nami głowę.
Król natychmiast jej przerwał, mówiąc, że widział moc duchów, podobnie jak Khayman. Co uczynią duchy, jeśli zostaniemy tak potraktowane? Czy nie lepiej puścić nas wolno?
W spojrzeniu królowej było jednak coś złego i twardego. Słowa króla nic dla niej nie znaczyły; już postradałyśmy życie. Co mogłyśmy zrobić? Było w niej tyle złości, że nie umiała tak przetworzyć usłyszanych prawd, by służyły jej pożytkowi lub rozkoszy. A przecież jej umysł był przeciętny; niezliczeni ludzie czuli i myśleli jak ona… teraz najprawdopodobniej też takich nie brakuje.
Wreszcie Mekare przejęła pałeczkę. Zrobiła coś, czego ja nie śmiałam uczynić. Wezwała duchy — wszystkie, po imieniu, ale tak szybko, że królowa nie zrozumiała ani słowa. Krzyczała, by przybyły do niej na usługi; a potem nakazała, by wyraziły niezadowolenie z tego, co spotyka dwie śmiertelne istoty — Maharet i Mekare — które podobno kochają.
To była ryzykowna zagrywka. Gdyby nic się nie stało, gdyby zgodnie z moimi obawami opuściły nas wcześniej, wtedy, cóż, wtedy musiałaby wezwać Amela, który tylko na to czekał. Zresztą był naszą jedyną szansą.
Niezwłocznie podniósł się wiatr. Hulał na dziedzińcu i gwizdał w korytarzach pałacu. Zrywał draperie, trzaskał drzwiami, tłukł delikatne naczynia. Gdy królowa poczuła, że znalazła się w kręgu duchów, ogarnęła ją zgroza. Drobne przedmioty zaczęły fruwać w powietrzu. Duchy zebrały ozdoby z toaletki i cisnęły w królową; król usiłował ją osłonić, a Khayman zesztywniał ze strachu.
Zanim osiągnęły granicę swojej mocy, Khayman zaczął błagać króla i królową o cofnięcie rozkazu egzekucji. Ugięli się niezwłocznie.
Mekare czuła, że duchy są wyczerpane, więc natychmiast z wielkim namaszczeniem nakazała im spokój. Zapadła cisza. Przerażeni niewolnicy biegali wokół, zbierając skorupy.
Królowa była pokonana. Król usiłował jej powiedzieć, że widział wcześniej takie dziwy i nie poniósł żadnej szkody; ale głęboko w jej sercu coś zostało skruszone. Nigdy nie widziała najmniejszego dowodu istnienia sił nadprzyrodzonych, więc była oszołomiona i sparaliżowana. W mrocznym, wyzbytym wiary miejscu wewnątrz niej zajarzyło się światło, prawdziwe światło. Jej sceptycyzm był tak głęboki i tak dobrze zamaskowany, że ten mały cud stał się dla niej objawieniem pierwszej wody, jakby zobaczyła oblicze bogów.
Odesłała króla i Khaymana, mówiąc, że chce zostać z nami sama. Ze łzami w oczach błagała, abyśmy porozmawiały na głos z bogami.
To był niezwykły moment, gdyż poczułam to samo co kilka miesięcy temu, kiedy dotknęłam glinianej tabliczki — mieszankę dobra i zła, bardziej niebezpieczną niż samo zło.
Powiedziałyśmy jej, że oczywiście nie potrafimy zmusić duchów do głośnego mówienia, ale poprosiłyśmy, by zadała jakieś pytania, na które mogłyby odpowiedzieć. Nie ociągała się.
Były to te same pytania, które ludzie zadają czarodziejom i czarownicom od niepamiętnych czasów.
„Gdzie jest naszyjnik, który zgubiłam, będąc dzieckiem? — pytała. — Co matka chciała mi powiedzieć przed śmiercią, kiedy już nie mogła mówić? Czemu siostra nie cierpiała mojego towarzystwa? Czy mój syn dożyje wieku męskiego? Czy będzie odważny i silny?”
Walcząc o życie, cierpliwie przekazywałyśmy te pytania duchom, przymilając się do nich, żeby zwróciły na nas uwagę. Otrzymane odpowiedzi naprawdę zdumiały Akaszę. Duchy wiedziały, jak ma na imię jej siostra; wiedziały, jak ma na imię jej syn. Kiedy zastanawiała się nad tymi prostymi sztuczkami, była na krawędzi szaleństwa.
Wtedy pojawił się Amel, zły duch, zazdrosny o wszystko, co się działo — i znienacka cisnął jej pod nogi naszyjnik, o którym wspomniała — naszyjnik zgubiony w Uruku. To wykończyło ją doszczętnie. Była jak rażona gromem.
Rozszlochała się, ściskając naszyjnik, a potem błagała nas o przedłożenie duchom naprawdę ważnych problemów, które musi rozwiązać.
Tak, bogowie zostali wymyśleni przez jej lud, powiedziały duchy. Nie, imiona wymieniane w modlitwach nie mają znaczenia. Duchy jedynie lubią muzykę i rytm języka — kształt słów, można rzec. Tak, są złe duchy, które lubią krzywdzić ludzi, oczywiście. I są też dobre duchy, które kochają ludzi. A czy będą rozmawiać z Akaszą, jeśli opuścimy królestwo? Nigdy. Teraz mówią, a ona ich nie słyszy, więc jak miałyby z nią rozmawiać? Tak, są w królestwie czarownice, które mogą je usłyszeć, i jeśli tylko zechce, one zaraz każą im zjawić się na dworze.
Podczas tej wymiany zdań w Akaszy nastąpiła straszna zmiana.
Radosne uniesienie zmieniło się w podejrzliwość, a potem w żal. Duchy bowiem mówiły jej te same pełne goryczy słowa, które słyszała od nas.
„Co wiecie o życiu pozagrobowym?” — spytała. Kiedy usłyszała, że dusze zmarłych albo dryfują nad ziemią rozbite i cierpiące, albo wznoszą się i znikają bez śladu, przeżyła ogromny wstrząs. Jej oczy zmatowiały; straciła zainteresowanie tym wszystkim. Kiedy zapytała o los tych, którzy wiedli niegodziwe życie, i tych, którzy prowadzili się przykładnie, duchy nie potrafiły udzielić jej odpowiedzi. Nie wiedziały, o co jej chodzi.
Mimo to przesłuchanie trwało. Wyczuwałyśmy, że duchy są znużone, że zaczynają się nią bawić i udzielają coraz głupszych odpowiedzi.
„Jaka jest wola bogów?” — spytała.
„Śpiewaj bez ustanku — odpowiedziały. — To nas bardzo cieszy”.
Wtem nagle i niespodziewanie Amel, zły duch, bardzo dumny ze sztuczki z naszyjnikiem, cisnął Akaszy pod nogi kolejny łańcuch drogich kamieni. Tym razem królowa skuliła się ze zgrozy.
Od razu spostrzegłyśmy, że Amel popełnił błąd. To był naszyjnik matki Akaszy, która leżała pochowana w krypcie nieopodal Uruku. Oczywiście Amel, jak to duch, nie rozumiał, że uczynił coś niesamowitego i niesmacznego. Kiedy Akasza mówiła o swym własnym naszyjniku, ujrzał w jej myślach ten. Czemu teraz go nie chce? Nie lubi takich precjozów?
Mekare powiedziała Amelowi, że to się nie spodobało. Uczynił nie ten cud, co trzeba. Zechce łaskawie poczekać na jej rozkaz, ona bowiem rozumie królową, a on nie za bardzo.
Było jednak za późno. W królowej zaszła nieodwracalna zmiana. Ujrzała dwa dowody mocy duchów, słyszała prawdę i głupstwa; nic nie mogło się równać z piękną mitologią jej bogów, w którą zawsze wierzyła. A jednak duchom udało się zniszczyć jej kruchą wiarę. Jak zdoła uciec przed mrocznym sceptycyzmem, jeśli te demonstracje będą się powtarzać?
Schyliła się i podniosła trumienny naszyjnik matki.
„Skąd się to tutaj wzięło?!” — spytała rozkazującym tonem. Ale tylko udawała pewność siebie. Wiedziała, że odpowiedź zaskoczy ją bardziej niż wszystko, co słyszała od naszego przybycia. Była wystraszona.
Niemniej jednak wyjaśniłam jej, a ona słuchała pilnie każdego słowa.
Duchy czytają w naszych myślach; są niezmiernie wielkie i potężne. Trudno nam sobie je wyobrazić i poruszają się z prędkością myśli; kiedy Akasza pomyślała o drugim naszyjniku, duch go zobaczył i zaczął go szukać. Pierwszy naszyjnik sprawił jej radość, czemu drugi nie miałby być przyjęty z równym zadowoleniem? Znalazł go więc w grobowcu jej matki i wydobył, być może przez jakiś mały otwór. Biżuteria z pewnością nie mogła przeniknąć kamienia. To śmieszny pomysł.
Kiedy wypowiedziałam te słowa, uświadomiłam sobie prawdę. Ten naszyjnik prawdopodobnie został ukradziony trupowi matki Akaszy i bardzo możliwe, że uczynił to jej ojciec. Nigdy nie znalazł się w żadnej krypcie i dlatego Amel mógł go odszukać; może nawet został ukradziony przez kapłana. Tak przynajmniej sądziła Akasza, która trzymała naszyjnik w dłoni. Nie cierpiała ducha, który uświadomił jej coś tak okropnego.
Wszystkie jej iluzje prysły; pozostała naga prawda, z której zawsze zdawała sobie sprawę. Zadała pytania o świat nadprzyrodzony — bardzo niemądra decyzja — i ów świat udzielił jej odpowiedzi, których nie mogła zaakceptować, a zarazem nie mogła też odrzucić.
„Gdzie są duchy zmarłych?” — wyszeptała, wpatrując się w naszyjnik.
„Duchy po prostu tego nie wiedzą” — odparłam najłagodniej, jak potrafiłam.
Poczuła grozę. Strach. A potem jej umysł zaczął pracować, jak zawsze szukając jakiegoś wzniosłego systemu mogącego wytłumaczyć jej źródło bólu, jakiegoś sposobu pogodzenia się z tym, co ujrzała. Ukryte wewnątrz niej siedlisko mroku rozrastało się i mogło ją pochłonąć. Nie zamierzała pozwolić na coś takiego; musiała podążać dalej. Była przecież królową Kemetu.
A ponadto była w niej złość na rodziców i nauczycieli, kapłanów i kapłanki z dzieciństwa oraz na bogów, których czciła, a także na każdego, kto kiedykolwiek ją pocieszał lub też powiedział, że życie jest dobre.
Zapadła chwila ciszy. Akasza mieniła się na twarzy; znikł wyraz lęku, podziwu i zdumienia, a jej spojrzenie stało się zimne, obojętne i wreszcie złowieszcze.
Potem wstała z naszyjnikiem matki w ręce i oświadczyła, że wszystko, co powiedziałyśmy, to kłamstwa. Rozmawiałyśmy z demonami, i to one usiłowały obalić ją i jej bogów, którzy upodobali sobie jej lud. Im dłużej mówiła, tym bardziej wierzyła we własne słowa, tym bardziej była zachwycona elegancją swojego sposobu myślenia; tym bardziej ulegała własnej logice. Aż wreszcie rozszlochała się i potępiła nas, wyparłszy się mroku, który czaił się w jej wnętrzu. Przywróciła do życia wizerunki swoich bogów, przywróciła swój święty język.
Kiedy jednak znów popatrzyła na naszyjnik, zły duch, Amel, rozwścieczony tym, że nie ucieszyła się jego podarkiem, i ponownie rozgniewany na nas, kazał nam powiedzieć jej, że jeśli wyrządzi nam jakąś krzywdę, ciśnie w nią każdym przedmiotem, klejnotem, pucharem do wina, zwierciadłem, grzebieniem, wszystkim, czego kiedykolwiek zapragnęła, co sobie wyobraziła lub co zgubiła.
Wybuchłabym śmiechem, gdyby nie grożące nam niebezpieczeństwo; to bowiem, co duch uważał za idealne rozwiązanie, okazywało się zupełnie bezsensowne z ludzkiego punktu widzenia.
Mekare dokładnie przekazała Akaszy słowa Amela.
„Ten, który potrafi dostarczyć naszyjnik, może zarzucić cię wszelkimi twoimi pamiątkami — powiedziała. — Nie znam żadnej czarownicy na całym świecie, która mogłaby go powstrzymać”.
„Gdzie on jest? — wrzasnęła Akasza. — Niech zobaczę tego ducha, z którym rozmawiasz!”
Na to Amel, próżny i wściekły, skupił całą moc i rzucił się na Akaszę.
„Jam jest Amel, zły duch, który kłuje!” — wykrzykiwał i wzbudził wokół niej wielką zawieruchę, jak kiedyś wokół matki, lecz tym razem była ona dziesięć razy potężniejsza. Nigdy nie widziałam takiej wściekłości. Komnata trzęsła się, kiedy ten ogromnych rozmiarów duch skurczył się i wepchał do niej. Słyszałam trzask ceglanych ścian. Na całej pięknej twarzy i ramionach królowej pojawiły się drobniutkie kłute ranki i mnóstwo krwistych plamek.
Krzyczała bezradna, a Amel był w siódmym niebie. Amel potrafił robić cudowne rzeczy! Byłyśmy ogarnięte zgrozą.
Mekare nakazała mu spokój. Obsypała go pochlebstwami i masą podziękowań, powiedziała, że jest najpotężniejszym ze wszystkich duchów, ale musi teraz jej słuchać, by okazać, że jego wielka mądrość dorównuje potędze, i że pozwoli mu znów uderzyć we właściwym czasie.
Tymczasem król rzucił się na pomoc Akaszy, podbiegł też Khayman; wszyscy strażnicy znaleźli się u jej boku. Jednak kiedy unieśli miecze, żeby nas posiekać, rozkazała zostawić nas w spokoju. Mekare i ja przewiercałyśmy ją wzrokiem, w milczeniu grożąc mocą ducha, tylko to bowiem nam pozostało. A Amel, zły duch, unosił się nad nami, napełniając powietrze najbardziej niesamowitymi dźwiękami, swym wielkim pustym śmiechem ducha, który zdawał się rozbrzmiewać na całym świecie.
Wróciwszy do celi, mogłyśmy się zastanowić nad tym, jak wykorzystać tę niewielką przewagę, jaką miałyśmy nad Amelem.
On natomiast ani myślał nas opuścić. Ciskał się i rzucał, szeleścił trzcinowymi matami i powiewał naszymi ubraniami, wichrzył nam włosy. Było z nim istne utrapienie. Jego słowa budziły mój strach. Podobno lubił ssać krew; nabierał wtedy ciała i stawał się ociężały, ale smakowała wybornie; a kiedy jakiś lud składał na ołtarzu krwawą ofiarę, lubił się zjawiać i chłeptać posokę. Przecież była tam dla niego, no nie? I znów ryczał ze śmiechu.
Wśród pozostałych duchów zapanowało wielkie wzburzenie. Czułyśmy to wraz z Mekare. Niektóre z nich koniecznie chciały wiedzieć, jak smakuje ta krew i czemu sprawia mu taką rozkosz.
Wtedy ujawniły się nienawiść i zazdrość o ciało, obecne w tak wielu złych duchach, oraz przekonanie, że my, ludzie, jesteśmy wynaturzeniem, bo mamy zarówno ciało, jak i duszę, co nie powinno zdarzyć się na ziemi. Amel tokował z patosem o czasach, w których były tylko góry, oceany i knieje i nie istniały takie stwory jak my. Oświadczył nam, że dusza w śmiertelnym ciele to przekleństwo.
Słyszałam już podobne kąśliwe uwagi złych duchów, ale nigdy nie poświęciłam im wiele uwagi. Po raz pierwszy uwierzyłam im, kiedy widziałam mój lud idący pod miecz. Jak wielu ludzi wcześniej i może wielu potem myślałam, że idea nieśmiertelności nie obejmującej ciała jest przekleństwem. Lub też, jak powiedziałeś tej nocy, Mariuszu — życie wydawało się niewiele warte, jak żart. W tamtej chwili mój świat był ciemnością, ciemnością i cierpieniem. Wszystkie moje przekonania runęły w proch, życie straciło sens i nie potrafiłam go odnaleźć.
Mekare ponownie przemówiła do Amela, dając mu do zrozumienia, że woli być tym, czym jest, niż nim — bytem unoszącym się bezwolnie przez wieczność i pozbawionym celu. To doprowadziło go do wściekłości. Jeszcze jej udowodni, na co go stać!
„Dopiero kiedy ci rozkażę, Amelu! — powiedziała. — Możesz na mnie liczyć, że wybiorę odpowiednią chwilę. Wtedy wszyscy ludzie dowiedzą się, co potrafisz!”
Infantylny, próżny duch znów był zadowolony i rozciągnął się na ciemnym niebie.
Przez trzy dni i noce byłyśmy więźniarkami. Strażnicy nie patrzyli na nas ani się do nas nie zbliżali, podobnie niewolnicy. Prawdę mówiąc, umarłybyśmy z głodu, gdyby nie Khayman, królewski rządca, który przynosił nam jedzenie.
Wtedy powiedział nam to, co już wcześniej wiedziałyśmy od duchów. Wybuchł wielki spór. Kapłani chcieli naszej śmierci, ale królowa bała się nas zabić, mogłybyśmy bowiem nasłać na nią duchy, a ona nie umiałaby ich odpędzić. Król był zaintrygowany tym, co się stało, i wierzył, że można się od nas jeszcze czegoś dowiedzieć. Ciekawiła go potęga duchów i to, jak można je wykorzystać. Jednak lęk królowej był silniejszy.
Wreszcie przyprowadzono nas przed oblicze całego dworu, do wielkiego atrium.
Było samo południe i król wraz z królową zgodnie ze zwyczajem złożyli ofiary bogu słońca Ra, a my musiałyśmy się temu przyglądać. Te uroczystości nie miały dla nas znaczenia, gdyż wiedziałyśmy, że są to ostatnie godziny naszego życia. Marzyłam wtedy o naszej górze, o naszych jaskiniach, marzyłam o dzieciach, które mogłybyśmy powić — ślicznych synach i córkach, z których część odziedziczyłaby naszą moc — wracałam myślami do życia, które zostało nam odebrane. Myślałam o eksterminacji moich bliskich, która niebawem miała zostać doprowadzona do końca. Dziękowałam wszystkim żywym mocom, że mogę widzieć niebo nad głową i że wciąż jestem razem z Mekare.
W końcu przemówił król. Czułam jego straszliwy smutek i znużenie. Chociaż był młodym człowiekiem, w takich chwilach miał duszę starca. Rzekł nam, że posiadamy wielki dar, ale niewątpliwie użyłyśmy go w złym celu i nikt inny nie może go spożytkować. Oskarżył nas o kłamstwa, oddawanie czci demonom, o czarną magię. Rozkazałby nas spalić, by sprawić radość swojemu ludowi, ale on i królowa nam współczują. Szczególnie królowa pragnęła, by okazał nam łaskę.
Było to wierutne kłamstwo, ale wiedziałyśmy, że przekonała samą siebie, iż to prawda. Oczywiście król jej uwierzył. Jakie to jednak miało znaczenie? Jaką łaskę nam okazują, zastanawiałyśmy się, usiłując zajrzeć głębiej w ich dusze.
Następnie królowa powiedziała nam w czułych słowach, że nasze wielkie czary sprawiły, iż odzyskała dwa naszyjniki, których pragnęła najbardziej na świecie, i dlatego tylko pozwoli nam żyć. W ten sposób tkany przez nią kobierzec kłamstwa stał się jeszcze większy, bardziej złożony i odstający od osnowy prawdy.
Król oświadczył, że uwolni nas, lecz wpierw zademonstruje całemu dworowi, że nie mamy mocy, i w ten sposób zadośćuczyni naleganiom kapłanów.
A jeśli w którymś momencie zły demon objawi się i spróbuje wyrządzić krzywdę prawym wyznawcom Ra lub Ozyrysa, nasze ułaskawienie zostanie cofnięte i natychmiast spotka nas śmierć. Moc naszych demonów umrze wraz z nami, a my utracimy łaskę królowej, na którą obecnie ledwo zasługujemy.
Oczywiście, wiedziałyśmy, co się wydarzy; ujrzałyśmy to w ich sercach. Zaproponowano nam układ. Gdy król zdjął z szyi złoty medalion i nałożył go Khaymanowi, wiedziałyśmy, iż mamy zostać zgwałcone w obecności całego dworu, zgwałcone jak zwykłe więźniarki lub niewolnice podczas wojny. A jeśli wezwiemy duchy, umrzemy. Taka była nasza sytuacja.
„Gdyby nie miłość mojej królowej — rzekł Enkil — zaznałbym rozkoszy z tymi dwoma kobietami, co słusznie mi się należy, zrobiłbym to, by dać wam dowód, że nie mają mocy i nie są wielkimi czarownicami, lecz kobietami. Uczyni to jednak mój główny rządca, Khayman, mój ukochany Khayman, on otrzyma przywilej uczynienia tego w moim imieniu”.
Cały dwór czekał w milczeniu, podczas gdy Khayman patrzył na nas, szykując się do wypełnienia królewskiego rozkazu. Przeszywałyśmy go wzrokiem, nakazując mu w naszej bezbronności, by nas nie dotykał ani nie gwałcił na oczach tych nieprzyjaznych ludzi.
Czułyśmy jego ból i wewnętrzną walkę. Czułyśmy niebezpieczeństwo, które go otaczało, gdyż w razie nieposłuszeństwa z pewnością straciłby życie. Jednak tu chodziło o nasz honor, który miał nam odebrać; miał nas zbezcześcić, zniszczyć; a my, żyjące dotąd w słońcu i zaciszu naszej góry, tak naprawdę nic nie wiedziałyśmy o czynie, który był gotów spełnić.
Kiedy zbliżył się do nas, chyba nie wierzyłam, że zdoła to zrobić, że mężczyzna może czuć ból, jaki on czuł, a mimo to wzbudzić w sobie takie pożądanie. Niewiele wtedy wiedziałam o mężczyznach, o tym, jak cielesna rozkosz może się w nich połączyć z nienawiścią i gniewem; o tym, jak potrafią zadawać ból, czyniąc to, co kobiety najczęściej robią z miłości.
Nasze duchy głośnym chórem sprzeciwiały się temu, co miało nastąpić, ale ze względu na nasze dobro nakazałyśmy im, żeby się uspokoiły. W milczeniu uścisnęłam dłoń Mekare, dałam jej znać, że kiedy to się skończy, będziemy żyć dalej, będziemy wolne. To przecież nie śmierć i zostawimy tych żałosnych ludzi pustyni ich kłamstwom i złudzeniom, ich głupim zwyczajom; wrócimy do ojczyzny.
Wtedy Khayman przystąpił do swoich obowiązków. Rozwiązał nam dłonie; najpierw wziął Mekare, zmusił ją, by legła na wysłanej matami posadzce, i uniósł jej szatę, podczas gdy ja stałam jak posąg, niezdolna go powstrzymać. Potem spotkał mnie ten sam los.
W jego umyśle nie byłam tą kobietą, którą gwałcił. Kiedy jego dusza i ciało drżały, podsycał żar swojej namiętności wyobrażeniami o bezimiennych pięknościach i na wpół zapomnianych chwilach, tak by ciało i dusza mogły się zjednoczyć.
A my, odwróciwszy oczy, zamknęłyśmy nasze dusze przed nim i tymi niegodziwymi Egipcjanami, którzy zrobili nam tę straszną rzecz. Nasze dusze były samotne i nietknięte; wszędzie wokół słyszałam łkanie duchów, smutne, straszne łkanie, a w oddali grzmiący głos Amela:
„Jesteście głupie, że to znosicie, czarownice”.
Zapadała noc, kiedy zostawiono nas na skraju pustyni. Żołnierze dali nam dokładnie odmierzone racje jedzenia i picia i zaczęłyśmy długą podróż na północ. Nigdy nasza wściekłość nie miała sobie równej.
Pojawił się Amel, szyderczy i pełen wściekłości; czemu nie pozwoliłyśmy mu wymierzyć zemsty?
„Oni rzucą się na nas i zabiją! — powiedziała Mekare. — Wynoś się stąd”.
Na nic się to nie zdało, więc w końcu spróbowała zaprząc go do jakiejś użytecznej i ważnej pracy.
„Amelu, chcemy dotrzeć żywe do domu — rzekła. — Sprowadź nam chłodne wiatry i pokaż, gdzie znajdziemy wodę”.
Jednakże złe duchy nigdy nie robiły takich rzeczy. Amel przestał się nami interesować. Znikł, a my szłyśmy w zimnym pustynnym wietrze, ramię w ramię, starając się nie myśleć o długiej drodze, jaka nas czekała.
Nie sposób opowiedzieć o wszystkim, co nas spotkało. Dobre duchy nie opuściły nas; sprowadzały chłodne wiatry i wiodły do źródeł, gdzie znajdowałyśmy wodę i nieliczne daktylowce, z których mogłyśmy zerwać owoce; tak długo jak mogły, sprowadzały mały deszcz; ale wreszcie zabrnęłyśmy zbyt daleko w głąb pustyni, by to było możliwe, i umierałyśmy. Wiedziałam, że w moim łonie jest dziecię Khaymana, i chciałam, żeby ono żyło.
Wtedy duchy zaprowadziły nas do Beduinów, a ci przyjęli nas i otoczyli opieką.
Byłam chora i leżałam całe dnie, śpiewając dziecku rozwijającemu się wewnątrz mojego ciała, odpędzając piosenkami chorobę i wspomnienia najgorszych chwil. Mekare leżała obok, trzymając mnie w objęciach.
Minęły miesiące, zanim odzyskałam siły na tyle, żeby zostawić obozowisko, ale pragnęłam urodzić dziecko w moim kraju i błagałam Mekare, byśmy kontynuowały podróż.
W końcu zaopatrzone w pokarm i wodę przez Beduinów i prowadzone przez duchy, wkroczyłyśmy na zielone pola Palestyny. Znalazłyśmy podnóże góry i pasterski lud bardzo podobny do naszego, który przejął nasze stare pastwiska.
Znali nas, jak i naszą matkę, i cały nasz ród. Nazywali nas po imieniu i natychmiast przyjęli między siebie.
Znów byłyśmy szczęśliwe wśród zielonych traw, a dziecko rosło w mym łonie. Miałam żyć; pustynia nas nie zabiła.
W moim własnym kraju urodziłam córeczkę i nazwałam ją Miriam, jak miała na imię moja matka, nim mnie urodziła. Odziedziczyła czarne włosy Khaymana, ale zielone oczy mojej matki. A miłość, którą do niej czułam, i jej radość były najlepszym lekarstwem dla mojej duszy. Znów byłyśmy razem. Mekare, która poznała ze mną bóle rodzenia i która wyjęła dziecko z mojego ciała, nosiła Miriam godzinami i śpiewała jej tak jak ja. Dziecko było tyleż nasze, co moje. Próbowałyśmy zapomnieć o okropnościach, których zaznałyśmy w Egipcie.
Miriam rosła jak na drożdżach. Wreszcie razem z Mekare postanowiłyśmy wspiąć się na górę i znaleźć jaskinię, w której się urodziłyśmy. Nie wiedziałyśmy jeszcze, jak będziemy żyć i co będziemy robić z daleka od naszego nowego ludu. Chciałyśmy jednak powrócić do miejsca, gdzie byłyśmy tak szczęśliwe; chciałyśmy wezwać duchy i cudowną mocą sprowadzić deszcz, aby pobłogosławił moje nowo urodzone dziecko.
Żaden z naszych planów nie miał się ziścić.
Zanim opuściłyśmy pasterzy, znów przybyli żołnierze pod dowództwem królewskiego rządcy, Khaymana. Rozdawali sztuki złota wśród wszystkich plemion, które widziały rudowłose bliźniaczki lub słyszały o nich i wiedziały, gdzie te kobiety mogą się podziewać.
Po raz kolejny, w południe, na zalanej słońcem łące, ujrzałyśmy egipskich żołnierzy z dobytymi mieczami. Ludzie rozpierzchli się we wszystkich kierunkach, ale zanim Khayman zdążył się odezwać, Mekare padła przed nim na kolana i rzekła:
„Nie krzywdź naszego ludu”.
Khayman przybył z Mekare do naszej kryjówki. Pokazałam mu jego dziecko i błagałam o łaskę, o sprawiedliwość, o to, żeby zostawił nas w spokoju.
Wystarczyło mi na niego spojrzeć, by zrozumieć, że czeka go śmierć, jeśli nie sprowadzi nas z powrotem. Twarz miał wychudłą i pełną smutku, nie gładką, białą twarz nieśmiertelnego, którą widzicie tu, przy tym stole.
Przeciwności losu dawno zatarły naturalny ślad jego cierpień. Jednak tamtego dawno minionego popołudnia był on bardzo wyraźny.
„Straszliwe zło spotkało króla i królową Kemetu — rzekł słabym, stłumionym głosem. — Sprawiły to wasze duchy, wasze duchy, które dręczyły mnie dniem i nocą za to, co wam uczyniłem, dopóki król nie wypędził ich z mojego domu”.
Wyciągnął ramiona i ujrzałam drobne blizny w miejscach, w których duch ssał z niego krew. Było ich pełno na twarzy i szyi.
„Och, nie macie pojęcia, w jakich mękach przyszło mi żyć — powiedział — gdyż nic nie mogło mnie przed nimi uchronić; nic wiecie, ile razy was przeklinałem, i króla, za to, co kazał mi uczynić, i moją matkę, za to, że wydała mnie na świat”.
„Och, ale myśmy tego nie uczyniły! — wykrzyknęła Mekare. — Dotrzymałyśmy słowa. Na nasze głowy, zostawiłyśmy cię w spokoju. To Amel, zły duch, on to sprawił! Och, zły duchu! Pomyśleć, że dręczył ciebie, a nie króla i królową, którzy zmusili cię do tego czynu! Nie możemy go powstrzymać! Błagam cię, Khaymanie, puść nas”.
„Amel wreszcie znudzi się tym, co robi, Khaymanie — powiedziałam. — Jeśli król i królowa są silni, pójdzie sobie. Patrzysz teraz na matkę swojego dziecka, Khaymanie. Zostaw nas w spokoju. Ze względu na jego dobro, powiedz królowi i królowej, ze nie zdołałeś nas znaleźć. Pozwól nam odejść, jeśli boisz się sprawiedliwości”.
A on tylko wpatrywał się w dziecko, jakby nie wiedział, kim ono jest. Sam był Egipcjaninem. Czy to dziecko było Egipcjaninem?
„Dobrze, nie wy posłałyście tego ducha — rzekł. — Wierzę wam. Jednak nie wiecie jeszcze, co on zrobił. Kiedy przestał mi dokuczać, wszedł w króla i królową Kemetu! Jest w ich ciałach! Zmienił ich substancję!”
Przyglądałyśmy mu się długo i zastanawiały się nad jego słowami, zanim zrozumiałyśmy, że król i królowa Kemetu nie zostali opętani. Zrozumiałyśmy również, że on sam widział takie rzeczy, iż nie pozostało mu nic innego, jak przybyć po nas osobiście i za wszelką cenę spróbować ściągnąć nas z powrotem.
Wciąż nie wierzyłam jego słowom. Jak duch mógł pozyskać ciało!
„Nie rozumiecie, co wydarzyło się w naszym królestwie — wyszeptał. — Musicie przybyć i zobaczyć to na własne oczy”.
Przerwał, chciał bowiem powiedzieć nam więcej, znacznie więcej, lecz czuł strach.
„Musicie nam pomóc, nawet jeśli nie wy to zrobiłyście!” — powiedział z goryczą.
Jednak to nie było w naszej mocy. Na tym polegała groza całej sytuacji. Wiedziałyśmy to, wyczuwałyśmy. Przypomniałyśmy sobie naszą matkę, jak stała przed jaskinią, wpatrzona w ranki na dłoniach.
Mekare odrzuciła głowę w tył i wezwała Amela, złego ducha, żeby do niej przybył i poddał się jej rozkazowi. W naszym tajnym języku, języku bliźniaczek, krzyknęła:
„Wyjdź z króla i królowej Kemetu i przybądź do mnie, Amelu. Ugnij się przed moją wolą. Nie uczyniłeś tego na mój rozkaz”.
Chyba wszystkie duchy świata słuchały tego w milczeniu; to był okrzyk potężnej czarownicy. Nie było jednak odpowiedzi i poczułyśmy wielki tumult wśród duchów, jakby nagle zaszło coś przekraczającego ich zdolność rozumienia i akceptacji. Uciekły od nas, a potem wróciły, smutne i niezdecydowane; spragnione naszej miłości, a przy tym pełne odrazy.
„O co chodzi? — krzyknęła Mekare. — W czym rzecz?”
Wołała do duchów, które unosiły się najbliżej, do swoich ulubieńców. Wtedy w ciszy, gdy pasterze czekali w lęku, żołnierze stali wyczekująco, a Khayman wpatrywał się w nas zmęczonymi, załzawionymi oczami, usłyszałyśmy odpowiedź. Towarzyszyły jej zdumienie i niepewność. „Amel ma teraz to, czego zawsze chciał. Amel ma ciało, lecz Amela już nie ma”.
Co to mogło znaczyć?
Nie potrafiłyśmy tego zgłębić. Mekare znów zażądała od duchów odpowiedzi, ale chyba ich niepewność ustępowała miejsca strachowi.
„Powiedzcie mi, co się stało! — powiedziała Mekare. — Ujawnijcie mi to, co wam wiadomo!”
To było stare zaklęcie używane przez niezliczone wiedźmy.
„Przekażcie mi wiedzę, którą musicie mi przekazać”.
Duchy znów odpowiedziały niepewnie:
„Amel jest ciałem, lecz Amel nie jest Amelem; nie może teraz odpowiedzieć”.
„Chodźcie ze mną — powiedział Khayman. — Musicie się stawić na dworze. Król i królowa chcą was widzieć!”
Bez słowa i pozornie bez wzruszenia przyglądał się, jak całuję moją maleńką córeczkę i oddaję ją pod opieką kobiecie, która miała się nią zająć jak własnym dzieckiem. Mekare i ja oddałyśmy mu się w niewolę, lecz tym razem nie płakałyśmy. Wylałyśmy już wszystkie łzy. Nasz krótki rok wesela z nowo narodzoną Miriam dobiegł końca — a groza, która przyszła na świat w Egipcie, po raz kolejny wyciągnęła macki, by nas pożreć.
Maharet na chwilę zamknęła oczy; dotknęła powiek czubkami palców, a potem spojrzała na pozostałych, czekających, pogrążonych we własnych myślach. Nikt nie chciał, by przerwała opowieść, chociaż wszyscy wiedzieli, że musi to nastąpić.
Młodzi byli wymizerowani i znużeni; radosna mina Daniela nieco się zmieniła. Louis miał ściągniętą twarz; żądza krwi sprawiała mu ból, chociaż nie zwracał na nią uwagi.
— Teraz nie mogę wam więcej opowiedzieć — oznajmiła Maharet. — Zbliża się poranek i młodziki muszą zejść do ziemi. Przygotuję im drogę. Jutro znów się tu zbierzemy i będziemy kontynuować, jeśli tylko królowa nam pozwoli. Nie ma jej w pobliżu; nie wyczuwam jej obecności; w niczyich oczach nie widzę najsłabszego błysku jej wizerunku. Jeśli wie, co czynimy, to zezwala na to. A może jest zbyt daleko, by baczyć na to, co się tu odbywa. Musimy więc czekać na zapoznanie się z jej wolą. Jutro powiem wam, co ujrzałyśmy po przybyciu do Kemetu. A wy do tej pory odpoczywajcie bezpiecznie wewnątrz góry. Wszyscy. Przez niezliczone lata ukrywała ona moje tajemnice przed wścibskimi oczami śmiertelnych. Pamiętajcie, że nawet królowa nie może nam zaszkodzić, póki nie zapadnie noc.
Kiedy Maharet wstała, to samo uczynił Mariusz. Podszedł do okna, podczas gdy pozostali wolno opuszczali pomieszczenie, jakby wciąż wsłuchani w głos Maharet. Najczulszą strunę trąciło i w nim wspomnienie Akaszy i nienawiść, jaką darzyła ją Maharet; Mariusz bowiem również czuł tę nienawiść i był przekonany mocniej niż kiedykolwiek, że powinien był zakończyć ten koszmar, kiedy mógł to uczynić.
Ale ta rudowłosa kobieta nie chciała takiego rozwiązania. Nikt z nich nie chciał umrzeć bardziej niż on. Natomiast Maharet być może pragnęła życia goręcej niż jakikolwiek ze znanych mu śmiertelnych.
Tymczasem opowieść Maharet potwierdzała ich bezsilność. Co podniosło głowę, kiedy królowa powstała z tronu? Kim był ten stwór, który uwięził Lestata w swojej matni? Nie potrafił sobie tego wyobrazić.
Zmieniamy się, ale pozostajemy nie zmienieni — pomyślał. — Stajemy się mądrzy, ale jesteśmy omylni! Póki trwamy, przeważa w nas ludzka natura, cud i przekleństwo naszej kondycji.
Znów zobaczył tę uśmiechniętą twarz, którą ujrzał, gdy lód zaczął pękać. Czy to możliwe, że nadal kochał tak mocno, jak nienawidził? Że w czasie wielkiego poniżenia zatracił jasny sąd? Naprawdę nie wiedział.
Nagle ogarnęło go zmęczenie, zapragnął nade wszystko snu i wygody, zmysłowej rozkoszy wyciągnięcia się w czystym łóżku. Ukryć twarz w poduszce, pozwolić kończynom ułożyć się w najbardziej naturalnej i najwygodniejszej pozycji.
Miękki lśniący błękit za panoramicznym oknem wypełniał niebo na wschodzie, chociaż gwiazdy wciąż migotały, drobne i odległe. Ciemne pnie sekwoi stały się wyraźniejsze, a z lasu, jak zwykle o brzasku, wionęło cudowną wonią zieleni.
W oddali, tam gdzie stok opadał, a zarośnięta paprociami polana stykała się z lasem, przechadzał się Khayman. Jego dłonie jaśniały w rzadkim, sinym mroku, a gdy odwrócił się i podniósł wzrok ku Mariuszowi — zamiast twarzy miał bezoką, czysto białą maskę. Mariusz uniósł rękę w drobnym, przyjaznym geście. Khayman odwzajemnił się tym samym i wszedł między drzewa.
Gdy Mariusz odwrócił się od okna, stwierdził, że w pokoju pozostał z nim tylko Louis. Stał nieruchomo, patrząc na niego tak, jakby widział ucieleśnienie mitu. Zadał pytanie, które było jego obsesją, pytanie stale obecne w jego umyśle, bez względu na to, jak wielki był nacisk osobowości Maharet.
— Wiesz, czy Lestat żyje czy nie, prawda?
Zabrzmiał w tym pytaniu prosty, ludzki i bolesny ton, chwytający za serce, mimo że pełen rezerwy.
— Żyje — skinął głową Mariusz. — Ale wiem o tym z innego źródła. Nie pytam ani nie dostaję odpowiedzi. Nie korzystam z żadnej z tych wspaniałych mocy, które nas prześladują. Wiem o tym, bo po prostu wiem.
Uśmiechnął się do Louisa. Coś w sposobie bycia tego młodzika sprawiło Mariuszowi radość, chociaż nie wiedział dokładnie, co to było. Gestem przywołał go do siebie i wyszli razem z pomieszczenia. Mariusz objął Louisa ramieniem, gdy schodzili po żelaznych schodach na mokrą ziemię. Mariusz stąpał powoli i ciężko, zupełnie jak człowiek.
— Jesteś tego pewien? — zapytał z szacunkiem Louis.
Mariusz zatrzymał się.
— O tak, zupełnie pewien.
Przez chwilę spoglądali sobie w oczy i Mariusz znów się uśmiechnął. Ten młodzik był tak uzdolniony, a jednocześnie tak mało zdolny; rozważał, czy ludzki blask zgaśnie w jego oczach, jeśli zyska nieco więcej mocy, jeśli kiedyś, na przykład, w jego żyłach pojawiłoby się nieco krwi Mariusza. A poza wszystkim ten młodzik był głodny; cierpiał i chyba to lubił, lubił czuć głód i ból.
— Pozwól, że ci coś powiem — rzekł ciepło. — Od pierwszej chwili, gdy zobaczyłem Lestata, wiedziałem, że nic go nie zabije. Tak to czasem bywa z niektórymi spośród nas. Nie możemy umrzeć.
Dlaczego to mówił? Czy znów w to wierzył, jak przed rozpoczęciem tych wszystkich prób losu? Wrócił myślą do tamtej nocy w San Francisco, kiedy kroczył z rękami w kieszeniach szerokimi chodnikami Market Street, nie zwracając uwagi śmiertelnych.
— Wybacz — rzekł Louis — ale przypominasz mi o tym, co i mówiono U Córy Drakuli, o rozmowach tych osobników, którzy pragnęli dołączyć do niego ostatniego wieczoru.
— Wiem — powiedział Mariusz. — Ale oni byli głupcami i to ja mam rację.
Roześmiał się cicho. Tak, wierzył w to święcie. Znów ciepło objął Louisa. Tylko troszeczkę krwi i Louis byłby silniejszy, to prawda, ale mógłby utracić ludzką delikatność, ludzką mądrość, której nie da się przekazać, i zdolność wyczuwania cierpień innych, z którą zapewne przyszedł na świat.
Nastąpił dla niego kres nocy. Louis uścisnął rękę Mariuszowi, odwrócił się i ruszył wyłożonym blachą korytarzem tam, gdzie czekał na niego Eryk, by wskazać mu drogę.
Mariusz wrócił do domu.
Miał przed sobą jeszcze godzinę, zanim słońce zmusi go do snu, i chociaż był zmęczony, nie zamierzał z niej rezygnować. Wszędzie roznosił się cudowny, świeży zapach lasu. Słychać było już ptaki i czysty szmer głębokiego strumienia.
Wszedł do wielkiego pomieszczenia z suszonej cegły, w którym na palenisku gorzał ogień. Idąc bez celu, skierował się do wielkiej makaty zakrywającej niemal połowę ściany.
Dopiero po chwili zrozumiał, co ma przed sobą — górę, dolinę, drobne postaci bliźniaczek na zielonej polanie pod palącym słońcem. Powrócił powolny rytm opowieści Maharet i lekko mieniące się obrazy, przekazywane w słowach. Jakże znajoma była mu ta skąpana w blasku słońcu polana i jakże różniła się od tego, co widział w snach. Nigdy nie czuł się tak blisko tamtych kobiet! Teraz je poznał; poznał ten dom.
To był tajemniczy splot uczuć, smutek graniczący z czymś niezaprzeczalnie pozytywnym i dobrym. Pociągała go dusza Maharet; uwielbiał jej szczególną złożoność i pragnął kiedyś dać temu wyraz.
Uświadomił sobie, o czym myśli; na chwilę zdołał zapomnieć o goryczy i bólu. Może jego dusza goiła się szybciej, niż sądził, że to możliwe. A może zawdzięczał to temu, że myślał o innych — o Maharet, a wcześniej o Louisie i o tym, w co Louis powinien wierzyć. Cóż, do diabła, Lestat zapewne był nieśmiertelny i zapewne mógł przeżyć to wszystko, nawet gdyby jemu, Mariuszowi, się to nie udało.
Była to tylko drobna hipoteza bez większego znaczenia. Gdzie podziewał się Armand? Czy już ukrył się w ziemi? Gdyby mogli teraz się spotkać…
Ruszył do piwnicy, ale coś go zatrzymało. Przez otwarte drzwi ujrzał dwie postaci, bardzo podobne do tych, które widział na makacie. Były to Maharet i Jesse, stały ramię w ramię przy oknie od wschodniej strony i obserwowały bez ruchu, jak drzewa stopniowo wynurzają się z cienia.
Wstrząsnął nim nagły dreszcz. Musiał złapać się framugi, żeby utrzymać równowagę, kiedy seria obrazów przesłoniła mu świat. To już nie była dżungla; w oddali ciągnęła się szosa, skręcająca chyba ku północy przez nagie, spalone okolice. A to stworzenie zatrzymało się wstrząśnięte, ale czym? Obrazem dwóch rudych kobiet? Usłyszał, jak stopy znów podjęły niestrudzoną wędrówkę; ujrzał stopy okryte błotem, jakby to były jego własne stopy, i dłonie okryte błotem, jakby to były jego własne dłonie. A potem zobaczył łunę ognia na niebie i jęknął głośno.
Kiedy otworzył oczy, podtrzymywał go Armand. Spojrzenie załzawionych ludzkich oczu Maharet nalegało błagalnie, by wyjawił, co właśnie zobaczył. Pokój z wolna wrócił do istnienia, wpierw ładne wyposażenie, a potem bliskie nieśmiertelne postaci związane z tym miejscem, a zarazem z żadnym. Zamknął oczy i znów je otworzył.
— Dotarła do naszego południka — rzekł — ale jest wiele kilometrów na wschód. Właśnie wstało tam rozpalone słońce.
Czuł ten śmiercionośny żar! Ona ukryła się w ziemi, czuł i to.
— To daleko stąd na południe — powiedziała Jesse. Jakże krucho wyglądała w półprzeźroczystym mroku, z długimi cienkimi palcami zaciśniętymi na szczupłych ramionach.
— Nie tak daleko — poprawił ją Armand. — I porusza się bardzo szybko.
— Ale dokąd zmierza? — spytała Maharet. — Czy się zbliża?
Nie czekała na odpowiedź i chyba nie spodziewała się, że ją otrzyma. Obie zakryły dłonią oczy, jakby ich ból był nie do zniesienia; potem Maharet przygarnęła do siebie Jesse i pocałowawszy ją, życzyła wszystkim dobrego snu.
Mariusz przymknął oczy; próbował jeszcze raz zobaczyć tę postać. Co miała na sobie? Coś prostego, narzuconego jak poncho, z otworem na głowę. Związane w pasie, tak, czuł to. Próbował zobaczyć więcej, ale nie mógł. Czuł jednak moc, niezmierzoną moc i niepowstrzymany pęd, a poza tym prawie nic.
Kiedy znów otworzył oczy, wokół migotał dzień. Armand był blisko i wciąż go obejmował, ale wydawał się samotny i nieporuszony; przeniósł wzrok na las, który zdawał się napierać na każde okno, podpełzać na samą krawędź werandy.
Mariusz pocałował Armanda w czoło, a potem robił dokładnie to, co on. Przyglądał się, jak pokój jaśnieje coraz bardziej, jak światło wypełnia szyby okien; przyglądał się, jak piękne kolory rozświetlają rozległą sieć na gigantycznej makacie.
Kiedy się obudziłem, było cicho, a zapach morza przenikał czyste i ciepłe powietrze.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, jaka jest pora. Miałem lekkie zawroty głowy, więc wiedziałem, że nie spałem w ciągu dnia. Nie byłem także w ochronnym zamknięciu.
Chyba podążaliśmy przez świat za nocą lub raczej bez planu, jako że Akasza chyba wcale nie potrzebowała snu.
Ja tak, to było oczywiste, ale byłem zbyt ciekawy, aby nie chcieć się obudzić, i szczerze mówiąc, zbyt rozbity. Poza tym marzyła mi się ludzka krew.
Ocknąłem się w przestronnej sypialni z tarasami wychodzącymi na zachód i północ. Czułem i słyszałem morze, a mimo to powietrze było wonne i raczej spokojne. Bardzo powoli rozejrzałem się po pokoju.
Gdziekolwiek spojrzałem, stały cenne stare meble, najprawdopodobniej włoskie, delikatne, a jednocześnie zdobione, otoczone nowoczesnymi luksusami. Łoże, na którym spoczywałem, miało cztery złocone kolumienki i jedwabne draperie. Gęsty biały dywan zaścielał starą podłogę. Toaletka z błyszczącymi słoiczkami i srebrnymi przedmiotami oraz dziwnym, staromodnym telefonem białego koloru. Pluszowe fotele; monstrualny telewizor i półki z aparaturą audio; wszędzie politurowane stoliczki zastawione karafkami z winem i popielniczkami, zarzucone gazetami.
Ludzie mieszkali tu jeszcze godzinę temu; teraz już nie żyli. Na tej wyspie było wielu umarłych. Kiedy tak leżałem, spijając wzrokiem piękno wokół siebie, oczyma duszy ujrzałem wioskę, w której wcześniej byliśmy. Ujrzałem brud, blaszane dachy, błoto. A teraz leżałem w luksusowym buduarze.
Śmierć przyszła i tu. To my ją przynieśliśmy.
Podniosłem się z łóżka, przeszedłem przez taras do kamiennej balustrady i spojrzałem w dół, na białą plażę. Żadnego lądu na horyzoncie, jedynie łagodne, rozkołysane morze. Koronka piany ustępujących fal lśniła w blasku księżyca. Byłem w starym, zniszczonym przez pogodę i niepogodę pałacu, zapewne wzniesionym jakieś cztery wieki temu, obstawionym urnami i cherubinami. Chociaż liszaje wypełzły na tynki, nadal był przepiękny. Światło przebijało zza pomalowanych na zielono okiennic innych pokoi. Na niższym tarasie, tuż pode mną, był mały basen.
A przede mną, tam, gdzie plaża skręcała w lewo, dostrzegłem inną wdzięczną budowlę wrosła w nadmorskie skały. Tam też umarli ludzie. To grecka wyspa, byłem o tym przekonany; to Morze Śródziemne.
Kiedy natężyłem słuch, dotarły do mnie wrzaski z głębi lądu, zza wzgórza. Tam mordowano ludzi. Oparłem się o framugę drzwi. Walczyłem z szaleńczym biciem serca.
Nagle odżyło we mnie wspomnienie jatek w świątyni Azima — w przebłysku pamięci ujrzałem siebie samego idącego przez ciżbę mężczyzn i kobiet, przeszywającego niewidzialnym ostrzem ludzkie ciała. Czułem tamto pragnienie. A może to była tylko żądza? Znów ujrzałem splątane kończyny, zmasakrowane ciała powykręcane w ostatnim stadium oporu, twarze usmarowane krwią.
To nie moja robota, nie mogłem… — zaprzeczałem w myślach faktom. Bez powodzenia.
Poczułem woń ognisk, ognisk takich jak na dziedzińcu Azima, w których spalano trupy. Od tego smrodu zbierało mi się na wymioty. Odwróciłem się w kierunku morza i wciągnąłem w płuca świeże powietrze. Jeśli na to pozwolę, dotrą głosy, głosy z całej wyspy i z innych wysp, i z pobliskiego lądu. Czułem ten dźwięk; wisiał w powietrzu, czekał. Musiałem go odepchnąć.
W pobliżu usłyszałem kobiece głosy. Zbliżały się do sypialni. Odwróciłem się akurat na czas, by zobaczyć, jak otwierają się podwójne drzwi i do pokoju wchodzą kobiety w prostych bluzkach, spódniczkach i chustkach na głowach. W tym pstrym tłumie były młode piękności, wyniosłe, dojrzałe matrony i nawet zupełnie wątłe staruszki o ciemnej pomarszczonej skórze i śnieżnobiałych włosach. Przyniosły wazony z kwiatami i stawiały je wszędzie. A potem jedna z nich, nieśmiała szczupła istota o pięknej szyi, wystąpiła z wdziękiem przed tłum i zaczęła zapalać lampy.
Czułem zapach ich krwi. Czemu był tak silny i nęcący, skoro nie czułem pragnienia?
Nagle zeszły się w środku pokoju i skupiły na mnie spojrzenia; miałem wrażenie, że wpadły w trans. Stałem na tarasie, patrząc na nie, i nagle zdałem sobie sprawę, co widzą. Mój porwany strój — wampirze szmaty, czarna kurtka, biała koszula i peleryna — cały był splamiony krwią.
Moja skóra bardzo się zmieniła. Byłem bielszy i oczywiście bardziej upiorny. A moje oczy z pewnością słały silniejszy blask. Może też dałem się zwieść naiwną reakcją przybyłych. Kiedy wcześniej widziały kogoś z naszych?
Tak czy inaczej… wszystko to było jak sen: te nieruchome kobiety o czarnych oczach i skupionych obliczach — nawet wyniosłe niewiasty miały ściągnięte twarze — wpatrzone we mnie, a potem padające jedna po drugiej na kolana. Ach, na kolana. Miały oszalały wyraz twarzy ludzi, którzy właśnie zetknęli się z czymś nadzwyczajnym; widziały zjawę, a ironia sytuacji polegała na tym, że to one wydawały mi się zjawami.
Niechętnie zacząłem czytać w ich myślach.
Widziały Błogosławioną Matkę. Ona tak się tu objawiła, jako Madonna, Dziewica. Przybyła do ich wiosek i nakazała im wymordować synów i mężów, nawet niemowlęta. One to zrobiły albo były świadkami, jak to robiono, i teraz płynęły na fali wiary i radości. Były świadkami cudu; przemawiała do nich sama Błogosławiona Matka. Przedwieczna Matka, która zawsze zamieszkiwała groty na tej wyspie, jeszcze przed Chrystusem, Matka, której drobne nagie posążki znajdowano w ziemi to tu, to tam.
W jej imieniu zwaliły kolumny zrujnowanych świątyń, które przyjeżdżali oglądać turyści; spaliły jedyny kościół na wyspie; wybiły okna żerdziami i kamieniami. Stare freski też spłonęły. Marmurowe kolumny, rozbite na kawałki, wrzuciły do morza.
A ja, kim ja byłem dla nich? Nie tylko bogiem. Nie tylko wybrańcem Błogosławionej Matki. Nie, kimś innym. Stałem oszołomiony w sieci spojrzeń, pełen odrazy wobec przekonań tych śmiertelnych, a jednak zafascynowany i wystraszony.
Oczywiście, nie była to fascynacja nimi, ale wszystkim, co się działo, tym cudownym uczuciem, które budziły skierowane ku mnie spojrzenia, zachwytem, z jakim śmiertelni śledzili mnie na scenie. Patrzyli na mnie i czuli moją moc po tych wszystkich latach ukrywania się. Przybyli, by oddać mi boską cześć, jak wszystkie te biedne istoty rozrzucone na górskim szlaku. Ale tamci oddawali boską cześć Azimowi, czy nie tak? Przybyli do niego, aby umrzeć.
Koszmar. Muszę to odwrócić, muszę to zatrzymać; muszę się zdobyć na odrzucenie tego do najmniejszej cząstki!
Przecież jeszcze zacznę wierzyć, iż naprawdę jestem… Wiem, kim jestem, nieprawdaż? A te biedne, nieuczone kobiety, traktujące odbiorniki telewizyjne i telefony jak cud, kobiety, dla których sama zmiana jest rodzajem cudu… One obudzą się jutro i zobaczą, co uczyniły!
Wtedy ogarnął nas spokój — i kobiety, i mnie. Napłynął znajomy zapach kwiatów, poczułem, że działa urok. Kobiety otrzymywały instrukcje bez słów, za pośrednictwem umysłów.
Wszczął się niewielki ruch; dwie z nich powstały z kolan i weszły do łazienki — jednej z tych gigantycznych marmurowych izb uwielbianych przez zamożnych Włochów i Greków. Płynęła gorąca woda; z otwartych drzwi buchała para.
Inne podeszły do garderoby i wyjęły świeże ubrania. Właściciel tego pałacyku był bogaty; biedaczysko, zostawił papierosa w popielniczce i tłuste odciski palców na słuchawce białego telefonu.
Inna para kobiet podeszła do mnie. Chciały zaprowadzić mnie do łazienki. Poczułem ich dotyk — dotykające mnie gorące ludzkie palce i towarzyszący temu wstrząs i podniecenie, kiedy kobiety wyczuły niesamowitą fakturę mojego ciała. Te dotknięcia wzbudziły we mnie niesłychany, cudowny dreszcz. Patrzyły na mnie piękne, ciemne, wilgotne oczy. Pociągnęły mnie za sobą ciepłymi dłońmi; chciały, żebym z nimi poszedł.
W porządku. Uległem. Białe marmurowe płytki, rzeźbione złote krany, prawdziwy starożytny rzymski splendor, połyskujące butelki z płynami do kąpieli i pachnidłami zapełniające marmurowe półki. A w wannie tafla gorącej wody i dysze pompujące strumienie pęcherzyków powietrza, wszystko bardzo zachęcające; tak byłoby w każdej innej chwili.
Zdjęły ze mnie ubranie. To było fascynujące uczucie. Nigdy się mną tak nie opiekowano, nigdy od czasów, kiedy byłem żywy, a i wtedy tylko we wczesnym dzieciństwie. Stałem w gorących oparach, przyglądając się drobnym, ciemnym dłoniom i czując, jak włoski stają mi na całym ciele; czułem adorację w oczach tych kobiet.
Poprzez kłęby pary spojrzałem w lustro, a właściwie w ścianę luster, i zobaczyłem siebie po raz pierwszy od początku tej złowrogiej odysei. Ten wstrząs był nie do zniesienia.
To nie mogę być ja! — coś krzyczało mi w głowie.
Byłem znacznie bledszy, niż to sobie wyobrażałem. Łagodnie odepchnąłem kobiety i podszedłem do luster. Moja skóra miała perłowy blask, a oczy, bardziej promienne niż niegdyś, były przeniknięte lodowatym światłem i łączyły w sobie wszystkie kolory. Mimo to nie wyglądałem jak Mariusz ani jak Akasza. Na mojej twarzy pozostały zmarszczki.
Krew Akaszy wybieliła mnie, ale zachowałem ludzki wygląd. Co dziwne, kontrast sprawiał, że wszystkie te zmarszczki były tym bardziej widoczne. Nawet drobne fałdki na palcach pogłębiły się w porównaniu z tym, co było dawniej.
Ale cóż to za pocieszenie, skoro tym bardziej zwracałem uwagę swoim zdumiewającym, wręcz nieludzkim wyglądem? Czułem się nawet gorzej niż w tamtej chwili, dwieście lat temu, kiedy w jakąś godzinę po śmierci ujrzałem swe odbicie w lustrze i szukałem w nim własnego człowieczeństwa. Teraz po prostu się bałem.
Przyglądałem się sobie w szklanej tafli; mój tors miał biel marmurowego, muzealnego popiersia. A ten organ, organ, którego nie potrzebujemy, był sprężony, jakby gotów do czegoś, czego nigdy już nie będzie potrafił ani nie będzie chciał robić, był jak z marmuru. Priap skazany na wieczne czekanie.
Oszołomiony patrzyłem na podchodzące kobiety; na cudowne szyje, piersi, ciemne, wilgotne kończyny. Patrzyłem, jak dotykały mnie całego. Zgadza się, w ich oczach byłem piękny.
W kłębach pary zapach ich krwi był silniejszy. Jednak nie byłem spragniony, nie naprawdę. Akasza napełniła mnie, ale ta krew przyprawiała mnie o męki, o prawdziwe męki.
Chciałem ich krwi — i nie miało to nic wspólnego z pragnieniem. Chciałem jej tak, jak człowiek chce szlachetnego wina, chociaż napił się wody. Moje pragnienie było pomnożone przez dwadzieścia, trzydzieści lub sto. Prawdę mówiąc, było tak przemożne, że potrafiłem sobie wyobrazić, że biorę je wszystkie, rozdzieram te delikatne gardła jedno po drugim i zostawiam trupy na podłodze.
Nie, to się nie zdarzy — przekonywałem sam siebie. Groźny oścień tego pożądania sprawiał, że zbierało mi się na płacz. Co mi uczyniono! — myślałem jak w gorączce. Ale przecież wiedziałem, no nie? Wiedziałem, że jestem tak silny, że dwudziestu mężczyzn nie zdołałoby mnie ujarzmić. Pomyśleć tylko, co bym im zrobił. Gdybym chciał się stąd uwolnić, mógłbym unieść się i przeniknąć przez sufit. Mogłem zrobić rzeczy, o których nawet nie marzyłem. Prawdopodobnie miałem dar ognia; mogłem spalać wszystko, co ujrzałem na swojej drodze, tak jak ona to robiła, tak jak wedle swoich słów mógł robić to Mariusz. To tylko kwestia siły. I oszałamiających wyżyn świadomości, otwartości…
Kobiety całowały mnie. Całowały moje ramiona. Jak cudowne były te drobne doznania, te delikatne przyciśnięcia warg do mojej skóry. Nie potrafiłem się powstrzymać od uśmiechu, obejmowałem je łagodnie, całowałem, wtulając usta w rozgrzane, wiotkie szyje i czując napór kobiecych piersi na swoje żebra. Byłem całkowicie otoczony tymi podatnymi na uścisk stworzeniami, otulało mnie soczyste ludzkie mięso.
Wszedłem do głębokiej wanny i oddałem się w ich ręce. Gorąca woda opływała mnie, wspaniale zmywając cały brud, który naprawdę nigdy do nas nie przylega, nigdy nas nie przenika. Zadarłem głowę do tyłu, pozwalając umyć swe włosy gorącą wodą.
Tak, co za wyjątkowa rozkosz. A jednak nigdy nie byłem tak samotny. Tonąłem w tych hipnotycznych doznaniach. Byłem bezwolny, ponieważ tak naprawdę nie mogłem nic zrobić.
Kiedy skończyły, wybrałem sobie perfumy i kazałem pozbyć się innych. Mówiłem po francusku, ale chyba mnie rozumiały. Ubrały mnie w rzeczy wybrane przeze mnie spośród tego, co mi przyniosły. Pan domu lubił ręcznie szyte płócienne koszule, tylko trochę na mnie za duże, i lubił też ręcznie szyte buty, które nieźle na mnie pasowały.
Wybrałem garnitur z szarego jedwabiu o bardzo współczesnym, swobodnym kroju. Srebrna biżuteria. Srebrny zegarek właściciela i jego spinki do mankietów z drobnymi diamencikami. I nawet niewielka, diamentowa szpilka do klapy marynarki. Czułem się dziwnie, założywszy te wszystkie rzeczy; miałem wrażenie, że zarazem czuję swoją skórę i jej nie czuję. Wtedy nastąpiło deja vu sprzed dwustu lat. Wróciły stare pytania śmiertelnika. Czemu, do diabła, dzieje się to wszystko? Jak nad tym zapanować?
Przez chwilę rozważałem, czy można się tym nie przejmować? Czy mogę zdobyć się na dystans i spojrzeć na te wszystkie stworzenia, którymi się karmiłem, jak na coś z innej planety? Okrutnie wyrwano mnie z ich świata! Gdzie dawna gorycz, wymówka dla nie kończącego się okrucieństwa? Czemu zawsze skupiała się na drobiazgach? Nie chodzi o to, że życie jest drobiazgiem. Och nie, żadne życie nim nie jest! Prawdę mówiąc, na tym to wszystko polega. Czemu ja, ten, który zabijał z taką obojętnością, uchylałem się przed wizją zniszczenia wspaniałych zwyczajów tych istot? Czemu serce podchodziło mi do gardła? Czemu płakałem w środku, jakby coś we mnie umierało?
Może jakiś inny czart uwielbiałby to; jakiś wynaturzony i pozbawiony skrupułów nieśmiertelny szydziłby z tej wizji, a równocześnie wślizgnąłby się w szaty boga tak łatwo jak ja do tej perfumowanej kąpieli.
Nic nie mogło dać mi tej swobody, nic. Jej przyzwolenie nic nie znaczyło, jej moc w ostatecznym rozrachunku była tylko innym poziomem tego, co wszyscy posiadaliśmy. A owo coś nigdy nie ułatwiało starań i trudu; przeżywaliśmy piekielne męki, bez względu na to, jak często spoglądaliśmy w twarz zwycięstwu bądź klęsce.
Nie mogło być mowy o podporządkowaniu epoki woli jednostki; jej plan musiał jakoś zostać pokrzyżowany i jeśli tylko zachowam spokój, znajdę na to sposób.
A przecież śmiertelni dopuszczali się względem siebie potworności; barbarzyńskie hordy zalewały całe kontynenty, niszcząc wszystko po drodze. Czy ludzkość łudząc się podbojem i panowaniem, wykazywała tylko ludzkie cechy? To bez znaczenia. Nieludzkie były środki, których używała do realizacji swoich celów!
Znów zacząłbym płakać, gdybym nie przestał szukać rozwiązania; a te biedne wrażliwe stworzenia wokół mnie byłyby jeszcze bardziej poranione i zagubione.
Kiedy zakryłem twarz dłońmi, nie odsunęły się. Czesały mi włosy. Ciarki przeszły mi po plecach, a cichy łomot krwi w ich żyłach nagle stał się ogłuszający.
Powiedziałem im, że chcę być sam. Nie mogłem już wytrzymać pokusy. Przysiągłbym, że wiedziały, czego chcę, a jednak były gotowe ulec. Ciemne, słone ciała były tak blisko mnie. Pokusa była zbyt silna. Bez względu na to, co czuły naprawdę, usłuchały mnie natychmiast i z pewnym lękiem. Opuściły pokój w milczeniu, wycofując się, jakby zwyczajne wyjście było niewłaściwe.
Popatrzyłem na zegarek. Noszenie zegarka, który wskazywałby mi czas, wydało mi się bardzo zabawne. Nagle poczułem rozdrażnienie i zegarek się rozsypał! Szkło się rozprysło i wszystko wypadło z rozerwanej, srebrnej koperty. Bransoletka pękła, srebrny owal spadł z przegubu na podłogę, błyszczące kółka znikły w dywanie.
— Dobry Boże! — szepnąłem. A przecież to było możliwe, jeśli potrafiłem rozedrzeć arterię lub serce. Jednak musiałem kontrolować tę moc, nie mogłem pozwolić jej na samowolę.
Rozejrzałem się i wybrałem na chybił trafił małe lusterko w srebrnej ramce. — Pęknij! — pomyślałem i rozleciało się na błyszczące odłamki. W głuchej ciszy słyszałem, jak uderzały o ściany i blat toaletki.
No cóż, to było użyteczne, diablo bardziej użyteczne niż zdolność zabijania ludzi. Wpatrywałem się w telefon na skraju toaletki. Skoncentrowałem się, pozwoliłem mocy się skupić, a potem świadomie obniżyłem ją i postarałem się wolno przesunąć aparat telefoniczny po szklanej płycie zakrywającej marmur. Tak. W porządku. Małe buteleczki zakołysały się i poprzewracały, kiedy przepychał się między nimi. Ustabilizowałem je, jednakże nie potrafiłem ich poustawiać. Nie potrafiłem ich podnieść. Och, czekajcie, ależ tak, potrafiłem. Wyobraziłem sobie rękę, jak je ustawia. Z pewnością moc nie zastosowała się dosłownie do tego obrazu, ale użyłem go, nadając mocy kształt działania. Uporządkowałem buteleczki. Podniosłem tę, która upadła, i odstawiłem na miejsce.
Usiadłem na łóżku, żeby to przemyśleć, ale ciekawość była zbyt silna, bym ograniczył się do myślenia. Zdałem sobie sprawę z czegoś ważnego: miałem do czynienia ze zjawiskiem fizycznym, z energią. Nie było to nic innego jak moc, którą posiadałem już dużo wcześniej. Na przykład niedługo po tym, jak Magnus mnie stworzył, udało mi się przesunąć kogoś po pokoju — to był mój ukochany Nicolas, z którym się kłóciłem — jakbym uderzył go niewidzialną pięścią. Byłem wtedy wściekły, a później nie udało mi się już powtórzyć tej sztuczki. To była ta sama moc, ta sama sprawdzalna i wymierna cecha.
— Nie jesteś bogiem — powiedziałem. Ale ten wzrost mocy, ten nowy wymiar, jak trafnie mówią w tym stuleciu… Hm…
Patrząc w sufit, postanowiłem unieść się powoli i dotknąć go, przesunąć dłonią po gipsowym fryzie obiegającym sznur kandelabru. Poczułem mdłości i wtem zdałem sobie sprawę, że unoszę się pod sufitem. A moja dłoń, proszę, wyglądało na to, że moja dłoń przenika gips. Opuściłem się trochę i spojrzałem w dół.
Zrobiłem to, nie zabierając ze sobą ciała! Nadal siedziałem na skraju łóżka. Wytrzeszczałem oczy na samego siebie, na czubek własnej głowy. Ja — moje ciało w każdym razie — siedziałem tam bez ruchu, jak we śnie, wpatrzony w ścianę. Wracaj — nakazałem sobie w myślach. I wróciłem, dzięki Bogu, a moje ciało było w porządku. Potem spojrzałem na sufit i usiłowałem zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
No cóż, wiedziałem, o co chodzi. Sama Akasza powiedziała mi, że jej duch podróżował poza ciałem. Śmiertelni zawsze robili takie rzeczy, a przynajmniej tak utrzymywali. Od najdawniejszych czasów pisywali o takich niewidzialnych podróżach.
Niemal mi się to udało wtedy, kiedy próbowałem zajrzeć do świątyni Azima, kiedy opuściłem swoje ciało, a ona zatrzymała je, bo zaczęło spadać. Wcześniej było jeszcze kilka przypadków… Ale zazwyczaj nie wierzyłem w te wszystkie opowiastki śmiertelnych.
Teraz wiedziałem, że też jestem do tego zdolny. Ale wcale nie chciałem, żeby to się działo przypadkiem. Zdecydowałem się unieść do sufitu, ale tym razem z ciałem, i dokonałem tego w jednej chwili! Byłem tam, przyciskałem się do gipsu, i tym razem moja ręka nie przeniknęła przez sufit. W porządku.
Wróciłem na dół i zdecydowałem się powtórzyć operację po raz kolejny. Teraz tylko duchem! Znów wróciły mdłości, popatrzyłem z góry na swoje ciało, a potem wzniosłem się przez dach pałacu. Podróżowałem ku morzu. Jakże inaczej wyglądał świat: nie byłem pewien, czy to prawdziwe niebo lub prawdziwe morze. To były jakby zamglone repliki jednego i drugiego i wcale mi się to nie podobało, ani trochę. Nie, dziękuję. Zawracam! A może ściągnąć ciało do siebie? Próbowałem, ale absolutnie nic się nie stało i wcale nie byłem tym zaskoczony. To był rodzaj halucynacji. Tak naprawdę nie opuściłem ciała i powinienem przyjąć to do wiadomości.
A Mała Jenks? Co z pięknymi wizjami, które miała Mała Jenks, kiedy się uniosła? Czy to były halucynacje? Nigdy się nie dowiem, prawda?
Wracać!
Siedzę. Skraj łóżka. Wygoda. Pokój. Wstałem i przechadzałem się przez chwilę, patrząc na kwiaty, na ciemne łodygi, dziwne odbicia światła lamp na białych płatkach, złote lśnienia na powierzchniach zwierciadeł i wszystkie inne cudowne zjawiska.
Nagle otaczające mnie szczegóły, niesłychane bogactwa tego pokoju, przytłoczyły mnie.
Padłem na fotel przy łóżku. Wyciągnąłem się na pluszu, słuchałem mocno bijącego serca. Nie cierpiałem być niewidzialny, wychodzić z ciała! Ani mi się śniło to powtarzać!
Usłyszałem śmiech; lekki, łagodny śmiech. Zdałem sobie sprawę z obecności Akaszy, była tam, gdzieś za mną, może w pobliżu toaletki.
Dźwięk jej głosu, jej obecność dostarczyły mi nagłego zadowolenia. To uczucie było zaskakująco silne. Chciałem ją zobaczyć, ale nie ruszyłem się z miejsca.
— Podróżowanie poza ciałem jest mocą, którą dzielisz ze śmiertelnymi — powiedziała. — Oni stale robią tę sztuczkę.
— Wiem — rzekłem rozczarowany. — Niech ją sobie robią. Bylebym ja mógł latać, nie rozstając się z ciałem.
Znów się roześmiała łagodnym, pieszczącym śmiechem, który słyszałem w snach.
— W dawnych czasach — mówiła — ludzie udawali się do świątyń, by to robić; pili napary sporządzane przez kapłanów, a podczas podróży do nieba spotykali się z największymi tajemnicami życia i śmierci.
— Wiem. Zawsze myślałem, że są pijani albo zaćpani na amen, jak się to dzisiaj mówi.
— Jesteś brutalny — szepnęła. — Twoje reakcje są tak szybkie.
— To ma być brutalność? — spytałem. Znów poczułem woń ognisk płonących na wyspie. Mdliło mnie. Dobry Boże — pomyślałem. — A my rozmawiamy tu, jakby nic się nie działo, jakbyśmy nie wniknęli w ich świat pełen koszmarów…
— A latanie wraz z ciałem cię nie przeraża? — zapytała.
— Przeraża, wiesz o tym — powiedziałem. — Kiedy odkryję granice? Czy mogę siedzieć tutaj i zabijać śmiertelnych, którzy są wiele kilometrów dalej?
— Nie. Odkryjesz granice o wiele szybciej, niż myślisz. To jak każda inna tajemnica. Tak naprawdę nie ma żadnej tajemnicy.
Roześmiała się. Przez ułamek sekundy znów słyszałem głosy, rosnący przypływ, ale rozpłynął się w autentycznych dźwiękach — krzykach niesionych przez wiatr, dochodzących z wioski na wyspie. Palono małe muzeum ze starożytnymi greckimi posągami. A z nim ikony i bizantyjskie malowidła.
Cała sztuka szła z dymem. Życie szło z dymem.
Nagle zapragnąłem ją zobaczyć, ale nie potrafiłem znaleźć jej odbicia w zwierciadłach. Poddałem się.
Stała przy toaletce. Także zmieniła ubiór i uczesanie, była jeszcze bardziej wysublimowana, cudowna, a równocześnie bezczasowa jak poprzednio. Trzymała ręczne lusterko i przeglądała się w nim, ale tak naprawdę nie patrzyła na nic; słuchała głosów ja też znów je usłyszałem.
Przeszedł mnie dreszcz; Akasza przypominała dawną siebie, zamarłą, siedzącą w świątyni. Po chwili jakby się obudziła, znów popatrzyła do lusterka, potem na mnie i odłożyła je.
Włosy miała rozpuszczone, rozplotła wszystkie warkocze, czarne fale opadały swobodnie na ramiona, ciężkie, mieniące się i zapraszające do pocałunków. Suknia wyglądała tak, jakby kobiety uszyły ją dla niej z ciemnego, karmazynowego jedwabiu znalezionego tutaj. Materiał nadawał lekki rumieniec policzkom piersiom, tylko na wpół przysłoniętym luźnymi fałdami, które wspinały się do ramion i były chwycone złotymi zapinkami. Naszyjniki, które miała na sobie, były całkowicie współczesne, ale obfitość nadawała im archaiczny wygląd: perły, złote łańcuchy, opale, a nawet rubiny. Na promiennej skórze wszystkie te ozdoby wydawały się jakoś nierzeczywiste! Roztapiały się w świetle, jakim jarzyła cała postać, jednoczyły się z blaskiem oczu i lśnieniem warg.
Pasowała do najbardziej bogatego pałacu wyobraźni, jednocześnie zmysłowa i boska. Znów zapragnąłem jej krwi, krwi bez słodkich woni i bez zabijania. Pragnąłem podejść do niej i dotknąć skóry, która wydawała się nieprzenikniona, ale pękłaby jak delikatna polewa tortowa.
— Wszyscy mężczyźni na tej wyspie nie żyją, czy tak? — zapytałem. To było wstrząsające, zadać to pytanie.
— Wszyscy z wyjątkiem dziesięciu. Na tej wyspie było siedmiuset ludzi. Siedmiu zostało wybranych, aby żyć.
— A pozostali trzej?
— Są dla ciebie.
Wpatrywałem się w nią. Dla mnie? Pożądanie krwi uległo pewnej zmianie, autorewizji, objęło krew zarówno jej, jak i ludzką — gorącą, bulgoczącą, tak słodko pachnącą, tak… Ale nie miałem takiej fizycznej potrzeby. Nadal nazwałbym to pragnieniem, ale w rzeczywistości było czymś silniejszym.
— Nie chcesz ich? — zapytała z lekkim szyderstwem, uśmiechając się do mnie. — Mój niechętny bożku, który uchylasz się od obowiązku. Wiesz, przez tamte wszystkie lata, kiedy cię słuchałam, jeszcze zanim stworzyłeś pieśni na moją cześć, uwielbiałam to, że brałeś tylko twarde sztuki, młodych mężczyzn. Uwielbiałam to, że polowałeś na złodziei i zabójców; że lubiłeś połykać ich całe złe „ja”. Gdzie jest teraz twoja odwaga? Twoja impulsywność? Twoje pragnienie, żeby zanurzyć się w tym po szyję?
— Czy te ofiary, które czekają na mnie, to źli ludzie? — spytałem.
— Czy to tchórzostwo? — Zwęziła oczy. — Czy rozmach planu cię przeraża? Bo zabijanie na pewno znaczy dla ciebie niewiele.
— Och, mylisz się — powiedziałem. — Zabijanie zawsze coś znaczy. Tak, rozmach planu mnie przeraża. Chaos, kompletna utrata moralnej równowagi znaczą wszystko. To przecież nie tchórzostwo, prawda? — Byłem pełen podziwu dla własnego spokoju i pewności siebie. Ani jedno, ani drugie nie było jednak prawdziwe i ona o tym wiedziała.
— Pozwól, że uwolnię cię od obowiązku stawiania oporu — rzekła. — Nie możesz mnie zatrzymać. Kocham cię, powiedziałam ci to. Lubię patrzeć na ciebie. To napełnia mnie szczęściem. Ale nie masz na mnie wpływu. To absurdalny pomysł.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Usiłowałem znaleźć słowa, w których mógłbym wyrazić, jak jest piękna, jak przypomina stare egipskie wizerunki księżniczek o lśniących perukach i na zawsze zapomnianych imionach. Usiłowałem zrozumieć, dlaczego serce mi pęka, chociaż patrzę na nią; a równocześnie nie myślałem o tym, że jest piękna, lecz o tym, co mówiła.
— Dlaczego wybrałaś ten sposób? — zapytałem.
— Wiesz dlaczego — powiedziała z cierpliwym uśmiechem. — Jest najlepszy. To jedyny sposób. Czysta wizja po stuleciach szukania rozwiązania.
— To nie może być prawda. Nie wierzę.
— Oczywiście, że to prawda. Czy myślisz, że ja zdecydowałabym się pod wpływem impulsu? Nie podejmuję decyzji tak jak i ty, mój książę. Cenię niezmiernie twoją młodzieńczą spontaniczność, ale w moim wypadku to sprawa dawno miniona. Ty myślisz w kategoriach ludzkiego życia, w kategoriach małych dokonań i ludzkich przyjemności. Ja przez tysiące lat przemyślałam plany dla świata, który jest teraz mój. Dowody są tak przytłaczające, że muszę postępować zgodnie z tym, do czego doszłam. Nie mogę zmienić ziemi w ogród, nie mogę stworzyć edenu ludzkiej wyobraźni — chyba że prawie całkowicie wyeliminuję ród męski.
— Chcesz przez to powiedzieć, że zabijesz czterdzieści procent ziemskiej populacji? Dziewięćdziesiąt procent wszystkich mężczyzn?
— Czy zaprzeczysz, że to położy kres wojnie, gwałtowi, przemocy?
— Ale rzecz w…
— Odpowiedz na pytanie. Czy zaprzeczysz, że to położy kres wojnie, gwałtowi, przemocy?
— Zabicie wszystkich na pewno położy im kres!
— Nie baw się ze mną. Odpowiedz na pytanie.
— Czyż to nie zabawa? Cena jest nie do przyjęcia. To szaleństwo, to masowy mord, to przeciwne naturze.
— Nie emocjonuj się tak. Żadne z tych oskarżeń nie jest prawdziwe. Naturalne jest to, co zostało zrobione. Myślisz, że w przeszłości ludzie nie ograniczali liczby dzieci płci żeńskiej? Nie wiesz, że zabijali je milionami, bo chcieli tylko chłopców, przyszłych mężczyzn, którzy mogliby iść na wojnę? Och, nic potrafisz sobie tego wyobrazić. Teraz będą przedkładać dziewczynki nad chłopców i nie będzie wojny. A co z innymi przestępstwami popełnionymi przez mężczyzn wobec kobiet? Gdyby jakiś naród popełnił takie zbrodnie na innym narodzie, czy nic zostałby skazany na eksterminację? A jednak nocą i dniem, jak kula ziemska długa i szeroka, popełnia się je bez końca.
— W porządku, to prawda. Niewątpliwie. Ale czy twoje rozwiązanie jest lepsze? Wymordowanie wszystkich osobników płci męskiej to ohyda. Przecież jeśli chcesz panować… — Ale nawet ja nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Przypomniałem sobie słowa Mariusza, wypowiedziane dawno temu, kiedy żyliśmy jeszcze w epoce pudrowanych peruk i atłasowych pantofli — że stara religia, chrześcijaństwo, umiera i może pojawi się nowa:
„Może powstanie coś wspaniałego — rzekł wtedy Mariusz — świat naprawdę zrobi krok do przodu, zostawiając za sobą wszystkich bogów i boginie, diabły i anioły…”
Czy nie takie było prawdziwe przeznaczenie świata? Przeznaczenie, do którego zmierzaliśmy bez naszej interwencji?
— Ach, marzyciel z ciebie, mój piękny — osądziła mnie ostro. — Jakże przebierasz w swoich iluzjach! Spójrz na kraje wschodu, gdzie pustynne plemiona, bogate teraz w naftę, którą dobywają spod piasków, zabijają się nawzajem w imię Allacha, Swojego boga! Religia nie umarła na tej planecie, nigdy nie umrze! Jacyż z was szachiści, ty i Mariusz. Wasze idee to jedynie pionki. Nie potraficie spojrzeć poza szachownicę, na której szeregujecie je to tak, to inaczej, jak odpowiada to waszym etycznym duszyczkom.
— Mylisz się — powiedziałem gniewnie. — Może nie i względem nas. My się nie liczymy. Mylisz się względem tego wszystkiego, co zaczęłaś. Mylisz się.
— Nie, nie mylę się. Nikt nie może mnie powstrzymać, ani w mężczyzna, ani niewiasta. Po raz pierwszy, od kiedy mężczyzna uniósł maczugę, by powalić swojego brata, ujrzymy, czego kobiety muszą nauczyć mężczyzn, żeby mogli żyć w świecie przez nie stworzonym! Tylko jeśli mężczyźni pokażą, że nauka nie jest daremna, będzie im znów wolno swobodnie poruszać się wśród kobiet!
— Musi być jakiś inny sposób! Bogowie, omylne ze mnie stworzenie, słabe, nie lepsze niż większość mężczyzn na tej ziemi. Nie znajduję teraz argumentów, które mogłyby uratować ich życie. Nie znajduję niczego, co mogłoby uzasadnić moje. Akaszo, przez miłość do wszystkich żywych istot, błagam cię, zaprzestań tego masowego mordu…
— Ty mówisz mi o morderstwie? Opowiedz mi o wartości jednego ludzkiego życia, Lestacie. Czy nie jest bezcenne? Jak wiele razy niszczyłeś je? Krew jest na naszych rękach, na rękach nas wszystkich, tak jak mamy ją w naszych żyłach.
— Tak, właśnie. Nie jesteśmy wszechmądrzy i wszechwiedzący. Błagam cię, przestań, zastanów się… Akaszo, przecież Mariusz…
— Mariusz! — Roześmiała się łagodnie. — Czego nauczył cię Mariusz? Co ci dał? Co ci naprawdę dał?
Nie odpowiedziałem. Nie mogłem. A jej uroda oszałamiała mnie! Nie odrywałem oczu od krągłości jej ramion, od dołeczków w policzkach.
— Mój drogi — powiedziała. Jej twarz nagle stała się czuła i łagodna. — Wspomnij swoją wizję Ogrodu Bestii, w którym obowiązują tylko zasady estetyki — prawa rządzące ewolucją wszystkich istot, wielkich i małych — ogrodu cudownego bogactwem kolorów, kształtów i piękna! W naturze piękno jest wszędzie, gdzie się spojrzy. Także śmierć towarzyszy jej wszędzie. Ja tymczasem stworzę eden, wymarzony eden, i będzie on lepszy niż natura! Zrobię coś więcej. Krańcowo niszczący, amoralny gwałt natury będzie odkupiony. Nie rozumiesz, że mężczyzn stać jedynie na to, by marzyć o pokoju? I że kobiety mogą zrealizować to marzenie? Moja wizja jest w sercu każdej kobiety, ale nie może przetrwać w żarze męskiego gwałtu! Ten gwałt jest tak straszliwy, że nawet ziemia może nie przetrwać.
— A może ty czegoś nie rozumiesz? — powiedziałem. Miotałem się, szukając właściwych słów. — Załóżmy, że dwoistość męskość-kobiecość jest niezbędna dla ludzkiego gatunku. Załóżmy, że kobiety chcą mężczyzn, załóżmy, że powstaną przeciwko tobie i będą usiłowały ich ochronić. Świat to nie ta mała prostacka wysepka! Nie wszystkie kobiety są wieśniaczkami oślepionymi przez twoje wizje!
— Czy myślisz, że mężczyźni są właśnie tym, czego chcą kobiety? — zapytała. Przysunęła się bliżej, jej twarz zmieniła się niedostrzegalnie w grze światła. — Czy o to ci chodzi? Jeśli tak, to oszczędźmy kilku mężczyzn więcej i trzymajmy ich tam, gdzie będzie można na nich patrzeć, jak te kobiety patrzyły na ciebie, i dotykać, jak one dotykały ciebie. Będziemy trzymać ich tam, by kobiety miały ich na swoje zawołanie, a zapewniam cię, że nie będą tak wykorzystywani, jak kobiety były wykorzystywane przez mężczyzn.
Westchnąłem. Wszystkie argumenty były daremne. Miała absolutną rację i absolutnie się myliła.
— Krzywdzisz sam siebie — powiedziała. — Znam twoje argumenty. Rozważałam je przez wieki, tak jak rozważałam swoje pytania. Myślisz, że na moje postępowanie wpływają ludzkie ograniczenia. To nieprawda. Żeby mnie zrozumieć, musisz myśleć w kategoriach niewyobrażalnych możliwości. Prędzej zrozumiesz tajemnicę rozszczepienia atomu lub czarnych dziur w przestrzeni kosmicznej.
— Musi być jakiś sposób wykluczający śmierć. Musi być sposób, który zatriumfuje nad śmiercią.
— Ależ to właśnie jest sprzeczne z naturą, mój piękny. Nawet ja nie potrafię położyć kresu umieraniu. — Przerwała, jakby była głęboko poruszona słowami, które właśnie wypowiedziała. — Położyć kres umieraniu — szepnęła. Jakieś osobiste zmartwienie nawiedziło jej myśli. — Położyć kres umieraniu. — Oddalała się ode mnie. Zamknęła oczy, podniosła palce do skroni.
Znów słyszała głosy; dopuszczała je do siebie. A może przez chwilę nie potrafiła ich powstrzymać. Wypowiedziała kilka słów w prawiecznym języku. Nie zrozumiałem ich. Nagle zdałem sobie sprawę z jej pozornej bezbronności, z tego, że głosy jakby pozbawiały ją sił. Przeszukała wzrokiem pokój, a gdy spojrzała na mnie, rozjaśniła się.
Przemożny smutek odebrał mi mowę. Jak mikroskopijne były zawsze moje wizje! Pokonać garstkę nieprzyjaciół, być widzianym i kochanym przez śmiertelnych jako symbol, znaleźć sobie miejsce w wielkim spektaklu życia, nieskończenie większym ode mnie, spektaklu, którego zbadanie zajęłoby umysł jednostki na tysiąc lat. A my nagle stanęliśmy poza czasem, poza sprawiedliwością; byliśmy zdolni obalić całe systemy myślowe. A może to tylko iluzja? Ilu innych sięgało po taką moc?
— Oni nie byli nieśmiertelni, ukochany. — Jej ton był niemal błagalny.
— Ale my jesteśmy dziełem przypadku — powiedziałem. — Jesteśmy istotami, które nigdy nie powinny istnieć.
— Nie wypowiadaj tej myśli!
— Nic na to nie poradzę.
— To jest teraz bez znaczenia. Nie potrafisz zrozumieć, jak mało to wszystko znaczy. Nie podaję ci wysublimowanej racji, która by mną powodowała, ponieważ racje są proste i praktyczne. To, jak zostaliśmy poczęci, jest bez znaczenia. Liczy się to, że przetrwaliśmy. Nie rozumiesz? Sam fakt naszego przetrwania jest najpiękniejszy i to piękno rozrośnie się niepomiernie.
Potrząsnąłem głową. Znów ujrzałem spalone muzeum i leżące na podłodze sczerniałe posągi. Ogarnęło mnie poczucie dotkliwej straty.
— Historia się nie liczy — powiedziała. — Sztuka się nie liczy. Te zjawiska implikują ciągłość, która rzeczywiście nie istnieje. Zaspokajają naszą potrzebę wzorca, głód sensu, ale tak naprawdę nas oszukują. My musimy nadać sens.
Odwróciłem się od niej. Nie chciałem dać się omamić jej rozumowaniu ani urodzie, lśnieniu otchłannie czarnych oczu. Poczułem jej dłonie na ramionach, usta na szyi.
— Kiedy miną lata — powiedziała — kiedy mój ogród rozkwitnie podczas wielu letnich miesięcy i zaśnie podczas wielu zim, kiedy stare drogi wojny i gwałtu będą tylko wspomnieniem i kobiety oglądające stare filmy będą się zdumiewać, że takie rzeczy były kiedykolwiek możliwe, gdy zwyczaje kobiet zostaną przyswojone przez każdego członka ludzkich wspólnot, wtedy być może mężczyźni będą mogli powrócić. Powoli ich liczba będzie mogła wzrosnąć. Dzieci będą wychowywane w atmosferze, w której gwałt będzie nie do pomyślenia, a wojna stanie się niewyobrażalna. Wtedy… wtedy… wtedy będą mogli pojawić się mężczyźni. Kiedy świat będzie na to gotowy.
— To się nie uda. Nie może się udać.
— Dlaczego tak mówisz? Spójrzmy na naturę, jak tego chciałeś zaledwie przed chwilą. Wyjdź do bujnego ogrodu, który otacza tę willę; przyjrzyj się rojom pszczół i mrówkom, które trudzą się jak zawsze. To są samice, mój książę, miliony samic. Samiec jest jedynie aberracją i sprawą pewnej funkcji. One na długo przede mną nauczyły się mądrej sztuczki ograniczenia liczby samców. Wreszcie możemy żyć w epoce, w której samce są całkiem niepotrzebne. Powiedz mi, mój książę, jaki jest teraz użytek z mężczyzn, jeśli nie ochrona kobiet przed innymi mężczyznami?
— Do czego więc jestem ci potrzebny? — zapytałem z rozpaczą. — Czemu wybrałaś mnie na swojego małżonka! Na litość boską, czemu nie zabiłaś mnie z innymi mężczyznami! Wybierz jakiegoś innego nieśmiertelnego, jakąś przedwieczną istotę, głodną takiej mocy! Musi być ktoś taki. Nie chcę rządzić światem! Nie chcę rządzić niczym! Nigdy nie chciałem.
Wyraz jej twarzy uległ drobnej zmianie. Pojawił się nieznaczny, przelotny smutek, przez co mrok jej oczu stał się jeszcze bardziej bezmierny. Jej wargi zadrżały, jakby chciała coś powiedzieć.
— Lestacie, gdyby cały świat miał być zniszczony, ja nie zniszczyłabym ciebie. Z przyczyn niejasnych nawet dla mnie twoje ograniczenia są tak promienne jak twoje cnoty. Ale co być może ważniejsze, kocham cię, bo jesteś ideałem wszystkich samczych wad. Agresywny, zuchwały, pełen nienawiści i zawsze elokwentny, gdy tylko trzeba usprawiedliwić przemoc. Jesteś destylatem męskości, a taka czystość ma olśniewającą jakość. Tylko dlatego jednak, że teraz da się kontrolować.
— Przez ciebie.
— Tak, kochanie. Po to się urodziłam. Dlatego tu jestem. To nie ma znaczenia, jeśli nikt nie uzna mojego celu. Postaram się, żeby został uznany. W tej chwili świat płonie samczym ogniem. Ale kiedy wszystko się naprawi, twój ogień zapłonie jeszcze jaśniej — blaskiem pochodni.
— Akaszo, potwierdzasz mój punkt widzenia! Nie myślisz, że dusze kobiet pożądają właśnie tego ognia? Mój Boże, czy będziesz chciała poprawiać słońce?
— Tak, dusze pożądają tego ognia. Ale chcą go zobaczyć jako blask pochodni, jak wspomniałam, albo płomyk świecy. Nie chcą jednak, by szalał w każdym lesie, na każdej górze i w każdej górskiej dolinie. Nie ma takiej kobiety, która by chciała w nim spłonąć! One chcą światła, mój piękny, światła! I ciepła! Ale nie zniszczenia. Jak mogłyby go chcieć? Są tylko kobietami. Nie szaleńcami.
— W porządku. Powiedzmy, że uda ci się dopiąć celu. Ze zaczniesz tę rewolucję i ogarnie ona świat — a zważ, że nie wydaje mi się to możliwe! Ale jeśli ci się uda, czy sądzisz, że nikt w świecie nie zażąda pokuty za śmierć tak wielu milionów? Jeśli nie ma bogów ani bogiń, czy jakimś sposobem sami ludzie — i ty, i ja — nie zostaniemy zmuszeni do zapłaty?
— To będą wrota do niewinności i tak zostaną zapamiętane. Nikt nigdy nie dopuści do rozrostu męskiej populacji, bo kto pragnąłby powtórzenia koszmarów?
— Zmuś mężczyzn do posłuchu. Oszołom ich, jak oszołomiłaś kobiety, jak oszołomiłaś mnie.
— Ależ, Lestacie, oni nigdy nie posłuchają. Ty byś posłuchał? Prędzej umrą, jak ty byś umarł. Mieliby następny powód do rebelii, jakby kiedykolwiek go potrzebowali. Stawiliby niebywały opór. Wyobraź sobie, że mieliby okazję do walki z boginią. I tak naoglądamy się tego aż nadto. Są mężczyznami i nic na to nie poradzą. Zapanowałby chaos. Jest sposób przerwania łańcucha przemocy. Nastąpi era całkowitego, idealnego pokoju.
Znów zamilkłem. Miałem tysiąc odpowiedzi, ale wszystkie błędne. Ona znała swój cel aż za dobrze i rzeczywiście miała wiele racji.
Ach, lecz to było nierealne! Świat bez mężczyzn. Co by to oznaczało? Och, nie. Nie gódź się na ten pomysł choćby na chwilę. Nawet… A jednak znów powróciła tamta wizja, wizja dojrzana w żałosnej wiosce w dżungli; świat bez strachu.
Wyobraź sobie, że usiłujesz wytłumaczyć im, jacy byli mężczyźni. Wyobraź sobie, że usiłujesz opowiedzieć, iż kiedyś, dawno temu, można było zostać zamordowanym na ulicy miasta; wyobraź sobie, że usiłujesz wytłumaczyć, co znaczył gwałt dla samców gatunku ludzkiego… wyobraź sobie. Zobaczyłem ich nie rozumiejące oczy wpatrzone we mnie, kiedy próbowały to sobie wyobrazić, siłą umysłu starając się pokonać przepaść niepojętego. Poczułem dotyk ich miękkich dłoni.
— Ależ to szaleństwo! — szepnąłem.
— Och, wciąż mi się opierasz, mój książę — szepnęła z nutą gniewu i bólu. Zbliżyła się do mnie. Gdyby znów mnie pocałowała, zacząłbym płakać. Myślałem, że wiem, czym jest kobieca uroda, ale jej piękno było niewyobrażalne.
— Mój książę — odezwała się tym samym szeptem. — Ta logika jest elegancka. Świat, w którym tylko garstka mężczyzn będzie trzymana dla rozpłodu, to świat kobiecy. Ten świat będzie czymś, czego nie poznałyśmy w całej naszej żałosnej, krwawej historii. Nigdy nie powtórzą się obecne czasy, gdy mężczyźni rozmnażają w ampułkach zarazki zdolne zabić kontynenty podczas wojny biologicznej i projektują bomby, które mogą wytrącić Ziemię z jej szlaku wokół Słońca.
— A co się stanie, jeśli kobiety podzielą między siebie role męskie i żeńskie, jak się to często zdarza mężczyznom, kiedy są pozbawieni kobiet?
— Wiesz, że to głupie zastrzeżenie. Takie podziały mogą być tylko powierzchowne. Kobiety to kobiety! Czy potrafisz wyobrazić sobie wojnę rozpoczętą przez kobiety? Odpowiedz mi. Potrafisz? Czy potrafisz wyobrazić sobie rozzuchwaloną bandę kobiet spragnionych jedynie zniszczenia lub gwałtu? Taka myśl jest niedorzeczna. Kilku wynaturzonym bezzwłocznie wymierzy się sprawiedliwość. Ale generalnie nastąpi coś zupełnie nieprzewidzianego. Nie pojmujesz? Na ziemi zawsze była możliwość pokoju i zawsze byli ludzie, którzy mogli go wprowadzić i utrzymać, a tymi ludźmi są kobiety. Jeśli tylko usunie się mężczyzn.
Przysiadłem na łóżku jak zwykły skonsternowany śmiertelnik. Oparłem łokcie na kolanach. Dobry Boże, dobry Boże! Czemu te dwa słowa tak się mnie uczepiły? Nie było żadnego Boga! Byłem w tym pokoju z bogiem.
— Tak, skarbie. — Roześmiała się triumfalnie. Wzięła mnie za rękę, okręciła w kółko i przyciągnęła do siebie. — Ale powiedz mi, czy ciebie to chociaż trochę podnieca?
Spojrzałem na nią.
— O co ci chodzi?
— Ty impulsywna istoto. Kto stworzył z tamtego dziecka, Klaudii, krwiopijcę, żeby tylko przekonać się, co się stanie? — W jej głosie była drwina, ale czuła drwina. — Czy naprawdę nie chcesz zobaczyć, co się stanie, kiedy wszyscy mężczyźni znikną? Nie jesteś nawet troszeczkę ciekaw? Poszukaj prawdy w duszy. To bardzo interesujący pomysł, czyż nie tak?
Nie odpowiadałem. Wreszcie potrząsnąłem głową.
— Nie — powiedziałem.
— Tchórz — szepnęła. — Karzełek ze snami karzełka.
Nikt nigdy mnie tak nie nazwał, nikt.
— Tchórz — powtórzyła.
— Może nie będzie wojny, gwałtu i przemocy — powiedziałem — jeśli wszystkie stworzenia skarleją i będą miały sny karzełków, jak ty to nazywasz.
Roześmiała się łagodnie, wybaczająco.
— Moglibyśmy wiecznie tak rozprawiać — szepnęła. — Ale niebawem się przekonasz. Świat będzie taki, jak ja sobie zażyczę i jak powiedziałam, zobaczymy, co się stanie.
Usiadła obok mnie. Przez chwilę wydawało mi się, że tracę rozum. Objęła mój kark swoim nagim ramieniem. Wydawało się, że nigdy nie było delikatniejszego kobiecego ciała, nigdy żaden uścisk nie był równie pełen oddania i szczodry. A zarazem była tak twarda, tak silna.
Światła w pokoju przygasały, a niebo za oknem stało się bardziej żywe i granatowe.
— Akaszo — szepnąłem. Patrzyłem poza otwarty taras, na gwiazdy. Chciałem coś powiedzieć, coś decydującego, co zmiecie wszystkie jej argumenty, ale sens mi się wymknął. Byłem bardzo śpiący; to z pewnością jej sprawka. Rzucała urok, chociaż wiedziała, że nie sprawi mi ulgi. Znów poczułem jej wargi na swoich ustach, na gardle. Poczułem chłodny atłas jej skóry.
— Tak, odpocznij teraz, mój skarbie. A kiedy się obudzisz, ofiary będą czekały.
— Ofiary… — Prawie spałem, gdy trzymała mnie w ramionach.
— Teraz musisz spać. Jesteś wciąż młody i kruchy. Moja krew płynie w tobie, zmienia cię, doskonali.
Tak, niszczy mnie, niszczy serce i wolę. Byłem nieświadomy, że się poruszam, kładę na łóżku. Opadłem na jedwabne poduszki, a jedwab jej włosów był tak blisko; gładziła mnie i znów pocałowała w usta. W jej pocałunku była krew; krew tętniąca pod skórą.
— Posłuchaj morza — szepnęła. — Posłuchaj otwierających się kwiatów. Wiesz, że teraz możesz je słyszeć. Możesz słyszeć drobne stworzenia morskie, jeśli chcesz. Możesz usłyszeć śpiew delfinów, one bowiem śpiewają.
Unosiłem się bezwolnie, bezpieczny w jej ramionach, jej, potężnej, jej, której bali się wszyscy.
Zapomnij o kwaśnym smrodzie płonących trupów, słuchaj kanonady morza bijącego o brzeg w dole; słuchaj szelestu, z jakim opadający płatek róży osiada na marmurze. Świat zamienia się w piekło i nic na to nie poradzę. Jestem w jej ramionach i zaraz zasnę.
— Czy to nie zdarzyło się miliony razy, miłości moja? — szepnęła. — Czy nie odwróciłeś się plecami do świata pełnego cierpienia i śmierci, jak robią to miliony śmiertelnych każdego wieczoru?
Mrok. Pojawiają się cudowne wizje. Pałac jeszcze piękniejszy od tego. Ofiary. Służba. Mityczne postaci baszów i imperatorów.
— Tak, kochanie, czego tylko zapragniesz. Cały świat u twoich stóp. Wzniosę ci pałac za pałacem. To powinno wystarczyć, będą cię czcili. To drobiazg, to najprostsze ze wszystkiego. Pomyśl o łowach, mój książę. Dopóki trwa nagonka, myśl o pościgu, bo z pewnością będą uciekali i ukrywali się przed tobą, a jednak ty ich znajdziesz.
Widziałem to w gasnącym świetle tuż przed nadejściem snów. Widziałem siebie rozciągniętego w powietrzu jak dawni herosi, nad płaskim krajem, w którym migotały ogniska.
Poruszali się jak wilki, watahami, przez miasta, ale i przez lasy, ośmielając się wychylić nos tylko za dnia, bo tylko wtedy nic im z naszej strony nie groziło. Kiedy noc zapadała, zjawialiśmy się; znajdowaliśmy ich, słysząc myśli, czując krew i zbierając szeptane wyznania kobiet, które ich widziały, a może nawet ukrywały. Mogli wybiegać na otwartą przestrzeń, strzelać ze swojej bezużytecznej broni; niszczyliśmy ich jednego po drugim, nasze ofiary, poza tymi, których chcieliśmy mieć żywych, tymi, którym powoli, bezlitośnie wysysaliśmy krew.
Z tej wojny ma wyłonić się pokój? Z tej koszmarnej zabawy powstanie ogród?
Próbowałem otworzyć oczy. Poczułem, że całuje moje powieki.
Śniłem.
Naga równina, pękająca ziemia. Coś wstaje, odpychając zaschnięte grudy, które zagradzają mu drogę. Ja jestem tym stworzeniem idącym równiną pod zachodzącym słońcem. Niebo jest wciąż pełne światła. Patrzę w dół na poplamione ubranie, które mnie okrywa, i widzę, że to nie ja. Ja jestem tylko Lestatem. I boję się. Chciałbym, żeby Gabriela tu była. I Louis. Może on sprawiłby, by ona zrozumiała. Ach, Louis, ten spośród nas wszystkich, który zawsze wiedział…
Znów powrócił znajomy sen. Rude kobiety klęczą przy ołtarzu z ciałem matki i są gotowe je spożyć. Tak, to ich obowiązek, ich święte prawo — zjeść mózg i serce. Nigdy jednak tego nie zrobią, bo zawsze wydarza się coś okropnego. Przybywają żołnierze… Chciałbym znać sens tego snu.
Krew.
Obudziłem się roztrzęsiony. Minęło dobre kilka godzin. W pokoju zrobiło się nieco chłodniej. Niebo za otwartym oknem było cudownie czyste. Od niej padało wszelkie światło wypełniające pokój.
— Kobiety czekają. I ofiary.
Ofiary. Miałem zawroty głowy. Ofiary pełne gęstej krwi. Mężczyźni skazani na śmierć. Młodzi mężczyźni, z którymi mogę zrobić, co tylko zechcę.
— Tak. Chodź, połóż kres ich cierpieniom.
Wstałem zamroczony. Narzuciła mi na ramiona długą pelerynę, prostszą niż jej własne ubranie, ciepłą i miękką w dotyku. Pogładziła mnie obiema rękami po głowie.
— Męskość-kobiecość. Czy zawsze wszystko będzie się do tego sprowadzało? — szepnąłem. Moje ciało było spragnione snu. Ale ta krew.
Pogładziła mnie po policzku czubkami palców. Łzy wróciły?
Wyszliśmy z pokoju na długi podest z marmurową balustradą, skąd kręte schody prowadziły do ogromnej sali pełnej kandelabrów. Przygaszone światła tworzyły luksusowy półmrok. W samym środku zebrały się kobiety, było ich może dwie setki. Stały bez ruchu ze wzniesionymi ku nam oczami i rękami złożonymi jak do modlitwy.
Sprawiały wrażenie barbarzyńców pośród tych europejskich mebli o złoconych brzegach, na tle starego kominka z marmurowymi wolutami. Nagle przypomniały mi się jej słowa: „Historia się nie liczy; sztuka się nie liczy”. Stałem jak zamroczony, patrząc na osiemnastowieczne malowidła, od których biło bogactwo lśniących chmur, pucołowatych amorków i niebios w kolorze promiennego błękitu.
Kobiety nie zwracały uwagi na ten przepych, który nigdy ich i nie poruszał i zaiste nic dla nich nie znaczył, wpatrzone w wizję, która rozpłynęła się, by w strudze szelestów i kolorowego światła zmaterializować się nagle u stóp schodów.
Rozległy się westchnienia, podniosły dłonie, zasłaniając pochylone głowy jakby przed niespodziewanym uderzeniem światła. Wszystkie oczy skupiły się na Królowej Niebios i jej małżonku, którzy stali na czerwonym dywanie kilka metrów ponad Zgromadzeniem. Małżonek był nieco roztrzęsiony i przygryzał wargę, starając się dokładnie widzieć to coś, to straszne coś, okropną mieszankę kultu i krwawego rytuału, kiedy wyprowadzono przed tłum ofiary.
Jakie wspaniałe okazy gatunku. Ciemnowłosi, smagli mężczyźni znad Morza Śródziemnego, w każdym calu dorównujący urodą młodym kobietom. Mężczyźni o krępej budowie i wybornej muskulaturze, inspirujący artystów od tysięcy lat. Czarne oczy i ogolone twarze z ciemnymi śladami zarostu; bardzo przystojni i pełni gniewu patrzyli na te nadprzyrodzone wrogie stwory, które zadecydowały o śmierci ich braci jak ziemia długa i szeroka.
Związano ich rzemieniami, zapewne ich własnymi pasami i pasami wielu innych. Kobiety zrobiły to umiejętnie. Nogi mieli spętane tak, że mogli chodzić, ale nie kopać czy biegać. Tylko jeden z nich dygotał, tyleż z gniewu, co ze strachu. Nagle zaczął stawiać opór. Dwaj inni spojrzeli na niego, a potem poszli w jego ślady.
Masa kobiet przygniotła ich, powaliła na kolana. Na widok pasów wcinających się w nagie, ciemne, męskie ramiona wezbrało we mnie pożądanie. Dlaczego to jest takie uwodzicielskie? I te kobiece dłonie trzymające mężczyzn, te zaciśnięte groźne dłonie, które potrafią być tak miękkie. Nie potrafili pokonać tak wielu kobiet. Westchnąwszy, poniechali buntu, chociaż ten, który dał hasło do walki, patrzył na mnie oskarżycielsko.
Demony, diabły, piekielne stwory, oto, co mówił mi jego umysł; któż inny dokonałby takich czynów? Och, to początek mroku, straszliwego mroku!
Moje pożądanie było tak silne. Umrzecie; ja to sprawię! — taki był krzyk mojej duszy, a on chyba go słyszał i rozumiał. Tchnęła z niego dzika nienawiść do kobiet pomieszana z obrazami gwałtów i zemsty, co wzbudziło mój uśmiech, ale i zrozumienie, tak, całkowite zrozumienie. Jak łatwo było poczuć do nich pogardę, oburzenie, że ośmieliły się stać się wrogami, wrogami w wiekowej wojnie, one, kobiety! Był też tam mrok, wymarzona zemsta, niewyobrażalny mrok.
Poczułem na ramieniu palce Akaszy. Powróciła błogość, delirium. Usiłowałem walczyć, ale na próżno. Pożądanie mnie nie opuszczało. Było w moich ustach. Czułem jego smak.
Tak, przejść w chwilę, przejść w czyste działanie; niech rozpocznie się ofiara.
Wszystkie kobiety padły na kolana, a mężczyźni, którzy już klęczeli, zdawali się uspokajać, patrzyli na nas ze łzami w oczach i z drżącymi ustami.
Wpatrywałem się w muskularne ramiona pierwszego, tego, który się zbuntował. Jak zawsze w takich chwilach wyobraziłem sobie jego szorstką, źle ogoloną skórę rozrywaną moimi wargami — nie lodowatą skórę bogini, ale gorącą, słoną skórę człowieka.
Tak, ukochany — mówiła mi bez słów. — Weź go, zasłużyłeś na tę ofiarę. Jesteś teraz bogiem. Weź go. Czy wiesz, ilu na ciebie czeka?
Wyglądało na to, że kobiety wiedziały, co czynić. Kiedy zrobiłem krok do przodu, podniosły go; znów stawiał opór, ale wtedy wziąłem go w ramiona, to był zaledwie spazm. Zbyt mocno ścisnąłem mu głowę, nieświadomy swojej siły, i czaszka pękła w chwili, gdy wbiłem w niego zęby. Śmierć przyszła niemal natychmiast, tak wielki był mój pierwszy haust. Płonąłem z głodu i pełna porcja, całkowita i wchłonięta w jednej chwili nie starczyła!
Natychmiast wziąłem drugą ofiarę, bez pośpiechu, tak aby otoczyć się w ciemność, słysząc jedynie głos duszy umierającego, jak to często bywało. Tak, przekazywał mi swoje tajemnice, gdy krew tryskała mi w usta, napełniając je po brzegi. Tak, bracie mówiłem do niego w myślach. — Wybacz mi. — Potem zatoczyłem się, depcząc i miażdżąc trupa.
— Dajcie ostatniego.
Żadnego oporu. Wpatrywał się we mnie z całkowitym spokojem, jakby zalało go jakieś światło, jakby jakaś teoria lub wiara zapewniły mu idealną ucieczkę. Przyciągnąłem go do siebie łagodnie i to było prawdziwe źródło, którego potrzebowałem, ta powolna, tytaniczna śmierć, której pragnąłem, serce pompujące, jakby nigdy nie miało się zatrzymać, i oddech uchodzący mu z ust. Wciąż miałem zamglone oczy, nawet kiedy go puściłem, a krótkie, zapomniane fragmenty jego życia ułożyły się w ulotny, niespotykany, pełen sensu wzór.
Puściłem go. Sens się zatracił. Przed sobą miałem tylko światło i wielką radość kobiet, które wreszcie zostały wybawione dzięki cudowi. Salę zaległa cisza; z dala napływał tylko monotonny huk morza.
Wtedy przemówiła Akasza:
— Teraz grzechy mężczyzn zostały odkupione, a tych, którzy nadal są uwięzieni, otoczymy dobrą opieką i miłością. Nigdy jednak nie dajcie wolności tym, którzy pozostali, tym, którzy was uciskali.
Bez dźwięku, bez słów, chłonęły naukę.
Szalejące pożądanie, którego były świadkami, śmierć, którą przyniosłem — to wieczne przypomnienie zapalczywości żywej we wszystkich samcach, której nie można uwolnić. Mężczyźni zostali złożeni na ofiarę ucieleśnieniu własnej przemocy. Te kobiety były świadkami nowego i wszechogarniającego rytuału, nowej świętej ofiary mszalnej. Ujrzą ją jeszcze nie raz i nic wolno im jej zapomnieć.
W głowie wirowało mi od tego paradoksu. Moje niepoważne plany przysparzały mi udręki. Jeszcze nie tak dawno chciałem, by świat śmiertelnych dowiedział się o mnie. Chciałem być wizerunkiem zła w teatrze świata i przez to czynić dobro.
A jakże, stałem się tym wizerunkiem, byłem jego dosłownym ucieleśnieniem, znajdującym przypisane sobie miejsce w mitologii tych kilku prostych duszyczek, tak jak ona obiecała. A cichy głosik szeptał mi do ucha, dręczył mnie tym starym powiedzeniem: uważaj, o co prosisz, bo jeszcze to dostaniesz.
Tak, tak właśnie było: wszystko, o czym kiedykolwiek zamarzyłem, stawało się ciałem. W świątyni ucałowałem ją i marzyłem o tym, żeby ją obudzić, marzyłem o jej mocy; teraz staliśmy oboje, ona i ja, a wokół nas rozlegały się hymny i okrzyki radości. Hosanna!
Drzwi pałacu rozwarły się na oścież. Odchodziliśmy; unosiliśmy się w chwale i czarodziejsko mijaliśmy drzwi, wzbijaliśmy się ponad dach starej rezydencji, a potem nad rozmigotane wody. w cichy gwiezdny przestwór.
Nie lękałem się już upadku, nie lękałem się niczego tak mało znaczącego. Dusza moja bowiem — marna jak zawsze — poznała lęk, jakiego nigdy sobie nie wyobrażała.
Śniła o zabijaniu. To było wielkie mroczne miasto takie jak Londyn albo Rzym, a ona przemierzała je pośpiesznie, szukając ofiary, pierwszej ludzkiej słodkiej ofiary, którą zabije i która będzie tylko jej. Zanim otworzyła oczy, zwinnym skokiem pokonała przestrzeń w sobie, dzielącą wszystko, w co wierzyła, od tego prostego amoralnego czynu — zabijania. Zrobiła to na modłę gadów, które wciągając myszkę w bezwargi pysk i miażdżąc ją powoli, nie zwracają uwagi na cichą, łamiącą serce piosnkę agonii.
Ocknęła się w ciemności; dom żył na górnych piętrach; starsi wzywali: — Przybądź. — Gdzieś był włączony telewizor. Błogosławiona Dziewica Maryja objawiła się na wysepce na Morzu Śródziemnym.
Nie czuła żadnego głodu. Krew Maharet była zbyt silna, jednak myśl o zabijaniu rosła, przyzywała ją do czynu jak wiedźma w ciemnym zaułku. Zabij!
Podniosła się z wąskiego pudła, w którym leżała, szła na palcach przez czerń, aż wymacała dłonią metalowe drzwi. Wyszła na korytarza i spojrzała na nie kończącą się spiralę żelaznych stopni, przypominającą szkielet. W górze przez świetlik dojrzała niebo. Wyglądało jak dym. Mael był w połowie drogi, przy drzwiach do właściwego domu, i patrzył na nią z wysokości.
Zawirowało jej w głowie na myśl, że jest jedną z nich i że są razem. Poczuła pod dłonią żelazną poręcz, a w sercu nagły i smutek, przelotny żal za wszystkim, czym była, zanim tamten piękny zapaleniec złapał ją za włosy.
Mael zbiegł na dół, jakby chciał ją ratować, gdyż myśli i wspomnienia unosiły ją poza to miejsce i ten czas. Oni rozumieli niezawodnie, że czuła oddech ziemi, śpiew lasu, dotyk i korzeni pełznących w ciemności poprzez ściany.
Wpatrywała się w Maela. Lekko pachniał skórą z jelenia i kurzem. Jak mogła kiedykolwiek pomyśleć, że ta istota jest człowiekiem? Przecież jego oczy tak migocą. A jednak przyjdzie czas, kiedy znów będzie chodziła pomiędzy ludźmi, poczuje na sobie przeciągłe spojrzenia uciekające w bok. Będzie pokonywała pośpiesznie jakieś mroczne miasto, takie jak Londyn lub Rzym. Zaglądając w oczy Maela, znów ujrzała tamtą wiedźmę z zaułka, ale to nie była dokładna wizja. Nie, ujrzała zaułek i czyste zabijanie; oboje odwrócili wzrok w tej samej chwili, ale niespiesznie, raczej z szacunkiem. Wziął ją za rękę i popatrzył na bransoletę, którą od niego dostała. Nagle pocałował ją w policzek, a potem poprowadził ją po schodach do pomieszczenia w szczycie góry.
Głosy z telewizora coraz głośniej mówiły o zbiorowej histerii na Sri Lance. Kobiety zabijają mężczyzn. Mordowano nawet noworodki płci męskiej. Na wyspie Lynkonos doszło do masowej halucynacji i niewytłumaczalnej śmiertelnej epidemii.
Nie od razu dotarło do niej, co słyszy. Więc to nie była błogosławiona Dziewica Maryja. W pierwszym odruchu pomyślała, jak to cudownie, że mogą wierzyć w coś takiego. Odwróciła się do Maela, ale on patrzył wprost przed siebie. To nie była dla niego nowość. Wiadomości telewizyjne docierały do niego od godziny.
Kiedy weszła do sali, ujrzała niesamowite, migające światło. Jej nowi pobratymcy, członkowie Tajnego Zakonu Nieumarłych, wpatrywali się nieruchomo w wielki ekran, rozrzuceni po sali jak posągi.
— …zamieszki w przeszłości, wywołane skażeniem pokarmów lub wody. Jak do tej pory nie znaleziono dostatecznego wyjaśnienia doniesień z bardzo odległych miejsc, w tym ostatnio z kilku samotnych wiosek w górach Nepalu. Zatrzymane twierdzą, że widziały piękną kobietę zwaną na przemian Błogosławioną Dziewicą, Królową Niebios albo po prostu boginią, która rozkazała im dokonać masakry wszystkich mężczyzn w wiosce, poza kilkoma starannie wybranymi osobami. Niektóre doniesienia wspominają również o zjawie płci męskiej, jasnowłosym bogu, którego tytułu ani imienia jak dotąd nie znamy…
Jesse spojrzała na Maharet, która bez emocji przyglądała się obrazowi telewizyjnemu, trzymając dłoń na oparciu fotela.
Na stole leżały gazety w języku francuskim, angielskim i w hindi.
— …z Lynkonos na kilka innych wysepek, zanim wezwano gwardię narodową. Szacuje się, że na tym małym archipelagu tuż przy wybrzeżu Grecji zabito około dwóch tysięcy mężczyzn.
Maharet dotknęła małego czarnego pilota i ekran znikł. Wydawało się, że cała aparatura znikła w ciemnym lesie, kiedy ukazały się okna, a za nimi nie kończące się szeregi czubków drzew na tle wzburzonego nieba. W oddali migały światła Santa i Rosa otulone mrocznymi wzgórzami. Czuła zapach słońca, które jeszcze niedawno gościło w tej sali, czuła żar odchodzący powoli i przez szklany sufit.
Popatrzyła na pozostałych, siedzących w milczeniu, oszołomionych. Mariusz wbijał gniewny wzrok w ekran i w rozrzucone przed sobą gazety.
— Nie mamy czasu do stracenia — szybko powiedział Khayman do Maharet. — Musisz kontynuować opowieść. Nie wiemy, kiedy ona się tu zjawi.
Wykonał drobny gest i rozrzucone gazety znikły nagle w ogniu, który pożarł je z wirem iskier wznoszącym się ku paszczy okapu.
Jesse nagle poczuła zawrót głowy. To wszystko działo się za szybko. Patrzyła na Khaymana. Czy kiedyś do tego przywyknie? Do tych porcelanowych twarzy, gwałtownych grymasów, przyciszonych ludzkich głosów i prawie niewidzialnych ruchów?
Co robiła Matka? Mordowała mężczyzn. Materia życia tamtych prostych ludzi została rozdarta i nigdy już nie uda się jej zeszyć. Poczuła dotknięcie lodowatego zagrożenia. Szukała w twarzy Maharet jakiejś wiedzy, wskazówki.
Maharet powoli zasiadła za stołem i złożyła ręce pod brodą. Jej twarz była zesztywniała, a oczy pozbawione wyrazu.
— Prawdę mówiąc, trzeba ją zniszczyć — rzekł Mariusz, jakby nie mógł dłużej tego wytrzymać. Rumieńce zapłonęły mu na policzkach, co poruszyło Jesse, ponieważ na chwilę jego twarz przybrała normalny ludzki wyraz. Pobladł i widać było, że trzęsie się z gniewu. — Uwolniliśmy potwora i naszym obowiązkiem jest go powstrzymać.
— Jak tego dokonać? — zapytał Santino. — Mówisz, jakby wystarczyło tylko podjąć decyzję! Nie możesz jej zabić!
— Postradamy życie, oto, jak tego dokonamy — odparł Mariusz. — Będziemy działać wspólnie i zakończymy tę sprawę raz na zawsze, tak jak powinna się zakończyć dawno temu. — Popatrzył kolejno na nich wszystkich, dłużej zatrzymując wzrok na Jesse. Później spojrzał na Maharet. — To ciało nie jest niezniszczalne. Nie jest z marmuru. Można je przekłuć, przeciąć. Przekłułem je zębami. Piłem z niego krew!
Maharet zbyła te słowa drobnym gestem, jakby mówiła, że wie o tym i on wie, że ona to wie.
— Jeśli ją zniszczymy, zniszczymy siebie? — odezwał się Eryk. — Wynośmy się stąd. Ukryjmy się przed nią. Co zyskujemy, zostając w tym domu?
— Nie! — powiedziała Maharet.
— Jeśli tak postąpicie, ona zabije was jednego po drugim — rzekł Khayman. — Żyjecie, bo teraz czekacie na jej ruch.
— Mogłabyś kontynuować opowieść? — zapytała Gabriela. Przez cały czas była nieobecna duchem, tylko od czasu do czasu słuchając innych. — Chcę poznać całą prawdę. Chcę usłyszeć wszystko. — Pochyliła się do przodu, składając ramiona na stole.
— Myślisz, że w tych starych opowiastkach znajdziesz jakiś sposób, który sprawi, że ona zniknie? — spytał Eryk. — Jesteś szalona, jeśli tak myślisz.
— Opowiadaj dalej, proszę — powiedział Louis. — Chcę… — zawahał się. — Ja też chcę wiedzieć, co się stało.
— Mów dalej, Maharet — rzekł Khayman. — Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Matka zostanie zniszczona i oboje wiemy, jak do tego dojdzie, więc całe to gadanie nic nie znaczy.
— Cóż teraz znaczy przepowiednia, Khaymanie? — spytała Maharet słabym, pozbawionym życia głosem. — Czy zaczynamy popełniać te same błędy co Matka? Przeszłość może nas pouczyć, ale nie uratować.
— Twoja siostra przybywa, Maharet. Przybywa tak jak zapowiedziała.
— Khaymanie. — Maharet posłała mu długi gorzki uśmiech.
— Opowiedz nam, co się wydarzyło — poprosiła Gabriela.
Maharet siedziała bez ruchu, jakby nie wiedziała, jak rozpocząć opowieść. Niebo za oknem stopniowo ciemniało. Na dalekim zachodzie pojawił się jednak skrawek czerwieni, coraz jaśniejszy na tle szarych chmur. Gdy wreszcie zblakł, otuliła ich ciemność; światło padało tylko z paleniska, a matowy poblask upodobnił do zwierciadła panoramiczne okno.
— Khayman zabrał was do Egiptu — przypomniała Gabriela. — Co tam zastałyście?
— Tak, zabrał nas do Egiptu. — Maharet westchnęła, siadając wygodniej w fotelu, wpatrzona w blat stołu. — Nie było innego wyjścia; Khayman zabrałby nas siłą. Prawdę powiedziawszy, zaakceptowałyśmy to, że musimy z nim odejść. Przez dwadzieścia pokoleń krążyłyśmy między światami duchów i ludzi. Jeśli Amel dokonał jakiegoś wielkiego zła, byłyśmy gotowe to naprawić lub przynajmniej — jak powiedziałam, kiedy zasiedliśmy przy tym stole — byłyśmy gotowe spróbować to zrozumieć.
Zostawiłam moje dziecię. Powierzyłam je opiece najbardziej zaufanej pasterki. Ucałowałam je. Opowiedziałam jej nasze tajemnice i wyruszyłyśmy, niesione w królewskiej lektyce, jakbyśmy były gośćmi króla i królowej Kemetu, a nie więźniarkami, jak poprzednio.
Khayman traktował nas łagodnie, ale był ponury i milczący. Odpowiadało nam to, nie zapomniałyśmy bowiem naszej krzywdy. Ostatniej nocy, kiedy obozowaliśmy nad brzegiem wielkiej rzeki, którą mieliśmy przekroczyć z rana, by dotrzeć do królewskiego pałacu, Khayman wezwał nas do swojego namiotu i opowiedział o wszystkim, co wiedział.
Jego zachowanie było uprzejme, przyzwoite. Słuchając go, starałyśmy się zapomnieć o naszej osobistej urazie. Opowiedział nam, co demon — tak go nazywał — uczynił.
Nie minęło kilka godzin od wydalenia nas z Egiptu, a zdał sobie sprawę, że coś go obserwuje, jakaś mroczna i zła moc. Wszędzie, gdzie się udawał, czuł jej obecność, chociaż w świetle dnia słabła.
Następnie w jego domu zaczęły zachodzić zmiany — drobne zmiany, których inni nie zauważali. Początkowo myślał, że traci zmysły. Znikały przybory do pisania, a potem jego pieczęć wielkiego zarządcy. Następnie wtedy, kiedy był sam, te przedmioty fruwały w jego kierunku, trafiając go w twarz albo lądując u jego stóp. Niektóre odnajdywały się w najdziwniejszych miejscach. Na przykład znajdował wielką pieczęć w piwie lub rosole.
Nie śmiał opowiedzieć o tym królowi ani królowej. Wiedział, że to sprawka naszych duchów i takie doniesienie równałoby się z wydaniem wyroku na nas. A kiedy tak ukrywał tę okropną tajemnicę, działo się coraz gorzej i gorzej. Ozdoby, które uwielbiał od dzieciństwa, były rozrywane na kawałki i ciskane w niego z sufitu. Święte amulety wpadały do klozetu, a ekskrementy z kloaki były rozsmarowywane po ścianach.
Ledwo mógł wytrzymać we własnym domu, ale mimo to nakazał niewolnikom milczenie. Kiedy uciekli ze strachu, sam czyścił toaletę i sprzątał dom.
Żył ogarnięty grozą. Coś przebywało w domu razem z nim. Słyszał i czuł obcy oddech na swojej twarzy i przysiągłby, że czuje dotyk zębów ostrych jak igły.
W końcu, zrozpaczony, zaczął mówić do tego czegoś, błagać, żeby sobie poszło. Chyba jednak wzmagało to tylko siły tej istoty. Kiedy się do niej mówiło, jej moc ulegała podwojeniu. Rozsypała zawartość jego mieszka na kamiennej posadzce i brzęczała złotymi monetami przez całą noc. Podrzucała łóżkiem, tak że wylądował twarzą na podłodze. Kiedy nie patrzył, obsypała mu nogi piaskiem.
Minęło pół roku, od kiedy opuściłyśmy królestwo. Khaymana ogarniał obłęd. Być może niebezpieczeństwo już nam nie groziło, ale nie mógł być tego pewien i nie wiedział, do kogo się zwrócić, a tamten duch naprawdę go przerażał.
Kiedyś w najczarniejszej godzinie nocy, kiedy leżał, zastanawiając się, co też knuje owo stworzenie, było bowiem cicho i spokojnie, nagle usłyszał wielki łomot do drzwi. Ogarnęła go groza. Wiedział, że nie powinien otwierać, że to walenie nie może być sprawą ludzkiej dłoni, lecz wreszcie nie wytrzymał. Odmówił modlitwy i otworzył szeroko drzwi. Ujrzał koszmar nad koszmarami — zgniłą mumię ojca, owiniętą w brudne postrzępione bandaże, opartą o ścianę ogrodu.
Oczywiście wiedział, że w pomarszczonej twarzy i w martwych oczach nie ma życia. Ktoś lub coś wydobyło nieboszczyka z pustynnej mastaby. To było ciało jego ojca, zgniłe, cuchnące; ciało, które, jak nakazywały wszystkie święte przykazania, powinno być spożyte przez Khaymana i jego rodzeństwo podczas tradycyjnej stypy.
Osunął się na kolana, łkając i zawodząc. Wtedy mumia się poruszyła! Zaczęła tańczyć! Wywijała kończynami bez ładu i składu, rozrywając bandaże na strzępy, aż Khayman wbiegł do domu, zamykając za sobą drzwi. Trup dopadł ich, tłukąc pięściami i żądając, aby wpuszczono go do środka.
Khayman wzywał wszystkich bogów Egiptu, by wybawili go od tej potworności. Wezwał straż pałacową i żołnierzy króla. Przeklinał demona i rozkazywał mu, by go opuścił. Rozwścieczony, sam ciskał przedmiotami i kopał na wszystkie strony złote monety.
Cały pałac zbiegł się do domu Khaymana, ale wydawało się, że demon jeszcze wzrósł w siłę. Okiennice zaskrzypiały i zostały wydarte z zawiasów, a eleganckie meble Khaymana zaczęły podskakiwać.
To był tylko początek. O świcie, kiedy kapłani weszli do domu, żeby odprawić egzorcyzmy, nadciągnął wielki wiatr z pustyni, przynosząc oślepiające tumany piasku. Gdzie tylko Khayman się ruszył, wiatr podążał za nim. Ujrzał na swych ramionach mnóstwo drobnych nakłuć i kropelek krwi. Nawet powieki miał poranione. Wcisnął się do szafy, szukając spokoju. Kiedy to coś rozwaliło szafę, wszyscy uciekli, a Khayman pozostał płaczący na podłodze.
Burza trwała przez następne dni. Im więcej energii kapłani wkładali w modlitwy i pieśni, tym większe było szaleństwo demona.
Król i królowa byli przerażeni. Kapłani wyklęli demona. Lud obwiniał o wszystko rude czarownice. Rozległy się wołania, że nie wolno było pozwolić im opuścić Kemet. Powinno się odszukać je za wszelką cenę, sprowadzić z powrotem i spalić. Wtedy demon się uspokoi.
Dostojne rodziny nie zgadzały się z tym werdyktem. Według nich wszystko było oczywiste. Czyż bogowie nie wydobyli spod ziemi gnijącego trupa ojca Khaymana, aby pokazać, że zjadacze ciał zawsze robili to, co podobało się niebiosom? Nie, to król i królowa są źli, to oni muszą umrzeć. Król i królowa, którzy zapełnili tę krainę mumiami i przesądami.
Królestwu groziła wojna domowa.
W końcu sam król przybył do Khaymana, który siedział w domu, łkając, naciągnąwszy na głowę ubranie jak śmiertelny całun. Drobne ukłucia wciąż go dręczyły, a na jego koszuli pojawiały się wciąż nowe krople krwi.
„Pomyśl o tym, co powiedziały nam tamte czarownice — rzekł król. — To tylko duchy, nie demony. Można przemówić im do rozsądku. Gdyby tylko mogły mnie słyszeć, jak słyszały czarownice, i gdybym tylko potrafił zmusić je do odpowiedzi”.
To jeszcze bardziej rozwścieczyło demona. Potłukł resztę mebli, wyjął drzwi z zawiasów, wyrwał z ziemi drzewa rosnące w ogrodzie i porozrzucał je wokół. Chyba całkowicie zapomniał o Khaymanie, kiedy szalał w pałacowym ogrodzie, niszcząc, co popadło.
Król szedł za nim, błagając, by zwrócił na niego uwagę, porozmawiał z nim i zdradził swoje tajemnice. Stał w samym środku powietrznej trąby, wyzbyty lęku i ogarnięty zachwytem.
Wreszcie przybyła królowa. Krzycząc przenikliwie, też zwróciła się do demona.
„Karzesz nas za to, co spotkało rude siostry! Dlaczego nie służysz nam, zamiast im!”
Demon od razu potargał na niej szaty i poranił ją, jak wcześniej Khaymana. Usiłowała zakryć twarz i ramiona, ale to było niemożliwe, więc król złapał ją za rękę i pobiegli z powrotem do domu Khaymana.
„Odejdź — rzekł do niego król. — Zostaw nas samych z tym stworem, może wtedy otworzy się przede mną i powie mi, czego chce”. Wezwawszy do siebie kapłanów, powiedział im z wnętrza trąby powietrznej to, co myśmy powiedziały — że ten duch nie cierpi rodzaju ludzkiego, bo mamy zarówno duszę jak i ciało. On jednak go usidli, sprowadzi na dobrą drogę i zapanuje nad nim. Jest bowiem Enkilem, królem Kemetu, i potrafi tego dokonać.
Król i królowa weszli do domu Khaymana, a za nimi czyniący spustoszenie demon. Khayman, uwolniony od stwora, leżał wyczerpany na pałacowej podłodze, lękając się o swoich władców, ale nie wiedząc, co ma czynić.
Na dworze zapanowała wrzawa; mężczyźni bili się ze sobą, kobiety płakały, a niektórzy nawet opuścili pałac, lękając się tego, co miało się wydarzyć.
Przez dwie noce i dwa dni król wraz z królową przestawali z demonem. Dostojne rodziny zjadaczy ciał zebrały się przed domem Khaymana i orzekły, że król z królową mylą się i czas wziąć przyszłość Kemetu w swoje ręce. Kiedy zapadła ciemność, weszli do domu z morderczym celem, wznosząc sztylety. Mieli zamiar zabić króla i królową, a potem powiedzieć, że to sprawka demona. Kto mógłby im zaprzeczyć? Może demon się uspokoi, kiedy król i królowa będą martwi, oni, którzy prześladowali rudowłose czarownice?
Królowa dostrzegła ich pierwsza, a gdy rzuciła się przed siebie, wznosząc ostrzegawczy krzyk, zagłębili sztylety w jej piersi. Osunęła się na podłogę, wyzionąwszy ducha. Król biegnąc jej z pomocą, też został zakłuty, równie bezlitośnie. Demon jednak nie zaprzestał swych prześladowań.
Tymczasem Khayman klęczał na skraju ogrodu, porzucony przez straże, które przyłączyły się do zjadaczy ciał. Spodziewał się, że umrze wraz z resztą królewskiej służby. Wtem usłyszał straszliwy krzyk królowej, odgłosy, jakich nigdy wcześniej nie słyszał. Kiedy zjadacze ciał usłyszeli te dźwięki, w popłochu opuścili pałac.
Khayman, wierny rządca króla i królowej, porwał pochodnię i ruszył im na pomoc. Nikt nie usiłował go zatrzymać. Wszyscy cofnęli się w lęku. Khayman wszedł do domu sam. W świetle pochodni ujrzał królową leżącą na podłodze, wijącą się jak w agonii, broczącą krwią z ran, całą spowitą wielką czerwoną chmurą. Wyglądało to tak, jakby otoczyła ją trąba powietrzna zbierająca niezliczone kropelki krwi. Królowa wiła się i obracała w środku tego wiru, dziko tocząc oczyma. Król leżał nieruchomo.
Przeczucie podpowiadało Khaymanowi, że ma opuścić to pomieszczenie i odejść jak najdalej. W tamtej chwili pragnął na zawsze opuścić ziemię ojców. Ale przecież przed nim leżała jego królowa, wygięta w łuk, łapiąc ustami powietrze, drapiąc paznokciami podłogę.
Wtem wielka krwawa chmura, która ją otulała, nabrzmiewając i kurcząc się, stężała i znikła, jakby wessana przez rany. Królowa zastygła, a potem powoli usiadła z szeroko otwartymi oczami. Wydała straszliwy charkot i zamilkła.
Kiedy wpatrywała się w Khaymana, nie było słychać nic oprócz trzasku pochodni. Potem królowa znów zaczęła gwałtownie łapać powietrze i wydawało się, że umrze. To jednak nie nastąpiło. Osłoniła oczy przed jasnym światłem pochodni, jakby sprawiało jej ból, i wtedy spojrzała na małżonka, który leżał u jej boku jak nieżywy.
„Nie! To niemożliwe” — krzyknęła w bólu i w męce. W tej samej chwili Khayman dostrzegł, że wszystkie jej rany goją się, pozostawiając ślady nie większe od zadrapań.
„Wasza Królewska Mość” — zawołał, zbliżając się do niej. Szlochając, patrzyła na swoje ramiona, jeszcze niedawno poranione, na piersi, znów całe. Kwiliła żałośnie, patrząc na gojące się rany. Nagle rozerwała sobie skórę długimi paznokciami. Trysnęła krew, ale rany się zagoiły!
„Khaymanie, mój Khaymanie — krzyknęła, zakrywając oczy, żeby nie widzieć jasnej pochodni. — Co mnie spotkało!” Wołała coraz głośniej i ogarnięta paniką rzuciła się na króla, wykrzykując: „Enkilu, pomóż mi. Enkilu, nie umieraj!” i inne szalone słowa, których używamy, kiedy dopada nas nieszczęście. Kiedy wpatrywała się w króla, zaszła w niej upiorna zmiana. Skoczyła na niego, jakby była głodną bestią, i długim, językiem chłeptała krew, którą spływało jego gardło i tors.
Khayman nigdy nie był świadkiem czegoś podobnego. Miał przed sobą pustynną lwicę chłepczącą krew delikatnego koźlęcia. Wygięła grzbiet w łuk, podwinęła kolana, zagarnęła pod siebie bezbronne ciało króla i przegryzła mu arterię na szyi.
Khayman rzucił pochodnię, wycofując się ku otwartym drzwiom. Gdy był już gotów do ucieczki, usłyszał głos króla.
„Akasza. Moja Akasza” — przemówił łagodnie, a ona prostowała się, drżąca, rozszlochana, wpatrzona w jego ciało i w swoje, w swoją gładką skórę i w jego rany.
„Khaymanie — zawołała. — Daj mi twój sztylet, oni bowiem zabrali ze sobą broń. Sztylet. Muszę go mieć”.
Khayman posłuchał od razu, chociaż sądził, że zaraz zobaczy, jak jego król ginie. Jednak królowa przecięła sztyletem swoje nadgarstki, a gdy jej krew spłynęła na rany męża, zagoiły się. Wtedy Akasza, wydawszy wielki okrzyk podniecenia, rozsmarowała krew na całej jego zmasakrowanej twarzy.
Rany króla goiły się. Khayman widział to na własne oczy. Widział, jak scala się poszarpane żywe mięso. Król rzucał się, tłukąc rękami. Zlizywał z twarzy spływającą krew Akaszy. Po czym przybrał taką samą jak ona zwierzęcą postawę i objąwszy żonę, przywarł ustami do jej szyi.
Khayman miał dosyć. W migotliwym świetle dogasającej pochodni dwie białe postaci rysowały się jak widziadła, same zamienione w upiory. Wycofywał się z domku, aż dobrnął do ściany ogrodu. Tam chyba stracił przytomność, bo ostatnim jego wspomnieniem był dotyk trawy na twarzy.
Gdy się ocknął, leżał na złoconej kanapie w komnatach królowej. W całym pałacu zalegała cisza. Zobaczył, że ma na sobie nowe ubranie, że jego twarz i dłonie są obmyte, pokój rozjaśnia słabe światło i palą się wonności, a drzwi do ogrodu są szeroko otwarte, jakby nie było czego się bać.
Następnie w cieniach ujrzał króla i królową. Przyglądali mu się. Nie był to już jednak jego król ani jego królowa. Wtedy chyba zaczął krzyczeć, wydał z siebie wrzask tak straszliwy, jaki usłyszał z ust innych, ale królowa go uspokoiła.
„Khaymanie, mój Khaymanie — rzekła. Wręczyła mu jego piękny sztylet ze złotą rękojeścią. — Dobrze się nam przysłużyłeś”.
Khayman przerwał swoją opowieść.
„Jutro wieczór — rzekł — kiedy słońce zajdzie, ujrzycie na własne oczy, co się wydarzyło. Wtedy bowiem i tylko wtedy, kiedy wszelkie światło znika z nieba po zachodniej stronie, oni pojawiają się w pałacowych pokojach. Wtedy ujrzycie to, co ja ujrzałem”.
„Dlaczego tylko nocą? — spytałam. — Dlaczego pora jest tak ważna?”
Wtedy opowiedział nam, że w niecałą godzinę po tym, jak się obudził, jeszcze zanim słońce wstało, tamci zaczęli cofać się od otwartych drzwi pałacu, krzycząc, że oczy bolą ich od światła. Już wcześniej uciekali przed pochodniami i lampami, a teraz wyglądało na to, że poranek jest im wrogiem i nie było miejsca w pałacu, w którym mogliby się ukryć.
Po kryjomu opuścili pałac, okryci od stóp do głów. Biegli tak szybko, że nie dorównałby im żaden śmiertelnik. Zmierzali ku grobowcom dostojnych rodzin, ku świętym zakątkom, których nikt by nie zbezcześcił. Podążali tak szybko, że Khayman nie potrafił dotrzymać im kroku. Król raz się zatrzymał, zanosząc do boga słońca, Ra, błaganie o litość. Następnie, łkając i kryjąc oczy przed słońcem, jakby ich paliło, mimo że światło ledwo pojawiło się na niebie, król i królowa znikli Khaymanowi z oczu.
„Ani razu nie zjawili się przed zachodem słońca; przybywają ze świętego cmentarza, chociaż nikt nie wie, skąd dokładnie. Ludzie witają ich tłumnie, okrzykując bogiem i boginią, wizerunkiem Ozyrysa i Izydy, bóstwami księżyca; rozsypują przed nimi kwiaty i biją im pokłony.
Daleko bowiem rozeszła się wieść, że król i królowa jakąś niebiańską mocą uniknęli śmierci z dłoni wrogów; są bogami, nieśmiertelnymi i niezwyciężonymi, a dzięki tej samej mocy potrafią czytać w ludzkich sercach. Nie ukryje się przed nimi żadna tajemnica; ich wrogowie są natychmiast pognębieni; słyszą słowa, które ktoś wypowiada tylko w myślach. Wszyscy się ich lękają.
Wiem jednak, jak wiedzą to wszyscy ich wierni słudzy, że nie mogą znieść bliskości świecy ani lampy, że krzyczą przeraźliwie na widok jasnego światła łuczywa, a kiedy dokonują w tajemnicy egzekucji swoich wrogów, piją ich krew! Pijają, mówię wam. Jak drapieżne koty karmią się swoimi ofiarami, a ich komnata wygląda jak jaskinia lwów. A ja, Khayman, ich wierny sługa, muszę zbierać te ciała”. Khayman przerwał i zaniósł się płaczem.
To był koniec opowieści. Słońce wstawało już nad wschodnimi górami, a my przygotowywaliśmy się do przeprawy przez Nil. Khayman podszedł do brzegu rzeki, kiedy pierwsza barka z żołnierzami ruszyła na drugą stronę. Nadal łkał, kiedy słońce odbiło się w rzece i woda jakby zajęła się ogniem.
„Bóg słońca, Ra, jest najstarszym i największym bogiem w całym Kemecie — szepnął. — Ten bóg obrócił się przeciwko nam. Dlaczego? W tajemnicy łkają nad swoim losem; pragnienie doprowadza ich do obłędu; lękają się, że nie uniosą jego ciężaru. Musicie ich uratować. Musicie zrobić to dla naszego ludu. Nie posłali po was, aby was oskarżać albo skrzywdzić. Potrzebują was. Jesteście potężnymi czarownicami. Sprawcie, aby duch cofnął to, co uczynił”. Potem, patrząc na nas i wspominając wszystko, co na nas spadło, dał wyraz swej rozpaczy.
Nie odpowiedziałyśmy. Barka była już gotowa, by zawieźć nas do pałacu. Patrzyłyśmy na zalane słońcem fale, na wielkie zbiorowisko malowanych budynków tworzące królewskie miasto i zastanawiałyśmy się, co wyniknie z tego koszmaru.
Wychodząc z łodzi, pomyślałam o swoim dziecku i nagle zrozumiałam, że w Kemecie czeka mnie śmierć. Chciałam zamknąć oczy i po cichutku zapytać duchy, czy to naprawdę się wydarzy, ale zabrakło mi odwagi. Nie chciałam pozbywać się resztki nadziei.
Maharet zesztywniała.
Jesse widziała, jak palce jej prawej dłoni poruszają się na blacie, kurcząc i rozprostowując. Pomalowane na złoto paznokcie lśniły w świetle paleniska.
— Nie chcę, żebyście się bali — rzekła. Jej głos stał się monotonny. — Powinniście jednak wiedzieć, że Matka przebyła wielkie wschodnie morze. Ona i Lestat są coraz bliżej…
Jesse poczuła, jak wszystkich zgromadzonych przenika dreszcz trwogi. Maharet, wciąż spięta, nasłuchiwała, a być może w coś się wpatrywała, lekko ruszając źrenicami.
— Lestat woła — powiedziała. — Ale jego krzyk jest zbyt słaby, abym mogła usłyszeć słowa; zbyt słaby, aby ujrzeć obrazy. Jednakże nie stała mu się krzywda, tyle wiem i to, że mam niewiele czasu, aby skończyć tę opowieść…
Karaiby. Haiti. Ogród Boga.
Stałem na wzgórzu zalanym światłem księżyca i usiłowałem nie widzieć tego raju. Usiłowałem wyobrazić sobie tych, których kochałem. Czy wciąż są razem w tamtym bajkowym lesie gigantycznych drzew, w którym widziałem moją spacerującą matkę? Gdybym mógł ujrzeć ich twarze albo usłyszeć ich głosy. Mariuszu, nie bądź gniewnym ojcem. Pomóż mi! Pomóż nam wszystkim! Nie poddaję się, ale przegrywam. Przegrywam moją duszę i mój umysł. Moje serce już nie jest moje. Należy do niej.
Oni byli jednak poza moim zasięgiem; dzieliło nas wiele kilometrów; nie miałem tyle mocy, aby pokonać ów dystans.
Patrzyłem więc na jasnozielone wzgórza, pełne małych gospodarstw, na świat z książeczki z obrazkami, na zatrzęsienie kwitnących kwiatów i czerwonych poinsecji wysokich jak drzewa. Wiecznie zmieniające swój kształt chmury unosiły się w porywistym wietrze jak wysokie żaglowce. Co myśleli pierwsi Europejczycy, kiedy patrzyli na ten żyzny kraj otoczony rozmigotanym morzem? Że to Ogród Boga?
Pomyśleć, że przynieśli tu śmierć, że tubylcy wyginęli w ciągu kilku krótkich lat, zniszczeni niewolnictwem, chorobami i nie kończącymi się okrucieństwami. Nikt nie przetrwał spośród tych pokojowo usposobionych istot, które wdychały balsamiczne powietrze, zrywały owoce z drzew kwitnących przez cały rok i być może uznały swoich gości za bogów, którzy nie mogą nie odpowiedzieć uprzejmością na ich serdeczność.
Poniżej, na ulicach Port-au-Prince, trwają zamieszki, i to nie z naszej przyczyny. Takie są dzieje tego krwawego miejsca, gdzie przemoc kwitła przez czterysta lat, jak kwitną kwiaty; chociaż obraz wzgórz wznoszących się we mgle kruszył serce.
Wykonaliśmy naszą robotę; ona — ponieważ zrobiła, co chciała, ja — ponieważ nie zrobiłem nic, by ją powstrzymać. Przeprowadziła swój plan w miasteczkach rozrzuconych wzdłuż krętej drogi prowadzącej na zalesiony szczyt. Miasteczka z pastelowymi domkami, dzikimi bananowcami i ludźmi tak biednymi, tak głodnymi. Kobiety wciąż śpiewały hymny i grzebały zmarłych przy świetle świec i w blasku łuny padającej z płonącego kościoła.
Byliśmy sami. W oddali widać było koniec wąskiej drogi; las ukrywał ruiny starego domu, który kiedyś panował nad okolicą jak cytadela. Minęły wieki od chwili, gdy odjechali stąd plantatorzy; całe wieki temu tańczyli tu, śpiewali i pili wino w tych zniszczonych już pomieszczeniach, podczas gdy niewolnicy płakali.
Na ceglany mur wspięła się bugenwilla łącząca swój blask ze światłem księżyca. Z wyłożonego kamieniami dziedzińca wzrosło wielkie drzewo obwieszone pnączami, wypychając powykręcanymi konarami ostatnie resztki starych belek, które niegdyś podtrzymywały dach.
Ach, być tu z nią na wieczność. Reszta niech ulegnie zapomnieniu. Koniec śmierci, koniec zabijania.
— To Królestwo Niebios — powiedziała, wzdychając.
Poniżej w małej osadzie bose kobiety goniły mężczyzn, ściskając pałki w dłoniach. Kapłan wudu wykrzykiwał stare przekleństwa, kiedy złapały go na cmentarzu. Opuściłem miejsce rzezi i samotnie wspiąłem się na górę. Nie mogłem już dłużej być świadkiem tych wydarzeń.
Ona przybyła tu za mną, znalazła mnie wśród ruin, poszukującego czegoś, co rozumiałem. Stara żelazna brama, zardzewiały dzwon, ceglane kolumny zarośnięte bluszczem; owoce pracy rąk, które przetrwały. Och, jakże mnie wydrwiła.
Ten dzwon wzywał niewolników, powiedziała; to siedziba ludzi, którzy nasączyli tę ziemię krwią; czemu hymny prostych wniebowziętych ludzi zraniły mnie i przeraziły? Przecież każdy taki dom musi popaść w ruinę. Kłóciliśmy się. Walczyliśmy, jak to kochankowie.
— Czy tego chcesz? — powiedziała. — Nigdy więcej nie skosztować krwi?
— To było proste, niebezpieczne, ale proste. Robiłem to, żeby utrzymać się przy życiu.
— Och, zasmucasz mnie. Jak ty kłamiesz. Jak kłamiesz. Co muszę zrobić, żebyś przejrzał na oczy? Jesteś tak ślepy, tak egoistyczny!
Znów ujrzałem na jej twarzy przebłysk bólu, nagłe cierpienie, które całkowicie ją uczłowieczyło. Wyciągnąłem do niej ręce.
Godziny spędziliśmy w uścisku, tak mi się przynajmniej wydawało.
Wokół panowała już cisza i spokój; cofnąłem się od skalnej krawędzi i znów objąłem Akaszę. Kiedy patrzyła na wielkie chmury górujące nad nami, zalane niesamowitym światłem księżyca, usłyszałem jej słowa:
— To jest Królestwo Niebios.
Takie proste sprawy jak wspólny sen lub siedzenie na kamiennej ławce przestały mieć znaczenie. Stojąc i trzymając ją w objęciach, odczuwałem prawdziwe szczęście. Znów piłem nektar, jej nektar, chociaż płakałem i myślałem, że jestem bytem, który rozpuszcza się jak perła w winie. Zginąłeś, ty mały czarcie, zginąłeś, wiesz o tym — w niej. Stałeś i patrzyłeś, jak umierali; stałeś i patrzyłeś.
— Nie ma życia bez śmierci — szepnęła. — Teraz ja jestem drogą, drogą do jedynej nadziei na życie bez trudów. — Poczułem jej usta na swoich. Zastanawiałem się, czy kiedyś jeszcze zrobi to, co zrobiła w świątyni? Czy przylgniemy do siebie, biorąc z siebie nawzajem rozgrzaną krew?
— Wsłuchaj się w śpiewy z wioski.
— Tak.
— A teraz wsłuchaj się w odgłosy miasta położonego daleko w dole. Czy wiesz, ile śmiertelnych wypadków zdarzyło się nocą w tym mieście? Ilu ludzi zostało zmasakrowanych? Czy wiesz, ilu więcej umarłoby z rąk mężczyzn, gdybyśmy nie zmienili przeznaczenia tego miejsca? Gdybyśmy nie podnieśli go ku nowej wizji? Czy wiesz, jak długo trwałaby ta bitwa?
Wieki temu, w moich czasach, to była najbogatsza kolonia francuskiej korony, bogata w tytoń, indygo, kawę. Fortuny powstawały tu w ciągu jednego sezonu. A teraz ludzie grzebią w ziemi; chodzą boso po glinianych ulicach swoich miasteczek; karabiny maszynowe szczekają w Port-au-Prince; stosy trupów w kolorowych bawełnianych koszulach zalegają bruki. Dzieci nabierają do puszek wodę z rynsztoków. Niewolnicy podnieśli głowy, niewolnicy zwyciężyli; niewolnicy stracili wszystko.
Jednak taki jest los i świat ludzi.
— A kim my jesteśmy? — Roześmiała się cicho. — Jesteśmy bezużyteczni? Jak usprawiedliwimy nasze istnienie? Mamy przyglądać się bezczynnie temu, czego nie chcemy odmienić?
— Przypuśćmy, że to pomyłka, że świat jest z tego powodu gorszy i że to jest koszmar — nie do zrealizowania, nie do przeprowadzenia. Co z tymi ludźmi w grobach, z całą tą ziemią, która stała się cmentarzem, stosem pogrzebowym?
— Kto może powiedzieć, że to złe?
Milczałem.
— Mariusz? — Jakże pogardliwy był jej śmiech. — Czy nie zdajesz sobie sprawy, że teraz nie ma ojców? To cię złości, prawda?
— Są bracia. I są siostry — powiedziałem. — W sobie nawzajem znajdziemy naszych ojców i nasze matki, czy nie tak?
Znów się roześmiała, ale tym razem łagodnie.
— Bracia i siostry — rzekła. — Czy chciałbyś zobaczyć swoich prawdziwych braci i prawdziwe siostry?
Uniosłem głowę z jej ramienia. Pocałowałem ją w policzek.
— Tak, chcę. — Serce znów biło mi mocno. — Proszę. — Całowałem jej szyję, policzki, zamknięte oczy. — Proszę.
— Pij — szepnęła. Poczułem jej piersi nabrzmiewające przy moim torsie. Wbiłem zęby w jej gardło i znów nastąpił ten mały cud, nagłe pęknięcie polewy i nektar napłynął mi w usta.
Pochłonęła mnie wielka, gorąca fala. Żadnego ciążenia, żadnego czasu ani miejsca.
Akaszo!
Wtem zobaczyłem sekwoje; i dom rozjaśniony światłami, a w sali wewnątrz wierzchołka góry stół i wszystkich ich wokół, i tańczący ogień odbity w panoramicznym oknie. Mariusz, Gabriela, Louis, Armand. Są razem i nic im nie grozi! Czy to sen? Słuchają rudej kobiety. Znam ją! Widziałem.
Była we śnie o rudych bliźniaczkach.
Chcę się im przyjrzeć — tym nieśmiertelnym zebranym przy stole. Rudą dziewczynę, tę u boku tamtej kobiety też już widziałem, ale wtedy była żywa. Podczas koncertu objąłem ją i zajrzałem w jej szalone oczy. Pocałowałem ją i nazwałem po imieniu; a wtedy jakby przepaść otwarła się pode mną i spadałem w sny o bliźniaczkach, których nigdy nie mogłem sobie przypomnieć. Malowane ściany; świątynie.
Nagle wszystko zblakło. Gabrielo! — wołałem w myślach. — Matko. — Za późno. Wyciągałem ramiona; wirowałem w ciemności.
Masz teraz wszystkie moje moce — mówiła mi w myślach. — Potrzebujesz tylko czasu, by je udoskonalić. Możesz sprowadzać śmierć, możesz poruszać materię, możesz przynosić ogień. Teraz jesteś gotowy, by iść do nich. Dajmy im jednak urzeczywistnić ich mrzonki, ich głupie spiski i dyskusje. Pokażemy im trochę więcej naszej mocy…
Nie, proszę, Akaszo, proszę, zostawmy ich w spokoju — błagałem ją w myślach.
Odsunęła się i wymierzyła mi policzek.
Zatoczyłem się od ciosu. Dygotałem, czując, jak ból promieniuje z miejsca uderzenia, jakby rozcapierzone palce nadal tam przylegały. Zdusiłem gniew, pozwalając, aby ból nabrzmiał i ustąpił. Zacisnąłem gniewnie pięści i nie zrobiłem nic.
Przeszła stanowczym krokiem po starych kocich łbach, jej rozpuszczone włosy falowały. Zatrzymała się przy zniszczonej bramie, lekko unosząc ramiona, garbiąc się, jakby kurcząc się w sobie.
Rozległy się głosy; osiągnęły maksimum, zanim zdążyłem je zdusić. A potem opadły jak woda ustępująca po wielkiej powodzi.
Znów dostrzegłem wokół siebie góry; znów widziałem zrujnowany dom. Ból minął, ale wciąż drżałem.
Odwróciła się ku mnie, napięta, ze ściągniętą twarzą i lekko zwężonymi oczami.
— Tyle dla ciebie znaczą, prawda? Jak myślisz, co zrobią lub powiedzą? Sądzisz, że Mariusz zawróci mnie z mojej drogi? Znam Mariusza tak dobrze, jak ty nigdy go nie poznasz. Znam każdą ścieżkę jego rozumowania. Jest chciwy jak ty. Za kogo mnie bierzesz, jeśli sądzisz, że tak łatwo mną kierować? Urodziłam się królową. Zawsze rządziłam; nawet ze świątyni. — Nagle oczy się jej zaszkliły. Usłyszałem głosy, rosnący głuchy szum. — Rządziłam choćby tylko w legendzie; choćby tylko w umysłach tych, którzy przychodzili składać mi hołd, księżniczek, które grały dla mnie na instrumentach, przynosiły mi ofiary i modliły się do mnie. Czego chcesz ode mnie? Żebym zrezygnowała dla ciebie z tronu, z przeznaczenia?
Co mogłem odpowiedzieć?
— Potrafisz czytać w moim sercu — rzekłem. — Wiesz, że chcę, byś udała się do nich, dała im szansę wypowiedzenia się, jak dałaś tę szansę mnie. Oni znają słowa, których ja nie znam. Oni wiedzą więcej niż ja.
— Och, Lestacie, ja naprawdę ich nie kocham. Nie kocham ich tak, jak kocham ciebie. Więc jakie znaczenie ma to, co powiedzą? Nie mam do nich cierpliwości!
— Potrzebujesz ich. Sama to powiedziałaś. Jak możesz bez nich zacząć? Mam na myśli prawdziwy początek, nie te zacofane wioski, lecz miasta, w których ludzie będą walczyć. To twoi aniołowie, tak ich nazywałaś.
— Nie potrzebuję nikogo. — Smutno potrząsnęła głową. — z wyjątkiem… Z wyjątkiem… — Zawahała się, a potem jej twarz straciła wszelki wyraz.
Zanim zdążyłem nad sobą zapanować, jęknąłem; jęknąłem z bezradności i żalu. Oczy zaszły jej mgłą i chyba głosy znów się odezwały, jednakże nie w moich uszach, lecz w jej. Wydawało mi się, że patrzy na mnie, nie widząc.
— Jeśli będę musiała, zniszczę cię — rzekła matowym głosem, szukając mnie wzrokiem, ale nie znajdując. — Uwierz moim słowom. Po raz pierwszy nie zniknę, nie cofnę się. Moje sny staną się rzeczywistością.
Oderwałem od niej wzrok, spojrzałem ponad zrujnowaną bramą, ponad poszarpanym brzegiem urwiska ku dolinie. Co dałbym za uwolnienie od tego koszmaru? Czy byłbym gotów umrzeć z własnej ręki? Oczy napełniły mi się łzami, kiedy patrzyłem na ciemne pola. Tchórzostwem było tak myśleć; sam do tego doprowadziłem! Nie było już dla mnie ucieczki.
Stała jak posąg, zasłuchana; potem zamrugała, a jej ramiona drgnęły, jakby niosła w sobie wielki ciężar.
— Czemu nie możesz mi uwierzyć? — powiedziała.
— Porzuć to! — odparłem. — Zostaw wszystkie te wizje. — Podszedłem do niej i wziąłem ją za ramiona. Uniosła wzrok, prawie jakby była pijana. — Stoimy w ponadczasowym miejscu, bo te biedne wioszczyny, które podbiliśmy, nie zmieniły się od tysięcy lat. Pozwól, że pokażę ci mój świat, Akaszo chcę, byś zobaczyła każdą jego najdrobniejszą część! Chodź ze mną do miast jak szpieg; nie by niszczyć, ale by ujrzeć!
Jej oczy znów się rozjaśniły; bezwolność ustępowała. Objęła mnie i nagle znów zapragnąłem krwi. Mogłem myśleć tylko o tym, chociaż się opierałem i łkałem nad słabością swej woli. Chciałem jej. Chciałem jej i nie mogłem tego zwalczyć; a jednak moje stare marzenia wracały, tamte dawne wizje, w których budziłem ją i zabierałem ze sobą do oper, muzeów, sal koncertowych, prowadziłem przez metropolie i skarbce pełne wszystkich pięknych i niezniszczalnych rzeczy, które ludzie stworzyli na przestrzeni wieków, artefaktów wznoszących się ponad wszelkie zło, pomyłki i słabości ludzkich dusz.
— Cóż to wszystko dla mnie znaczy, miłości moja? — szepnęła. — Ty miałbyś mnie uczyć swojego świata? Ach, cóż za próżność. Jestem poza czasem i zawsze byłam.
Kiedy patrzyła na mnie, była załamana jak nigdy. Widziałem jej smutek.
— Potrzebuję cię! — szepnęła. Jej oczy po raz pierwszy napełniły się łzami.
Nie mogłem tego znieść. Poczułem dreszcze. Uciszającym gestem położyła mi palce na ustach.
— Doskonale, miłości moja — powiedziała. — Jeśli sobie tego życzysz, udamy się do twoich braci i sióstr. Do Mariusza. Jednak pozwól mi jeszcze jeden raz przycisnąć cię do serca. Widzisz, nie mogę być inna, niż jestem. Oto, co obudziłeś swoim śpiewem: oto, czym jestem!
Chciałem protestować, zaprzeczać; chciałem znów wytoczyć argumenty, które podzieliłyby nas i sprawiły jej ból, ale kiedy spojrzałem jej w oczy, nie mogłem znaleźć właściwych słów. Nagle zrozumiałem, co się stało.
Znalazłem sposób, by ją zatrzymać, znalazłem ten klucz. Był w zasięgu ręki przez cały czas. Nie jej miłość do mnie była ważna, lecz to, że mnie potrzebowała; potrzebowała jednego sojusznika w całym wielkim królestwie; jednej bratniej duszy stworzonej z tej samej substancji, z której ona była stworzona. Kiedyś wierzyła, że może mnie stworzyć na swój obraz i podobieństwo, a teraz wiedziała, że to niemożliwe.
— Ach, mylisz się — powiedziała przez łzy. — Jesteś młody i pełen obaw. — Uśmiechnęła się. — Należysz do mnie. Jeśli tak być musi, zniszczę cię, mój książę.
Nie odezwałem się. Nie mogłem. Zrozumiałem wszystko, mimo że ona nie mogła tego zaakceptować. Przez długie wieki odosobnienia nigdy nie była sama; nie zaznała cierpień całkowitej izolacji. Och, nie chodziło o coś tak prostego jak obecność Enkila u jej boku lub widok Mariusza składającego dary; było to coś głębszego, nieskończenie bardziej ważnego; nigdy samotnie nie wypowiedziała wojny rozumu przeciwko otoczeniu!
Łzy płynęły jej po policzkach, dwie strugi żrącej czerwieni. Zacisnęła usta i ściągnęła brwi w ponurym zamyśleniu, chociaż twarz promieniała jej jak zawsze.
— Nie, Lestacie — powtórzyła. — Mylisz się. Musimy wytrwać do końca. Jeśli oni muszą umrzeć… wszyscy… żebyś ty związał się ze mną, niech tak będzie.
Chciałem zbuntować się przeciwko niej, przeciwko jej groźbom; ale kiedy podeszła, nie odsunąłem się.
Tu i teraz: ciepła karaibska bryza, dłonie Akaszy sunące w górę moich pleców, palce Akaszy przesuwające się wśród moich włosów. Nektar znów napływał we mnie, zalewał mi serce. Wreszcie jej usta spoczęły na moim gardle i poczułem nagłe ukłucie jej zębów. Tak! Tak jak w świątyni, wiele lat temu, tak! Jej krew, moja krew i ogłuszające dudnienie jej serca, tak! To była ekstaza, a jednak nie potrafiłem jej ulec; nie potrafiłem i ona o tym wiedziała.
Zastałyśmy pałac taki, jaki był w naszej pamięci, a być może bardziej wystawny, przeładowany łupami z podbitych krajów. Więcej złotych tkanin i jeszcze bardziej żywe malowidła; dwa razy więcej niewolników, jakby byli jedynie ozdobami; ich szczupłe nagie ciała były obwieszone złotem i klejnotami.
Skierowano nas do królewskiej izby z uroczymi fotelami, stoliczkami i pysznym dywanem oraz ugoszczono tacami z mięsem i rybami.
O zachodzie słońca usłyszałyśmy wiwaty. Król i królowa pojawili się w pałacu. Cały dwór wyszedł im się pokłonić, wyśpiewując hymny opiewające bladą skórę i lśniące włosy, a także ciała cudownie wyleczone po napadzie spiskowców; cała budowla rozbrzmiewała echami pochwalnych pieśni.
Kiedy zakończył się ten mały spektakl, zostałyśmy zabrane do sypialni królewskiej pary i w słabym świetle lamp ujrzałyśmy na własne oczy zaszłą transformację.
Miałyśmy przed sobą dwie blade, a mimo to wspaniałe istoty przypominające we wszystkich szczegółach to, czym były za życia. Bił od nich jednak jakiś przedziwny blask; ich skóra nie była już zwyczajną skórą, a ich umysły też nie były już takie same. Niemniej jednak prezentowali się niebywale. Pewnie wszyscy potraficie to sobie wyobrazić. Tak, niebywale, jakby księżyc spłynął z nieba i napełnił ich swoim światłem. Stali pośrodku oszałamiających złotych mebli, obwieszeni klejnotami i wpatrywali się w nas oczami lśniącymi jak obsydian. Wreszcie król odezwał się całkowicie zmienionym głosem, jakby przesyconym łagodną muzyką:
„Khayman opowiedział wam, co nas spotkało. Stoją przed wami beneficjanci wielkiego cudu, odnieśliśmy bowiem triumf nad pewną śmiercią. Teraz jesteśmy całkowicie poza zasięgiem ludzkich ograniczeń i potrzeb; widzimy i rozumiemy rzeczy, które kiedyś były dla nas niedostępne”.
Maska królowej rozsypała się natychmiast.
„Musicie to nam wytłumaczyć! Co zrobił wasz duch?” — syknęła.
Niebezpieczeństwo ze strony tych potworów było większe niż kiedykolwiek i usiłowałam ostrzec Mekare, ale królowa roześmiała się od razu.
„Wydaje ci się, że nie wiem, co myślicie?” — spytała, ale król poprosił ją, by zamilkła.
„Niech czarownice użyją swoich mocy — rzekł. — Wiecie, że zawsze darzyliśmy was czcią i szacunkiem”.
„Tak — warknęła królowa. — A wy zesłałyście na nas tę klątwę”.
Natychmiast oświadczyłam, że nie zrobiłyśmy tego, że dotrzymałyśmy umowy i po tym, jak opuściłyśmy królestwo, wróciłyśmy do naszego kraju. Podczas gdy Mekare w milczeniu przyglądała się uważnie monarszej parze, błagałam, by pojęli, że jeśli duch był sprawcą tej zmiany, to jedynie dla kaprysu.
„Dla kaprysu! — oburzyła się królowa. — Jak można używać takiego słowa! Co się nam stało? Kim jesteśmy?” — powtórzyła, a potem obnażyła wargi, pokazując nam swoje zęby. Ujrzałyśmy w jej ustach kły, drobne, ale ostre jak igły. Król również zademonstrował nam tę zmianę.
„Tak lepiej ssać krew — szepnął. — Macie pojęcie, czym jest dla nas to pragnienie?! Nie możemy go zaspokoić! Każdej nocy umiera trzech, czterech ludzi, by nas nasycić, a mimo to kładziemy się spać w torturach pragnienia”.
Królowa rwała włosy z głowy, jakby zaraz miała podnieść krzyk. Król położył jej dłoń na ramieniu.
„Poradźcie nam, Mekare i Maharet — rzekł. — Chcielibyśmy pojąć tę przemianę i wykorzystać ją w dobrym celu”.
„Tak — potwierdziła, starając się odzyskać panowanie nad sobą. — To nie mogło się stać bez powodu…” Nagle umilkła. Jej ograniczony, pragmatyczny umysł, zawsze małostkowy i szukający usprawiedliwień, załamał się, podczas gdy król trwał przy swoich iluzjach, jak to mężczyzna.
Kiedy wreszcie zamilkli, wystąpiła Mekare. Położyła dłonie na ramionach króla i zamknęła oczy. Następnie dotknęła dłońmi królowej, chociaż jej wzrok tryskał jadem.
„Wyjaśnij nam — powiedziała Mekare, patrząc na królową — co się stało w tamtej chwili. Co pamiętasz? Co widziałaś?”
Królowa milczała, twarz miała ściągniętą i pełną podejrzliwości. Prawdę mówiąc, zmiana uwydatniła jej urodę, a przecież zarysowało się w niej coś odpychającego, jakby nie była kwiatem, ale repliką kwiatu z czystego białego wosku. Zagłębiając się w sobie, stawała się coraz bardziej ponura i zła. Instynktownie przyciągnęłam do siebie Mekare, chroniąc ją przed tym, co mogłoby nastąpić.
Wtedy królowa przemówiła:
„Przybyli nas zabić, ci zdrajcy! Planowali zwalić winę na duchy. Chcieli znów jeść ciała, ciała matek i ojców, i ciała ludzi, na których uwielbiali polować. Przybyli do domu i zakłuli sztyletami mnie, swoją prawomocną władczynię”. Przerwała, jakby znów widziała tamte wypadki. „Upadłam, kiedy mnie cięli, kiedy wbijali mi sztylety w pierś. Nie mogłam żyć z ranami, jakie odniosłam, więc upadłam na posadzkę, wiedząc, że umieram! Słyszycie, co mówię? Wiedziałem, że nic nie może mnie uratować. Krew chlustała ze mnie na podłogę.
W tym samym momencie, w którym zobaczyłam, jak ten życiodajny płyn rozlewa się przede mną, zdałam sobie sprawę, że nie jestem w moim poranionym ciele, że już je opuściłam, a śmierć porwała mnie i unosi ostro w górę, jakby wielkim tunelem, do miejsca, w którym nie będę już cierpieć!
Nie lękałam się; nic nie czułam; popatrzyłam w dół i zobaczyłam samą siebie na podłodze tamtego domku, bladą i pokrytą krwią. To mnie jednak nie obeszło. Byłam wolna i swobodna, ale nagle coś mnie złapało, coś złapało moją niewidzialną istotę! Tunel przepadł; zostałam złowiona w wielkie sidła jak w rybacką sieć. Naparłam na nią z całej siły i ugięła się pod moim naporem, lecz nie pękła, trzymała mnie mocno, tak że nie mogłam się przebić.
Kiedy chciałam krzyknąć, znów byłam w swoim ciele! Czułam straszliwy ból w ranach, jakby noże przebijały mnie na nowo. A ta sieć, ta wielka sieć, nadal mnie więziła, ale nie była już tak olbrzymia jak poprzednio, jakby zbiegła się w balon, sieć przypominała wielki jedwabny woal.
To coś — jednocześnie widzialne i nie — wirowało wokół mnie, unosiło mnie, ciskało w górę, obracało mną. Krew chlustała mi z ran i nasączała woal, jakby sieć naprawdę była z jakiegoś materiału.
To, co poprzednio było przezroczyste, teraz nasączyło się krwią. Ujrzałam coś monstrualnych rozmiarów, bezkształtne, bezmierne, przesączone na całej powierzchni moją krwią; jego drobne, płonące centrum znajdowało się we mnie i miotało się w moim ciele jak przerażone zwierzę. Biegało w moich kończynach, tupotało i tłukło się. Było jak serce z hasającymi nogami. Kiedy wbiłam sobie paznokcie w ciało, zaczęło krążyć w moim brzuchu. Byłam gotowa rozpłatać samą siebie, żeby wyrzucić to poza moje ciało!
A wielka niewidzialna część tego czegoś — krwawa mgła, która mnie otaczała i zamykała w sobie — była kontrolowana przez to drobniutkie centrum, zakręcające to tu, to tam, śmigające we mnie, mknące to w moich dłoniach, to w stopach. Biegło w górę mojego kręgosłupa.
Umrę, na pewno umrę — myślałam. Nagle oślepłam! Zaległa cisza. Zabiło mnie, byłam tego pewna. Powinnam znów wzlecieć w górę, czy nie tak? Wtem otworzyłam oczy; usiadłam na podłodze, jakby nie spotkał mnie żaden zamach, i widziałam niesłychanie wyraźnie! Khayman z płonącą żagwią w dłoni! Drzewa w ogrodzie! Wszystko ukazywało mi się takie, jakie było naprawdę! Ból znikł całkowicie, tak z wnętrzności, jak i z ran. Tylko oczy bolały mnie od światła; nie mogłam znieść blasku. Jednakże zostałam uratowana od śmierci; moje ciało zostało uszlachetnione i udoskonalone. Z wyjątkiem…” Przerwała.
Wpatrywała się przed siebie, jakby zobojętniała.
„Khayman opowiedział wam resztę” — rzekła.
Popatrzyła na króla stojącego obok, wpatrzonego w nią, usiłującego jak my zrozumieć to, o czym mówiła.
„To wasz duch — stwierdziła. — Próbował nas zniszczyć, ale nastąpiło coś innego; interweniowała jakaś wielka moc i zatriumfowała nad diabolicznym złem”. Wtem znów straciła pewność siebie. Kłamstwa zamarły jej na wargach, twarz zlodowaciała, ale przemówiła słodko: „Powiedzcie nam, czarownice, mądre czarownice, wy, które znacie wszystkie sekrety, jak nazwać to, czym się staliśmy!”
Mekare westchnęła i popatrzyła na mnie. Wiedziałam, że nie chce o tym mówić. Przypomniałyśmy sobie stare ostrzeżenie duchów. Egipski król i egipska królowa będą nam zadawać pytania, a nasze odpowiedzi im się nie spodobają. Zostaniemy zniszczone…
Królowa usiadła z pochyloną głową i wtedy dopiero ujawnił się jej prawdziwy smutek. Król uśmiechnął się do nas z rezygnacją.
„Przenika nas ból, czarownice — powiedział. — Moglibyśmy znieść ciężar tej przemiany, gdybyśmy lepiej ją rozumieli. Wy, które żyłyście i żyjecie we wspólnocie z wszystkimi niewidzialnymi istotami, powiedzcie nam, co wiecie o takich czarach, zechciejcie nam pomóc, bo wiecie, że nigdy nie chcieliśmy was skrzywdzić, lecz tylko rozpowszechniać prawdę i prawo”.
Nie komentowałyśmy tego stwierdzenia o rozpowszechnianiu prawdy za pomocą masowej rzezi. Mekare zażądała od króla, by teraz on opowiedział, co pamięta.
Mówił o rzeczach, które wy — wszyscy, jak tu siedzicie — z pewnością znacie. O tym, jak umierał i jak smakował krwi, którą żona posmarowała mu twarz, i o ty m, jak jego ciało powróciło do życia i zapragnął tej krwi, a potem jak wziął ją od żony, stając się tym samym co ona. Nie widział jednak tajemniczej chmury krwi i nie czuł, by coś poruszało się w nim w środku.
„To pragnienie jest nie do zniesienia — rzekł nam. — Nie do zniesienia”. On też pochylił głowę.
Stałyśmy w milczeniu, patrząc na siebie, aż wreszcie Mekare. jak zwykle, przemówiła pierwsza:
„Nie wiemy, jak nazwać to, czym się staliście. Nie wiadomo nam, by coś takiego kiedykolwiek wydarzyło się na świecie. A jednak to, co się wydarzyło, jest całkiem jasne”. Utkwiła wzrok w królowej. „Kiedy oglądałaś swoją śmierć, twoja dusza usiłowała szybko uciec od cierpienia, jak to często bywa w przypadku dusz. Kiedy jednak się uniosła, duch Amel, równie niewidzialny jak ona, pochwycił ją. W innych warunkach bez trudu pokonałabyś tę ziemską istotę i udała się do królestw, których nie znamy; lecz ten duch na długo przedtem dokonał zmiany w samym sobie, stając się czymś zupełnie nowym. Zakosztował krwi ludzi, których pokłuł lub dręczył, jak sami to widzieliście. A twoje leżące ciało, pełne krwi mimo tak wielu ran, nadal żyło. Wtedy duch, złakniony, zanurzył się w twoim ciele, podczas gdy jego niewidzialna postać nadal była przykuta do twojej duszy.
Mogłabyś wyjść z opresji, pokonując tę złą istotę, jak to się często udaje osobom opętanym. Jednak drobny rdzeń tego ducha, stworzony z materii będącej szalejącym centrum wszystkich duchów, z której pochodzi ich nieskończona energia — nagle napełnił się krwią jak nigdy w przeszłości.
Fuzja krwi i bezczasowej tkanki została po wielekroć wzmocniona i przyspieszona; krew przepłynęła przez całe jego ciało, zarówno materialne, jak i niematerialne, i stało się ono tamtą widzialną chmurą posoki.
Najbardziej znaczący w tym wszystkim jest ból, ból, który przemieszczał się w twoich członkach. Tak bowiem jak twoje ciało połączyło się z rdzeniem ducha w chwili nieuchronnej śmierci, tak z pewnością i jego energia już wcześniej połączyła się z twoją duszą. I oto powstała nowa istota”.
„Jego serce i moje serce — szepnęła królowa — stały się jednym”. Zamknęła oczy, uniosła dłoń i położyła ją na piersi.
Nie zareagowałyśmy, gdyż to stwierdzenie wydało się nam uproszczeniem — nie wierzyłyśmy, by serce mogło być centrum intelektu lub uczuć. Ujrzałyśmy straszliwy obraz z przeszłości — serce i mózg naszej matki ciśnięte na ziemię i wdeptane w popiół i kurz.
Siłą woli odsunęłyśmy ów obraz. Nie chciałyśmy, by nasz ból był dostrzeżony przez jego sprawców.
Król przypierał nas do muru.
„Znakomicie — rzekł — wyjaśniłyście, co wydarzyło się Akaszy. Ten duch jest w niej, być może rdzeń połączył się z rdzeniem. A co jest we mnie? Nie czułem takiego bólu, takiego szalejącego demona. Kiedy jej zakrwawione dłonie dotknęły moich ust, czułem tylko… tylko pragnienie”. Popatrzył na żonę.
Wstyd, groza, o jakie przyprawiało ich owo pragnienie, były wyraźne.
„Ten sam duch jest i w tobie — odparła Mekare. — Żyje tylko jeden Amel. Jego rdzeń zakorzenił się w królowej, ale jest obecny i w tobie”.
„Jak to możliwe?” — zapytał.
„To jestestwo ma wielką niewidzialną część. Gdybyś zobaczył je całe, zanim wydarzyła się ta katastrofa, przekonałbyś się, że jest niemal bez granic”.
„Tak — przyznała królowa. — Ta sieć zakrywała całe niebo”.
„Kurcząc się i pomniejszając swoje olbrzymie rozmiary, duchy osiągają fizyczną siłę — wyjaśniła Mekare. — Zostawione samym sobie są jak chmury nad horyzontem, a nawet większe; czasami chwaliły się nam, że nie mają granic, chociaż to nie może być prawda”.
Król wbił wzrok w żonę.
„Ale jak się od niego uwolnić?” — zapytała porywczo Akasza.
„Tak. Jak zmusić go do odejścia?” — spytał król.
Żadna z nas nie chciała odpowiedzieć. Dziwiłyśmy się, że rozwiązanie tej zagadki nie było dla nich oczywiste.
„Zniszcz swoje ciało — powiedziała wreszcie Mekare królowej. — Wtedy on też zostanie zniszczony”.
Król popatrzył na Mekare z niedowierzaniem.
„Ma zniszczyć swoje ciało!…” Spojrzał bezradnie na żonę.
Akasza uśmiechnęła się gorzko. Te słowa jej nie zaskoczyły. Milczała przez długą chwilę, patrząc na nas z nie ukrywaną nienawiścią. Potem przeniosła wzrok na króla i wreszcie zapytała:
„Jesteśmy umarli, prawda? Przestaniemy istnieć, gdy on odejdzie. Nie jemy i nie pijemy niczego poza krwią, której on się domaga, a nasze ciała nie wydalają już nieczystości. Nie zmieniliśmy się o włos od tamtej strasznej nocy; nie jesteśmy już żywymi stworzeniami”.
Mekare nic nie powiedziała. Wiedziałam, że ich ocenia, przypatruje się im nie jak człowiek, ale jak czarownica. Wycisza się i uspokaja, aby móc zaobserwować niedostrzegalne aspekty, umykające zwyczajnemu oglądowi. Patrząc na nich i słuchając, wpadła w trans. Kiedy się odezwała, jej głos był matowy, głuchy:
„On drąży wasze ciała, czyni to nieprzerwanie jak ogień trawiący drewno, jak robak wijący się w ścierwie. To działanie jest nieuchronne; to dalszy ciąg fuzji, która nastąpiła; dlatego słońce sprawia wam ból, ponieważ on zużywa całą swoją energię na to, co musi czynić, i nie może wytrzymać żaru słońca”.
„A nawet jasnego światła pochodni” — westchnął król.
„Czasem nawet płomyka świecy” — powiedziała królowa.
„Tak — rzekła Mekare, otrząsając się z transu. — A wy jesteście umarli — szepnęła. — Mimo to jednak żyjecie! Jeśli rany zagoiły się, jak mówiłaś, jeśli odzyskałaś króla, jak mówiłaś, no cóż, to znaczy, że pokonaliście śmierć. Oczywiście dopóki nie wyjdziecie na spiekotę słońca”.
„Nie, to pragnienie nie może dalej trwać! — powiedział król. — Nie pojmujecie, jakie ono jest straszne”.
Królowa tylko uśmiechnęła się gorzko.
„Teraz to nie są już żywe ciała. To siedziby demona”. Wargi jej drżały, kiedy popatrzyła na nas. „Albo jest tak, albo doprawdy jesteśmy bogami!”
„Odpowiedzcie nam, o czarownice — powiedział król. — Czy to możliwe, że jesteśmy teraz boskimi istotami, błogosławionymi darami, które tylko bogowie mogą dzielić?” Uśmiechnął się przy tych słowach, tak bardzo chciał w nie wierzyć. „Czy to niemożliwe, że gdy demon usiłował nas zniszczyć, nasi bogowie interweniowali?”
Złe światło zapłonęło w oczach królowej. Jakże podobała się jej ta idea, ale nie wierzyła w nią… nie do końca.
Mekare spojrzała na mnie. Chciała, bym wystąpiła i dotknęła ich, jak poprzednio ona. Chciała, bym popatrzyła na nich, jak poprzednio ona. Pragnęła rzec jeszcze coś, ale nie była tego pewna. A prawdę mówiąc, ja miałem nieco silniejszy instynkt, chociaż mniejszy dar wysławiania się.
Wystąpiłam i dotknęłam ich białej skóry, chociaż brzydziłam się nimi, jak brzydziło mnie wszystko, co uczynili naszemu ludowi i nam. Dotknęłam ich, po czym cofnęłam się, by na nich spojrzeć. Wtedy ujrzałam owo działanie, o którym mówiła Mekare. Słyszałam je nawet, nieznużone kipienie ducha. Uspokoiłam umysł, oczyściłam go z wszelkich uprzedzeń i lęków, a kiedy wpadłam w błogi trans, pozwoliłam sobie zabrać głos:
„On chce więcej ludzi”. Spojrzałam na Mekare. Takie było i jej podejrzenie.
„Dajemy mu wszystko, co możemy!” — wyjąkała królowa. Znów zalał ją rumieniec wstydu, wyjątkowo ostry na bladych policzkach. Twarz króla także się zaczerwieniła. Wtedy zrozumiałam, jak wcześniej Mekare, że pijąc, doznawali ekstazy. Nigdy nie zaznali równej rozkoszy, ani w łożu, ani przy uczcie, ani pijani piwem lub winem. To było źródło wstydu. Nie chodziło o zabijanie; chodziło o to monstrualne karmienie się. O rozkosz. Ach, cóż to była za para z tych dwojga.
Oni jednak źle mnie zrozumieli.
„Nie — wyjaśniłam. — On chce więcej takich jak wy. Chce wejść w ciała i stworzyć krwiopijców z innych, jak zrobił to z królem; jest zbyt ogromny, by zadowolić się dwoma małymi ciałami. Pragnienie przestanie was zadręczać dopiero wtedy, kiedy stworzycie innych, gdyż oni będą z wami dzielić ciężar”.
„Nie! — krzyknęła królowa. — To nie do pomyślenia!”
„Przecież to nie może być tak proste! — oświadczył król. — Jakże to, zostaliśmy stworzeni w jednej i tej samej strasznej chwili, kiedy nasi bogowie walczyli z tym demonem. Mówicie coś nieprawdopodobnego, gdyż bogowie odnieśli zwycięstwo w tej walce”.
„Nie sądzę” — rzekłam.
„Chcesz powiedzieć — zapytała królowa — że jeśli nakarmimy innych tą krwią, też zostaną zakażeni?” Wspominała każdy szczegół tej katastrofy: jej małżonek umiera, jego serce przestaje bić, a potem krew spływa mu w usta.
„Ależ nie starczyłoby krwi z całego mojego ciała na coś takiego! — oświadczyła. — Jestem tylko sobą!” Wtedy pomyślała o pragnieniu i o wszystkich ciałach, które je zaspokoiły.
Zdałyśmy sobie sprawę, że wyssała ona krew ze swego męża, zanim on odebrał ją z powrotem i właśnie dzięki temu wszystko się dokonało; a ponadto król był na granicy śmierci i jego zdolność recepcji była maksymalnie pobudzona; jego dusza zerwała więzy z ciałem i łatwo dał się usidlić niewidzialnym mackom Amela.
Oni oboje rzecz jasna odczytali nasze myśli.
„Nie wierzę waszym słowom — powiedział król. — Bogowie nie pozwoliliby na to. Jesteśmy królem i królową Kemetu. Ciężar czy błogosławieństwo, te czary były nam przeznaczone”.
Zapadła cisza. Potem odezwał się znów, z największą szczerością.
„Nie pojmujecie tego, czarownice? To była wola losu. Było nam pisane najechać wasze ziemie i sprowadzić tu was i demona, tak by mogło to nas spotkać. Cierpimy, to prawda, ale teraz jesteśmy bogami; to święty ogień i musimy złożyć podziękowania za to, co nas spotkało”.
Próbowałam nie dopuścić Mekare do głosu. Ścisnęłam ją mocno za rękę, lecz oni już wiedzieli, co ona zamierza powiedzieć. Jej pewność siebie tylko ich rozjuszyła.
„Bardzo prawdopodobne, że on może wejść w każdego — powiedziała — jeżeli zaistnieją takie same warunki; jeżeli mężczyzna lub kobieta będą słabi i umierający, duch będzie miał do nich dostęp”.
Wpatrywali się w nas w milczeniu. Król potrząsnął głową, a królowa odwróciła wzrok z obrzydzeniem. Wtedy król szepnął:
„Jeśli tak jest, w takim razie inni mogą próbować nam to odebrać!”
„O, tak — szepnęła Mekare. — Jeśli dzięki temu staliby się nieśmiertelni? Jak najbardziej. Któż nie chce być nieśmiertelny?”
Twarz króla uległa zmianie. Chodził tam i z powrotem po komnacie i spoglądał na żonę, która patrzyła prosto przed siebie jak ktoś, kto zaraz oszaleje. Nareszcie odezwał się do niej, starannie dobierając słowa:
„W takim razie wiemy, co musimy uczynić. Nie możemy płodzić rasy takich potworów! Wiemy!”
Królowa zacisnęła ręce na uszach i zaczęła wrzeszczeć. Rozełkała się tak, że wyła z bólu, zwijając palce w szpony i zadzierając głowę ku sufitowi.
Skuliłyśmy się w kącie komnaty. Mekare zaczęła się trząść i płakać, a ja miałam łzy w oczach.
„Wy nam to zrobiłyście!” — ryknęła królowa. Nigdy nie słyszałyśmy, by ludzki głos osiągnął takie natężenie, a gdy wpadła w szał, niszcząc wszystko w pokoju, ujrzałyśmy w niej siłę Amela, gdyż robiła rzeczy, których żaden człowiek nie mógłby uczynić. Ciskała zwierciadła o sufit i rozbijała w drzazgi złocone meble.
„Bądźcie przeklęte na zawsze i zesłane w świat podziemia, między demony i bestie! — przeklinała nas — za to, co nam uczyniłyście. Ohydy. Wiedźmy. Wy i wasz demon! Mówicie, że nie nasłałyście na nas tego stwora. Jednak dopuściłyście się tego w waszych sercach. Wysłałyście go! On odczytał w waszych sercach, tak jak czytam to teraz, że życzycie nam zła!”
Król pochwycił ją w ramiona, uspokajał i całował, a ona łkała mu na piersi. Wreszcie oderwała się od niego. Przeszywała nas oczami nabiegłymi krwią.
„Kłamiecie! — zawołała. — Kłamiecie jak wasze demony. Myślicie, że coś takiego mogłoby się stać, gdyby los o tym nie zadecydował?!” Odwróciła się do króla. „Och, czy nie pojmujesz, że byliśmy głupcami, słuchając tych śmiertelniczek pozbawionych naszych mocy! Jesteśmy tylko młodymi bóstwami i w trudzie musimy odgadywać zamysły niebios. Nasze przeznaczenie jest jasne; widzimy je poprzez talenty, które posiadamy”.
Nie odpowiedziałyśmy na te słowa. Przez kilka niesłychanie krótkich chwil sądziłam, że byłoby łaską od losu, gdyby naprawdę wierzyła w takie bzdury. Ja bowiem wiedziałam tylko, że Amel, zły, głupi, tępy, durnowaty duch, zaplątał się niechcący w tamtą katastrofalną fuzję i być może cały świat za to zapłaci. Przypomniały mi się ostrzeżenia matki. Przypomniały mi się wszystkie nasze cierpienia. Potem opanowały mnie takie myśli — pragnienie zniszczenia króla i królowej — że musiałam zakryć uszy dłońmi, otrząsnąć się i próbować oczyścić umysł, aby nie narazić się na ich gniew.
Królowa nie zwracała już na nas żadnej uwagi. Wezwała straże, nakazała nas od razu uwięzić i zapowiedziała, że jutro wyda na nas wyrok w obliczu całego dworu. Niespodziewanie zostałyśmy więc pojmane; a gdy wydała rozkazy, żołnierze odciągnęli nas brutalnie i cisnęli jak zwykłych więźniów do mrocznej celi.
Mekare przytuliła mnie i szepnęła, że do wschodu słońca nie wolno nam pomyśleć o niczym, co mogłoby nam zaszkodzić; musimy śpiewać stare pieśni i odpędzać sen, aby nawet nie śnić niczego, co mogłoby obrazić króla i królową. Nigdy nie widziałam Mekare tak wystraszonej. To ona zawsze była skora do wybuchów gniewu, a ja chowałam się w kącie, wyobrażając sobie najstraszniejsze rzeczy.
Kiedy nastał ranek i Mekare była pewna, że król i królowa udali się do swojej tajnej siedziby, wybuchła płaczem.
„Ja to zrobiłam, Maharet — powiedziała mi. — Ja. Posłałam go na nich. Próbowałam się powstrzymać, lecz Amel odczytał to w moim sercu! Było właśnie tak, jak powiedziała królowa”.
Nie było końca tym samooskarżeniom. To ona przemówiła do Amela, ona go wzmocniła, natchnęła pychą i podtrzymała jego zainteresowanie; a potem zapragnęła, by skierował swoją wściekłość przeciwko Egipcjanom, i on przejrzał te myśli.
Próbowałam ją pocieszyć. Powiedziałam, że nikt nie potrafi zapanować nad tym, co nosi w sercu; że Amel raz uratował nam życie i że nikt nie mógł przewidzieć tych okropnych zdarzeń. Teraz musimy pozbyć się wszelkiego poczucia winy i patrzeć w przyszłość. Jak zdołamy wydostać się z tego miejsca? Jak doprowadzić do tego, by te potwory nas wypuściły? Nasze dobre duchy nie przestraszą ich teraz; nie ma mowy; musimy myśleć, musimy planować, musimy coś zrobić.
Wreszcie nastąpiło to, na co po cichu liczyłam. Pojawił się Khayman. Był jeszcze bardziej chudy i wynędzniały niż poprzednio.
„Lękam się, że jesteście zgubione, moje rudowłose — powiedział nam. — Król i królowa rozmawiali o tym, co od was usłyszeli. Przed świtem udali się do świątyni Ozyrysa, aby się pomodlić. Czy nie możecie dać im żadnej nadziei poprawy? Żadnej nadziei na koniec tego koszmaru?”
„Khaymanie, jest nadzieja — szepnęła Mekare. — Duchy mi świadkiem; nie twierdzę, że powinieneś to uczynić. Odpowiadam tylko na twoje pytanie. Jeśli chcesz położyć kres temu wszystkiemu, połóż kres dalszemu istnieniu króla i królowej. Znajdź ich kryjówkę i dopuść tam słońce, słońce, którego ich ciała nie mogą znieść”.
On jednak był ogarnięty zgrozą na myśl o zdradzie. Westchnął tylko i rzekł:
„Ach, moje drogie czarownice, wiele w życiu widziałem, a jednak nie śmiem dokonać takiego czynu”.
Godziny mijały, a my przeżywałyśmy męki, czekała nas bowiem pewna śmierć. Nie żałowałyśmy już niczego, co powiedziałyśmy lub zrobiłyśmy. Leżałyśmy przytulone w ciemności i znów nuciłyśmy piosenki z dzieciństwa, śpiewałyśmy pieśni matki. Myślałam o swoim dzieciątku i próbowałam się z nim połączyć, wzlecieć duchem z tamtego miejsca i zbliżyć do niego, ale bez naparu wprowadzającego w trans nie mogłam tego zrobić. Nigdy nie posiadłam tej umiejętności.
Wreszcie zapadł zmrok. Niebawem znów usłyszałyśmy hymny wyśpiewywane na powitanie króla i królowej. Żołnierze przyszli po nas i jak poprzednio zaprowadzono nas na wielki pałacowy dziedziniec. To tam Khayman zbliżył się do nas, tam zostałyśmy pozbawione czci. Znów przyprowadzono nas przed oblicza tych samych widzów, związawszy nam wcześniej ręce.
Tym razem była noc. Lampy płonęły słabo w arkadach pałacu; złowróżbne światło pełzało po wymalowanych na pilastrach złotych liściach lotosów i wizerunkach pokrywających ściany. Wreszcie król i królowa weszli na podwyższenie. Wszyscy zebrani padli na kolana. Żołnierze zmusili nas do tego samego hołdu. Królowa wystąpiła i zaczęła przemawiać.
Drżącym głosem opowiedziała poddanym, że jesteśmy potwornymi czarownicami i że nasłałyśmy na to królestwo demona, który najpierw napastował Khaymana, a potem próbował swoich diabelskich sztuczek na samym królu i królowej. Lecz słuchajcie! Oto wielki bóg Ozyrys, najstarszy ze wszystkich bogów, potężniejszy nawet niż bóg Ra, zmiótł tę diaboliczną moc i wzniósł do niebiańskiej chwały króla i królową.
Wielki bóg nie mógł patrzeć z dobrocią na wiedźmy, które tak niepokoiły jego ukochany lud. Zażądał, by nie okazywać im łaski.
„Mekare, za twoje kłamstwa i rozmowy z demonami — powiedziała królowa — zostanie ci wyrwany język. A Maharet, za zło, które sobie wyobraziłaś i które chciałaś nam narzucić, zostaną ci wykłute oczy! Przez całą noc będziecie związane razem, tak żebyście mogły słyszeć wzajemny płacz, jedna niezdolna się odezwać, druga niezdolna zobaczyć. A następnie w samo południe, w publicznym miejscu przed pałacem, zostaniecie spalone żywcem na oczach wszystkich ludzi.
Zważcie; nigdy zło nie pokona bogów Egiptu i ich wybrańców, króla i królowej, gdyż bogowie spojrzeli na nas z wyjątkową łaską i jesteśmy jak król i królowa niebios, a nasze przeznaczenie służy wspólnemu dobru!”
Odebrało mi mowę, kiedy usłyszałam wyrok; mój strach i smutek były niezmierzone. Mekare natychmiast wydała krzyk sprzeciwu. Wyrwała się zaskoczonym żołnierzom. Skierowała oczy ku gwiazdom i przemówiła. Wśród szeptów wstrząśniętego dworu oświadczyła:
„Duchy mi świadkiem, gdyż jest im znana wiedza o przyszłości — zarówno to, co jest, jak i to, co będzie! Tyś jest Królową Potępionych, oto twój los! Skazana jesteś na zło i dobrze o tym wiesz! Ale ja cię powstrzymam, choćbym miała powstać z martwych, by ziścił się ten cel, i w godzinie twojego największego zagrożenia, to ja cię zniszczę! To ja cię pokonam. Dobrze przyjrzyj się mojej twarzy, jeszcze mnie bowiem ujrzysz!”
Ledwo wypowiedziała tę przysięgę, to proroctwo, a duchy zebrały się w trąbę powietrzną, otworzyły drzwi pałacu i piaski pustyni zawisły w powietrzu.
Wrzaski uniosły się wśród ogarniętych paniką dworaków, jednak królowa krzyknęła do żołnierzy:
„Wyrwać jej język, tak jak rozkazałam!” Chociaż dworzanie w dzikim lęku przywarli do ścian, żołnierze wystąpili, chwycili Mekare i wyrwali jej język.
Ogarnięta grozą patrzyłam na to, co się działo; słyszałam jej jęk. Widziałam, jak z zadziwiającą furią odepchnęła ich związanymi dłońmi, uklękła, porwała zakrwawiony język i połknęła go, zanim zdążyli go zdeptać lub odrzucić na bok.
Wtedy żołnierze chwycili mnie. Ostatnie, co zachowałam w pamięci, to była Akasza z wyciągniętym palcem i roziskrzonym oczami. I twarz załamanego Khaymana ze łzami cieknącymi po policzkach. Żołnierze ujęli w cęgi moją głowę, rozwarli mi powieki i pozbawili zmysłu wzroku, a ja płakałam bezgłośnie.
Niespodziewanie poczułam dotyk ciepłej ręki i coś przy ustach. Khayman trzymał moje oczy i przyciskał mi je do ust. Połknęłam je od razu, by nie zostały zbezczeszczone.
Wiatr był coraz sroższy; piasek wirował wokół nas i usłyszałam, jak dworzanie rozpierzchli się we wszystkich kierunkach, kaszląc, dusząc się i płacząc, podczas gdy królowa zaklinała ich by zachowali spokój. Szukałam na oślep Mekare i poczułam jej głowę na swoim ramieniu, jej włosy przy moim policzku.
„Spalić je teraz!” — rozkazał król.
„Nie, za wcześnie — rzekła królowa. — Niech pocierpią”.
Odprowadzono nas, związane razem, i wreszcie zostawiono same na podłodze celi.
Duchy wciąż szalały w pałacu, ale król i królowa uspokoili swoich ludzi i zapewnili, że nie mają się czego bać. Jutro w południe duchy zostaną wyrzucone z królestwa; a do tej pory niech sobie robią, co chcą.
Wreszcie zapanowała cisza i spokój. Oprócz króla i królowej chyba wszyscy zasnęli w pałacu, nawet nasi strażnicy.
To ostatnie godziny mojego życia — myślałam. — Jednakże cierpienia Mekare są gorsze od moich, jako że nawet nie może się poskarżyć. — Przytuliłam do siebie Mekare, kładąc jej głowę na swojej piersi. Tak mijały chwile.
Wreszcie, jakieś trzy godziny przed świtem, usłyszałam hałas. Były to odgłosy walki; strażnik krzyknął przeraźliwie i upadł. Usłyszałam trzask zamka i skrzyp zawiasów. Wtem wydało mi się, że słyszę jęk Mekare.
Ktoś wszedł do celi i instynkt podpowiedział mi, że to Khayman. Przeciął nasze więzy, a ja zacisnęłam rękę na jego przedramieniu i natychmiast pomyślałam, że to nie Khayman! Wtedy zrozumiałam.
„Zrobili ci to! Przemienili cię!”
„Tak — szepnął głosem pełnym wściekłości i goryczy. Usłyszałam w nim coś nowego, nieludzkiego. — Zrobili mi to! Zrobili mi to na próbę! Żeby przekonać się, czy mówiłyście prawdę! Zatruli mnie tym złem”. Chyba płakał, słyszałam, jak wydaje chrapliwe dźwięki, szlocha bez łez. Czułam niesamowitą siłę jego palców, bo chociaż nie chciał sprawiać mi bólu, nie panował nad swoją nową mocą.
„Och, Khaymanie — rzekłam, płacząc. — Co za zdrada ze strony tych, którym służyłeś tak wiernie”.
„Słuchajcie mnie, czarownice — rzekł głosem ochrypłym i pełnym wściekłości. — Czy chcecie jutro umrzeć w ogniu i dymie w obecności nieświadomej niczego tłuszczy, czy też będziecie walczyć z tym złem? Czy będziecie jego nieprzyjacielem na ziemi, równym mu mocą? Bo co może powstrzymać moc potężnego męża jak nie inni, równie krzepcy mężowie? Co zatrzyma szermierza, jak nie równie krewki wojownik? Czarownice, jeśli oni zrobili to ze mną, czy ja nie mogę zrobić tego z wami?”
Cofnęłam się, byle dalej od niego, ale nie puścił mnie. Nie wiedziałam, czy to, o czym mówił, było możliwe. Wiedziałam tylko, że tego nie chcę.
„Maharet — rzekł. — Oni stworzą rasę płaszczących się akolitów, chyba że zostaną pobici, a kto może ich pokonać, jeśli nie równi im siłą!”
„Nie, prędzej umrę” — powiedziałam, chociaż wypowiadając te słowa, pomyślałam o czekających mnie płomieniach. Nie, to byłoby niewybaczalne. Jutro powinnam udać się do matki; powinnam zostawić na zawsze ten świat i nic nie mogło mnie zmusić do zmiany decyzji.
„A ty, Mekare? — zapytał. — Czy postarasz się, aby twoja klątwa się spełniła? Czy też umrzesz i zostawisz to duchom, które zawiodły cię od początku?”
Znów podniósł się wiatr. Usłyszałam łomotanie drzwi wejściowych, usłyszałam, jak piasek siecze o mury. Służba biegała w odległych korytarzach, śpiący unieśli się z łóżek. Słyszałam słabe, głuche, nieziemskie wycia najbardziej ukochanych duchów.
„Uspokójcie się — rzekłam im — nie zrobię tego. Nie wpuszczę do siebie tego zła”.
Kiedy tak klęczałam, opierając głowę o ścianę i przekonując samą siebie, że muszę umrzeć, zdałam sobie sprawę, że w ciasnej celi znów odbywają się niesamowite czary. Podczas gdy duchy zwoływały się przeciwko nim, Mekare dokonała wyboru. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam tych dwóch kształtów, mężczyzny i kobiety, stopionych razem jak kochankowie; a gdy usiłowałam ich rozdzielić, Khayman odtrącił mnie, uderzając z taką siłą, że upadłam nieprzytomna na podłogę.
Nie minęło więcej niż kilka minut. Gdzieś w ciemności łkały duchy, które wcześniej od mnie znały ostateczne rozwiązanie. Wiatr ucichł, zapadła cisza.
Dotknęła mnie zimna dłoń siostry. Usłyszałam dziwny odgłos, jakby śmiech; czy ci, którzy nie mają języka, mogą się śmiać? Tak naprawdę to nie podjęłam decyzji; wiedziałam tylko, że przez całe życie byłyśmy takie same, jak zwierciadlane odbicia. Wydawało się — dwa ciała i jedna dusza. A teraz siedziałam w tym ciemnym, małym pomieszczeniu, w ramionach siostry, która po raz pierwszy stała się inną istotą, a zarazem wciąż była taka sama. Poczułam jej usta na swoim gardle; poczułam, jak sprawia mi ból. Khayman sięgnął po nóż i zrobił to za nią. Omdlałam.
Och, tamte boskie chwile, w których mocą umysłu znów zobaczyłam cudowne światło srebrnego nieba i moją uśmiechniętą siostrę wznoszącą ramiona ku spadającym kroplom. Razem tańczyłyśmy w deszczu, a cały nasz lud był z nami. Nasze stopy tonęły w mokrej trawie, a kiedy rozległ się grom i błyskawica rozdarła niebo, czułam się tak, jakby nasze dusze oczyściły się z wszelkiego bólu. Przemoczone weszłyśmy do jaskini, zapaliłyśmy małą lampkę i oglądałyśmy stare malunki na ścianach — malunki zrobione przez czarownice, które żyły tam przed nami. Przytulone do siebie, z dalekim szumem deszczu w uszach, zagubiłyśmy się w tych malunkach tańczących czarownic i wschodzącego księżyca na nocnym niebie.
Khayman napoił mnie czarami, potem moja siostra, potem znów Khayman. Wiecie, co mnie spotkało, prawda? A czy wiecie, że Mroczny Dar jest dla ślepych? W gęstej ciemności zapaliły się płomyczki, a następnie jarzące się światło zaczęło rysować wokół mnie słabo pulsujące kształty. Tak widzi się kontury jasnych przedmiotów tuż po zamknięciu powiek.
Tak, mogłam się poruszać w ciemności. Dotykiem sprawdzałam, co widzę. Drzwi, ściana, potem daleki korytarz; niewyraźna mapa stała się na moment widoczna.
Nigdy noc nie była tak milcząca; poza ludźmi nic nie oddychało w ciemności. Duchy przepadły. Nigdy, przenigdy więcej nie usłyszałam ich ani nie zobaczyłam. Nigdy więcej nie odpowiedziały na moje pytania ani wezwanie. Zjawy umarłych tak, ale nie duchy. One przepadły na zawsze.
W tamtej chwili czy godzinie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Może nawet przez kilka pierwszych nocy. Tak wiele innych rzeczy wprawiało mnie w zdumienie; tak wiele innych rzeczy napełniało mnie męką lub radością.
Na długo przed wschodem słońca ukryliśmy się głęboko w krypcie, jak król i królowa. Khayman zabrał nas do grobu ojca, tam gdzie przeniesiono biedne, zbezczeszczone ciało. Wypiłam pierwszy łyk śmiertelnej krwi i poznałam ekstazę przyprawiającą króla i królową o rumieniec wstydu. Nie ośmieliłam się ukraść mojej ofierze oczu; nie myślałam nawet, że taki czyn mógłby mi pomóc. Odkryłam to dopiero po pięciu nocach i po raz pierwszy widziałam, jak widzi prawdziwy krwiopijca.
Uciekliśmy z królewskiego miasta, zdążając nocami na północ. A w kolejnych miejscowościach Khayman głosił różnym osobom, że muszą powstać przeciwko królewskiej parze. Wierzą oni bowiem, że posiadają wyjątkową moc, a to przecież kłamstwo.
Och, jak wielka była furia Khaymana podczas tych pierwszych nocy. Przekazywał moc każdemu, kto jej zechciał, nawet gdy sam tak osłabł, że ledwo się wlókł u naszego boku. Przysiągł, że król i królowa będą mieć godnych wrogów. Ilu krwiopijców stworzył podczas tamtych bezmyślnych tygodni? Byli coraz liczniejsi, rośli w siłę, wywoływali bitwy, o których Khayman marzył.
Byliśmy jednak z góry skazani na klęskę, skazani na klęskę pierwszej rebelii, skazani na klęskę podczas ucieczki. Niebawem mieliśmy zostać rozłączeni na zawsze — Khayman, Mekare i ja.
Król i królowa bowiem, przerażeni odejściem Khaymana, podejrzewając, że przekazał nam moc, wysłali śmiertelnych żołnierzy, którzy szukali nas w dzień i w nocy. A jako że polowaliśmy żarłocznie, by zaspokoić świeże pragnienie, nasz ślad łatwo dało się wyśledzić w osadach nad brzegami rzeki albo nawet w górskich obozowiskach. Wreszcie niecałe dwa tygodnie po ucieczce z królewskiego pałacu zostałyśmy złapane przez tłuszczę za bramami Sakkary, niecałe dwie noce marszu od morza.
Gdyby tylko udało się nam do niego dotrzeć. Gdyby tylko udało się nam pozostać razem. W ciemnościach świat powstał dla nas po raz wtóry. Kochałyśmy się rozpaczliwie i rozpaczliwie wymieniałyśmy tajemnice przy świetle księżyca.
W Sakkarze czekała na nas pułapka. Khaymanowi udało się przedrzeć na wolność, lecz zrozumiał, że nie zdoła nas uratować, i zaszył się pomiędzy wzgórzami, czekając na swoją chwilę, która nigdy nie nadeszła.
Jak pamiętacie z waszych snów, Mekare i ja zostałyśmy otoczone. Znów wykłuto mi oczy. Lękałyśmy się ognia, gdyż z pewnością by nas zniszczył, ale modliłyśmy się do wszystkich niewidzialnych istot o ostateczne uwolnienie.
Król i królowa obawiali się zniszczyć nasze ciała. Uwierzyli w opowieść Mekare o jednym wielkim duchu, Amelu, który wstąpił w nas wszystkich, i obawiali się, że każdy ból, który stanie się naszym udziałem, udzieli się i im. Oczywiście to było niemożliwe, ale kto wtedy o tym wiedział?
Tak więc złożono nas do kamiennych trumien, jak wam opowiedziałam. Jedna miała być wysłana na wschód, druga na zachód. Zbudowano wcześniej tratwy, które miały nas wynieść na wielkie oceany. Widziałam je nawet mimo mojej ślepoty, gdyż z umysłów porywaczy wyczytałam, co mnie czeka. Wiedziałem również, że Khayman nie może za nami podążyć, marsz miał bowiem trwać nocą i dniem.
Gdy się ocknęłam, dryfowałam po morzu. Jak wam mówiłam, tratwa unosiła mnie przez dziesięć nocy. Cierpiałam głód. z przerażeniem myślałam, że trumna zatonie, że zostanę pogrzebana żywcem, ja, stworzenie, które nie może umrzeć. A jednak to nie nastąpiło. Kiedy wreszcie zostałam wyrzucona na brzeg wschodniego wybrzeża dolnej Afryki, rozpoczęłam poszukiwania Mekare, przemierzając kontynent ku zachodowi.
Przez stulecia przeszukałam wszystkie jego krańce. Udałam się na północ, do Europy. Przebyłam kamieniste plaże, zapuściłam się nawet na wyspy północy, aż dotarłam na najdalsze lodowe pustkowia. Jednakże wciąż powracałam do mojej wioski i o tym opowiem wam za chwilę, jak się bowiem przekonacie, jest dla mnie bardzo ważne, byście to usłyszeli.
W tamtych pierwszych wiekach odwróciłam się od Egiptu, odwróciłam się od króla i królowej. Dużo później dowiedziałam się, że uczynili ze swojej transformacji wielką religię; że ogłosili się Ozyrysem i Izydą i wsączyli mrok w tamte stare mity, aby móc się nimi posłużyć. Bogiem świata podziemi stał się Ozyrys, który mógł się pojawiać jedynie w ciemności, a królowa stała się Izydą, Matką, która pozbierała szczątki swojego małżonka, uzdrowiła je i przywróciła do życia.
Czytaliście w opowieści, którą Mariusz przekazał Lestatowi, o tym, jak bogowie stworzeni przez Matkę i Ojca przyjmowali krwawe ofiary ze złoczyńców w świątyniach ukrytych we wzgórzach Egiptu i jak ta religia przetrwała do czasów Chrystusa.
Dowiedzieliście się również, jak powiodła się rebelia Khaymana, jak stworzeni przez niego wrogowie dorównujący królowi i królowej powstali wreszcie przeciwko Ojcu i Matce i jak krwiopijcy tego świata toczyli między sobą wojny. Akasza opowiedziała o tym Mariuszowi, a Mariusz Lestatowi.
W tamtych wiekach zrodziła się legenda o bliźniaczkach; egipscy żołnierze, którzy byli świadkami naszych przeżyć, od masakry naszego ludu do ostatecznego pojmania, przekazywali innym tę opowieść. W późniejszych czasach legenda o bliźniaczkach została nawet zapisana przez egipskich skrybów. Wierzono, że pewnego dnia Mekare znów się pojawi, pokona Matkę i wszyscy krwiopijcy świata umrą tak jak Matka. Wszystko to działo się bez mojej wiedzy, rady czy współpracy, ponieważ dawno już przestałem się tym emocjonować.
Dopiero trzy tysiące lat później przybyłam do Egiptu jako anonimowa istota w czarnych szatach, by zobaczyć na własne oczy, w co przemienili się Matka i Ojciec. Ujrzałam bierne, nieruchomo patrzące posągi zamknięte w kamieniu w podziemnej świątyni, o obnażonych głowach i gardłach. Młodzi krwiopijcy, spragnieni krwi z pierwotnego źródła, przybywali do kapłanów, którzy strzegli królewskiej pary.
Czy pragnę się napić?, zapytał mnie młody kapłan krwiopijca. W takim razie muszę iść do starszyzny, zadeklarować swoją czystość i oddanie staremu kultowi, zapewnić, że nie jestem hultajem mającym na względzie tylko własne cele. Ogarnął mnie śmiech.
Cóż to był za koszmar, widok tych nieruchomych istot! Stanąć przed nimi, wyszeptać ich imiona i nie dostrzec nawet najdrobniejszego lśnienia oka lub drgnienia białej skóry powiek.
Tak było od najdawniejszych czasów, odkąd sięgano pamięcią, i kapłan to potwierdził; nikt nie miał pojęcia, czy mity o początku były prawdziwe. My — pierwsze dzieci — zostaliśmy nazwani Pierwszym Plemieniem, które spłodziło buntowników; ale legenda o bliźniaczkach odeszła w zapomnienie i nikt nie znał imion Khaymana, Mekare lub Maharet.
Potem tylko raz dane mi było ujrzeć Matkę i Ojca. Było to tysiąc lat później. Właśnie nastąpił wielki pożar, kiedy starszyzna aleksandryjska — jak opowiadał Lestat — chciała zniszczyć Matkę i Ojca, wystawiając ich na słońce. Zgodnie z tym, co opowiedział Lestat, żar dnia jedynie ich zbrązowił, gdyż wcześniej nabrali niezwykłej siły i odporności. Chociaż śpimy bezbronni za dnia, z upływem czasu światło staje się mniej zabójcze.
Ale podczas tych dziennych godzin w Egipcie krwiopijcy na całym świecie poszli z dymem, gdy tymczasem starsi zakosztowali jedynie cierpień i osmalenia. Mój ukochany Eryk miał wtedy tysiąc lat; mieszkaliśmy razem w Indiach i podczas tych nie kończących się chwil doznał poważnych oparzeń. Potrzebował wiele mojej krwi, aby odzyskać siły. Ja sama tylko zbrązowiałam i chociaż ogromny ból doskwierał mi przez wiele nocy, wyniosłam z tego pewną korzyść; z ciemną karnacją łatwiej było mi poruszać się wśród ludzi.
Wiele wieków później, zniecierpliwiona własną bladością celowo wystawiłam się na parzące promienie słońca. Prawdopodobnie uczynię to jeszcze nie raz.
Jednak wtedy, za pierwszym razem, było to dla mnie niepojęte. Chciałam wiedzieć, dlaczego w snach widzę ogień i słyszę krzyki tak wielu ginących i dlaczego ci, których stworzyłam — moje ukochane pisklęta — umarli tą ohydną śmiercią.
Tak więc udałam się z Indii do Egiptu, który na zawsze pozostał dla mnie nienawistnym krajem. Wtedy właśnie usłyszałam opowieść Mariusza, młodego rzymskiego krwiopijcy, cudownie nie spalonego, który przybył do Aleksandrii i wykradł ich, aby już nikt nie mógł ani ich, ani nas spalić.
Nietrudno było mi znaleźć Mariusza. Jak wam opowiedziałam, w tamtych latach nie mogliśmy się usłyszeć. Stopniowo zaczynaliśmy jednak słyszeć młodszych osobników, jakby byli ludźmi. W Antiochii odkryłam dom Mariusza, autentyczny pałac, gdzie żył otoczony rzymskim przepychem, chociaż w ostatnich godzinach przed świtem krążył po mrocznych ulicach, polując na ludzkie ofiary.
Stworzył już wtedy nieśmiertelną z Pandory, którą ukochał ponad wszystkie ziemskie stworzenia. A Matkę i Ojca umieścił w wybornym tabernakulum ukształtowanym własnymi rękami z karraryjskiego marmuru. Palił tam kadzidła, jakby to była świątynia, jakby oni naprawdę byli bogami.
Czekałam na swoją chwilę. Mariusz i Pandora wyszli na polowanie. Weszłam do domu, otwierając zamki od wewnątrz.
Zobaczyłam Matkę i Ojca, pociemniałych jak ja, a równocześnie pięknych i bez życia, tak samo jak tysiąc lat wcześniej. Umieścił ich na tronie, na którym mieli siedzieć dwa tysiące lat, o czym wszyscy wiecie. Podeszłam do nich; dotknęłam ich. Uderzyłam. Nie poruszyli się. Potem dokonałam próby długim sztyletem. Przeszyłam ciało Matki, które przemieniło się w elastyczną powłokę, podobnie jak moje ciało. Przeszyłam nieśmiertelną skorupę, która stała się jednocześnie niezniszczalna i myląco krucha, i moje ostrze doszło prosto do serca. Zrobiłam cięcie od prawej do lewej i zatrzymałam dłoń.
Przez chwilę krew Matki lała się — śluzowata i gęsta, ale jej serce przestało bić. Potem rana zaczęła się goić; utoczona krew twardniała na moich oczach jak bursztyn.
Lecz co najbardziej znaczące, czułam tę chwilę, w której serce przestało pompować krew; czułam słabość, zawroty głowy i nieuchwytną utratę świadomości, bliski oddech śmierci. Niewątpliwie krwiopijcy na całym świecie czuli to samo, być może młode osobniki w silniejszym stopniu, odbierając to jako wstrząs, który zwalił ich z nóg. Rdzeń Amela był w niej nadal; straszliwy pożar i sztylet udowodniły, że życie krwiopijców tkwiło w jej ciele — wtedy i na zawsze.
Gdyby nie to, zniszczyłabym ją. Rozczłonkowałabym ją, gdyż żaden czas nie mógł ochłodzić mojej nienawiści, nienawiści za to, co zrobiła mojemu ludowi, za oddzielenie mnie od Mekare, od mojej drugiej połowy, od mojego własnego „ja”.
Jakże byłoby wspaniale, gdybym przez wieki nauczyła się wybaczać, gdyby moja dusza otworzyła się na zrozumienie wszelkiego zła uczynionego mnie i mojemu ludowi. Jednak mówię wam, tylko ludzkie dusze podążają z wiekami ku doskonałości, tylko ludzka rasa uczy się z każdym mijającym rokiem, jak lepiej kochać i łatwiej przebaczać. Łańcuchy przeszłości wiążą mnie zbyt silnie.
Przed odejściem zatarłam wszelkie ślady swoich czynów. Być może przez godzinę wpatrywałam się w posągi, w dwie złe istoty, które tak dawno temu zniszczyły moich krewnych i sprowadziły nieszczęścia na mnie i moją siostrę. Kto inny wtedy wiedział, ile zła w nich tkwi?
„W ostateczności jednak nie zwyciężyłaś — powiedziałam do Akaszy. — Ani ty, ani twoi żołnierze, ani ich miecze. Moje dziecko bowiem, Miriam, przetrwało, by przekazać poprzez czas krew mojej rodziny i mojego ludu, i chociaż może jest to niczym dla ciebie, siedzącej tu w milczeniu, dla mnie jest wszystkim”.
Słowa, które wypowiedziałam, były prawdziwe. Jednak do opowieści o mojej rodzinie wrócę za chwilę. Teraz pozwólcie, że opowiem o jeszcze jednym zwycięstwie Akaszy, o tym, że Mekare i ja nie miałyśmy nigdy więcej się spotkać.
Jak już mówiłam, nigdy podczas moich wędrówek nie spotkałam ani mężczyzny, ani kobiety, ani krwiopijcy, nikogo, kto widziałby Mekare lub słyszał jej imię. Wędrowałam przez wszystkie lądy świata w różnych erach i w różnych porach roku, szukając Mekare, ale ona oddaliła się ode mnie, jakby połknął ją wielki zachodni ocean. Stałam się jakby połową istoty, wiecznie wyciągającą ręce ku temu jedynemu elementowi, który uczynił ze mnie całość.
Niemniej jednak podczas tamtych pierwszych wieków wiedziałam, że Mekare żyje. Wiedziałam to, gdyż moja natura bliźniaczki czuła cierpienia siostry. W tych chwilach mrocznych jak sen zaznawałam niewytłumaczalnego bólu. Rozumieją to ci, którzy sami mają bliźniacze rodzeństwo. W miarę jak moje ciało twardniało, jak moje człowieczeństwo rozpływało się, a to potężniejsze i bardziej odporne nieśmiertelne ciało stawało się dominujące, zatracił się prosty ludzki związek między mną i siostrą. Niemniej jednak wiedziałam, wiedziałam, że ona żyje.
Przemawiałam do niej, idąc bezludnym wybrzeżem i spozierając na lodowato chłodne morze. A w grotach na górze Karmel przedstawiłam na wielkich malowidłach naszą historię — wszystkie nasze cierpienia, panoramę, którą ujrzeliście w snach.
Przez stulecia wielu śmiertelnych miało znaleźć tę grotę i zobaczyć malowidła; potem znów miały popaść w zapomnienie i zostać na nowo odkryte.
Wreszcie w tym stuleciu młody archeolog, usłyszawszy o nich, wspiął się pewnego popołudnia na górę Karmel z latarką w dłoni. A kiedy spojrzał na malowidła, które stworzyłam przed wiekami, serce skoczyło mu do gardła, ponieważ widział te same wizerunki w jaskini po drugiej stronie oceanu, ponad dżunglami Peru.
Lata minęły, zanim dotarła do mnie wieść o jego odkryciu. Podróżował po całym świecie ze szczątkami dowodów — fotografiami tych jaskiniowych malowideł w Starym i Nowym Świecie i wazą znalezioną w magazynie muzealnym, starożytnym artefaktem z tamtych mrocznych, zapomnianych wieków, kiedy legenda o bliźniaczkach była jeszcze znana.
Nie potrafię oddać bólu i radości, których zaznałam, spojrzawszy na fotografie rysunków, odkrytych przez niego w płytkiej jaskini w Nowym Świecie.
Mekare bowiem namalowała te same rzeczy co ja. Mózg, serce i dłoń tak bardzo podobne do moich nadały wyraz tym samym wizerunkom cierpienia i śmierci. Dzieliły je tylko drobne różnice. Jednak dowód był niezaprzeczalny.
Barka Mekare przeniosła ją za wielki zachodni ocean ku nieznanemu w owym czasie lądowi. Całe wieki przedtem, zanim człowiek spenetrował południowe zakątki tego kontynentu, Mekare przybyła na brzeg, aby być może poznać największą samotność, jakiej zaznała rozumna istota. Jak długo wędrowała pomiędzy ptakami i bestiami, zanim ujrzała ludzką twarz?
Czy ta niepojęta izolacja trwała wieki czy tysiąclecia? Czy też Mekare od razu znalazła śmiertelnych, którzy udzielili jej oparcia lub uciekli ogarnięci grozą? Nigdy się tego nie dowiedziałam. Moja siostra straciła rozum dużo wcześniej, zanim wioząca ją trumna dotknęła wybrzeża Ameryki Południowej.
Wiedziałam tylko, że ona tam była i że tysiące lat temu wykonała te rysunki, tak jak ja wykonałam moje.
Oczywiście obsypałam archeologa bogactwami; zapewniłam mu wszelkie środki do kontynuowania badań legendy o bliźniaczkach. A sama udałam się w podróż do Ameryki Południowej. Z Erykiem i Maelem u boku wspięłam się na górę w Peru, by przy świetle księżyca na własne oczy obejrzeć pracę rąk siostry. Jakże wiekowe były te malowidła. Z pewnością zrobiono je w sto lat po naszym rozstaniu, a bardzo prawdopodobne, że wcześniej.
Nigdy nie udało się nam odnaleźć żadnego, choćby najmniejszego dowodu, że Mekare zamieszkiwała bądź przemierzała dżungle Ameryki Południowej czy też inne połacie naszego globu. Czy była zakopana głęboko w ziemi, poza zasięgiem wołania Maela lub Eryka? Czy spała na dnie jakiejś jaskini? Czy była białym posągiem o bezmyślnym spojrzeniu, a jej skórę okrywały kolejne pokłady kurzu?
Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Nie mam dość sił.
Wiem tylko, jak i wy, że powstała. Obudziła się z długiego ciężkiego snu. Czy sprawiły to piosenki Wampira Lestata? Muzyka elektronicznych instrumentów sięgająca do odległych krańców świata? Czy jest to dzieło myśli tysięcy krwiopijców, którzy usłyszeli te utwory, zinterpretowali je i odpowiedzieli na nie? Czy to za sprawą ostrzeżenia Mariusza, że Matka idzie?
Być może było to jakieś niewyraźne przesłanie sklecone z tych wszystkich przekazów — że przyszedł czas spełnić starą klątwę. Nie umiem tego powiedzieć. Wiem jedynie, że zmierza w kierunku północnym, że jej szlak jest zawiły i że wszystkie moje wysiłki za pośrednictwem Eryka i Maela, by ją znaleźć, zawiodły.
To nie mnie poszukuje. Jestem o tym przekonana. Poszukuje Matki. To wędrówki Matki wikłają jej szlak.
Jeśli ma za cel znaleźć Matkę, dopnie swego! Odnajdzie ją! Być może z czasem uświadomi sobie, że potrafi wzbić się w powietrze jak Matka i wtedy pokona wiele kilometrów w mgnieniu oka.
Wiem na pewno, że to się stanie. A wtedy może być tylko jedno wyjście; albo zginie Mekare, albo Matka, a z nią my wszyscy.
Siła Mekare jest równa mojej, jeśli nie większa. Jest równa sile Matki, a szaleństwo może dodać jej zaciekłości, której nikt nie może teraz zmierzyć ani opisać.
Nie wierzę w klątwy, nie wierzę w proroctwa; duchy, które nauczyły mnie, jak wielkie jest ich znaczenie, opuściły mnie tysiące lat temu. Mekare jednak wierzyła w klątwę, kiedy ją rzucała. Wypowiedziała ją z głębi swojego bytu, wprawiła ją w ruch. A sny mówią teraz jedynie o początku, o źródle jej urazy, która z pewnością podsyca żądzę zemsty.
Mekare ma szansę doprowadzić do spełnienia klątwy; tak będzie zapewne lepiej dla nas wszystkich. A jeśli nie zniszczy Akaszy, jeśli my nie zniszczymy Akaszy, co może się stać? Wiemy teraz, jakie zło zaczęła szerzyć Matka. Czy świat zatrzyma tę istotę, która jest czymś zupełnie niepojętym? Niezmiernie potężna, niemniej jednak podatna na ciosy; obdarzona miażdżącą mocą, a równocześnie o skórze i kościach, które można dziurawić lub ciąć. Ta istota potrafi latać, czytać w myślach i wzniecać ogień na odległość, niemniej jednak sama może zostać spalona.
Jak możemy ją zatrzymać i uratować samych siebie, to jest pytanie. Chcę żyć, jak zawsze tego pragnęłam. Nie chcę zamykać oczu na świat. Nie chcę, by wyrządzono krzywdę tym, których kocham. Rozpaczliwie szukam w myślach jakiegoś sposobu, by uchronić nawet młodzików, którzy muszą odbierać życie. Czy to źle? Czy nie należymy do stworzeń z tego świata i nie dzielimy ich pragnienia do życia?
Wsłuchajcie się we wszystko, co opowiedziałam wam o Matce, o jej duszy oraz o naturze demona, który w niej przebywa, a którego rdzeń jest zakorzeniony w jej rdzeniu. Pomyślcie o naturze tej wielkiej niewidzialnej istoty, która ożywia każdego z nas i każdego krwiopijcę, który kiedykolwiek chodził po ziemi.
My jesteśmy receptorami energii tej istoty, jak odbiorniki radiowe są receptorami niewidzialnych fal niosących dźwięki. Nasze ciała to tylko muszle goszczące tę energię. Jesteśmy — jak opisał to dawno temu Mariusz — kielichami kwiatów jednego pnącza.
Zastanówcie się nad tą tajemnicą. Jeśli to uczynicie, może znajdziecie ratunek dla samych siebie.
W związku z tym zastanowiłabym się nad jeszcze jedną rzeczą; być może najważniejszą ze wszystkiego, czego się kiedykolwiek nauczyłam.
W dawnych czasach, kiedy duchy przemawiały do mojej siostry i do mnie na stoku góry, żaden człowiek nie uwierzyłby, że są one istotami bez znaczenia. Nawet my byłyśmy zniewolone ich mocą, uznając za swój obowiązek wykorzystanie posiadanych umiejętności dla dobra naszego ludu, jak była o tym później przekonana Akasza.
Przez tysiące lat niezachwiana wiara w nadprzyrodzone moce trwała zakorzeniona w ludzkiej duszy. Były czasy, kiedy wierzyłam, iż jest to naturalny, nieodrodny, niezbędny element ludzkiej kondycji, coś, bez czego ludzkość nie mogłaby przetrwać.
Wiele razy byliśmy świadkami narodzin kultów i religii, budzących lęk oświadczeń o zjawach i cudach, a następnie deklaracji wiary, zainspirowanych tymi wydarzeniami.
Udajcie się w podróż do Azji i Europy — obejrzyjcie chrześcijańskie świątynie i katedry, w których nadal śpiewa się nabożne pieśni. Przejdźcie przez muzea wszystkich krajów; wszędzie religijne obrazy i rzeźby olśniewają i zniewalają dusze.
Jak wielkie zdają się te osiągnięcia; maszyneria kultury jest wręcz uzależniona od paliwa religijnej wiary. A zarazem jaka była cena tej wiary, która ożywia państwa i wysyła jedną armię przeciwko drugiej, która dzieli narody na zwycięzców i zwyciężonych; która eksterminuje wyznawców obcych bogów.
W ciągu ostatnich kilkuset lat nastąpił prawdziwy cud, który nie ma żadnego związku z duchami lub zjawami czy też głosami z nieba nakazującymi temu lub tamtemu religijnemu gorliwcowi, co ma zrobić! Zauważyliśmy, że człowiek jest zdolny oprzeć się sferze cudów, sceptycznie ocenia działania duchów lub tych, którzy twierdzą, iż je widzą, rozumieją i przekazują ich prawdy. Okazało się, że ludzki umysł z wolna porzuca tradycję prawa opartego na objawieniu, że szuka prawd etycznych na drodze rozumowej, a styl życia opiera na szacunku wobec sfer fizycznej i duchowej poważanych przez wszystkie istoty ludzkie.
Porzucając wiarę w interwencję nadprzyrodzonego i łatwowierność wobec wszystkich stworzeń pozbawionych ciała, ludzkość wkroczyła w najbardziej oświecony wiek. Ludzie szukają najwyższej inspiracji już nie w królestwie niewidzialnego, lecz królestwie tego, co ludzkie, co zarówno cielesne, jak i duchowe, niewidzialne i widzialne, ziemskie i transcendentne.
Medium, jasnowidz, czarownica, jeśli tak chcecie ją nazwać, już się nie liczy, jestem o tym przekonana. Duchy nie mogą dać nam nic więcej. Słowem, przestaliśmy być łatwowierni i zdążamy ku doskonałości, jakiej świat nie widział.
Wreszcie słowo stało się ciałem; świat jest światem rozumu, a ciało to potwierdzenie wszelkich potrzeb i pożądań wspólnych wszystkim ludziom.
Co nasza królowa może uczynić dla tego świata za pomocą swojej interwencji? Co mu da — ona, której sam byt jest teraz pozbawiony znaczenia, ona, której umysł był przez wieki zamknięty w królestwie barbarzyńskich marzeń? Trzeba ją powstrzymać; Mariusz ma rację; któż by się z nim nie zgodził? Musimy być gotowi pomóc Mekare, nie zagrażać jej, nawet gdyby oznaczało to koniec nas wszystkich.
Pozwólcie teraz, że przedstawię wam ostatnią część mojej opowieści, która najpełniej objaśni zagrożenie, jakie stanowi Matka wobec nas wszystkich. Jak już powiedziałam, Akasza nie dokonała eksterminacji mojego ludu. Żył on w mojej córce Miriam i w jej córkach, i w córkach ich córek. Po dwudziestu latach wróciłam do wioski, w której zostawiłam Miriam, i spotkałam młodą kobietę wyrosłą na opowieściach tworzących legendę o bliźniaczkach.
Przy świetle księżyca zabrałam ją na górę, pokazałam jaskinie przodków i podarowałam kilka naszyjników i trochę złota, które wciąż były ukryte głęboko w malowanych grotach, tam, gdzie inni bali się zajrzeć. Zapoznałam też Miriam z wszystkimi znanymi mi opowieściami o przodkach i doradziłam, by trzymała się z daleka od duchów, nie wchodziła w żadne powiązania z niewidzialnymi istotami, bez względu na to, jak ludzie je nazywają, a zwłaszcza, jeśli zwą je bogami.
Następnie udałam się do Jerycha, tam bowiem na zatłoczonych ulicach łatwo było upolować ofiary, tych, którzy pragnęli śmierci i nie obciążali mojego sumienia, tam też łatwo było ukryć się przed wścibskimi oczami.
Wiele razy odwiedzałam Miriam. Urodziła cztery córki i dwóch synów, a ci z kolei zrodzili pięcioro dzieci, które dożyły wieku dojrzałego. Wśród tych pięciorga były dwie kobiety, a z tych kobiet przyszło na świat ośmioro potomków. Matki przekazywały swoim dzieciom legendy rodzinne, również opowieść o bliźniaczkach, o siostrach, które niegdyś rozmawiały z duchami, sprowadzały deszcz i były prześladowane przez złego króla i złą królową.
Dwieście lat później spisałam po raz pierwszy imiona mojej rodziny, wtedy była to już cała wioska. Do utrwalenia mojej wiedzy potrzebne były aż cztery gliniane tabliczki. Zapełniałam tabliczkę po tabliczce opowieściami o początku i o kobiecie, która wróciła do Czasu Przed Księżycem.
Chociaż czasem oddalałam się na wiek od ojczyzny, szukając Mekare na dzikich wybrzeżach północnej Europy, zawsze wracałam do mojego ludu, do kryjówek w górach i domu w Jerychu. Zapisywałam dzieje rodziny, imiona córek przychodzących na świat i imiona ich córek. O synach też pisałam szczegółowo — o ich osiągnięciach, cechach charakteru i czasem heroizmie — tak jak czyniłam to w wypadku kobiet. Ale o ich potomkach nie. Nie dało się sprawdzić, czy dzieci tych mężczyzn naprawdę mają w żyłach moją krew i krew mojego ludu. Tak więc linia szła po kądzieli, jak zawsze.
Jednakże nigdy, nigdy przez cały ten czas nie ujawniłam mojej rodzinie złych czarów, które mnie dotknęły. Postanowiłam, iż to zło nigdy jej nie dosięgnie, tak więc jeśli używałam coraz silniejszych nadprzyrodzonych mocy, robiłam to w tajemnicy i tak, by zawsze można było znaleźć naturalne wytłumaczenie.
Dla trzeciej generacji byłam jedynie krewniaczką, która przybyła do rodzinnego domu po wielu latach spędzonych za granicą. A jeśli ingerowałam — udzielałam rady córkom lub dostarczałam im złota — czyniłam to na sposób ludzki.
Mijały tysiące lat, podczas których obserwowałam rodzinę, nie wyjawiając swojego imienia, jedynie od czasu do czasu udając dawno zagubioną krewniaczkę przybyłą do tej czy innej wioski lub na zjazd rodzinny, żeby uściskać dzieci.
W pierwszych stuleciach ery chrześcijańskiej przyszedł mi do głowy inny pomysł. Stworzyłam fikcyjną gałąź rodziny zajmującą się prowadzeniem wszelkich archiwów — nagromadzonych tabliczek i zwojów, a nawet oprawnych ksiąg. I w każdym pokoleniu tej fikcyjnej gałęzi była kobieta, która pełniła obowiązki archiwistki. Imię Maharet towarzyszyło tej godności, a kiedy stara Maharet umierała, młoda Maharet dziedziczyła obowiązek.
W taki sposób znalazłam swoje miejsce wewnątrz rodziny; wszyscy znali mnie i kochali. Stałam się zaprzysięgłą korespondentką, dobroczyńcą, negocjatorką, tajemniczym, niemniej jednak zaufanym gościem, który zjawiał się, by wyciszać waśnie i leczyć wyrządzone krzywdy. I chociaż pochłaniały mnie tysięczne namiętności, chociaż mieszkałam przez wieki w obcych krajach, uczyłam się nowych języków i zwyczajów, podziwiałam nieskończone piękno świata i moc ludzkiej wyobraźni, zawsze powracałam do rodziny, rodziny, która znała mnie i oczekiwała ode mnie wielu różnych rzeczy.
Mijały wieki i tysiąclecia, a ja nigdy nie spoczęłam w ziemi, jak uczyniło to wielu spośród was. Nigdy nie zaznałam szaleństwa i utraty pamięci, co było częste wśród starszych, którzy często upodabniali się do zagrzebanych pod ziemią posągów Matki i Ojca. Nigdy od tamtych najdawniejszych czasów nie przydarzyła się noc, bym otworzywszy oczy, nie pamiętała swojego imienia, nie rozejrzała się przytomnie wokół, nie sięgnęła po nić swojego życia.
Nie znaczy to, że szaleństwo nie zaglądało mi w oczy; czasem ogarniało mnie znużenie, smutek zatruwał mi serce, tajemnice wytrącały mnie z równowagi i zaznawałam bólu. Ponad wszystko jednak liczyły się: obowiązek strażnika rodzinnego archiwum, opieka nad potomstwem i prowadzenie go poprzez świat. Tak więc nawet w najbardziej mrocznych czasach, kiedy wszelki ludzki byt wydawał mi się nieznośny, a zmiany w świecie — niepojęte, powracałam do rodziny jako źródła samego życia.
To rodzina uczyła mnie rytmów i namiętności nowego wieku, rodzina zabrała mnie w obce krainy, do których być może nigdy nie wybrałabym się sama; rodzina zaprowadziła do królestw sztuki, które mogłyby mnie onieśmielić, rodzina była moim przewodnikiem przez czas i przestrzeń. Mój nauczyciel, moja księga życia. Rodzina była wszystkim.
Maharet przerwała. Przez chwilę wydawało się, że powie jeszcze coś. Potem wstała od stołu. Spojrzała na wszystkich po kolei i w końcu jej wzrok spoczął na Jesse.
— Teraz chcę, byście poszli ze mną. Pokażę wam, czym stała się ta rodzina.
Wszyscy powstali w ciszy i opuścili podziemną salę. Udali się po żelaznych kręconych schodach do innej wielkiej komnaty w środku góry, pomieszczenia o szklanym dachu i grubych ścianach.
Jesse weszła ostatnia i zanim przekroczyła próg, wiedziała, co zobaczy. Przeszył ją niesamowity ból, ból pamiętnego szczęścia i niezapomnianej tęsknoty. Znalazła się w pozbawionej okien komnacie, w której była już dawno temu.
Jak wyraźne było wspomnienie kamiennego paleniska, ciemnych, obitych skórą mebli rozstawionych na dywanie; atmosfera wielkiego i tajemnego podniecenia, którego nie mogła zapomnieć, które pogrążyło ją w nierealnych marzeniach i nieskończenie przekraczało wspomnienia rzeczy fizycznych.
Tak, oto wielka elektroniczna mapa świata pokryta nieskończonymi tysiącami drobnych światełek.
Trzy pozostałe ściany, jakże ciemne, początkowo wydawały się pokryte delikatną drucianą siatką. Dopiero po chwili dostrzegało się olbrzymi bluszcz atramentowej barwy zapełniający każdy centymetr między podłogą a sufitem, wyrastający z pojedynczego korzenia w kącie w miliony drobnych, rozrastających się gałęzi, z których każda była otoczona niezliczonymi, starannie wypisanymi imionami.
Mariusz poczuł dławienie w gardle, kiedy odwrócił się od wielkiej, rozjaśnionej mapy do gęstego, delikatnie zarysowanego drzewa genealogicznego. Armand uśmiechnął się ze smutkiem, podczas gdy Mael nachmurzył się lekko, chociaż prawdę powiedziawszy, był zdumiony i pełen zachwytu.
Pozostali patrzyli w milczeniu. Eryk znał te tajemnice. Louisowi, najbardziej ludzkiemu z nich wszystkich, łzy stanęły w oczach. Daniel nie ukrywał podziwu, a Khayman patrzył na mapę zgaszonym wzrokiem, jakby jej nie widział, nadal wpatrzony w przeszłość. Gabriela powoli skinęła głową, wydając nieokreślony dźwięk pochwały i zadowolenia.
— Wielka Rodzina — rzekła, nazywając po imieniu to, co miała przed sobą.
Maharet skinęła głową i wskazała na wielką, płaską mapę świata, pokrywającą całą południową ścianę.
Jesse śledziła szerokie, rozlewające się pasmo światełek wychodzące z Palestyny, rozszerzające się po Europie i ciągnące się do Azji, Afryki, a wreszcie do obu kontynentów Nowego Świata. Nieskończone jasne punkty migotały różnymi kolorami i Jesse, zmrużywszy oczy, ujrzała rzeczywisty obraz wielkiego rozproszenia. Dostrzegła również stare nazwy kontynentów, państw i mórz, naniesione złotymi literkami na taflę szkła pokrywającą trójwymiarową iluzję gór, równin i dolin.
— To moi potomkowie — rzekła Maharet — potomkowie Miriam, córki zrodzonej ze mnie i z Khaymana, i potomkowie mojego ludu, którego krew była we mnie i w Miriam. Jak widzicie, linia ciągnie się po kądzieli przez sześć tysięcy lat.
— Niesamowite! — szepnęła Pandora. Ją też ogarnął smutek. Jaka z niej była melancholijna piękność, wspaniała i pełna dystansu, a mimo to emanująca dawnym ciepłem, naturalnym, nieodpartym. To, co widziała, chyba sprawiło jej ból, przypominając o wszystkim, co dawno straciła.
— To tylko jedna wielka ludzka rodzina — rzekła łagodnie Maharet. — A jednak nie ma narodu na ziemi, który nie miałby w sobie jej krwi. Z pewnością istnieje też mnóstwo męskich potomków krwi z naszej krwi; może to być liczba równa tej znanej teraz z imienia. Tych, które udały się na pustkowia Wielkiej Rusi, do Chin, Japonii i innych słabo znanych regionów, nie ujęto w zapisie, jak i wielu innych, które w przeciągu wieków straciłam z oczu z wielu powodów. Niemniej jednak ich następczynie są tutaj! Nie ma takiego ludu, rasy, państwa, które nie zawierałyby cząstki Wielkiej Rodziny! Wielka Rodzina jest arabska, żydowska, angielska, afrykańska, jest hinduska, mongolska, japońska i chińska. Krótko mówiąc, Wielka Rodzina to rodzina człowiecza.
— Tak — szepnął Mariusz. Nadmiar emocji uwidocznił się na jego twarzy, lekki ludzki rumieniec i subtelny błysk w oczach. — Jedna rodzina i wszystkie rodziny… — Podszedł do ogromnej mapy i nie mógł się powstrzymać, by nie podnieść rąk na widok świateł przesuwających się po starannie wymodelowanym terenie.
Jesse poczuła, jak ogarniają atmosfera tamtej dawno minionej nocy, a potem niespodziewanie owe wspomnienia — rozbudzone na chwilę — zgasły, jakby przestały mieć znaczenie. Stała tu oto ze wszystkimi tajemnicami; znów była w komnacie.
Podeszła do ciemnych, delikatnych linii wyrytych na ścianie. Popatrzyła na miriady imion napisanych czarnym atramentem; cofnęła się i prześledziła rozwój jednej gałęzi, jednej delikatnej gałęzi pnącej się z wolna ku sufitowi setką przeróżnych rozgałęzień i skrętów.
W olśniewającym spełnieniu wszystkich snów pomyślała z miłością o każdej z tych dusz, które tworzyły znaną jej Wielką Rodzinę; o tajemnicy dziedziczności i intymności. Ta chwila była poza czasem; ogarnęły ją spokój i cisza. Nie widziała białych twarzy swych nowych krewnych, przepysznych nieśmiertelnych kształtów zatrzymanych w niesamowitym zastygnięciu.
W tej chwili ożyło dla niej coś z prawdziwego świata, coś budzącego zachwyt, smutek i być może najdoskonalszą miłość, do jakiej była zdolna. Przez jeden moment wydawało się, że tajemnicze możliwości naturalnego i nadprzyrodzonego są sobie równe, równe mocą. A wszystkie cuda nieśmiertelnych nie mogą zaćmić blasku tej rozległej i prostej kroniki Wielkiej Rodziny.
Jej dłoń uniosła się, jakby żyła własnym życiem. A gdy światło odbiło się w srebrnej bransolecie Maela, którą nadal nosiła, bez słowa dotknęła palcami ściany. Sto imion zakryła jedną dłonią.
— Oto, co jest teraz zagrożone — powiedział Mariusz głosem ściszonym przez smutek, nie odrywając oczu od mapy.
Jesse była zaskoczona tym, że głos może być tak silny, a jednocześnie tak cichy. Nie — pomyślała — nikt nie skrzywdzi Wielkiej Rodziny. Nikt nie skrzywdzi Wielkiej Rodziny!
Spojrzały na siebie z Maharet. Oto jesteśmy — pomyślała Jesse — po przeciwnych stronach tego bluszczu, Maharet i ja.
Wezbrał w niej straszliwy ból. Oddzieleniu od całego realnego świata na szerokość otchłani nie sposób było zapobiec; ale myśl, że świat ma zostać zepchnięty w otchłań, była nie do wytrzymania.
Podczas wszystkich długich lat z Talamaską, kiedy napotykała duchy i niespokojne zjawy, poltergeisty zdolne wprawić w przerażenie oszołomione ofiary, jasnowidzów przemawiających w transie językami, których nie znali na jawie, zawsze zdawała sobie sprawę, że nadprzyrodzone nigdy nie zdoła odcisnąć swojej pieczęci na naturalnym. Maharet miała po stokroć rację! To jest bez znaczenia, tak, całkowicie bez znaczenia — nadprzyrodzone było niezdolne do interwencji!
Teraz ten układ miał się zmienić. Nierzeczywiste stało się rzeczywiste. Absurdem było stanąć w tej dziwnej komnacie pośród potężnych i budzących respekt postaci i powiedzieć: „To nie może się zdarzyć”. To coś, to coś nazywane Matką, mogło wydostać się spoza zasłony długo oddzielającej ją od śmiertelnych oczu i dotknąć milionów ludzkich dusz.
Co takiego widział Khayman, patrzący na nią teraz jakby ze zrozumieniem? Czy widział w Jesse swoją córkę?
— Tak — potwierdził. — Moją córkę. Nie lękaj się. Mekare przybędzie, by spełniła się jej klątwa. Wielka Rodzina będzie żyła dalej.
— Kiedy dowiedziałam się, że Matka powstała — westchnęła Maharet — nie zgadłam, co może uczynić. Tego, że zmiecie z powierzchni własne dzieci, zlikwiduje zło pochodzące od niej samej, od Khaymana i mnie, a także od innych, którzy powodowani samotnością dzielili jej moc — tego naprawdę nie mogłam kwestionować! Jakie mamy prawo do życia? Jakie mamy prawo do nieśmiertelności? Jesteśmy wybrykiem natury, jesteśmy koszmarem. Chociaż chciwie pragnę żyć, pragnę tego jak zawsze, nie mogę powiedzieć, że uczyniła źle, mordując tak wielu…
— Ona wymorduje więcej! — rzekł z rozpaczą Eryk.
— Teraz rzecz w tym, że Wielka Rodzina znalazła się w jej cieniu — powiedziała Maharet. — To światu Wielkiej Rodziny grozi, że stanie się światem Matki. Chyba że…
— Mekare przybędzie — powiedział Khayman. Prosty uśmiech rozjaśnił mu twarz. — I spełni klątwę. Stworzyłem Mekare i wiem, że ona to zrobi. To jest teraz nasza klątwa.
Maharet uśmiechnęła się, ale to był zupełnie inny uśmiech. Smutny, pobłażliwy i dziwnie zimny.
— Ach, że też wierzysz w taką symetrię, Khaymanie.
— A my umrzemy, wszyscy umrzemy! — powiedział Eryk.
— Musi być jakiś sposób, by ją unicestwić, nie zabijając nas — stwierdziła zimno Gabriela. — Musimy o tym pomyśleć, być gotowi, mieć jakiś plan.
— Nie możesz zmienić proroctwa — szepnął Khayman.
— Khaymanie, jeśli nauczyliśmy się czegoś — powiedział Mariusz — to tego, że nie ma przeznaczenia. A skoro nie ma przeznaczenia, to nie ma proroctwa. Mekare przybywa tu zrobić to, co poprzysięgła; być może to wszystko, co teraz wie lub na co ją stać, ale to nie znaczy, że Akasza nie potrafi się przed nią obronić. Czy myślisz, że Matka nie wie, iż Mekare powstała? Czy myślisz, że Matka nie widzi i nie słyszy snów swoich dzieci?
— Ach, lecz cechą proroctw jest to, że spełniają się same — rzekł mu Khayman. — Na tym polega ich czar. W dawnych czasach wszyscy to pojmowali. Moc uroków to moc woli; można by rzec, że w tamtych mrocznych czasach wszyscy byliśmy wielkimi geniuszami psychologii, mogliśmy zostać zgładzeni mocą planów kogoś innego. A sny, Mariuszu, sny są jedynie częścią wielkiego planu.
— Nie mów o tym tak, jakby się już stało — zganiła go Maharet. — Mamy jeszcze jedno narzędzie. Możemy użyć rozumu. Ten stwór teraz mówi, prawda? Czy rozumie też, co się do niego mówi? Może da się ją zawrócić…
— Och, zwariowaliście, naprawdę zwariowaliście! — krzyknął Eryk. — Zamierzacie rozmawiać z potworem, który włóczy się po świecie, paląc własne potomstwo! — Z każdą chwilą był coraz bardziej przerażony. — Co ten stwór wie o rozumie, skoro podżega proste kobiety, by powstały przeciwko swoim mężom? Ona zna mord, śmierć i gwałt, i nic ponadto, jak jasno wynika z twojej opowieści. My się nie zmieniamy, Maharet. Tyle razy mi to mówiłaś. Doskonalimy tylko swoją istotę.
— Żadne z nas nie chce umrzeć, Eryku — powiedziała cierpliwie Maharet. Nagle coś odwróciło jej uwagę.
W tej samej chwili poczuł to Khayman. Jesse przyjrzała się uważniej im obojgu, usiłując pojąć, co się dzieje. Wtem zdała sobie sprawę, że również w Mariuszu dokonuje się subtelna zmiana. Eryk był sparaliżowany. Ku zdumieniu Jesse Mael nie odrywał od niej wzroku.
Słyszeli jakiś dźwięk i starali się zlokalizować jego źródło. Wyczytała to w ich oczach. Tak ludzie słuchają oczami.
— Młodzież powinna natychmiast iść do piwnicy — rzucił nagle Eryk.
— To bez sensu — powiedziała Gabriela. — Poza tym ja chcę tu być. — Nie mogła dosłyszeć tego dźwięku, chociaż wytężała słuch.
— Pozwolisz, by nas zniszczyła? — zwrócił się Eryk do Maharet.
Nie odpowiedziała. Bardzo wolno odwróciła głowę w stronę podestu.
Jesse wreszcie usłyszała to samo co wszyscy. Ludzkie uszy z pewnością nie zdołałyby tego uchwycić; był to dźwiękowy odpowiednik pozbawionego wibracji napięcia przebiegającego przez nią i przez każdy atom w tym pokoju. Dźwięk pochłaniał i dezorientował zmysły, i chociaż widziała, że Maharet rozmawia z Khaymanem, nie słyszała ani słowa z tej wymiany zdań. Zasłoniła uszy dłońmi, jak przez mgłę widząc, że Daniel robi to samo. Oboje jednak zdawali sobie sprawę, że to na nic.
Ten dźwięk jakby zawiesił wszelki czas, zawiesił ruch. Jesse traciła równowagę; wycofała się pod ścianę i patrzyła na mapę po drugiej stronie komnaty, jakby oczekiwała stamtąd wsparcia. Wpatrywała się w łagodny strumień światła wypływającego z Azji Mniejszej ku północy i południowi.
Komnatę wypełniła niewyraźna, nieuchwytna wrzawa. Tamten dźwięk zamarł i zapanowała ogłuszająca cisza.
Jesse miała wrażenie, że przeżywa bezdźwięczny sen. Zobaczyła w drzwiach postać Wampira Lestata, który rzucił się w ramiona Gabrieli. Potem Louis zbliżył się, by go objąć. Gdy Wampir Lestat popatrzył na nią, przed jej oczami pojawił się na ułamek sekundy obraz ceremonialnej stypy, bliźniaczek, trupa na ołtarzu. On nie wiedział, co to znaczy! Nie wiedział.
Kiedy zdała sobie z tego sprawę, doznała szoku. Przypomniała sobie tę chwilę na scenie, kiedy ich rozdzielono, a on z całej siły starał się rozpoznać umykający obraz.
Gdy witał się z wszystkimi, ściskając ich i całując — nawet Armand podszedł do niego, wyciągając ramiona — posłał jej słaby uśmiech.
— Witaj, Jesse — rzekł.
Patrzył na ich zimne, przygnębione twarze. Jakże biała była jego skóra, całkowicie biała; a jednak wciąż miał w sobie dawne ciepło, żywiołowość i niemal dziecinne podniecenie.
Skrzydła poruszają prześwietlony słońcem kurz
katedry, w której
przeszłość tkwi
po szyję w marmurze.
W zeszklonej zieleni żywopłotu,
winorośli
i niejadalnych truskawek
lilie są białe; odległe; nieogarnione.
Gotowe były stać się naszymi strażnikami.
Są barbarzyńcami.
Siadła przy końcu stołu, czekając na nich, nieruchoma i spokojna. W świetle paleniska karmazynowa szata przydawała jej skórze blasku.
Kontur jej twarzy i tafle ciemnego szkła ozłacały płomienie, nieskazitelne lustra pokazywały ją wyraziście, jakby odbicie było prawdziwą istotą, unoszącą się w przejrzystym powietrzu nocy.
Czułem lęk. Strach o nich, o mnie i, co dziwne, o nią. Był we mnie chłód, przeczucie złego, tego, co ona może uczynić. Ona, zdolna zniszczyć wszystkich, których kiedykolwiek kochałem.
W drzwiach odwróciłem się i jeszcze raz ucałowałem Gabrielę. Przez chwilę czułem, jak wtula się we mnie całym ciałem, a potem jej uwaga skupiła się na Akaszy. Kiedy dotknęła mojej twarzy, czułem nieznacznie drżenie dłoni. Popatrzyłem na Louisa, pozornie delikatnego i spokojnego, i na Armanda, tego urwisa o twarzy anioła. Ci, których kochasz, są po prostu tymi… których kochasz.
Kiedy wszedłem do pokoju, Mariusz był sztywny z gniewu, nic nie mogło tego ukryć. Przeszywał mnie płonącym wzrokiem — mnie, mordercę tamtych biednych, bezbronnych śmiertelnych pozostawionych na stoku góry. Wiedział o tym, prawda? Cały śnieg świata nie mógł zakryć tamtych jatek.
Potrzebuję, cię, Mariuszu — powiedziałem mu w myślach. — Wszyscy cię potrzebujemy.
Jego umysł był zasłonięty, podobnie jak umysły wszystkich. Czy potrafią ukryć przed nią swoje sekrety?
Kiedy weszli do sali, stanąłem po prawej ręce Akaszy, takie bowiem było jej życzenie, a ja wiedziałem, iż tam jest moje miejsce. Wskazałem Gabrieli i Louisowi miejsca naprzeciwko, blisko siebie, tam, gdzie będę mógł ich widzieć. Widok twarzy Louisa, tak zrezygnowanej, tak smutnej, łamał mi serce.
Rudowłosa kobieta, przedwieczna istota nazywana przez nich Maharet, siadła przy drugim końcu stołu, najbliżej drzwi. Mariusz i Armand po jej prawej stronie, a po lewej ruda młódka, Jesse. Maharet sprawiała wrażenie całkowicie biernej, skupionej, jakby nic nie mogło jej poruszyć. Nietrudno było odkryć źródło tego spokoju. Akasza nie mogła jej skrzywdzić; ani jej, ani drugiego bardzo starego osobnika, Khaymana, który zasiadł po mojej prawej ręce.
Ten o imieniu Eryk był wyraźnie przerażony i niechętnie zasiadł przy stole. Mael również się bał, ale doprowadzało go to do furii. Przeszywał Akaszę wzrokiem, nie starając się ukrywać swoich uczuć.
A Pandora, cudowna piwnooka Pandora siedząca obok Mariusza, sprawiała wrażenie zupełnie obojętnej. Nawet nie spojrzała na Akaszę. Patrzyła przez panoramiczne okno, z rozkoszą przesuwając wzrok po ciemnych pasmach sekwojowych pni i ciernistej zieleni.
Daniel również był zupełnie obojętny. Jego też widziałem na koncercie, chociaż nie wiedziałem, że towarzyszył Armandowi! Nie wyczułem najmniejszego śladu obecności Armanda. Pomyśleć, że wszystko, co nas kiedykolwiek łączyło, było na zawsze stracone. A może nie? Mogliśmy mieć czas dla siebie, Armand i ja, wszyscy mogliśmy go mieć. Daniel wiedział o tym, piękny Daniel, reporter z małym magnetofonem, który rozpoczął tę historię z Louisem na Divisadero Street! To dlatego patrzył na Akaszę ze spokojem, to dlatego smakował chwilę po chwili.
Spojrzałem na czarnowłosego Santina — istotę wręcz królewską, która oceniała mnie z rozmysłem. On też się nie bał, ale z niecierpliwością czekał na to, co się wydarzy. Patrzył na Akaszę, olśniony jej urodą, jakby budziła w nim pamięć jakiejś głębokiej rany. Na chwilę zatliła się w nim stara wiara, znacząca dla niego więcej niż przetrwanie, wiara, która spłonęła w goryczy.
Nie sposób zrozumieć ich wszystkich, trudno ocenić więzi, które ich łączą, nie czas, by pytać o znaczenie dziwnego obrazu dwóch rudych kobiet przy trupie matki, który widziałem przez moment, kiedy patrzyłem na Jesse.
Zastanawiałem się, czy potrafią przejrzeć mój umysł i odsłonić wszystko, co starałem się ukryć; to, co nieświadomie zatajałem przed samym sobą.
Twarz Gabrieli była nieprzenikniona. Jej oczy zmalały i zszarzały, jakby utraciły wszelkie światło i wszelką barwę; patrzyła to na mnie, to na Akaszę. Czyżby usiłowała coś zrozumieć?
Wtem przeszyła mnie straszliwa myśl, że być może oni nigdy się przed nią nie ugną i że stanie się to za sprawą czegoś głęboko w nich zakorzenionego, tak jak w moim przypadku. I że zanim opuścimy tę salę, dojdzie do jakiegoś fatalnego rozwiązania.
Przez chwilę byłem jak sparaliżowany. Potem wziąłem Akaszę za rękę. Czułem, jak jej palce delikatnie zamykają się wokół moich.
— Spokojnie, mój książę — rzekła łagodnie i uprzejmie. — Wyczuwasz śmierć w tej sali, ale to śmierć wiary, niczego więcej. — Popatrzyła na Maharet. — Być może śmierć marzeń, które powinny umrzeć dawno temu.
Maharet siedziała obojętna i bez życia. Jej fiołkowe oczy były zmęczone, nabiegłe krwią. Nagle zdałem sobie sprawę, że to były ludzkie oczy. Umierały w jej czaszce. Krew ciągle nasycała je życiem, ale nie będą trwały wiecznie. Zbyt wiele drobnych nerwów umarło w jej ciele.
Znów ujrzałem tamtą senną wizję. Bliźniaczki, trup przed nimi. Jaki to miało związek z obecną chwilą?
— Żaden — szepnęła Akasza. — To coś dawno zapomnianego, teraz bowiem odpowiedzi nie kryją się w historii. Przekroczyliśmy granice historii. Ona jest wzniesiona na błędach, my zaczniemy od prawdy.
— Czy nic cię nie przekona? — Mariusz od razu przystąpił do rzeczy. Mówił głosem bardziej przyciszonym, niż się tego spodziewałem. Pochylił się do przodu, rozłożył dłonie jak osoba demonstrująca, że pragnie podejść do rzeczy zdroworozsądkowe. — Co możemy powiedzieć? Chcemy, żebyś zaprzestała tych nawiedzeń. Chcemy, żebyś nie mąciła ludziom w głowach.
Palce Akaszy zacisnęły się na moich. Rudowłosa kobieta wpatrywała się we mnie nabiegłymi krwią fiołkowymi oczami.
— Akaszo, błagam cię — powiedział Mariusz. — Zatrzymaj tę rebelię. Nie pokazuj się więcej śmiertelnym; nie wydawaj dalszych rozkazów.
— A czemu nie, Mariuszu? — Akasza roześmiała się łagodnie. — Bo to tak bardzo niepokoi twój cenny świat, świat, któremu przyglądałeś się przez dwa tysiąclecia? Rzymianie też kiedyś przyglądali się w cyrku życiu i śmierci, jakby były zabawą lub teatrem, jakby cierpienie i śmierć nie miały znaczenia.
— Wiem, ku czemu dążysz — powiedział Mariusz. — Akaszo, nie masz do tego prawa.
— Mariuszu, obecny tu twój uczeń przedstawił mi już te stare argumenty. — Mówiła tonem równie powściągliwym i cierpliwym. — Jednak, co ważniejsze, przenicowałam je po tysiąckroć. Jak myślisz, przez ile wieków słuchałam modlitw świata, roztrząsając sposoby zakończenia nieustającego cyklu ludzkiej przemocy? Przyszedł czas, byście wysłuchali, co chcę wam powiedzieć.
— Mamy odegrać w tym jakąś rolę? — zapytał Santino. — A może zostaniemy zniszczeni jak pozostali? — Jego zachowanie było raczej impulsywne niż aroganckie.
Ruda kobieta po raz pierwszy przejawiła emocje. Jej zmęczone oczy natychmiast spoczęły na Santinie.
— Wy będziecie moimi aniołami — odparła czule Akasza, patrząc na niego. — Wy będziecie moimi bogami. Jeśli nie zechcecie pójść za mną, zniszczę was. Co do starszych, których nie mogę się tak łatwo pozbyć — znów zerknęła na Khaymana i Maharet — to jeśli zwrócą się przeciwko mnie, staną się diabłami i cała ludzkość będzie ich ścigać, a oni, stawiając opór, znakomicie przysłużą się mojemu planowi. Świat taki, jaki mieliście poprzednio… świat, w którym można skrycie polować… musi się skończyć.
Wydawało się, że Eryk przegrywa swą walkę ze strachem. Poruszył się, jakby zamierzał wstać i opuścić salę.
— Cierpliwości — powiedziała Maharet, spoglądając na niego, po czym zwróciła wzrok ku Akaszy.
— Jak można przerwać cykl przemocy, nasiliwszy bezsensowną przemoc? — zapytała cicho Maharet. — Niszczysz samców gatunku ludzkiego. Jaki może być wynik tak okrutnego działania?
— Znasz wynik równie dobrze jak ja — odparła Akasza. — Jest tak prosty, że nie sposób go nie zrozumieć. Był nie do wyobrażenia do tej chwili. Przez wszystkie wieki spędzone w świątyni Mariusza marzyłam o Ziemi będącej ogrodem, o świecie nie zadającym męczarni, o których stale słyszałam i które czułam. Marzyłam o społeczności osiągającej spokój bez tyranii. Potem zdałam sobie sprawę z prostoty rozwiązania; to było jak nadejście poranka. Kobiety są społecznością, która może zrealizować moje marzenie; ale tylko wtedy, kiedy wszyscy mężczyźni… lub prawie wszyscy… zostaną usunięci.
W dawnych wiekach taka rzecz byłaby niewykonalna. Teraz jednak jest prosta; mamy spory zasób technologii, które pomogą ją zrealizować. Po pierwotnym oczyszczeniu będzie się dokonywało selekcji nowo narodzonych; niechciane płody zostaną litościwie usunięte, jak dzieje się to obecnie w przypadku obojga płci. Nie ma właściwie potrzeby, by o tym dyskutować. Nikt z was nie jest głupcem, mimo emocji lub zniecierpliwienia.
Wiecie równie dobrze jak ja, że jeśli męska populacja zostanie ograniczona i pozostanie jeden mężczyzna na sto kobiet, zapanuje powszechny pokój. Położymy kres ślepej przemocy. Warunkiem zmiany sposobu myślenia jest usunięcie samców. Kto podważy to założenie? Może nie będzie potrzebny nawet jeden na sto. Ale że stać mnie na takie szlachetne rozwiązanie, więc udzielę na nie zezwolenia. Przynajmniej na początku.
Dostrzegłem, że Gabriela chce zabrać głos. Próbowałem dać jej bezsłowny znak, by milczała, lecz zignorowała mnie.
— W porządku, wynik takiej akcji jest oczywisty. Jeśli jednak stosujesz globalną eksterminację, problem pokoju staje się śmieszny. Skreślasz połowę ludzkości. Gdyby mężczyźni i kobiety rodzili się bez rąk i nóg, na świecie panowałby pokój.
— Mężczyźni zasługują na to, co ich niebawem spotka. Cała płeć zbierze żniwo własnej siejby. Pamiętajcie, mówię o czasowym oczyszczeniu… Właśnie prostota tego planu przesądza o wszystkim. Ujmując rzecz całościowo, życie tych mężczyzn nie zrównoważy życia kobiet zabitych z rąk samców na przestrzeni wieków. Wiecie o tym równie dobrze jak ja. A teraz powiedzcie mi, ilu mężczyzn w dziejach zginęło z rąk kobiet? Jeśli przywrócicie do życia każdego mężczyznę zamordowanego przez kobietę, czy myślicie, że zapełniliby oni chociaż ten dom?
Zrozumcie, nie to przesądza o istocie sprawy. O istocie sprawy… o tym, co się liczy i jest doskonalsze niż sama propozycja… decyduje fakt, że mój plan jest realny. Jestem niezniszczalna, a wy możecie zostać moimi aniołami. Nie ma nikogo, kto mógłby z powodzeniem stawić nam czoło.
— To nieprawda — rzekła Maharet.
Lekki rumieniec gniewu rozpalił policzki Akaszy.
— Twierdzisz, że potrafisz mnie powstrzymać?… — spytała. Wargi jej zesztywniały. — To nierozważna sugestia. Czy śmierć Eryka, Maela i Jessiki nie będzie dla ciebie ceną zbyt wysoką za ten krok?
Maharet nie odpowiedziała. Mael trząsł się, nie ze strachu jednak, lecz z gniewu. Prześlizgnął się wzrokiem po Jesse i Maharet, a potem po mnie. Czułem jego nienawiść.
Akasza nie odrywała spojrzenia od Maharet.
— Och, znam cię, wierz mi — rzekła nieco łagodniejszym tonem. — Wiem, że nie zmieniłaś się przez wszystkie te lata. Widziałam cię tysiące razy w oczach innych; wiem, iż wciąż wierzysz, że twoja siostra żyje. Może żyje… w jakiejś żałosnej postaci. Wiem, że twoja nienawiść do mnie jedynie się wzmogła, i sięgasz pamięcią wstecz, głęboko, do samego początku, jakbyś mogła znaleźć jakiś porządek lub sens, które wyjaśniłyby to, co się teraz dzieje. Ale jak powiedziałaś mi dawno temu, podczas naszych rozmów w pałacu na brzegach Nilu, nie ma żadnego porządku ani sensu. Nie ma, nie! Są stworzenia widzialne i niewidzialne i straszliwe przypadki mogą dotknąć najbardziej niewinnych spośród nas. Nie pojmujesz? To ma równie zasadnicze znaczenie dla tego, co teraz robię, jak wszystko inne.
Maharet znowu nie odpowiedziała. Siedziała sztywno wyprostowana, a jej piękne, ciemne oczy lekko połyskiwały. Z bólu?
— To ja nadam porządek i sens — rzekła gniewnie Akasza. — Ja stworzę przyszłość, ja wprowadzę dobro, ja zdefiniuję pokój. Nie będę się powoływać na mitycznych bogów ani na duchy, by usprawiedliwić moje czyny. Nie będę się powoływać na abstrakcyjną moralność ani na historię! Nie będę się babrać w ziemi, szukając serca i mózgu mojej matki!
Wszyscy zadrżeli. Na twarzy Santina pojawił się gorzki uśmieszek. Louis spojrzał opiekuńczo na Maharet.
Mariusz lękał się gniewu Akaszy.
— Akaszo — rzekł pojednawczo — nawet jeśli udałoby się to osiągnąć, jeśli śmiertelni nie powstaną przeciwko tobie i mężczyźni nie znajdą jakiegoś sposobu, aby cię zniszczyć, zanim zrealizujesz ten plan…
— Jesteś głupcem, Mariuszu, albo bierzesz mnie za głupca. Myślisz, że nie wiem, do czego jest zdolny ten świat? Jaką absurdalną mieszanką dzikości i technologicznej wiedzy jest umysł współczesnego człowieka?
— Moja królowo, nie myśl, że to wiesz! — powiedział Mariusz. — Naprawdę, nie myśl. Nie sądzę, byś obejmowała umysłem cały świat. Nikt z nas tego nie potrafi; jest on zbyt zróżnicowany, zbyt ogromny. Usiłujemy go pojąć, ale na próżno. Ty znasz świat, ale nie ten. Znasz swój świat, wybrany z wielu innych z tobie tylko wiadomych powodów.
— Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości, Mariuszu. — Potrząsnęła głową w kolejnym przypływie gniewu. — Oszczędziłam cię z bardzo prostego powodu. Chciał tego Lestat, a ponadto jesteś silny i możesz mi pomóc. Uważaj więc, co mówisz.
Oboje zamilkli. Z pewnością wiedział, że ona kłamie. Ja też to zrozumiałem. Miłość, którą do niego czuła, była dla niej źródłem poniżenia, więc starała się go zranić i to się jej udało. Mariusz przełknął gniew bez słowa.
— Nawet jeśli to jest wykonalne — naciskał łagodnie — czy możesz szczerze powiedzieć, że ludzie zasłużyli na taką karę?
Poczułem ulgę. Wiedziałem, że nie zabraknie mu odwagi, wiedziałem, że znajdzie jakiś sposób sprowadzenia tego na szerszą płaszczyznę, bez względu na to, czym Akasza będzie mu grozić; wyraził to wszystko, czego ja nie potrafiłem.
— Ach, teraz napawasz mnie obrzydzeniem — powiedziała.
— Akaszo, to prawda, miałem oczy do patrzenia przez dwa tysiące lat — rzekł. — Nazwij mnie Rzymianinem w cyrku, jeśli taka twoja wola, i opowiedz historie z dawno minionych czasów. Kiedy ukląkłem u twoich stóp, błagałem o twoją wiedzę. To, co ujrzałem, napełniło mnie podziwem i miłością do wszystkich śmiertelnych stworzeń. Ludzkość dokonała przełomów, które uważałem za niemożliwe. Czy ludzka rasa nie zdąża właśnie ku erze pokoju, która jest twoim celem?
Jej oblicze wyrażało pogardę.
— Mariuszu — powiedziała — ten wiek przejdzie do historii jako jeden z najkrwawszych w dziejach ludzkości. O jakich rewolucjach opowiadasz? Jeden mały europejski naród eksterminował miliony dla kaprysu szaleńca, a bomby zamieniły w gruzy całe metropolie. Dzieci w pustynnych państwach Wschodu walczą w imię starożytnego i despotycznego boga. Mariuszu, kobiety całego świata spędzają płody do ścieków. Krzyk głodnych jest ogłuszający, a mimo to nie słyszą go bogacze, zamknięci w technologicznych cytadelach. Choroby i głód szaleją na wszystkich kontynentach, podczas gdy pacjenci wspaniałych szpitali wydają niewiarygodne bogactwa na kosmetyczne zabiegi pielęgnacyjne i obietnicę wiecznego życia za pomocą pigułek i proszków. — Roześmiała się cicho. — Czy kiedykolwiek krzyki umierających rozbrzmiewały tak głośno w uszach tych, którzy mogą je usłyszeć? Czy kiedykolwiek rozlano więcej krwi?
Czułem bezradność i gniew Mariusza. Czułem napięcie, z jakim zaciskał dłonie w pięści, szukając w duszy właściwej odpowiedzi.
— Jest coś, czego nie rozumiesz — rzekł wreszcie. — Coś, czego nie udaje ci się pojąć.
— Nie, mój drogi. Wszystko świetnie rozumiem. Jak zawsze. To ty nie pojmujesz. Jak zawsze.
— Popatrz na ten las! — rzekł, wskazując na szklane ściany wokół nas. — Wybierz jedno drzewo i zechciej je opisać w kategoriach tego, co niszczy, w kategoriach tego, przeciwko czemu się buntuje i czego nie spełnia, a otrzymasz potwora o łapczywych korzeniach i niepowstrzymanym rozwoju, który zabiera światło innych roślin, ich pokarm i powietrze. Jednak to nie jest prawda o tym drzewie. To nie cała prawda, kiedy widzi się coś pojedynczego jako część natury, a przez słowo „natura” rozumiem cały arras życia, Akaszo. Rozumiem przez nie coś większego, wszechobejmującego.
— Więc będziesz dalej wyszukiwał powody do optymizmu — powiedziała — jak robiłeś to zawsze. Daj spokój. Pokaż mi zachodnie miasta, w których nawet biedni dostają codziennie półmiski mięsa i jarzyn, i powiedz, że nie ma już głodu. No cóż, twój uczeń wystarczająco nafaszerował mnie tą papką, idiotycznymi głupstwami, na których zawsze opierało się samozadowolenie bogaczy. Na świecie panuje chaos i deprawacja. Jest, jak było zawsze albo jeszcze gorzej.
— Och, nie, nie tak — zaprzeczył stanowczo. — Ludzie to istoty wciąż się doskonalące. Jeśli nie dostrzegasz tego, czego się nauczyli, to znaczy, że jesteś ślepa. To stworzenia wiecznie się zmieniające, wiecznie ulepszające, wiecznie poszerzające swoje pole widzenia i zmierzające do dobroci. Nie jesteś uczciwa, gdy nazywasz tę epokę krwawą, nie widzisz światła mroku, nie dostrzegasz ewolucji ludzkiej duszy!
Wstał, podszedł do Akaszy, zajął puste miejsce między nią i Gabrielą, a następnie podniósł jej dłoń.
Obserwowałem go z lękiem. Bałem się, że nie pozwoli mu się dotknąć; jednak ten gest chyba był jej miły; uśmiechnęła się.
— To prawda, co powiedziałaś o wojnie — rzekł, przyznając jej rację, a równocześnie walcząc o zachowanie własnej godności. — Tak, ja też słyszałem krzyki umierających, wszyscy je słyszeliśmy przez dziesiątki lat i nawet teraz świat jest wstrząśnięty codziennymi doniesieniami o zbrojnych konfliktach. Krzyk oburzenia przeciwko tym koszmarom jest właśnie światłem, o którym mówię; jest nim owa nieustępliwość rządzących, którzy po raz pierwszy w historii ludzkości naprawdę chcą położyć kres wszelkim niesprawiedliwościom.
— Mówisz o intelektualnych postawach nielicznej garstki.
— Nie — zaprzeczył. — Mówię o zmieniającej się filozofii, mówię o idealizmie, z którego zrodzą się wszelkie realia. Akaszo, nawet jeśli błądzą, muszą mieć czas na udoskonalenie swoich marzeń. Czy tego nie rozumiesz?
— Tak! — wyrwało się Louisowi.
Poczułem kurcz serca. Jakże on jest bezbronny! Czy ona skieruje przeciwko niemu swój gniew… A on kontynuował swym cichym i spokojnym głosem.
— To ich świat, nie nasz — rzekł pokornie. — Przecież wykluczyliśmy się z niego, kiedy utraciliśmy śmiertelność. Nie mamy prawa przerywać ich walki. Jeśli to zrobimy, obrabujemy ich ze zwycięstw, które kosztowały ich zbyt wiele! Postęp dokonany w ostatnich stu latach graniczy z cudem; naprawili zło, które ludzkość uważała za nieuniknione; wprowadzili pojęcie prawdziwej rodziny człowieczej.
— Wzruszasz mnie swoją szczerością — odparła. — Oszczędziłam cię tylko dlatego, że Lestat cię kochał. Teraz znam przyczynę tej miłości. Na jaką odwagę musiałeś się zdobyć, by odkryć przede mną swoje serce. Jednakże to ty jesteś najbardziej drapieżny ze wszystkich obecnych tu nieśmiertelnych. Zabijasz bez względu na wiek, płeć czy pragnienie życia.
— W takim razie zabij mnie! — wykrzyknął. — Szkoda, że tego nie zrobiłaś. Ale nie morduj ludzi! Nie wtrącaj się w ich sprawy! Nawet jeśli zabijają się nawzajem! Daj im czas na to, by wcielili w życie nową wizję; daj miastom Zachodu, jakkolwiek by były zepsute, czas na przekazanie swoich idei cierpiącemu i więdnącemu światu.
— Czas — powiedziała Maharet. — Może to jest to, o co naprawdę prosimy. Czas. I to jest to, co możesz dać.
Zapanowało milczenie.
Akasza nie chciała patrzeć na tę kobietę, nie chciała jej słuchać. Czułem jej gniew. Wyjęła dłoń z rąk Mariusza i długo przyglądała się Louisowi. Jej twarz stała się zacięta i prawie okrutna.
— Przez wieki medytowałaś w milczeniu nad najlepszym rozwiązaniem — mówiła dalej Maharet. — Czym jest następnych sto lat? Przecież nie zaprzeczysz, że ostatnie stulecie przekroczyło wszelkie przewidywania i wyobrażenia i że technologiczny postęp tego wieku może zapewnić pokarm, zdrowie i dach nad głową wszystkim ludom ziemi.
— Czyżby? — zapytała z kpiną w głosie Akasza. Kiedy się odezwała, żar nienawiści gorącej jak piekło rozpalił jej uśmiech. — Oto, co dał światu postęp technologiczny. Trujące gazy, stworzone laboratoryjnie choroby i bomby mogące zniszczyć całą planetę. Dał wycieki nuklearne, które skaziły pokarmy i napoje na wszystkich kontynentach. A wojsko robi to, co zawsze, z większą skutecznością. Arystokratyczna rodzina wymordowana w zaśnieżonym lesie, kwiat inteligencji całego narodu rozstrzelany bez litości. W Sudanie kobiety wciąż są zwyczajowo kaleczone, by ich mężowie mogli zaznać większej rozkoszy; w Iranie prowadzi się dzieci pod ogień karabinów maszynowych!
— Nie mogłaś widzieć tylko tego — powiedział Mariusz. — Nie wierzę w to. Akaszo, popatrz na mnie. Popatrz na mnie z dobrocią i posłuchaj tego, co usiłuję powiedzieć.
— To bez znaczenia, czy wierzę w to czy nie! — rzekła, tłumiąc gniew. — To ty nie zgadzasz się z tym, co usiłuję ci powiedzieć. Nie uległeś wspaniałej wizji, którą ci zaprezentowałam. Czy nie pojmujesz, jaki dar ci oferuję? Uratowałam cię! A kim będziesz, jeśli tego nie zrobisz?! Krwiopijcą, mordercą!
Nigdy nie słyszałem w jej głosie takiego podniecenia. Kiedy Mariusz otworzył usta, monarszym gestem nakazała mu milczenie. Popatrzyła na Santina i Armanda.
— Ty, Santino — powiedziała. — Ty, który rządziłeś rzymskimi Dziećmi Ciemności, kiedy wierzyły, że czynią wolę bożą jako pachołki diabła… czy pamiętasz, jak to było, gdy miałeś cel? A ty, Armandzie, przywódco starego, paryskiego sabatu, pamiętasz, jak byłeś świętym ciemności? Miałeś swoje miejsce pomiędzy niebem a piekłem. Oferuję ci to po raz wtóry i tym razem to nie jest złudzenie. Czy nie potrafisz sięgnąć po swoje utracone ideały?
Żaden nie odpowiedział. Santino był rażony grozą, w jego duszy krwawiła rana. Twarz Armanda nie wyrażała nic poza rozpaczą.
Akasza spochmurniała, ogarnięta fatalistyczną niewiarą. Zrozumiała, że nikt z nich nie przyłączy się do niej. Popatrzyła na Mariusza.
— Twoja ukochana ludzkość! — powiedziała. — Nie nauczyła się niczego przez sześć tysięcy lat! Mówisz mi o ideałach i celach! Na dworze mego ojca w Uruku byli ludzie, którzy wiedzieli, że głodnych trzeba nakarmić. Wiesz, czym jest twój współczesny świat? Telewizor to tabernakulum, a helikoptery to anioły śmierci!
— W porządku, w takim razie jaki będzie twój świat? — spytał Mariusz. Ręce mu drżały. — Nie wierzysz, że kobiety są gotowe walczyć o swoich mężczyzn?
— Walczyły na Sri Lance, Lestacie? — roześmiała się, spoglądając na mnie. — Walczyły na Haiti? Walczyły na Lynkonos?
Mariusz wpatrywał się we mnie. Czekał na odpowiedź, pewny, że stanę po jego stronie. Chciałem przedstawić argumenty, sięgnąć po nici, które mi dała, i pociągnąć je dalej, ale w głowie miałem kompletną pustkę.
— Akaszo — rzekłem. — Zaprzestań tej krwawej jatki. Proszę. Nie okłamuj ludzi, nie mąć im w głowach.
Tak to zabrzmiało… brutalnie i bez polotu, ale to była jedyna prawda, jaką mogłem wyrazić w słowach.
— Tak, do tego bowiem to wszystko się sprowadza — powiedział Mariusz tonem łagodnym, pełnym lęku i niemal błagalnym. — To kłamstwo, Akaszo; to kolejne zabobonne kłamstwo! Czy nie mieliśmy ich dość? I to właśnie teraz, kiedy świat otrząsa się ze starych złudzeń i zrzuca z ołtarzy starych bogów.
— Kłamstwo? — spytała. Szarpnęła się, jakbym ją zranił. — Co jest kłamstwem? Czy kłamałam, kiedy mówiłam im, że sprowadzę na ziemię królestwo pokoju? Czy kłamałam, kiedy mówiłam im, że to na mnie czekały? Nie, nie kłamałam. Jestem tym, za kogo mnie biorą. Jestem wieczna, wszechpotężna i będę je chronić…
— Chronić? — zapytał Mariusz. — Jak możesz je chronić przed najbardziej śmiertelnymi wrogami?
— Jakimi wrogami?
— Chorobami, moja królowo. Nie jesteś uzdrowicielką. Nie możesz dawać życia ani go ratować. A one oczekują takich cudów. Wszystko, co potrafisz, to zabijać.
Zamilkła. Znieruchomiała. Z jej twarzy nagle uszło życie. Wpatrywała się nieruchomo przed siebie jak kiedyś w świątyni. Była to pustka czy głębokie zamyślenie? Nie umiałem ocenić.
W ciszy trzeszczały polana osuwające się w ogień.
— Akaszo — szepnąłem. — Czas. To, o co prosiła Maharet. Wiek. Tak mało.
Spojrzała na mnie oszołomiona. Czułem oddech śmierci na swojej twarzy, tak blisko, jak wiele lat temu, kiedy wilki zagnały mnie do zamarzniętego lasu i nie mogłem dosięgnąć pierwszych wysokich konarów nagich drzew.
— Wszyscy jesteście moimi wrogami, prawda? — szepnęła. — Nawet ty, mój książę. Jesteś moim nieprzyjacielem. Moim kochankiem i nieprzyjacielem jednocześnie.
— Kocham cię! — powiedziałem. — Ale nie mogę cię okłamywać. Nie potrafię w to uwierzyć! Właśnie ta prostota i elegancja sprawia, że to jest błędne!
Szybko przesunęła wzrokiem po ich twarzach. Eryk znów był bliski paniki. Czułem wzbierający gniew Maela.
— Nie ma nikogo, kto by stanął u mojego boku? — zapytała szeptem. — Nikogo, kto by chciał urzeczywistnić ten oszałamiający sen? Nikogo, kto by zrezygnował ze swojego egoistycznego światka? — Jej wzrok spoczął na Pandorze. — Biedna marzycielko, rozpaczająca za swym utraconym człowieczeństwem; nie pragniesz odkupienia?
Pandora spojrzała na nią, jakby dzieliło je nieprzejrzyste szkło.
— Nie gustuję w zadawaniu śmierci — odparła jeszcze bardziej jedwabistym szeptem. — Wystarczy mi widzieć ją w spadających liściach. Nie mogę uwierzyć, że krwawa jatka może przynieść dobre skutki. O to właśnie chodzi, królowo. Świat jest wciąż pełen koszmarów, ale dobrzy ludzie wszędzie je potępiają. Ty chcesz sięgnąć po te metody, ty możesz przywrócić im chwałę i zakończyć dialog. — Uśmiechnęła się smutno. — Na nic ci się nie przydam. Nie mam nic do zaoferowania.
Akasza nie odpowiedziała. Omiotła spojrzeniem Maela, Eryka, Jesse.
— Akaszo, historia to różaniec niesprawiedliwości — powiedziałem — nikt temu nie zaprzecza. Kiedy jednak proste rozwiązania przyniosły cokolwiek oprócz zła? Odpowiedź znajdujemy tylko w złożoności. Ludzie poprzez złożoność brną ku prawości; to powolny i nieporadny marsz, ale zarazem jedyna droga. Prostota wymaga zbyt wielkich ofiar. Zawsze tak było.
— Tak — dodał Mariusz. — Właśnie. Prostota i brutalność są jednym i tym samym w myśli i w czynie. Twoja propozycja jest brutalna!
— Czy nie ma w was pokory? — zapytała. — Nie ma w was chęci zrozumienia? Jesteście wszyscy tak dumni, tak aroganccy. Chcecie, aby wasz świat pozostał taki sam, tego bowiem żąda wasza chciwość!
— Nie — odparł Mariusz.
— Co takiego uczyniłam, że zawzięliście się na mnie? — zapytała ostro. Popatrzyła na mnie, na Mariusza, wreszcie na Maharet. — Od Lestata oczekiwałam arogancji, banałów i retoryki, nie sprawdzonych idei. Jednak po was spodziewałam się więcej. Och, jakże mnie zawiedliście. Jak możecie odwracać się od przeznaczenia? Wy, którzy możecie być zbawcami! Jak możecie zaprzeczać temu, co widzieliście?
— Ludzie nie chcą wiedzieć, jacy naprawdę jesteśmy — powiedział Santino. — A kiedy się dowiedzą, powstaną przeciwko nam. Zapragną nieśmiertelnej krwi.
— Nawet kobiety chcą żyć wiecznie — stwierdziła chłodno Maharet. — Nawet kobiety zabiłyby za to.
— Akaszo, to szaleństwo — dodał Mariusz. — To niewykonalne. Nie stawić oporu to nie do pomyślenia dla zachodniego świata.
Oblicze Akaszy pociemniało z gniewu, lecz nawet ogarnięta furią nie przestała być piękna.
— Zawsze mi się sprzeciwiałaś! — powiedziała do Maharet. — Zniszczyłabym cię, gdybym mogła. Unicestwiłabym tych, których kochasz.
Zapadła głęboka cisza. Wyczuwałem lęk zebranych, chociaż nikt nie ośmielił się poruszyć ani odezwać.
— To ty jesteś arogancka — odparła Maharet, lekko się uśmiechając. — To ty nie nauczyłaś się niczego. To ty nie zmieniłaś się przez sześć tysięcy lat. To twoja dusza wciąż jest prymitywna, podczas gdy śmiertelni podążyli do królestw, do których ty nigdy nie dotrzesz. W swojej izolacji śniłaś, jak śnią tysiące śmiertelnych, wolna od wszelkich sprawdzianów i wyzwań. Teraz wyłaniasz się ze swojego milczenia, gotowa urzeczywistnić te sny dla świata. Przynosisz je tu, do tego stołu, do garstki bratnich stworzeń, a one się rozwiewają. Nie potrafisz ich obronić. Jak ktokolwiek mógłby je obronić? I ty mówisz nam, że nie przyjmujemy do wiadomości tego, co widzimy!
Powoli uniosła się z krzesła. Lekko pochyliła się do przodu, opierając palce na drewnianym blacie.
— No cóż, powiem ci, co widzimy — kontynuowała. — Sześć tysięcy lat temu, kiedy ludzie wierzyli w duchy, wydarzył się pewien przerażający i nieodwracalny wypadek; był tak okropny jak potwory, które od czasu do czasu rodzą się wśród śmiertelnych, a których natura nie może ścierpieć. Ale ty, kurczowo trzymająca się życia, swoich przekonań i królewskich prerogatyw, za nic nie chciałaś przyznać się do pomyłki i jej naprawić. Twoim celem było i jest jej usankcjonowanie, rozwinięcie wielkiej, doskonałej religii. Cóż, w końcu to był wypadek, wypaczenie i nic poza tym. Pomyśl o epokach, które minęły od tamtej mrocznej i złej chwili, pomyśl o innych religiach opartych na czarach, na jakimś objawieniu lub głosie z chmur, opartych na interwencji nadprzyrodzonego, na opowieściach o cudach lub o zmartwychwstaniu śmiertelnego człowieka! Popatrz na efekt twoich religii, które za sprawą irracjonalnych roszczeń zmiotły miliony. Popatrz, do czego one doprowadziły w historii ludzkości. Popatrz na wojny prowadzone w ich imieniu, na prześladowania i masakry. Popatrz choćby na zniewolenie umysłu. Pomyśl o cenie wiary i ślepego zapału.
A ty opowiadasz nam o dzieciach umierających w krajach Wschodu w imię Allacha, wśród trzaskających karabinów i spadających bomb! Ta wojna, o której mówiłaś, kiedy to jeden mały europejski naród usiłował dokonać eksterminacji innego… W imię jakiej wielkiej duchowej wizji nowego świata to robiono? I co świat z tego zapamiętał? Obozy śmierci, piece, w których spalano tysiące trupów. Idee przepadły!
Byłoby nam trudno zdecydować, co gorsze: religia czy czysta idea. Interwencja nadprzyrodzonego czy eleganckie, proste, abstrakcyjne rozwiązanie! Jedno i drugie skąpało świat we krwi, jedno i drugie powaliło ludzi na kolana. Czy nie rozumiesz? To nie człowiek jest wrogiem gatunku ludzkiego, lecz irracjonalność; dusza oddzielona od ciała, od nauki, jaką może udzielić jedno bijące serce lub jedna krwawiąca żyła.
Oskarżasz nas o chciwość. Ach, ona jest naszym zbawieniem, bo dzięki niej wiemy, czym jesteśmy, znamy nasze ograniczenia i grzechy. Ty nigdy nie poznałaś swoich. Jesteś gotowa zacząć to wszystko na nowo, prawda? Wprowadzisz nową religię, ześlesz nowe objawienia, nową falę zabobonów, ofiar i śmierci.
— Kłamiesz — powiedziała Akasza, ledwo tłumiąc furię. — Zdradzasz właśnie to piękno, o którym marzę, zdradzasz je, bo brak ci wizji, brak ci marzeń.
— Piękno jest tam, za oknem! — zawołała Maharet. — Nie zasługuje na twoją przemoc! Jesteś tak bezlitosna, że niszczenie życia nic dla ciebie nie znaczy! Zawsze tak było!
Napięcie stało się nie do zniesienia. Cały byłem zlany potem i wszędzie wokół widziałem panikę. Tylko młody Daniel wydawał się bez reszty zachwycony. Armand wpatrywał się w Akaszę, jakby to wszystko przekraczało jego zdolność pojmowania.
Akasza pasowała się ze sobą w milczeniu. Ponownie odzyskała pewność siebie.
— Kłamiesz, jak zawsze — rzekła z rozpaczliwą determinacją. — To bez znaczenia, czy będziesz walczyć po mojej stronie. Zrobię to, co zamierzam; przywrócę tamten moment sprzed tysięcy lat i odkupię go, to dawne zło, które ty i twoja siostra sprowadziłyście do naszej krainy. Przywrócę go i pokażę światu, aż stanie się Betlejem nowej ery, a pokój wreszcie zapanuje na ziemi. Nie było nigdy takiego wielkiego dobra, aby nie trzeba było za nie zapłacić ofiarą i odwagą. A jeśli wy wszyscy obrócicie się przeciwko mnie, jeśli wszyscy stawicie mi opór, to stworzę potrzebnych mi aniołów z lepszej gliny.
— Nie, nie zrobisz tego — powiedziała Maharet.
— Akaszo, proszę — rzekł Mariusz. — Daj nam czas. Zgódź się tylko zaczekać, rozważyć. Przecież nic nie musi stać się w tej chwili.
— Właśnie — powiedziałem. — Potrzebujemy trochę czasu. Wyjdźmy stąd razem… ty, ja i Mariusz… poza sny i wizje, wyjdźmy na świat.
— Och, jakże mnie obrażasz i lekceważysz — szepnęła. Jej gniew był zwrócony przeciwko Mariuszowi, ale niebawem miał zwrócić się przeciwko mnie.
— Jest tak wiele rzeczy, tak wiele miejsc, które chcę ci pokazać! Daj nam tylko szansę. Akaszo, przez dwa tysiące lat opiekowałem się tobą, chroniłem cię…
— Chroniłeś samego siebie! Chroniłeś źródło swojej mocy, źródło swojego zła!
— Błagam cię — rzekł Mariusz. — Przyjdę do ciebie na kolanach. Tylko miesiąc, żeby pójść ze mną, porozmawiać wspólnie, zbadać wszystkie dowody…
— Jacy mali, jacy egoistyczni — szepnęła Akasza. — Przecież macie dług wobec świata, który uczynił was tym, kim jesteście, dług, któremu oddalibyście teraz swoją moc, by przeistoczyć się z diabłów w bogów!
Wtedy spojrzała na mnie. Gniew coraz wyraźniej rysował się na jej twarzy.
— A ty, mój książę, który wszedłeś do mojej komnaty, jakbym była Śpiącą Królewną, który przywróciłeś mnie do życia namiętnymi pocałunkami, zastanowisz się jeszcze? Przez wzgląd na moją miłość? — Łzy znów stanęły jej w oczach. — Czy też musisz łączyć się z nimi przeciwko mnie? — Ujęła w dłonie moją twarz. — Jak możesz mnie zdradzać? Jak możesz zdradzić taki sen? To gnuśne istoty, oszukańcze, pełne złej woli, ale twoje serce jest czyste. Masz odwagę wykraczającą poza pragmatyzm. Ty też masz swoje marzenia!
Nie musiałem odpowiadać. Ona wiedziała. Być może wiedziała to lepiej niż ja. A ja w jej czarnych oczach ujrzałem tylko cierpienie. Ból, niezrozumienie i tęsknotę za mną, którą już czuła.
Nagle wydało się, że nie może się poruszyć ani odezwać. Nie mogłem uczynić nic, by uratować ich oraz siebie. Kochałem ją, ale nie mogłem stanąć u jej boku! Błagałem ją bez słów, aby zrozumiała i wybaczyła.
Jej twarz zamarła, prawie tak, jakby tamte głosy ją pochłonęły. Czułem się tak jak wtedy, gdy stałem przed jej tronem, a ona wpiła we mnie swe spojrzenie.
— Zabiję ciebie pierwszego, mój książę — zapowiedziała, łagodnie pieszcząc palcami moją twarz. — Chcę, żebyś przepadł na zawsze. Nie chcę już nigdy ujrzeć zdrady w twojej twarzy.
— Jeśli go skrzywdzisz — szepnęła Maharet — ruszymy przeciwko tobie jak jeden mąż i jedna niewiasta.
— Ruszycie przeciwko samym sobie! Kiedy skończę z tym, którego kocham, zabiję tych, których ty kochasz, a którzy już powinni być martwi. Wymorduję wszystkich. A kto unicestwi mnie?
— Akaszo — szepnął Mariusz. Wstał i ruszył ku niej, ale w mgnieniu oka powaliła go na podłogę. Upadł z krzykiem. Santino pospieszył mu z pomocą.
Znów popatrzyła na mnie. Zacisnęła mi dłonie na ramionach, łagodnie, z miłością, jak poprzednio. Przez łzy zobaczyłem jej smutny uśmiech.
— Mój książę, mój piękny książę.
Khayman wstał od stołu. Za nim Eryk i Mael, a potem młodzież i na końcu Pandora, która też przeszła na stronę Mariusza.
Akasza powstała. Noc była tak cicha, że wydawało się, iż las wzdycha za oknem. Oto, do czego doprowadziłem. Myślałem o tym drobnym, migotliwym fragmencie swojego życia, o małych triumfach, małych tragediach, marzeniach o obudzeniu bogini, o dobroci, o sławie.
Czym była zajęta? Czy oceniała ich potęgę? Patrzyła na nich po kolei, a potem na mnie. Była tu obcą istotą spoglądającą w dół z jakiejś niebotycznej wysokości. A więc nadchodzi ogień, Lestacie. Nie waż się popatrzeć na Gabrielę czy Louisa, żeby ona nie podążyła za twoim wzrokiem. Umrzyj pierwszy, jak tchórz, bo wtedy nie będziesz musiał patrzeć na ich umieranie. Najgorsze jest to, że nie dowiesz się, kto w końcu wygra — czy ona zatriumfuje, czy też nie, czy przepadniemy wszyscy. Nie dowiesz się, o co w tym wszystkim chodzi. Co, do diabła, znaczył sen o bliźniaczkach? Jak powstał cały ten świat? Po prostu nigdy się tego nie dowiesz.
Płakałem i ona też płakała; znów była tamtą czułą, wrażliwą istotą, którą obejmowałem na San Domingo. Ta słabość wcale jej nie zabijała, lecz na pewno unicestwi mnie.
— Lestacie… — szepnęła jakby z niedowierzaniem.
— Nie mogę iść za tobą — powiedziałem łamiącym się głosem. — Nie jesteśmy aniołami, Akaszo; nie jesteśmy bogami. Większość z nas przede wszystkim pragnie być ludźmi. To człowiek stał się dla nas mitem.
Jej widok sprawiał mi rozdzierający ból. Pomyślałem o jej krwi płynącej we mnie i o mocach, jakie mi dała. O wspólnej podróży w chmurach i o euforii w haitańskiej wiosce, kiedy kobiety przyszły z płonącymi świeczkami, śpiewając hymny.
— Ależ to właśnie nastąpi, mój ukochany — szepnęła. — Znajdź w sobie odwagę! Masz ją. — Krwawe łzy płynęły jej po twarzy. Jej usta drżały, a gładką skórę na czole pocięły idealnie proste zmarszczki sygnalizujące kompletne załamanie.
Nagle wyprostowała się, odrywając ode mnie wzrok. Jej twarz stała się bez wyrazu i znów nieskazitelnie gładka. Patrzyła ponad naszymi głowami i poczułem, że zbiera siły, żeby to zrobić, i że lepiej, by inni szybko wzięli się do roboty. Pragnąłem, żeby jak najszybciej wbili w nią sztylet, i czułem łzy spływające mi po twarzy.
Stało się coś innego. Nie wiadomo skąd dolatywał potężny, łagodny dźwięk. Pękało szkło, masa szkła. Daniel i Jesse zaczęli okazywać podniecenie, a starsi zamarli, wsłuchani w odgłosy pękającego szkła. Ktoś wchodził do domu przez jedne z monumentalnych drzwi.
Cofnęła się o krok, ożywiona, jakby miała wizję. Basowy dźwięk wypełnił klatkę schodową za otwartymi drzwiami. Ktoś był już w dolnym przejściu. Odsunęła się od stołu w kierunku paleniska. Była śmiertelnie wystraszona.
Czy to możliwe? Czy wiedziała, kto się zbliża? Czy bała się, że przybysz może dokonać tego, do czego ci nieliczni nie byli zdolni?
Nie, ona już nie prowadziła takich rozważań; opuściła ją wszelka odwaga, została pokonana, gdyż nie znalazła bratniej duszy, została pokonana przez samotność! Zaczęło się od mojego oporu, a oni pogłębili jej stan, po czym zadałem jej jeszcze jeden cios. Teraz została sparaliżowana przez to głośne echo, przez nieokreślony dźwięk. Wiedziała, kto się zbliża. Wszyscy to wiedzieliśmy.
Dźwięk był coraz silniejszy. Gość wchodził po schodach. Świetlik i stare, żelazne pylony wibrowały przy każdym ciężkim kroku.
— Kto to jest?! — Nie mogłem tego dłużej wytrzymać. Znów ujrzałem obraz, tamten obraz trupa matki i bliźniaczek.
— Akaszo! — powiedział Mariusz. — Daj nam czas, o który prosimy. Wyrzeknij się tej chwili. To dość!
— Dość mimo czego?! — krzyknęła ostro, niemal dziko.
— Mimo naszego życia, Akaszo — powiedział. — Mimo całego naszego życia!
Khayman roześmiał się cicho, ten Khayman, który nie odezwał się nawet raz.
Kroki rozległy się na podeście.
Maharet stała przy otwartych drzwiach, a obok niej Mael. Nawet nie zauważyłem, kiedy tam podeszli.
Wtedy ją ujrzałem. To tę kobietę widziałem, jak przedzierała się przez dżunglę, wygrzebywała się spod ziemi, pokonywała długie kilometry nagiej równiny. Druga bliźniaczka ze snów, których nigdy nie rozumiałem! Stała w słabym blasku świetlika, patrząc na Akaszę, stojącą jakieś dziesięć metrów przed nią na tle panoramicznego okna i płonącego ognia.
Och, ale przedstawiała sobą widok. Wszystkim zaparło dech w piersiach. Nawet jej włosy były pokryte cienką warstwą ziemi. Błoto — popękane, łuszczące się, ze smugami po deszczu — wciąż przylegało do nagich ramion i stóp, jakby była z niego stworzona, jakby była stworzona z ziemi. Z przypominającej maskę twarzy spoglądały bezwiednie oczy w czerwonych obwódkach. Miała na sobie łachman, brudny, porwany koc związany w talii konopnym sznurem.
Jaki impuls sprawił, że się okryła, jaka ludzka delikatność kazała temu żywemu trupowi zatrzymać się i sporządzić sobie to proste odzienie, jakie cierpiące resztki ludzkiego serca?
Wpatrzoną w nią Maharet nagle opuściły wszelkie siły, jakby miała paść na podłogę.
— Mekare! — szepnęła.
Kobieta nie widziała jej ani nie słyszała; wpatrywała się w Akaszę oczami błyszczącymi nieustraszoną, zwierzęcą przebiegłością. Królowa stanęła za stołem, szukając sobie osłony; jej oblicze stwardniało, a z oczu wyjrzała nieskrywana nienawiść.
— Mekare! — krzyknęła Maharet, gwałtownie wyciągając dłonie i usiłując złapać kobietę za ramiona i odwrócić ku sobie.
Prawa ręka kobiety wystrzeliła w bok, odrzucając Maharet daleko w głąb sali, aż pod okno.
Wielka szklana tafla zawibrowała, ale się nie rozbiła. Maharet niezdarnie dotknęła jej palcami, a potem z kocią zwinnością rzuciła się w ramiona Eryka, który pospieszył jej z pomocą i instynktownie odciągnął do drzwi. Kobieta z niezmierną siłą odepchnęła stół. Gabriela i Louis szybko schronili się w jednym kącie, a Santino i Armand w przeciwległym, z Maelem, Erykiem i Maharet. Pozostali mogli się tylko cofnąć, a Jesse przesunęła się do drzwi.
Kobieta stała teraz obok Khaymana. Ze zdumieniem ujrzałem na jego twarzy lekki gorzki uśmiech.
— Oto klątwa, moja królowo — rzekł ostrym głosem, który wypełnił cały pokój.
Kobieta zastygła, słysząc jego słowa, ale się nie odwróciła. Akasza, oświetlona migotliwym światłem paleniska, zadrżała i łzy znów popłynęły jej po policzkach.
— Wszyscy jesteście przeciwko mnie, wszyscy! — powiedziała. — Nikt nie stanie u mego boku! — Popatrzyła na mnie, gdy kobieta ruszyła w jej kierunku.
Jej zabłocone stopy człapały po dywanie, usta miała szeroko otwarte, a dłonie lekko uniesione. Cała jej postawa świadczyła o poczuciu ogromnego zagrożenia. Wtedy znów odezwał się Khayman. Wołał w nieznanej mowie, coraz głośniej, aż jego głos przeszedł w ryk. Zrozumiałem tylko skrawki słów.
— Królowo Potępionych… w godzinie największego zagrożenia… powstanę, żeby cię zatrzymać…
Zrozumiałem. To było proroctwo i klątwa Mekare. Wszyscy obecni o tym wiedzieli, rozumieli, co się stało. To miało związek z tamtym dziwnym, niewytłumaczalnym snem.
— Och, nie, moje dzieci! — wrzasnęła nagle Akasza. — To jeszcze nie koniec!
Czułem, jak zbiera siły; widziałem, jak jej ciało tężeje, jak wypina pierś i unosi dłonie z zagiętymi palcami. Uderzyła kobietę, która cofnęła się nieco, ale natychmiast stawiła opór. Także się wyprostowała i z wyciągniętymi rękami rzuciła się ku Akaszy. Stało się to tak szybko, że nie zdołałem podążyć za nią wzrokiem.
Oblepione błotem palce pomknęły ku Akaszy i czarne włosy królowej zasłoniły jej oblicze. Wydała straszliwy krzyk, a potem wykręciła głowę, uderzając nią o zachodnie okno i roztrzaskując je. Szkło prysnęło w dół kaskadą wielkich sztyletów.
Doznałem wstrząsu. Nie mogłem oddychać ani się poruszyć. Osunąłem się na podłogę, tracąc władzę w rękach i nogach. Bezgłowe ciało Akaszy waliło się w dół w chmurze odłamków z rozbitego okna. Krew płynęła po szkle. Kobieta dzierżyła w dłoni odciętą głowę Akaszy! Czarne oczy królowej zamrugały i zamarły. Usta rozwarły się jakby do kolejnego krzyku.
Potem wszędzie zaczęło gasnąć światło; było to tak, jakby ogień wygasał, a mimo to płonął dalej. Kiedy toczyłem się po dywanie, krzycząc i bezwiednie chwytając go palcami, zobaczyłem przez ciemnoróżową mgłę dalekie płomienie. Próbowałem się unieść. Na próżno. Słyszałem bezgłośne wołanie Mariusza wzywającego moje imię.
Kiedy uniosłem się na obolałych dłoniach i ramionach, zobaczyłem utkwione we mnie oczy Akaszy. Jej głowa leżała niemal w zasięgu moich rąk. Z kikuta szyi chlustała krew. Nagle jej prawe ramię zadygotało konwulsyjnie, uniosło się, opadło z powrotem na podłogę i znów się dźwignęło. Bezwładna dłoń sięgała po głowę!
Mogłem jej pomóc! Mogłem użyć mocy danych mi przez nią, żeby poruszyć ciało i pomóc mu dosięgnąć głowy. W słabnącym świetle ujrzałem, jak ciało zatoczyło się, zadrżało i opadło niedaleko głowy.
Jednak bliźniaczki były bliżej! Były tuż obok głowy i ciała. Mekare tępo wpatrywała się w nie tymi nieobecnymi, obwiedzionymi na czerwono oczami. Maharet, jakby łapiąc ostatni oddech, uklękła obok siostry nad ciałem Matki. W sali było coraz ciemniej i chłodniej, a twarz Akaszy bladła, jakby gasło wewnątrz niej wszelkie światło.
Powinienem się bać, powinienem czuć grozę, drżałem i dusiłem się od łez. Opanowało mnie jednak przedziwne podniecenie; nagle pojąłem, co widzę.
— To sen — rzekłem. Własny głos dochodził do mnie z daleka. — Widzicie, oto bliźniaczki i ciało Matki! Obraz ze snu!
Krew z głowy Akaszy wsączała się w dywan; Maharet opadła na podłogę, podpierając się dłońmi, a Mekare też osłabła i pochyliła się nad ciałem, ale to był wciąż ten sam obraz. Wiedziałem, dlaczego go teraz widzę, wiedziałem, co on znaczy!
— Święta stypa! — krzyknął Mariusz. — Serce i mózg, jedna z was… niech je wchłonie. To jedyna szansa.
Tak, to było to. I one o tym wiedziały! Nikt nie musiał im mówić. Wiedziały! Taki był sens snu! Oni wszyscy o tym wiedzieli. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy moje oczy się zamykały, gdy pogłębiło się to cudowne wrażenie, to poczucie pełni, czegoś wreszcie zakończonego, czegoś znanego.
Unosiłem się w zupełnej ciemności, jakbym był w ramionach Akaszy, jakbyśmy wznosili się do gwiazd. Ocucił mnie głośny trzask. Nie umarłem jeszcze, ale umieram. Gdzie są ci, których kocham?
Nadal walcząc o życie, próbowałem otworzyć oczy, ale wydawało się to niemożliwe. Wtedy ujrzałem je w gęstniejącym mroku. Ich rude włosy oświetlał mglisty poblask ognia; jedna trzymała w pokrytych błotem palcach mózg, druga — ociekające krwią serce. Były prawie martwe, miały szkliste oczy, poruszały się wolno, jakby były w wodzie. Akasza nadal wpatrywała się przed siebie z otwartymi ustami, z pękniętej czaszki buchała krew. Mekare uniosła mózg do ust, a Maharet położyła serce na jej drugiej dłoni; Mekare wchłonęła jedno i drugie.
Znów ciemność; żadnego światła paleniska; żadnego punktu odniesienia; tylko ból, ból przenikający to coś, czym byłem, co nie miało kończyn, oczu, ust. Ból pulsujący, elektryzujący. W żaden sposób nie mogłem go odepchnąć, walczyć, wtopić się w niego. Czysty ból.
Ruszałem się jednak. Miotałem się po podłodze. Mimo bólu poczułem dywan; czułem, jak wbijam się w niego stopami, jakbym wspinał się na strome zbocze. A potem usłyszałem trzask ognia, poczułem wiatr wiejący przez otwarte okno, wchłonąłem wszystkie słodkie zapachy lasu wpadające do sali. Przeszył mnie gwałtowny wstrząs, ramiona i nogi zadygotały bezwładnie. Potem znieruchomiałem. Ból ustąpił.
Leżałem, łapiąc ustami powietrze, wpatrując się w roziskrzone odbicie ognia w szklanym suficie, czułem, jak płuca napełniają się powietrzem, i zdałem sobie sprawę, że płaczę rozdzierająco jak dziecko.
Bliźniaczki klęczały odwrócone do nas plecami, objęte ramionami, głowa przy głowie. Ich włosy splotły się, a one pieściły się nawzajem łagodnie i czule, jakby porozumiewały się tylko dotykiem.
Nie potrafiłem zdusić łkania. Odwróciłem się, zakryłem twarz dłońmi i po prostu zanosiłem się płaczem. Mariusz był blisko mnie. Gabriela także. Chciałem wziąć ją w ramiona. Chciałem powiedzieć to wszystko, co powinienem — że jest już po wszystkim, że przetrwaliśmy — ale nie mogłem.
Powoli odwróciłem się i jeszcze raz popatrzyłem na twarz Akaszy. Pozostała nie zmieniona, blada i przezroczysta jak szkło! Nawet jej oczy, jej piękne, atramentowo czarne oczy stawały się przezroczyste, jakby były całkowicie pozbawione barwy; jakby dawniej całe były z krwi. Włosy, miękkie i jedwabiste, rozścieliły się pod policzkiem, zaschła krew był lśniąca i rubinowo-czerwona.
Nie mogłem powstrzymać się od płaczu. Nie chciałem. Otworzyłem usta, żeby wypowiedzieć jej imię, i słowo zamarło na wargach. Nie powinienem teraz tego robić. Nigdy nie powinienem. Nie powinienem był wspinać się po tamtych marmurowych stopniach i całować jej twarzy w sanktuarium.
Wszyscy wracali do życia. Armand ściskał Daniela i Louisa, którzy wciąż nie mogli utrzymać się na nogach. Pojawił się Khayman z Jesse u boku. Pozostali również mieli się dobrze. Pandora drżała, płacz wykrzywił jej usta, stała ze skulonymi ramionami, jakby było jej zimno.
Powstały także bliźniaczki. Maharet obejmowała Mekare, która wpatrywała się przed siebie wzrokiem pozbawionym wyrazu, jak żywy posąg. Wtedy Maharet rzekła:
— Patrzajcie. Oto Królowa Potępionych.
Niektóre stworzenia rozjaśniają się z nadejściem nocy
i smutek w Rembrandta przemieniają.
Ale przeważnie pośpiech czasu
to żart; z nas. Ćma płomienista
nie może się śmiać. Co za szczęście.
Mity umarły.
Miami. Miasto wampirów — wrzące, zatłoczone, piękne aż zapiera dech. Tygiel, bazar, arena. Straceńcy i chciwi sprzęgli się tu w podstępnych konszachtach, tu niebo należy do wszystkich, a plaża ciągnie się w nieskończoność; światła miasta zaćmiewają niebo, a morze jest ciepłe jak krew.
Miami. Teren radosnych polowań czarta. To dlatego jesteśmy tutaj, w białej willi Armanda na Nocnej Wyspie, otoczeni wszelkimi możliwymi luksusami i bezbrzeżną południową nocą.
Tam, za wodą, czeka na nas Miami; czekają ofiary: alfonsi, złodzieje, królowie narkotyków i mordercy. Bezimienni; tak wielu równie złych jak ja.
Armand z Mariuszem oddalili się o wschodzie słońca; teraz wrócili i Armand z Santinem grają w salonie w szachy, Mariusz jest pochłonięty swoim ulubionym zajęciem, czyta, usadowiwszy się wygodnie w skórzanym fotelu przy oknie wychodzącym na plażę.
Gabriela nie pojawiła się tego wieczoru, od wyjazdu Jesse często bywa samotna.
Khayman siedzi w gabinecie na dole, rozmawiając z Danielem, który z lubością głoduje, ostrząc sobie apetyt, i chce wiedzieć wszystko o tym, jak to było w starożytnym Milecie, Atenach, Troi. Och, w Troi przede wszystkim. Ja sam jestem nią zaintrygowany.
Lubię Daniela. Może wyjdzie ze mną później, jeśli zdobędę się na opuszczenie wyspy, co zrobiłem tylko raz od przybycia. Daniel potrafi śmiać się ze ścieżki, jaką księżyc znaczy na wodzie, lub z ciepłego wodnego pyłu na swojej twarzy. Dla niego wszystko — nawet jej śmierć — jest widowiskiem. Nie można mieć o to do niego pretensji.
Pandora prawie wcale nie odchodzi od telewizora. Mariusz sprawił jej szykowne, nowoczesne ciuchy — satynowe bluzki, wysokie do kolan buty, welwetowe rozcinane spódnice. Nakłada jej bransolety na ramiona i pierścionki na palce, a każdego wieczora czesze jej długie, kasztanowe włosy. Czasem daje jej drobne prezenty, na przykład flakonik perfum, ale jeśli sam ich nie otwiera, leżą nie tknięte na stole. Podobnie jak Armand, Pandora wpatruje się bez końca w filmy wideo. Czasem zasiada do fortepianu w pokoju muzycznym i przez krótki czas cicho gra.
Podoba mi się jej gra. Idealnie spokojne wariacje przypominały „Die Kunst der Fuge”. Jednak martwił mnie jej stan. Pozostali ozdrowieli po tym, co zaszło, szybciej, niż mogłem się spodziewać. Ona doznała ciosu, który nadwątlił jej żywotną część, jeszcze zanim to wszystko się wydarzyło.
Jednakże podobało się jej tu; wiedziałem. Jak mogłoby jej się nie podobać? Wszystkim nam się tu podoba. Nawet Gabrieli.
Białe pokoje pełne wspaniałych persów i intrygujących obrazów — Matisse, Monet, Picasso, Giotto, Gericault. Można by poświęcić sto lat na oglądanie tych dzieł. Armand nieustannie zmienia je, przewiesza, przynosi z piwnicy nowe skarby, wstawia to tu, to tam małe szkice.
Jesse też strasznie się tu podobało, chociaż już wyjechała na spotkanie z Maharet w Rangunie. Przed wyjazdem zjawiła się w moim gabinecie i opowiedziała mi swoją wersję zdarzeń, nie ukrywając niczego i prosząc o zmianę nazwisk oraz całkowite pominięcie Talamaski, czego oczywiście nie uczyniłem. Słuchałem w milczeniu, przeczesując jej umysł w poszukiwaniu opuszczanych fragmentów. Następnie przelałem to w komputer, podczas gdy ona przypatrywała się, zamyślona, wpatrzona w ciemnopopielate atłasowe story, wenecki zegar i zimne kolory Morandiego na ścianie.
Chyba wiedziała, że nie spełnię jej próśb. Wiedziała też, że jest to pozbawione znaczenia. Niepodobna, by ktokolwiek uwierzył w istnienie Talamaski — podobnie jak w nasze — pod warunkiem, że nie będzie to Aaron, który kiedyś zadzwonił do Jesse.
Jeśli chodzi o Wielką Rodzinę, to cóż, niepodobna, by jakiś jej członek uznał tę książkę za coś więcej niż wymysł pisarza doprawiony szczyptą prawdy.
Tak powszechnie osądzono „Wywiad z wampirem” i moją autobiografię. Tego samego należało się więc spodziewać w przypadku „Królowej potępionych”. Tak właśnie powinno być. Nawet ja się z tym zgadzam. Maharet miała rację. Nie ma dla nas miejsca; nie ma miejsca dla Boga ani diabła; niech nadprzyrodzone będzie tylko metaforą, bez względu na to, czy mamy do czynienia z sumą w katedrze Świętego Patryka czy z operowym Faustem sprzedającym duszę, czy też z gwiazdą rocka udającą wampira.
Nikt nie wie, dokąd Maharet zabrała Mekare. Zapewne nawet Eryk tego nie wiedział, chociaż wyjechał z nimi, obiecując spotkać się z Jesse w Rangunie.
Przed opuszczeniem warowni w Sonomie Maharet zaskoczyła mnie, szepnąwszy:
— Niczego nie ukrywaj, kiedy będziesz opowiadał legendę o bliźniaczkach.
To było chyba przyzwolenie, prawda? A może ogromna obojętność. Nie jestem pewien. Nie zwierzałem się nikomu, że piszę książkę, te kroniki uwiedzenia i bólu. Poświęcałem jej długie godziny posępnych, bolesnych rozmyślań, rozważając rzecz samotnie w kategoriach rozdziałów, konstrukcji, szlaków przez tajemnice.
Tamtego ostatniego wieczoru Maharet wyglądała światowo, niemniej jednak tajemniczo. Spotkała się ze mną w lesie, przyodziana w czerń i z modnym makijażem — zręczną maską z kosmetyków, przemieniającą ją w ponętną śmiertelniczkę, którą w prawdziwym świecie napotkać mogły tylko admirujące spojrzenia. Miała niewiarygodnie wąską talię i długie dłonie podkreślone ciasnymi czarnymi mitenkami. Niezwykle ostrożnie omijała paprocie i wątłe drzewka, ona, która mogła usuwać pnie zalegające jej drogę.
Była w San Francisco z Jessicą i Gabrielą; opowiadała, jak chodziły wąskimi czystymi chodnikami pełnymi ludzi i mijały wesoło oświetlone domy. Jakże precyzyjny i oszczędny był jej język, jakże niewymuszenie nowoczesny; zupełnie jakby nie była kobietą, której czas się nie imał, a którą po raz pierwszy ujrzałem w sali w wierzchołku góry.
Czemu znowu jesteś sam? — zapytała, siadając przy mnie nad małym strumykiem, wijącym się przez gęstwinę sekwoi. Czemu nie rozmawiam z innymi, chociaż trochę? Czy wiem, jak bardzo zależało im na mnie i jaką obawą napawał ich mój los?
Wciąż zadają mi te pytania. Nawet Gabriela, która zasadniczo nie zawraca nikomu głowy i nigdy nie rozwodzi się nad niczym. Chcą wiedzieć, kiedy wrócę do zdrowia, kiedy zamierzam opowiedzieć, co się stało, kiedy przestanę pisać po całych nocach.
Maharet zapowiedziała, że niebawem znów się spotkamy. Wiosną być może zaprosi nas do swego domu w Burmie. A może zaskoczy nas któregoś wieczoru. Najważniejsze jest jednak to, że nigdy już nie mieliśmy być od siebie odizolowani, posiedliśmy bowiem środki, by się wzajemnie odnajdywać, choćbyśmy włóczyli się nie wiedzieć gdzie. Tak, przynajmniej co do tego zasadniczego punktu wszyscy się zgodzili. Nawet Gabriela, samotna wędrowniczka. Nikt nie chciał już zagubić się w czasie.
A Mekare? Czy zobaczymy ją jeszcze? Czy kiedyś usiądzie z nami przy stole? Przemówi do nas językiem gestów i znaków?
Tylko raz ukazała się moim oczom po tamtej straszliwej nocy. Było to zupełnie nieoczekiwane. Wracałem przez las do warowni w łagodnym purpurowym blasku przedświtu. Mgła pełzała po ziemi, rzednąc nad paprociami i rzadko rozrzuconymi dzikimi kwiatami, blednąc całkowicie w górze i znikając. Za jej sprawą gigantyczne pnie świeciły pozornie własnym światłem. Bliźniaczki objęte ramionami szły przez tę mgłę, wzdłuż koryta strumienia wijącego się między kamieniami; Mekare była w długiej wełnianej szacie, równie pięknej jak szata siostry. Włosy, wyszczotkowane i lśniące, opadały jej na ramiona i piersi.
Maharet chyba mówiła coś Mekare do ucha. Nagle Mekare zatrzymała się, by na mnie spojrzeć. Jej zielone oczy rozszerzyły się, a pozbawiona wyrazu twarz w jednej chwili stała się nie wiedzieć czemu przerażająca, przez co smutek smagał mi serce jak palący wiatr. Stałem zauroczony, patrząc na nią, na nie obie; ból dusił mnie, jakby płuca mi wysychały.
Nie wiem, o czym myślałem; ogarnął mnie ból nie do wytrzymania. Maharet pozdrowiła mnie drobnym, czułym gestem, dając do zrozumienia, że powinienem iść dalej. Nadchodził ranek. Las budził się wkoło i nasze cenne chwile uciekały. Ból wreszcie ucichł, opuścił mnie niczym jęk, a ja, odwróciwszy się, zostawiłem go za sobą.
Zerknąłem jeszcze raz na dwie postaci oddalające się ku wschodowi, w dół pomarszczonej, srebrnej strugi, jakby niknące wśród szumu wody płynącej nieznużenie pomiędzy rozrzuconymi głazami.
Stary obraz ze snu zatarł się trochę. Kiedy o nim myślę, nie widzę świętej stypy, lecz właśnie tę chwilę, dwie sylfidy w lesie. Kilka nocy później Maharet opuściła warownię w Sonomie, zabierając ze sobą Mekare.
Byłem zadowolony z ich wyjazdu, znaczyło to bowiem, że i my niebawem wyjedziemy. Nie martwiło mnie, że nigdy więcej nie ujrzę tego domu ani jego okolic. Pobyt tam był dla mnie męką, a pierwsze noce po katastrofie okazały się najgorsze.
Wymowne milczenie innych niezwykle szybko ustąpiło miejsca nie kończącym się analizom, interpretacjom tego, co widzieli i czuli. Jak przeniosło się owo coś? Czy porzuciło tkanki rozszarpywanego mózgu i pomknęło krwiobiegiem Mekare, aż natrafiło na bliźniaczy organ? Czy zjedzenie serca miało w ogóle jakieś znaczenie?
Molekularny, nukleoniczny, solitony, protoplazma — efektowne, nowoczesne słówka! Dajcie spokój, jesteśmy wampirami! Rozkoszujemy się krwią żywych, zabijamy i uwielbiamy zabijać, bez względu na to, czy jest nam to potrzebne czy nie.
Nie mogłem znieść tych rozmówek, nie mogłem wytrzymać ich bezsłownej, niemniej jednak obsesyjnej ciekawości: „Jak to z nią było? Co robiłeś przez te kilka nocy?” A zarazem nie mogłem się od nich oderwać; z pewnością brakowało mi siły woli, by odejść; dygotałem, kiedy byłem z nimi; dygotałem, kiedy byłem sam.
Las był dla mnie zbyt płytki; włóczyłem się kilometrami przez mamucie sekwoje, a potem między karłowatymi dębami i po otwartych polach, by powrócić w wilgotny, zwarty drzewostan. Nie dało się uciec od ich głosów. Louis wyznawał, że stracił świadomość podczas tamtych okropnych chwil, Daniel powiadał, że słyszał nasze wołania, lecz niczego nie widział, Jesse, w ramionach Khaymana, była świadkiem wszystkiego.
Jak często rozważali fakt, że Mekare pokonała swojego wroga na ludzki sposób; że nic nie wiedząc o niewidzialnych mocach, zadała cios na ludzką modłę, ale z nieludzką szybkością i siłą.
Czy coś z niej przetrwało w Mekare? Nie przestawałem tego roztrząsać. Mniejsza już o „poezję nauki”, jak nazwała to Maharet. Chciałem to wiedzieć, a także to, czy jej dusza uwolniła się wreszcie, kiedy wydarto jej mózg.
Czasem budziłem się w tamtej mrocznej, przypominającej plaster miodu piwnicy obitej blachą, podzielonej na niezliczone, pozbawione indywidualnych cech komory, pewien, że spoczywa tuż przy mnie, nie dalej niż centymetry od mojej twarzy. Znów czułem jej włosy, uścisk jej ramion, widziałem czarny blask jej oczu. Macałem w ciemności; nic, tylko wilgotny ceglany mur.
Leżałem i myślałem o biednej Małej Jenks, którą ona mi pokazała, unoszącą się wirowym ruchem w górę. Widziałem różnokolorowe światła otulające Małą Jenks, kiedy po raz ostatni patrzyła z wysokości na ziemię. Jak ten biedny dzieciak zakochany w motocyklach mógłby wymyślić taką wizję? Może w końcu — naprawdę wracamy do domu? Skąd możemy to wiedzieć.
Tak więc pozostajemy nieśmiertelni, wystraszeni, zakotwiczeni w tym, co potrafimy kontrolować. Wszystko zaczyna się na nowo; koło idzie w ruch; jesteśmy niedościgłymi wampirami, bo nie ma innych; stworzył się nowy sabat.
Opuściliśmy warownię w Sonomie jak cygański tabor. Procesją lśniących czarnych samochodów z zabójczą prędkością przemierzaliśmy nocą idealne szosy Ameryki. Właśnie podczas tej długiej jazdy opowiedzieli mi wszystko — spontanicznie, a czasem niechcący, kiedy rozmawiali ze sobą. Wszystko, co się wydarzyło, było jak mozaika. Nawet kiedy drzemałem na niebieskiej aksamitnej tapicerce, słyszałem ich, widziałem to, co oni widzieli wcześniej.
W dół, do bagiennej krainy południowej Florydy, w dół, do wielkiego dekadenckiego Miami, parodii nieba i piekła zarazem.
Bezzwłocznie zamknąłem się w tym małym, ze smakiem urządzonym apartamencie. Sofy, dywan, blade pastelowe malunki Piera Della Francesca, komputer na stole, muzyka Vivaldiego płynąca z głośniczków ukrytych w wytapetowanych ścianach. Prywatne schody do piwnicy, gdzie w wyłożonej stalą krypcie czekała trumna: czarny lakier, mosiężne uchwyty, zapałka i ogarek, wyściółka ozdobiona białą koronką.
Żądza krwi, przeraźliwie bolesna, choć krew jest zbyteczna, niemniej jednak tej żądzy nie można się oprzeć. Tak będzie po wieczność; pragnienie krwi nigdy nie ustąpi. Jest nawet większe niż poprzednio.
Kiedy nie pisałem, kładłem się na szarym brokatowym dywanie, obserwowałem wielkie liście palm i słuchałem głosów z dołu. Louis z całą uprzejmością błagał Jesse, by jeszcze raz opisała mu zjawę Klaudii. A troskliwa Jesse mówiła mu konfidencjonalnie:
— Ależ, Louisie, to nie było naprawdę.
Teraz, po wyjeździe Jesse, Gabriela tęskni; dawniej godzinami spacerowały razem po plaży. Chyba nie zamieniły nawet słowa; ale czy można być tego pewnym?
Gabriela coraz częściej sprawiała mi małe radości. Nosiła luźno rozpuszczone włosy, bo wie, że takie uwielbiam, i zaglądała do mnie nad ranem. Czasem rzuca mi niespokojne, sondujące spojrzenia.
— Chcesz się stąd wynieść, prawda? — pytam z niepokojem.
— Nie — zaprzecza. — Tu mi się podoba. To miejsce mi odpowiada. — Kiedy nie może znaleźć sobie miejsca, udaje się na pobliskie wyspy. Lubi je, ale nie o nich chce mówić. Coś innego leży jej na sercu i raz prawie to wyraziła.
— Powiedz mi… — przerwała.
— Czy ją kochałem? — zapytałem. — To chciałaś wiedzieć? Tak, kochałem ją.
Wciąż nie potrafię wypowiedzieć jej imienia.
Mael wyjeżdża i wraca.
Nie było go tydzień; właśnie wrócił i siedzi na dole, usiłując wciągnąć Khaymana do rozmowy. Khayman fascynuje wszystkich. Pierwsze Plemię. Cała tamta moc. Pomyśleć, że chodził ulicami Troi.
Jego widok jest zawsze zaskakujący, jeśli można tak powiedzieć.
Zadaje sobie wiele trudu, by przybrać ludzki wygląd. W takim klimacie nie jest to łatwe. Gruba odzież zwraca uwagę. Czasem smaruje się ciemną farbą — paloną sieną zmieszaną z niewielką ilością wonnego olejku. Szpecenie takiej urody to czysta zbrodnia; lecz jak inaczej mógłby prześlizgiwać się przez tłum ludzi?
Czasem puka do moich drzwi.
— Czy ty w ogóle wychodzisz? — pyta.
Rzuca okiem na stos kartek obok komputera, na czarne litery: Królowa Potępionych. Stoi, pozwalając mi przesiewać swój umysł w poszukiwaniu wszystkich drobiazgów, na wpół zapomnianych chwil; nie dba o to. Chyba budzę jego zdumienie, ale dlaczego, tego nie potrafię sobie wyobrazić. Czego chce ode mnie? Potem uśmiecham się tym wstrząsająco świątobliwym uśmiechem.
Czasami bierze łódź — czarnego ślizgacza Armanda — i dryfuje w zatoce, leżąc i patrząc w gwiazdy. Raz Gabriela udała się z nim i kusiło mnie, by pokonać tę odległość i podsłuchać ich intymnej rozmowy. Nie zrobiłem tego. Po prostu wydało mi się to nieuczciwe.
Czasami mówi, że obawia się utraty pamięci; że nie zdoła odnaleźć drogi do domu, do nas. Jednak jeśli nawet zdarzało mu się to w przeszłości, to powodem był ból; a teraz przecież czuje się szczęśliwy. Chce, byśmy wiedzieli, jak bardzo jest szczęśliwy z nami wszystkimi.
Wygląda na to, że oni tam na dole osiągnęli porozumienie — że zawsze tu wrócą, bez względu na to, dokąd się udadzą. To będzie dom sabatowy, sanktuarium; nigdy już nie stanie się tym, czym był wcześniej.
Ustalili wiele rzeczy. Nikt nie ma już nikogo stwarzać i nikt nie ma już pisać książek, chociaż oczywiście wiedzą, że właśnie to robię, że wyciągam od nich po cichu co tylko się da i że nie zamierzam zastosować się do żadnych zasad narzuconych mi przez kogokolwiek, jak nie stosowałem się do nich w przeszłości.
Czują ulgę, że Wampir Lestat umarł na kartach gazet, że pogrom na koncercie uległ zapomnieniu. Żadnych udokumentowanych wypadków śmiertelnych, żadnych poważnych uszkodzeń ciała, wszyscy hojnie opłaceni. Kapela otrzymała moją zgodę na wszystko i jest w trasie pod starą nazwą.
Zamieszki — krótka epoka cudów — również poszły w zapomnienie, chociaż raczej nie wyglądało na to, by kiedykolwiek udało się je satysfakcjonująco wyjaśnić.
Tak, żadnych więcej objawień, zakłóceń, interwencji; taka była ich kolektywna przysięga. I uprzejmie prosimy nie zostawiać trupów na widoku.
Wciąż wbijają do głowy roztrzepanemu Danielowi, że nawet w dzikiej, wielkomiejskiej dżungli, takiej jak Miami, trzeba zawsze uprzątnąć resztki posiłku.
Ach, Miami. Znów je słyszę, odległy krzyk tak wielu zdesperowanych ludzi, dudnienie tych wszystkich machin, wielkich i małych. Wcześniej, kiedy leżałem jak kłoda na dywanie, pozwalałem tym odgłosom siebie opływać. Potrafiłem kierować swoją mocą; przesiewać i skupiać, wzmacniać cały chór różnych dźwięków. Jednakże pozbyłem się jej; nie umiałem wykorzystywać jej z przekonaniem, tak jak nie potrafiłem wykorzystać mojej nowej siły.
Uwielbiam bliskość tego miasta. Uwielbiam jego rozlazłość i wspaniałość, rudery hoteli i wielogwiazdkowe drapacze chmur, upalne wiatry, ohydne zepsucie.
Właśnie słuchałem tej nie kończącej się muzyki miasta; tego basowego dudnienia.
— W takim razie dlaczego tam nie popłyniesz?
Mariusz.
Podniosłem głowę znad komputera. Powoli, żeby chociaż troszeczkę go podrażnić, chociaż był najbardziej cierpliwy pośród nieśmiertelnych.
Stał na tarasie oparty o framugę drzwi, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i nogą założoną na nogę. Za nim błyszczały światła miasta. Czy w starożytnym świecie było coś takiego jak ten widok miasta gęstego od wieżowców jarzących się ogniem niczym wąskie ruszty staromodnych kuchenek gazowych?
Włosy miał krótko przycięte. Był ubrany w prosty, niemniej jednak elegancki dwudziestowieczny garnitur: luźna marynarka z szarego jedwabiu i spodnie, a czerwonym akcentem (zawsze bowiem miał na sobie coś czerwonego) był ciemny, cienki golf.
— Chcę, żebyś odłożył książkę i dołączył do nas — powiedział. — Siedzisz tu zamknięty już ponad miesiąc.
— Czasem wychodzę. — Lubiłem na niego patrzeć, podziwiać neonowy błękit jego oczu.
— Jaki jest cel tej książki? Czy zdradzisz mi chociaż tyle?
Nie odpowiedziałem. Naciskał trochę mocniej, chociaż całkiem uprzejmym tonem.
— Te piosenki i autobiografia, to nie dość?
Usiłowałem zrozumieć, dzięki czemu wygląda tak ujmująco. Może to te drobne zmarszczki, które ożywały wokół jego oczu, te kurze łapki, pojawiające się i znikające, kiedy mówił. Widok jego wielkich oczu był niezwykły.
Skierowałem wzrok na monitor. Miałem przed sobą elektroniczny wizerunek jeżyka. Niebawem miałem skończyć. Oni wszyscy o tym wiedzieli. To dlatego z własnej woli podawali tak dużo informacji; pukali, przychodzili, mówili, a potem wychodzili.
— Po co o tym mówić? — spytałem. — Chcę stworzyć zapis tego, co się wydarzyło. Wiedziałeś o tym, kiedy opowiadałeś mi, jak to było z tobą.
— Tak, ale dla kogo jest ten zapis?
Pomyślałem o wszystkich fanach na widowni, o życiu na świeczniku, a potem o tamtych upiornych chwilach u jej boku, kiedy byłem bogiem bez imienia. Nagle zrobiło mi się zimno, mimo pieszczącego ciepła i powiewu idącego od wody. Czy miała rację, nazywając nas samolubnymi i chciwymi, mówiąc, że chęć zachowania świata bez zmian dowodzi egoizmu z naszej strony?
— Znasz odpowiedź na to pytanie — rzekł. Podszedł trochę bliżej i położył rękę na oparciu mojego krzesła.
— To było głupie marzenie, prawda? — To pytanie sprawiało ból. — Nigdy nie dałoby się go zrealizować, nawet gdybyśmy ogłosili ją boginią i słuchali każdego jej rozkazu?
— To było szaleństwo — powiedział. — Powstrzymano by ją; zniszczono.
Milczałem.
— Świat jej nie chciał — dodał. — Oto, czego nie mogła nigdy pojąć.
— Myślę, że jednak wiedziała. Nie było dla niej miejsca, nie było sposobu, by świat uznał jej wartość i by stała się w jego oczach tym, za kogo się uważała. Zrozumiała to, kiedy popatrzyła w twoje oczy i zobaczyła w nich mur, którego nigdy nie mogłaby obalić. Była ostrożna. Wybierała miejscowości tak prymitywne i niezmienione jak ona sama.
— A zatem, znasz odpowiedź na swoje pytania. Dlaczego więc wciąż je zadajesz? Czemu zamykasz się w sobie ze swoim smutkiem?
Nie odpowiedziałem. Znowu ujrzałem jej oczy. „Dlaczego nie możesz we mnie uwierzyć?”
— Przebaczyłeś mi wszystko? — spytałem.
— Nie można cię winić — rzekł. — Ona czekała, słuchała. Wcześniej czy później coś poruszyłoby w niej wolę. Takie niebezpieczeństwo istniało zawsze. Tak naprawdę to, że się obudziła, było zarówno przypadkiem, jak i początkiem. — Westchnął. Znów usłyszałem w jego głosie gorycz, taką jak w pierwsze noce po tamtym, kiedy też był pełen smutku. — Zawsze wiedziałem o niebezpieczeństwie — zamruczał. — Może chciałem wierzyć, że jest boginią. Dopóki się nie obudziła. Dopóki się do mnie nie odezwała. Dopóki się nie uśmiechnęła.
Znów był nieobecny. Myślał o tamtej chwili, zanim runął lód i przyszpilił go bezbronnego na tak długo. Odsunął się powoli, z wahaniem, a potem wyszedł na taras i spojrzał na plażę. Jakże swobodnie się poruszał. Czy starożytni tak samo opierali łokcie na kamiennej balustradzie?
Wyszedłem za nim. Patrzyłem na drugi brzeg wielkiej wodnej przepaści, na rozmigotane odbicie miejskiego horyzontu.
— Czy wiesz, jak to jest, nie nosić tamtego ciężaru? — szepnął. — Po raz pierwszy wiedzieć, że jestem wolny?
Nie odpowiedziałem. Bez wątpienia dzieliłem jego odczucia. Niemniej jednak lękałem się o niego, lękałem się, że być może tam była jego kotwica, jak Wielka Rodzina była kotwicą Maharet.
— Nie — odpowiedział szybko, potrząsając głową. — To jest jak cofnięcie klątwy. Budzę się i myślę, że muszę zejść na dół do sanktuarium, muszę zapalić kadzidło, przynieść kwiaty, muszę stanąć przed nimi i mówić do nich, muszę starać się ich pocieszyć, jeśli cierpią. Potem zdaję sobie sprawę, że to już się skończyło. Mogę iść, dokąd chcę, i robić, co chcę. — Przerwał, zamyślił się, znów popatrzył na światła. — A co z tobą? Czemu ty nie możesz iść, dokąd chcesz? Chciałbym cię zrozumieć.
— Rozumiesz. Zawsze rozumiałeś. — Wzruszyłem ramionami.
— Płoniesz niezadowoleniem. A my nie możemy cię pocieszyć. Potrzeba ci ich miłości. — Wskazał nieznacznym gestem na miasto.
— Pocieszacie mnie — odparłem. — Wszyscy. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym was opuścić, w każdym razie nie na długo. Ale wiesz, kiedy byłem na tamtej scenie w San Francisco… — Nie skończyłem. Po co miałbym o tym mówić. To było spełnienie moich największych marzeń, dopóki nie porwała mnie wielka trąba powietrzna.
— Mimo że nigdy ci nie wierzyli? — spytał. — Myśleli, że jesteś zręcznym estradowcem? Magnesem dla tłumów, jak to mówią?
— Znali moje imię! — odparłem. — To mój głos słyszeli. To mnie widzieli nad światłami rampy.
— Tak więc to po to ta książka, „Królowa potępionych” — pokiwał głową.
Nie odpowiedziałem.
— Zejdź do nas. Pozwól nam dotrzymać ci towarzystwa. Opowiedz nam, co się wydarzyło.
— Widzieliście, co się wydarzyło.
Poczułem jego lekkie zmieszanie, ciekawość, której nie chciał okazać. Nadal mi się przyglądał.
Pomyślałem o Gabrieli, o tym, jak chciała zadać mi pytanie i ugryzła się w język. Wtedy zrozumiałem. Co za głupiec ze mnie, że nie pojąłem tego wcześniej. Chcieli wiedzieć, jakie moce mi przekazała; chcieli wiedzieć, w jakim stopniu jej krew wpłynęła na mnie. A ja trzymałem te sekrety dla siebie, wraz z obrazem trupów rozrzuconych po świątyni Azima, wraz ze wspomnieniem ekstazy towarzyszącej mordowaniu każdego człowieka, który stanął na mojej drodze. A temu wszystkiemu towarzyszyło jeszcze jedno straszne wspomnienie: chwila jej śmierci, kiedy nie użyłem otrzymanej mocy, aby jej pomóc!
Powróciły obsesyjne pytania. Czy widziała mnie leżącego tuż koło niej? Czy wiedziała o tym, że nie przyszedłem jej z pomocą? Czy też jej dusza uleciała, kiedy spadł pierwszy cios?
Mariusz przeniósł wzrok ponad wodę, na łódeczki mknące do portu. Myślał o tym, jak wiele wieków zabrało mu zdobycie posiadanych mocy. Sama transfuzja krwi nie wystarczyła. Dopiero po tysiącu lat potrafił unieść się ku chmurom, jakby był jedną z nich, bez więzów i obaw. Myślał o tym, jak bardzo nieśmiertelni różnią się między sobą; o tym, że żaden z nich nie wie, jaka moc tkwi w drugim, i być może żaden nie wie, jaka moc tkwi w nim samym.
Był bardzo uprzejmy, ale jeszcze nie mogłem zaufać ani jemu, ani nikomu innemu.
— Słuchaj — powiedziałem. — Pozwól mi jeszcze na trochę żałoby. Pozwól mi na tworzenie mrocznych obrazów i zapisywanie słów dla przyjaciół. Później zjawię się między wami, przyłączę się do was i może zastosuję się do zasad. Przynajmniej do niektórych, kto wie? A co zrobicie, jeśli się nie zastosuję, i czy nie pytałem cię już o to wcześniej?
— Istny potwór z ciebie! — szepnął wyraźnie zaskoczony. — Przywodzisz mi na myśl Aleksandra Wielkiego z tej starej anegdotki. Zapłakiwał się, kiedy zabrakło mu krajów do podbijania. Zapłaczesz się, kiedy nie będzie zasad, które mógłbyś łamać?
— Ach, przecież zawsze są jakieś zasady.
Roześmiał się pod nosem.
— Spal tę książkę.
— Nie.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, a potem uściskałem go, ciepło i mocno. Uśmiechnąłem się. Nie wiedziałem, dlaczego to zrobiłem. Był taki cierpliwy i szczery i zaszła w nim jakaś głęboka zmiana, podobnie jak w nas wszystkich. Było w nim jednak — jak i we mnie — coś mrocznego i bolesnego.
Miało to związek z całą walką dobra ze złem, którą pojmował dokładnie tak samo jak ja. To on przed laty nauczył mnie kryteriów. To on powiedział, że po wieczność musimy walczyć z tymi pytaniami i że proste rozwiązanie nie może nas usatysfakcjonować.
Uściskałem go też dlatego, że go kochałem, chciałem być blisko niego i nie chciałem go teraz opuszczać, złego na mnie lub zawiedzionego.
— Będziesz się trzymał zasad, prawda? — zapytał nagle. Groźba zmieszała się z sarkazmem, a może też z odrobiną uczucia.
— Oczywiście! — Znów wzruszyłem ramionami. — Przypomnij mi je jednak, bo zapomniałem. Och, nie tworzymy nowych wampirów, nie oddalamy się bez zawiadomienia, sprzątamy ofiary po wyssaniu im krwi.
— Jesteś czartem, Lestacie, masz pojęcie? Jesteś łobuzem.
— Pozwól, że zadam ci pytanie — powiedziałem. Zwinąłem dłoń w pięść i lekko stuknąłem go w ramię. — Ten twój obraz, „Kuszenie Amadeo”, ten z krypty Talamaski…
— Tak?
— Nie chciałbyś go odzyskać?
— Na bogów, nie. To straszna rzecz, naprawdę. Mój czarny okres, można by rzec. Ale chciałbym, żeby wyciągnęli go z tej cholernej piwnicy. Wiesz, do frontowego holu. Do jakiegoś przyzwoitego miejsca.
Roześmiałem się, a on nagle spoważniał. Stał się podejrzliwy.
— Lestacie! — rzekł ostro.
— Tak, Mariuszu.
— Zostawisz Talamaskę w spokoju!
— Oczywiście! — Kolejne wzruszenie ramionami. Kolejny uśmiech. Czemu nie?
— Mówię poważnie, Lestacie. Najpoważniej. Nie wsadzaj nosa w sprawy Talamaski. Rozumiemy się, prawda?
— Mariuszu, ciebie niesłychanie łatwo zrozumieć. Słyszałeś? Zegar wybija północ. O tej porze zawsze udaję się na małą przechadzkę po Nocnej Wyspie. Masz ochotę się dołączyć?
Nie czekałem na odpowiedź. Wychodząc, usłyszałem jedno z tych jego uroczych, wyrozumiałych westchnień.
Północ. Nocna Wyspa śpiewała. Szedłem zatłoczoną galerią. Dżinsowa kurtka, biały podkoszulek, połowa twarzy zakryta wielkimi ciemnymi okularami, dłonie wsunięte w kieszenie dżinsów. Przypatrywałem się zachłannym tłumom wpadającym przez otwarte drzwi, bacznie obserwującym stosy lśniących toreb, jedwabne koszule w plastikowych opakowaniach, szczupłego, czarnego manekina w norkach.
Obok rozmigotanej fontanny, wśród tańczących pióropuszy miriadów kropli, przysiadła na ławce skulona staruszka trzymająca w drżącej ręce dymiący kubeczek kawy. Trudno jej było podnieść go do ust; gdy się uśmiechnąłem, przechodząc obok niej, powiedziała trzęsącym się głosem:
— Kiedy jesteś stary, wcale nie potrzebujesz snu.
Z baru rozbrzmiewała cicha, przyciągająca muzyka. Młode byczki wałęsały się po wypożyczalni wideo; znów żądza krwi! Ochrypły hałas i migotania wypożyczalni ustały, kiedy odwróciłem głowę. Przez drzwi francuskiej restauracji dostrzegłem szybki, uwodzicielski ruch kobiety unoszącej kieliszek szampana i usłyszałem stłumiony wybuch śmiechu. Kino było pełne czarno-białych gigantów mówiących po francusku.
Minęła mnie młoda kobieta; ciemna karnacja, rozłożyste biodra, lekko wydęte usta. Żądza, krwi była coraz silniejsza. Poszedłem dalej, zapędzając ją do klatki. Nie potrzebujesz krwi — powiedziałem sobie w myślach. — Jesteś teraz tak silny jak starsi. — Wciąż ją czułem. Usiadła na kamiennej ławce, nagie kolana sterczały z ciasnej, krótkiej sukienki. Utkwiła we mnie oczy.
Och, Mariusz miał rację, miał rację we wszystkim. Płonąłem niezadowoleniem, płonąłem samotnością. Chciałem poderwać kobietę z tej ławki, wykrzyknąć: „Wiesz, kim jestem?!” Nie, nie myśl o tym, nie wywabiaj jej stąd, nie rób tego, nie zabieraj jej na biały piasek, daleko poza światła galerii, gdzie skały są niebezpieczne i fale rozbijają się gwałtownie w zatoczce.
Myślałem o tym, co ona powiedziała o nas, o naszym egoizmie, naszej chciwości! Poczułem smak krwi na języku. Ktoś niedługo umrze, jeśli będę się ociągał…
Koniec korytarza. Włożyłem klucz w stalowe drzwi między sklepem z chińskimi dywanami wyrabianymi przez małe dziewczynki a trafiką, której właściciel spał wśród holenderskich fajek, zasłoniwszy twarz gazetą.
Milczącym korytarzem ruszyłem prosto w trzewia willi. Jedno z nich grało na fortepianie. Słuchałem przez długą chwilę. Pandora. Muzyka jak zawsze miała mroczny, słodki posmak, ale był to nie kończący się początek — temat wiecznie sięgał zwieńczenia, które nigdy nie następowało.
Wszedłem na górę do salonu. Ach, można było zgadnąć, że to dom wampirów; któż inny mieszkałby przy świetle gwiazd i w blasku z rzadka rozstawionych świec? Świetność marmurów i aksamitów, a za oknem nigdy nie gasnąca łuna Miami.
Armand nadal grał w szachy z Khaymanem i przegrywał. Daniel leżał ze słuchawkami na uszach i słuchał Bacha, od czasu do czasu spoglądając na czarno-białą szachownicę, by ocenić sytuację.
Na tarasie stała Gabriela, patrzyła w wodę, zatknąwszy kciuki w tylne kieszenie spodni. Była samotna. Podszedłem do niej, ucałowałem w policzek i popatrzyłem w oczy; a kiedy w końcu zdobyłem jej niechętny uśmiech, który był mi tak potrzebny, odwróciłem się i wolno wróciłem do środka.
Mariusz w czarnym skórzanym fotelu czytał gazetę, składając ją niczym dżentelmen w prywatnym klubie.
— Louis wyjechał — powiedział, nie podnosząc wzroku znad gazety.
— Co to znaczy „wyjechał”? — spytałem.
— Do Nowego Orleanu — rzekł Armand wpatrzony w szachownicę. — Do twojego dawnego mieszkania, tego, w którym Jesse widziała Klaudię.
— Samolot czeka — rzucił Mariusz, nadal zatopiony w gazecie.
— Mój kierowca może podwieźć cię na lotnisko — dopowiedział Armand, wciąż skupiony na grze.
— O co wam chodzi? Skąd ta wasza chęć do pomocy? Czemu miałbym lecieć po Louisa?
— Sądzę, że powinieneś ściągnąć go z powrotem — powiedział Mariusz. — Nie powinien przebywać w tym starym mieszkaniu w Nowym Orleanie.
— Mógłbyś się ruszyć i coś zrobić — powiedział Armand. — Zbyt długo już tutaj tkwisz.
— Ach, rozumiem, co za sabat się tu szykuje: rady ze wszystkich stron i wszyscy obserwują się nawzajem kątem oka. A czemu pozwoliliście Louisowi lecieć do Nowego Orleanu? Nie mogliście go zatrzymać?
W Nowym Orleanie wylądowałem o drugiej. Limuzynę zostawiłem na Jackson Square.
Jakie to wszystko było czyste; nowe kocie łby i łańcuchy na bramie, wyobraźcie sobie, żeby pijaczki nie mogły spać na skwerku, jak robiły to dwieście lat temu. Turyści tłoczyli się na Cafe du Monde, gdzie mieściły się nadbrzeżne tawerny. urocze, niespokojne lokale, w których nie dało się nie zapolować, a kobiety dorównywały twardością mężczyznom.
Strasznie mi się tam teraz podobało i chyba zawsze tak będzie. Barwy jakoś się zachowały i nawet w tym przeklętym zimnym styczniu czuło się niezmienną atmosferę tropików. Miało to jakiś dziwny związek z płaskimi ulicami, niskimi budynkami, zawsze ruchomym niebem i pochyłymi dachami lśniącymi teraz od kropel lodowatego deszczu.
Z wolna oddaliłem się od rzeki, pozwalając wspomnieniom unieść się z chodników; słuchałem ciężkiej, metalicznej muzyki z Rue Bourbon, a potem zawróciłem w spokojny, wilgotny mrok Rue Royale. Ile razy szedłem tą drogą, wracając znad nadbrzeży, opery czy teatru, ile razy zatrzymywałem się dokładnie w tym miejscu, żeby wsunąć klucz w bramę powozową? Ach, ten dom. w którym przeżyłem okres równy ludzkiemu życiu, dom, w którym dwa razy mało nie umarłem.
Ktoś był na górze, w moim starym mieszkaniu. Stąpał lekko, a jednak słyszałem trzask klepek. Parterowy sklepik był czysty i ciemny. Za zakratowanymi oknami jak zawsze porcelanowe figurynki, lalki, koronkowe wachlarze. Podniosłem wzrok ku balkonowi z kutą w żelazie balustradą; wyobraziłem sobie tam Klaudię, unoszącą się na palcach, patrzącą na mnie i zaciskającą małe palce na poręczy. Złote włosy opadają na ramiona, pyszni się długa, fioletowa szarfa. Moja nieśmiertelna sześcioletnia piękność. „Lestacie, gdzie się podziewałeś?” To właśnie robił, nieprawdaż? Wyobrażał sobie takie rzeczy.
W ciszy słychać było tylko włączone telewizory za zielonymi okiennicami i starymi ścianami zarosłymi bluszczem, głosy zachrypłe od bourbona: zażartą kłótnię mężczyzny i kobiety w głębi domu po drugiej stronie ulicy.
W pobliżu nie było nikogo; tylko świecące bruki, zamknięte sklepy i wielkie niezgrabne samochody stojące przy krawężniku. Deszcz padał bez końca na skośne dachy.
Nikogo, kto by mnie ujrzał, jak cofam się, a potem jednym kocim susem, w starym stylu, sięgam balkonu i spadam cicho na deski. Zerknąłem przez brudne szyby francuskich drzwi.
Pustka, podrapane ściany, takie, jakie zostawiła Jesse. Okno zabite deską, jakby ktoś kiedyś usiłował się włamać i został przyłapany; woń spalonego drewna zachowana przez te wszystkie lata.
Cicho oderwałem deskę, ale po drugiej stronie był zamek. Czy użyć nowej mocy? Czy zdołam go otworzyć? Czemu myśl o niej, myśl, że w tamtym ostatnim krótkim momencie mogłem jej pomóc, sprawiała mi tyle bólu; myśl, iż mogłem pomóc głowie i ciału zejść się razem, chociaż zamierzała mnie unicestwić, chociaż nie wezwała mojego imienia.
Popatrzyłem na mały zamek. Obróć się, otwórz — rozkazałem w myślach. Drobny spazm w mózgu. Stare drzwi wyskoczyły z wypaczonej ościeżnicy, zawiasy jęknęły, jakby wessane od środka.
Był w korytarzu, patrzył przez drzwi pokoju Klaudii.
Kurtkę miał być może trochę krótszą, mniej obszerną niż tamte stare surduty, ale tak bardzo przypominał siebie z poprzedniego stulecia, że mój ból pogłębił się nieznośnie. Przez chwilę nie mogłem się ruszyć. Równie dobrze on mógł być duchem. Miał długie, czarne włosy, gęste i rozwichrzone, jak zawsze w dawnych czasach, a zielone oczy były pełne melancholijnej zadumy.
To idealne dopasowanie do starego kontekstu z pewnością nie było zamierzone. Niemniej jednak był duchem. Był w tym mieszkaniu, w którym Jesse się wystraszyła, w którym pochwyciła starą lodowatą atmosferę na zawsze obecną w mojej pamięci.
Tutaj stuknęło sześćdziesiąt lat piekielnej rodzince. Sześćdziesiąt lat życia Louisa, Klaudii i Lestata.
Czy gdybym się postarał, usłyszałbym klawesyn? — Klaudia gra swojego Haydna, ptaki śpiewają, ponieważ ten dźwięk zawsze je podniecał, a muzyka wibruje w kryształowych wisiorkach zwisających z malowanych abażurów olejnych lamp i w przeszkadzajkach wiszących przy tylnym wyjściu przed kręconymi żelaznymi schodami.
Klaudia. Twarz z medalionu lub z portreciku na porcelanie trzymanego razem z puklem włosów w szufladzie. Jakże nienawidziłaby tego wizerunku, tak niemiłego wizerunku. Klaudia, która zatopiła mi nóż w sercu, obróciła go i patrzyła, jak krew ścieka mi po koszuli. „Umrzyj, ojcze. Położę cię do twojej trumny”.
„Najpierw zabiję ciebie, mój książę”.
Ujrzałem małe śmiertelne dziecko leżące w brudnych pieluchach; poczułem woń choroby. Ujrzałem czarnooką królową, nieruchomą na tronie. Całowałem obie te Śpiące Królewny! „Klaudio, Klaudio, obudź się, Klaudio… Tak jest, kochanie, musisz pić, żeby wyzdrowieć”.
„Akaszo!”
Ktoś mną potrząsał.
— Lestacie — usłyszałem.
Zamęt.
— Ach, Louisie, wybacz mi. — Czarny, zaniedbany korytarz. Zadygotałem. — Jestem tu, bo bardzo martwiłem się… o ciebie.
— Niepotrzebnie — rzekł taktownie. — To była tylko mała pielgrzymka, którą musiałem odbyć.
Pogładziłem go po twarzy, jakże ciepłej od krwi ofiary.
— Jej tutaj nie ma, Louisie — powiedziałem. — Jesse się myliła.
— Tak, na to wygląda.
— My żyjemy wiecznie, ale oni nie powracają.
Przyglądał mi się przez długą chwilę, po czym skinął głową.
— Chodź — powiedział.
Poszliśmy długim korytarzem; nie, nie podobało mi się to wszystko, chciałem stamtąd wyjść. Było to nawiedzone miejsce, ale prawdziwe nawiedzenie to nie zagrożenie przez duchy. To groźba, która wysnuwa się z naszej pamięci. Tu był mój pokój, mój pokój.
Siłował się z tylnymi drzwiami, starając się poruszyć stare, zniszczone przez wilgoć skrzydło. Gestem wskazałem mu, żeby wyszedł na werandę, i wtedy pchnąłem je z całej siły. Wypaczyły się.
Jakim smutkiem napawał widok zarośniętego dziedzińca, zrujnowanej fontanny, sypiącej się starej, ceglanej kuchni i cegieł zamieniających się z powrotem w ziemię.
— Jeśli chcesz, doprowadzę to wszystko do porządku, żebyś był zadowolony — powiedziałem mu. — Wiesz, żeby było jak przedtem.
— Teraz to nieważne — odparł. — Przejdziesz się ze mną trochę?
Oddaliliśmy się krytą drogą dla powozów. Gdy się obejrzałem, ujrzałem ją stojącą w białej sukience z niebieską szarfą. Nie patrzyła na mnie. Myślała, że jestem martwy, owinięty w prześcieradła, które Louis wcisnął do powozu. Zabierała moje szczątki, by mnie pochować, ale wciąż tam stała i nasze oczy się spotkały.
Poczułem jego szarpnięcie.
— Nie powinniśmy być tu dłużej.
Zamknął porządnie bramę; a potem bardzo powoli jeszcze raz przesunął wzrokiem po oknach, balkonach i wysokich okienkach poddasza. Czy żegnał się z tym wszystkim? Może nie.
Ruszyliśmy razem Rue Ste. Annę, oddalając się od rzeki. Szliśmy w milczeniu, jak zdarzało się nam wiele razy przedtem. Zimno szczypało go trochę w dłonie. Nie lubił wkładać ich do kieszeni, jak robili to współcześni mężczyźni. Uważał to za nieeleganckie.
Deszcz przeszedł w mżawkę.
— Wystraszyłeś mnie trochę — powiedział w końcu. — Kiedy zobaczyłem cię w korytarzu, wydałeś mi się nierealny, a kiedy zawołałem po imieniu, nie odpowiedziałeś.
— Dokąd idziemy? — spytałem. Zapiąłem kurtkę, nie dlatego, że czułem zimno, ale dlatego, że lubiłem czuć ciepło.
— Jeszcze w jedno miejsce, a potem gdzie sobie życzysz. Chyba z powrotem do domu sabatowego. Nie mamy wiele czasu. A może zostawiłbyś mnie, żebym pobłąkał się swoimi ścieżkami? Wrócę za kilka nocy.
— Nie moglibyśmy powłóczyć się razem?
— Oczywiście — rzekł skwapliwie.
Czego, na Boga, chciałem? Spacerowaliśmy, patrząc na stare werandy i solidne okiennice, na ściany, z których odpadał tynk. Minęliśmy upiorne światła Rue Bourbon, a potem zobaczyłem w oddali grube, bielone mury cmentarza pod wezwaniem św. Ludwika.
Czego ja chciałem? Czemu moja dusza była wciąż obolała, podczas gdy wszyscy osiągnęli jakąś równowagę? Nawet Louis; a przecież mieliśmy siebie nawzajem, jak powiedział Mariusz.
Byłem szczęśliwy, idąc z nim tymi starymi ulicami; ale czemu mi to nie wystarczało?
Jeszcze jedna brama do otwarcia. Przyglądałem się, jak wyłamuje zamek palcami, a potem weszliśmy do małego miasta białych grobów ze szpiczastymi daszkami, urnami, marmurowymi wejściami i wysoką trawą chrzęszczącą pod stopami. Deszcz dodawał blasku każdej płaszczyźnie, a światła miasta wydobywały perłowy połysk z chmur wędrujących cicho nad naszymi głowami.
Próbowałem dojrzeć gwiazdy, ale mi się nie udało. Kiedy opuściłem wzrok, zobaczyłem Klaudię; poczułem dotyk jej ręki.
Znów spojrzałem na Louisa i gdy zobaczyłem, że jego oczy toną w dalekich, zamglonych światłach, zwinąłem się z bólu. Pogładziłem go po twarzy. Był taki wspaniały.
— Błogosławiona ciemność! — powiedziałem nagle. — Błogosławiona ciemność znów przybyła.
— Tak — rzekł smutno — i panujemy w niej jak zawsze.
Czy to nie mogłoby wystarczyć?
Wziął mnie za rękę — jaka teraz była w dotyku? — i poprowadził wąskim przejściem między najstarszymi, najczcigodniejszymi grobowcami; ich dzieje sięgały najstarszych czasów, kiedy to razem włóczyliśmy się po bagnach i żywiliśmy się krwią robotników portowych i rzezimieszków.
Jego grób. Zdałem sobie sprawę, że patrzę na jego nazwisko wyryte w marmurze wielkimi, staromodnie pochylonymi literami.
Wsparł się o inny grobowiec, jedną ze świątynek podobną do jego, z kolumnami wspierającymi okap dachu.
— Chciałem tylko jeszcze raz go zobaczyć — powiedział. Dotknął palcem liter.
Poblakły trochę od deszczów i słońca, ale kurz i brud uwydatniły je, zaciemniając każdą literę i cyfrę. Czy myślał o tym, jaki był świat w tamtych latach?
Ja myślałem o jej marzeniach, jej ogrodzie pokoju, w którym kwiaty wyrastałyby z ziemi przesiąkniętej krwią.
— Możemy wracać do domu — rzekł.
Dom. Uśmiechnąłem się. Dotknąłem grobów po obu moich bokach, popatrzyłem na łagodną poświatę miasta na zmierzwionych chmurach.
— Nie zamierzasz nas opuścić, prawda? — zapytał nagle głosem pełnym niepokoju.
— Nie — powiedziałem. Żałowałem, że nie mogę powiedzieć o wszystkich rzeczach, które były w książce. — Wiesz, byliśmy kochankami, ona i ja, tak prawdziwymi, jak najprawdziwsi śmiertelni kochankowie.
— Oczywiście, że wiem.
Uśmiechnąłem się. Pocałowałem go nagle, poruszony jego ciepłem, łagodną miękkością jego prawie ludzkiej skóry. Boże, jakże nie cierpiałem bieli swoich palców, które mogłyby skruszyć go bez żadnego wysiłku. Ciekawe, czy to wyczuwał. Tak wiele chciałem mu powiedzieć, o tak wiele chciałem go zapytać, ale nie potrafiłem znaleźć odpowiednich słów ani zacząć rozmowy. On zawsze miał tak wiele pytań, a teraz znał odpowiedzi, być może lepiej, niż kiedykolwiek pragnął. Jaki wpływ miały na jego duszę? Wpatrywałem się w niego. Jaki był doskonały, gdy stał tak, oczekując uprzejmie i cierpliwie. Nagle wypaliłem jak głupiec:
— Kochasz mnie?
Uśmiechnął się. Och, serce pękało na widok jego twarzy, która nagle złagodniała i rozjaśniła się w uśmiechu.
— Tak.
— Masz ochotę na małą eskapadę? — Serce nagle zaczęło mi walić. To byłoby wspaniałe, gdybyśmy… — Masz ochotę złamać nowe zasady?
— O co ci chodzi? — szepnął.
Zacząłem się po cichu gorączkowo śmiać. Co to było za cudowne uczucie — śmiać się i obserwować subtelne zmiany na jego obliczu. Naprawdę się zmartwił. A ja nie wiedziałem, czy mi się to uda bez niej. A co, jeśli runę jak Ikar?…
— Och, rusz się, Louisie — powiedziałem. — To tylko mała eskapada. Obiecuję, tym razem żadnych planów co do cywilizacji zachodniej ani nawet zwracania uwagi dwóch milionów fanów muzyki rockowej. Myślę o czymś naprawdę skromnym. Czymś, hm… trochę psotnym. I całkiem eleganckim. Przecież przez ostatnie dwa miesiące byłem okropnie grzeczny, nieprawdaż?
— O czym ty mówisz?
— Jesteś ze mną czy nie?
Znów lekko potrząsnął głową, ale to nie było „nie”. Zastanawiał się, przeczesując palcami włosy. Jakie piękne, czarne włosy. To one właśnie zwróciły moją uwagę; a może to były jego zielone oczy? Nie, mylę się; to był wyraz twarzy: namiętność, niewinność i delikatność sumienia. To mnie po prostu wzięło!
— Kiedy rozpoczyna się ta mała eskapada?
— W tej chwili — powiedziałem. — Masz cztery sekundy na podjęcie decyzji.
— Lestacie, jest prawie świt.
— Tutaj jest prawie świt.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Louisie, oddaj się w moje ręce. Słuchaj, jeśli mi się to nie uda, nie stanie ci się krzywda. No, nie tak straszna. Wchodzisz w to? Decyduj się. Chcę wyruszyć.
Nie odzywał się ani słowem. Patrzył na mnie tak, że ledwo mogłem ustać w miejscu.
— Tak czy nie?
— Pewnie będę tego żałował, ale…
— W takim razie zgoda. — Zacisnąłem mocno dłonie na jego ramionach i podniosłem go w górę. Patrzył na mnie osłupiały. Zrobiłem to tak, jakby nic nie ważył. Postawiłem go na ziemi.
— Mon Dieu — wyszeptał.
Na co miałem czekać? Gdybym tego nie wypróbował, nigdy bym się nie dowiedział. Powrócił mroczny, tępy ból; wspomnienie jej, nas wznoszących się razem. Pozwoliłem tamtej chwili odpłynąć. Objąłem go w pasie. Teraz w górę — wydałem rozkaz w myślach. Podniosłem prawą rękę, ale to było niepotrzebne. Wspinaliśmy się w górę szybciej niż wiatr.
Cmentarz wirował w dole, drobna rozciągnięta miniatura samego siebie z małymi plamkami bieli rozrzuconymi pod ciemnymi drzewami.
Słyszałem, jak zachłysnął się ze zdumienia.
— Lestacie!
— Obejmij mnie mocno za szyję — powiedziałem. — Oczywiście lecimy na zachód, a potem na północ, mamy do przebycia bardzo długą drogę i może gdzieś się zatrzymamy. Tam, dokąd zmierzamy, słońce nie zajdzie przez jakiś czas.
Wiatr był lodowato zimny. Powinienem był przewidzieć, że Louis będzie z tego powodu cierpieć, ale nic po sobie nie pokazał. Wpatrywał się w górę, kiedy przeszywaliśmy wielkie pokłady chmur jak śnieżne mgły.
Kiedy ujrzałem gwiazdy, poczułem, jak przytulił się do mnie mocniej. Jego twarz była idealnie gładka i rozanielona. Jeśli nawet łkał, to wiatr unosił jego głos. Wszelki strach, jaki uprzednio czuł, przepadł bez śladu. Był całkiem zagubiony; otaczała nas kopuła niebios, a księżyc w pełni świecił na nieskończone, gęstniejące równiny bieli poniżej.
Nie było potrzeby mówić mu, co ma obserwować lub co zapamiętywać. Zawsze to wiedział. Całe lata temu, kiedy zastosowałem wobec niego mroczne czary, nie musiałem mu niczego mówić; sam rozsmakowywał się w najdrobniejszych szczegółach. A później twierdził, iż zaniechałem roli przewodnika. Czyżby nie wiedział, że było to niepotrzebne?
Teraz dryfowałem, mentalnie i fizycznie; czując go przytulonego, lecz pozbawionego ciężaru, jedynie jego czystą istotę, Louisa należącego do mnie i będącego ze mną. Żadnego ciężaru. Drobną częścią umysłu ustalałem kurs, tak jak ona mnie uczyła, i przy okazji wspominałem wiele rzeczy; na przykład nasze pierwsze spotkanie w nowoorleańskiej tawernie. Był wtedy pijany i kłótliwy. Wywabiłem go na dwór. W ostatniej chwili, kiedy osuwał mi się w ramiona, zamykając oczy, rzekł:
— Kim jesteś?!
Wiedziałem, że wrócę po niego przed zachodem słońca, że znajdę go, choćbym miał przeszukać całe miasto, chociaż zostawiłem go na wpół martwego na ulicznym bruku. Musiałem go mieć, musiałem. Tak samo jak musiałem mieć wszystko, czego zapragnąłem, i musiałem zrobić wszystko, co chciałem. Na tym polegał mój problem i nic, czego dzięki niej zaznałem — ani cierpienia, ani moc, ani groza — nie mogło tego zmienić.
Cztery mile do Londynu.
Godzina do zachodu słońca. Leżeliśmy na trawie, w chłodnym mroku pod dębem. Z wielkiej rezydencji w środku parku dochodziło słabe światło. Małe, głęboko osadzone gomółkowe okna wydawały się zatrzymywać wszystko w środku. Było tam przytulnie i zachęcająco. Półki zastawione książkami, migotanie ognia w wielu kominkach, dym buchający w zamgloną ciemność.
Od czasu do czasu jakiś samochód przesuwał się krętą drogą za bramą frontową. Reflektory muskały królewską fasadę starego budynku, odsłaniając gargulce, ciężkie luki nad oknami i lśniące kołatki na masywnych drzwiach wejściowych. Zawsze lubiłem te stare, europejskie domiszcza, zajmujące z bliska cały widnokrąg; nic dziwnego, że zapraszają duchy umarłych do powrotu.
Louis usiadł, rozejrzał się wkoło, a potem z pośpiechem otrzepał kurtkę z trawy. Spał wiele godzin na piersi wiatru, można by rzec, w miejscach, gdzie odpoczywałem, czekając na obrót Ziemi.
— Gdzie jesteśmy? — szepnął z lekką nutką niepokoju.
— Macierzysty Dom Talamaski pod Londynem — rzekłem. Leżałem na plecach, z rękami pod głową. Światła na strychu. Światła w salonach na pierwszym piętrze. Zastanawiałem się, co będzie największą frajdą?
— Co my tu robimy?
— To eskapada, mówiłem ci.
— Zaczekał. Chyba nie zamierzasz tam wchodzić.
— Nie? Oni mają w piwnicy dziennik Klaudii i obraz Mariusza. Wiesz o tym, prawda? Jesse wam opowiedziała.
— Co zamierzasz? Włamać się i grzebać w piwnicy, aż znajdziesz, czego chcesz?
— Przecież to żadna frajda, no nie? — roześmiałem się. — Raczej jakaś ponura harówka. Poza tym tak naprawdę nie chcę tego dziennika. Niech go sobie mają. Należał do Klaudii. Chcę porozmawiać z Dawidem Talbotem, ich przywódcą. Wiesz, to jedyni śmiertelni na świecie, którzy naprawdę w nas wierzą.
Ból ukąsił mnie od wewnątrz. Nie zwracaj na niego uwagi. Zaczyna się ubaw.
Przez chwilę Louis był tak wstrząśnięty, że nie mógł odpowiedzieć. To było cudowniejsze, niż sobie wyobrażałem.
— Chyba nie mówisz poważnie — powiedział. Z każdym słowem był coraz bardziej oburzony. — Lestacie, zostaw tych ludzi w spokoju. Oni uważają Jesse za umarłą. Dostali list od jej krewniaczki.
— Tak, oczywiście. Nie będę zmieniał ich poglądów co do tej ponurej sprawy. Czemu miałbym to robić? Ten człowiek, który przyszedł na koncert… Dawid Talbot, ten starszy z nich… on mnie fascynuje. Chciałbym się dowiedzieć… Ale po co o tym mówić. Czas zajrzeć do niego i się przekonać.
— Lestacie!
— Louisie! — Przedrzeźniałem jego ton. Wstałem i pociągnąłem go za rękę, nie dlatego że potrzebował pomocy, ale dlatego że przeszywał mnie płomiennym wzrokiem, opierał mi się i próbował znaleźć sposób, by mnie kontrolować, co było po prostu stratą czasu.
— Lestacie, Mariusz wpadnie w szał, kiedy się o tym dowie! — rzekł z całą szczerością. Rysy mu się wyostrzyły, a ciemnozielone, przenikliwe oczy gorzały cudownym ogniem. — Kardynalna zasada brzmi…
— Louisie, dzięki tobie cała ta sprawa nabiera nieodpartego uroku! — powiedziałem.
Wziął mnie za ramię.
— Co z Maharet? To byli przyjaciele Jesse!
— A co ona może mi takiego zrobić? Pośle Mekare, żeby rozbiła mi głowę jak skorupkę jajka!
— Jesteś naprawdę nie do wytrzymania! — powiedział. — Czy niczego się nie nauczyłeś?!
— Idziesz ze mną czy nie?
— Nie wejdziesz do tego domu!
— Widzisz tamto okno? — Objąłem go w pasie, aby nie mógł się ode mnie uwolnić. — W tym pokoju jest Dawid Talbot. Pisał w swoim dzienniku przez jakąś godzinę. Jest bardzo zaniepokojony. Nie rozumie, co się z nami stało. Wie, że zaszło coś dziwnego, ale nigdy nie zdoła dociec prawdy. A my wejdziemy do jego sypialni przez małe okienko po lewej stronie.
Zaprotestował tylko raz, bardzo słabo, a ja już skupiałem się na oknie, starając się wyobrazić sobie zamek. Ile metrów miałem do pokonania? Poczułem znany spazm i zobaczyłem, jak tam wysoko otwiera się prostokącik gomółkowego szkła. Louis też to ujrzał i wtedy wzmocniłem uścisk i poderwałem się w górę. W jednej chwili byliśmy w środku. Mała komnatka w elżbietańskim stylu z ciemną boazerią, przyjemnymi stylowymi meblami i ogniem wesoło buzującym na kominku.
Louis był wściekły. Przeszywał mnie wzrokiem, poprawiając strój krótkimi gestami wyrażającymi furię. Podobał mi się ten pokój. Książki Dawida Talbota; jego łóżko.
A sam gospodarz wpatrywał się w nas przez na wpół uchylone drzwi gabinetu. Siedział tam w świetle lampki z zielonym abażurem stojącej na biurku. Miał na sobie dobrze skrojoną bonżurkę z szarego jedwabiu, przewiązaną w pasie. W dłoni trzymał pióro. Był tak nieruchomy jak leśne stworzenie czujące drapieżnika i zamierzające nieuchronnie rzucić się do ucieczki.
Ach, to było naprawdę cudowne!
Przyglądałem mu się przez chwilę; ciemnosiwe włosy, przejrzyste, czarne oczy, pięknie porysowana zmarszczkami twarz, bardzo wyrazista, tchnąca ciepłem. Inteligencja tego mężczyzny rzucała się w oczy. Wszystko idealnie odpowiadało opisowi Jesse i Khaymana.
Wszedłem do gabinetu.
— Zechcesz mi wybaczyć — powiedziałem. — Winienem zapukać do drzwi frontowych. Ale chciałem, by nasze spotkanie miało charakter ściśle prywatny. Oczywiście wiesz, kim jestem.
Odebrało mu mowę.
Spojrzałem na biurko. Nasze akta, teczki z manilowego papieru z różnymi znajomymi nazwami i starannie zapisanymi nazwiskami: „Teatr Wampirów”, „Armand”, „diabeł Beniamin”. „Jesse”. Jesse. Obok teczki list od Maharet, ciotki Jesse. Informacja o śmierci.
Czekałem, zastanawiając się, czy powinienem zmusić go, by odezwał się pierwszy. Nie należało to do repertuaru moich ulubionych zagrań. Przyglądał mi się bardzo pilnie, nieskończenie bardziej pilnie niż ja jemu. Zapamiętywał szczegóły mojego wyglądu, korzystając z wyuczonych sposobów, służących temu, aby móc po fakcie zaczerpnąć z zasobów pamięci, bez względu na to, jak wielki był szok w trakcie danego przeżycia.
Wysoki, nie przyciężki ani też szczupły. Słuszna budowa ciała. Duże, znakomicie ukształtowane dłonie. Do tego doskonale przystrzyżony, uczesany i ogolony. Iście angielski dżentelmen; wielbiciel tweedów, skóry, ciemnych lasów, herbaty, wilgoci, mrocznego parku za murami i cudownej harmonii panującej w tym domu.
Sprzyjał mu też jego wiek; liczył sobie sześćdziesiątkę. Wiedział rzeczy, o których młodsi ludzie nie mogli mieć pojęcia. Był współczesnym odpowiednikiem Mariusza. Tak naprawdę nie był wcale stary jak na dwudzieste stulecie.
Louis wciąż był w sąsiednim pokoju, ale Talbot wiedział o jego obecności. Spojrzał ku drzwiom, a potem znowu na mnie. Następnie wstał i zupełnie mnie zaskoczył. Wyciągnął dłoń.
— Jak się miewasz? — rzekł.
Roześmiałem się. Ująłem jego dłoń i wymieniłem z nim męski i uprzejmy uścisk, obserwując jego reakcję, jego zaskoczenie, kiedy poczuł chłód mojego ciała wyzbytego życia w każdym konwencjonalnym znaczeniu tego słowa.
Był wystraszony aż miło, ale był też niesłychanie ciekawy, niesłychanie zaintrygowany.
— Jesse nie umarła, prawda? — zapytał bardzo miłym i grzecznym tonem.
To niesłychane, co Anglicy potrafią zrobić z językiem, ile niuansów kryją ich uprzejme zwroty. To niewątpliwie najdoskonalsi dyplomaci na świecie. Przez chwilę zastanawiałem się jacy są ich gangsterzy. Wyczuwałem w nim wielki smutek po Jesse. Kimże ja byłem, aby lekceważyć rozpacz innej istoty? Spojrzałem na niego z powagą.
— O, tak — powiedziałem. — Nie miej żadnych złudzeń. Jesse nie żyje. — Wytrzymałem jego spojrzenie bez drgnienia; nie mogło być mowy o nieporozumieniu. — Zapomnij o Jesse.
Skinął nieznacznie głową, na moment odwracając wzrok, a potem znów spojrzał na mnie z taką samą jak poprzednio ciekawością.
Zrobiłem małe kółeczko w środku pokoju. Ujrzałem w głębi Louisa, stojącego w cieniu, obok kominka w sypialni i patrzącego na mnie z niesłychanym zacietrzewieniem i naganą. Nie była to jednak okazja do śmiechu. W ogóle nie było mi do śmiechu. Myślałem o czymś, co powiedział mi Khayman.
— Mam do ciebie pytanie — rzekłem.
— Tak.
— Jestem tu. Pod twoim dachem. Załóżmy, że kiedy wzejdzie słońce, ja udam się na dół do piwnicy i zapadnę tam w nieświadomość. Wiesz. — Zrobiłem drobny gest. — Co byś zrobił? Zabiłbyś mnie we śnie?
Zastanawiał się nad tym nie dłużej niż dwie sekundy.
— Nie.
— Przecież wiesz, kim jestem. Nie masz co do tego najmniejszych wątpliwości, prawda? Czemu byś tego nie zrobił?
— Z wielu przyczyn — powiedział. — Chciałbym się czegoś o tobie dowiedzieć. Chciałbym z tobą porozmawiać. Nie, nie zabiłbym cię. Nic nie mogłoby mnie do tego zmusić.
Przyglądałem mu się. Mówił absolutną prawdę. Nie przeprowadzał żadnych kalkulacji na ten temat. Po prostu zabicie mnie, istoty tak tajemniczej i starej, uznałby za rzecz przerażająco haniebną i niegodną.
— Właśnie tak — powiedział z drobnym uśmieszkiem.
Potrafił czytać w myślach, jednak jego umiejętności nie były wielkie. Czytał tylko powierzchowne myśli.
— Nie bądź tego tak pewien — znów odezwał się z niezwykłą uprzejmością.
— Drugie pytanie.
— Proszę bardzo. — Był niezwykle zaintrygowany. Strach rozpłynął się całkowicie.
— Czy chcesz otrzymać Mroczny Dar? Wiesz. Czy chciałbyś zostać jednym z nas? — Kątem oka widziałem, jak Louis kręci głową, a potem odwraca się plecami. — Nie mówię, że kiedykolwiek bym ci go dał. Najpewniej nie. Ale czy go chcesz? Gdybym był chętny, przyjąłbyś go ode mnie?
— Nie.
— Och, daj spokój.
— Nie przyjąłbym go i za milion lat. Bóg mi świadkiem.
— Nie wierzysz w Boga, wiesz o tym.
— To tylko formuła. Przekonanie jest szczere.
Uśmiechnąłem się. Miał taką sympatyczną, pełną życia twarz. A ja czułem niezwykłe rozradowanie. Krew szumiała mi w żyłach z nowym wigorem. Zastanawiałem się, czy on to wyczuwa; czy choć trochę przestałem wyglądać jak potwór? Czy pojawiły się te drobne oznaki człowieczej powierzchowności, widziane przeze mnie u innych osobników naszego gatunku, kiedy przeżywali uniesienie lub byli czymś zaabsorbowani?
— Nie sądzę, by zmiana zdania zajęła ci milion lat — powiedziałem. — Tak naprawdę nie masz tyle czasu, jeśli się dobrze nad tym zastanowić.
— Nigdy nie zmienię zdania. — Uśmiechnął się bardzo szczerze. Trzymał w dłoniach pióro. Przez krótką chwilę bawił się nim nieświadomie, po czym znów znieruchomiał.
— Nie wierzę ci — powiedziałem. Rozejrzałem się po pokoju; przyjrzałem się małemu holenderskiemu obrazkowi w lakierowanej ramie: dom w Amsterdamie nad kanałem. Popatrzyłem na szron na oknach. Nie dało się za nim nic ujrzeć. Nagle ogarnął mnie smutek, tyle że już nie tak dokuczliwy jak poprzednio. Był akceptacją gorzkiej samotności, która mnie tu sprowadziła, nieodpartego pragnienia, z którym się zjawiłem, aby stanąć w tej małej komnatce i poczuć na sobie jego wzrok; aby usłyszeć, jak mówi, że wiem, kim jestem.
Ogarnęła mnie melancholia. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
— Tak — odezwał się skromnie. — Naprawdę wiem, kim jesteś.
Spojrzałem na niego i nagle zebrało mi się na płacz. Doprowadziło mnie do takiego stanu ciepło panujące w tym pokoju, zapach przedmiotów należących do ludzi, widok żywego człowieka stojącego za biurkiem. Przełknąłem ślinę. Nie zamierzałem stracić opanowania, to byłoby głupie.
— To naprawdę fascynujące — powiedziałem. — Nie zabiłbyś mnie. I nie chciałbyś stać się kimś takim jak ja.
— Zgadza się.
— Nie. Nie wierzę ci — powiedziałem po raz wtóry.
Drobny cień przebiegł mu przez twarz, ale to był ciekawy cień. To była obawa, że dostrzegłem w nim jakąś słabość, której on sam nie był świadomy.
Sięgnąłem po jego pióro.
— Pozwolisz? I kartkę papieru?
Podał mi natychmiast jedno i drugie. Siadłem za biurkiem na fotelu gospodarza. Wszystko było bez zarzutu — suszka, mały skórzany kubeczek, w którym trzymał pióra, nawet teczki z manilowego papieru. Bez zarzutu jak on sam, przyglądający mi się na stojąco, kiedy pisałem.
— To numer telefonu — powiedziałem. Wsunąłem mu do ręki kawałek kartki. — Paryski numer adwokata, który zna mnie pod prawdziwym nazwiskiem, Lestat de Lioncourt, będącym, sądzę, w twoich aktach? Oczywiście adwokat nie wie o mnie tego, co ty wiesz, ale może do mnie dotrzeć. A raczej, to ja zawsze jestem z nim w kontakcie.
Nic nie powiedział, ale popatrzył na świstek i zapamiętał numer.
— Zatrzymaj to — powiedziałem. — Kiedy zmienisz zdanie, kiedy zapragniesz zostać nieśmiertelnym i będziesz chętny to wyznać, zadzwoń. Wtedy powrócę.
Już miał zaprotestować. Gestem nakazałem mu milczenie.
— Nigdy nie wiesz, co się może stać — powiedziałem. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i skrzyżowałem ręce na piersi. — Możesz się przekonać, że cierpisz na śmiertelną chorobę; możesz zostać kaleką po nieszczęśliwym upadku. Może zaczniesz mieć koszmary, w których będziesz trupem, nic nie znaczącym strzępem ścierwa. To nieważne. Kiedy zdecydujesz się na to, co mam do zaproponowania, dzwoń. I pamiętaj, proszę, nie twierdzę, że ci to dam. Może nigdy tego nie uczynię. Mówię tylko, że kiedy zdecydujesz, że chcesz to mieć, rozpocznie się dialog.
— On już się zaczął.
— Nie, nie zaczął się.
— Nie sądzisz, że powrócisz? — zapytał. — Myślę, że zrobisz to bez względu na mój telefon.
To było kolejne małe zaskoczenie. Poczułem drobne ukłucie poniżenia. Mimo wszystko uśmiechnąłem się do niego. Był bardzo interesującym człowiekiem.
— Ty mocny w gębie angielski draniu — powiedziałem. — Jak śmiesz odzywać się do mnie z takim pobłażaniem? Może powinienem zabić cię od razu.
To mi się udało. Był wstrząśnięty. Ukrywał to całkiem nieźle, ale widziałem, co trzeba. Poza tym wiedziałem, jak przerażający może być mój wygląd, zwłaszcza kiedy się uśmiechałem.
Doszedł do siebie zadziwiająco szybko. Złożył świstek i wsunął go do kieszeni.
— Zechciej przyjąć moje przeprosiny — powiedział. — Chciałem rzec, że liczę na twój powrót.
— Zadzwoń. — Przyglądaliśmy się sobie przez długą chwilę. Wreszcie znów uśmiechnąłem się nieznacznie i wstałem, szykując się do odejścia. Rzuciłem okiem na biurko.
— Dlaczego nie mam własnej teczki? — spytałem.
Na chwilę jego twarz straciła wszelki wyraz, a następnie cudownym sposobem znów odzyskał kontenans.
— Przecież masz książkę! — Wskazał Wampira Lestata na półce.
— Och, tak, zgadza się. No cóż, dzięki za przypomnienie. — Zawahałem się. — Ale, wiesz, wydaje mi się, że powinienem mieć własną teczkę.
— Zgadzam się z tobą. Natychmiast ją założę. To była zawsze tylko kwestia… czasu.
Nie mogłem się powstrzymać, żeby się cicho nie roześmiać. Skłoniłem się lekko na pożegnanie, a on z wdziękiem odpowiedział mi tym samym.
Potem przemknąłem obok niego tak szybko, jak tylko potrafiłem, złapałem Louisa, wyskoczyłem natychmiast przez okno i uniosłem się nad ziemią, aż opadłem na pusty odcinek londyńskiej drogi.
Było tu ciemniej i zimniej pod tymi dębami zasłaniającymi księżyc. Czułem się cudownie. Nigdzie nie było mi cudowniej niż w całkowitym mroku! Stałem z rękami w kieszeniach, spoglądając z daleka na mglistą aureolę wiszącą nad Londynem i nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
— Och, to było cudowne, idealne! — powiedziałem, zacierając ręce, a potem złapałem dłonie Louisa, jeszcze zimniejsze niż moje.
Wyraz jego twarzy wprawił mnie w upojenie. Czułem, że zaraz dostanę prawdziwego ataku śmiechu.
— Jesteś draniem, rozumiesz?! — powiedział. — Jak mogłeś zrobić coś takiego temu biedakowi? Czart z ciebie, Lestacie. Powinieneś zostać przykuty do ściany w lochu!
— Och, daj spokój, Louisie — powiedziałem. Nie potrafiłem przestać się śmiać. — Czego się po mnie spodziewałeś? Poza tym facet jest badaczem zjawisk nadprzyrodzonych. Nie dostanie hysia. Czego wszyscy się po mnie spodziewają? — Objąłem go za ramię. — Daj spokój, chodźmy do Londynu. To długi marsz, ale jest wcześnie. Nigdy nie byłem w Londynie. Wyobrażasz sobie? Chcę zobaczyć West End i Mayfair, i Tower, tak, przede wszystkim chodźmy do Tower. Chcę nakarmić się w Londynie! Rusz się.
— Lestacie, tu nie ma nic do śmiechu. Mariusz będzie wściekły. Wszyscy będą wściekli!
Mój atak śmiechu osiągnął apogeum. Ruszyliśmy drogą, obierając dobre tempo. Maszerowanie to była prawdziwa frajda. Nic nigdy nie zastąpi tej zwyczajnej czynności, kiedy czuje się ziemię pod stopami, słodką woń z pobliskich kominów i wilgotny chłód głębokiej zimy ukrytej w lasach. Och, to było cudowne. A kiedy dotrzemy do Londynu, sprawi się Louisowi przytulne, zimowe palto z futrzanym kołnierzem, aby było mu równie ciepło jak teraz mnie.
— Słyszysz, co mówię do ciebie? — powiedział. — Przeszłość nie nauczyła cię niczego, prawda? Jesteś jeszcze bardziej niepoprawny, niż byłeś!
Znów zacząłem się śmiać, nie mogąc nad sobą zapanować.
Potem, trzeźwiejąc nieco, zacząłem przypominać sobie twarz Dawida Talbota w chwili, w której rzucił mi wyzwanie. No cóż, może miał rację. Wrócę. Kto mówi, że nie mogę wrócić i porozmawiać z nim, jeśli mi się zachce? Kto? W takim razie powinienem dać mu troszeczkę czasu, żeby pomyślał o tym numerze telefonu i stracił zimną krew.
Gorycz znów powróciła, a wraz z nią wielki, usypiający smutek, który nagle zagroził mojemu małemu triumfowi. Nie mogłem na to pozwolić. Ta noc była tak piękna. Diatryba Louisa stawała się coraz bardziej zażarta i zabawna.
— Z ciebie diabeł wcielony, Lestacie! — mówił. — Oto twoje prawdziwe oblicze! Diabeł z ciebie jak się patrzy!
— Tak, wiem — powiedziałem, patrząc na niego z rozkoszą, widząc, jak gniew dodaje mu życia. — Bardzo lubię słuchać, jak to mówisz, Louisie. Nie mogę się bez tego obejść. Chyba nikt nie potrafiłby powiedzieć tego tak jak ty. No, dalej, powtórz to. Jestem diabłem wcielonym. Powiedz mi, jaki jestem niedobry. Nic nie sprawi mi większej frajdy!