CZĘŚĆ II Wigilia Wszystkich Świętych

Bardzo niewiele

bardziej zasługuje na nasze zachody,

niż zrozumienie

talentu Materii.

Pszczoła, żywa pszczoła

tłucze o szybę, usiłuje się wydostać, skazana na swój los,

ona nie rozumie.

Stan Rice wiersz bez tytułu z tomu „Ewolucja świni” (1976)

Daniel

Długi kręty westybul pełen kolorowej ludzkiej masy ocierającej się o wyprane z kolorów ściany. Tłum nastolatków w halloweenowych kostiumach napływał frontowymi drzwiami; pęczniały kolejki do stoisk z blond perukami i czarnymi satynowymi pelerynami — Kły, pięćdziesiąt centów para! — i programami na kredowym papierze. Wszędzie, gdzie spojrzał, białe twarze, wymalowane oczy i usta. A gdzieniegdzie grupki ludzi obojga płci starannie przebrane w autentyczne dziewiętnastowieczne stroje; makijaże i koafiury bez zarzutu.

Kobieta w aksamitach wyrzuciła w górę wielką fontannę zeschłych płatków róż. Namalowana krew spływała po jej sinych policzkach. Wybuchy śmiechu.

Czuł w powietrzu zapachy szminki i piwa, tak obce jego zmysłom; czuł woń zgnilizny. Bijące wokół serca uderzały cudownym gradem o jego delikatne błony bębenkowe.

Musiał głośno się roześmiać, ponieważ poczuł na ramieniu ostre uszczypnięcie Armanda.

— Danielu!

— Przepraszam, szefie — szepnął. Zresztą i tak nikt nie zwracał na to uwagi; każdy śmiertelny w zasięgu wzroku był przebrany; a kim byli Armand i Daniel, jeśli nie tylko dwoma bladymi, nie wyróżniającymi się w ścisku ludźmi w czarnych swetrach i dżinsach, z ciemnymi szkłami na oczach i włosami częściowo ukrytymi pod żeglarskimi czapeczkami z niebieskiej wełny. — O co chodzi? Nie mogę roześmiać się głośno, zwłaszcza teraz, kiedy wszystko jest takie śmieszne?

Armand był rozkojarzony; znów nasłuchiwał. Daniel nie potrafił wbić sobie do głowy, że powinien się bać. Miał wreszcie to, na czym mu zależało. Nie jesteście już moimi braćmi i siostrami!

— Trzeba cię sporo nauczyć — powiedział mu wcześniej Armand. To było podczas polowania, uwodzenia, zabijania, powodzi krwi płynącej przez nienasycone serce. Nienaturalne stało się jego prawdziwą naturą po nieporadnym lęku pierwszego morderstwa, gdy w ciągu kilku sekund przeszedł od drżenia i poczucia winy do ekstazy. Czerpał życie pełnymi haustami. Ocknął się spragniony.

A pół godziny wcześniej połknęli dwie wyborne małe uciekinierki w ruinach szkoły przy parku; dzieciaki mieszkały tam w wynajmowanych pokojach, ze śpiworami, łachmanami i małymi pojemnikami paliwa turystycznego do gotowania odpadków kradzionych z wielkich pojemników na śmieci przy Haight-Ashbury. Tym razem żadnych oporów. Tylko pragnienie, rosnące poczucie doskonałości, nieuchronność tego, co się robiło, nadprzyrodzona pamięć bezbłędnego smaku. I pośpiech. Jednak robienie tego z Armandem było artyzmem nie mającym żadnego związku z pośpiechem wcześniejszej nocy, kiedy to liczył się tylko czas.

Armand spokojnie stał na czatach przed budynkiem czekając „na tych, którzy chcieli umrzeć”; taki był jego ulubiony sposób załatwiania sprawy; przybywali wzywani bez słów. Śmierć mieli pogodną. Dawno temu próbował zademonstrować tę sztuczkę Louisowi, ale ten uznał ją za niesmaczną.

Oczywiście, zabłąkiwali się tam przyodziani w dżins cherubini, wchodzący bocznymi drzwiami jak zahipnotyzowani przez szczurołapa.

— Tak, przyszedłeś, wiedzieliśmy, że przyjdziesz… — witały ich głuche, pozbawione wyrazu głosy, prowadząc schodami w górę, do salonu ozdobionego kocami z demobilu na hamakach. Umierali na tym śmietnisku w świetle reflektorów samochodowych sączącym się przez spękaną dyktę.

Palące brudne ramiona na szyi Daniela; smród haszu w jej włosach; ledwo mógł wytrzymać ten taniec, jej biodra przy swoich; potem wbił kły w ciało.

— Kochasz mnie, wiesz, że mnie kochasz — powiedziała. A on z czystym sumieniem odpowiedział „tak”. Czy wiecznie będzie tak dobrze? Złapał ją za podbródek, odepchnął w tył głowę, aż śmierć jak zwinięta pięść pomknęła mu w dół gardła, do trzewi, gorąco rozprzestrzeniało się, napływało do lędźwi i mózgu.

Kiedy rozwarł ramiona, upadła bezwładnie. Za dużo i nie dosyć. Przez chwilę rył paznokciami ścianę, myśląc, że ona również składa się z ciała i krwi, a w takim razie ona również może być jego. Potem przeżył ogromny wstrząs, poczuwszy, że już nie jest głodny. Był napełniony, całkowity i noc czekała, jak stworzona z czystego światła, a ona była martwa, zwinięta w kłębek jak śpiący noworodek na zbrukanej podłodze. Armand nieruchomo jaśniał w mroku; obserwował.

Naprawdę trudne było pozbywanie się ciał. Poprzedniej nocy odbyło się to bez jego udziału, kiedy łkał, przepełniony szczęściem nowicjusza. Tym razem Armand powiedział:

— Żadnych śladów to znaczy żadnych śladów.

Więc udali się razem, by pogrzebać je głęboko pod podłogą starej kotłowni, po czym starannie ułożyli z powrotem kamienne płyty. Jakie to obrzydliwe, dotykać w ten sposób trupa. Przemknęło mu przez głowę: — Kim oni byli? — Dwa upadłe byty w otchłani. Żadnego więcej „teraz”, żadnego przeznaczenia. A szloch usłyszany poprzedniej nocy? Czy ktoś jej szukał? Wtedy rozpłakał się nagle. Usłyszawszy własny szloch, podniósł rękę i dotknął spływających łez.

— Jak myślisz, co to jest? — zapytał z naciskiem Armand, pomagając mu ułożyć płyty. — Szmatławe powieścidło? Nie nakarmisz się, jeżeli nie potrafisz tego ukryć.

Budynek mrowił się od łagodnych, nieświadomych istot ludzkich, kiedy wychodzili przez wyłamane drzwi na boczną uliczkę. Nie jesteście już moimi braćmi i siostrami. Lasy zawsze były pełne tych łagodnych, sarnookich stworzeń, których serca biły dla strzały, kuli, oszczepu. Wreszcie ujawniam moje prawdziwe oblicze: zawsze byłem myśliwym.

— Czy teraz jestem taki, jaki powinienem być? — zapytał Armanda. — Jesteś szczęśliwy? — Haight Street, dziewiętnasta trzydzieści pięć. Samochody zderzak w zderzak, narkomani wrzeszczą na rogu. Czemu po prostu nie poszli na koncert? Hala już otwarta. Nie mógł wytrzymać oczekiwania.

Armand wytłumaczył mu, że nieopodal, przecznicę za parkiem, jest dom sabatowy, wielka, zrujnowana rezydencja, i niektórzy z nich nadal się tam plączą, planując spisek, który ma doprowadzić do zniszczenia Lestata. Armand chciał zajrzeć tam na chwilę.

— Szukasz kogoś? — spytał wtedy Daniel. — Odpowiedz mi, jesteś ze mnie zadowolony czy nie?

Co takiego zobaczył w twarzy Armanda? Nagły przebłysk rozbawienia, pożądania? Popędzany przez Armanda, szedł brudnymi, zaśmieconymi chodnikami. Mijał bary, sklepy pełne śmierdzących starych ciuchów, kluby o podejrzanej reputacji ze złoconymi napisami na zatłuszczonych oknach; złocone drewniane łopatki wentylatorów mełły dym i ludzkie wyziewy, a sosny w doniczkach umierały powolną śmiercią w ciepłym półmroku. Obok pierwszych dzieci…

— Smakołyk albo zrobimy psikusa!

…w taftowych błyszczących kostiumach.

Armad zatrzymał się, natychmiast otoczony małymi zadartymi buziami w tandetnych maskach duchów, potworów i wiedźm; przepiękne ciepło wypełniło jego piwne oczy; rzucił pełne garście błyszczących srebrnych dolarów do małych torebek, a potem wziął Daniela pod ramię i poprowadził go dalej.

— Nie żałuję tego, co się z tobą stało — szepnął z nagłym zniewalającym uśmiechem, nadal pełen ciepła. — Jesteś moim pierworodnym — powiedział. Czy coś złapało go za gardło? Nagle rozejrzał się na boki, jakby poczuł się osaczony. Otrząsnął się. — Cierpliwości. To ja boję się za nas dwóch, pamiętasz?

Och, pomkniemy razem do gwiazd! Nic nie może nas zatrzymać. Wszystkie duchy biegające po tych ulicach są śmiertelne!

Wtedy dom sabatowy wyleciał w powietrze.

Usłyszał wybuch, zanim go zobaczył — a potem był tylko toczący się wał płomienia i dymu oraz pisk, którego nigdy wcześniej nie słyszał; wrzaski nie z tego świata przypominające trzask cynfolii w ogniu. Kudłate ludzkie istoty rzuciły się oglądać pożar.

Armand wypchnął Daniela z ulicy w zatęchłe wąskie wnętrze sklepu monopolowego. Jadowicie żółte światło i smród tytoniu; śmiertelni obojętni na pobliskie płomienie czytali czasopisma eksponujące na błyszczącym papierze nagie kobiety. Armand przepchnął go do końca wąskiego korytarzyka. Minęli staruszkę kupującą karton mleka i dwie puszki jedzenia dla kotów. Nie było stamtąd drogi ucieczki.

Ale jak można było się ukryć przed czymś, co przetaczało się nad głowami, przed ogłuszającym hałasem, którego śmiertelni nie mogli nawet usłyszeć? Zakrył uszy dłońmi, ale to na nic. Na zewnątrz, w bocznych uliczkach widział szalejącą śmierć, stworzenia podobne sobie biegnące przez śmietniki i podwórka, łapane, palone podczas ucieczki. Widział to w rozbłyskach. A potem nic, tylko cisza dzwoniąca w uszach, dzwonki i pisk kół świata śmiertelnych.

Mimo wszystko był zbyt zachwycony, aby się bać. Każda sekunda była wiecznością, każdy kryształ szronu na drzwiach lodówki wydawał się piękny. Oczy staruszki z mlekiem w dłoni błyszczały jak dwie odrobiny kobaltu.

Twarz Armanda pod maską ciemnych okularów straciła wszelki wyraz; stał z rękami w kieszeniach spodni. Zajazgotał dzwonek przy drzwiach, wszedł młody mężczyzna, kupił butelkę niemieckiego piwa i wyszedł.

— Skończyło się, tak!

— Na razie — odpowiedział Armand.

Odezwał się, dopiero gdy weszli do taksówki.

— To wiedziało, że tu jesteśmy; słyszało nas.

— W takim razie dlaczego?…

— Nie wiem. Wiem tylko, że wiedziało o naszej obecności. Wiedziało, zanim znaleźliśmy schronienie.


* * *

Był w zatłoczonym westybulu; strasznie mu się to podobało, kiedy tłum niósł ich coraz bliżej wewnętrznych drzwi. Daniel nie mógł nawet unieść ramion, taki był ścisk, a jednak inni młodzi ludzie zostawili go w tyle, potrącając łokciami; te wstrząsy były rozkoszne; roześmiał się kolejny raz, widząc na ścianach ogromne plakaty Lestata.

Poczuł na plecach dotknięcie palców Armanda; uchwycił subtelną zmianę w całym jego ciele. Daleko przed nimi była ruda kobieta; mierzyła ich wzrokiem, sunąc do otwartych drzwi.

Daniel poczuł ciepły, łagodny wstrząs.

— Armandzie, rude włosy. — Tak bardzo podobne do włosów bliźniaczek ze snu! Wydawało mu się, że jej zielone oczy przeszywają go na wskroś, kiedy mówił: — Armandzie, bliźniaczki!

Wtedy jej twarz znikła; kobieta odwróciła się i zginęła w sali.

— Nie — szepnął Armand, nieznacznie potrząsając głową. Dostał ataku zimnej furii. Jego oczy miały ten drętwy szklisty wyraz, zawsze obecny, kiedy był głęboko obrażony. — Talamasca — szepnął z lekką, nietypową dla siebie pogardą.

— Talamasca. — To słowo wydało się Danielowi piękne. Talamasca. Uświadomił sobie, że pochodzi z łaciny, podzielił je na części. Nagle z zasobów pamięci przypłynęło znaczenie: „zwierzęca maska”. Stare określenie czarownicy albo szamana.

— Ale co to znaczy? — spytał.

— To znaczy, że Lestat jest głupcem — powiedział Armand. W jego oczach pojawił się błysk głębokiego bólu. — Ale teraz to nie ma znaczenia.

Khayman

Khayman przyglądał się z podcieni, jak samochód Wampira Lestata minął bramę i wjechał na parking. Khayman był niemal niewidoczny, nawet w stylowym dżinsowym płaszczu i spodniach zdjętych ze sklepowego manekina. Nie potrzebował srebrnych okularów; jego oczy i jego błyszcząca skóra nie wyróżniały się w tłumie. Wszędzie wokół widział na twarzach maski i malunki, blask, gazę i kostiumy naszywane cekinami.

Zbliżył się do Lestata, jakby płynąc pomiędzy wijącymi się ciałami młodzieży oblegającej samochód. W końcu dojrzał jasne włosy tego stworzenia, a potem jego fiołkowe oczy; patrzył, jak Lestat uśmiecha się i rozsyła pocałunki swoim wielbicielom. Ależ urok miał ten czart. Sam prowadził auto, cisnąc gaz i napierając zderzakiem na tych delikatnych małych śmiertelnych, nie przestając flirtować, puszczać perskie oczka, uwodzić. Jakby on sam i stopa na pedale gazu nie były ze sobą połączone.

Uniesienie. Triumf. Oto, co Lestat czuł i wiedział w tej chwili. Nawet jego oporny ciemnowłosy towarzysz, Louis, siedzący obok niego w samochodzie i nieśmiało patrzący na wrzeszczące dzieciaki, jakby były rajskimi ptakami, nie rozumiał istoty wydarzeń.

Żaden nie wiedział o przebudzeniu królowej. Żaden z nich nie znał snów o bliźniaczkach. Ich ignorancja była oszałamiająca, a ich młode umysły jakże łatwe do przejrzenia. Oto Wampir Lestat, który całkiem zgrabnie ukrywał się aż do dzisiejszej nocy, był gotów walczyć z każdym. Prezentował swoje myśli i intencje jak medal.

— Polujcie na nas! — Oto, co powiadał głośno swoim fanom, chociaż nie mogli go słyszeć. — Zabijcie nas. Jesteśmy złem. Jesteśmy niedobrzy. Teraz możecie się radować i śpiewać z nami; ale kiedy zrozumiecie, no cóż, wtedy koniec zabawy. I pamiętajcie, że nigdy was nie okłamywałem.

Oczy Lestata i Khaymana spotkały się na krótką chwilę. — Chcę być dobry! Umrę, żeby to osiągnąć! — rozległ się bezgłośny krzyk. Nie wiadomo jednak, kto lub co usłyszało tę deklarację.

Louis, obserwujący, cierpliwy, był tu z racji czystej i prostej miłości. Ci dwaj odnaleźli się zaledwie zeszłej nocy i było to doprawdy niezwykłe spotkanie. Louis poszedłby za Lestatem na kraj świata, oddałby życie, gdyby Lestat stracił swoje. Ich lęki i nadzieje tej nocy były rozpaczliwie ludzkie.

Nie domyślali się nawet, że gniew królowej jest tuż-tuż, że niecałą godzinę temu spaliła dom sabatowy w San Francisco, że haniebnej pamięci tawerna wampirów przy Castro Street właśnie płonie, a królowa ściga tych, którzy z niej uciekają.

Cóż, wielu krwiopijców rozproszonych w tłumie również nie znało tych prostych faktów. Byli zbyt młodzi, aby usłyszeć ostrzeżenia starszyzny, i krzyki skazanych na zagładę. Sny o bliźniaczkach tylko wytrąciły ich z równowagi. Wbijali wzrok w Lestata, opętani nienawiścią lub religijnym zapałem. Byli gotowi zniszczyć go lub wynieść na ołtarze. Nie wyobrażali sobie bliskiego niebezpieczeństwa.

Ale co z samymi bliźniaczkami? Jaki był sens snów?

Khayman obserwował samochód, torujący sobie drogę na zaplecze sceny, a potem przeniósł wzrok w górę, na punkciki światła ponad mgłą opinającą miasto. Wydawało mu się, że czuje bliskość swojej dawnej władczyni.

Zawrócił w kierunku widowni i skupiony przedzierał się przez tłum. Gdyby zapomniał o swojej sile, spowodowałby katastrofę w takim ścisku, narobiłby siniaków i połamałby kości, nawet tego nie czując.

Po raz ostatni spojrzał na niebo i wszedł do środka, z łatwością zamroczywszy bileterkę, kiedy mijał kołowrót. Skierował się do najbliższych schodów.

Widownia była prawie pełna. Rozejrzał się z namysłem, smakując tę chwilę tak samo, jak smakował wszystko. Hala sama w sobie była żadna, ot, skorupa zatrzymująca światło i dźwięk — całkowicie nowoczesna i beznadziejnie brzydka.

Jakże piękni byli ci śmiertelni — tryskający zdrowiem, z kieszeniami pełnymi złota; same zdrowe ciała, których nigdy nie naruszyły robaki choroby, których żadna kość nie była nigdy złamana.

W istocie, to miasto zdumiewało Khaymana. To prawda, że w Europie widział niewyobrażalne bogactwo, ale nic nie mogło się równać z nieskazitelną powierzchownością tego małego, przeludnionego miejsca i jego wiejskich okolic. Niewielkie domki z ozdobnymi tynkami były pełne nieopisanych luksusów, tutejsze szosy blokowały przepiękne automobile, biedacy podejmowali swoje pieniądze z bankomatów za pomocą plastikowych kart. Żadnych slumsów, miasto było pełne niebotycznych wieżowców i bajecznych hoteli, rezydencji, a zarazem, otoczone morzem, górami i połyskliwymi wodami zatoki, sprawiało wrażenie nie tyle metropolii, ile kurortu, zacisza oddalonego od światowych bolączek i brzydoty.

Nic dziwnego, że właśnie tutaj Lestat zdecydował się rzucić rękawicę. Te rozpieszczone dzieci były na ogół dobre, nie zranione ani nie osłabione przez życie. W obliczu prawdziwego zła mogły się okazać idealnymi wojownikami, gdyby tylko zdały sobie sprawę, że maska i jej nosiciel są jednym i tym samym. Obudźcie się i poczujcie krew, młodziki.

Jednak czy będzie na to czas?

Wielki plan Lestata, choćby i najwspanialszy, mógł być jeszcze w powijakach; a królowa na pewno miała swój własny i Lestat nic o nim nie wiedział.

Khayman skierował się ku szczytowi hali, do ostatniego rzędu drewnianych krzeseł, w którym zasiadał wcześniej. Usadowił się wygodnie na swym dawnym miejscu, odpychając na bok dwie „wampirze książki”, które leżały nie zauważone na podłodze.

Dawno temu pochłonął zarówno testament Louisa: „Strzeżcie się, oto pustka”, jak i opowieść Lestata: „To i to, i to, a wszystko pozbawione znaczenia”. Dzięki nim zrozumiał wiele rzeczy i teraz był całkowicie pewien intencji Lestata. Książka nie opowiedziała jednak niczego o tajemnicach bliźniaczek.

Prawdziwe intencje królowej nadal pozostawały dla niego niepojęte.

Uśmierciła setki krwiopijców na całym świecie, innych jednak zostawiła nie tkniętych.

Nawet Mariusz żył. Niszcząc świątynię, ukarała go, ale nie zabiła, co byłoby proste. Wzywał starszyznę ze swojego lodowego więzienia, ostrzegał, błagał o pomoc. Khayman bez wysiłku wyczuł dwójkę nieśmiertelnych podążających na wezwanie Mariusza, chociaż jedno z nich, dziecko Mariusza, nie mogło go nawet słyszeć. Tej samotniczce, silnej istocie, było na imię Pandora. Santino nie miał jej mocy, ale słyszał głos Mariusza, gdy usiłował dotrzymać jej kroku.

Niewątpliwie królowa mogła ich zniszczyć, gdyby tego chciała. Mimo to podążali wciąż przed siebie, widoczni, słyszalni, a jednak nie napastowani.

Co skłaniało królową do takich wyborów? Z pewnością na sali byli też inni, których oszczędziła w jakimś celu…

Daniel

Dotarli do drzwi i musieli już tylko przepchnąć się kilkumetrową wąską rampą na gigantyczny otwarty owal parteru.

Coraz rzadszy tłum toczył się we wszystkich kierunkach jak szklane kulki. Daniel szedł ku środkowi, zahaczywszy palce o pasek Armanda; przeczesywał wzrokiem podkowę widowni i wznoszące się do sufitu rzędy siedzeń. Wszędzie śmiertelni; mrowili się na betonowych stopniach, zwisali na żelaznych balustradach albo płynęli wokół niego rojnym tłumem.

Nagle usłyszał hałas przypominający basowy warkot miażdżącej machiny, i poczuł, jak zaciera się ów obraz świata. W tej chwili celowej utraty zdolności normalnego widzenia, ujrzał innych. Ujrzał prostą niezbywalną różnicę między żywymi i umarłymi. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie dostrzegał pokrewne sobie istoty ukryte w ludzkim lesie, a jednocześnie połyskujące jak ślepia puchacza w blasku księżyca. Żadna farba ani okulary, miękki kapelusz czy peleryna z kapturem nie mogły ukryć jednych przed drugimi, za nic w świecie. Wyróżniali się nie tylko nieziemskim poblaskiem twarzy lub dłoni, lecz raczej powolną zwinnością ruchów, jakby byli bardziej z ducha niż z ciała.

Ach, bracia i siostry, nareszcie! — zawołał bezgłośnie z głębi duszy.

Wyczuwał jednak nienawiść. Wręcz podłą nienawiść! Oni kochali i jednocześnie potępiali Lestata. Kochali sam akt nienawiści, karania. Nagle zetknął się wzrokiem z potężną kreaturą o tłustych włosach, która obnażyła kły w ohydnym grymasie, a potem ze zdumiewającą otwartością odsłoniła swój plan. Z dala od ciekawskich oczu śmiertelnych rozczłonkują Lestata; odrąbią mu głowę, a resztki cisną na stos nad brzegiem morza. To będzie koniec potwora i jego legendy.

Jesteś z nami czy przeciwko nam? — padło bezsłowne pytanie.

Daniel wybuchnął głośnym śmiechem.

— Nigdy go nie zabijecie — powiedział.

Nagle dostrzegł pod peleryną stwora zaostrzoną kosę. Bestia odwróciła się i znikła. Daniel przebił wzrokiem oleiste strumienie światła. Jedno z nich wie! — przemknęło mu przez głowę. — Wie o wszystkich tajemnicach! — Ogarnęły go zawroty głowy, poczuł się na granicy szaleństwa.

Dłoń Armanda zacisnęła się na jego ramieniu. Dotarli do samego środka parteru. Tłum gęstniał z każdą sekundą. Śliczne dziewczyny w czarnych jedwabnych sukniach napierały na prostackich motocyklistów w zniszczonych czarnych skórach. Miękkie pióra musnęły policzek Daniela; zobaczył czerwonego diabła z wielkimi rogami, kościstą trupią twarz zwieńczoną złotymi kędziorami i grzebieniami z pereł. W sinym półmroku wybuchały rzadkie okrzyki. Motocykliści wyli jak wilki; ktoś wrzasnął ogłuszająco:

— Lestat! — i inni natychmiast podjęli to wołanie.

Armand miał na twarzy wyraz zagubienia świadczący o głębokiej koncentracji, jakby to, co widział, nie miało dla niego żadnego znaczenia.

— Pół minuty — szepnął Dawidowi do ucha — zaledwie pół minuty i jeden czy dwóch ze starszyzny może zniszczyć naszą resztę.

— Gdzie są, powiedz, gdzie?

— Słuchaj. I uważaj na siebie. Przed nimi nie ma ucieczki.

Khayman

Dziecko Maharet. Jessica. — Khayman nie był przygotowany na taką wiadomość. — Chroń dziecko Maharet. Wymknij się stąd.

Otrząsnął się, wyostrzył zmysły. Znów słyszał Mariusza, usiłującego dotrzeć do młodych, nie wyczulonych uszu Wampira Lestata, który puszył się i paradował przed pękniętym lustrem za sceną. „Dziecko Maharet, Jessica”; co to mogło znaczyć? Niewątpliwie odnosiło się do śmiertelnej kobiety.

Znowu napłynął nieoczekiwany komunikat jakiegoś potężnego, lecz odsłoniętego umysłu: — Zaopiekuj się Jesse. Zatrzymaj Matkę… — Nie były to jednak słowa, lecz tylko błysk duszy, iskrzący się przekaz.

Wzrok Khaymana wolno przesunął się po balkonach naprzeciwko, po rojnym parterze. W jakimś odległym zakątku błąkał się wiekowy starszy, pełen lęku przed królową, niemniej jednak spragniony ponad wszystko widoku jej oblicza. Przybył tu, by umrzeć, ale chciał jeszcze w ostatniej chwili zakosztować tego szczęścia.

Khayman zamknął oczy, by odsunąć od siebie tę wiadomość.

Wtedy usłyszał znowu: — Jessica, moja Jessica. — I płynące za tym z głębi duszy wołanie, wiedza Maharet! Nagle ujrzał Maharet na ołtarzu miłości, wiekową i białą jak on sam. Doznał przenikliwego bólu, opadł bezsilnie na drewniane siedzenie i opuścił głowę. Następnie znowu omiótł wzrokiem stalowe krokwie, brzydką plątaninę czarnych przewodów i pordzewiałych cylindrycznych reflektorów. — Gdzie jesteś? — zapytał w myślach.

Tam, w głębi, pod przeciwległą ścianą ujrzał postać, która słała te myśli. Ach, najstarszy z widzianych do tej pory, gigantyczny nordycki krwiopijca o długich jasnych włosach, wysuszony na wiór, przebiegły, odziany w szorstką niewyprawną skórę. Krzaczaste brwi i małe, głęboko osadzone oczy nadawały jego twarzy wyraz ponurego zamyślenia.

Ta istota śledziła drobną śmiertelną, która przedzierała się przez tłum parteru. Jesse, ludzka córka Maharet.

Oszalały, nie wierzący własnym oczom Khayman skoncentrował się na drobnej kobiecie. Oczy zasnuły mu się mgłą łez, kiedy dojrzał owo zdumiewające podobieństwo. Te same długie, ogniście rude włosy Maharet, kręcone i gęste, ta sama wysoka ptasia figura, te same mądre i ciekawe oczy, rozglądające się wkoło, gdy poddawała się naporowi tłumu i obracała w kółko.

Profil Maharet. Skóra Maharet, tak blada i prawie świetlista, zupełnie jak wyściółka morskiej muszli.

Nagle ożyła pamięć, zobaczył skórę Maharet przez sieć swoich ciemnych palców. Kiedy podczas gwałtu obracał na bok jej głowę, czubkami palców dotknął delikatnych fałdek powiek. Niecały rok później wydłubali jej oczy, a on był przy tym, wspominając tamten moment, dotyk jej skóry. Tak, wspominał, dopóki nie złapał jej gałek ocznych i…

Zadygotał. Poczuł ostry ból w płucach. Pamięć nie chciała go zawieść. Nie ucieknie od tamtej chwili, nie stanie się szczęśliwym błaznem, który niczego nie pamięta.

Dziecko Maharet, jak najbardziej. Jak to możliwe? Przez ile pokoleń przetrwała ta uroda, aby znowu rozkwitnąć w drobnej kobiecie, która z uporem przesuwała się ku scenie w głębi hali?

Oczywiście, to wcale nie było niemożliwe. Szybko sobie to uświadomił. Być może trzystu przodków dzieliło tę kobietę i tamto popołudnie, kiedy nałożył na siebie naszyjnik króla i zszedł z podwyższenia, aby dokonać królewskiego gwałtu. Może nawet było ich mniej. Zaledwie ułamek tego tłumu, aby ująć to bardziej plastycznie.

Jednak, co bardziej zdumiewające, Maharet znała swoich potomków, i wiedziała, że ta kobieta jest jednym z nich. Wysoki blond krwiopijca natychmiast udostępnił ten fakt.

Khayman uważnie przetrząsnął umysł nordyka. Maharet żywa; Maharet strażniczką swojej śmiertelnej rodziny; Maharet — wcielenie nieobjętej mocy i woli; Maharet, która nie wyjaśniła mu, temu jasnowłosemu słudze, snów o bliźniaczkach, ale zamiast tego posłała go tu z poleceniem, by uratował Jessikę.

Ach, ona żyje — pomyślał Khayman. — Żyje, a jeśli ona żyje, żyją obie rude siostry!

Przetrząsał umysł stwora jeszcze dokładniej, wniknął w niego jeszcze głębiej, lecz odnalazł wyłącznie zaciekłą opiekuńczość. Tamten chciał uratować Jesse nie tylko przed niebezpieczeństwem grożącym ze strony Matki, ale przed wszystkim, co było w tym miejscu, tu bowiem Jesse mogła dojrzeć to, czego nikt nie potrafiłby wytłumaczyć.

Ach, jakże nienawidził Matki ten wysoki jasnowłosy stwór o postawie jednocześnie wojownika i kapłana. Nienawidził jej za to, że przerwała beztroskę jego ponadczasowej i melancholijnej egzystencji; i za to, że jego smutna, słodka miłość do tej kobiety, Jessiki, była silniejsza niż niepokój o samego siebie. Znał rozmiary zniszczenia, wiedział, że krwiopijcy od krańca do krańca kontynentu byli unicestwieni, poza nieliczną garstką, w większości obecną pod tym dachem i nawet nieświadomą zagrożenia.

Znał sny o bliźniaczkach, ale ich nie rozumiał. Przecież nigdy nie poznał rudowłosych sióstr; tylko jedna ruda piękność rządziła jego życiem. Khayman po raz kolejny zobaczył twarz Maharet, przesuwający się wizerunek łagodnych, zmęczonych ludzkich oczu, spoglądających z porcelanowej maski: — Maelu, nie pytaj o nic więcej. Ale zrób to, o co proszę — mówiła.

Cisza. Nagle krwiopijca zdał sobie sprawę, że jest śledzony. Nieznacznie rozejrzał się po hali, szukając intruza.

Jak to często bywa, zdradziło go imię. Poczuł, że został rozpoznany. Khayman natychmiast rozpoznał jego imię, połączył je z Maelem z kart Lestata. Niewątpliwie to był ten sam kapłan druid, który zwabił Mariusza do świętego gaju, gdzie uczynił go jednym ze swoich pobratymców i skąd wysłał go do Egiptu na poszukiwanie Matki i Ojca.

Tak, to ten sam Mael. Rozpoznanie obudziło w nim wściekłość.

Po wybuchu furii wszystkie jego myśli i uczucia znikły. Khayman musiał przyznać, że był to imponujący pokaz mocy. Rozluźnił się, aby tamten nie mógł go znaleźć. Wyszukał w tłumie kilkanaście białych twarzy, ale nie Khaymana.

Tymczasem sprytna Jessica dotarła do celu swojej wędrówki. Kucając, przecisnęła się pomiędzy muskularnymi motocyklistami, którzy uznali przestrzeń przed sceną za własną, i wstała, wspierając się na listwie okrążającej drewnianą platformę.

Na ręce kobiety błysnęła srebrna bransoleta. Zapewne był to sztylecik przebijający mentalną tarczę Maela, na krótko ujawnił on bowiem swoje myśli i miłość.

Jemu również pisana jest śmierć, jeśli nie zmądrzeje — pomyślał Khayman. Niewątpliwie jego mentorką była Maharet i być może wykarmiła go jej potężna krew; niemniej jednak jego serce pozostało niezdyscyplinowane, a temperament nie znosił kontroli, to rzucało się w oczy.

Wtem kilka metrów za Jesse zawirowały barwy i dźwięki. Khayman wyszpiegował kolejną intrygującą postać, o wiele młodszą, niemniej jednak równie potężną jak Mael.

Khayman szukał jego imienia, ale umysł przybysza był idealnie pusty; nie odsłaniał nawet minimalnego przebłysku tożsamości. Kiedy umarł, był chłopcem, chłopcem o prostych ciemnokasztanowych włosach i ogromnych oczach. Nagle okazało się, że łatwo jest poznać imię tej istoty od Daniela, jego świeżo zrodzonego pisklaka stojącego obok. Armand. A pisklę, Daniel, było świeżutkim umarłym. Wszystkie drobne molekuły jego ciała tańczyły pobudzane niewidzialną demoniczną chemią.

Armand natychmiast przypadł Khaymanowi do gustu. Z pewnością był to ten sam Armand, którego opisali zarówno Louis, jak i Lestat — nieśmiertelny w ciele chłopca. A to znaczyło, że liczył sobie nie więcej niż pięćset lat. Niemniej jednak zasłonił się całkowicie. Wydawał się przebiegły, zimny, do tego wyzbyty buńczuczności — i jako taki unikał rozgłosu. Czując bezbłędnie, że jest obserwowany, skierował w górę wielkie piwne oczy i natychmiast wbił je w odległą sylwetkę Khaymana.

— Nic złego nie grozi tobie ani twojemu młodemu — szepnął Khayman; jego wargi kształtowały i kontrolowały myśli. — Jam nieprzyjaciel Matki.

Armand usłyszał, ale nie odpowiedział. Bez względu na to, jak wielką grozę wzbudził w nim widok tak starego pobratymca, zamaskował się całkowicie. Można by pomyśleć, że spoglądał na ścianę nad głową Khaymana, na nieprzerwany potok śmiejących się i krzyczących dzieci, spływający schodami z najwyższych drzwi.

Ta zwodniczo młoda, pięćsetletnia istota nieoczekiwanie wbiła oczy w Maela, gdy chudzielec poczuł kolejną nieodpartą falę zatroskania swoją delikatną Jesse.

Khayman rozumiał tego Armanda. Rozumiał go i polubił bez zastrzeżeń. Kiedy znowu napotkał jego spojrzenie, potwierdziło się wszystko, co napisano o tej postaci w dwóch skromnych opowiastkach, dopełnione jej wrodzoną prostotą. Samotność, którą Khayman czuł w Atenach, odezwała się z całą mocą.

— Jakbym widział własną prostą duszę — szepnął Khayman. — Jesteś zagubiony w tym wszystkim, ponieważ znasz teren zbyt dobrze. Dokądkolwiek zajdziesz, wrócisz do tych samych gór, do tej samej doliny.

Żadnej odpowiedzi. Oczywiście. Khayman wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Nie ukrywał przed Armandem, że jest gotów dać mu wszystko, co ma.

Powinien pomóc tym dwóm, którym może jest sądzone zasnąć snem nieśmiertelnych do następnego zachodu słońca. A przede wszystkim powinien znaleźć Maharet, cieszącą się bezgraniczną wiernością zaciekłego, nieufnego Maela.

— Jam nieprzyjaciel Matki — rzekł do Armanda, lekko ruszając wargami. — Mówiłem ci. Trzymaj się tłumu śmiertelnych. Ona wypatrzy cię, kiedy tylko się oddalisz. To wszystko.

Twarz Armanda pozostała nie zmieniona. Towarzyszące mu pisklę było szczęśliwe, pławiąc się w otaczającym je zgiełku. Nie znało lęku, planów ani marzeń. Bo i skąd? Było pod opieką potężnego stworzenia. Miało więcej szczęścia, piekielnie więcej niż reszta.

Khayman wstał. Dosyć tego wszystkiego, a przede wszystkim samotności. Zbliży się do któregoś z tych dwóch, Armanda lub Maela. Tego właśnie było mu potrzeba w Atenach, kiedy zaczęło się to całe cudowne przypominanie i rozpoznawanie — żeby mieć przy sobie kogoś takiego jak on sam. Żeby móc do niego przemówić, dotknąć go… cokolwiek.

Szedł górnym korytarzem okrążającym całą halę oprócz części za sceną, zajętej przez gigantyczny ekran wideo.

Posuwał się z powolnym, ludzkim wdziękiem, uważając, by nie zmiażdżyć śmiertelnych, którzy pchali się na niego. Ta powolność była mu również potrzebna, by Mael mógł zwrócić na niego uwagę.

Wiedział instynktownie, że jeśli zaskoczy tę dumną i kłótliwą kreaturę, może to być odebrane jako obelga nie do wybaczenia. Przyspieszył wiec dopiero wtedy, kiedy Mael zauważył jego nadejście.

Mael nie potrafił ukryć lęku, tak jak Armand. Poza Maharet nigdy nie napotkał krwiopijcy w wieku Khaymana; miał przed sobą potencjalnego przeciwnika. Khayman przywitał go równie ciepło jak Armanda, ale stary wojownik nie zmienił postawy.

Widownia była już pełna i halę zamknięto; na zewnątrz dzieciaki krzyczały i tłukły w drzwi. Khayman usłyszał piski i czkawkę policyjnych radiotelefonów.

Wampir Lestat i jego poplecznicy stali przy otworach w wielkiej serżowej kurtynie, obserwując publiczność.

Lestat objął i ucałował w usta swojego towarzysza, Louisa, podczas gdy jego śmiertelni muzycy otoczyli ich kołem, trzymając się za ramiona.

Khayman zatrzymał się, wyczuwając roznamiętnienie tłumu.

Jessica oparła się ramionami o brzeg sceny. Złożyła podbródek na dłoniach. Ogromni mężczyźni w lśniących czarnych skórach napierali na nią brutalnie, bezmyślni i rozochoceni alkoholem, ale nie mogli jej odepchnąć.

Gdyby Mael spróbował czegoś podobnego, też by mu się nie udało.

Kiedy Khayman patrzył na nią, dotarł do niego wyraźny sygnał; jedno, jedyne słowo. Talamasca. Ta kobieta należała do nich, była członkiem stowarzyszenia.

Niemożliwe — pomyślał nie po raz pierwszy, a potem roześmiał się, uświadamiając sobie własną naiwność. To była noc niespodzianek, nieprawdaż? Mimo to zaskoczyła go myśl, że Talamasca przetrwała od czasów, gdy dowiedział się o jej istnieniu. Było to wieki temu; igrał wówczas z jej członkami, zadręczał ich, a potem odwrócił się do nich plecami, powodowany litością wobec fatalnej kombinacji niewinności i ignorancji.

Ach, jakim upiorem jest pamięć! Oby przeszłość runęła w zapomnienie! Widział twarze tych wagabundów, tych świeckich mnichów z Talamaski, którzy tak niezdarnie uganiali się za nim po Europie i zapisywali skrawki wiadomości w wielkich, oprawnych w skórę księgach, skrzypiąc gęsimi piórami do późna w noc. W tamtym krótkim przebłysku świadomości nosił imię Beniamin; nazwali go diabłem Beniaminem, kreśląc imię wymyślnym łacińskim pismem i śląc zwierzchnikom w Amsterdamie epistoły na szeleszczących pergaminach z wielkimi woskowymi pieczęciami.

Traktował to jak zabawę; kradł im te listy i dopisywał uwagi; straszył ich; wyczołgiwał się nocą spod łóżek, łapał ich za gardło i potrząsał nimi; to była frajda, a co nie było frajdą? Kiedy się kończyła, zawsze tracił pamięć.

A jednak lubił ich; nie byli egzorcystami czy polującymi na czarownice kapłanami albo czarodziejami pragnącymi zakuć go w łańcuchy i kontrolować jego moc. Przyszło mu nawet do głowy, że kiedy przyjdzie czas na sen, wybierze piwnice pod ich zapleśniałym Macierzystym Domem. Mimo że dokuczliwie ciekawi, nigdy by nie zdradzili.

Pomyśleć, że zakon przetrwał, równie uparcie trzymając się życia jak Kościół, i że ta śliczna śmiertelna z błyszczącą bransoletą na ręce, ukochana Maharet i Maela, była jedną z nich. Nic dziwnego, że przepychała się do czołowych szeregów jak do pierwszego stopnia przed ołtarzem.

Khayman zbliżył się do Maela, ale zatrzymał się jakieś dwa metry od niego, oddzielony bezustannie sunącym tłumem. Uczynił to z szacunku dla obaw Maela i wstydu wywołanego tym strachem. Ostatecznie więc to Mael podszedł do niego, pokonując dzielący ich dystans.

Niespokojny tłum mijał ich, jakby byli ścianą. Mael przysunął się do Khaymana, co z jego strony było powitaniem, dowodem zaufania. Rozejrzał się po hali; wszystkie siedzące miejsca były zajęte, a parter stał się mozaiką migocących kolorów, błyszczących włosów i drobnych, zaciśniętych pięści. Potem wyciągnął rękę i dotknął Khaymana, jakby nie potrafił się od tego powstrzymać. Czubkami palców musnął grzbiet jego dłoni. Khayman stał nieruchomo, nie oponując przeciwko temu małemu badaniu.

Ileż to razy widział takie gesty u nieśmiertelnych młodzików chcących własną ręką dotknąć ciała starszego. Czy jakiś chrześcijański święty nie wsunął dłoni w bok Chrystusa, ponieważ nie wystarczył mu widok ran? Khayman uśmiechnął się na myśl o bardziej przyziemnym porównaniu do dwóch obwąchujących się brytanów.

Armand pozostał niewzruszony na samym dole, nie odrywając od nich wzroku. Zapewne dostrzegł pogardliwe spojrzenie Maela, ale nie dał tego po sobie poznać.

Khayman odwrócił się i obdarzył Maela uściskiem i uśmiechem, ale wystraszył go tylko, co sprawiło, że poczuł głębokie rozczarowanie. Cofnął się grzecznie. Przez chwilę był głęboko zmieszany. Popatrzył na Armanda, pięknego Armanda, który spotkawszy się z nim wzrokiem, okazał zupełną obojętność. Nadszedł czas, by wyjawić powód swojego przybycia.

— Musisz wzmocnić swą tarczę, przyjacielu — wyjaśnił łagodnie Maelowi. — Nie pozwól, by miłość do tej dziewczyny zdradziła twoją obecność. Będzie idealnie zabezpieczona przed naszą królową, jeśli unikniesz myśli o jej pochodzeniu i protektorce. To imię jest dla królowej anatemą. Zawsze tak było.

— A gdzie jest królowa? — spytał Mael. Lęk znów dał znać o sobie, wraz z gniewem, potrzebnym, aby go zwalczyć.

— Blisko.

— Tak, ale gdzie?

— Nie mogę powiedzieć. Spaliła ich tawernę i poluje na resztki hołoty, które pozostały na zewnątrz. Nie śpieszy się ze swoimi ofiarami. Dowiedziałem się tego z ich umysłów.

Khayman widział drżenie Maela. Dostrzegał subtelne zmiany świadczące o jego rosnącym gniewie. Świetnie. Lęk wypali się w spiekocie gniewu. Ależ jest porywczy. Jego umysł nie dostrzegał subtelności.

— Dlaczego mnie ostrzegasz — zapytał ostro Mael — jeśli ona może usłyszeć każde nasze słowo?

— Ależ nie sądzę, by mogła — odparł spokojnie Khayman. — Jestem z Pierwszego Plemienia, przyjacielu. Jedynie dalecy kuzyni są obciążeni tym przekleństwem, że słyszą innych krwiopijców, tak jak my śmiertelnych. Ja nie potrafiłbym odczytać jej myśli, gdyby stała obok i moje myśli także są przed nią zamknięte, bądź tego pewien. Tak było z nami wszystkimi u początku.

Jasnowłosy gigant był tym wyraźnie zafascynowany. Więc Maharet nie mogła słyszeć Matki! Nie przyznała mu się do tego.

— Nie — potwierdził Khayman — i Matka może wiedzieć o jej myślach tylko za pośrednictwem twoich, więc bądź tak miły i strzeż ich. Teraz mów do mnie głośno, jak człowiek, gdyż to miasto jest dżunglą człowieczych głosów.

Mael zastanawiał się, marszcząc brwi. Wpatrywał się w Khaymana takim wzrokiem, jakby zamierzał go uderzyć.

— Czy to oznacza jej klęskę?

— Zapamiętaj, że nadmiar może być przeciwieństwem treści — rzekł Khayman, przy tych słowach oglądając się na Armanda. — Ona, która słyszy wielość głosów, może nie usłyszeć jednego. A ta, która słucha pilnie jednego głosu, musi zamknąć uszy na inne. Jesteś dość stary, by znać tę sztuczkę.

Mael nie odpowiedział, ale najwyraźniej zrozumiał. Dar telepatii i dla niego był zawsze przekleństwem, bez względu na to, czy narzucały mu się głosy krwiopijców czy ludzi.

Khayman skinął lekko głową. Dar telepatii. Co za sympatyczne określenie szaleństwa, które ogarnęło go eony temu, po latach słuchania, leżenia bez ruchu pod kurzem, w czeluści zapomnianego egipskiego grobowca, słuchania płaczu świata bez wiedzy o sobie samym i swojej kondycji.

— Podzielam twój punkt widzenia, przyjacielu — rzekł. — Przez dwa tysiące lat odpychałeś te głosy, podczas gdy królowa mogła w nich tonąć. Wygląda na to, że Wampir Lestat przekrzyczał wrzawę; zapewne tak pstryknął palcami, że zauważyła go kątem oka. Ale nie przeceniaj kreatury, która tak długo siedziała bez ruchu. Nic nie zyskasz, myśląc w ten sposób.

To nieco zaskoczyło Maela, chociaż dostrzegł logikę rozumowania Khaymana. Armand pozostał skupiony.

— Nie jest wszechwładna — ciągnął Khayman — bez względu na to, czy wie o tym czy nie. Zawsze zachowywała się jak ktoś, kto wyciąga ręce po gwiazdkę z nieba, by zaraz potem cofnąć ją w przerażeniu.

— Czy to możliwe? — spytał Mael. Pochylił się podniecony. — Jaka jest naprawdę?

— Miała ogrom marzeń i wielkich ideałów. Była jak Lestat. — Khayman wzruszył ramionami. — Jak ten blondyn na dole, który jest gotowy być dobry, czynić dobro i przytulić do serca spragnionych wyznawców.

Mael uśmiechnął się zimno, cynicznie.

— Co ona, do diabła, zamierza? — spytał. — Więc to on obudził ją tymi koszmarnymi piosenkami. Dlaczego nas niszczy?

— Ma jakiś cel, możesz być tego pewny. Nasza królowa zawsze ma jakiś cel. Ona nie potrafi kiwnąć palcem bez potrzeby. A musisz wiedzieć, że my tak naprawdę nie zmieniamy się z czasem; jesteśmy jak kwiaty, które się nie rozwijają. My jedynie stajemy się bardziej sobą. — Kolejny raz zerknął na Armanda. — Jeśli chodzi o jej cel, mogę ci służyć jedynie spekulacjami…

— Dobrze, chcę je znać.

— Ten koncert się odbędzie, ponieważ Lestat tego chce. A później ona wymorduje następne istoty z naszego gatunku. Niektórych jednak oszczędzi, by służyli jej celom lub, być może, aby byli świadkami.

Khayman wpatrywał się w Armanda. Jego pozbawiona wyrazu twarz jaśniała cudowną mądrością, podczas gdy pobrużdżona, zatroskana twarz Maela — nie. Który z nich jednak rozumie najwięcej? Mael roześmiał się krótko, gorzko.

— Aby byli świadkami? — powtórzył za Khaymanem. — Nie sądzę. Myślę, że ona jest bardziej prostacka. Po prostu oszczędzi tych, których kocha Lestat.

To nie przyszło na myśl Khaymanowi.

— Rozważ to — rzekł Mael wciąż tą samą ostro akcentowaną angielszczyzną. — Louis, towarzysz Lestata. Czyż nie żyje? A Gabriela, matka czarta, jest na wyciągnięcie dłoni, czeka na spotkanie z synem, kiedy tylko rozsądek na to pozwoli. A Armand, ten tam na dole, który tak bardzo przypadł ci do gustu, zapewne znów spotka się z Lestatem, więc też żyje, a wraz z nim wyrzutek, który wydał tę przeklętą książkę, którego inni rozdarliby na strzępy, gdyby tylko wiedzieli…

— Nie, w tym z pewnością chodzi o coś więcej — powiedział Khayman. — Niektórych z nas nie może zabić. A imiona tych, którzy zdążają teraz do Mariusza, zna jedynie Lestat.

Wyraz twarzy Maela uległ lekkiej zmianie; kiedy zwęził oczy, pojawił się na niej głęboki ludzki rumieniec. Khayman zrozumiał, że Mael udałby się do Mariusza, gdyby tylko mógł. Udałby się już tej nocy, gdyby tylko Maharet zechciała chronić Jessicę. Teraz usiłował usunąć imię Maharet ze swoich myśli. Bał się Maharet, bardzo się bał.

— Starasz się ukryć to, co wiesz — powiedział Khayman. — A właśnie to musisz mi wyjawić.

— Nie mogę — rzekł Mael. Między nimi wyrósł mur nie do pokonania. — Ja nie słyszę odpowiedzi, jedynie rozkazy, przyjacielu. Moją misją jest przeżyć tę noc i zabrać stąd swoją podopieczną.

Khayman zamierzał naciskać, żądać, lecz nie zrobił tego. Poczuł subtelną zmianę otaczającej go atmosfery, zmianę drobną, a równocześnie tak wyrazistą, że nie potrafił jej nazwać.

Ona się zbliżała. Była coraz bliżej hali. Poczuł, jak sam wysnuwa się z ciała i staje czystym słuchaniem; tak, to była ona. Wszystkie dźwięki nocy powstały, aby go zmylić, ale uchwycił ten basowy, nieredukowalny odgłos, którego nie potrafiła stłumić, odgłos jej oddechu, bicia serca, siły, z jaką rozcinała przestrzeń, sunąc z niebywałą i nienaturalną prędkością, powodując nieunikniony zamęt w widzialnym i niewidzialnym świecie.

Mael wyczuł to, podobnie Armand. Zareagował nawet młodzik u boku Armanda, chociaż wielu młodych okazało obojętność. Nawet niektórzy bardziej receptywni śmiertelni czuli coś i byli rozkojarzeni.

— Muszę iść, przyjacielu — powiedział Khayman. — Pamiętaj moją radę. Na razie nie można nic więcej powiedzieć.

Była bardzo blisko. Niewątpliwie przeczesywała umysły; słuchała.

Poczuł pierwszy nieodparty impuls, by ją zobaczyć, przeszukać umysły tych nieszczęsnych duszyczek na dworze, których oczy mogły o nią zawadzić.

— Do widzenia, przyjacielu — rzekł. — Twoje towarzystwo nie przyniesie mi nic dobrego.

Mael popatrzył na niego zmieszany. Armand przygarnął do siebie Daniela i ruszył ku skrajowi tłumu.

Nagle w hali zapanowała ciemność; Khayman przez ułamek sekundy pomyślał, że to jej czary, że teraz nastąpi jakiś groteskowy i mściwy sąd.

Ale śmiertelne dzieci wokół niego znały rytuał. Zaczął się koncert! W hali rozległy się dzikie wrzaski, okrzyki i tupanie, po czym dał się słyszeć wielki wspólny ryk. Khayman poczuł drżenie pod stopami.

Pojawiły się małe płomyki, gdy śmiertelni zapalili zapałki i zapalniczki. Piękna senna iluminacja oświetliła wiele tysięcy poruszających się postaci. Wrzaski przeszły w chóralne zawodzenie dobiegające ze wszystkich stron.

— Nie jestem tchórzem — szepnął nagle Mael, jakby nie mogąc zachować milczenia. Ujął Khaymana za ramię, a następnie puścił, jakby mierziła go twardość jego ciała.

— Wiem — rzekł Khayman.

— Pomóż mi. Pomóż Jessice.

— Nie wymawiaj więcej tego imienia. Pamiętaj, co ci powiedziałem, trzymaj się od niej z daleka. Jesteś pokonany, druidzie. Pamiętasz? Czas walczyć przebiegłością, nie wściekłością. Trzymaj się stada śmiertelnych. Pomogę ci, jeśli będę mógł.

Było jeszcze tak dużo do powiedzenia! Mów, gdzie jest Maharet! Jednak było na to za późno. Odwrócił się i ruszył przed siebie ku pustej przestrzeni nad długim wąskim ciągiem betonowych schodów.

Na ciemnej scenie wśród przewodów i głośników pojawili się śmiertelni muzycy spieszący do instrumentów leżących na podłodze.

Wampir Lestat wyruszył dziarskim krokiem zza kurtyny; jego czarna peleryna rozwinęła się jak skrzydła, kiedy podszedł do samego skraju podium. Stał z mikrofonem w dłoni niewiele ponad pół metra od Jessiki.

Tłum wpadł w ekstazę. Klaskanie, wycia, pohukiwania przeszły w hałas, jakiego Khayman nigdy nie słyszał. Wbrew sobie roześmiał się na widok tego głupiego zapału i drobnej uśmiechniętej figurki tam w dole, która uwielbiała to bezgranicznie i roześmiała się wraz z nim.

Błysk białego światła zalał małą scenę. Khayman wbił wzrok nie w wystrojone jak lalki drobne postaci drepczące po estradzie, ale w gigantyczny ekran wznoszący się za nimi pod sam dach. Przed Khaymanem zajaśniał wysoki na dziesięć metrów wizerunek Wampira Lestata. Uśmiechnął się, uniósł ramiona i potrząsnął jasną grzywą, po czym odrzucił głowę do tyłu i zawył.

Tłum falował w delirium, budowla zadudniła; uszy wszystkich wypełniło wycie. Potężny głos Wampira Lestata zagłuszył wszystkie inne dźwięki w hali.

Khayman zamknął oczy. Szukał w sercu monstrualnego krzyku Wampira Lestata odgłosów Matki, ale nie potrafił ich odnaleźć.

— Moja królowo — szepnął, na próżno przeczesując umysły. Czy stała gdzieś tam, na trawiastym stoku, wsłuchana w muzykę swojego trubadura? Poczuł łagodną morską bryzę i ujrzał bezgwiezdne niebo, tak jak śmiertelni czują i widzą te zjawiska. Światła San Francisco, gwiaździste wzgórza i jaśniejące słupy mostu były jak latarnie morskie tej wielkomiejskiej nocy przypominającej bezładną ucieczkę galaktyk.

Zamknął oczy. Wyobraził ją sobie taką, jaka była na ulicach Aten, gdy przyglądała się tawernie płonącej wraz z jej dziećmi; zniszczona peleryna wisiała luźno na ramionach, kaptur zsunął się z włosów zaplecionych w warkoczyki. Ach, wydawała się Królową Niebios, jak kiedyś, przewodnicząc nie kończącym się modłom, pozwalała się nazywać. Jej oczy były lśniące i puste, usta miękkie, niewinne. Czysta słodycz tego oblicza była nieskończenie piękna.

Ta wizja przeniosła go wstecz przez wieki do mrocznej i strasznej chwili, kiedy z bijącym sercem stawił się, on, człek śmiertelny, by wysłuchać jej woli — jego królowej, teraz przeklętej, poświęconej księżycowi i demonowi w jej żarłocznej krwi, jego królowej, która nie zezwalała nawet na bliskość jasnych lamp. Jakże była podniecona, gdy miotała się po ceglanej podłodze pośród kolorowych ścian pełnych namalowanych milczących wartowników.

— Te bliźniaczki — powiedziała — te niegodziwe siostry śmiały wyrzec takie obrzydliwości.

— Ulituj się — błagał. — Nie zamierzały wyrządzić krzywdy, przysięgam, że mówiły prawdę. Wypuść je, wasza wysokość. One nie mogą już niczego zmienić.

Och, jakże współczuł im wszystkim! Bliźniaczkom i tkniętej chorobą władczyni.

— Tak, ale rozumiesz, musimy sprawdzić te ich oburzające kłamstwa — powiedziała. — Musisz się zbliżyć, mój wierny rządco, który zawsze służyłeś mi z takim oddaniem…

— Moja królowo, moja ukochana królowo, czego pragniesz ode mnie?

Wciąż z tym samym uroczym wyrazem twarzy uniosła lodowate dłonie do jego gardła i nagle złapała go z przerażającą mocą. Jak porażony ujrzał, że z jej oczu znikł wszelki wyraz, a usta się rozchyliły. Kiedy uniosła się na palce ze zjawiskowym wdziękiem nocnego koszmaru, ujrzał dwa drobne kły. Nie — zakrzyczał w myślach. — Nie zrobisz mi tego! Moja królowo, to ja, Khayman!

Winien przepaść dawno temu, jak wielu krwiopijców od tamtej pory. Winien zniknąć bez śladu, jak nieprzeliczone istoty rozłożone na proch w ziemi wszystkich lądów i narodów. Nie przepadł jednak; bliźniaczki — a przynajmniej jedna z nich — też żyły.

Czy wiedziała o tym? Czy znała te koszmarne sny? Czy odbierała je z innych umysłów? Czy też podróżowała przez całą noc wokół świata, nie śniąc i nie spoczywając, zawzięcie wykonując wciąż to samo zadanie od chwili zmartwychwstania?

One żyją, moja królowo, one żyją w tej jednej, jeśli nie w dwóch. Wspomnij stare proroctwo! — zawołał do niej w myślach. Gdyby tylko mogła słyszeć jego głos!

Otworzył oczy. W jednej chwili powrócił do teraźniejszości, do tego skostniałego czegoś, będącego jego ciałem. Muzyka przeniknęła go bezlitosnym rytmem, błyskające światła oślepiały.

Odwrócił się i wsparł dłonią o ścianę. Nigdy nie był tak zanurzony w dźwięku. Czuł, że traci świadomość, ale głos Lestata przywołał go z powrotem.

Przesłaniając palcami oczy, spojrzał w dół na ogniście białą scenę. Patrzcie no, diabeł tańczy i śpiewa z niekłamaną radością! Khayman wbrew sobie poczuł się wzruszony.

Potężny tenor Lestata nie potrzebował elektrycznego wzmocnienia. Nawet nieśmiertelni rozsiani między swymi ofiarami śpiewali razem z nim, tak zaraźliwa była jego pasja. Gdziekolwiek Khayman spojrzał, widział zarówno śmiertelnych, jak i nieśmiertelnych pochłoniętych zabawą. Ciała wiły się wraz z ciałami na scenie. Głosy brzmiały z coraz większą siłą.

Gigantyczna twarz Lestata zajęła cały ekran; jego niebieskie oko spojrzało na Khaymana i mrugnęło.

— CZEMU MNIE NIE ZABIJECIE?! WIECIE, KIM JESTEM!

Śmiech Lestata zagłuszył ostry łomot gitar.

— CZY JESTEŚCIE ŚLEPI NA ZŁO, SKORO GO NIE POZNAJECIE?

Ach, co wiara w dobro, w heroizm. Khayman widział to nawet w jego oczach, szary cień tragicznej potrzeby. Lestat odrzucił głowę do tyłu i zaryczał; tupał i wył; spoglądał w krokwie, jakby to był firmament.

Khayman zmusił się, by ruszyć z miejsca; nie mógł tu zostać. Niezdarnie brnął do drzwi, dusząc się w ogłuszającym hałasie. Nawet jego poczucie równowagi było zachwiane. Miażdżące dźwięki goniły go po klatce schodowej, ale przynajmniej uchronił się przed błyskającymi światłami. Oparty o ścianę, usiłował przejrzeć na oczy.

Czuł zapach krwi. Czuł głód wielu krwiopijców i puls muzyki przenikający drewno i gips.

Ruszył dalej w dół, nie słysząc własnych kroków na betonie i wreszcie osunął się na wyludniony podest. Skurczony objął nogi ramionami i pochylił głowę.

Ta muzyka była jak muzyka z przeszłości, kiedy wszystkie pieśni były pieśniami ciała, a pieśni umysłu jeszcze nie wynaleziono.

Ujrzał siebie w tańcu; ujrzał króla — śmiertelnego króla, którego tak uwielbiał — jak obraca się i podskakuje; usłyszał dudnienie bębnów i zawodzenie piszczałek; król podał Khaymanowi piwo. Stół uginał się pod pieczoną dziczyzną i błyszczącymi owocami, dymił bochnami chleba. Królowa siedziała na złotym tronie; nieskazitelna i pogodna śmiertelna kobieta z drobnym rożkiem perfumowanego wosku na czubku kunsztownej fryzury; wosk rozpływał się w cieple i nasycał wonnością zaplecione warkocze.

Wtem ktoś włożył mu do ręki trumienkę krążącą pośród ucztujących; małe upomnienie: jedz, pij, śmierć czeka bowiem nas wszystkich.

Ściskał ją mocno w ręce; czy powinien przekazać ją królowi?

Nagle poczuł na twarzy królewskie usta.

— Tańcz, Khaymanie. Pij. Jutro pomaszerujemy na północ, by wyrżnąć resztki ludożerców.

Król nawet nie spojrzał na trumienkę; odebrał ją, wsunął ją w dłonie królowej, a ona, nie patrząc, dała ją komuś następnemu.

Resztki ludożerców. Jakie proste wydawało się to wszystko, jakie słuszne. Dopóki nie ujrzał bliźniaczek klęczących przed ołtarzem.

Łomot bębnów zagłuszył głos Lestata. Śmiertelni mijali Khaymana, ledwo zauważając skuloną postać; krwiopijcy mijali go biegiem, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi.

Lestat śpiewał o Dzieciach Ciemności ukrytych pod cmentarzem zwanym z zabobonnym lękiem Les Innocents; Niewiniątka.

W światło

Weszliśmy

Moi bracia i siostry!

ZABIJCIE NAS!

Moi bracia i siostry!

Podniósł się ospale. Chwiał się na nogach, ale szedł przed siebie, w dół, aż znalazł się w westybulu, gdzie hałas był nieco mniejszy, odpoczywał w pobliżu wewnętrznych drzwi, wdychając chłodne powietrze.

Powoli ogarniał go spokój; nagle zauważył dwóch śmiertelnych mężczyzn, którzy zatrzymali się nieopodal i patrzyli na niego, stojącego pod ścianą z rękami w kieszeniach i zwieszoną głową.

Ujrzał siebie ich oczyma. Wyczuł ich obawę, zmieszaną z nagłym niepowstrzymanym poczuciem triumfu. Ci ludzie wiedzieli o jego rodzie i żyli dla chwil takich jak ta, a jednak lękali się ich śmiertelnie i tak naprawdę mieli nadzieję, że nigdy nie nadejdą.

Powoli uniósł głowę. Stali jakieś sześć metrów dalej, obok zatłoczonego stoiska z napojami i słodyczami, jakby miało ono ich ukryć — angielscy dżentelmeni jak się patrzy. Mieli już swoje lata. Ich mocno pobrużdżone twarze i wieczorowe ubiory bez pyłka na rękawach, znakomicie uszyte szare płaszcze, wykrochmalone kołnierzyki i błyszczące supły jedwabnych krawatów były tu całkowicie nie na miejscu. Pośród obwieszonej błyskotkami młodzieży, która nie mogła ustać w miejscu, chłonąc barbarzyński hałas i mieląc ozorami, wyglądali na podróżników z innego świata.

Przyglądali mu się z takim naturalnym dystansem, jakby uprzejmość nie pozwalała im na lęk. To starszyzna Talamaski; szukają Jessiki.

Znacie nas? — zapytał ich w myślach. — Ależ oczywiście, że tak. To nic złego. Nie dbam o was.

Jego przesłane w milczeniu słowa sprawiły, że ten, który nazywał się Dawid Talbot, cofnął się o krok. Zaczął szybciej oddychać, pot wystąpił mu na czoło i dolną wargę. Mimo to wciąż zachowywał się elegancko, z opanowaniem. Zmrużył oczy, jakby nie ulegał oślepiającemu blaskowi tego, co widział, jakby rozróżniał w jasności tańczące drobne molekuły.

Jak skromny wydawał się zasięg ludzkiego życia; wystarczyło spojrzeć na tego kruchego mężczyznę, którego wykształcenie i uprzejmość jedynie zwiększały wszelkie ryzyko. Tak łatwo było odmienić treść jego myśli, jego oczekiwań. Czy powinien powiedzieć im, gdzie jest Jesse? Czy powinien się wtrącać? Wiedział, że nie ma to żadnego znaczenia.

Czuł, że obawiają się zarówno odejść, jak i pozostać, że zatrzymał ich prawie tak, jakby ich zahipnotyzował. Można by rzec, że to szacunek przykuwał ich do miejsca; nie mogli oderwać od niego oczu. Zrozumiał, że musi im coś zaoferować, choćby tylko po to, by skończyć to okropne badanie.

Nie idźcie do niej — przekazał im. — Jeśli to zrobicie, będziecie głupcami. Ona ma teraz innych, mnie podobnych opiekunów. Najlepiej ją zostawcie. Ja bym tak zrobił na waszym miejscu.

Ciekawe, jaką to wszystko przybierze postać w archiwach Talamaski? Którejś nocy będzie mógł się tego dowiedzieć. Do jakiego nowocześnie urządzonego pomieszczenia przenieśli swoje dokumenty i skarby?

Beniamin, diabeł — przedstawił im się bez słów. — Oto moje imię. Znacie mnie?

Uśmiechnął się do siebie. Opuścił głowę, wbił wzrok w ziemię. Nie wiedział, że jest aż tak próżny. I nagle stało mu się obojętne, co ta chwila dla nich znaczy.

Myślał apatycznie o tamtych dawnych czasach we Francji, kiedy zabawiał się z ich pobratymcami. „Pozwól nam tylko przemówić do ciebie!”, błagali. Okryci kurzem uczeni o bladych oczach wiecznie otoczonych czerwonymi obwódkami, w znoszonych aksamitnych strojach, jakże nie przypominali tych dwóch wytwornych dżentelmenów, dla których okultyzm był sprawą nauki, nie filozofii. Beznadziejność tamtej epoki nagle go przeraziła; ale beznadziejność obecnej była równie przerażająca.

Odejdźcie — rozkazał im w myślach.

Nie musiał podnosić wzroku, by zobaczyć, że Dawid Talbot skinął głową i wycofał się wraz ze swoim towarzyszem. Zerkając przez ramię, oddalili się krętym westybulem i weszli do głównej sali.

Khayman był znowu sam, otoczony rytmiczną muzyką, i zadawał sobie pytanie, dlaczego się tu zjawił, dlaczego marzył o tym, by jeszcze raz zapomnieć, i dlaczego pragnął znaleźć się w cudownym miejscu, pełnym ciepła i śmiertelnych ludzi nie wiedzących, kim jest, pełnym elektrycznych żarówek migocących pod wypłowiałymi chmurami oraz nie kończących się miejskich chodników, po których można chodzić do świtu.

Jesse

— Zostaw mnie, ty sukinsynu! — Jesse kopnęła mężczyznę, który objął ją w pasie i odsunął sprzed sceny. — Ty draniu! — Zgięty w scyzoryk z powodu przenikliwego bólu w stopie nie sprostał nagłemu pchnięciu. Wywinął kozła i rozłożył się na podłodze.

Już pięć razy oderwano ją od podium. Skuliła się i rozbiła niewielki zlepek, który zajął jej miejsce; jak ryba ocierała się o czarne skórzane kurtki i ponownie się prostując, złapała za barierę z nie malowanego drewna, chwyciła w jedną rękę dekoracyjną tkaninę i zwinęła ją w linę.

W migającym świetle ujrzała Wampira Lestata skaczącego wysoko w górę i spadającego z łomotem na deski; jego głos znów wzbił się ponad rejwach, bez pomocy mikrofonu wypełnił audytorium; gitarzyści wili się wokół niego jak małe diabełki.

Krew ciekła drobnymi strumyczkami po białej twarzy jak z Chrystusowej korony cierniowej, długie jasne włosy zawirowały w powietrzu, kiedy zrobił pełny obrót, a czarny krawat rozluźnił się i opadł. Blade, krystalicznie niebieskie oczy zaszkliły się i nabiegły krwią, kiedy wykrzykiwał błahe słowa piosenek.

Jesse poczuła, jak serce wali jej o żebra, kiedy wpatrywała się w niego, w rozkołysane biodra, materiał ciasnych czarnych spodni opinający potężne mięśnie ud. Znów skoczył w górę, wzniósł się bez żadnego wysiłku, jakby był gotów wzlecieć pod sam sufit.

Tak, widzisz to i nie ma mowy o żadnej pomyłce! Nie ma żadnego innego wytłumaczenia!

Otarła nos. Znów płakała. Musi go dotknąć, do cholery! W zamroczeniu przyglądała się, jak wali butem w podłogę przy trzech ostatnich huczących nutach piosenki, a muzycy kiwają się w przód i w tył, rozgrzewając tłum, i rzucają na boki głowami. Ich głosy ginęły w jego głosie, kiedy próbowali dotrzymać mu kroku.

Boże, ależ on to uwielbiał! Nie było w tym ani cienia udawania. Pławił się w okazywanym mu zachwycie. Kąpał się w nim jak we krwi.

A teraz, gdy przeszedł do szaleńczego początku następnej piosenki, zdarł z siebie czarną aksamitną pelerynę, zakręcił nią z rozmachem nad głową i cisnął daleko w widownię. Tłum zawył nieludzko i zakołysał się. Jesse poczuła czyjeś kolana na plecach, but ześlizgujący się po jej pięcie, ale właśnie w tej chwili otwarła się przed nią szansa, ochroniarze zeskoczyli bowiem ze sceny, by opanować zamieszanie.

Mocno wsparła się na obu rękach, wybiła się w górę, upadła na brzuch i zerwała się na nogi. Pobiegła do tańczącej postaci, która nagle skrzyżowała z nią wzrok.

— Ty, ty! Ty! — zawołała. Kącikiem oka dostrzegła zbliżającego się ochroniarza. Rzuciła się całym ciałem na Wampira Lestata. Zamknęła oczy, kurczowo zacisnęła ramiona wokół jego bioder. Złożyła twarz na jego jedwabistej, lodowato zimnej piersi. Wtedy poczuła smak krwi na wardze!

— Prawdziwy! — szepnęła. Serce mało nie wyskoczyło jej z piersi, ale nie rozluźniła uścisku. Tak, skóra Maela była jak ta skóra i skóra Maharet, i ich wszystkich. Tak, taka jak ta! To nie był człowiek. Trzymała go w ramionach, wiedziała o wszystkim i było już za późno, żeby ją zatrzymać!

Lewą ręką chwyciła gęstą grzywę jego włosów, a kiedy otworzyła oczy, ujrzała, że uśmiecha się do niej, ujrzała pozbawioną porów lśniącą białą skórę i drobne kły.

— Ty diable! — szepnęła. Śmiała się jak szalona, płakała i śmiała się.

— Kocham cię, Jessico — odpowiedział jej szeptem, uśmiechając się do niej, jakby się drażnił; wilgotne jasne włosy opadały mu na oczy.

Zaskoczona poczuła jego uścisk, a potem podrzucił ją na swoje biodro i obrócił w koło. Wrzeszczący muzycy rozmyli się w jedną smugę; światła były bryzgami bieli i czerwieni. Jęczała, ale nie odrywała od niego wzroku; tak, jego oczy były prawdziwe. Trzymała się go rozpaczliwie, w obawie, że zamierza cisnąć ją wysoko w powietrze nad głowami tłumu. On jednak postawił ją na scenie, pochylił głowę, jego włosy omiotły jej policzek i poczuła jego usta na swoich.

Pulsująca muzyka stała się niewyraźna, jakby Jesse zanurzyła się w morzu. Czuła, że jego oddech przenika ją, gładkie palce przesunęły się w górę jej szyi. Jej piersi odbierały bicie jego serca, a głos przemawiał do niej czysto, tak jak tamten głos dawno temu, znany głos, rozumiejący jej pytania i wiedzący, że nie mogą pozostać bez odpowiedzi.

To zło, Jesse — powiedział głos. — Zawsze o tym wiedziałaś.

Ręce odciągnęły ją w tył. Ludzkie ręce. Oddzielano ją od niego. Krzyknęła przeraźliwie.

Wpatrywał się w nią osłupiały. Sięgał głęboko, głęboko w swoje sny, szukając czegoś, o czym ledwo pamiętał. Stypa; rudowłose bliźniaczki klęczące po obu stronach ołtarza. Trwało to nie dłużej niż ułamek sekundy, a potem przepadło; stał oszołomiony, po czym znów przywołał na twarz bezosobowy uśmiech, będący jak jedno ze świateł, które nieustannie ją oślepiały.

— Piękna Jesse! — powiedział, unosząc dłoń jakby w pożegnaniu. Niesiono ją daleko od niego, poza scenę.

Kiedy postawiono ją na nogi, śmiała się.

Jej biała koszula była poplamiona krwią. Na dłoniach także widniały blade smugi słonej krwi. Znała ten smak. Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się; jakie to było dziwne, nie słyszała swego śmiechu, tylko czuła przebiegające ją drżenie, czuła, że płacze i śmieje się równocześnie. Ochroniarz powiedział coś do niej, coś chamskiego, groźnego. Ale to się nie liczyło.

Tłum znów ją ogarnął. Po prostu połknął ją, bił w nią jak fala, odrzucił ze środka. Ciężki but miażdżył jej stopę. Potknęła się, obróciła i została jeszcze gwałtowniej pchnięta w stronę drzwi.

To jest bez znaczenia. On wie! — dźwięczało w jej myślach. Wie o tym wszystkim. Miała zawroty głowy. Nie ustałaby prosto, gdyby nie napierające na nią ramiona. Nigdy nie czuła równie cudownego braku zahamowań. Nigdy nie czuła takiego rozładowania napięcia.

Nie było końca szalonej kakofonii dźwięków; twarze błyskały i znikały w falach kolorowego światła. Czuła zapach marihuany i piwa; czuła pragnienie. Tak, coś do picia, coś zimnego. Ależ pragnienie. Znów podniosła rękę, zlizała krew i sól. Delikatne cudowne drżenie zapowiadało nadejście snów. Znów polizała krew i zamknęła oczy.

Nagle poczuła, że jest na otwartej przestrzeni. Nikt jej nie popychał. Podniosła wzrok i zobaczyła, że jest przy wyjściu, na wąskiej trzymetrowej rampie prowadzącej w dół do westybulu. Tłum był za nią, nad nią. Nareszcie mogła odpocząć. Była cała i zdrowa.

Opierając się dłonią o zatłuszczoną ścianę, przeszła po warstwie papierowych kubków. Opuściła głowę i odpoczywała; brzydkie światło z westybulu świeciło jej w oczy. Na czubku języka czuła smak krwi. Znów zbierało się jej na płacz. Przez chwilę nie było przeszłości ani teraźniejszości i cały świat się zmienił, od najprostszej rzeczy do najważniejszej. Bujała w obłokach, jakby na szczytach największego uspokojenia i akceptacji, jakie kiedykolwiek znała. Och, gdyby tylko mogła opowiedzieć to wszystko Dawidowi; gdyby tylko mogła podzielić się tym wielkim i obezwładniającym sekretem.

Coś ją dotknęło. Coś wrogiego. Odwróciła się niechętnie i zobaczyła u swojego boku ogromną postać. Co to? — zapytała w myślach. Usiłowała przyjrzeć się jej dokładnie.

Koścista budowa, czarne przylizane włosy, czerwona szminka na brzydkich ustach, ale skóra… skóra ta sama. I kły. Nieludzkie kły.

Talamasca?

To był syk, bezsłowne pytanie, po którym dostała uderzenie w mostek. Instynktownie uniosła ręce, skrzyżowała je na piersiach, zaplotła palce na ramionach.

Talamasca?

Pytanie bezdźwięczne, niemniej jednak zadane z ogłuszającym gniewem.

Cofnęła się, ale jego dłoń złapała ją, palce wgryzły się w kark. Usiłowała krzyczeć, ale została uniesiona w powietrze.

A potem leciała przez westybul, krzycząc, aż uderzyła głową w ścianę.

Czerń. Zobaczyła ból. Błyskał żółto, potem biało i wędrował w dół kręgosłupa, po czym rozszedł się w kończynach jakby milionami gałązek. Straciła wszelką władzę nad swoim ciałem. Uderzyła o podłogę, paraliżujący ból dosięgną! jej znowu, tym razem czuła go na twarzy i we wnętrzu otwartych dłoni, aż wreszcie przewróciła się na plecy.

Nic nie widziała. Miała zamknięte oczy, ale nie potrafiła ich otworzyć. Słyszała głosy, krzyki ludzi, gwizdek, a może dzwonek? Rozległ się grzmiący hałas, kolejny aplauz tłumu. W pobliżu byli ludzie.

Ktoś powiedział blisko jej ucha:

— Nie dotykajcie jej. Ma złamany kark!

Złamany? Czy można mieć złamany kark i żyć?

Ktoś położył jej dłoń na czole. Ale tak naprawdę czuła tylko przelotne łaskotanie, jakby była bardzo zziębnięta, jakby brnęła przez śnieg i utraciła wszelkie czucie. Nie widzę — powiedziała w myślach.

— Słuchaj, skarbie — odezwał się młody męski głos; jeden z tych głosów, które możesz usłyszeć w Bostonie, Nowym Orleanie, Nowym Jorku. Strażak, gliniarz, ratownik. — Zaopiekujemy się tobą. Karetka jest w drodze. Teraz leż spokojnie, skarbie, nie martw się.

Ktoś dotknął jej piersi. Nie, wyjmowano jej karty z kieszeni. Jessica Miriam Reeves. Tak.

Stała obok Maharet i razem spoglądały na gigantyczną mapę z tymi wszystkimi światełkami. Wszystko rozumiała. Jesse zrodzona z Miriam, zrodzonej z Alice, zrodzonej z Carlotty, zrodzonej z Jane Marie, zrodzonej z Anne, zrodzonej z Janet Belle, zrodzonej z Elizabeth, zrodzonej z Louise, zrodzonej z Frances, zrodzonej z Friedy, zrodzonej…

— Gdyby pan był łaskaw, jesteśmy jej przyjaciółmi…

Dawid!

Podnosili ją; słyszała swój krzyk, ale przecież nie miała zamiaru krzyczeć. Znów zobaczyła ekran i wielkie drzewo imion.

— Frieda zrodzona z Dagmary, zrodzonej…

— Teraz uwaga, uwaga! Niech to szlag!

Powietrze się zmieniło; stało się chłodne i wilgotne, owionęło jej twarz; potem straciła wszelkie czucie w dłoniach i stopach. Czuła jedynie powieki, ale nie potrafiła nimi poruszyć.

Maharet mówiła do niej:

— …wyszła z Palestyny do Mezopotamii, a potem powoli przez Azję Mniejszą i Rosję do Europy Wschodniej. Rozumiesz?

To był albo karawan, albo karetka; wydawało się, że jak na to drugie, było tu zbyt cicho, a syrena, chociaż przeciągle zawodziła, była zbyt daleko. Co się stało z Dawidem? Nie opuściłby jej przecież. Ale jak Dawid się tu znalazł? Powiedział, że nic nie mogłoby go tu ściągnąć. Dawida tam nie było. Musiała to sobie wyobrazić. I co dziwne, Miriam też tam nie było.

— Święta Mario, Matko Boża… teraz i w godzinie śmierci naszej…

Słuchała; pędzili przez miasto; czuła, że skręcają; ale gdzie jest jej ciało? Nie czuła go. Złamany kark. To z pewnością znaczyło, że jest trupem.

Co to jest, to światło, które widziała w dżungli? Rzeka? Zbyt wielkie na rzekę. Jak ją przebyć? Przecież to nie Jesse szła przez dżunglę, a potem brzegiem rzeki. To ktoś inny. A jednak widziała przed sobą dłonie, jakby to były jej własne; odsuwały pnącza i mokre, ociekające wodą liście. Kiedy spojrzała w dół, widziała rude włosy, kędzierzawe strąki rudych włosów pełne kawałków liści i grudek ziemi…

— Słyszysz mnie, skarbie? Jesteśmy przy tobie. Zajmujemy się tobą. Twoi przyjaciele są w samochodzie za nami. Nie martw się.

Wciąż mówił, ale gubiła wątek. Słyszała tylko ton głosu — ton kochającej troski. Czemu tak jej współczuł? Nawet jej nie znał. Nie rozumiał, że krew na koszuli nie jest jej? Krew na dłoniach? Pomyślała: — Winna. — Lestat usiłował jej powiedzieć, że to jest złe, ale to było nieważne, nie wiązało się z całością. Rzecz nie w tym, że nie dbała o to, co dobre, a co złe; rzecz w tym, że w tej chwili co innego było ważniejsze. Pomyślała: — Wiedział. — I mówił tak, jakby zamierzała coś zrobić, a tymczasem ona nie zamierzała nic zrobić.

To dlatego umieranie było całkiem fajne. Gdyby tylko Maharet zrozumiała. Pomyśleć, że Dawid jest z nią, w samochodzie z tyłu. W każdym razie znał część prawdy i założą jej teczkę: „Reeves Jessica”. Będzie więcej dowodów. „Jeden z naszych oddanych członków, bez wątpienia w wyniku… niesłychanie niebezpieczne… w żadnym wypadku nie powinna dokonywać aktu postrzegania nadzmysłowego…”

Znów ją przenosili. Znów zimne powietrze, opary benzyny i eteru. Wiedziała, że tuż po drugiej stronie tego paraliżu, tej ciemności, jest okropny ból, że najlepiej leżeć bez ruchu i nie próbować się tam dostać. Niech ją transportują; niech wiozą ją wózkiem przez korytarz.

Ktoś płacze. Dziewczynka.

— Słyszysz mnie, Jessico? Wiedz, że jesteś w szpitalu i robimy dla ciebie wszystko, co jest możliwe. Twoi przyjaciele, Dawid Talbot i Aaron Lightner są w pobliżu. Powiedzieliśmy im, że nie wolno ci się poruszyć…

Oczywiście. Kiedy złamiesz kark, to albo nie żyjesz, albo umierasz, kiedy się ruszysz. Na tym to polega. Dawno temu widziała w szpitalu dziewczynę ze złamanym karkiem przywiązaną do wielkiej aluminiowej ramy. Co jakiś czas pielęgniarka przesuwała ramę, zmieniając pozycję dziewczyny. Czy ze mną też tak będzie?

Znów mówił, ale tym razem z większej odległości. Szła przez dżunglę trochę szybciej, żeby się zbliżyć, żeby nie przeszkadzał jej hałas rzeki. Mówił…

— …oczywiście, że możemy to wszystko zrobić, możemy przeprowadzić testy, oczywiście, ale zrozumcie, co do was mówię, ona jest w agonii. Ma kompletnie zmiażdżony tył czaszki. Rozległe uszkodzenia mózgowia są wyraźne, tak że w przeciągu kilku godzin mózg zacznie nabrzmiewać, jeśli będzie to trwało kilka godzin…

Draniu, zabiłeś mnie. Rzuciłeś mnie o ścianę. Gdybym mogła czymś ruszyć — powiekami, ustami. Jestem uwięziona tu, w środku. Nie mam już ciała, a mimo to jestem w nim uwięziona! Kiedy byłam mała, często myślałam, że taka będzie śmierć. Będziesz uwięziona jak w grobie w swojej głowie, bez oczu, żeby widzieć, i bez ust, żeby krzyczeć. I będą mijały lata.

A może będziesz błąkać się w królestwie półmroku z bladymi demonami, myśląc, że żyjesz, podczas gdy naprawdę będziesz martwa? Dobry Boże, muszę wiedzieć, od kiedy nie żyję. Muszę wiedzieć, kiedy się to zaczęło!

Na ustach poczuła niezwykle słaby dotyk. Coś wilgotnego, mokrego, coś rozchylającego jej wargi. Ale tu nie ma nikogo, prawda? Oni są na korytarzu, a pokój jest pusty. Wiedziałaby, gdyby ktoś tu był. A jednak czuła jakiś smak, ciepły płyn napływający do ust.

Co to jest? — spytała bezgłośnie. — Co mi dajecie? Nie chcę stracić przytomności.

Śpij, moja kochana.

Nie chcę. Chcę czuć, kiedy będę umierać. Chcę wiedzieć!

Płyn wypełniał jednak jej usta, a ona przełykała. Mięśnie przełyku ożyły. Cudowny jest ten słony smak. Znała go! Znała to cudowne mrowienie. Ssała mocniej. Czuła, jak skóra twarzy ożywa i czuła owiewające ją powietrze. Czuła powiew wiatru w pokoju. Cudowne ciepło przesuwało się w dół kręgosłupa. Przesuwało się wzdłuż nóg i rąk, dokładnie szlakiem bólu, i życie wracało do wszystkich członków.

Śpij, ukochana — powiedział bezgłośny głos.

Mrowienie odezwało się na ciemieniu, dotarło do korzonków włosów.

Kolana miała poobijane, ale nie czuła bólu nóg i mogła znów chodzić; czuła prześcieradło pod ręką. Chciała sięgnąć ręką do poręczy, ale było na to za wcześnie, za wcześnie na ruch.

Ktoś ją podniósł.

Teraz najlepiej było spać. Jeśli to śmierć… no to co, była całkiem fajna. Głosy ludzi, które ledwo słyszała, nie miały już znaczenia. Wydawało się, że Dawid ją woła. Czego od niej chce? Żeby umarła? Lekarz groził, że wezwie policję. Policja w niczym już nie pomoże. To było niemal śmieszne.

Schodzili coraz bardziej w dół schodów. Czuła cudowne zimne powietrze.

Odgłosy ruchu ulicznego nasiliły się; obok przejechał z warkotem autobus. Poprzednio nigdy nie lubiła tych hałasów, ale teraz były jak wiatr, tak czyste. Znów kołysano ją lekko, łagodnie, jakby była w kołysce. Poczuła nagły zryw samochodu, a potem gładki, swobodny pęd. Miriam była tu i chciała, żeby Jesse na nią spojrzała, ale ona czuła się teraz zbyt zmęczona.

— Nie chcę iść, mamo.

— Jesse, proszę. Nie jest za późno. Wciąż możesz przyjść! — Wołała tak, jak Dawid: — Jessico.

Daniel

Daniel wreszcie zrozumiał. Bladolicy bracia i siostry krążą wokół siebie, mierzą się wzrokiem, nawet grożą sobie nawzajem, ale nikt nic nie zrobi. Zasada była prosta i bezwzględna; nie zostawiać żadnych dowodów świadczących o naszej kondycji — żadnych ofiar, ani jednej komórki naszej wampirzej tkanki.

Lestat miał być jedyną ofiarą i mord zaplanowano z całą starannością. Śmiertelni nie mieli zobaczyć kos, chyba że w ostateczności. Porwać drania, kiedy będzie próbował uciec, taki był plan; zniszczyć go tylko w obecności wtajemniczonych. Jeśli będzie się opierał, umrze na oczach swoich fanów; należy wówczas zniszczyć ciało tak, by nic z niego nie zostało.

Daniel śmiał się do rozpuku. Już sobie wyobrażał, jak Lestat potulnie godzi się na te zamierzenia.

Śmiał się prosto w ich zawzięte gęby. Bladziuchne jak orchidee złośliwe duszyczki, które napełniły halę, kipiąc złością, zazdrością, chciwością. Można by pomyśleć, że nienawidzili Lestata choćby z powodu jego wyzywającej urody.

Daniel wreszcie oderwał się od Armanda. Czemu nie?

Nikt nie mógł go skrzywdzić, nawet groźnie patrząca kamienna postać, którą widział w cieniach, tak twarda i stara, że wygląda jak legendarny Golem. Cóż to za niesamowity stwór, ta kamienna kreatura wpatrzona w śmiertelną kobietę leżącą ze złamanym karkiem, tę rudą, przypominającą bliźniaczki ze snu. Pewnie zrobił to jakiś głupi człowiek, złamał jej kark jak zapałkę. A ten jasnowłosy wampir w jelenich skórach przeciskający się do miejsca wypadku też wyglądał niesamowicie, żyły nabrzmiały mu na karku i na dłoniach, kiedy dotarł do tej biednej ofiary. Armand z niezwykłym wyrazem twarzy przyglądał się ludziom zabierającym rudą kobietę, jakby, nie wiedzieć czemu, uważał, że powinien interweniować; być może ten niby-Golem stojący bez ruchu napawał go niepokojem. Wreszcie wepchnął z powrotem Daniela w śpiewający tłum. Nie było jednak powodu do strachu. To miejsce, ta katedra dźwięku i muzyki była ich sanktuarium.

Lestat był Chrystusem na katedralnym krzyżu. Jak opisać jego wszechwładny i irracjonalny autorytet? Miałby okrutną twarz, gdyby zachwyt i wylewna radość nie czyniły jej dziecinną. Wymachiwał pięściami, jakby walczył z cieniem, wrzeszczał, błagał, wył pod adresem nieugiętych mocy, cały czas śpiewając o swoim upadku — Lelio, bulwarowy aktorzyna, przepoczwarzony w nocnego stwora wbrew swojej woli!

Jego tenor zdawał się kompletnie odcieleśniony, gdy relacjonował klęski, zmartwychwstania, pragnienia, których żaden potop krwi nigdy by nie ugasił.

— Czyż nie jestem diabłem w was wszystkich! — krzyczał nie do rozkwitających w blasku księżyca potworów, ale do śmiertelnych, którzy go uwielbiali.

Nawet Daniel wrzeszczał, ryczał, skakał w górę, potwierdzając te słowa, chociaż na dobrą sprawę nic nie znaczyły; chodziło tylko o nagą moc sprzeciwu i wyzwania Lestata, przeklinającego niebiosa w imieniu tych, którzy kiedykolwiek zakosztowali losu wyrzutka, wszystkich tych, którzy kiedykolwiek dopuścili się gwałtu, aby potem w poczuciu winy i wyrządzanego zła zwrócić się przeciwko swojej krwi.

W najbardziej wzniosłych chwilach Daniel miał wrażenie, że osiągnięcie nieśmiertelności w przededniu tej wielkiej mszy było jakimś znakiem losu. Wampir Lestat był bogiem lub też kimś mu podobnym. Gigant na ekranie wideo błogosławił wszystko, czego Daniel kiedykolwiek pożądał.

Jak inni mogli się opierać? Z pewnością uniesienie przyszłej ofiary rozpalało ich do szaleństwa. Zasadnicze przesłanie wszystkich tekstów było następujące: Lestat ma dar, przyrzeczony każdemu; Lestata nie można zabić. Zasmakował cierpień, które na niego spadły, i wyłonił się tym silniejszy. Połączyć się z nim znaczyło żyć wiecznie.

Oto jest ciało moje. Oto jest krew moja.

Nienawiść wrzała jednak pośród wampirzych braci i sióstr. Kiedy koncert zmierzał ku finałowi, Daniel poczuł ją żywo — smród bijący od tłumu, syk coraz mocniej przebijający się spod brzmienia muzyki.

Zabić boga. Rozerwać na strzępy. Niech śmiertelni wierni robią to, co zawsze — opłakują w jego postaci tych, którym sądzona jest śmierć.

— Idziemy, jest po mszy.

Zapaliły się światła na widowni. Fani uderzyli na drewnianą scenę, rozerwali czarną serżową kurtynę w pogoni za uciekającymi muzykami.

Armand złapał Daniela za ramię.

— Bocznymi drzwiami — powiedział. — Nasza jedyna szansa to dopaść go szybko.

Khayman

Nastąpiło to, czego się spodziewał. Uderzyła najpierw na tych, którzy uderzyli na niego. Lestat wyszedł tylnymi drzwiami i z Louisem u boku pędził do swojego czarnego porsche, kiedy skrytobójcy rzucili się na niego. Wydawało się już, że nieregularny krąg się zamknie, kiedy naraz pierwszy kosiarz stanął w płomieniach. Tłum wpadł w panikę, przerażone dzieci pędziły na oślep we wszystkich kierunkach. Następny nieśmiertelny napastnik zajął się ogniem. I następny.

Khayman przywarł do ściany, podczas gdy niezdarne ludzkie istoty mijały go w pędzie. Widział, jak elegancka krwiopijczyni nie zauważona przecina tłum, wślizguje się za kierownicę samochodu, krzykiem popędzając Louisa i Lestata, żeby do niej dołączyli. To była Gabriela, matka czarta. To oczywiste, że nie tknął jej zabójczy ogień. W błękitnych oczach nie było ani okruszyny strachu, kiedy przygotowywała pojazd szybkimi, zdecydowanymi gestami.

Tymczasem Lestat rozwścieczony, oszalały, pozbawiony szansy walki wsiadł wreszcie do samochodu, ponieważ inni go do tego zmusili.

A gdy porsche brnęło przez rozbiegany tłum młodzieży, płomienie dosięgały krwiopijców. Ich krzyki, gorączkowe przekleństwa, ostateczne pytania rosły w koszmarnym, niesłyszalnym dla ludzkiego ucha chórze.

Khayman zakrył twarz. Porsche przebyło połowę drogi do bramy, zanim zatrzymał je tłum. Syreny wyły, wywrzaskiwano rozkazy; dzieci padały z połamanymi kończynami. Śmiertelni krzyczeli z żalu i przerażenia.

Znajdź Armanda — pomyślał Khayman. Ale po co? Wszędzie, gdzie spojrzał, wirowały wielkie pochodnie oranżowo-niebieskiego ognia, bielejące w nagłym żarze, kiedy tamci uwalniali się od sczerniałych ubrań, osuwających się na chodniki. Jak wejść między ogień i Armanda? Jak uratować młodego Daniela?

Popatrzył ku odległym wzgórzom, na drobną postać jaśniejącą na ciemnym niebie, nie zauważoną przez tych, którzy uciekali z wrzaskiem i wołaniem o pomoc.

Nagle poczuł żar; dotykał go jak wtedy w Atenach. Poczuł, jak tańczy u jego stóp, oczy zaszły mu łzami. Mimo to niewzruszony wpatrywał się w odległe źródło tego doznania. A potem z przyczyn, których być może nie miał nigdy pojąć, zdecydował się nie odpychać ognia, lecz sprawdzić, co żywioł może mu uczynić. Każde włókno jego jestestwa mówiło mu — Odepchnij go. — A jednak pozostał bez ruchu, wyprany z myśli, czując kapiący pot. Ogień okrążył go, objął, a następnie cofnął się i zostawił go w spokoju, zimnego i zranionego ponad wszelkie, najdziksze nawet wyobrażenie. Wyszeptał cichą modlitwę: — Oby bliźniaczki cię zniszczyły.

Daniel

Pożar! — Daniel poczuł smród zjełczałego tłuszczu i równocześnie zobaczył płomienie wybuchające wśród tłumu. Jaką osłonę zapewniało teraz zbiorowisko? Ogień tryskał małymi eksplozjami, podczas gdy grupki oszalałych nastolatków bezładnie usiłowały się od nich oddalić. Ludzie biegali bezsensownie w kółko, wpadając jedni na drugich.

Ten dźwięk. Daniel usłyszał go znowu. Przesuwał się nad ich głowami. Armand ciągnął go do budynku. To bez sensu, i tak nie dostaną się do Lestata. Nie mieli kryjówki. Armand wrócił do hali, wciąż ciągnąc Daniela za sobą. Para przerażonych wampirów wybiegła z drzwi i eksplodowała słupami ognia.

Ogarnięty grozą Daniel patrzył na szkielety rozpływające się w bladożółtej poświacie. W głębi opustoszałej widowni kolejna uciekająca postać zajęła się upiornymi płomieniami. Wijąc się, padła na betonową podłogę; z pustego ubrania uniósł się dym, kałuża tłuszczu zalała beton i wyschła na oczach Daniela.

Znów pobiegli ku uciekającym śmiertelnym, tym razem do odległej bramy, od której dzieliło ich wiele metrów asfaltowej nawierzchni.

Przemieszczali się tak szybko, że stopy Daniela nie dotykały ziemi. Świat zmienił się w kolorową smugę. Nawet żałosne wrzaski przerażonych fanów dobiegały z daleka, złagodzone. Wtem zatrzymali się przy bramie, w tej samej chwili, w której czarne porsche Lestata wypadło z parkingu i przemknęło na ulicę. Zniknęło im z oczu po kilku sekundach, sunąc jak pocisk ku autostradzie, na południe.

Armand nie usiłował go dopędzić; zdawał się nawet go nie dostrzegać. Stał przy bramie i patrzył ponad głowami tłumu i wygiętym dachem hali ku odległemu horyzontowi. Niesamowity, telepatycznie słyszany dźwięk był ogłuszający. Przesłonił wszystkie inne dźwięki świata, pochłonął wszelkie doznania.

Daniel musiał zakryć uszy rękoma, nie potrafił opanować drżenia nóg. Czuł, że Armand jest blisko, ale przestał cokolwiek wiedzieć. Wiedział jednak, że jeśli to ma nastąpić, to właśnie teraz. Jednak nie czuł strachu, nadal bowiem nie mógł uwierzyć we własną śmierć; sparaliżowały go pomieszanie i zdumienie.

Dźwięk rozpłynął się stopniowo. Odrętwiały Daniel powoli przejrzał na oczy; rósł przed nim wielki kształt wozu strażackiego z drabiną; strażak krzyczał, żeby odszedł od bramy. Buczenie syren było, jak dźwięk z innego świata, przeszywało skronie niewidzialnymi igłami.

Armand łagodnie odsunął go z drogi. Wystraszeni ludzie pędzili obok jak unoszeni wiatrem. Daniel słaniał się na nogach, ale Armand go podtrzymał. Znaleźli się w ciepłej masie śmiertelnych, za ogrodzeniem, wślizgując się między gapiów oglądających zamieszanie zza drucianej siatki.

Setki nadal uciekały. Przeraźliwy dysonans syren zagłuszył ich krzyki. Wozy strażackie pędziły przez bramę, mijając rozproszonych śmiertelnych. Jednak wszystkie te odgłosy były wątłe i dalekie, nadal przygłuszane gasnącym nadprzyrodzonym dźwiękiem. Armand przylgnął do siatki, zamknął oczy, przycisnął czoło do metalu. Siatka drżała, jakby ona jedna mogła słyszeć stwora tak, jak oni go słyszeli.

Dźwięk zgasł.

Zapanowała lodowata cisza, cisza po wstrząsie, pustka. Chociaż pandemonium trwało dalej, już ich nie obejmowało.

Byli osamotnieni; śmiertelni rozbiegali się na boki, zderzali się ze sobą, pędzili dalej, a w powietrzu unosiły się uparte nadprzyrodzone krzyki przypominające trzask płonącej folii aluminiowej; kolejne śmierci, ale gdzie?

Przecięli ulicę, ramię w ramię, nie śpiesząc się. Poszli dalej ciemną boczną ulicą, mijając podniszczone domy z ozdobnymi tynkami i tanie narożne sklepiki.

Szli i szli. Noc była zimna i spokojna, a odgłosy syren dalekie, nieomalże żałobne.

Kiedy dotarli do szerokiego, oślepiającego jasnością bulwaru, ujrzeli rozklekotany trolejbus skąpany w zielonkawym świetle. Wydawał się zjawą jadącą ku nim przez pustkę i ciszę. Zalewie kilku osamotnionych pasażerów patrzyło przez zasmużone, brudne okna. Kierowca wyglądał, jakby był pogrążony we śnie.

Armand uniósł zmęczone oczy, jakby chciał odprowadzić pojazd wzrokiem. Jednak ku zdumieniu Daniela trolejbus zatrzymał się, żeby ich zabrać.

Weszli do środka i nie kupując biletów, opadli na długą, pokrytą skórą ławę. Kierowca ani na chwilę nie oderwał oczu od szyby. Armand siedział bokiem do okna, tępo wpatrując się w czarną gumową wykładzinę. Miał zmierzwione włosy i smugę sadzy na policzku. Zagubiony w myślach, wydawał się całkowicie nieświadomy tego, co robi.

Daniel spoglądał na otaczających go bezbarwnych śmiertelnych. Kobieta o twarzy jak suszona śliwka i ustach wąskich jak szrama odpowiedziała mu gniewnym spojrzeniem; pijany mężczyzna chrapał, zwiesiwszy głowę na piersi; kobieta z malutką główką o zlepionych włosach trzymała na kolanach gigantycznego niemowlaka, którego skóra była jak guma do żucia. Niech to diabli, w nich wszystkich było coś okropnie nie w porządku. Na tylnym siedzeniu tkwił trup mężczyzny z półprzymkniętymi powiekami i śladami śliny na podbródku. Czy nikt nie widzi, że on nie żyje? Na podłodze zasychała śmierdząca uryna.

Dłonie Daniela wyglądały martwo, trupio. Kierowca obracający kierownicę wydawał się umarlakiem z żywym jednym ramieniem. Czy to halucynacja? Autobus do piekła?

Nie. Jedynie trolejbus, jeden z miliona podobnych, jakie widział w życiu, wiozący nocą przez miasto zmęczonych wykolejeńców. Nagle Daniel mało nie wybuchnął głośnym śmiechem, myśląc o trupie z tyłu i o ludziach jadących ot, tak sobie, i o tym, jak to wszystko wyglądało w tym świetle, ale poczucie grozy natychmiast wróciło.

Cisza działała mu na nerwy, podobnie jak powolne kołysanie autobusu; przygnębiała go parada ruder; widok bezsilnej twarzy i pustego wzroku Armanda był nie do zniesienia.

— Wróci po nas? — spytał. Nie mógł tego już znieść.

— Wiedziała, że tam byliśmy — rzekł Armand cichym, matowym głosem. — Pominęła nas.

Khayman

Wycofał się na wysoki trawiasty stok, za którym rozciągał się widok na zimny Pacyfik.

Miał przed sobą panoramę całości; śmierć w oddali, zagubioną w światłach, a piskliwe wycia nadprzyrodzonych dusz mieszały się z zagęszczonymi odgłosami ludzkiego miasta.

Uciekające przed diabłami porsche Lestata wypadło z autostrady. On sam wyszedł z pogruchotanego auta bez szwanku, złakniony walki; ale ogień znów uderzył w tych, którzy go otoczyli, rozpraszając ich lub zabijając.

Wreszcie pozostawiony samemu sobie z Louisem i Gabrielą, zgodził się wycofać, niepewny, kto lub co go chroni.

Bez wiedzy całej trójki królowa udała się w pogoń za jego nieprzyjaciółmi.

Nad dachami przesuwała się jej moc, niszcząc tych uciekających, którzy usiłowali się ukryć, i tych, którzy w pomieszaniu i rozpaczy pozostali przy zamarłych towarzyszach.

Noc cuchnęła spalenizną; po zawodzących upiorach zostały na pustych chodnikach jedynie zniszczone ubrania. Poniżej, pod łukowymi lampami opustoszałych parkingów policjanci na próżno szukali ciał, a strażacy na próżno szukali ofiar, którym mogliby pomóc. Śmiertelna młodzież krzyczała żałośnie.

Opatrzono drobne rany; tym, którzy wciąż byli w szoku, podano środki nasenne i odwieziono do szpitali. Jakże skuteczne były służby publiczne w tej zamożnej epoce. Gigantycznymi wężami strażackimi oczyszczono parkingi, zmyto spopielone szmaty i szczątki.

Drobne istoty kłóciły się i przysięgały, że były świadkami całopaleń. Nie było jednak żadnych dowodów. Ofiary zostały całkowicie zniszczone.

Właśnie oddalała się od hali, przeszukując najgłębsze rozpadliny miasta. Jej moc mijała rogi ulic i wkraczała do domów przez okna i drzwi. Gdziekolwiek się pojawiła, wybuchał mały płomień, jak przy potarciu siarkowej zapałki.

Noc uspokajała się. Tawerny i sklepy zamykały swoje podwoje, mrugając w gęstniejącym mroku. Słabł ruch uliczny.

Starszego, który pragnął ujrzeć jej twarz, dopadła na ulicach North Beach; spaliła go powoli, czołgającego się chodnikiem. Jego kości zamieniły się w popiół, mózg w ostatniej chwili stał się masą rozżarzonych węgielków. Innego zwaliła z nóg na wysokim płaskim dachu, tak że pikował w dół niczym gwiazda z rozmigotanego nieba. Kiedy było po wszystkim, puste ubranie uniosło się w górę jak czarny papier.

Lestat udał się na południe, do swojego azylu w Carmel Valley. Triumfujący, pijany miłością do Louisa i Gabrieli, rozprawiał o starych czasach i nowych marzeniach, najwyraźniej obojętny na całą masakrę.

— Maharet, gdzie jesteś? — szepnął Khayman. Noc nie przyniosła mu odpowiedzi. Jeśli Mael był nieopodal i jeśli słyszał wołanie, nie potwierdził tego. Biedny, oszalały z rozpaczy Mael, który odsłonił się całkowicie po ataku na Jessicę. On również mógł zostać zamordowany, gdy patrzył bezradnie, jak karetka uwozi mu Jesse.

Khayman nie mógł go znaleźć.

Przeczesywał nabijane punktami świateł wzgórza i głębokie doliny, w których bicie serc było jak gromowy szept.

— Czemu byłem świadkiem tego wszystkiego? — Czemu sny mnie tu przywiodły?

Wsłuchiwał się w śmiertelny świat.

Rozgłośnie radiowe gaworzyły o satanistach, zamieszkach, przypadkowych pożarach, masowych halucynacjach. To było jednak wielkie miasto, mimo że zajmowało niewielki obszar. Racjonalne umysły już przefiltrowały i zlekceważyły wydarzenie. Tysiące niczego nie zauważyły. Inni powoli i pracowicie odtworzyli w pamięci nieprawdopodobne rzeczy, których byli świadkami. Wampir Lestat był człowiekiem, gwiazdą rocka i nikim więcej; jego koncert był okazją do dającej się przewidzieć, chociaż nie kontrolowanej histerii.

Być może zniweczenie marzeń Lestata było częścią planu królowej. Zmieść jego nieprzyjaciół z powierzchni ziemi, zanim spruje się pajęczy welon ludzkich przypuszczeń. Jeśli tak się sprawy miały, czy wreszcie ukarze jego samego?

Khayman nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Objął wzrokiem uśpioną ziemię. Napływała oceaniczna mgła, osadzając się różanymi warstwami poniżej szczytów wzgórz. W tych pierwszych godzinach po północy wszystko miało słodki, bajeczny smak.

Skoncentrował swoją moc i opuścił więzienie ciała. Wysłał z siebie zdolność widzenia, jak wędrujące ka zmarłego Egipcjanina, by dojrzeć tych, których Matka oszczędziła, i zbliżyć się ku nim.

— Armandzie — rzekł na głos. Światła miasta przygasły. Poczuł jasność i ciepło innego miejsca i oto Armand był przed nim.

Razem ze swoim pisklęciem, Danielem, przybył bezpiecznie do rezydencji, w której zasną nie napastowani w piwnicy pod podłogą. Młodzik tańczył sennie w ogromnych, wystawnych pomieszczeniach, a w jego głowie rozbrzmiewały teksty i rytmy Lestata. Armand wpatrywał się w noc, z twarzą pozbawioną wyrazu jak poprzednio. Zobaczył Khaymana! Zobaczył go stojącego bez ruchu na odległym wzgórzu, niemniej na tyle blisko, że mógł go dotknąć. W milczeniu, niewidzialni, uważnie przyglądali się sobie nawzajem.

Khayman był rozpaczliwie samotny, lecz w oczach Armanda zabrakło uczucia, zaufania, serdecznego przywitania.

Poszukiwał więc dalej, wyzwalając z siebie jeszcze większą siłę, wznosząc się wyżej i wyżej i tak oddalając się od ciała, że przez chwilę nie potrafił go odnaleźć. Udał się na północ, wzywając imiona Pandory i Santina.

Ujrzał ich na śnieżnych lodowych polach, dwie czarne figurki wśród nieskończonej bieli — ubiór Pandory poszarpał wiatr, jej oczy pełne krwawych łez szukały niewyraźnych zarysów warowni Mariusza. Rada była obecności Santina, podróżnika absurdalnie odzianego w delikatne aksamity. Długa bezsenna noc, w trakcie której Pandora krążyła po świecie, wsączyła ból w całe jej ciało i niemal ją załamała. Wszystkie stworzenia muszą spać, muszą śnić. Jeśli wkrótce nie odpocznie w jakimś ciemnym zakątku, nie zdoła zwalczać głosów, obrazów, szaleństwa. Nie chciała znów wzbijać się w powietrze, a Santino, który nie potrafił dokonać takich czynów, szedł za nią.

Lgnął do niej, zdany jedynie na jej siłę; jego serce było obolałe, poranione przenikliwymi wrzaskami tych, których zniszczyła królowa. Gdy poczuł łagodne muśnięcie spojrzenia Khaymana, ciaśniej owinął wokół twarzy czarną opończę. Pandora nie poświęciła temu najmniejszej uwagi.

Khayman odleciał. Ich fizyczna bliskość, ich wspólnota sprawiały mu ból.

W rezydencji na wzgórzu Daniel poderżnął gardło wierzgającemu szczurowi i upuścił krew do kryształowego pucharu.

— Sztuczka Lestata — rzekł, oceniając pod światło rubinowy płyn. Armand siedział nieruchomo przy kominku, przyglądając się czerwonemu klejnotowi w rżniętym szkle, które Daniel z uwielbieniem podniósł do ust.

Khayman powrócił w noc, znów szybując wyżej, hen, daleko od świateł miasta, jakby po wielkiej orbicie.

Maelu, odpowiedz mi — wzywał go. — Daj mi znać, gdzie jesteś. — Czy zimny promień wściekłości Matki uderzył również jego? Czy też tak głęboko rozpaczał za Jessicą, że nie słyszał niczego i nikogo? Biedna Jessicą, olśniona cudami, powalona w mgnieniu oka przez byle pisklaka, zanim ktokolwiek zdołał temu zapobiec.

Dziecko Maharet, moje dziecko! — pomyślał.

Khayman lękał się tego, co mógł zobaczyć, lękał się tak, że nie szukał sposobności zmiany stanu rzeczy. Być może druid po prostu jest dla niego teraz zbyt silny; ukrył siebie i swoją podopieczną przed wszystkimi oczami i wszystkimi umysłami. Być może jednak królowa dopięła swego i było już po wszystkim.

Jesse

Tak tu cicho. Leżała na łożu zarazem twardym i miękkim, a jej ciało było bezwładne jak szmaciana lalka. Uniesiona dłoń natychmiast opadała, a Jesse wciąż widziała jedynie niewyraźne zarysy, które mogły być złudzeniem.

Na przykład te kaganki wokół; starożytne gliniane kaganki w kształcie ryb napełnione olejem i nasycające pokój gęstą kadzidlaną wonią. Czy to zakład pogrzebowy?

Znów powróciła myśl, że nie żyje, że jest uwięziona w ciele, a jednocześnie bezwolna. Usłyszała dziwny odgłos; co to? Słyszała odgłos nożyczek. Ktoś strzygł ją na zapałkę, metalowe ostrza wędrowały po skórze czaszki. Czuła je nawet w brzuchu.

Nagle wyrwano jej drobny włosek rosnący na twarzy, jeden z tych denerwujących włosów, których kobiety tak nie cierpią. Robiono jej toaletę do trumny, no nie? Dlaczego bowiem obchodzono się z nią tak pieczołowicie, unosząc jej dłoń i tak starannie oglądając paznokcie?

Ból znów uderzył, elektryczny prąd śmigający w dół pleców; krzyknęła. Była wciąż w tym samym pokoju, zajmowała łóżko na skrzypiących łańcuchach.

Ktoś w pobliżu głośno westchnął. Usiłowała zobaczyć tego kogoś, ale znów dostrzegła tylko lampy. Przy oknie stała jakaś postać. To Miriam. Przyglądała się jej.

— Gdzie? — Rozglądał się zaskoczony, usiłując dojrzeć zjawę. Czy nie zdarzyło się to już kiedyś?

— Dlaczego nie mogę otworzyć oczu? — spytała. On mógłby patrzeć całą wieczność i nigdy nie zobaczyłby Miriam.

— Masz otwarte oczy — powiedział. Jaki bezbronny i czuły był jego głos. — Nie mogę dać ci więcej, bo musiałbym dać wszystko. Nie jesteśmy uzdrowicielami, lecz mordercami. Czas zdecydować, czego chcesz. Nie ma nikogo, kto by mi pomógł.

Nie wiem, czego chcę — odparła w myślach. — Wiem tylko, że nie chcę umrzeć! Nie chcę przestać żyć. — Jacy z nas tchórze, jacy kłamcy. Przez całą drogę wiodącą do tej nocy towarzyszył jej wielki, beznadziejny smutek, a jednak teraz pojawiła się jakaś sekretna nadzieja! Nadzieja, że nie tylko zobaczy, ale dowie się, stanie się częścią…

Chciała to wytłumaczyć, wyrazić w starannie dobranych słowach, ale ból powrócił, płonącą gałęzią smagnął kręgosłup, wlał się w nogi. A potem nastąpiło błogosławione odrętwienie. Wydawało się, że pokój, którego nie mogła widzieć, stał się ciemniejszy i płomyki starożytnych kaganków znów zaczęły kopcić. Za oknami szeptał las, wijący się w ciemności. Chociaż dłoń Maela wciąż spoczywała na jej nadgarstku, uścisk nagle osłabł; przestała go czuć.

— Jesse!

Potrząsnął nią oburącz i błyskawica bólu roztrzaskała ciemność. Wrzasnęła przez zaciśnięte zęby. Miriam przeszywała ją kamiennym wzrokiem i wciąż milczała, stojąc przy oknie.

— Maelu, zrób to! — krzyknęła Jesse.

Zebrała wszystkie siły i usiadła. Ból nie miał kształtu ani granic; krzyk dusił się w niej w środku. A jednak otworzyła oczy, naprawdę je otworzyła. W odbitym świetle zobaczyła zimny, nie wybaczający wzrok Miriam. Ujrzała postać Maela pochylonego nad jej łóżkiem. A potem zwróciła się ku otwartym drzwiom. Nadchodziła Maharet. Lekka i gibka, weszła po schodach; długa suknia falowała z tajemniczym szelestem.

Och, nareszcie po tych wszystkich latach, po tych długich latach! Jesse widziała przez łzy, jak Maharet wchodzi w krąg światła; ujrzała promieniującą twarz i płonące jasnością włosy. Maharet gestem nakazała Maelowi, by je zostawił.

Zbliżyła się do łóżka. Uniosła dłonie do góry, jakby w geście zaproszenia; uniosła je tak, jakby przyjmowała niemowlę.

— Tak, uczyń to.

— W takim razie, moja droga, pożegnaj się z Miriam.


* * *

Za dawnych czasów w Kartaginie panował przerażający kult. Ludność składała niemowlęta w ofierze wielkiemu posągowi z brązu, Baalowi. Kładziono małe ciałka na wyciągniętych ramionach posągu, a gdy te, uruchamiane sprężynami, podnosiły się, dzieci wpadały do ryczącego ogniem boskiego brzucha.

Po zniszczeniu Kartaginy jedynie Rzymianie przechowali starą opowieść, a w miarę stuleci mądrzy ludzie przestali w nią wierzyć. To całopalenie wydawało się zbyt straszne. Jednak gdy archeolodzy przystąpili do pracy, odkryli mnóstwo kości małych ofiar, całe nekropolie drobnych szkieletów.

Świat dowiedział się, że stara legenda była prawdziwa; że lud Kartaginy oddawał swoich potomków bogowi i bez sprzeciwu patrzył, jak krzycząc, staczali się w ogień. Tak nakazywała religia.

Jesse pomyślała o tamtej starej legendzie, gdy Maharet uniosła ją i dotknęła ustami jej szyi. Ramiona Maharet były niczym ramiona boga Baala i przez jedną ognistą chwilę Jesse zaznała niewypowiedzianych katuszy.

Nie ujrzała jednak własnej śmierci; to była śmierć innych — dusze palonych żywcem wampirów wirowały coraz wyżej, byle dalej od grozy i fizycznego bólu, od płomieni zżerających nadprzyrodzone ciała. Słyszała krzyki i ostrzeżenia; widziała ich oślepiające oblicza, gdyż zachowywali oni ludzkie kształty, zatraciwszy ich materialność; czuła, jak przechodzą z nędzy i rozpaczy w niewiadome; słyszała pierwsze nuty ich pieśni.

Wizja zbladła i rozpłynęła się jak muzyka na pół usłyszana i na pół zapamiętana. Była bliska śmierci; jej ciało przepadło, przepadł też wszelki ból, a razem z nim wszelkie poczucie ciągłości i niepokoju.

Znalazła się na rozsłonecznionej polanie; na ołtarzu leżała jej matka.

— Chwała ciału — rzekła Maharet. — W ciele rozpoczyna się wszelka mądrość. Strzeż się istoty bezcielesnej. Strzeż się bogów, strzeż się idei, strzeż się diabła.

Napływająca krew sunęła każdym włóknem ciała, ożywiała członki i na zawsze zakotwiczała duszę w materii; Jesse odzyskiwała nogi i ramiona, żar kłuł ciało wijące się z głodu.

Leżały wpółobjęte, niczym jedno wilgotne i splątane stworzenie o przemieszanych włosach; twarda skóra Maharet stawała się cieplejsza i bardziej miękka, a Jesse wtuliła twarz w jej szyję i wgryzała się w źródło, przeszywana pulsującą ekstazą.

Nagle Maharet odsunęła się i ułożyła głowę Jesse na poduszce. Zakryła jej oczy i drobnymi, ostrymi jak żyletka zębami przecięła skórę; Jesse poczuła, że traci wszystko, co przyjęła, że znów jest wysysana. To wrażenie opróżniania, pożerania, redukowania do zera było jak świst wiatru!

— Pij jeszcze raz, moja kochana.

Powoli otworzyła oczy; ujrzała białe gardło i białe piersi; złapała rękami za szyję i tym razem to ona rozerwała skórę. A kiedy pierwszy strumyczek krwi dosięgnął języka, zawładnęła Maharet, która była jej całkowicie uległa; piersi Maharet starły się z jej piersiami, usta z jej twarzą, gdy Jesse ssała krew coraz mocniej i mocniej. Jesteś moja, jesteś całkowicie i bez reszty moja — huczało jej w głowie. Wszystkie wizerunki, głosy, wizje przepadły.

Spały czy też drzemały wtulone jedna w drugą. Rozkosz utraciła niepokojący blask; oddychanie znowu oznaczało czucie; dotknięcie gładkiej pościeli lub jedwabistej skóry Maharet było jak odrodzenie.

Pachnący wiatr przemknął przez pokój. Z lasu napłynęło wielkie westchnienie. Koniec z Miriam, koniec z duchami królestwa półmroku zatrzymanymi między życiem a śmiercią. Znalazła dom, swój wieczny dom.

Kiedy zamknęła oczy, ujrzała, jak tamta istota w dżungli zatrzymuje się i spogląda ku nim, a ujrzawszy dwie przytulone do siebie kobiety, dwie kobiety o rudych włosach, zawraca i rusza w ich stronę.

Khayman

W Carmel Valley zapanował błogi spokój. Jakże szczęśliwy był mały sabat w tym domu; jakże szczęśliwi byli Lestat, Louis i Gabriela. Lestat pozbył się brudnego ubrania i znów roztaczał blask w swych wampirzych szatach, okryty czarną aksamitną peleryną przerzuconą niedbale przez ramię. Pozostali także byli niezwykle ożywieni. Gabriela z niedbale rozczesanymi jasnymi włosami rozmawiała swobodnie i z pasją, a Louis, wampir o sercu człowieka, milczący, a równocześnie niezwykle podekscytowany obecnością tamtych dwojga, oczarowany ich najprostszymi zachowaniami.

W innych okolicznościach Khayman byłby głęboko poruszony takim szczęściem. Jakże pragnąłby pogładzić ich dłonie, zajrzeć im w oczy, powiedzieć, kim jest i co widział. Po prostu chciałby być z nimi.

Jednak noc nie dobiegła jeszcze końca, a ona była blisko.

Niebo blakło i słaby oddech brzasku całował pola. Świt budził zwierzęta. Nawet drzewa poruszyły się, rozwijając liście z nieskończoną powolnością.

Khayman stał pod jabłonią, patrząc na zmienne barwy cieni i słuchając odgłosów poranka. Ona była w pobliżu, to nie ulegało wątpliwości.

Ukryła się przebiegle, wykorzystując swoją moc. Jego jednak nie mogła zwieść. Obserwował, czekał; słuchał śmiechów i rozmów małego sabatu.

Lestat uściskał matkę w progu. Otoczona szarością brzasku, idąca sprężystym krokiem w zakurzonych, zaniedbanych szatach koloru khaki, z grubymi jasnymi włosami zaczesanymi do tyłu, była niczym wizerunek swobodnego wędrowca. A czarnowłosy, ten piękny, Louis, był przy niej.

Khayman przyglądał się im, gdy przecięli trawnik; kobieta zmierzała przez otwarte pole ku lasowi, gdzie zamierzała ułożyć się do snu, a mężczyzna wszedł w zimny chłód małej przybudówki. Było w nim coś niezwykle wyrafinowanego, nawet gdy wślizgiwał się pod parkiet i gdy kładł się tam, jakby do grobu, natychmiast zapadając w całkowitą ciemność.

A kobieta ze zdumiewającą siłą wykopała głęboką kryjówkę; liście przykryły miejsce, jakby nikt nigdy, go nie dotknął. Ziemia ukryła jej wyciągnięte dłonie i zgiętą głowę. Zanurkowała w sny o bliźniaczkach, w obrazy dżungli i rzeki, których nigdy nie będzie pamiętała.

Jak do tej pory, wszystko w porządku. Khayman nie chciał, by umarli, spłonęli. Wyczerpany stał wsparty o pień jabłonki, otulony ostrą wonią zielonych owoców.

Dlaczego ona się tu znalazła? Gdzie się ukrywała? Kiedy otworzył się na jej obecność, dobiegł go niski przenikliwy dźwięk; wydawało się, że to jakiś silnik z nowoczesnego świata, wydający swoisty szept — świadectwo niewyczerpanej siły i zabójczej mocy.

Wreszcie i Lestat wyszedł z domu i pośpieszył do swego leża pod akacją na stoku. Zszedł po stopniach do wilgotnej komory.

Tak więc wszyscy zasnęli w spokoju, w spokoju aż do godzin wieczornych, kiedy on oznajmi im złe wieści.

Słońce zbliżyło się do horyzontu; pojawiły się pierwsze promienie, które zawsze odbierały mu ostrość wzroku. Skupił się na łagodnych, coraz głębszych kolorach sadu, a reszta świata zatraciła swoje linie i kształty. Przymknął na chwilę oczy, zdając sobie sprawę, że musi ukryć się w domu, wyszukać sobie jakieś chłodne i cieniste miejsce, gdzie śmiertelni nie będą go napastować.

A gdy słońce zajdzie, a oni się obudzą, opowie im, co wie; opowie im o innych. Z nagłym przenikliwym bólem pomyślał o Maelu i Jesse, którzy przepadli, jakby ziemia ich pochłonęła.

Przypomniał sobie Maharet i zebrało mu się na płacz. Ruszył w kierunku domu. Słońce grzało mu plecy, ręce i nogi stały się ciężkie. Dziś wieczór, bez względu na to, co się stanie, nie będzie sam. Będzie z Lestatem i jego przyjaciółmi, a jeśli odwrócą się do niego plecami, odszuka Armanda i uda się na północ, do Mariusza.

Nagle usłyszał głośny trzask i huk. Odwrócił się, zasłaniając oczy przed wstającym słońcem. Z leśnego runa wystrzelił wielki pióropusz ziemi. Akacje zakołysały się jak w podmuchu huraganu, konary zatrzeszczały, korzenie wynurzały się z ziemi, a pnie padały bezwładnie.

Królowa uniosła się w dzikim pędzie, okryta ciemną falą wzdętych wiatrem szat; trzymając w ramionach bezwładne ciało Lestata, skierowała się na zachód, byle dalej od wschodzącego słońca.

Khayman nie potrafił powstrzymać głośnego okrzyku, którego echo rozległo się nad znieruchomiałą doliną. A więc zabrała swojego kochanka.

Och, biedny kochanek, och biedny złotowłosy królewicz…

Nie było czasu na myślenie, na działanie ani na wsłuchiwanie się we własne serce; skierował się ku domowi; słońce dosięgło chmur i horyzont zamienił się w inferno.


* * *

Daniel poruszył się w ciemności. Sen uniósł się jak koc, który już, już miał go otulić. Ujrzał lśniące oczy Armanda i usłyszał jego szept:

— Zabrała go.

Jesse zajęczała głośno. Nieważka unosiła się w perłowej pomroce. Ujrzała dwie postaci wirujące niby w tańcu — Matkę i Syna. Byli jak święci spływający z fresków na suficie kościoła. Jesse wyszeptała:

— Matka.


* * *

W głębokim grobie pod lodem spali objęci Pandora i Santino. Pandora usłyszała ten dźwięk. Usłyszała krzyk Khaymana. Ujrzała Lestata z zamkniętymi oczami i odrzuconą do tyłu głową, unoszonego w ramionach Akaszy, która utkwiła swe czarne ślepia w jego twarzy. Serce Pandory zastygło ze zgrozy.


* * *

Mariusz zamknął oczy. Nie potrafił już utrzymać otwartych powiek. Ponad nim wyły wilki; wiatr szarpał stalowym dachem warowni. Słabe promienie słońca przenikały zadymkę, jakby zapalając śnieg. Mariusz czuł paraliżujący żar, który przenikał przez pokłady lodu.

Dojrzał śpiącego Lestata w jej ramionach; dojrzał, jak wznoszą się ku niebu.

— Strzeż się, Lestacie — szepnął ostatnim świadomym tchem. — Niebezpieczeństwo.


* * *

Khayman wyciągnął się na zimnej podłodze i ukrył twarz w dłoniach. Sen przyszedł od razu, łagodny jedwabisty sen o letniej nocy w cudownym rozświetlonym mieście pod wielką kopułą nieba; byli razem, wszyscy nieśmiertelni, których imiona znał i których tulił teraz do serca.

Загрузка...