CZĘŚĆ I Droga do wampira Lestata

Kusi umieścić na spójnym kolażu

pszczołę, kozicę górską, cień

mojej podkowy…

Kusi przyłączyć się do nich, splecionych

szeroką, lśniącą, molekularną

myślą-nicią

przez całą Materię…

Kusi

powiedzieć: widzę, w całości widzę

miejsce, w którym igła

zaczęła gobelin — lecz, och,

to wszystko wygląda na całość oraz część —

chwała oku i czystemu sercu.

Stan Rice „Cztery dni w innym mieście” z tomu „Owieczka nie byle jaka” (1975)

Rozdział pierwszy Legenda o bliźniaczkach

Powiedz to

Z rytmiczną ciągłością.

Żywe stworzenia,

szczegół po szczególe.

Powiedz to,

jak konieczność, w rytmie

o solidnym kształcie.

Kobieta. Ramiona uniesione. Zjadaczka cienia.

Stan Rice „Elegia” z tomu „Irlandzki rebeliant” (1976)


— Zadzwoń do niej w moim imieniu — powiedział. — Powiedz jej, że miałem niesamowite sny, o bliźniaczkach. Musisz do niej zadzwonić!

Córka nie spełniła prośby ojca. Obserwowała, jak niezdarnie obchodzi się z książką. Często powtarzał, że ręce stały się teraz jego wrogami. Mając dziewięćdziesiąt jeden lat, ledwo potrafił utrzymać ołówek czy przewrócić stronę.

— Tatusiu — powiedziała — ta kobieta zapewne nie żyje.

Wszyscy, których znał, już nie żyli. Przeżył swoich kolegów, przeżył swoje rodzeństwo i nawet dwójkę dzieci. Tragicznym zbiegiem okoliczności przeżył również bliźniaczki, ponieważ nikt teraz nie czytał jego książki. „Legenda o bliźniaczkach” nikogo już nie obchodziła.

— Zadzwoń do niej — błagał. — Musisz do niej zadzwonić. Śniłem o bliźniaczkach. Widziałem je we śnie.

— Czemu miałoby ją to interesować, tatusiu?

Wyjęła mały notatnik z adresami i powoli zaczęła go kartkować. Wszyscy ci ludzie nie żyją, od dawna nie żyją. Współpracownicy ojca towarzyszący mu podczas tak wielu ekspedycji, redaktorzy i fotografowie, którzy ślęczeli z nim nad jego książką. Nawet jego wrogowie, którzy powiadali, że zmarnował życie, a jego prace badawcze nie na wiele się zdały; nawet ci najbardziej grubiańscy, którzy oskarżali go o sporządzanie fotomontaży i podawanie nieprawdziwych informacji o jaskiniach, do czego ojciec nigdy się nie posunął.

Czemu ona miałaby nadal żyć, ta kobieta, która dawno temu finansowała jego ekspedycje, ta bogata kobieta, która przysyłała tak wiele pieniędzy przez tak wiele lat.

— Musisz ją poprosić, żeby przyjechała! Powiedz jej, że to bardzo ważne. Muszę jej opowiedzieć, co widziałem.

Przyjechać? Aż z Rio de Janeiro tylko dlatego, że jakiś starzec miał dziwne sny? Córka znalazła w notatniku właściwą stronę; tak, było tam nazwisko i numer. A obok data, sprzed zaledwie dwóch lat.

— Ona mieszka w Bangkoku, tatusiu. — Która godzina jest teraz w Bangkoku? Nie miała pojęcia.

— Przyjedzie do mnie. Wiem, że przyjedzie.

Zamknął oczy i opadł na poduszkę. Był taki mały, jakby skurczony; jednak kiedy otworzył oczy, nie miała wątpliwości, że spogląda na nią jej ojciec, wciąż ten sam mimo łysiny, mimo naciągniętej, pożółkłej skóry i wątrobianych plam na pomarszczonych dłoniach.

Wydawało się, że słucha muzyki, łagodnego śpiewu wampira Lestata, dobiegającego z jej pokoju. Przyciszy radio, jeśli nie pozwala mu spać. Nie przepadała za amerykańskimi piosenkarzami rockowymi, ale tego lubiła.

— Powiedz jej, że muszę z nią porozmawiać! — rzekł nagle, jakby dochodząc do siebie.

— W porządku, tatusiu, jeśli chcesz, żebym to zrobiła. — Zgasiła nocną lampkę. — Teraz już śpij.

— Nie poddawaj się, dopóki jej nie znajdziesz. Powiedz jej… o bliźniaczkach! Widziałem bliźniaczki.

Kiedy wychodziła, przywołał ją jeszcze raz, wydając jeden z tych nagłych jęków, które zawsze ją przerażały. W świetle padającym z holu widziała, że wskazuje na książki w głębi pokoju.

— Podaj mi ją — powiedział. Znów unosił się z wysiłkiem.

— Książkę, tatusiu?

— Bliźniaczki, rysunki…

Zdjęła z półki stary tom, przyniosła mu i położyła na podołku. Ułożyła wyżej poduszki i znów włączyła lampkę.

Podnosząc go, z bólem zauważyła, jaki jest lekki; z bólem patrzyła, jak się trudzi, gdy zakłada okulary w srebrnych oprawkach. Wziął do ręki ołówek, by jak zawsze w razie potrzeby robić notatki na marginesach, ale wypuścił go z palców. Złapała go i odłożyła z powrotem na stoliczek.

— Zadzwoń do niej zaraz! — zawołał.

Skinęła głową, ale została przy nim, na wypadek gdyby jej potrzebował. Dobiegająca z jej gabinetu muzyka była teraz głośniejsza; tak, to jeden z hardrockowych, bardziej hałaśliwych utworów. Ojciec jednak zdawał się tego nie zauważać. Z wielką łagodnością otworzyła książkę i wyszukała pierwszą parę kolorowych ilustracji, zapełniającą obie strony.

Jak dobrze je znała, jak doskonale pamiętała tę wyprawę; jako mała dziewczynka odbyła wówczas z ojcem długą wspinaczkę na górę Karmel, gdzie w zakurzonej ciemnej jamie, unosząc latarkę, pokazał jej ścienne malunki.

— Popatrz na te dwie postaci; widzisz je, te rude kobiety? Początkowo prymitywne figurki były ledwo dostrzegalne w słabym blasku latarki. O ileż łatwiej badało się później fotograficzną dokumentację. Nigdy nie zapomniała tamtego pierwszego dnia, kiedy ojciec pokazał jej całą serię małych rysunków: bliźniaczki tańczące w deszczu — drobnych kreseczkach sypiących się z nabazgranej chmurki; bliźniaczki klęczące po obu stronach ołtarza, na którym leżał ktoś śpiący albo martwy; bliźniaczki w niewoli, sądzone przez gniewny tłum; bliźniaczki uciekające. A potem zniszczone rysunki, z których niczego nie dało się uratować; i wreszcie jedna bliźniaczka łkająca, łzy padają drobnymi kreseczkami, jak deszcz, z oczu, które też są małymi czarnymi kreseczkami.

Wyrzeźbiono to w skale i pokryto pigmentem; oranżowym — włosy, białym — ubiór, zielonym — roślinność wkoło i nawet błękitnym — niebo nad głowami ludzików. Minęło sześć tysięcy lat, od kiedy stworzono to wszystko w głębokiej ciemności pieczary. Nie mniej stare były prawie identyczne reliefy w płytkiej skalnej komorze na stoku Huayna Picchu, po drugiej stronie świata.

Rok później odbyła z ojcem również tę podróż przez rzekę Urubamba, w górę peruwiańskiej dżungli. Na własne oczy ujrzała wizerunki tych samych dwu kobiet, wykonane w uderzająco zbliżonym, chociaż nie identycznym stylu. Na gładkiej ścianie odnalazła również te same sceny — padający deszcz, radosny taniec; a potem surowa scena ołtarzowa wyrysowana z pieczołowitą dokładnością. Na ołtarzu leży ciało kobiety, a bliźniaczki trzymają w dłoniach dwie niewielkie, starannie namalowane miski. Żołnierze z nagimi mieczami brutalnie przerywają ceremonię i uprowadzają w niewolę łkające bliźniaczki. Potem odbywa się srogi sąd i znana już ucieczka. Na kolejnym reliefie, niewyraźnym, chociaż nadal czytelnym, bliźniaczki trzymają niemowlę — małe zawiniątko z kreseczkami w miejscu oczu i kępką rudych włosów; potem powierzają innym swój skarb wraz z kolejnym przybyciem groźnych żołnierzy. Wreszcie jedna z bliźniaczek pośrodku gęstej dżungli wyciąga ramiona, jakby usiłowała dosięgnąć siostry; czerwony pigment jej włosów przyklejono do ściany zeschłą krwią.

Doskonale zapamiętała swoją ekscytację. Dzieliła radosne uniesienie ojca, który znalazł bliźniaczki na starożytnych reliefach, tak bardzo oddalone jedne od drugich, ukryte w górskich jaskiniach Palestyny i Peru.

Wyglądało to na wielkie historyczne odkrycie, nieporównywalne z żadnym innym. Rok później w berlińskim muzeum znaleziono wazę, na której były namalowane takie same figurki, klęczące z miskami w dłoniach przed kamiennymi marami. Dziełu nie towarzyszyła żadna dokumentacja. Jakie to jednak miało znaczenie? Za pomocą najbardziej wiarygodnych metod ustalono, że powstało w 4000 r. p.n.e., i bezbłędnie odczytano na nim słowa w nowo rozszyfrowanym języku starożytnego Sumeru, słowa, które znaczyły tak wiele dla nich wszystkich:


„Legenda o bliźniaczkach”

Wszystko to wydawało się niesłychanie znaczące i ojciec zamierzał oprzeć na tych znaleziskach dzieło życia. Tak było, dopóki nie zaprezentował swoich badań.

Wyśmiano go. Albo zignorowano. Nie do uwierzenia, taki związek między starym i nowym światem. Sześć tysięcy lat, proszę, proszę! Zaliczono go do nieszkodliwych wariatów, razem z tymi, którzy mówili o starożytnych astronautach, Atlantydzie i zaginionym królestwie Mu.

Przedstawiał argumenty, urządzał wykłady, błagał, żeby mu uwierzono, by pojechano z nim do jaskiń i przekonano się na własne oczy! Przedstawił próbki pigmentów, dowody prób laboratoryjnych, szczegółowe badania roślin przedstawionych na reliefach i nawet białych szat bliźniaczek.

Na jego miejscu każdy by się poddał. Wszystkie uniwersytety i fundacje pokazały mu drzwi. Zabrakło mu pieniędzy nawet na wychowanie i wyżywienie dzieci. Podjął się nauczania, by mieć za co żyć, a wieczorami pisywał listy do muzeów na całym świecie. A w muzeum w Manchesterze i potem w Londynie znaleziono gliniane tabliczki, niewątpliwie opisujące bliźniaczki! Za pożyczone pieniądze udał się w podróż i sfotografował te artefakty. Kontynuował poszukiwania.

Wtedy pojawiła się ona, cicha, ekscentryczna kobieta, która go wysłuchała, obejrzała materiały i nawet dała mu starożytny papirus znaleziony na początku stulecia w Górnym Egipcie. Były na nim te same wizerunki i słowa: „Legenda o bliźniaczkach”.

— Prezent dla ciebie — powiedziała. A potem kupiła mu wazę z muzeum w Berlinie. Pozyskała również tabliczki z Anglii.

Najbardziej jednak zafascynowało ją odkrycie w Peru. Dała mu nieograniczone fundusze na kolejną podróż do Ameryki Południowej i kontynuację pracy.

Przez lata przeszukiwał jaskinię za jaskinią, szukając następnych dowodów, rozmawiał z wieśniakami o ich starych mitach i podaniach, przeczesywał ruiny dawnych miast i nawet chrześcijańskich świątyń, rozglądając się za kamieniami zabranymi z pogańskich miejsc kultu.

Mijały jednak dziesięciolecia i niczego nie znalazł.

To go wreszcie zrujnowało. Nawet ona, jego mecenaska, poradziła mu, żeby się poddał. Nie mogła patrzeć, jak poświęca życie tej sprawie. Niech zostawi to młodszym. Ale on nie chciał słuchać. To było jego odkrycie! Legenda o bliźniaczkach! Tak więc dalej wypisywała mu czeki, a on dalej szukał, dopóki nie stał się za stary, by wdrapywać się na góry i wyrąbywać ścieżki przez dżunglę.

Przez ostatnie lata sporadycznie wygłaszał wykłady. Nie potrafił rozbudzić w studentach zainteresowania swoją tajemnicą, nawet gdy pokazywał im papirusy, wazę, tabliczki. Przecież te przedmioty tak naprawdę do niczego nie pasowały, nie pochodziły z żadnej określonej epoki. A co do jaskini, to czy ktoś teraz trafiłby na ich ślad?

Ale ona, jego patronka, była lojalna. Kupiła mu dom, tam, w Rio, założyła fundusz powierniczy, który po śmierci ojca stanie się własnością córki. Zapewniła jej edukację i wiele innych rzeczy. To dziwne, że żyją w takim komforcie; całkiem jakby mimo wszystko odniósł sukces.

— Zadzwoń do niej — powtórzył kolejny raz. Wpadł w podniecenie, puste dłonie drapały zdjęcia. Przecież córka nie zajęła się jego prośbą. Stała u jego boku, patrząc na zdjęcia przedstawiające figurki bliźniaczek.

— W porządku, ojcze. — Zostawiła go z książką.

Po południu następnego dnia, kiedy przyszła go pocałować, pielęgniarka doniosła jej, że płakał jak dziecko. Córka uścisnęła dłoń ojca, a on otworzył oczy.

— Wiem, co im zrobili — oznajmił. — Widziałem! To było świętokradztwo.

Próbowała go uspokoić. Powiedziała, że wezwała tamtą kobietę. Jest w drodze.

— Nie było jej w Bangkoku, tatusiu. Przeniosła się do Birmy, do Rangunu, ale odnalazłam ją. Ucieszyła się z wieści od ciebie. Powiedziała, że wyjedzie za kilka godzin. Chce dowiedzieć się wszystkiego o twoich snach.

Był taki szczęśliwy. Ona przyjeżdża! Zamknął oczy i obrócił głowę na poduszce.

— Po zmroku sny znowu powrócą — szepnął. — Cała tragedia zacznie się na nowo.

— Tatusiu, odpocznij — powiedziała. — Ona niebawem przyjedzie.


* * *

Umarł w nocy, nie wiadomo, o której godzinie. Kiedy przyszła córka, jego ciało było już zimne, a półprzymknięte oczy mętne i nieobecne. Ołówek leżał na kołdrze, a pod prawą dłonią spoczywał zmięty kawałek papieru — zakładka jego cennej książki.

Córka nie płakała. Przez chwilę stała w bezruchu, wspominając jaskinię w Palestynie, latarkę, słowa: „Widzisz? Te dwie kobiety?”

Łagodnie zamknęła mu oczy i pocałowała go w czoło. Na skrawku papieru było coś napisane. Uniosła jego zimne, zesztywniałe palce, wyjęła z nich kartkę i przeczytała kilka słów, które nagryzmolił swoim nierównym, pajęczym pismem: „Przez dżunglę — idzie”.

Co to miało znaczyć?

Było już zbyt późno, aby porozumieć się z tamtą kobietą. Zapewne przybędzie wieczorem. Taki szmat drogi…

No cóż, da jej ten kawałeczek papieru — może to coś ważnego — i powtórzy to, co ojciec powiedział o bliźniaczkach.

Rozdział drugi Krótki, szczęśliwy żywot małej Jenks i upiornej bandy

Tu zupę z trupa

serwują na pięć.

Nie trzeba czekać

przed bramą niebios

po przaśną śmierć.

W tym właśnie rogu

na amen skończysz z każdym z nałogów.

Menu śliczności, lecz przede wszystkim z gości różności.

Jedna zasada — od stołu wara,

Póki coś z ciebie nie chlapnie do gara.

— Jeżdże będziesz tu jadł.

— Jakbyś zgadł.

Stan Rice „Teksańska suita” z tomu „Owieczka nie byle jaka” (1975)


Mała Jenks wyciskała ze swojego harleya sto dziesięć na godzinę, wiatr mroził na kość nagie białe dłonie. Miała czternaście lat zeszłego roku, kiedy jej to zrobili, ukatrupili ją, i teraz żywa czy umarła ważyła czterdzieści dwa kilo maks. Od kiedy tamto się stało, nie czesała się — nie musiała — i wiatr odrzucał do tyłu dwa jasne warkoczyki ponad kołnierzem czarnej skórzanej kurtki. Pochylona do przodu, nachmurzona, wydymająca małe usteczka, była zła i zdradliwie milutka. Wielkie niebieskie oczy były puste.

Rockowa muzyka Wampira Lestata tak dawała czadu w słuchawkach, że Mała nie czuła niczego poza wibracją wielkiego motocykla pod sobą i szaloną samotnością, która nie opuszczała jej przez pięć dni, od kiedy wyruszyła z Gun Barrel City. A poza tym dokuczał jej sen, sen nawiedzający ją każdej nocy na chwilę przed otwarciem oczu.

We śnie widziała rude bliźniaczki, te dwie piękne panie, a potem zawsze te same okropności. Nie, nie podobały się jej ani trochę i czuła się tak samotna, że mało nie dostała od tego świra.

Upiorna Banda nie spotkała się z nią na południe od Dallas, jak było umówione. Mała Jenks wymiękała przy cmentarzu dwie noce, aż zrozumiała, że stało się coś bardzo, bardzo złego. Nigdy nie pojechaliby bez niej do Kalifornii. Planowali obejrzeć występ Wampira Lestata, ale mieli masę czasu. Tak, stało się coś złego. Na bank.

Nawet kiedy była żywa, Mała Jenks czuła takie sprawy. A teraz, jako umarlak, czuła to dziesięć razy mocniej. Wiedziała, że Upiorna Banda jest w kłopotach po szyję. Ogier i Dawid nigdy by jej nie olali. Ogier powiedział, że ją kocha. Czemu miałby ją ukatrupiać, gdyby jej nie kochał? Umarłaby w Detroit, gdyby nie Ogier.

Wykrwawiała się na śmierć; lekarz już zrobił wszystko git, rozkawałkował dziecko i tak dalej, ale poharatał ją gdzieś w środku tak, że już miała umrzeć; wcześniej tak się nafaszerowała herą, że zwisało jej to dokumentnie. Wtedy stało się coś śmiesznego. Uniosła się pod sufit i patrzyła na swoje ciało! I to wcale nie za sprawą narkotyków. Miała czują, że zaraz wydarzy się cała masa innych rzeczy.

Bo tam, na dole, wszedł do pokoju Ogier i z tego miejsca, w którym była, pod sufitem, widziała, że to umarlak. Jasne, że wtedy nie wiedziała, jak na siebie mówił. Wiedziała tylko, że on nie żyje. Wyglądał zupełnie zwyczajnie. Czarne dżinsy, czarne włosy, głęboko osadzone czarne oczy; z tyłu na skórzanej kurtce napis: „Upiorna Banda”. Usiadł na łóżku przy jej ciele i pochylił się nad nim.

— Ale z ciebie ślicznotka! — powiedział. Cholera, to samo powiedział alfons, kiedy kazał jej zapleść włosy w warkoczyki i założyć te plastikowe cudeńka, zanim wyszła na ulicę.

A potem, WIUUUM! Znów była w swoim ciele na amen, pełna czegoś cieplejszego i fajowszego niż hera, i usłyszała jego słowa:

— Już nie umrzesz, Mała Jenks, już nigdy!

Wbiła mu zęby w kark, cholera, i o rany, było jej jak w niebie! Ale że nigdy nie umrze? No, bez jaj.

Zanim zmyła się z Dallas, na dobre machnąwszy ręką na Upiorną Bandę, widziała dom sabatowy na Swiss Avenue spalony na węgiel. Wszystkie szyby wyleciały z okien. To samo w Oklahomie. Co, do diabła, stało się z wszystkimi umarlakami z tamtych domów? To byli krwiopijcy z wielkiego miasta, szykowni goście, którzy nazywali siebie wampirami.

Ależ się śmiała, kiedy Ogier i Davis powiedzieli jej, że tamte umarlaki paradowały w garniturach z kamizelkami, słuchały muzyki klasycznej i nazywały siebie wampirami. Mała Jenks mało nie skonała ze śmiechu. Davis też myślał, że to przejaja, ale Ogier wciąż ich przed nimi ostrzegał. Trzymajcie się od nich z daleka, mówił.

Ogier, Davis, Tim i Russ zabrali ją w okolice domu sabatowego na Swiss Avenue, tuż przedtem, zanim ich zostawiła, wyjeżdżając do Gun Barrel City.

— Zawsze musisz widzieć, gdzie to funkcjonuje — poradził jej Davis. — A potem trzymaj się od nich z daleka.

W każdym wielkim mieście, do którego wpadali, pokazywali jej domy sabatowe. Ale kiedy pokazali jej pierwszy, w St. Louis, powiedzieli jej całą prawdę.

Była naprawdę szczęśliwa z Upiorną Bandą, od kiedy wyjechali z Detroit, karmiąc się ludźmi, których wywabiali z przydrożnych mordowni. Tim i Russ to goście okay, ale Ogier i Davis byli jej najlepszymi przyjaciółmi, a poza tym szefami Upiornej Bandy.

Od czasu do czasu jechali do jakiejś wiochy, znajdowali jakąś porzuconą ruderę, w której gnieździło się paru meneli, facetów zupełnie jak jej tato, z baseballówkami na głowach i spracowanymi łapami w bliznach. I robili tam sobie ucztę z tych facetów. Zawsze możesz sobie podjeść na koszt takich typów, powiedział jej Ogier, bo wszystkim zwisa, co się z takim stanie. Uderzali szybko, raz-dwa! — pili krew w try miga, opróżniali tamtych do ostatniego uderzenia serca. To nie zabawa, tak torturować ludzi, powiadał Ogier. Trzeba było mieć dla nich współczucie. Robiło się swoje, potem paliło ruderę albo wyciągało ich na dwór, kopało dziurę po byku i wrzucało zewłok. A jak maskowanie odpadało, szło się na taki numerek: nacinało się palec, spuszczało swoją trupią krew na ranki, przez które wcześniej wyssało się ich do sucha, no i proszę! ranki znikały, jakby ich nigdy nie było. ŚWISKU-BŁYSKU! Nikt nigdy nie dałby rady tego wyczaić; wyglądało to na udar albo zawał.

Mała Jenks miała ubaw na okrągło. Radziła sobie z prowadzeniem pełno wymiarowego harleya, taszcząc przy tym pod pachą martwe ciało, potrafiła przeskoczyć nad maską samochodu, fantastyczna sprawa. I wtedy nie miewała tego cholernego snu, snu, który zaczął ją nawiedzać od Gun Barrel City — o tych rudych bliźniaczkach i tej kobiecie na ołtarzu. O co w tym chodzi?! — tłukło się po głowie Małej Jenks.

Co zrobi, jeśli nie da rady znaleźć Upiornej Bandy? Tam, w Kalifornii, Wampir Lestat wyjdzie na podium za dwie noce. I wszystkie umarlaki z całego świata tam będą, tak przynajmniej kombinowała sobie Mała Jenks i tak kombinowała sobie Upiorna Banda, i wszyscy mieli się tam spotkać. Dlaczego w takim razie odbiła od Upiornej Bandy i waliła do zadupia pokroju St. Louis?

Niech to szlag, zależało jej tylko na jednym, żeby wszystko było jak przedtem. Och, krew była pyszna, mniam, była taka pyszna, nawet teraz, kiedy Mała Jenks była sama i musiała dodawać sobie otuchy tak jak tego wieczoru; zajechała na stację benzynową i zwabiła tamtego starego gościa za budynek. Och, taaa, łaps, złapała go za szyję i krew trysnęła, to było po prostu świetne, to były hamburgery, frytki i koktajl truskawkowy, to było piwo i lody czekoladowe z bitą śmietaną. To była hera, koka i hasz. To było lepsze niż walenie! To był raj.

Ale wszystko smakowało lepiej, kiedy Upiorna Banda była z nią. Oni ją zrozumieli, kiedy zmęczyła się zużytymi staruchami i powiedziała, że chce posmakować czegoś młodego i delikatnego. Nie ma sprawy. Hej, trzeba jej fajnego małolata, który nawiał z domciu, powiedział Ogier. Tylko zamknij oczy i zapragnij. Bezbłędnie, ot tak, znaleźli go łapiącego stop na drodze, zaledwie siedem kilometrów za jakimś miasteczkiem w północnym Missouri; było mu Parker. Całkiem ładny chłopczyk, z kudłatą czarną grzywą, dopiero szczawik, ale naprawdę wysoki, jak na swój wiek, z zarostem na podbródku; wmawiał im, że ma już szesnaście. Wsiadł na jej motor i zabrali go do lasu. Potem Mała Jenks położyła się z nim, jak dobrej chętnej panience przystało, i CHLIP! To by było na tyle z Parkerem.

Był smaczniutki do ostatniej kropelki, soczysty, można powiedzieć. Ale tak serio, jak już dobrze się nad tym zastanowić, nie wiedziała, czy był chociaż trochę lepszy niż wstrętni starzy faceci. I z nimi zabawa była bardziej wyrównana. Kochane, stare chłopiska, mówił na nich Davis.

Davis był czarnym umarlakiem, cholernie przystojnym Murzyniorem umarlakiem, tak to widziała Mała Jenks. Jego skóra miała złoty połysk, trupi połysk, który u białych umarlaków sprawiał wrażenie fluorescencyjnej poświaty. Davis miał poza tym piękne rzęsy, cholera, niewiarygodnie długie i grube, i nakładał na siebie całe złoto, które wpadło mu w ręce. Kradł ofiarom złote pierścienie, zegarki, łańcuszki i inne różności.

Davis uwielbiał tańczyć. Wszyscy to uwielbiali, ale Davis przebijał w tańczeniu całą resztę. Chodziło się tańczyć na cmentarze, koło trzeciej w nocy, gdy już wszyscy się nakarmili, zakopali ciała i w ogóle. Stawiało się kaseciak na grobowcu i dawało na ful Wampira Lestata. „Wielki dom sabatowy” to był dobry kawałek do tańczenia. O rany, ale to było super, kręcić się, obracać i wyskakiwać wysoko w powietrze albo chociaż patrzeć, jak Davis się rusza i Ogier, i Russ, jak kręcą się w kółko do upadłego. To dopiero był prawdziwy taniec umarlaków.

A jak ci wielkomiejscy krwiopijcy nie wiedzieli, co to za frajda, to musieli być porąbani.

O rany, ależ by chciała teraz opowiedzieć Davisowi o swoim śnie, który męczył ją od czasu Gun Barrel City. Jak ją naszedł pierwszy raz w przyczepie matki, TRZASK! kiedy siedziała, czekając. Był taki wyraźny, jakby nie sen, tamte dwie kobiety z rudymi włosami i ciało na ołtarzu, całe sczerniałe i popękane. Co, do diabła, leżało na tych talerzach? No, serce na jednym, a mózg na drugim. Chryste. I ci wszyscy ludzie, klęczący wokół. Ciarki chodziły po plecach. Od tamtej pory ten obraz nawiedzał ją raz za razem. Widziała go za każdym francowatym zamknięciem powiek i potem znowu, zanim wygrzebała się z kryjówki, w której unikała światła dnia. Ogier i Davis by go zrozumieli. Wiedzieliby, czy coś znaczy. Zależało im na tym, żeby nauczyć ją wszystkiego.

Kiedy po raz pierwszy zahaczyli o St. Louis w drodze na południe, Upiorna Banda przejechała z bulwaru na jedną z tych wielkich ciemnych ulic z żelaznymi bramami; to było tutejsze miejsce nie dla wszystkich, jak je nazywali. Oficjalnie Central West End. Małej Jenks podobały się rosnące tam wielkie drzewa. W południowym Teksasie człowiek zbytnio się na takie nie napatrzył. Nie było ich tam ani na lekarstwo. A tu rosły tak wysoko, że wielkie konary tworzyły ci dach nad głową. Ulice były pełne hałaśliwie szeleszczących liści, domy — wielkie, ze spiczastymi dachami i światłami ukrytymi głęboko w środku. Dom sabatowy, zbudowany z cegły, miał, jak mówił Ogier, mauretańskie łuki.

— Nie podchodźcie ani kroku bliżej — ostrzegł Davis. Ogier tylko się śmiał. Ogier nie bał się wielkomiejskich umarlaków. Został ukatrupiony sześćdziesiąt lat temu; był stary i wiedział wszystko.

— Ale oni będą próbowali zrobić ci krzywdę, Mała Jenks — powiedział, prowadząc ulicą swojego harleya. Miał pociągłą twarz, złoty kolczyk w uchu i małe, mądre oczy. — Widzisz, to stary dom sabatowy, jest w St. Louis od przełomu wieków.

— Ale czemu oni mieliby nas krzywdzić? — spytała Mała Jenks. Tamten dom naprawdę ją zaciekawił. Kim były umarlaki, które w nim faktycznie mieszkały? Na litość boską, kto płacił rachunki za gaz i prąd?

Przez firanki w jednym z frontowych okien widać było coś jakby żyrandol. Wielki, wymyślny żyrandol. Ludzie! To było życie.

— Och, oni mają tam wszystko — powiedział Davis, czytając w jej myślach. — Nie sądzisz chyba, że sąsiedzi uważają ich za prawdziwych ludzi? Popatrz na wózek na tym podjeździe, wiesz, co to jest? To bugatti, mała. I obok mercedes-benz.

A co złego, do diabła, w różowym cadillaku? Marzyło się jej właśnie coś takiego, wielkie kabrio żłopiące benzynę bez opamiętania, które mogłaby rozbujać na prostej do dwóch setek. I to właśnie sprowadziło na nią kłopoty, to ściągnęło ją do Detroit — tamten dupek z cadillakiem kabrio. Ale przecież jak się jest umarlakiem, to jeszcze nie znaczy, że musisz jeździć harleyem i spać w syfie każdego dnia, no nie?

— My jesteśmy wolni, kochanie — powiedział Davis, znowu czytając w jej myślach. — Nie rozumiesz tego? Jak prowadzisz takie wielkomiejskie życie, bierzesz sobie na kark kupę bagażu. Powiedz jej, Ogier. I nie wpakujesz mnie do takiego domu, żebym spał w skrzyni pod podłogą.

Zarżał. Ogier zarżał. Ona też zarżała. Ale jak tam było w środku, do diabła? Włączają nocny program i oglądają filmy o wampirach? Davis wprost tarzał się po ziemi ze śmiechu.

— Prawdę mówiąc, Mała Jenks — oświecił ją Ogier — oni traktują nas jak hołotę i chcą mieć nad wszystkim władzę. Uważają na przykład, że nie mamy prawa być umarlakami. Kiedy nadają komuś tytuł wampira, jak to nazywają, robią wtedy wielką ceremonię.

— Coś jak na przykład wesele, o to wam chodzi?

Tamci dwaj śmieli się jeszcze bardziej.

— Nie całkiem, raczej jak pogrzeb!

Robili za dużo hałasu. Te domowe umarlaki gotowe jeszcze ich usłyszeć. Ale skoro Ogier się nie bał, Mała Jenks też się nie bała. Gdzie są Russ i Tim, pojechali na polowanie?

— Główna rzecz w tym, Mała Jenks — powiedział Ogier — że oni mają te wszystkie zasady i mówię ci, głoszą na prawo i lewo, że dorwą się do Wampira Lestata w noc koncertu, ale wiesz co, oni czytają jego książkę, jakby to była Biblia. Używają tego całego jego języka, Mroczny Dar, Mroczne Zaklęcie. Chcą spalić faceta na stosie, a potem traktować jego książkę, jakby to była Emily Post albo panna Manners. Mówię ci, to dopiero najgłupsza rzecz, jaką w ogóle słyszałem…

— Oni nigdy nie dopadną Lestata — powiedział ze wzgardą Davis. — Nie ma mowy, człowieku. Nie da rady zabić Wampira Lestata, to po prostu niemożliwe. Widzisz, już tego próbowano i na próżno. Tak się składa, że to ten jeden jedyny ptaszek, który jest od czubka głowy do pięt nieśmiertelny.

— Do diabła, oni się tam wybierają tak samo jak my — powiedział Ogier — żeby dołączyć do tego ptaszka, jeśli nas chce.

Mała Jenks nic z tego nie rozumiała. Nie wiedziała, kim są Emily Post czy panna Manners. I czy oni wszyscy nie mieli być nieśmiertelni? I czemu Wampir Lestat miałby chcieć uganiać się z Upiorną Bandą? Przecież jest gwiazdą rocka, na miłość boską. Pewnie ma własną limuzynę. I nie ma bardziej cudnego faceta, ani wśród umarlaków, ani wśród żywych! Blond włosy, za które oddałabyś życie, uśmiech taki, że masz ochotę przewrócić się na brzuch i nadstawić mu szyję, niech gryzie, jak chce, cholera!

Próbowała czytać książkę Wampira Lestata — całą historię umarlaków od czasów starożytnych i w ogóle — tyle że było w niej za dużo wzniosłych słów i BĘC, zasnęła.

Ogier i Davis powiedzieli, że jeszcze się przekona, że da radę czytać naprawdę szybko, jeśli będzie się z nimi trzymać. Nosili ze sobą wszędzie książkę Lestata, pierwszą, z tym tytułem, którego nigdy nie mogą dobrze zapamiętać, coś w rodzaju: „rozmówki z wampirem” albo „rozmawianie z wampirem”, albo „spotkanie z wampirem”, czy coś w tym guście. Davis czasem czytał ją na głos, ale Mała Jenks nie potrafiła przy tym wydolić, CHRAP! Tamten umarlak, Louis, czy jak mu tam było, został przerobiony na umarlaka w Nowym Orleanie i w książce było w kółko o liściach bananowca, żelaznych balustradach i oplątwach.

— Mała Jenks, oni wiedzą wszystko, te stare europejskie umarlaki — powiedział wtedy Davis. — Wiedzą, jak się to zaczęło, wiedzą, że możemy tak ciągnąć dalej, pod warunkiem że będziemy trzymać się tego, co do tej pory, i dobijemy tysiąca lat, aż zamienimy się w biały marmur.

— Rany, to dopiero super, Davis — powiedziała Mała Jenks. — Już jest dość fatalnie, że nie można wejść do spożywczego w tych światłach, żeby ludzie się na ciebie nie gapili. Komu zależy na tym, żeby wyglądać jak biały kamol?

— Mała Jenks, ty już nie potrzebujesz nic ze spożywczego — powiedział zupełnie spokojnie Davis. I miał świętą rację.

Mniejsza o książkę. Mała Jenks naprawdę uwielbiała muzykę Wampira Lestata i bez końca słuchała jego piosenek, zwłaszcza tej o Tych Których Należy Mieć w Opiece — o egipskim królu i królowej — chociaż, szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, co to, do diabła, znaczy, dopóki Ogier jej nie wyjaśnił.

— To Rodzice wszystkich wampirów, Mała Jenks, Matka i Ojciec. Widzisz, tworzymy nieprzerwaną linię, biegnącą od króla i królowej w starożytnym Egipcie; to oni są Tymi Których Należy Mieć w Opiece. A trzeba mieć ich w opiece z następującej przyczyny: jeśli się ich zniszczy, zniszczy się tak samo nas wszystkich.

Dla Małej Jenks to była jakaś kupa pierdół.

— Lestat widział Ojca i Matkę — klarował jej Davis. — Znalazł ich ukrytych na greckiej wyspie, więc wie, że to prawda. O tym właśnie mówi wszystkim w tych piosenkach.

— A Matka i Ojciec nie poruszają się, nie mówią i nie piją krwi, Mała Jenks — dodał Ogier. Był naprawdę zamyślony, prawie smutny. — Siedzą tam tylko i patrzą przed siebie już od tysięcy lat. Nikt nie ma pojęcia, co wie tych dwoje.

— Pewnie nic — powiedziała ze smutkiem Mała Jenks. — I wiecie, też mi coś, taka nieśmiertelność! O co wam chodzi z tym, że wielkomiejskie umarlaki mogą nas zabić? Jakim cudem?

— Ogniem i słońcem zawsze można — przypomniał jej Ogier, trochę zniecierpliwiony. — Mówiłem ci. Teraz słuchaj, proszę. Zawsze możesz się postawić umarlakom z wielkiego miasta. Jesteś twarda. Tak naprawdę to umarlaki z wielkiego miasta tak samo boją się ciebie jak ty ich. Możesz tego być pewna, kiedy po raz pierwszy widzisz jakiegoś umarlaka. Tej zasady trzymają się wszyscy, którzy są martwi.

Kiedy odjechali sprzed domu sabatowego, Ogier miał dla niej jeszcze jedną wielką niespodziankę: opowiedział jej o barach dla wampirów. Wielkich przefajnych lokalach w Nowym Jorku, San Francisco i Nowym Orleanie, w których umarlaki spotykają się na zapleczu, podczas kiedy ci cholerni durni ludzie piją i tańczą na froncie. Tam żaden inny umarlak nie może cię zabić, ani miejski goguś, ani Europejczyk, ani taka hołota jak ona sama.

— Zmiataj do takiego lokalu — powiedział jej — gdyby któryś z wielkomiejskich umarlaków się do ciebie przyczepił.

— Jestem niepełnoletnia. Nie mogę wejść do baru.

To ich kompletnie załatwiło. Ogier i Davis zaśmiewali się do rozpuku. Spadali z motorów.

— Jak znajdziesz bar dla wampirów, Mała Jenks — powiedział Ogier — po prostu popatrz na nich krzywym okiem i powiedz: „Wpuszczać mnie i już”.

Taaa już patrzyła krzywym okiem na ludzi i musieli robić, co chciała; to działało bez pudła. A tak naprawdę to nigdy nie byli w żadnym barze dla wampirów. Tylko o nich słyszeli. Nie wiedzieli gdzie one są. Miała masę pytań, kiedy wreszcie wyjeżdżali z St. Louis.

Ale kiedy pojechała na północ, w kierunku tego miasta, zależało jej jedynie na tym, żeby dostać się do tamtego cholernego domu sabatowego. Wielkomiejskie umarlaki, nadjeżdżam. Dostanie zwyczajnego świra, jeśli będzie musiała dalej ciągnąć w pojedynkę.

Muzyka w słuchawkach zamarła. Taśma przewinęła się do końca. Mała Jenks nie mogła znieść ciszy, jaką był podszyty wyjący wiatr. Sen powrócił; znowu zobaczyła bliźniaczki i nadchodzących żołnierzy. Jak tego czymś nie zagłuszy, cały cholerny sen będzie leciał jej przed oczami, jakby na wideo.

Przytrzymując kierownicę jedną ręką, sięgnęła do kieszeni kurtki, otworzyła małego walkmana i przerzuciła taśmę na drugą stronę.

— Śpiewaj facet! — zawołała. Nie wiedziała, czy słyszy swój głos, chrapliwy i podniesiony, przekrzykujący wiatr, czy się jej tylko tak wydaje.

O Tych Których Należy Mieć w Opiece

Co możemy wiedzieć, co?

Czy coś nas jeszcze uratuje?

Tak jest, to było to, co lubiła najbardziej. Tego właśnie słuchała, zapadając w sen, kiedy czekała, aż matka wróci do domu z pracy w Gun Barrel City. Nie słowa najbardziej ją rajcowały, ale sposób śpiewania, pod Bruce’a Springstina, taki że aż się człowiekowi serce krajało.

To było niby coś takiego jak hymn. Świetnie brzmiało, Lestat śpiewał tak, jakby był do tego stworzony, a całość podkreślał równy rytm perkusji, który przenikał ją do kości.

— Dobra facet, dobra, jesteś jedynym cholernym umarlakiem, jaki mi teraz został, Lestat śpiewaj!

Na pięć minut przed St. Louis znów napadły ją myśli o matce, o tym, jakie to wszystko było dziwne, jak bardzo złe.

Mała Jenks musiała to zrobić, musiała dopaść swoich rodziców, zanim Upiorna Banda ruszyła na zachód. I nawet tego nie żałowała. Poza tamtym dziwnym momentem, kiedy matka odwalała kitę tam, na podłodze.

Bo Mała Jenks zawsze nienawidziła matki. Matka była najzwyczajniej w świecie głupia, przez wszystkie dni swojego życia robiła krzyże z małych różowych muszelek i odłamków szkła, a potem zabierała je na tandetę do miasteczka i sprzedawała za dziesięć dolarów sztuka. Do tego były brzydkie, prawdziwa taniocha, z małym powykręcanym Jezusikiem w środku, zrobionym z czerwonych i niebieskich paciorków i diabeł wie z czego jeszcze.

Ale to nie wszystko; dowcip w tym, że Małej Jenks flaki wywracały się od wszystkiego, co matka robiła. Już samo jej ganianie do kościoła mogło zepsuć człowiekowi humor, a do tego jeszcze ten jej sposób gadania z ludźmi, ten jej słodziutki ton i to, że znosiła picie starego, i zawsze miała dla każdego dobre słowo.

Mała Jenks nigdy tego nie kupowała. Zwykle leżała na swojej pryczy w przyczepie i myślała:

Co naprawdę napędza tę babę? Kiedy wreszcie wybuchnie jak laska dynamitu? A może jest za głupia?

Matka przestała patrzeć Małej Jenks w oczy całe lata temu. Kiedy Mała Jenks miała dwanaście lat, przyszła do domu i powiedziała:

— Wiesz, że to zrobiłam? Mam nadzieję, że nie bierzesz mnie już za żadną dziewicę?

I matka po prostu odpadła, a jak, po prostu uciekła wzrokiem w bok, odwróciła te szeroko otwarte, puste, głupie gały i wróciła do swojego zajęcia, nucąc bez słów, jak zawsze przy robieniu tych muszelkowych krzyży.

Jednego razu jakaś szycha z miasteczka skomplementował matkę, że tworzy prawdziwą sztukę ludową.

— Robią z ciebie głupią — powiedziała jej Mała Jenks. — Nie łapiesz tego? Nie kupują tych ohydnych rzeczy, no nie? Wiesz, z czym mi się to kojarzy? Powiem ci — z wielkimi klipsami ze sklepu, w którym wszystko jest za dziesięć centów!

— Masz ochotę na kolację, kochanie? — Żadnych sprzeciwów. Tylko nadstawienie drugiego policzka.

To była beznadziejna sprawa, doszła do wniosku Mała Jenks. Więc wcześnie wyjechała z Dallas, by w niecałą godzinę dojechać do Cedar Creek Lake i znajomego drogowskazu, który zapowiadał jej ukochane rodzinne miasteczko:


WITAJCIE W GUN BARREL CITY. TU KAŻDY DOSTAJE TAKIEGO STRZAŁA, NA JAKIEGO ZASŁUŻYŁ.

Postawiła harleya za przyczepą, żeby nie rzucał się w oczy. W domu nie było nikogo, więc postanowiła się zdrzemnąć, a obok miała przygotowane żelazko. Kiedy matka wejdzie, wtedy ŁUUP! Załatwi się szanowną panią.

Wtedy przytrafił się sen. Gdzie tam, nawet nie spała, kiedy się zaczął. To było tak, jakby Lestat ucichł, a sen otworzył paszczę i TRZASK!

Była na zalanej słońcem polanie na stoku góry. I były tam też te dwie bliźniaczki, piękne kobiety o długich, wijących się rudych włosach. Klęczały jak anieli w kościele, ze złożonymi rękami. Wkoło masa ludzi w długich szatach, wyglądających jak postaci z Biblii. Rozlegała się muzyka, łomot, od którego ciarki chodziły po plecach, a także zawodzenie rogu, jak na jakimś pogrzebie. A najgorsze było to, że na kamiennym ołtarzu leżało martwe ciało, spalony trup kobiety. Rany, to wyglądało tak, jakby ją smażono! A na talerzach leżały obrosłe tłuszczem świecące serce i mózg. Yhm, jasna sprawa, to było serce i mózg.

Mała Jenks obudziła się wystraszona. Do diabła z tym. Matka stała w drzwiach. Mała Jenks zerwała się i tak długo waliła ją żelazkiem, aż matka przestała się ruszać. I powinna być martwa, ale wciąż nie była i wtedy wydarzył się tamten zwariowany moment.

Matka leżała na podłodze, na pół martwa, tak samo jak później tato. A Mała Jenks siedziała na fotelu z nogą przerzuconą przez jego poręcz, oparta na łokciu i kręciła sobie obwarzanki z warkoczyka; trochę myślała o bliźniaczkach ze snu, o nieboszczce i o flakach na talerzach — co to miało być? Ale przede wszystkim czekała. Umieraj, ty durna suko, umieraj, już, więcej ci nie przyłożę!

Nawet teraz Mała Jenks nie była pewna, co się dalej stało. Jakby myśli matki urosły, stały się szersze, większe. Może matka uniosła się pod sufit, jakoś tak jak przytrafiło się Małej Jenks, kiedy mało nie umarła, zanim Ogier ją uratował. Ale jakakolwiek by była przyczyna tego wszystkiego, te myśli były, no… niesamowite. Po prostu niesamowite. Jakby matka wiedziała o wszystkim. O tym, co to jest dobro i zło, i o tym, jak ważne jest kochać, naprawdę kochać, i o tym, że to jest o wiele ważniejsze niż wszystkie zasady o niepaleniu, niepiciu i modleniu się do Jezusa. To nie było księże ględzenie. To było po prostu odlotowe.

Matka, leżąc tam, myślała o tym, że brak miłości u jej córki, Małej Jenks, jest tak okropny jak jakiś zły gen, przez który Mała Jenks stała się ślepa i kaleka. Ale to się wcale nie liczyło. Wszystko jeszcze się zmieni. Mała Jenks wyrośnie z tego i wtedy wszystko będzie lepiej pojmować. Co to, do diabła, miało znaczyć? Że niby wszystko wokół nas jest częścią jednej wielkiej całości — nitki w wykładzinie, liście za oknem, woda kapiąca w zlewie, chmury nad jeziorem, nagie drzewa, i to naprawdę nie jest tak brzydkie, jak Mała Jenks sobie myśli. Nie, to nagle zrobiło się takie piękne, że prawie nie dało się tego opisać. I matka zawsze o tym wiedziała! Widziała to w ten deseń! Matka przebaczyła jej wszystko. Biedna Mała Jenks. Ona nie wiedziała. Nie wiedziała o zielonej trawie. Ani o muszelkach świecących w blasku lampy.

Potem matka umarła. Dzięki Bogu! A Mała Jenks się poryczała. Następnie wyniosła ciało z przyczepy i zakopała z tyłu, naprawdę głęboko, rozkoszując się tym, jak to dobrze być jednym z umarlaków i mieć tyle siły, żeby przerzucać całe łopaty ziemi.

A potem przyszedł ojciec. To był dopiero bal! Zakopała go, kiedy jeszcze żył. Nigdy nie zapomni wyrazu jego gęby, kiedy pojawił się w drzwiach i zobaczył ją z toporem strażackim.

— No niech mnie, jak to nie Lizzie Borden.

Kim, do diabła, była Lizzie Borden?

A potem zadarł podbródek i zaczął wymachiwać pięściami w jej kierunku; taki by ł pewien siebie!

— Ty ścierko!

Rozłupała mu ten cholerny łeb na pół. Taaa, to było fantastyczne, poczuć, jak mu czacha mięknie…

— Do piachu, skurwielu!

…i tak samo fantastycznie było ciskać mu w oczy łopaty ziemi, kiedy wciąż na nią patrzył. Sparaliżowany, niezdolny do ruchu, przekonany, że znowu jest dzieckiem gdzieś na gospodarstwie w Nowym Meksyku.

Ty skurwielu — myślała Mała Jenks — zawsze wiedziałam, że masz nasrane we łbie. A teraz to czuję!

Ale czemu, u diabła, w ogóle tam pojechała? Czemu opuściła Upiorną Bandę? Gdyby ich nie zostawiła, byłaby teraz z nimi w San Francisco, z Ogierem i Davisem; razem czekaliby, aż Lestat pojawi się na scenie. Mogliby nawet wyczaić bar dla wampirów albo coś innego. Pod warunkiem, że dojechaliby na miejsce. Że nie stałoby się coś naprawdę złego.

Co więc, do diabła, robi teraz, dlaczego wraca? Może jednak powinna jechać na zachód? Zostały wszystkiego dwie noce.

Niech to, może w wieczór koncertu wynajmie pokój w motelu, żeby obejrzeć występ w telewizji. Ale wcześniej musi znaleźć w St. Louis jakichś umarlaków. Nie wydoli dalej sama.

Jak znaleźć ten Central West End? Gdzie on jest?

Bulwar wyglądał znajomo. Jechała niespiesznie, modląc się, żeby jakiś upierdliwy gliniarz nie zaczął jej deptać po piętach. Nie dałaby mu szans, zawsze była szybsza, chociaż marzyła o tym, żeby chociaż raz dorwać któregoś ze skurwieli na pustej drodze. Ale prawdę mówiąc, nie chciała być zmuszona do ucieczki z St. Louis.

Tutaj wreszcie wyglądało znajomo. Taaa, to był Central West End czy jak mu tam; skręciła na prawo w starą ulicę, między te wielkie liściaste drzewa rzucające chłód. To wszystko przywiodło na myśl matkę, zieloną trawę, chmury. W jej gardle uwiązł cichy szloch.

Gdyby tylko nie była tak cholernie samotna! Ale wtedy zobaczyła bramy, taaa, to była tamta ulica. Ogier mówił jej, że umarlaki nigdy o niczym nie zapominają. Że jej głowa będzie jak mały komputerek. Może to prawda. To były wrota całą gębą, wielkie żelazne wrota, otwarte szeroko i obrośnięte ciemnozielonym bluszczem. Pewnie nigdy nie zamykali tego „miejsca nie dla wszystkich”.

Przykręciła gaz, aż silnik zwolnił obroty do leniwego łomotu, a potem go wyłączyła. Robił zbyt dużo hałasu w tej mrocznej dolinie rezydencji i ktoś mógłby wezwać gliny. Musiała zejść z motoru, żeby prowadzić maszynę. Nie przeszkadzało jej to. Super się brnęło przez ten gruby kożuch zwiędłych liści. Cała ta cicha ulica była super.

O kurcze, gdybym była wielkomiejskim wampirem, też bym tu mieszkała — rozmarzyła się, a po chwili, w głębi ulicy ujrzała dom sabatowy, rozpoznała ściany z cegły i białe mauretańskie łuki. Serce zaczęło walić jej jak szalone!

Był spalony!

Początkowo nie chciała w to uwierzyć! A potem przekonała się, że to naprawdę fakt — wielkie jęzory czerni na cegłach, okna wybite, nigdzie ani jednej szyby. Jezu Chryste! Mało nie zwariowała. Podprowadziła motor bliżej, zagryzając wargę tak mocno, że czuła smak krwi. Ale widok. Do diabła, czyja to robota?! Okruszki szkła na całym trawniku i nawet na drzewach; cała posesja migotała tak, że na jej widok ludziom pewnie zaczęłoby się mienić w oczach. Wyglądało to jak gwiazdkowa dekoracja, tyle że cuchnęło zwęglonym drewnem. Trudno było tego nie poczuć.

Już miała się rozryczeć! Już miała się rozwrzeszczeć! Jednak coś usłyszała. Nie prawdziwy dźwięk, ale odgłos, na który wyczulił ją Ogier. Tam był umarlak!

Nie mogła uwierzyć w swój fart i miała gdzieś, co może się wydarzyć. Musiała tam wejść. Yhm — czuła, że ktoś tam jest. Cichusi jak myszka. Podeszła troszkę bliżej, liście piekielnie głośno zaszeleściły jej pod stopami. Było ciemno, ale ktoś się tam ruszał, nadchodził. Gdy tak stała z łomocącym sercem, wylękniona i oszalała z pragnienia, by znaleźć się w środku, ten ktoś wyszedł na werandę; umarlak patrzył prosto na nią.

— Chwała niech będzie Panu — szepnęła. Nie był to wcale jakiś palant w garniturku. Nie, to był młody chłopak; kiedy go ukatrupili, był starszy nie więcej niż dwa lata od niej. Wyglądał naprawdę super. No bo po pierwsze miał srebrne włosy, autentyczne króciutkie siwe włosy, a to zawsze jest super u młodego gościa. I poza tym był szczupły, wysoki, swobodnie ponad metr osiemdziesiąt, i miał naprawdę elegancki akcent, tak się jej przynajmniej wydawało. Jego skóra była tak biała, że wydawała się jak z lodu; miał na sobie ciemnobrązowy cienki golf, przebojowo skrojoną kurtkę z brązowej skóry i skórzane spodnie, zupełnie nie w motocyklowym stylu. To był prawdziwy gościu, bardziej ładniutki niż wszystkie umarlaki w Upiornej Bandzie razem wzięte.

— Do środka! — zasyczał. — Szybko!

Wbiegła po stopniach, jakby miała skrzydła u ramion. W powietrzu nadal unosiły się płatki popiołu, gryzło ją w gardle, piekło w oczach. Przez w połowie zwaloną werandę ostrożnie przeszła do holu. Niektóre stopnie się zachowały, ale dach był całkiem rozpruty, a żyrandol zniszczony i pokryty sadzą. Było tam naprawdę tak strasznie jak w nawiedzonym domu.

Umarlak chodził w salonie, a właściwie jego resztkach, kopał i grzebał w spalonych szczątkach i meblach, wściekły jak nic.

— Mała Jenks, zgadza się? — spytał, posyłając jej dziki, nieszczery uśmiech odsłaniający perłowe zęby i małe kły. Szare oczy zamigotały. — I zgubiłaś się, prawda?

No dobra, następny gość czytający w myślach jak Davis. I do tego mówiący z obcym akcentem.

— No i co z tego? — powiedziała. Ku swojemu prawdziwemu zdumieniu wychwyciła jego imię, jakby to była piłka rzucona w jej kierunku: Laurent. To ci dopiero było imię z klasą, jakby francuskie.

— Nie ruszaj się, Mała Jenks — rozkazał. Ten akcent pewnie też był francuski. — W tym domu było nas trzech i dwóch się spaliło. Policja nie zdoła odszukać szczątków, ale ty je rozpoznasz, jak na nie nastąpisz, i nie będziesz tym zachwycona.

O rany! Mówił prawdę, bo jeden z tamtych był właśnie niedaleko, żadnego zalewania, w głębi holu; wydawało się, że tam leży tylko na wpół spalony garnitur tworzący niewyraźny zarys sylwetki. Jasna sprawa, czuła węchem, że w ciuchach, z których zostały tylko rękawy i nogawki, paradował kiedyś umarlak. W środku tego tam wszystkiego była szarawa, skotłowana bryja, raczej gęsty tłuszcz i prochy niż popioły. Śmieszna sprawa, mankiet koszuli wciąż sterczał z rękawa marynarki. Tamten gość miał chyba garnitur z kamizelką.

Zbierało się jej na wymioty. Czy jak jesteś umarła, to możesz się porzygać? Chciała się stamtąd wydostać. Co będzie, jeśli ktoś, kto to zrobił, wróci? Ładna mi nieśmiertelność!

— Nie ruszaj się — powiedział umarlak. — Wyjdziemy stąd, najszybciej jak się da.

— Wolałabym już! — krzyknęła. Niech to cholera weźmie, dostała dreszczy. To pewnie były te, jak to mówili… zimne poty!

Tamten znalazł blaszane pudełko i wyjmował z niego całą nie spaloną forsę.

— Hej, facet, zmywam się — powiedziała. Czuła coś w tym miejscu i nie miało to żadnego związku z tłustym śladem na podłodze. Myślała o spalonych domach sabatowych w Dallas i Oklahomie i o okolicznościach, w jakich Upiorna Banda znikła jej z oczu. Tamten zajarzył to wszystko, była pewna. Twarz mu złagodniała, znów zrobił się ładniutki. Odrzucił pudełko i podszedł do niej tak szybko, że wystraszyła się jeszcze bardziej.

— Tak, machemie — rzekł wręcz miłym tonem — wszystkie tamte domy sabatowe, zgadza się. East Coast spłonął jak od jednego gigantycznego spięcia. Nikt nie potrafi wytłumaczyć zniszczenia domów sabatowych w Paryżu czy w Londynie.

Ruszyli do drzwi. Wziął ją pod ramię.

— Kto to, do diabła, robi? — spytała.

— Kto to, do diabła, wie, chemie ? To niszczy domy, bary wampirów, każde hultajstwo, na jakie trafi. Musimy się stąd wynosić. Zapuszczaj silnik.

Jednak Mała Jenks zatrzymała się jak wryta. Coś tam jest! — pomyślała, zatrzymując się na skraju werandy. Coś. Bała się zrobić krok dalej i bała się wrócić.

— O co chodzi? — spytał szeptem.

Jak ciemno było pod tymi wielkimi drzewami, przy tych wszystkich domach, które wyglądały na nawiedzone; coś słyszała, coś naprawdę cichego… jakby coś oddychającego. Coś w tym rodzaju.

— Mała Jenks! Zapalaj!

— Ale dokąd mamy jechać? — spytała. Słyszała to coś, cokolwiek to było.

— Do jedynego miejsca, które nam pozostało. Tam, gdzie jest on, kochanie, Wampir Lestat. On jest gdzieś w San Francisco, czeka, cały i zdrowy!

— Taaa? — powiedziała, wpatrując się w ciemną ulicę przed sobą. — Taaa, zgadza się, do Wampira Lestata. — Motocykl był dziesięć kroków od niej. Weź go, Mała Jenks. Ten umarlak jest gotów odjechać bez ciebie. — Nie waż się, ty sukinsynu, nie dotykaj mojego harleya!

Teraz jednak naprawdę liczył się tamten dźwięk, no nie? Mała Jenks w życiu nie słyszała czegoś podobnego — ani gdy była żywa, ani jako umarła. A kiedy jesteś umarła, słyszysz masę rzeczy. Słyszysz pociągi jadące wiele kilometrów dalej i samoloty wysoko na niebie.

Umarlak usłyszał. Nie, usłyszał, że ona słyszy!

— Co to jest? — szepnął. O rany, bał się. I teraz on również to słyszał.

Pociągnął ją za sobą po schodach. Potknęła się i prawie upadła, ale poderwał ją na nogi i posadził na harleyu.

Hałas rósł. Napływał falami jak muzyka. Był już tak głośny, że nie słyszała nawet, co mówi do niej ten umarlak. Obróciła kluczyk, dodała gazu, a umarlak wskoczył na siodełko, ale przez ten hałas nie mogła myśleć. Nie słyszała nawet silnika swojego motocykla!

Spojrzała w dół, żeby zobaczyć, co jest, do diabła, grane, pracuje czy nie, nawet go nie czuła. A kiedy podniosła głowę, patrzyła w kierunku tego czegoś, co wysyłało ten hałas. Było tam w ciemnościach, za drzewami.

Umarlak zeskoczył z harleya i bił w powietrze pięściami, jakby widział to coś. Ale nie, on tylko rozglądał się wkoło i paplał do siebie jak jakiś szaleniec. Nie docierało do niej żadne słowo. Wiedziała tylko, że to coś jest tam, patrzy na nich, a ten oszalały facet strzępi język na próżno!

Zsiadła z harleya. Maszyna przewróciła się na bok. Hałas umilkł. Zaczęło jej dzwonić w uszach.

— …co tylko chcesz! — mówił umarlak. — Tylko powiedz, a to zrobimy. Jesteśmy twoimi sługami!… — A potem przebiegł obok Małej Jenks, mało jej nie przewracając, i porwał motor.

— Hej! — rozdarła się, ale ledwo zrobiła krok w jego kierunku, cały stanął w ogniu! Wrzasnął.

Wtedy Mała Jenks też wrzasnęła. Wrzeszczała i wrzeszczała. Palący się umarlak obracał się w kółko na trawniku, wirował w miejscu jak przygwożdżony. Dom sabatowy eksplodował, a niebo zrobiło się jasne jak w samo południe.

O słodki Jezu, spraw, żebym żyła, spraw, żebym żyła! — powtarzała w myślach.

Przez ułamek sekundy sądziła, że serce jej pękło. Bała się spojrzeć w dół, w obawie, że jej klatka piersiowa jest otwarta, a serce pluje krwią jak wulkan lawą, ale w tej samej chwili żar spotężniał jej w głowie i WIUUUM!… przepadła.

Unosiła się coraz wyżej i wyżej ciemnym tunelem, aż zakołysała się wysoko, patrząc w dół na całą scenę.

O, taaa, właśnie tak, jak już raz było. I proszę, to coś, co ich zabiło, stało tam, biała postać ukryta w kępie drzew. Ciuchy umarlaka dymiły na chodniku, a jej własne ciało paliło się najzwyczajniej w świecie.

W płomieniach dostrzegła nieskazitelnie czarny zarys własnej czaszki i kości, lecz ten widok nie budził w niej ani lęku, ani nawet zainteresowania.

To biała postać napawała ją zdumieniem i zachwytem. Wyglądała dokładnie jak święty posąg, jak przenajświętsza Matka Boska w kościele katolików. Mała Jenks nie mogła oderwać wzroku od błyszczących srebrnych nitek, wysnuwających się z postaci we wszystkich kierunkach, utkanych z jakiegoś tańczącego blasku. A kiedy uniosła się wyżej, zobaczyła, że te srebrne nitki sięgają dalej i splątują się z innymi, tworząc gigantyczną sieć obejmującą cały świat i pełną umarlaków, złapanych jak bezradne muchy w pajęczynę. To były drobne pulsujące iskierki światła, złączone z białą postacią i stanowiące widok niemal piękny, a zarazem tak smutny. Och, biedne dusze wszystkich umarlaków złapanych w niezniszczalną materię, nie mogące się zestarzeć ani umrzeć.

Ona jednak była wolna. Sieć znajdowała się bardzo daleko. Mała Jenks widziała na przykład wiele tysięcy innych umarłych ludzi, kołyszących się w górze w wielkim mgławicowym obłoku szarości. Niektórzy byli zagubieni, inni walczyli ze sobą, a jeszcze inni oglądali się wstecz, w dół, gdzie zmarli tak marnie, jakby nie wiedzieli albo nie wierzyli, że to się stało. Paru nawet próbowało bezskutecznie zwrócić na siebie uwagę żywych.

Mała Jenks wiedziała, że nie żyje. To się stało już dawno. Przesuwała się przez ten mroczny gąszcz smutnych, bezwładnie wiszących w powietrzu ludzi. Była w drodze! Marność jej życia na ziemi napawała ją smutkiem, ale nie to było dla niej ważne.

Znów świeciło światło, wspaniałe światło, którego przebłysk zauważyła, kiedy miała umrzeć po raz pierwszy. Podążała ku niemu, a zarazem w nim. I to było naprawdę piękne. Nigdy nie widziała takich kolorów, takiej światłości, nigdy nie słyszała takiej czystej muzyki. Nie było słów, żeby to opisać; nie znalazłaby właściwych słów w żadnym języku, jaki kiedykolwiek poznała. Tym razem nikt nie zmusi jej do powrotu!

Bo ten ktoś zbliżający się do niej, kto przygarnie ją i pomoże — to była matka! A matka jej nie porzuci.

Miłość, jaką czuła do matki, była nieporównywalna z niczym; ale to nic dziwnego, bo miłość otaczała ją ze wszystkich stron; światło, kolory, miłość — to wszystko stopiło się w jedno.

Ach, biedna Mała Jenks myślała, że po raz ostatni patrzy na Ziemię. Jednak nie była już Małą Jenks. Nie, wcale.

Rozdział trzeci Bogini Pandora

Kiedyś mieliśmy słowa.

Wół i sokół. Pług.

Panowała zrozumiałość.

Dzikość? To rogi

zakrzywione.

Mieszkaliśmy w kamiennych komnatach.

Zwieszałyśmy włosy za okno i po nich wspinali się mężczyźni.

Brud za uszami, kędziory.

Na każdym wzgórku król

tego wzgórka. Nocą nitki były wciągane

Z gobelinów. Rozstrzępiani ludzie darli się wniebogłosy.

Księżyc pokazywał wszystkie kwadry. Mieliśmy słowa.

Stan Rice „Kiedyś mieliśmy słowa” z tomu „Irlandzki rebeliant” (1976)


Była wysoka, odziana w czerń, cała osłonięta z wyjątkiem oczu; szła długim krokiem, z prędkością nieosiągalną dla ludzi, w górę zdradzieckiej ścieżki pokrytej śniegiem.

Była prawie bezchmurna noc, w rozrzedzonym powietrzu Himalajów błyszczały roje drobin gwiezdnych, a w oddali — tak daleko, że nie mogła ocenić odległości — górował masywny, pofałdowany stok Everestu, cudowny widok nad gęstym białym wieńcem kłębiastej chmury. Za każdym razem, gdy na niego spoglądała, zapierało jej dech, nie tylko z powodu jego piękna, ale także dlatego, że wydawał się pełen znaczenia, chociaż tak naprawdę nie krył żadnego znaczenia.

Czcić górę? Tak, to można było czynić bezkarnie, jako że góra nigdy nie udzielała odpowiedzi. Zawodzący wiatr, który przenikał idącą, był głosem niczego i nikogo. A przypadkowy i obojętny majestat przyrody przywodził ją do płaczu, podobnie jak widok pielgrzymów poniżej, cienkie pasmo mrówek, wijące się w górę niewiarygodnie wąskiej drożyny. Niewysłowienie smutne ich złudzenie. Niemniej jednak ona też podążała w kierunku tej samej ukrytej świątyni, w kierunku tego samego godnego pogardy, oszukańczego boga.

Cierpiała zimno. Szron pokrył jej oblicze i powieki, przylgnął kryształkami do rzęs. Każdy krok w przeszywającym wietrze był wyczerpujący nawet dla niej. Tak naprawdę jednak nie to stanowiło źródło bólu i cierpienia; była na to za stara. Cierpienie miało swoje podłoże w jej umyśle. Wyrastało także ze straszliwego oporu sił natury, z konieczności długiego oglądania wyłącznie przeraźliwie białego, oślepiającego śniegu.

To nie miało znaczenia. Kilka nocy wcześniej na zatłoczonych, cuchnących ulicach starego Delhi przeszło ją głębokie alarmujące drżenie i od tej pory powtarzało się co kilka godzin, jakby ziemia wzdrygała się aż do trzewi.

Chwilami była pewna, że Matka i Ojciec budzą się ze snu. Gdzieś daleko, w krypcie, w której umieścił ich jej ukochany Mariusz, poruszyli się wreszcie Ci Których Należy Mieć w Opiece. Nic mniejszej miary niż owo zmartwychwstanie nie mogło przekazać tak potężnego, chociaż niejednoznacznego sygnału — po sześciu tysiącach lat, przerażającego znieruchomienia Akasza i Enkil powstają z podwójnego tronu.

Ale to była igraszka umysłu, nieprawdaż? Równie dobrze można by błagać górę, aby przemówiła. Gdyż dla niej nie była to jedynie legenda o starożytnych przodkach wszystkich krwiopijców. Inaczej niż wielu jej pobratymców, widziała ich na własne oczy. U drzwi ich sanktuarium zyskała nieśmiertelność; przepełzła na kolanach i dotknęła Matki; przebiła gładką, świetlistą powłokę, niegdyś będącą ludzką skórą, i podstawiła usta pod tryskający strumień Jej krwi. Cóż to był za cud: żywa krew lejąca się z ciała pozbawionego życia, a potem cudowne zasklepienie się ran.

Ale w tamtych prawiekach potężnej wiary dzieliła przekonanie Mariusza, że Matka i Ojciec jedynie zapadli w senne odrętwienie, że przyjdzie taki czas, gdy się ockną i po raz kolejny przemówią do swych dzieci.

Razem z Mariuszem śpiewali im hymny w blasku świec; paliła im kadzidła i kładła przed nimi kwiaty; przysięgła nigdy nie ujawnić lokalizacji sanktuarium, aby inni krwiopijcy nie zniszczyli Mariusza, nie wykradli jego podopiecznych i nie posilili się żarłocznie pierwotną, najpotężniejszą krwią.

Było to jednak dawno temu, kiedy świat był podzielony między plemiona i cesarstwa, a herosi i imperatorzy w ciągu jednego dnia stawali się bogami. W owym czasie polubiła eleganckie filozoficzne idee.

Teraz wiedziała, co to znaczy żyć wiecznie. Tyle że nikt żywy nie zdołałby tego zrozumieć.

Niebezpieczeństwo! Znów przez chwilę poczuła w sobie ten żrący prąd. Potem na mgnienie oka otworzył się przed nią widok zielonego, dyszącego wilgocią miejsca, miękkiej gleby i tłumionego rozrostu. Znikł prawie natychmiast.

Zamarła, oślepiona odbitym od śniegu księżycowym blaskiem, i podniosła oczy ku gwiazdom mrugającym zza cienkiego welonu lotnej chmury. Nasłuchiwała innych nieśmiertelnych głosów, ale nie usłyszała żadnego czytelnego i znaczącego przekazu — jedynie niewyraźne pulsowanie ze świątyni, do której zmierzała, i daleko z tyłu unoszącą się z mrocznych, zatłoczonych nor brudnego miasta muzykę tego umarłego, szalonego krwiopijcy, gwiazdy rockowej, Wampira Lestata.

Niech będzie przeklęty ten niecierpliwy współczesny pisklak, który poważył się spleść w jedną materię modny bełkot i strzępy starych prawd. Już widziała nie kończące się zastępy młodzików, którzy wspinali się na szczyt i lecieli w przepaść.

Niemniej ta zuchwałość intrygowała ją, a nawet szokowała. Czy to możliwe, że alarm, który usłyszała, był w jakiś sposób związany z jego błagalnymi, ochrypłymi zawodzeniami?

Akaszo, Enkilu

Słuchajcie swoich dzieci

Jak śmiał wymówić starożytne imiona w tym realnym, śmiertelnym świecie? To niemożliwe, to obelga dla rozumu, że takie stworzenie nie zostało natychmiast starte z powierzchni ziemi. Jednakże ten pławiący się w nieprawdopodobnym rozgłosie potwór odsłonił tajemnice, o których mógł się dowiedzieć tylko od samego Mariusza. Gdzież jest Mariusz, który przez dwa tysiące lat przenosił Tych Których Należy Mieć w Opiece z jednego tajnego sanktuarium do drugiego? Serce jej pęknie, jeśli pozwoli sobie na myśli o Mariuszu, o kłótniach, które rozdzieliły ich dawno temu.

Głos Lestata ucichł, pochłonięty przez inne słabe głosy niesione na falach elektryczności, przez wibracje unoszące się z miast i wiosek oraz niezliczone głosy śmiertelnych dusz. I jak to się często zdarzało, jej niebywały słuch nie potrafił wyodrębnić żadnego wyraźnego komunikatu. Zalew dźwięków był tak koszmarnie bezkształtny, że zamknęła się przed nim. Znowu słyszała tylko wiatr. Ach, czymże muszą być kolektywne głosy ziemi dla Matki i Ojca, których moce rosły w nieunikniony sposób od brzasku historii? Czy mieli podobną jak ona zdolność do stawiania tamy owej powodzi, czy od czasu do czasu wybierali głosy, które mogli słyszeć? Niewykluczone, że pod tym względem byli równie pasywni jak pod każdym innym, i że to właśnie ten niepowstrzymany zgiełk był przyczyną tego odrętwienia, owego bezwładu umysłu w obliczu nie kończących się krzyków, śmiertelnych bądź nieśmiertelnych z całego świata.

Spojrzała na wielki poszarpany wierzchołek przed sobą. Dalej, dalej! Szczelnie okryła twarz i ruszyła w drogę.

Gdy szlak zaprowadził ją na mały wzgórek, ujrzała wreszcie cel swojej wędrówki. Po drugiej stronie ogromnego lodowca, na wysokim skalnym filarze wznosiła się świątynia, kamienna budowla tak biała, że prawie niedostrzegalna, z dzwonnicą niknącą w wirującym śniegu, który właśnie zaczął padać.

Ile czasu potrzebuje, by tam dotrzeć, nawet jeśli podąży najszybciej jak potrafi? Widziała, co musi zrobić, jednak lęk paraliżował jej duszę. Musi unieść ramiona, sprzeciwić się prawom natury oraz swojemu rozumowi i wznieść nad kotlinę oddzielającą ją od świątyni, by łagodnie opaść na ziemię dopiero po drugiej stronie zamarzniętego wąwozu. Spośród wielu mocy, które posiadała, żadna nie napawała ją takim poczuciem własnej małości, nie była tak sprzeczna z dawno utraconą kondycją pospolitej śmiertelniczki.

Tak bardzo pragnęła dotrzeć do tej świątyni. Musiała się tam dostać, więc powoli, z wyuczoną gracją uniosła ramiona. Zamknęła na chwilę oczy, nakazując sobie unieść się w górę, i poczuła, jak wznosi się natychmiast, jakby jej ciało było nieważkie, poddane działaniu siły nie skrępowanej przez materię, dosiadające wiatru mocą samego pragnienia.

Przez długi czas pozwalała wiatrowi, by ją omiatał, obracał, unosił bezwładną. Szybowała coraz wyżej i wyżej, całkowicie oddalając się od ziemi, wzniosła się nad chmury, spojrzała w oblicze gwiazd. Jakże ciężkie wydawało się jej odzienie; czy nie była gotowa na niewidzialność? Czy to nie następny krok? Pyłek w oku Boga — pomyślała. Ścisnęło ją w sercu. Groza tej sytuacji, całkowitego oderwania się od wszystkiego… Łzy wezbrały jej w oczach.

Jak zawsze w tych momentach, gdy wszystkie praktyczne przekonania odchodziły w niebyt, wydało się jej, że niejasny zarys własnej ludzkiej przeszłości, którego trzymała się tak kurczowo, to tylko wyśniony mit. Czy ja kiedyś żyłam, kochałam, czy moje ciało było pełne żaru? — pytała siebie w myślach. Ujrzała Mariusza, swojego stwórcę, lecz takiego jak niegdyś, młodego, nieśmiertelnego, płonącego nadprzyrodzoną tajemnicą.

— Pandoro, najdroższa moja…

— Daj mi to, błagam.

— Pandoro, pójdź ze mną prosić Matkę i Ojca o błogosławieństwo. Pójdź do świątyni.

Unoszonej bezwolnie, zrozpaczonej, groziło zapomnienie o miejscu przeznaczenia. Zdana na przypadek mogłaby wznieść się ku wstającemu słońcu. Ale znów rozległ się alarm, cichy, pulsujący sygnał: „Niebezpieczeństwo”, który przypomniał jej o celu wyprawy. Rozłożyła ramiona, nakazała sobie znów odwrócić się twarzą ku ziemi i zobaczyła w dole dziedziniec świątyni, buchający dymami i ogniem.

Tak, tam — skierowała w myślach swój lot.

Szybkość opadania była oszałamiająca, zaćmiewała ją. Ocknęła się na dziedzińcu, przez niezwykle krótką chwilę spowita bólem; potem wróciło zimno i odrętwienie.

Świst wiatru był daleko. Przez ściany świątyni przebijała się muzyka, opętańczy puls przesycony dźwiękiem tamburynów i bębnów, linie melodyczne stopione w makabryczny, natrętny łomot. A tu pluły ogniem stosy pogrzebowe, trzeszczały czerniejące trupy ciśnięte na gorejące polana. Smród był ohydny. Mimo to długo przyglądała się, jak płomienie z wolna pożerają syczące ludzkie mięso, sczerniałe kikuty, włosy nagle strzelają kometami siwego dymu. Wonie odbierały dech; oczyszczające górskie powietrze nie miało tu dostępu.

Przeniosła wzrok na odległe drewniane wierzeje do najświętszego ze świętych miejsc. Pełna goryczy znów musiała wystawić na próbę swoją moc. Tam — rozkazała w myślach. Drzwi się rozwarły i poczuła, jak unosi się przez próg; oszołomiły ją światła wielkiej izby, zaduch i ogłuszający, rytmiczny śpiew.

— Azim! Azim! Azim! — Bez wytchnienia zawodzili wierni, cisnąc się do środka rozjaśnionej świecami sali; unosili ręce, kręcąc nadgarstkami i kołysząc głowami w jednakowym rytmie. — Azim! Azim! Azim-Azim-Azim! Aaaaziiim! — Dym buchał z kadzielnic; wirował rój nieprzeliczonych postaci tupiących bosymi stopami. W ciemnych gładkich twarzach poruszały się tylko wargi, powtarzające uwielbiane imię; ich zamknięte oczy nie widziały, nie patrzyły.

Znalazła się w ludzkim gąszczu; mężczyźni i kobiety, jedni w łachmanach, inni we wspaniałych kolorowych jedwabiach i pobrzękujący złotą biżuterią, wszyscy powtarzali inwokację z przerażającą monotonią. Wciągnęła w nozdrza wonie gorączki, głodu, trupów zdeptanych w ścisku, nie dostrzeżonych w szaleństwie i gorączce. Przylgnęła do marmurowej kolumny, jakby spragniona zakotwiczenia w wirze ruchu i hałasu.

Wtedy pośrodku tego tłumu dostrzegła Azima. Jego ciemna skóra w odcieniu brązu była wilgotna i połyskiwała w świetle knotów, głowę miał owiniętą czarnym jedwabnym turbanem, długie haftowane szaty mieniły się plamami krwi śmiertelnych i nieśmiertelnych, a czarne, wielkie oczy otaczały obwódki z antymonowego proszku. Tańczył rozkołysany do wtóru bębnów, wyciągając i cofając pięści, jakby bił w niewidzialny mur. Stopy w pantoflach wybijały na marmurze szaleńczy rytm. Z kącików ust sączyła się krew. Jego twarz miała wyraz bezmyślnego zapamiętania.

A jednak wiedział, że przybyła. Pochłonięty tańcem spojrzał prosto na nią i umajone krwią wargi wygięły się w uśmiechu.

Pandoro, moja piękna, nieśmiertelna Pandoro… — Słyszała, jak pozdrawiają w myślach.

Rozpasany, bez reszty pogrążony w uczcie, którą wyprawiał, tłusty i zgrzany, znacznie odbiegał od wizerunku znanych nieśmiertelnych. Odrzucił w tył głowę, odwrócił się i wydał przeraźliwy krzyk. Jego akolici zbliżyli się, tnąc go po wyciągniętych nadgarstkach ofiarnymi nożami.

Wierni rzucili się tłumnie, chwytając w wyciągnięte usta świętą krew bluzgającą z żył. Śpiew się wzmógł, głusząc zdławione wrzaski najbliższych Azimowi. Nagle czciciele unieśli na ramionach jego sztywno wyprostowane ciało; noski złotych pantofli zadarły się ku wysokiemu mozaikowemu sklepieniu, noże nacięły łydki i powtórnie nadgarstki, na których zamknęły się już rany.

Oszalały tłum zdawał się pęcznieć, ogarnięty rosnącą gorączką, cuchnące ciała uderzały o stojącą pod filarem, obojętne na zimno i twardość wiekowych członków pod bezkształtną wełnianą opończą. Ani drgnęła, dając się otoczyć, wchłonąć. Złożony na posadzce Azim krwawił i jęczał, lecz rany już się zasklepiały. Przywołał ją gestem. Odmówiła milcząco.

Na jej oczach porwał pierwszą z brzegu ofiarę, młodą kobietę o wymalowanych oczach, przystrojoną w długie złote nausznice; rozorał jej szczupłą szyję.

Z szeroko wytrzeszczonymi oczami, jakby własna moc napawała go grozą, wyssał krew jednym wielkim haustem, po czym odrzucił bezwładną plątaninę kończyn na kamienną posadzkę, a wierni zbili się wokół, wyciągając prosząco ręce do swego chwiejącego się na nogach boga.

Odwróciła się plecami do tego widowiska; wyszła na dziedziniec, wdychała chłodne powietrze, omijając z daleka żar stosów. Cuchnęło moczem i padliną. Stała pod ścianą i zadarłszy głowę, myślała o górze, obojętna na akolitów Azima, wlokących świeże trupy i ciskających je w płomienie.

Myślała też o pielgrzymach zmierzających do świątyni, o długim, ospałym łańcuchu wlokącym się dniem i nocą przez niezamieszkałe góry do tej bezimiennej miejscowości. Ilu zmarło, nie dotarłszy do urwiska? Ilu zmarło pod bramą, czekając na wpuszczenie do środka?

Wszystko to napawało ją wstrętem, a zarazem było pozbawione znaczenia. Ten koszmar trwał wiele wieków. Czekała. Wreszcie Azim ją zawołał.

Odwróciła się i ponownie przekroczyła próg, potem następny i znalazła się w niewielkiej, wybornie wymalowanej komnatce, gdzie czekał na nią w milczeniu na czerwonym kobiercu, w rubinowej opasce, otoczony skarbami, darami ze złota i srebra, leżącymi bez ładu i składu; muzyka w głównej sali cichła, jakby ociężała i zalękniona.

— Najdroższa — rzekł. Wziął w dłonie jej głowę i ucałował. Strumień ogrzanej krwi przepłynął z jego ust i przez krótką, pełną radosnego uniesienia chwilę jej zmysły wypełniły pieśni i tańce wiernych, rozpalone krzyki, zalew ciepłej adoracji śmiertelnych, poddania. Miłości.

Tak, miłości. Na mgnienie oka ujrzała Mariusza. Uniosła powieki. Przez chwilę widziała ściany z wymalowanymi pawiami, lilie, stosy migotliwego złota. Później pole jej widzenia bez reszty wypełnił Azim.

Był niezmienny jak jego poddani, niezmienny jak wioski, z których przybywali, brnąc przez śniegi i pustkowia, by napotkać ten straszliwy, bezsensowny koniec. Już niemal tysiąc lat temu rozpoczął rządy w tej świątyni, z której żaden wierny nie uszedł z życiem. Jego sprężysta złota skóra, odżywiana nie kończącą się rzeką krwi ofiarnej, tylko nieznacznie zbladła na przestrzeni wieków, podczas gdy jej ciało już dawno utraciło ludzki rumieniec. Tylko oczy i być może kasztanowe włosy świadczyły o tym, że nie rozstała się z życiem. Zachowała urodę, o tak, była tego świadoma, lecz on dysponował przemożnym wigorem. Zło. Nieodparte dla swoich wielbicieli, spowite w legendę, rządziło nie krępowane przeszłością ani przyszłością, wymykając się jej rozumieniu tak teraz, jak i zawsze.

Było jej spieszno odejść. To miejsce budziło w niej tak wielkie obrzydzenie, że wolała to przed nim ukryć. Opowiedziała mu bez słów o celu swojego przybycia, o alarmie, który usłyszała. Coś było nie w porządku, coś się zmieniło, coś się stało, co nigdy do tej pory się nie zdarzyło! Opowiedziała mu też o młodym krwiopijcy, który nagrywał w Ameryce piosenki pełne prawd o Matce i Ojcu, których imiona były mu znane. Jej wypowiedź, pozbawiona wielkich słów, miała charakter osobistego zwierzenia.

Obserwowała Azima, świadoma jego wielkiej mocy, zdolności wydobywania od niej każdej myśli bądź idei i zarazem ukrywania sekretów własnego umysłu.

— Błogosławiona Pandoro — rzekł przekornie. — Cóż mnie obchodzi Matka i Ojciec? Cóż mnie obchodzi twój bezcenny Mariusz? Bezustannie wzywa pomocy? A jakież to ma dla mnie znaczenie!

Stała oszołomiona. Przecież Mariusz wzywa pomocy. Azim się roześmiał.

— Wyjaśnij swoje słowa — powiedziała.

Znów się zaśmiał, po czym odwrócił się do niej plecami. Mogła tylko czekać. Mariusz był jej stwórcą. Cały świat mógł słyszeć jego głos, ale nie ona. Czy to echo do niej docierało, zniekształcone odbicie potężnego wołania, które słyszeli inni? Powiedz mi, Azim — zwróciła się do niego w myślach. — Czemu miałbyś czynić ze mnie swego wroga?

Kiedy wreszcie się odwrócił, był zamyślony, okrągła, pulchna twarz stała się ludzka, a na tłustych dłoniach pokazały się dołeczki, kiedy złożył je razem tuż poniżej wilgotnej dolnej wargi. Czegoś od niej chciał. Przekora i złośliwość ustąpiły.

— To ostrzeżenie — powiedział. — Jest przekazywane nieustannie przez łańcuch odbiorców z miejsca katastrofy w jakimś bardzo odległym miejscu. Niebezpieczeństwo zagraża nam wszystkim. Ostrzeżeniu towarzyszy słabsze od niego wołanie o pomoc. Pomóżcie mu, a może zdoła odwrócić zagrożenie. Ten sygnał jest jednak pozbawiony żarliwości. Temu, kto woła, zależy przede wszystkim na ostrzeżeniu.

— Jak to dokładnie brzmi?

— Nie słucham. Nie dbam o słowa. — Wzruszył ramionami.

— Ach! — Teraz ona odwróciła się plecami. Usłyszała zbliżające się kroki. Poczuła jego dłonie na swoich ramionach.

— Teraz ty musisz odpowiedzieć na moje pytania. — Odwrócił ją ku sobie. — Mnie trapi sen o bliźniaczkach. Co on oznacza?

Sen o bliźniaczkach. Nie miała odpowiedzi na to pytanie. Nie widziała w nim sensu.

Przyglądał się jej w milczeniu, jakby uważał, że kłamie. Wreszcie przemówił bardzo powoli, starannie oceniając jej odpowiedź.

— Dwie kobiety, rudowłose. Przytrafiły się im straszliwe rzeczy. Pojawiły się przede mną w niepokojących i niepożądanych wizjach, na chwilę przed otwarciem oczu. Widzę te kobiety zgwałcone przed sądem gapiów. Nie wiem jednak, kim są i gdzie doszło do tego przerażającego zdarzenia. Nie ja jeden zadaję sobie te pytania. Gdzieś tam, rozrzuceni po świecie, są inni mroczni bogowie, którzy mieli te same sny i mogą wiedzieć, czemu te obrazy nas nawiedziły.

Mroczni bogowie! Nie jesteśmy bogami — pomyślała z pogardą.

Uśmiechnął się do niej. Czyż nie stali właśnie w jego świątyni? Czyż nie słyszała jęku jego wiernych? Czyż nie czuła woni ich krwi?

— Nic nie wiem o tych kobietach — rzekła. Bliźniaczki, rudowłose? Nie. Pogładziła go po palcach łagodnie, niemal uwodzicielsko. — Azimie, nie dręcz mnie. Chcę, żebyś opowiedział mi o Mariuszu. Skąd on woła?

Jakże nienawidziła go w tej chwili za to, że ukrywał przed nią tę tajemnicę.

— Skąd? — zapytał przekornie. — Ach, w tym tkwi istota sprawy, nieprawdaż? Myślisz, że odważyłby się zaprowadzić nas do świątyni Matki i Ojca? Gdybym ja tak myślał, odpowiedziałbym na jego wołanie, och, wierz mi. Opuściłbym moją świątynię, by go odnaleźć, oczywiście. Ale on nie zdoła nas zwieść. Woli raczej sam zostać unicestwiony, niż ujawnić miejsce sanktuarium.

— Skąd wzywał — spytała cierpliwie.

— Te sny — rzekł. Twarz pociemniała mu z gniewu. — Te sny o bliźniaczkach, chciałbym umieć je wyjaśnić!

— Powiedziałabym ci, kim są te bliźniaczki i co to wszystko znaczy, gdybym tylko wiedziała. — Pomyślała o piosenkach Lestata, mówiących o Tych Których Należy Mieć w Opiece i o kryptach pod europejskimi miastami, o poszukiwaniu i smutku. Nie było tam nic o rudych kobietach, nic…

Rozwścieczony kazał jej zamilknąć.

— Wampir Lestat — rzekł z szyderstwem w głosie. — Nie mów przy mnie o tej ohydzie. Czemu jeszcze nie został zniszczony? Czy mroczni bogowie śpią jak Matka i Ojciec? — Przyglądał się jej badawczo. — Doskonale. Wierzę ci — powiedział wreszcie. — Wyjawiłaś mi to, co wiesz.

— Tak.

— Zamykam uszy przed Mariuszem. Złodziej Matki i Ojca niech woła o pomoc do kresu czasu. Ale ciebie, Pandoro, ciebie kocham jak zawsze, więc zbrukam się tymi aferami. Przebądź morze dzielące nas od Nowego Świata. Spójrz na zamarzniętą Północ, poza najdalsze lasy w pobliżu zachodniego morza. Tam może znajdziesz Mariusza, uwięzionego w lodowej cytadeli. Krzyczy, że nie może się poruszyć. Jego ostrzeżenie jest równie mgliste jak uparte. Grozi nam niebezpieczeństwo. Musimy pomóc Mariuszowi, żeby mógł je powstrzymać, żeby mógł udać się do Wampira Lestata.

— Ach. Więc to tylko sprawka tego młodzika! — Przeszedł ją dreszcz, gwałtowny, bolesny. Oczyma duszy ujrzała pozbawione wyrazu, nieczułe oblicza Matki i Ojca, niezniszczalnych potworów w ludzkiej postaci. Zbita z tropu spojrzała na Azima. Nie powiedział jeszcze wszystkiego, czekała więc na jego następne słowa.

— Nie — rzekł spokojniejszym tonem, łagodniejszym i wyzbytym gniewu — niebezpieczeństwo jest realne, Pandoro. Wielkie niebezpieczeństwo. Nie potrzeba Mariusza, aby o nim wiedzieć. Ono ma związek z rudymi bliźniaczkami. — Jakże zaskakująca była jego szczerość, jakże się przed nią odsłaniał. — Wiem to, ponieważ byłem stary, zanim Mariusz został stworzony. Bliźniaczki, Pandoro. Przestań dręczyć się Mariuszem; wsłuchaj się w swoje sny.

Odebrało jej mowę. Spoglądał na nią długo, aż oczy mu zmalały, stwardniały. Czuła, że wycofuje się w głąb siebie, daleko od niej i wszystkich rzeczy, o których mówili. W końcu przestał ją dostrzegać.

Usłyszał natrętne zawodzenia swoich wiernych; znów zapragnął hymnów i posoki. Odwrócił się, ruszył ku wyjściu, ale po kilku krokach spojrzał na nią.

— Chodź ze mną, Pandoro! Przyłącz się do mnie choćby na godzinę! — Głos miał pijacki, bełkotliwy.

To zaproszenie ją zaskoczyło. Zastanowiła się. Lata minęły, odkąd szukała tej niewysłowionej rozkoszy, której źródłem była nie tylko sama krew, ale chwilowe złączenie z inną duszą. I proszę, oto nagle czekało to na nią pośród tych, którzy wspięli się na najwyższe górskie pasmo, aby szukać takiej śmierci. Myślała także o czekającym ją zadaniu, o znalezieniu Mariusza i o ofiarach, które ono za sobą pociągnie.

— Chodź, najdroższa.

Ujęła jego dłoń. Dała się wyprowadzić z komnatki na środek zatłoczonej sali. Jarzące się światło było dla niej zaskoczeniem; tak, znów posmakuje krwi. Woń ludzkich istot napierała na nią, napawała męką.

Ryk wiernych był ogłuszający. Tupot nóg wstrząsał ścianami i migotliwym złotym sklepieniem. Zapach kadzideł drażnił oczy. Napłynęła słaba wizja sanktuarium sprzed eonów czasu oraz wspomnienie objęć Mariusza. Azim stał obok, kiedy zdejmowała opończę, odsłaniając twarz, ramiona, prostą suknię z czarnej wełny i długie kasztanowe włosy. Ujrzała swoje odbicie w setkach par oczu śmiertelnych.

— Bogini Pandora! — wykrzyknął, odrzucając głowę do tyłu.

Wrzaski zagłuszały szybki łomot bębnów. Głaskały ją niezliczone ludzkie dłonie.

— Pandora! Pandora! Pandora! — Rytmiczne zawodzenie mieszało się z okrzykami: — Azim! Azim!

Przed nią tańczył młody ciemnoskóry mężczyzna; jego biała jedwabna koszula przykleiła się do brązowego spoconego torsu. W czarnych oczach jarzyło się wyzwanie: — Jestem twoją ofiarą! Bogini! — Nagle w migoczącym świetle i ogłuszającym hałasie przestała widzieć cokolwiek poza jego oczami, jego twarzą. Wzięła go w objęcia, miażdżąc w pośpiechu żebra i zatapiając zęby głęboko w jego szyi. Ożyła! Strumień napływającej krwi dosięgnął serca, wypełnił komory, a potem wlał żar we wszystkie lodowate kończyny. Żadne wspomnienie nie mogło się równać z tym wspaniałym odczuciem i niewysłowioną żądzą, z nawrotem pożądania! Śmierć wstrząsnęła nią, pozbawiła tchu w piersiach, czuła, jak sięga jej mózgu. Oślepiona Pandora jęczała. Wtem sparaliżowała ją ostrość widzenia. Marmurowe kolumny żyły i oddychały. Wypuściła ciało i objęła innego młodego mężczyznę, prawie zagłodzonego, półnagiego, którego bezsiła doprowadziła ją niemal do szaleństwa.

Pijąc, złamała mu wiotki kark; słyszała ogromnienie serca, czuła, jak krew wypełnia nawet naskórek. Zanim przymknęła oczy, dostrzegła ożywający koloryt dłoni, tak, ludzkich dłoni. Tym razem śmierć była wolniejsza, a życie bardziej oporne; uległo jednak wśród nagle gasnącego światła i ulewy dźwięków. Ożyła.

— Pandora! Pandora! Pandora!

Boże, czy nie ma sprawiedliwości, czy nie ma końca?

Chwiała się na nogach, tańczyły przed nią śmiertelnie blade ludzkie twarze. Krew wrzała, szukając każdej tkanki, każdej komórki. Z tłumu wyrzucono trzecią ofiarę, objęły ją szczupłe młode członki, czuła tak miękkie włosy, puch na ramionach, kruche kości, jakże lekkie, jakby to ona była realną istotą, a przed sobą miała twór wyobraźni.

Zerwała głowę z karku, spojrzała na białe kości złamanego kręgosłupa i połknęła natychmiast śmierć wraz z krwią tryskającą z rozdartej arterii. Zapragnęła jednak serca, bijącego serca, chciała je zobaczyć, posmakować. Przerzuciła ciało przez ramię, a gdy rozległ się trzask kości, rozerwała klatkę piersiową, wyszarpując serce z gorącego, krwawiącego zagłębienia.

Nie było jeszcze martwe, nie całkiem. Wzięła je w dłonie, śliskie, błyszczące jak winogrona po deszczu. Wierni cisnęli się do niej, gdy uniosła je ponad głowę, lekko ściskając, i żywy moszcz spłynął po palcach w otwarte usta. Tak, na wieki wieków, amen.

— Bogini! Bogini!

Azim przypatrywał się jej uśmiechnięty. Nie odpowiedziała mu spojrzeniem. Wpatrywała się w skurczone serce, z którego sączyły się ostatnie krople krwi. Miazga. Rzuciła je na podłogę. Dłonie posmarowane krwią gorzały jak żywe. Czuła w twarzy ciepłe mrowienie. Nasunęła się nieprzyjazna fala wspomnień, fala niepojętych wizji. Odepchnęła ją. Tym razem nie da się zniewolić.

Sięgnęła po czarną opończę. Poczuła, jak otula ją ciepły materiał, pomocne ludzkie dłonie nałożyły jej wełniane okrycie na włosy i dolną część twarzy. Ignorując podniecony tłum skandujący jej imię, odwróciła się i wyszła, odrzucając na boki wiernych, którzy przypadkowo znaleźli się na jej drodze.

Jak rozkoszny był chłód dziedzińca. Lekko odchyliła głowę, wdychając bezdomny wiatr, który wdarł się do zamkniętej przestrzeni, rozkładając wachlarze gorzkich dymów ze stosów pogrzebnych, zanim poniósł je w dal. Światło księżyca było czyste i kładło się pięknie na pokrytych śniegiem wierzchołkach.

Stała wsłuchana w krew w swym wnętrzu i zdumiewała się, szalona i zarazem zrozpaczona, że życiodajny płyn wciąż jeszcze potrafi ją odświeżyć i wzmocnić. Przybita, ogarnięta żałością patrzyła na cudowne, nagie pustkowie otaczające świątynię, na pojedyncze, skłębione chmury. Ileż odwagi dodała jej krew, ile chwilowej wiary w prawość wszechświata. Oto paradoksalne owoce upiornego, niewybaczalnego czynu.

Jeśli umysł nie potrafi odnaleźć sensu, zawierz zmysłom. Żyj z takim przeświadczeniem, w zgodzie ze swoją naturą, koszmarna istoto.

Podeszła do najbliższego stosu, uważając, by nie zbrukać szat; wyciągnęła dłonie, aby ogień je oczyścił, wypalił krew i kawałki serca. Kiedy wreszcie poczuła pierwsze przelotne ukłucia bólu, przelotne oznaki zmiany, cofnęła się i spojrzała na nieskazitelnie czyste dłonie.

Teraz musi już stąd odejść. Przepełnił ją gniew, nowa uraza. Mariusz jej potrzebował. Niebezpieczeństwo! — usłyszała w myślach. Alarm znów się rozdzwonił, głośniejszy niż kiedykolwiek przedtem, gdyż krew wyostrzyła jej zdolność odbioru. Wyglądało na to, że ten alarm nie pochodził od pojedynczej istoty. Zdecydowanie był to głos pospólny, zgiełkliwy chór powszechnej wiedzy. Ogarnął ją lęk.

Kiedy łzy odgrodziły ją od świata, oczyściła umysł z wszelkich myśli. Delikatnym ruchem uniosła dłonie, same dłonie. Rozpoczęło się wznoszenie, bezdźwięczne, szybkie, być może równie niewidoczne dla śmiertelnych oczu, jak sam wiatr.

Wysoko nad świątynią przebiła się przez cienką warstwę miękkiej, kłębiącej się mgły. Zaskoczyło ją natężenie światła. Wszędzie rozświetlona biel. A poniżej kamienne blanki górskich szczytów i oślepiający lodowiec opadający ku miękkiej czerni lasów i dolin. Tu i tam zbite roje świateł, nieregularne skupiska tworzące wsie lub miasteczka. Mogłaby przyglądać się im przez wieczność, lecz rozbrykane podniebne baranki niebawem wszystko zasłoniły. Znalazła się sam na sam z gwiazdami.

Twarde, migotliwe, objęły ją jak swoją. Tak naprawdę jednak nie zgłaszały prawa własności do niczego i nikogo. Ogarnęła ją groza, pogłębiający się smutek, który po pewnym czasie upodobnił się do radości. Żegnajcie, wszelkie zmagania. Żegnajcie, wszelkie rozpacze.

Ogarniając wzrokiem wspaniałe zaspy konstelacji, zwolniła opadanie i wyciągnęła obie dłonie ku zachodowi.

Wyprzedzała wschód słońca o dziewięć godzin. Uchodząc przed nim, rozpoczęła podróż wespół z nocą ku drugiej stronie świata.

Rozdział czwarty Opowieść o Danielu, ulubieńcu diabła lub też chłopaku z „Wywiadu z wampirem”

Kim są te cienie, na które czekamy, wierząc,

że któregoś dnia zjadą z nieba

w limuzynach?

Róża,

chociaż zna odpowiedź na to pytanie,

nie ma głosu

i nie może nic powiedzieć.

Moja śmiertelna polowa śmieje się.

Szyfr i sens nie są jednym i tym samym.

Czymże jest anioł,

jeśli nie tylko zjawą w bryczce?

Stan Rice „O niebiosach” z tomu „Treść dzieła” (1983)


Był wysokim szczupłym młodzieńcem, szatynem o fiołkowych oczach. Miał na sobie brudną bawełnianą bluzę i dżinsy, więc marzł w lodowatym wietrze ciskającym się po Michigan Avenue o piątej po południu. Nazywał się Daniel Molloy. Miał trzydzieści dwa lata, chociaż z racji młodzieńczego oblicza wyglądał raczej na wiecznego studenta niż na mężczyznę. Idąc, mruczał do siebie:

— Armandzie, potrzebuję cię. Armandzie, koncert jest jutro wieczorem. Stanie się coś strasznego, coś strasznego…

Był głodny. Od półtorej doby nic nie miał w ustach. Lodówka w zaplutym hoteliku zionęła pustką, a poza tym tego ranka nie dostał nawet klucza od numeru, bo zalegał z opłatą. Trudno pamiętać równocześnie o wszystkim.

Nagle przypomniał sobie sen, który wciąż go nawiedzał, sen, który zjawiał się zawsze, gdy tylko zamykał powieki; opuściła go wszelka ochota do jedzenia.

We śnie zobaczył bliźniaczki. Widział upieczone ciało kobiety leżące przed nimi, jej doszczętnie spalone włosy, stwardniałą i popękaną skórę. Jej serce, lśniące jak przejrzały owoc, leżało w misce obok. Mózg na drugiej misce wyglądał dokładnie jak ugotowany mózg.

Armand wiedział o tym na pewno. To nie był zwykły sen. Niewątpliwie miał jakiś związek z Lestatem, więc Armand musi zjawić się niebawem.

Boże, opada z sił, majaczy. Musi coś wziąć do ust, choćby haust alkoholu. Kieszenie miał puste, jeśli nie liczyć starego zmiętego czeku za tantiemy za „Wywiad z wampirem”, który „napisał” pod pseudonimem dwanaście lat temu.

To był inny świat, kiedy jako młody reporter włóczył się po wszelkich możliwych barach, usiłując wyłowić w śmieciach nocy jakąś prawdę. No cóż, pewnej nocy w San Francisco natrafił na brylant. Wtedy światło zwykłego dnia nagle zgasło.

Teraz stał się ruiną człowieka; dziś, w ten październikowy wieczór, jest w Chicago; ostatniej niedzieli był Paryż, a w piątek Edynburg. Przed Edynburgiem Sztokholm, a co wcześniej?… Nie pamiętał. Czek za tantiemy przesłano do Wiednia, ale nie wiedział, jak dawno temu.

Wszędzie był postrachem przechodniów. Wampir Lestat dobrze określił taki wygląd w swojej autobiografii: „Jeden z tych męczących śmiertelnych, którzy ujrzeli duchy…” To ja! — mógłby powiedzieć o sobie.

Gdzie się podział tamten egzemplarz „Wywiadu z wampirem”? No tak, ktoś mu go ukradł tego popołudnia, kiedy spał na ławce w parku. Aaa, niech sobie go zatrzyma. Daniel sam go ukradł, a przeczytał już trzykrotnie.

Jednak gdyby teraz miał tę książkę, mógłby ją sprzedać, i może wystarczyłoby akurat na rozgrzewający kieliszek brandy. A ile sam był na czysto wart w tej chwili: zziębnięty, głodny włóczęga, wlokący się przez Michigan Avenue, przeklinający wiatr, który kradł resztki ciepła zza znoszonych, brudnych łachów? Dziesięć milionów? Sto? Nie wiedział. Armand by wiedział.

„Chcesz pieniędzy, Danielu? Dostanę je dla ciebie. To prostsze, niż myślisz”.

Tysiąc pięćset kilometrów dalej na południe Armand czekał na ich prywatnej wyspie, która tak naprawdę należała tylko do Daniela. Wystarczyłoby mu teraz ćwierć dolara, tylko ćwierć; mógłby go wrzucić do automatu i powiedziałby Armandowi, że chce wrócić do domu. Zjawiliby się po niego prosto z chmur. Jak zawsze. Albo wielkim samolotem z wybitą atłasami sypialnią, albo czymś mniejszym, z niższym sufitem i skórzanymi fotelami. Czy na tej ulicy znalazłby się ktoś, kto pożyczyłby ćwierć dolara w zamian za lot samolotem do Miami? Zapewne nie.

Armandzie, ocknij się — przywoływał go w myślach. — Chcę być bezpieczny z tobą, kiedy Lestat wejdzie na podium dziś wieczorem.

Kto zrealizuje jego czek? Nikt. Była siódma i modne sklepy wzdłuż Michigan Avenue już zamknięto; nie miał przy sobie żadnego dowodu tożsamości, ponieważ portfel jakimś cudem wyparował mu przedwczoraj. Jakże przygnębiający jest ten raniący oczy popiel zimowego zmierzchu, jakże melancholijne niskie wały metalicznych chmur. Nawet sklepy wydawały się ponure; ich wystawne marmurowe i granitowe fasady przypominały archeologiczne wykopaliska pod muzealnym szkłem. Spragniony ciepła wbił ręce w kieszeń i pochylił głowę, gdy wiatr natarł z większą zawziętością, siekąc pierwszymi kroplami deszczu.

Tak naprawdę ani trochę nie dbał o czek. Nie mógł sobie wyobrazić, że naciska klawisze telefonu. Nic tutaj nie wydawało mu się realne, nawet chłód. Realny był tylko tamten sen, poczucie nadciągającej katastrofy i przekonanie, iż Wampir Lestat w jakiś sposób wprawił w ruch coś, nad czym nawet on nie potrafi zapanować.

Jeśli musisz, jedz z puszki na śmietniku, śpij byle gdzie, nawet w parku. Nic nie miało znaczenia. Ale jeśli znów uśnie na dworze, zamarznie, a poza tym sen powróci.

Teraz powracał za każdym razem, gdy zamknął oczy. I za każdym razem się wydłużał, obfitszy w szczegóły. Bliźniaczki były tak wzruszająco piękne. Nie chciał słuchać ich krzyków.

Pierwszej nocy w hotelowym pokoju zignorował to jako rzecz bez znaczenia. Wrócił do autobiografii Lestata, od czasu do czasu zerkając na jego wideoklipy migające na ekranie małego czarno-białego telewizora, obok innych śmieci w tym stylu.

Fascynowała go bezczelność Lestata; jednakże przebranie się za gwiazdę rocka było zabiegiem niezwykle prostym. Przeszywające spojrzenie, silne, a jednocześnie smukłe ciało i złośliwy uśmiech zepsutego chłopca, tak. Jednak naprawdę nie umiał powiedzieć, czy to jest Lestat. Nigdy nie widział go na oczy.

Jednak Armand został oddany wiernie, nieprawdaż? Przebadał każdy szczegół jego młodego ciała i twarzy. Ach, co to była za szaleńcza rozkosz, czytać opis Armanda pióra Lestata, zastanawiając się przy tym, czy kąśliwe zniewagi i wiernopoddańcze analizy doprowadziły przedmiot tych uwag do wściekłości.

Daniel z milczącą fascynacją oglądał w MTV ten mały klip przedstawiający Armanda jako pana domu sabatowego pod paryskim cmentarzem, przewodniczącego demonicznym rytuałom, dopóki Wampir Lestat, osiemnastowieczny obrazoburca, nie zniszczył Starego Porządku.

Armanda musiała trawić nienawiść, kiedy widział swoje prywatne dzieje obnażone w migających obrazkach o ileż bardziej prostackich niż pogłębiona książkowa relacja Lestata. Musiał być tym wstrząśnięty, on, który stale przenikając wzrokiem żywe istoty wokół siebie, nie chciał nawet mówić o nie poślubionych śmierci. Niemożliwe jednak, by nie miał o tym pojęcia.

A wszystko to dla gawiedzi — niczym wydany w masowym nakładzie raport antropologa, niegdyś członka kolegium wtajemniczonych, sprzedającego tajemnice plemienia za miejsce na liście bestsellerów.

Pozwólmy jednak demonicznym bogom wojować ze sobą. Ten śmiertelny dotarł na wierzchołek góry, gdzie skrzyżowali miecze. I zszedł stamtąd. Został odprawiony.

Następnej nocy majaki wróciły z klarownością halucynacji. To nie mógł być twór umysłu Daniela. Nigdy nie widział takiego ludu, takich prostych ozdób z kości i drewna.

Powtórzyły się trzy noce później. Oglądał chyba po raz piętnasty wideoklip Lestata o starożytnych egipskich Rodzicach wszystkich wampirów, o Tych Których Należy Mieć w Opiece.

Akaszo i Enkilu,

Jesteśmy waszymi dziećmi,

ale co od was dostaliśmy?

Czy wasze milczenie

to lepszy dar niż prawda?

A potem Daniel śnił. Bliźniaczki właśnie szykowały się, by rozpocząć ucztę. Na wypalanych glinianych naczyniach czekały na nie ludzkie organy. Na jedną — mózg, na drugą — serce.

Obudził się z poczuciem dzikiego przerażenia i świadomością, że należy natychmiast coś zrobić. Szykowało się coś strasznego, coś strasznego dla nich wszystkich… I po raz pierwszy połączył to z Lestatem. Chciał sięgnąć po słuchawkę. W Miami była czwarta nad ranem. Czemu, do diabła, tego nie zrobił? Armand pewnie siedział na tarasie willi, przyglądając się flocie białych łodzi nieustannie kursujących między Nocną Wyspą a lądem. „Tak, Danielu? — usłyszałby ten zmysłowy, hipnotyzujący głos. — Uspokój się i powiedz mi, gdzie się podziewasz”.

Nie zadzwonił jednak. Minęło pół roku, odkąd opuścił Nocną Wyspę i było to odejście na dobre. Raz na zawsze pożegnał się ze światem dywanów, limuzyn i prywatnych samolotów, piwniczek zaopatrzonych w wina z wybornych roczników, garderób pełnych znakomicie skrojonych ubrań — był to świat dystyngowanej, a zarazem przytłaczającej osobowości jego nieśmiertelnego kochanka, który dał Danielowi każdy ziemski skarb, o jakim mógł zamarzyć.

Lecz teraz doskwierało mu zimno, nie miał dachu nad głową, był bez pieniędzy i bał się.

Wiesz, gdzie jestem, ty demonie — prowadził z nim urojoną rozmowę. — Wiesz, co zrobił Lestat. I wiesz, że chcę wrócić do domu.

Jak Armand mógłby odpowiedzieć?

„Ależ nie wiem, Danielu. Słucham. Staram się dowiedzieć. Nie jestem bogiem, Danielu”.

Mniejsza z tym. Tylko przybądź, Armandzie. Przybądź. W Chicago jest ciemno i chłodno. A jutro wieczór Wampir Lestat zaśpiewa na scenie w San Francisco. Zapowiada się coś złego i ten śmiertelny o tym wie.

Nie zwalniając kroku, sięgnął pod kołnierz obwisłej bluzy i wymacał ciężki złoty medalion, który zawsze nosił — amulet, jak nazywał go Armand z tą swoją nieświadomą, niemniej jednak niepowstrzymaną skłonnością do dramatyzowania — a w którym była ampułka krwi Armanda.

Gdyby nie zanurzył warg w tamtym pucharze, czy nawiedzałby go ten sen, ta wizja, ta zapowiedź klęski?

Ludzie oglądali się za nim; czyżby znów mówił do siebie? Westchnął głośno, czując silny podmuch wiatru. Po raz pierwszy czuł przemożną chęć, by otworzyć medalion, stłuc ampułkę i poczuć na języku tę krew. Armandzie, przybądź — wołał w myślach.

Tego południa sen nawiedził go w najbardziej alarmującej postaci. Wcześniej siedział na ławce w małym parku opodal Water Tower Place. Obok leżała porzucona gazeta, a kiedy ją otworzył, zobaczył ogłoszenie: „Jutro wieczór. Wampir Lestat na żywo na scenie w San Francisco”. Kablówka transmituje koncert o dziesiątej czasu chicagowskiego. Szczęśliwi ci, którzy mają dach nad głową, płacą czynsz i korzystają z prądu. Chciałby zbyć śmiechem całe to wydarzenie, zachwycić się, upoić wizją powszechnego zaskoczenia. Jednak dreszcz, który poczuł, przeszedł w głęboki wstrząs.

A jeśli Armand o tym nie wie? Nie, to niemożliwe, przecież sklepy muzyczne na Nocnej Wyspie z pewnością eksponują na wystawach Wampira Lestata, a w eleganckich barach na pewno rozbrzmiewają te upiornie hipnotyczne piosenki.

W tamtej chwili przyszło mu nawet do głowy, by jechać do Kalifornii na własną rękę. Przecież stać go na jakiś cud. Odzyska portfel, pójdzie z nim do banku, przedstawi się. Jest bogaty, tak, bardzo bogaty; biedny, śmiertelny chłopak…

Jakże mógł rozważać coś równie roztropnego? Słońce ogrzewało mu twarz i barki, gdy kładł się na ławce. Złożonej gazety użył jako poduszki.

I oto pojawił się sen, na który czekał przez cały czas…

Południe w świecie bliźniaczek: słońce oświetla polanę; w ciszy słychać tylko śpiew ptaków.

Bliźniaczki klęczą razem, zupełnie nieruchome. Są niezwykle blade, oczy mają zielone, włosy długie, falujące, w odcieniu płynnej miedzi. Mają na sobie piękne stroje, białe płócienne sukienki, przywiezione z dalekiej Niniwy, kupione przez wieśniaków z zamiarem uhonorowania potężnych czarownic, którym duchy są posłuszne.

Stypa gotowa. Piec z cegieł zburzono i usunięto; trup spoczywa na kamiennej płycie, dymi żarem, żółty tłuszcz spływa z pęknięć zwęglonej skóry; czarna, naga pieczeń okryta jedynie liśćmi, w których spoczywała w piecu. Daniel jest przerażony.

Nie przeraża to jednak nikogo z obecnych — ani bliźniaczek, ani wieśniaków, którzy przyklękli, aby obserwować stypę, która jest prawem i obowiązkiem bliźniaczek.

Daniel wie, że sczerniały trup na kamiennej płycie to ich matka. I że to, co ludzkie, musi pozostać z ludźmi. Stypa może trwać dzień i noc, ale wszyscy będą trzymać wartę, dopóki nie spożyją wszystkiego. Prąd podniecenia obiega tłum na polanie. Jedna z bliźniaczek unosi miskę, na której spoczywa mózg i gałki oczne, druga kiwa głową i sięga po serce. Podział dokonany. Wzmaga się bicie bębnów, chociaż Daniel nie widzi pałkarzy. Dudnienie jest powolne, rytmiczne, brutalne.

— Ucztujcie.

Nagle rozlega się upiorny krzyk, tak jak Daniel się spodziewał. Zatrzymać żołnierzy — myśli. Ale jak? Jego samego nie ma wśród obecnych. Wszystko to wydarzyło się naprawdę, jest już tego pewien. To nie sen, lecz wizja. Żołnierze uderzają na polanę, wieśniacy pierzchają, bliźniaczki odkładają miski i rzucają się na dymiącego trupa, osłaniając go własnymi ciałami. Jednak to daremne szaleństwo.

Żołnierze odrywają je bez wysiłku, trup zsuwa się na ziemię z uniesionej płyty i rozpada na kawałki, a serce i mózg mieszają się z kurzem. Bliźniaczki krzyczą bezustannie. Uciekający wieśniacy również krzyczą, mordowani przez żołnierzy. Trupy i ranni ścielą się na górskiej drodze. Oczy matki spadają na ziemię i tam, wraz z sercem i mózgiem, są rozgniatane na miazgę. Jedna z bliźniaczek, z rękami związanymi na plecach, wzywa duchy, aby pomściły napaść. I duchy przybywają, a jakże. Uderza trąba powietrzna; ale to za mało.

Niechże to się skończy! Daniel nie może się obudzić.

Bezruch. W powietrzu pełno dymu. Wiekowa osada zrównana z ziemią. Cegły z mułu — rozwalone, gliniane naczynia — potłuczone, wszystko, co mogło spłonąć — spalone. Nagie niemowlęta z poderżniętymi gardłami leżą na ziemi, wydane na pastwę gęstniejących rojów much. Nikt nie upiecze trupów, nikt nie spożyje ciał. Znikną z ludzkiej historii wraz ze swoimi mocami i tajemnicami. Szakale już nadciągają. Żołnierze odeszli. Gdzie są bliźniaczki?! Daniel słyszy ich szloch, ale nie może ich znaleźć. Wielka burza huczy nad wąską drogą, która wije się w dół ku pustyni. Duchy sprowadzają pioruny. Duchy sprowadzają deszcz.

Otworzył oczy spocony i rozdygotany. Chicago, Michigan Avenue w południe. Majaki znikły. W pobliżu grało radio; Lestat śpiewał tym nawiedzonym, żałobnym głosem o Tych Których Należy Mieć w Opiece:

Matko i Ojcze,

Wy milczcie,

Wy nie zdradzajcie nic.

Ale ci z was, którzy mówić mogą,

śpiewajcie moją pieśń.

Synowie i córki,

Dzieci ciemności

Głośniej, głośniej,

Chórem, chórem,

Niech niebiosa nas usłyszą.

Razem, razem,

Bracia i siostry,

Chodźcie ku mnie.

Wstał i ruszył przed siebie; może do Water Tower Place, jest tak podobne do Nocnej Wyspy — ogromne pomieszczenia sklepowe, nie kończąca się muzyka, światła, lśniące szkło.

Dochodziła ósma, a on ciągle szedł, uciekając przed zaśnięciem i wizją. Oddalił się od wszelkiej muzyki i światła. Ile prześni następnym razem? Dowie się, czy są żywe czy martwe? Moje ślicznotki, moje biedne ślicznotki…

Zatrzymał się, by na chwilę stanąć tyłem do wiatru, wsłuchiwał się w bijący nie wiedzieć gdzie gong zegarowy, potem zauważył brudną tarczę nad podłą jadłodajnią; tak, Lestat pokazał się na Zachodnim Wybrzeżu. Kto jest z nim? Louis? Koncert zacznie się za niecałe dwadzieścia cztery godziny. Katastrofa!

Armandzie, proszę — błagał w myślach.

Uderzenie wiatru wypchnęło go na jezdnię i sprowadziło falę gwałtownych dreszczy. Ręce miał zlodowaciałe. Czy kiedykolwiek zmarzł tak strasznie? Skulony przeszedł Michigan Avenue po pasach, wraz z tłumem, i zatrzymał się przy ogromnej księgarnianej witrynie, w której leżał „Wywiad z wampirem”.

Armand oczywiście przeczytał tę książkę, pożerając każde słowo w niesamowity, okropny sposób; przewracał strony bez chwili pauzy, jego oczy przemykały błyskawicznie nad słowami, dopóki nie dotarł do ostatniej karty. Jak można promieniować takim pięknem, a równocześnie budzić takie… co? Obrzydzenie? Nie, Daniel musiał przyznać, że Armand nigdy nie wzbudził w nim obrzydzenia. Zawsze czuł wobec niego nienasycone, beznadziejne pożądanie.

Młoda dziewczyna w ciepłej księgarni sięgnęła po egzemplarz książki Lestata, a potem, podnosząc oczy, zauważyła Daniela i zatrzymała na nim wzrok. Jego oddech położył się mgłą na szybie.

Nie przejmuj się, kochana — mówił do niej w myślach — jestem bogaczem. Mógłbym kupić ci w prezencie całą tę księgarnię. Jestem panem i władcą mojej własnej wyspy, jestem ulubieńcem diabła, który spełni każdą moją zachciankę. Chcesz podejść i wziąć mnie pod ramię?

Na wybrzeżu Florydy ciemności nastały kilka godzin temu. Nocna Wyspa kipiała już ludźmi. Sklepy, restauracje i bary o zachodzie słońca szeroko otworzyły podwoje, wielkie szklane tafle na pięciu poziomach wyłożonego puszystą wykładziną korytarza. Srebrne windy zaczęły wydawać niski syk i szum. Daniel zamknął oczy i wyobraził sobie ściany ze szkła wznoszące się nad tarasami portu. Niemal słyszał szmer tańczących fontann, widział długie grzędy kaczeńców i tulipanów, wiecznie kwitnących w najdziwniejszych porach roku, w uszach dźwięczała mu hipnotyczna muzyka, życiodajne pulsujące serce całości.

Armand prawdopodobnie przechadzał się po skąpanych w przygaszonym świetle pomieszczeniach willi, zaledwie o krok od tłumu gości, a zarazem całkowicie od nich odseparowany za stalowymi drzwiami i białymi ścianami — w rozległym pałacu, którego okna zajmowały przestrzeń od narożnika do narożnika, a szerokie loggie rozpościerały się nad ławicami białego piasku. Samotny, a jednak bliski nie kończącego się ruchu i zgiełku. Okna rozległych salonów odsłaniały widok ożywionego rojami świateł wybrzeża Miami.

A może przeszedł na galerię dla odwiedzających przez któreś z wielu tajnych drzwi. „Trzeba żyć i oddychać wśród śmiertelnych” — tak mówił o tym bezpiecznym i samowystarczalnym wszechświecie stworzonym przez siebie i Daniela. Jakże uwielbiał ciepłe westchnienia zatoki, nie kończącą się wiosnę Nocnej Wyspy. Do brzasku nie zgaśnie tam ani jedno światło.

— Armandzie, przyślij po mnie kogoś, jesteś mi potrzebny! Sam wiesz, że pragniesz mojego powrotu.

Oczywiście, taka była zawsze kolej rzeczy. Niepotrzebne były dziwne sny ani zjawiający się raz za razem Lestat, ryczący jak Lucyfer z taśmy audio lub wideo.

Wszystko było w zupełnym porządku, gdy Daniel obsesyjnie przemieszczał się z miasta do miasta, wydeptywał chodniki Nowego Jorku, Chicago lub Nowego Orleanu. Potem następował nagły rozpad osobowości. Uświadamiał sobie, że już piątą godzinę tkwi w fotelu, albo budził się nagle w zatęchłej, brudnej pościeli, wystraszony, nie wiedząc, w jakim jest mieście ani gdzie był przez ostatnie dni. Wówczas zjawiał się samochód, a następnie samolot zabierał go do domu.

Czy to nie Armand był sprawcą tego ciągu zdarzeń! Czy nie on jakimś sposobem sprowadzał nań napady obłędu? Czy dzięki jakiejś czarnej magii nie wysuszał każdego źródła rozkoszy, każdego zdroju pełnego życia, wskutek czego Daniel z radością witał znajomego szofera przybywającego, aby zabrać go na lotnisko, nigdy nie zdziwionego jego zachowaniem, nie ogolonym obliczem, zbrukaną odzieżą? Kiedy Daniel wreszcie docierał na Nocną Wyspę, Armand zaprzeczał takim domysłom.

— Wróciłeś, bo tego chciałeś, Danielu — powiadał zawsze bez emocji; jego twarz była spokojna i promienna, oczy pełne miłości. — Danielu, jestem dla ciebie jedynym sensem istnienia. Wiesz o tym. Tam, na zewnątrz, czeka szaleństwo.

— Ta sama stara śpiewka — nieodmiennie odpowiadał Daniel. Otaczał go nieodparty luksus, muzyka, kieliszek z winem w zasięgu ręki, pokoje zawsze pełne kwiatów, na srebrnych tacach potrawy, za którymi przepadał i za którymi tęsknił.

Armand leżał wyciągnięty w wielkim uszaku wybitym czarnym aksamitem, wpatrzony w telewizor; Ganimed w białych luźnych spodniach i jedwabnej koszuli. Oglądał wiadomości, filmy, nagrane na kasetach własne interpretacje poezji, idiotyczne seriale komediowe, spektakle, music-halle, nieme filmy.

— Chodź, Danielu, usiądź. Zupełnie się nie spodziewałem, że wrócisz tak szybko.

— Ty sukinsynu — mówił Daniel. — Chciałeś, żebym tu był, wezwałeś mnie. Nie mogłem jeść ani spać, nic, tylko włóczyłem się i myślałem o tobie. To twoja sprawka.

Armand się uśmiechał, czasem nawet wybuchał głośnym śmiechem. Śmiał się pełną piersią, przepięknie, zawsze wyrażając tyleż wdzięczności co rozbawienia. Kiedy się śmiał, jego postawa i głos były ludzkie.

— Uspokój się, Danielu. Serce ci kołacze. To napawa mnie lękiem. — Mała zmarszczka wyrasta na gładkim czole, tembr głosu opada chwilową nutą współczucia. — Powiedz mi, czego chcesz, a zdobędę to dla ciebie. Czemu wciąż uciekasz?

— Kłamiesz, draniu. Powiedz, że nie mogłeś wytrzymać beze mnie. Będziesz mnie zadręczać po wieczność, czy nie tak? Aż kiedyś z zainteresowaniem obejrzysz moją śmierć. To prawda, co powiedział Louis. Przyglądasz się śmierci swoich doczesnych niewolników, bo nic dla ciebie nie znaczą. Będziesz się także przyglądać, jak śmierć zmienia kolory mojej twarzy.

— To język Louisa — rzekł cierpliwie Armand. — Proszę, nie cytuj mi jego książki. Prędzej umrę, niż pozwolę, żebyś ty umarł, Danielu.

— Więc daj mi to! Do diabła! Nieśmiertelność jest tak bliska, tak bliska jak twoje ramiona.

— Nie, Danielu, bo również prędzej umrę, niż to uczynię.

Ale jeśli nawet Armand nie był sprawcą szaleństwa, które sprowadzało go do domu, to z pewnością wiedział, gdzie uciekinier się podziewa. Potrafił usłyszeć jego wołanie. Połączyła ich krew — to było nieuniknione — cenne łyczki cudownej płonącej posoki. Zawsze tyle, by obudzić w Danielu sny i pragnienie wieczności, by kwiaty na tapecie rozśpiewane ruszyły w tany. Tak czy inaczej, Armand niewątpliwie zawsze potrafił go znaleźć.


* * *

W pierwszych latach, jeszcze przed wymianą krwi, Armand ścigał Daniela z przebiegłością harpii. Nie było takiego miejsca na ziemi, gdzie Daniel mógłby się skryć.

Przerażające, niemniej nęcące były początki ich znajomości w Nowym Orleanie, dwanaście lat temu, kiedy Daniel wkroczył do zrujnowanego starego domu w Garden District i od razu wiedział, że to leże wampira Lestata.

Dziesięć dni wcześniej opuścił San Francisco po zakończonym wywiadzie z wampirem Louisem; jego własne cierpienie potwierdziło przerażającą opowieść. Louis nagłym uściskiem zademonstrował Danielowi swoje nadnaturalne moce; wyssał go prawie na śmierć. Rany znikły, ale samo wspomnienie doprowadzało Daniela do szaleństwa. Dręczony przez gorączkę i majaki, przebywał ledwie kilkaset kilometrów dziennie. W tanich motelach, gdzie zmuszał się do przełknięcia kilku kęsów jedzenia, sporządzał duplikaty taśm z wywiadem i posyłał je do nowojorskiego wydawcy, tak że książka była w opracowaniu, jeszcze zanim stanął przed bramą Lestata.

Publikacja była jednak sprawą drugorzędną, wydarzeniem związanym z wartościami gasnącego, odległego świata.

Musiał znaleźć wampira Lestata. Musiał wydobyć z podziemi nieśmiertelnego stwórcę Louisa, który jakoś przeżył w wilgotnym, dekadenckim i pięknym starym mieście, czekając być może na to, by Daniel go obudził i wprowadził w to stulecie — w przerażającą epokę, przed którą zaszył się w podziemiu.

Tego niewątpliwie pragnął Louis. Jak inaczej bowiem wytłumaczyć przekazanie śmiertelnemu emisariuszowi tylu wskazówek co do miejsca pobytu Lestata? To prawda, że część z nich okazała się myląca. Ale gdyby nawet był to dowód ambiwalencji Louisa, w ostatecznym rozrachunku nie miał on istotnego znaczenia. Daniel znalazł w archiwach miejskich tytuł własności oraz numer posesji opatrzone imieniem i nazwiskiem, których nie dało się pomylić z żadnymi innymi: Lestat de Lioncourt.

Żelazne wrota nie były nawet zamknięte, a kiedy tylko przedarł się przez zarośnięty ogród, z łatwością pokonał zardzewiałą zasuwę w drzwiach frontowych.

Po wejściu mógł posłużyć się jedynie małą latarką, lecz światło księżyca prześwitywało białym blaskiem poprzez konary dębu i Daniel wyraźnie widział nieskończone, sięgające sufitów rzędy książek we wszystkich pokojach. Żaden człowiek nie mógł doprowadzić do takiego metodycznego obłędu. W sypialni na piętrze ukląkł w gęstym kurzu zaścielającym gnijący dywan i znalazł złoty zegarek kieszonkowy, na którym wygrawerowano jedno słowo — Lestat.

Ach, ta przenikająca dreszczem chwila, w której wahadło wspięło się do crescenda szaleństwa i poczęło ruch ku nowej namiętności — Daniel poprzysiągł sobie śledzić do krańców ziemi te blade zabójcze stwory, których istnienia objawił mu się jedynie rąbek.

Czego pragnął w tamtych pierwszych tygodniach? Czy miał nadzieję, że posiądzie cudowne tajemnice istoty życia? Niewątpliwie wiedza ta nie wskazałaby mu żadnych celów egzystencji przepełnionej już wcześniej poczuciem zawodu. Nie, pragnął oderwania od wszystkiego, co do tej pory kochał. Tęsknił za gwałtownym i zmysłowym światem Louisa.

Za złem — dopowiedział sobie w myślach. Dawne obawy prysły.

Być może przypominał badacza zagubionego w dżungli, który wycinając sobie drogę, nagle widzi mury bajecznej świątyni, płaskorzeźby obwieszone pajęczynami i pnączami; zapomina on o tym, że jeśli straci życie, nie zdoła opowiedzieć swojej historii; oto bowiem ujrzał na własne oczy prawdę.

Gdyby tylko mógł uchylić te drzwi nieco szerzej, zobaczyć pełne oblicze wspaniałości. Gdyby tylko wpuszczono go do środka! Niewykluczone, że po prostu chciał żyć wiecznie. Czy ktoś mógł go z tego powodu obwiniać?

Czuł się dobrze i bezpiecznie, samotny w starym zrujnowanym domu Lestata, gdzie dzikie róże wpełzały przez wybite okno, a na szkielecie łóżka z kolumnami gniło posłanie.

Jestem blisko nich, blisko ich ukochanej ciemności, ulubionego żarłocznego mroku — kołatało mu w głowie. Jakże uwielbiał beznadziejność tego wszystkiego, profilowane krzesła z kawałkami snycerki i strzępami aksamitu, przemykające chyłkiem gryzonie skubiące resztki dywanu.

Ten relikt, ach, ten relikt był wszystkim: połyskujący złoty zegarek z wygrawerowanym nazwiskiem nieśmiertelnego!

Po chwili otworzył wielką szafę; czarne anglezy rozsypywały się na strzępy pod jego palcami. Na cedrowych półkach stały zniszczone, pomarszczone buty.

Lestacie — zwrócił się do niego w myślach — ty tu jesteś. — Wyjął magnetofon kasetowy, postawił go na podłodze, założył pierwszą taśmę i głos Louisa zabrzmiał miękko w ciemnym pokoju. Taśmy przewijały się godzina za godziną.

Wtem, tuż przed świtem, ujrzał w korytarzu sylwetkę i wiedział, że to nie przypadkowa zjawa. Światło księżyca położyło się na chłopięcej twarzy i kasztanowych włosach. Ziemia się zakołysała, opadła ciemność. Ostatnim jego słowem było: — Armand.

Powinien był wtedy umrzeć. Czy o jego życiu zadecydował kaprys?

Ocknął się w mrocznej, wilgotnej piwnicy. Woda ściekała po ścianach. Macając w ciemnościach, odkrył zamurowane okno i zamknięte na klucz drzwi obite stalową płytą.

Jego pocieszeniem było to, że znalazł jeszcze jednego boga tajnego panteonu — Armanda, najstarszego z nieśmiertelnych opisanych przez Louisa, Armanda, mistrza domu sabatowego dziewiętnastowiecznego Teatru Wampirów w Paryżu, który wyznał Louisowi straszliwą tajemnicę: pochodzenie nieśmiertelnej rasy jest jedną wielką niewiadomą.

Trzy dni i trzy noce Daniel gnił w tym więzieniu. Może dłużej, może krócej. Trudno to ustalić z całą pewnością. Niewątpliwie był bliski śmierci, od smrodu własnego moczu zbierało mu się na wymioty, a robactwo doprowadzało go do szaleństwa. Niemniej jednak płonął w nim religijny zapał. Jak nigdy dotarł do mrocznej, pulsującej prawdy, którą odsłonił Louis. Odzyskując i tracąc świadomość, śnił o Louisie. Louis rozmawiający z nim w tamtym brudnym pokoiku w San Francisco; „zawsze były istoty naszego pokroju, zawsze”; Louis biorący go w ramiona; ciemniejące nagle zielone oczy, odsłonięte się kły.

Czwartej nocy obudził się z uczuciem, że ktoś lub coś jest w pomieszczeniu. Drzwi stały otworem. Słyszał szum wartko płynącej wody. Powoli przyzwyczaił wzrok do brudnego zielonkawego światła padającego od drzwi, aż wreszcie ujrzał trupio bladą postać stojącą pod ścianą.

Jakże nieskazitelne były czarny garnitur i wykrochmalona biała koszula — wyglądał niczym imitacja człowieka z dwudziestego wieku. Krótko przycięte kasztanowe włosy, paznokcie nawet w półmroku lśniące przygaszonym blaskiem. Jak trup składany do trumny — tak sterylny, tak nienagannie przygotowany.

Głos miał łagodny, z lekkim, nieeuropejskim akcentem; przebrzmiewała w nim ostrzejsza, a jednocześnie miększa nuta. Arabski, może grecki, ten rodzaj intonacji. Słowa padały powoli i bez śladu gniewu.

— Wychodź. Zabierz taśmy. Są obok ciebie. Znam twoją książkę. Nikt jej nie uwierzy. Pójdziesz i zabierzesz swoje rzeczy.

W takim razie nie zabijesz mnie — przekazał mu w myślach. — Ale i nie uczynisz jednym z was. — Rozpaczliwe, głupie myśli, lecz nie potrafił ich powstrzymać. Widział tę moc! Bez żadnych kłamstw, bez oszustwa. I poczuł, że płacze, tak bardzo osłabiły go strach i głód, spychając do poziomu dziecka.

— Uczynić cię jednym z nas? — Obcy akcent pogłębił się, przydając słowom rytmicznego zaśpiewu. — Czemu miałbym to zrobić? — Zwężenie brwi. — Nie uczyniłbym tego tym, których uznaję za godnych pogardy, których w swoim czasie chętnie widziałbym płonących w piekle. Czemu miałbym to zrobić takiemu niewinnemu durniowi… jak ty?

Chcę tego — błagał w myślach. — Chcę żyć wiecznie. — Usiadł, powoli dźwignął się na nogi, wytężając wzrok, by ujrzeć Armanda wyraźniej. Gdzieś dalej w korytarzu płonęła słaba żarówka. — Chcę być z Louisem i z tobą — żebrał.

Śmiech cichy, łagodny, a zarazem pogardliwy.

— Rozumiem, czemu wybrał cię na powiernika. Jesteś naiwny i piękny. Ale, wiesz, sama uroda może być wystarczającym powodem. — Milczenie. — Masz oczy niezwykłej barwy, prawie fiołkowe. I jesteś jednocześnie dziwnie buntowniczy i błagający.

Uczyń mnie nieśmiertelnym! — To był krzyk duszy. — Daj mi to.

Znów dał się słyszeć śmiech, gorzki śmiech; a potem cisza i szmer płynącej wody. Mrok panujący w ohydnej piwnicznej norze rozrzedził się, a postać stała się bardziej śmiertelna. Gładka skóra miała nawet lekką różową barwę.

— To wszystko prawda, to, co ci opowiedział. Ale nikt nigdy ci nie uwierzy. Z czasem zwariujesz od tej wiedzy. To zawsze tak się kończy. Na razie jednak nie jesteś szalony.

Nie — potwierdził, prowadząc ze swojej strony bezsłowny dialog. — To wszystko jest realne, to się dzieje naprawdę. Ty jesteś Armand i rozmawiasz ze mną. A ja nie jestem szalony.

— Tak. Uważam to za interesujące… interesujące, że znasz moje imię i żyjesz. Nikt, kto je poznał, nie żyje. — Zawahał się. — Nie chcę cię zabijać. Nie w tej chwili.

Daniel poczuł pierwsze muśnięcie lęku. Przyjrzawszy się z bliska tym stworom, wiedziało się, jakie są naprawdę. To samo było z Louisem. Tak, one nie żyły, lecz upiornie imitowały życie. A ten był połyskliwym manekinem młodego chłopca!

— Zamierzam pozwolić ci stąd odejść — rzekł Armand łagodnie i z ogromną uprzejmością. — Chcę podążyć za tobą, zobaczyć, dokąd się udasz. Nie zabiję cię, dopóki będziesz mnie interesował. Oczywiście może się zdarzyć, że przestaniesz mnie ciekawić, a ja wcale nie będę zaprzątał sobie głowy zabijaniem. To niewykluczone i w tym twoja nadzieja. A jeśli szczęście ci dopisze, może zgubię twój trop. Oczywiście, pętają mnie ograniczenia. Ty masz cały świat do włóczęgi i możesz przemieszczać się za dnia. Teraz ruszaj. Biegiem. Chcę zobaczyć, co zrobisz, chcę wiedzieć, jaki jesteś.

Teraz ruszaj. Biegiem!

Gdy znalazł się w porannym samolocie do Lizbony, wciąż ściskał w dłoni złoty zegarek Lestata. Dwa wieczory później w Madrycie, odwróciwszy się, dostrzegł, że Armand siedzi tuż obok niego w autobusie. Tydzień później w Wiedniu wyjrzał przez okno kawiarni i ujrzał Armanda obserwującego go z chodnika. W Berlinie Armand wślizgnął się do tej samej taksówki i siedział, nie odrywając od niego wzroku, aż Daniel wreszcie wyskoczył w gęstwinę pojazdów i uciekł.

Jednakże po kilku miesiącach te wstrząsające spotkania bez słów ustąpiły miejsca bardziej energicznym natarciom.

Gdy pewnego dnia obudził się w swym pokoju hotelowym w Paryżu, ujrzał nad sobą Armanda, oszalałego, gwałtownego.

— Rozmawiaj ze mną. Żądam tego. Obudź się. Masz pójść ze mną i pokazać mi atrakcje tego miasta. Czemu właśnie tu przyjechałeś?

Jadąc pociągiem przez Szwajcarię, podniósł nagle wzrok i zobaczył Armanda siedzącego naprzeciwko i przyglądającego mu się znad podniesionego kołnierza podbitego futrem palta. Armand wyrwał mu z ręki książkę, domagając się wyjaśnień — co to jest za powieść, czemu ją czyta, co znaczy zdjęcie na okładce.

W Paryżu Armand deptał mu po piętach, chodząc za nim nocami po bulwarach i bocznych uliczkach, wypytując czasem o lokale, które odwiedzał, i o to, co robił. W Wenecji wyjrzał przez okno swojego pokoju u Danielego i w oknie po drugiej stronie uliczki napotkał wlepiony w siebie wzrok Armanda.

Dwa tygodnie minęły bez żadnych spotkań. Daniel miotał się między grozą a dziwnym wyczekiwaniem, znów niepewny swoich władz umysłowych. Ale oto Armand znów czekał na niego na nowojorskim lotnisku. A następnego wieczoru w Bostonie był w sali restauracyjnej u Copleya, kiedy Daniel tam wszedł. Kolacja była już zamówiona. Proszę, usiądź. Czy wiesz, że „Wywiad z wampirem” jest już w księgarniach?

— Muszę przyznać, że ta mała dawka dwuznacznego rozgłosu łechce moją próżność — rzekł Armand z wyborną uprzejmością i złośliwym uśmiechem. — Jednak zadziwia mnie, że tobie na nim nie zależy! Nie ujawniłeś się jako „autor”, co oznacza, że jesteś albo bardzo skromny, albo tchórzliwy. Zarówno jedno, jak i drugie to straszne nudziarstwo.

— Nie jestem głodny, wynośmy się stąd — rzekł bez przekonania Daniel. Gdy nagle na stole zaczęło się pojawiać danie po daniu, wszyscy dokoła wytrzeszczali oczy.

— Nie wiedziałem, na co będziesz miał ochotę — wyznał Armand. Jego uśmiech stał się wręcz olśniewający. — Więc zamówiłem wszystko, co mieli w karcie.

— Myślisz, że doprowadzisz mnie do szaleństwa, no nie? — warknął Daniel. — Nic z tego. Powiem ci coś. Za każdym razem, kiedy cię widzę, zdaję sobie sprawę, że nie wymyśliłem ciebie i że jestem przy zdrowych zmysłach! — I zabrał się do jedzenia, żarłocznie, łapczywie; trochę ryby, trochę polędwicy, trochę cielęciny, trochę nerkówki, trochę sera, po trochę wszystkiego, wszystko razem, jak leci, niech tam; Armand był zachwycony, śmiał się i śmiał jak mały chłopiec, przypatrując mu się z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Wtedy Daniel po raz pierwszy usłyszał ten łagodny, jedwabisty, nieodparcie uwodzicielski śmiech. Upił się najszybciej, jak się dało.

Spotkania przeciągały się coraz bardziej. Rozmowy, próbne wymiany ciosów i bezpardonowe walki stały się regułą. Pewnego razu, w Nowym Orleanie Armand wyciągnął Daniela z łóżka i wrzasnął:

— Do telefonu, dzwoń do Paryża, chcę się przekonać na własne oczy, że naprawdę możesz rozmawiać z Paryżem!

— Niech cię diabli porwą, sam sobie dzwoń! — ryknął Daniel. — Masz pięćset lat i nie umiesz posługiwać się telefonem? Przeczytaj instrukcję obsługi. Co z ciebie za istota, nieśmiertelny kretyn? Ani mi się śni ciebie słuchać. — Po czym, widząc zaskoczenie Armanda, dodał: — Niech będzie, zadzwonię za ciebie do tego Paryża. Tyle że ty płacisz rachunek.

— Ależ oczywiście — powiedział niewinnie Armand. Wyjął z kieszeni płaszcza plik studolarówek i rozsypał je na łóżku Daniela.

Podczas tych spotkań coraz częściej rozprawiali o filozofii. Wyciągając Daniela z kina w Rzymie, Armand zapytał, czy jego zdaniem śmierć naprawdę istnieje? Żyjący znają się na takich rzeczach! Czy Daniel wie, że Armand naprawdę się boi?

Minęła już północ; Daniel pijany i wyczerpany, usnął w kinie, zanim Armand go znalazł, więc wszystko było mu obojętne.

— Powiem ci, czego się boję — rzekł Armand z przejęciem młodego studenta. — Że po śmierci następuje chaos, że to sen, z którego nie ma przebudzenia. Wyobraź sobie, że tułasz się między połowiczną świadomością i nieświadomością, na próżno usiłując przypomnieć sobie, kim jesteś, co robiłeś. Wyobraź sobie, że po wieczność starasz się odzyskać utraconą jasność myśli…

Daniel wystraszył się. Było w tym nieco prawdy. Czy nie słyszało się o mediach rozmawiających z niezrozumiałymi, niemniej jednak potężnymi istotami? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Skąd, do diabła, miał je znać? A może po prostu wraz ze śmiercią wszystko się kończy? To przerażało Armanda i nie zadawał sobie żadnego trudu, by ukryć rozpacz i bezradność.

— Myślisz, że mnie to nie przeraża? — spytał Daniel, wpatrując się w jego białą twarz. — Ile lat mi zostało? Możesz to zgadnąć, patrząc na mnie? Powiedz.

Kiedy Armand obudził go w Port-au-Prince, chciał rozmawiać o wojnie. Co ludzie w tym stuleciu sądzą o wojnie? Czy Daniel ma pojęcie, że Armand był chłopcem, kiedy to się dla niego zaczęło? Miał siedemnaście lat, a w tamtych czasach siedemnastoletni ludzie byli młodzi, bardzo młodzi. Siedemnastoletni chłopcy w dwudziestym wieku to prawdziwe potwory; mają brody, zarost na piersiach, a jednocześnie wciąż są dziećmi. Wtedy było inaczej, jednak dzieci pracowały jak dorośli.

Ale nie zbaczajmy z tematu. Rzecz w tym, że Armand nie znał ludzkich uczuć. Zawsze stanowiły one dla niego zamkniętą księgę. Oczywiście, znał rozkosze cielesne, to było oczywiste. Nikt za jego czasów nie uważał, że dzieci są nieświadome rozkoszy zmysłowych. Niewiele jednak wiedział o prawdziwej agresji. Zabijał, bo taka był jego natura, natura wampira; a pragnienie krwi było czymś nieodpartym. Dlaczego jednak ludzie nie potrafią się oprzeć żądzy walki? Na czym polega to pragnienie zbrojnego sprzeciwu wobec woli drugiego? Czy wynika to z fizycznej potrzeby niszczenia?

Daniel wychodził ze skóry, by udzielić mu odpowiedzi: niektórzy mają potrzebę potwierdzenia własnego istnienia przez kompletne unicestwienie drugiej istoty; te odczucia z pewnością nie są obce Armandowi.

— Nie są obce? Nie są obce? Jakie to ma znaczenie, jeśli nie rozumiesz, jeśli nie potrafisz przejść od jednego punktu widzenia do drugiego? — pytał Armand. Podniecenie sprawiało, że nasilał się jego nietypowy akcent. — Nie rozumiesz, że to właśnie jest poza moim zasięgiem?

Kiedy znalazł Daniela we Frankfurcie, zaprzątała go natura historii napisania jakiegokolwiek spójnego, a przy tym prawdziwego wyjaśnienia wydarzeń. Posługiwanie się ogólnikami wykluczało możliwość sklecenia jakiejkolwiek prawdy, a bez ogólników nie ma mowy o jakimkolwiek procesie nabywania wiedzy.

Czasem te spotkania nie były wyłącznie egoistycznej natury. W wiejskim zajeździe w Anglii Daniel obudził się na dźwięk głosu Armanda nakazującego mu natychmiastowe opuszczenie budynku. Nie minęła godzina, a pożar zniszczył zajazd.

Innym razem, gdy siedział w nowojorskim areszcie, zatrzymany za pijaństwo w miejscu publicznym i włóczęgostwo, Armand zjawił się, by wpłacić kaucję, aż nazbyt ludzki, jak zawsze gdy się nakarmił; młody prawnik w tweedowej marynarce i flanelowych spodniach zaprowadził Daniela do Carlyle’a i zostawił śpiącego w numerze z walizką pełną nowych ubrań i pękatym portfelem wsuniętym do kieszeni.

Gdy minęło półtora roku tego szaleństwa, Daniel zaczął również zadawać Armandowi pytania. Jak naprawdę było wtedy, w Wenecji? Popatrz na ten film, którego akcję osadzono w osiemnastym wieku, powiedz, co się nie zgadza.

Armand był znacząco małomówny.

— Nie mogę opowiedzieć ci o tych rzeczach, bo nie znam ich z osobistego doświadczenia. Widzisz, moja zdolność syntetyzowania wiedzy jest szczątkowa; wchłaniam rzeczywistość intensywnie, ale naskórkowo. Jaki był Paryż? Zapytaj mnie, czy w sobotę piątego czerwca tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku padało. Być może potrafiłbym ci odpowiedzieć.

Czasem jednak stawał się niespodziewanie wylewny, mówiąc o tym, co go otacza, o upiornej czystości tej epoki, o straszliwym przyspieszeniu zmian.

— Zwróć uwagę na przełomowe wynalazki, jak parowce czy kolej żelazna, które stają się bezużyteczne lub przestarzałe w tym samym stuleciu; a równocześnie zastanów się, czym było to wszystko po sześciu tysiącach lat dosiadania konia wierzchowego i używania galer napędzanych siłą mięśni niewolników? Tancerki z kabaretów kupują teraz środki chemiczne do zabijania nasienia swoich kochanków i dożywają siedemdziesiątego piątego roku życia w pokojach zaopatrzonych w urządzenia schładzające powietrze i pożerające kurz. Mimo zalewu filmów kostiumowych i powieści historycznych w tanich wydaniach dostępnych w każdym kiosku, szeroki ogół o niczym nie ma pojęcia; każdy problem społeczny jest roztrząsany w odniesieniu do norm, które naprawdę nie istnieją, ludzie uskarżają się na brak luksusów, spokoju i bezpieczeństwa, niedostępnych wszelkim dużym grupom.

— Ale opowiedz mi, jaka była Wenecja za twoich czasów…

— Co? Że była brudna? Że była piękna? Że ludzie chodzili w łachmanach, że cuchnęło im z ust i z gnijącymi zębami śmieli się głośno na publicznych egzekucjach? Chcesz znać zasadniczą różnicę? Teraz panuje przerażająca samotność. Posłuchaj, wtedy, kiedy jeszcze wciąż byłem między żywymi, mieszkaliśmy po sześć, siedem osób w pokoju, a ulice wypełniały morza ludzi. Teraz w tych wysokich budynkach niezbyt rozgarnięte duszyczki unoszą się w luksusowej samotności, oglądając w telewizji jak w oknach odległy świat pocałunków i uścisków. Samotność powinna stworzyć jakiś wielki pokład powszechnej wiedzy, jakiś nowy poziom ludzkiej świadomości, ciekawość i sceptycyzm.

Daniel dostrzegał, że jest zafascynowany Armandem, i czasem próbował zapisać jego przemyślenia. Mimo to jednak wciąż czuł przed nim lęk i wciąż przenosił się z miejsca na miejsce.


* * *

Nie był całkiem pewien, jak długo trwało, zanim zaprzestał ucieczki, chociaż tej nocy, gdy to nastąpiło, nie sposób było zapomnieć.

Minęły może cztery lata od rozpoczęcia tej gry. Daniel spędził długie spokojne lato w południowych Włoszech i ani razu nie natknął się na swojego demona.

Mieszkał w tanim hotelu, parę domów od ruin starożytnych Pompei, czytając, pisząc, usiłując zrozumieć, co dał mu przebłysk nadnaturalnego; na nowo uczył się pragnąć, snuć wizje, marzyć. Nieśmiertelność na tej planecie jest jednak możliwa. Wiedział o tym bez żadnych wątpliwości, ale jakie to miało znaczenie, jeśli była dla niego niedostępna?

Przechadzał się samotnie ulicami starożytnego rzymskiego miasta, zarówno w dzień, jak i nocą, gdy księżyc był w pełni. Wydawało się, że odzyskał równowagę umysłu i że razem z nią mogło powrócić życie. Zielone liście pachniały świeżo, gdy rozcierał je w palcach. Podnosił wzrok ku gwiazdom i czuł nie tyle urazę, ile smutek.

Bywało jednak, iż płonął, tęskniąc za Armandem jak za eliksirem, bez którego nie potrafił już żyć. Brakowało mu mrocznej energii, która spalała go przez cztery lata. Śnił, że Armand jest blisko; budził się, łkając bezradny jak dziecko. Z nadejściem poranka był smutny, ale spokojny.

Wtedy Armand powrócił.

Było późno, może dziesiąta wieczór, i niebo, jak to często bywa w południowej Italii, stało się czysto granatowe. Daniel przechadzał się samotnie długą drogą prowadzącą z właściwych Pompei do Willi Tajemnic, w nadziei, że nie napotka strażników, którzy odprawiliby go z powrotem.

Kiedy dotarł do wiekowego domu, zastał kompletny bezruch. Ani jednego strażnika. Ani żywej duszy. Nagle przed wejściem wyrosła sylwetka Armanda. Znowu on.

Wyłonił się bezszelestnie z cieni w światło księżyca, młody chłopak w brudnych dżinsach i znoszonej dżinsowej kurtce. Objął Daniela ramieniem i łagodnie ucałował. Jakże ciepła była jego skóra, pełna świeżej krwi ofiary. Daniel roił sobie, że czuje jej zapach, woń żywej istoty nadal ciągnącą się za Armandem.

— Chcesz wejść do tego domu? — szepnął. Żaden zamek nie mógłby go powstrzymać. Daniel drżał, na krawędzi płaczu. Dlaczego? Był tak rozradowany jego widokiem, dotknięciem, ach, do diabła!

Weszli do ciemnych, niskich pomieszczeń; napór ramienia Armanda był Danielowi dziwnie miły. Ach tak, witaj, intymności, bo to przecież ty, czyż nie? Ty, mój sekretny…

Sekretny kochanku — nazwał w myślach Armanda.

Tak.

A gdy zatrzymali się w zrujnowanej jadalni ze sławnymi, ledwie widocznymi w pomroce malowidłami ściennymi przedstawiającymi rytualne biczowanie, Daniel nagle zdał sobie sprawę: — On mnie jednak nie zabije. Nie zrobi tego. Oczywiście, nie uczyni mnie tym, kim sam jest, ale nie zabije mnie. Nie takim pas zakończy się ten taniec.

— Jakże mogłeś tego nie wiedzieć — rzekł Armand, czytając w jego myślach. — Kocham cię. Gdybym ciebie nie pokochał, zabiłbym cię już wcześniej, to oczywiste.

Blask księżyca sączył się przez drewniane koronki. Bujne postaci z malowideł ożyły na czerwonym tle koloru zaschłej krwi.

Daniel przeszywał wzrokiem istotę, którą miał przed sobą, wyglądającą jak człowiek i mówiącą jak człowiek, ale nie będącą nim. W jego postrzeganiu zaszła koszmarna zmiana: widział bowiem wielkiego owada, monstrualnego drapieżnika, który pożarł miliony ludzi. A przecież jednak kochał to coś. Kochał gładką białą skórę i wielkie ciemnopiwne oczy. Kochał nie dlatego, że wyglądało jak łagodny myślący młodzieniec, ale dlatego, że było upiorne, straszne i obmierzłe, a równocześnie piękne. Kochał tak, jak ludzie kochają zło, wstrząsające nimi do głębi duszy. Wyobraź sobie ten rodzaj zabijania — po prostu odbieranie życia za każdym razem, kiedy się tylko zapragnie, zwyczajne mordowanie, zatapianie w kimś kłów i zabieranie wszystkiego, co tylko ten ktoś może dać.

Spójrz, co on ma na sobie. Niebieska koszula z bawełny, dżinsowa kurtka z miedzianymi guzikami. Skąd to wziął? Zdjął z ofiary, tak; wyjął nóż i odarł ją ze skóry, gdy była jeszcze żywa? Nic dziwnego, że oni cuchną solą i posoką, chociaż niczego nie widać. A włosy ma tak przystrzyżone, jakby nie miały sięgnąć do ramion w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. To jest zło. To jest iluzja. Tym właśnie chcę być — usłyszał w swojej głowie — i właśnie dlatego nie mogę znieść jego widoku.

Usta Armanda poruszyły się w łagodnym, lekko ukrywanym uśmiechu. A potem jego oczy zamgliły się i znikły za powiekami. Pochylił się nad Danielem i wcisnął ustami w jego szyję.

Kolejny raz, jak wtedy, w pokoiku na Divisadero Street w San Francisco, Daniel poczuł ostre zęby przeszywające skórę, nagły ból i tętniące ciepło.

— Czy wreszcie mnie zabijasz? — Ogarnęły go senność, ogień, miłość. — Tak, zrób to.

Jednak Armand wysączył tylko kilka kropli, po czym uwolnił Daniela z objęć i łagodnie naciskając na jego ramiona, zmusił go, by uklęknął. Kiedy Daniel uniósł wzrok, zobaczył krew płynącą z nadgarstków Armanda. Jej smak wywołał w nim przeszywające, potężne uderzenia prądu. Przez jedno mgnienie oka Pompeje wydały się pełnym szeptów i płaczów nieokreślonym, pulsującym śladem dawnych cierpień i śmierci. Tysiące ludzi ginących w dymie i popiołach, tysiące umierających razem. Razem! — rozdzwoniło się Danielowi w głowie. Przylgnął do Armanda, ale krew znikła. Pozostał tylko smak… nic więcej.

— Jesteś mój, piękny chłopcze — rzekł Armand.

Kiedy Daniel przebudził się następnego ranka w łóżku rzymskiego Excelsiora, zdał sobie sprawę, że już nigdy więcej nie ucieknie od Armanda. Ten przybył niecałą godzinę przed zachodem słońca. Udadzą się teraz do Londynu, samochód czeka, by zabrać ich na lotnisko. Jest jednak jeszcze dosyć czasu na jeszcze jeden uścisk, na jeszcze jedną niewielką wymianę krwi.

— Masz, z mojej szyi — wyszeptał Armand, obejmując głowę Daniela. Cudowne, ciche pulsowanie. Światło lamp rozbłysło, zalało pokój.

Kochankowie — tyle tylko pomyślał Daniel. Tak oto rozpoczął się ekstatyczny i pochłaniający romans.

— Jesteś moim nauczycielem — rzekł Armand. — Nauczysz mnie wszystkiego o tym stuleciu. Już teraz uczę się tajemnic, które umykały mi od początku. Po wschodzie słońca będziesz spał, jeśli zechcesz, ale noce są moje.


* * *

Zanurkowali w sam środek życia. Armand miał chłonność i błyskotliwość geniusza; kiedy wieczorem był już po wczesnym polowaniu, bez trudu uchodził za człowieka wszędzie, gdzie się udawali. O tej porze jego skóra była rozpalona, twarz — pełna dziwnej ciekawości, uściski — gorączkowe i szybkie.

Tylko inny nieśmiertelny dotrzymałby mu kroku. Daniel zapadał w drzemkę w filharmoniach i operach oraz podczas setek seansów filmowych, na które ciągnął go Armand. Podczas nieskończonych przyjęć i tłocznych hałaśliwych zebrań towarzyskich od Chelsea do Mayfair, Armand debatował o polityce i filozofii ze studentami lub światowymi kobietami, z każdym, kto dał mu choćby najmniejszą szansę. Oczy zachodziły mu łzami z podniecenia, głos tracił łagodny niesamowity rezonans i nabierał twardego ludzkiego akcentu.

Fascynowały go modne stroje, nie dla ich urody, lecz dla przesłania, którego, jego zdaniem, były wyrazem. Ubierał się w dżinsy i bawełniane bluzy, jak Daniel, lub przywdziewał włóczkowe swetry i robociarskie buciory z niewyprawnej skóry, skórzane kurtki i odblaskowe okulary zepchnięte na czubek głowy. Nosił też garnitury szyte na miarę i smokingi, a kiedy miał taki kaprys — frak; włosy czasem obcinał krótko, upodabniając się do studenta Cambridge, a czasem zostawiał długie i falujące jak grzywa anioła.

Wydawało się, że bez końca wdrapują się co dzień po innych ciemnych schodach, by dotrzeć do jakiegoś malarza, rzeźbiarza lub fotografa albo żeby obejrzeć jakiś wyjątkowy, nigdy nie dopuszczony do rozpowszechniania, niemniej jednak rewolucyjny film. Spędzali wiele godzin w pozbawionych ciepłej wody mieszkaniach, gdzie rozbrzmiewała muzyka rockowa, a ciemnookie kobiety parzyły ziołową herbatę, której Armand nigdy nie pił.

Oczywiście i mężczyźni, i kobiety zakochiwali się w Armandzie, „jakże niewinnym, jakże namiętnym, jakże inteligentnym”. Też mi odkrycie. Prawdę powiedziawszy, moc uwodzenia Armanda była prawie poza jego kontrolą. To właśnie Daniel musiał kłaść się z tymi nieszczęśnikami, jeśli Armandowi udało się to zaaranżować, podczas kiedy sam przyglądał się wszystkiemu z pobliskiego fotela, piwnooki kupidyn o ciepłym akceptującym uśmiechu. Doświadczając obserwowanych namiętności, gorących, porażających nerwy, Daniel drążył obce ciało w rosnącej pustce, pobudzony podwójną celowością każdego intymnego gestu. A potem leżał wpatrzony w Armanda, pełen urazy i chłodu.

W Nowym Jorku bez opamiętania chodzili na wernisaże, do kawiarni i barów; adoptowali młodego tancerza, opłacając czesne za całą jego naukę. Siadywali na werandach w Soho i Greenwich Village, próżnując z każdym, kto się zatrzymywał i dołączał do nich. Chodzili na wieczorne wykłady z literatury, filozofii, historii sztuki i polityki. Studiowali biologię, kupili mikroskopy, zbierali okazy przyrodnicze. Zgłębiali książki z astronomii i budowali gigantyczne teleskopy na dachach domów, w których zatrzymywali się na kilka dni, a najwyżej na miesiąc. Chodzili na mecze bokserskie, koncerty rockowe, broadwayowskie musicale.

Technologiczne wynalazki zaczęły być obsesją Armanda. Najpierw miksery kuchenne, w których sporządzał przerażające mikstury, zestawiając składniki na podstawie doboru kolorów; potem kuchenki mikrofalowe, w których smażył karaluchy i szczury. Był oczarowany zsypami na śmieci; karmił je papierowymi ręcznikami i całymi kartonami papierosów. Następnie przyszła kolej na telefony. Wydzwaniał do miejsc leżących po drugiej stronie planety, godzinami rozmawiając ze śmiertelnymi w Australii lub w Indiach. Wreszcie pochłonęła go telewizja, tak doszczętnie, że ich mieszkanie zapełniło się ryczącymi głośnikami i migającymi ekranami.

Każda scena z błękitnym niebem wprawiała go w zachwyt. Potem musiał obejrzeć wiadomości, seriale, dokumenty, a wreszcie każdy nakręcony film, niezależnie od tego, ile był wart.

Przypadł mu do gustu pewien szczególny obraz. Oglądał raz za razem „Łowcę androidów” Ridleya Scotta, zafascynowany Rutgerem Hauerem, potężnie zbudowanym aktorem, który jako przywódca zbuntowanych androidów objawia się swojemu ludzkiemu stwórcy, całuje go, a potem miażdży czaszkę. Trzask kości i wyraz lodowato niebieskich oczu Hauera wywołały spokojny i niemal psotny śmiech Armanda.

— Oto twój przyjaciel, Lestat — szepnął raz do Daniela. — Lestat miałby… jak wy na to mówicie?… jaja?… żeby to zrobić!

Po „Łowcy androidów” byli idiotyczni i zabawni „Bandyci czasu”, angielska komedia, w której pięciu karzełków kradnie „Mapę stworzenia świata”, dzięki której mogą podróżować przez dziurę w czasie. Koziołkując, wpadają to w jeden wiek, to w drugi, kradną i rozrabiają, razem z chłopcem, swoim towarzyszem, aż wreszcie wszyscy lądują w jaskini diabła.

Z czasem Armand upodobał sobie jedną scenę: karzełki na walącym się podium w Castelleone, śpiewający piosenkę „Ja i mój cień”, Napoleon doprowadzał Armanda niemal do histerii. Całkowicie tracił nadprzyrodzone opanowanie i stawał się zupełnie ludzki, zaśmiewając do łez.

Daniel musiał przyznać, że w tej scenie był jakiś okropny wdzięk: karły biły się i szamotały, po czym psuły cały występ i wprawiały w oszołomienie osiemnastowiecznych muzyków w kanale orkiestrowym, nie wiedzących, co począć z dwudziestowieczną piosenką. Napoleon był początkowo zdezorientowany, a później zachwycony! Cała scena była dziełem komicznego geniuszu, ale ile razy mógł ją oglądać śmiertelny. Armand wracał do niej bez końca.

A jednak po pół roku rzucił kino dla kamery wideo i zaczęła się obsesja filmowania. Wlókł za sobą Daniela przez cały Nowy Jork, nakręcając nocne wywiady. Nagrał na taśmach własne recytacje poezji po włosku lub łacinie, miał też taką, na której uwiecznił siebie siedzącego z nogą założoną na nogę i wpatrzonego w obiektyw; migotliwa biała postać rozmywała się i znów pojawiała w wiecznie słabym brązowym świetle.

Innym razem nakręcił długi film ukazujący jego samego leżącego w trumnie podczas dziennego snu mającego symbolizować śmierć. Jednakże Daniel nie miał dość siły, by na to patrzeć. Armand godzinami odtwarzał ten film w zwolnionym tempie, przyglądając się, jak obcięte o zachodzie słońca włosy powoli rosną na aksamicie, a on sam leży bez ruchu z zamkniętymi oczami.

Następne były komputery. Dyskietka po dyskietce zapełniała się jego tajnymi zapiskami. Wynajął dodatkowe mieszkanie na Manhattanie, gdzie umieścił swoje pecety i maszynerię do gier wideo.

Wreszcie skierował się ku samolotom.

Daniel zawsze był obsesyjnym podróżnikiem; uciekał przed Armandem po całym świecie i razem latali samolotami. Latanie nie było czymś nowym, ale teraz nastąpiła jego koncentracja w czasie. Musieli spędzić całą noc w powietrzu. Lot przez Boston do Waszyngtonu, Chicago i z powrotem do Nowego Jorku nie był niczym niezwykłym. Armand obserwował; pasażerów i stewardesy; rozmawiał z pilotami; leżał odprężony w fotelu pierwszej klasy, wsłuchując się w ryk silników. Szczególny czar miały dla niego dwupokładowe odrzutowce. Musiał spróbować dłuższych, bardziej zuchwałych przelotów; aż do Port-au-Prince albo do San Francisco, Rzymu, Madrytu czy Lizbony; to nie miało znaczenia, byle bezpiecznie wylądować o świcie.

Wtedy znikał. Daniel nigdy się nie dowiedział, gdzie śpi, ale o brzasku sam padał z nóg. Od pięciu lat nie widział południa.

Armand często zjawiał się w pokoju, zanim Daniel ocknął się. Kawa bulgotała, grała muzyka — Vivaldi albo pianino pod kotleta, jako że Armand jednakowo uwielbiał jedno i drugie.

— Chodź, kochany, dziś wieczorem idziemy na balet. Chcę zobaczyć Barysznikowa. A potem do Village. Pamiętasz zespół jazzowy, który tak spodobał mi się zeszłego lata? Właśnie wrócili. Chodź, ukochany, jestem głodny. Musimy iść.

Gdy Daniel wciąż padał z nóg, Armand wpychał go pod prysznic, namydlał, opłukiwał, wycierał od stóp do głów, a potem golił troskliwie jak fryzjer starej daty i wreszcie ubierał, wpierw dokonawszy starannego wyboru spośród Danielowych brudnych i zaniedbanych strojów.

Daniel uwielbiał dotknięcie twardych, lśniących bielą dłoni przesuwających się po jego nagim ciele, zupełnie jakby to były satynowe rękawiczki. I te piwne oczy, które sprawiały, że tracił wszelkie zahamowania; ach, ta cudowna dezorientacja, pewność, iż został sprowadzony do swojej czysto fizycznej istoty, i wreszcie dłonie zamykały się łagodnie na jego gardle, zęby przebijały skórę.

Zamykał oczy, ciało płonęło powolnym ogniem, spalającym jedynie wtedy, kiedy krew Armanda dotykała jego ust. Znów słyszał odległe westchnienia, krzyki; czy to było wołanie dusz potępionych? Odczuwał obecność wielkiego rozjarzonego kontinuum, jakby wszystkie sny połączyły się nagle i nabrały podstawowej wagi, a mimo to wszystko mu umykało…

Kiedyś wyciągnął dłonie, uchwycił Armanda z całej siły i spróbował przegryźć mu gardło. Jakże cierpliwy był Armand, roniąc dla niego łzę i pozwalając zamknąć na niej usta przez niewyobrażalnie długi czas — tak, tak było — a potem łagodnie odsuwając go od siebie.

Daniel postradał zdolność podejmowania decyzji. Żył w dwóch krańcowo odmiennych stanach połączonych miłością, w rozpaczy i ekstazie. Nigdy nie wiedział, kiedy dostawał krew, i jak świat wygląda z tego właśnie powodu — goździki wpatrują się w niego z flakonu, drapacze chmur koszmarnieją jak rośliny, które w przeciągu jednej nocy strzeliły w górę ze stalowych ziaren — czy też on sam traci zmysły.

Wreszcie przyszedł wieczór, kiedy Armand powiedział, że jest gotów wkroczyć na serio w ten wiek, że teraz wie o nim wystarczająco dużo. Chciał nieoszacowanych bogactw. Chciał wielkiego mieszkania pełnego wszystkich tych rzeczy, które zaczął z czasem cenić, oraz jachtów, samolotów, samochodów — milionów dolarów. Chciał kupić Danielowi wszystko, czego by ten zapragnął.

— Co to ma znaczyć: miliony! — zrugał go wtedy Daniel. — Wyrzucasz ubranie po jednym włożeniu, wynajmujesz mieszkania i zapominasz, gdzie są. Masz pojęcie, co to jest kod pocztowy albo próg podatkowy? To ja kupuję te cholerne bilety lotnicze. Miliony. Jak dostaniemy te miliony! Ukradnij jeszcze jedno maserati i daj sobie z tym spokój, na litość boską!

— Danielu, jesteś dla mnie darem od Louisa — rzekł czule Armand. — Co ja bym bez ciebie zrobił? Wszystko rozumiesz opacznie. — Oczy miał wielkie jak dziecko. — Chcę być w samym środku ważnych spraw, tak jak byłem przed laty w Paryżu w Teatrze Wampirów. Z pewnością pamiętasz. Chcę być rakowatą naroślą w źrenicy świata.


* * *

Szybkość zmian oszołomiła Daniela.

Zaczęło się od znalezienia skarbów w przybrzeżnych wodach Jamajki. Armand wynajął łódź, by pokazać Danielowi, gdzie należy zacząć operację wydobycia wraku. Nie minęło kilka dni, a odkryto hiszpański galeon wypełniony złotymi monetami i klejnotami. Następne było archeologiczne odkrycie bezcennych figurek Olmeków. Szybko namierzono dwa kolejne wraki, jeden po drugim. Tanio nabyta ziemia w Ameryce Południowej kryła dawno zapomnianą kopalnię szmaragdów.

Zakupili rezydencję na Florydzie, jachty, motorówki oceaniczne, niewielki, ale wybornie wyposażony odrzutowiec.

Musieli się wyekwipować na wszelkie okazje jak książęta. Armand dopilnował, by wzięto miarę na koszule, garnitury, buty Daniela. Wybierał materiały na nie kończące się zestawy marynarek sportowych, spodni, szlafroków, jedwabnych fularów. Oczywiście Daniel musiał mieć podbijane norkami płaszcze nieprzemakalne przydatne w chłodniejszym klimacie i smokingi na Monte Carlo, wysadzane cennymi kamieniami spinki i nawet długą zamszową pelerynę, w której nieźle się prezentował.

Kiedy przebudził się o zmroku, ubrania już czekały gotowe. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było zmienić ani jednego szczegółu, od lnianej chusteczki do nosa do czarnych jedwabnych skarpetek. Kolacja czekała w ogromnej jadalni z oknami wychodzącymi na basen. Armand był już przy biurku w sąsiadującym gabinecie. Czekała go praca: mapy do przejrzenia, kolejne bogactwa do zdobycia.

— Jak ty to robisz? — natarczywie wypytywał go Daniel, przyglądając się, jak sporządza notatki i planuje następne zdobycze.

— Jeśli potrafisz czytać w umysłach ludzi, możesz posiąść wszystko, czego zapragniesz — rzekł cierpliwie Armand. Ach, ten łagodny, przekonujący ton, ta otwarta i niemal ufna chłopięca twarz, kasztanowe włosy, zawsze trochę niedbale opadające na oczy, poza jakże sugestywnie świadcząca o pogodnym usposobieniu, fizycznej swobodzie.

— Daj mi to, czego chcę — zażądał Daniel.

— Daję ci wszystko, czego mógłbyś kiedykolwiek zażądać.

— Tak, ale nie to, o co prosiłem, czego chcę!

— Bądź żywy, Danielu. — Cichy szept jak pocałunek. — Pozwól, że powiem ci z serca, że życie jest lepsze od śmieci.

— Nie chcę być żywy, Armandzie, chcę wiecznego życia i wtedy ci powiem, czy życie jest lepsze od śmierci.

Po prawdzie, bogactwa doprowadzały do szaleństwa, dając odczuć śmiertelność ostrzej niż kiedykolwiek. Płynąc Golfstromem pod czystym nocnym niebem spryskanym niezliczonymi gwiazdami, rozpaczliwie pragnął mieć to wszystko na wieczność. Z nienawiścią i miłością obserwował Armanda bez wysiłku sterującego łodzią. Czy naprawdę pozwoli mu umrzeć?

Zabawa w zdobywanie majątku trwała.

Picasso, Degas, van Gogh to zaledwie kilka z ukradzionych obrazów, które Armand zdobył w nie wyjaśniony sposób i przekazał Danielowi, by je sprzedał lub zwrócił za ustaloną nagrodą. Oczywiście właściciele nie ośmielili się wystąpić z żadnymi roszczeniami, jeśli w ogóle przeżyli ciche nocne odwiedziny Armanda w sanktuariach, w których prezentowano te skarby. Niektóre dzieła nie miały jednoznacznego tytułu własności. Na aukcjach przynosiły miliony. Ale to jeszcze nie dość.

Perły, rubiny, szmaragdy, brylantowe kolie, oto, co przynosił Danielowi.

— Nie przejmuj się, zostały skradzione, nikt się o nie nie upomni.

A brutalnych handlarzy narkotyków z Miami Armand ograbiał z wszystkiego, co się dało — z broni, walizek pełnych pieniędzy, nawet łodzi.

Daniel nie mógł oderwać oczu od stosów zielonych banknotów, liczonych i owijanych banderolami przed wysłaniem na tajne europejskie konta.

Często obserwował Armanda udającego się samotnie na polowania na tych ciepłych południowych wodach; patrzył, jak młodzieniec w czarnej jedwabnej koszuli i czarnych spodniach, o długich włosach targanych wiatrem, prowadzi lśniącego ślizgacza bez świateł. Jakiż to zabójczy przeciwnik. Gdzieś tam, daleko, gdzie z lądu wzrok nie sięga, znajduje swoich szmuglerów i uderza — samotny pirat, śmierć. Jak to jest, gdy jego ofiary spadają w głębię, ich włosy falują oświetlone światłem księżyca, gdy po raz ostatni spozierają na tego, który sprowadził na nich zniszczenie? Na tego chłopca! A myśleli, że to oni reprezentują zło w tej rozgrywce…

— Pozwolisz mi płynąć z tobą? Pozwolisz mi zobaczyć, kiedy to robisz?

— Nie.

Wreszcie zgromadzono wystarczająco dużo kapitału; Armand był gotów na całego przystąpić do działania.

Nie zasięgając porad i bez wahania rozkazał Danielowi zakupić flotyllę statków wycieczkowych oraz sieć restauracji i hoteli. Dysponowali czterema prywatnymi samolotami. Armand miał osiem linii telefonicznych.

Aż wreszcie nastąpił wyśniony finał: Nocna Wyspa, dzieło Armanda, pięć oszałamiających przeszklonych kondygnacji kin, restauracji i sklepów. Narysował szkice wybranym przez siebie architektom. Wręczył im nie kończącą się listę materiałów, płócien, rzeźb do fontann, nawet kwiatów i drzew w donicach.

I oto Nocna Wyspa. Turyści oblegali ją od zachodu słońca do świtu, gdy łódź za łodzią przywoziły ich z portów Miami. W barach i na dancingach nieustannie grała muzyka. Przeszklone windy bez wytchnienia sunęły do niebios; sadzawki, strumienie, wodospady migotały pośród klombów sperlonych delikatnych kwiatów.

Na Nocnej Wyspie mogłeś kupić wszystko — brylanty, coca-colę, książki, fortepiany, papugi, ubrania prosto od kreatorów mody, porcelanowe laleczki. Czekała na ciebie najlepsza kuchnia ze wszystkich zakątków świata. W kinach wyświetlano równolegle pięć różnych tytułów. Były tam angielskie tweedy i hiszpańska skóra, hinduskie jedwabie, chińskie dywany, kute srebra, lody w rożkach lub wata cukrowa, cienka porcelana i włoskie obuwie.

Mogłeś też żyć obok tego wszystkiego w ukrytym luksusie, wślizgując się w wir i wymykając z niego wedle woli.

— Wszystko to, Danielu, jest twoje — powiedział Armand, idąc z wolna przez rozległe, wysokie pomieszczenia ich własnej Willi Tajemnic, która oprócz trzech kondygnacji miała też piwnice, będące dla Daniela terenem zakazanym. Okna wychodziły na rozległy nocny pejzaż rozjarzonego Miami, na kotłujące się wysoko niewyraźne chmury.

Była to olśniewająco zręczna mieszanka starego i nowego. Drzwi wind odsłaniały szerokie prostokątne pokoje pełne średniowiecznych gobelinów i antycznych świeczników, wyposażone w gigantyczne odbiorniki telewizyjne. Ściany gabinetu Daniela zdobiły renesansowe malowidła, a parkiety zaścielały perskie dywany. Najlepsze dzieła szkoły weneckiej otaczały Armanda w jego gabinecie z białą wykładziną na podłodze i mnóstwem świecących komputerów, interkomów i monitorów. Z całego świata dostarczano książki, czasopisma i gazety.

— To jest twój dom, Danielu.

Tak rzeczywiście było i Daniel uwielbiał to miejsce, musiał to przyznać, a jeszcze bardziej uwielbiał wolność, moc i luksus, które towarzyszyły mu wszędzie, gdzie się udawał.

Razem z Armandem udawali się nocą na przykład głęboko w dżunglę Ameryki Środkowej, aby obejrzeć ruiny Majów; innym razem weszli na filar Annapurny, by zobaczyć odległy szczyt w świetle księżyca. Wałęsali się zatłoczonymi ulicami Tokio, Bangkoku, Kairu i Damaszku, przemierzyli Limę, Rio i Katmandu. Daniel za dnia pławił się w luksusie najlepszych hotelowych łóżek, a nocą przechadzał się bez trwogi u boku Armanda.

Od czasu do czasu złudzenie cywilizowanego świata pękało. Bywało, że w jakimś odległym miejscu Armand wyczuwał obecność innych nieśmiertelnych. Wyjaśniał, że osłania Daniela swoją tarczą, niemniej jednak okazywał niepokój. Daniel musiał trzymać się jego boku.

— Uczyń mnie tym, czym sam jesteś, i przestań się niepokoić.

— Nie wiesz, o czym mówisz — odpowiadał na to Armand. — Teraz jesteś jedną z miliarda anonimowych ludzkich istot. Jeśli staniesz się jednym z nas, będziesz świecą płonącą w mroku.

Daniel nie mógł się z tym pogodzić.

— Spostrzegą cię nieuchronnie — kontynuował Armand. Wstępował w niego gniew, chociaż nie była to złość na Daniela. Chodziło o to, że nie lubił najmniejszej wzmianki o żywych umarłych. — Nie wiesz, że starsi bez wahania likwidują młodzików? — zapytał. — Czy twój ukochany Louis nie wyjaśnił ci tego? To właśnie robię wszędzie, gdzie zostajemy na dłużej — likwiduję ich, młodzików, robactwo. Ale nie jestem niezwyciężony. — Przerwał, jakby zastanawiał się, czy powinien kontynuować czy też nie. Po chwili rzekł: — Jestem jak każda polująca bestia. Mam wrogów starszych i silniejszych, którzy spróbują mnie zniszczyć, jeśli przyjdzie im na to ochota. To pewne.

— Starsi od ciebie? Myślałem, że ty jesteś najstarszy — powiedział Daniel. Minęły lata, od kiedy ostatni raz rozmawiali o „Wywiadzie z wampirem”. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie dyskutowali szczegółowo o tej książce.

— Nie, oczywiście, że nie jestem najstarszy — odparł Armand. Wydawał się trochę niespokojny. — Jedynie najstarszy, jakiego twojemu przyjacielowi Louisowi udało się spotkać. Są inni. Nie znam ich imion, rzadko widuję ich oblicza, lecz czasem ich czuję. Można by rzec, że wyczuwamy się nawzajem. Wysyłamy nasze ciche, niemniej jednak potężne sygnały. „Trzymaj się ode mnie z daleka”.

Następnej nocy wręczył Danielowi medalion, amulet, jak sam go nazwał, i nakazał nosić przy sobie. Wpierw pocałował go i potarł, jakby chciał ogrzać w dłoniach. Daniel czuł się dziwnie, uczestnicząc w tym rytuale. Jeszcze dziwniejszy był widok litery A wyrytej na kopercie oraz ukrytej w środku ampułki z krwią Armanda.

— Proszę, otwórz zapinkę, jeśli zbliżą się do ciebie, i natychmiast rozbij ampułkę. Wtedy poczują moc, która cię strzeże. Nie ośmielą się…

— Ach, pozwolisz im mnie zabić. Wiesz, że pozwolisz — rzekł wtedy chłodno Daniel, po czym wybuchnął: — Daj mi moc, żebym mógł walczyć sam za siebie.

Jednak od tamtej pory nosił medalion. W mocnym świetle lampy uważnie obejrzał monogram i zawiłe rzeźbienia na całej kopercie, wśród których rozpoznał powykręcane ludziki, niektóre okaleczone, inne wijące się w agonii, jeszcze inne martwe. Iście koszmarne cacko. Wiszący na łańcuszku niewidoczny pod koszulą medalion chłodził mu pierś.

Nigdy nie ujrzał żadnej nadprzyrodzonej postaci ani nie wyczuł jej obecności. Wspomnienie Louisa było jak halucynacja, jak coś widzianego w gorączce. Jedyną wyrocznią stał się dla niego Armand, bezlitosny i kochający niepodzielną miłością demoniczny bóg.

Narastała w nim gorycz. Życie z Armandem rozpłomieniało go, doprowadzało do szaleństwa. Lata całe nawet nie pomyślał o rodzinie czy dawnych przyjaciołach. Jego bliscy dostawali czeki, o to się postarał, ale byli już tylko nazwiskami na liście.

— Ty nigdy nie umrzesz, ale za to będziesz patrzył, noc po nocy będziesz się przyglądał, jak umieram.

Wstrętne, koszmarne awantury, Armand załamany, z oczami szklistymi z gniewu, a potem płaczący bezsilnie, jakby odżyło w nim jakieś utracone uczucie mogące rozedrzeć go na strzępy.

— Nie zrobię tego, nie mogę. Proś, żebym cię zabił, to już łatwiejsze. Nie wiesz, czego się domagasz, nie rozumiesz? To byłby przeklęty błąd! Czy nie zdajesz sobie sprawy, że każdy z nas oddałby całą tę nieśmiertelność w zamian za jedno zwykłe ludzkie życie?

— Zrezygnować z nieśmiertelności, żeby przeżyć jedno życie? Nie wierzę ci. To pierwsze wierutne kłamstwo z twoich ust.

— Jak śmiesz!

— Nie bij mnie. Mógłbyś mnie zabić. Jesteś taki silny.

. — Oddałbym nieśmiertelność, gdybym tak naprawdę nie był tchórzem, gdybym po pięciuset latach zachłanności w tym tajfunie nie bał się do szpiku kości.

— Nie, nie oddałbyś. Strach nie ma tu nic do rzeczy. Wyobraź sobie okres równy jednemu ludzkiemu życiu po twoim narodzeniu. Chciałbyś utracić wszystko potem? Całe potem! Przyszłość, moc i luksusy, o których nigdy nie śniło się Dżyngis-chanowi? Mniejsza już o techniczne cuda. Czy przystałbyś na niewiedzę co do przyszłości świata? Nie mów mi, że tak.

Nigdy nie doszło do słownego porozumienia. Kończyło się na objęciach, pocałunku, kąsającej krwi, płachcie snu otulającej jak wielka sieć, na głodzie! Kocham cię! Daj mi więcej! Więcej tak. Ale nigdy dość.

To było na nic.

Cóż dawały jego ciału i duszy te transfuzje? Czy dokładniej widział spadający liść? Armand nigdy nie zamierzał ofiarować mu tej ostrości wizji!

Był raczej gotowy pogodzić się z ciągłymi odejściami Daniela, z jego zabłąkaniem w grozie codziennego świata; wolał takie ryzyko niż ryzykowny dar, którego domagał się ten śmiertelny. I żaden czyn, żadne oddanie się Daniela nie potrafiły tego zmienić.

Zaczęły się włóczęgi, ucieczki, a Armand zadowalał się jedynie biernym czekaniem. Każdorazowo czekał, aż Daniel zacznie żebrać o pomoc. A jeśli Daniel był zbyt daleko, aby mógł go usłyszeć, czekał, aż znajdzie się na granicy śmierci. Wtedy i tylko wtedy sprowadzał go z powrotem.


* * *

Deszcz zmoczył szerokie nawierzchnie Michigan Avenue. Księgarnia była pusta, światła zgasły. Zegar wybił gdzieś dziewiątą. Stał przed witryną, obserwując strumień pojazdów. Nie miał dokąd pójść. Wypij kropelkę krwi z medalionu. Czemu nie?

Lestat w Kalifornii już jest na łowach, może właśnie teraz podąża za ofiarą. Trwają przygotowywania do koncertu, czyż nie? Śmiertelni ustawiają reflektory, mikrofony, stoiska z napojami i słodyczami, nieświadomi wysyłanych szyfrów, groźnej publiczności, która skryje się w wielkim i na pewno rozhisteryzowanym ludzkim tłumie. Ach, a może popełnił straszliwą pomyłkę? Może Armand jest właśnie tam!

Najpierw wydawało się to niemożliwe, potem pewne. Czemu wcześniej o tym nie pomyślał?

Armand na pewno ruszył do Frisco! Jeśli w tym, co napisał Lestat, było choć trochę prawdy, Armand udał się na zwiad, na rozpoznanie, być może na poszukiwanie tych, których stracił na przestrzeni wieków, teraz przyciąganych do Lestata tym samym wołaniem.

Cóż znaczyłby dla niego wówczas śmiertelny kochanek, człowiek-zabawka na niecałą dekadę? Tak, Armand wyruszył bez niego. Tym razem nie będzie ratunku.

Czuł się zmarznięty i mały; czuł się żałośnie samotny. Przeczucia nie miały znaczenia, chociażby ten sen o bliźniaczkach, który nachodził go i przepełniał lękiem. Te stany były niczym wielkie czarne skrzydła, które omijały go i pozostawiały samemu sobie. Był obojętny wiatrowi, który wzbudzały. Armand udał się bez niego ku przeznaczeniu, którego on nigdy w pełni nie pojmował.

To napełniło go grozą. Klamka zapadła. Niepokój wywołany snem zmieszał się z tępym, dławiącym strachem. Znalazł się pod ścianą. Co mu pozostało? Ze znużeniem wyobraził sobie Nocną Wyspę, teraz dla niego zamkniętą. Ujrzał wysoko nad plażą nieosiągalną willę z białymi murami. Wyobraził sobie przeszłość utraconą wraz z przyszłością. Bezpośrednia teraźniejszość przybrała oblicze śmierci; wreszcie nie było nic więcej.

Przeszedł kilka kroków. Dłonie mu zdrętwiały, deszcz przemoczył bluzę. Chciał położyć się ot tu, na chodniku i otworzyć bliźniaczkom wrota snu. Przemknęły mu przez myśl wyrażonka Lestata. Powtórne narodziny były „Czarcią Sztuczką”, „Ogród Bestii” to świat takich niesłychanych potworów, o tak.

Pozwól mi być twoim kochankiem w Ogrodzie Bestii, pozwól, by światło, które odeszło z życia, powróciło wielkim przebłyskiem chwały. Ze śmiertelnego ciała przejdę do wieczności. Będę jednym z was.

Zamroczyło go. Czyżby upadł? Ktoś do niego mówi, ktoś pyta, czy dobrze się czuje. Nie, oczywiście, że nie. Czemu miałby się dobrze czuć?

Jego ramienia dotyka czyjaś ręka.

Danielu — słyszy w myślach.

Podnosi wzrok.

Armand stoi przy krawężniku.

Początkowo nie wierzył, że spełniły się jego najgorętsze pragnienia, ale w końcu musiał zawierzyć własnym zmysłom. Przed nim stał Armand. Spoglądał bez słowa ze sfery nieziemskiego znieruchomienia wywołanego samym jego przybyciem; twarz miał zarumienioną pod cieniutką warstewką nienaturalnej bladości. Jak normalnie wyglądał, jeśli piękno może być normalne; a zarazem jak przedziwnie był oddzielony od rzeczy materialnych, od pomiętego białego płaszcza i spodni, które miał na sobie. Za nim, niczym wizja drugiej kategorii, wielka szara masa czekającego rollsa ze srebrzystym dachem pokrytym kroplami.

Chodź, Danielu — zaprosił go bez słów. — Tym razem zadałeś mi wiele bólu, trudno temu zaprzeczyć, bardzo wiele.

Skąd to naglące przykazanie, czemu ciągnąca go dłoń jest tak silna? To taka rzadkość widzieć Armanda szczerze zagniewanego. Ach, jakże uwielbiał jego gniew! Kolana ugięły się pod nim. Poczuł, że jest unoszony. A potem rozścielił się pod nim miękki aksamit tylnej kanapy. Osunął się w ramiona Armanda. Zamknął oczy.

Armand wyprostował go łagodnie, podtrzymał. Samochód ruszył, kołysząc się lekko. Jak miło zasnąć wreszcie w ramionach Armanda. Tyle jednak musiał mu opowiedzieć o śnie, o książce.

— Myślisz, że nie wiem? — szepnął Armand. Co ma znaczyć to jakieś dziwne światło w jego oczach? Wyglądał tak bezbronnie, zniknęło całe opanowanie. Wziął zwykłą szklankę pełną koniaku i włożył ją w rękę Daniela.

— A ty uciekasz przede mną — rzekł — ze Sztokholmu, Edynburga i Paryża. Za kogo mnie bierzesz, jeśli sądzisz, że mogę podążać za tobą z taką szybkością tyloma szlakami? I przy takim niebezpieczeństwie…

Nagle jego usta przy twarzy Daniela, ach, to jest lepsze, przepadam za pocałunkami; i za tuleniem się do umarłych, tak, obejmij mnie. Wtulił twarz w szyję Armanda. Chcę twojej krwi — zdradził mu w myślach pragnienie.

— Nie teraz, ukochany. — Armand wyprostował go siłą, kładąc przy tym palce na ustach. — Słuchaj, co mówię. Nasza rasa jest unicestwiana na całym świecie.

Unicestwiana… rozległo się echem w głowie Daniela. Przeszył go nagły prąd paniki, stężał cały mimo wyczerpania. Próbował skupić się na Armandzie, ale znów ujrzał rudowłose bliźniaczki, żołnierzy, sczerniałego trupa walającego się w popiołach. Ale jaki to ma sens, jaki związek… O co chodzi?

— Nie mogę ci powiedzieć — rzekł Armand. Mówił o śnie. bo też go miał. Podniósł koniak do ust Daniela.

Och, jaki gorący. Stoczyłby się w nieświadomość, gdyby nie walczył ze sobą. Mknęli cicho autostradą z Chicago, zamknięci w ciepłej, wyłożonej aksamitem niewielkiej przestrzeni. Deszcz zalewał okna, ach, co za cudowny srebrny deszcz. Armand odwrócił się, zatopiony w myślach; wydawało się, że słucha jakiejś odległej muzyki z ustami rozchylonymi, jakby zamarłymi w chwili, gdy miał coś powiedzieć.

Jestem z tobą bezpieczny — podziękował mu w myślach Daniel.

— Nie, Danielu, nie jesteś bezpieczny — odpowiedział. — Może nawet nie do końca tej nocy, ani nawet tej godziny.

Daniel usiłował sformułować w myślach pytanie, ale był zbyt słaby, zbyt senny. Samochód kołysał tak kojąco. Bliźniaczki… Piękne rudowłose bliźniaczki… Zamknął oczy na ułamek sekundy i osunął się na ramię Armanda, poczuł jego rękę na plecach.

— Co ja mam z tobą począć, mój ukochany? — usłyszał głos Armanda. — Zwłaszcza teraz, kiedy sam tak się boję.

Znów ciemność. Czuł w ustach ostry smak koniaku, dłoń Armanda wciąż na swoim ramieniu, ale już śnił.

Bliźniaczki szły przez pustynię; słońce było wysoko, paliło białe ramiona i twarze. Nabrzmiałe wargi popękały z pragnienia, krew zbroczyła suknie.

— Przywołajcie deszcz — wyszeptał Daniel — potraficie to zrobić.

Jedna z sióstr upadła na kolana, druga uklękła obok i objęła klęczącą. Rude włosy przy rudych włosach.

Z oddali znów słyszał Armanda. Mówił, że są zbyt daleko na pustyni. Nawet ich duchy nie mogą sprowadzić deszczu w takie miejsce.

Dlaczego? Czy duchy nie są wszechwładne?

Znów poczuł łagodny pocałunek Armanda.

Bliźniaczki pokonywały niską górską przełęcz. Nie ma tam cienia, słońce bowiem jest dokładnie nad nimi, a skalne pochyłości są zbyt zdradzieckie, aby się po nich wspinać. Idą bez końca. Czy nikt im nie pomoże? Potykają się i przewracają co kilka kroków. Skała jest tak gorąca, że parzy. Wreszcie jedna z sióstr pada twarzą na piasek, a druga kładzie się na niej, zasłaniając włosami.

Och, gdyby tylko nastał wieczór z chłodną bryzą.

Nagle ta, która osłaniała siostrę, podnosi wzrok. Coś poruszyło się na skałach. Po chwili spada kamień, słychać echo kocich kroków. Wtem Daniel widzi ludzi pokonujących rozpadliny, mężów pustyni, takich samych od tysięcy lat, ciemnoskórych, w białych gęstych zawojach.

Mężczyźni są już blisko i siostry podnoszą się na kolana. Tamci ofiarowują im wodę. Oblewają nią bliźniaczki, które wybuchają śmiechem i paplą rozhisteryzowane, tak wielka jest ich ulga, ale mężowie pustyni ich nie rozumieją. Zatem jedna z nich wyraźnym i jednoznacznym gestem wskazuje na brzuch siostry, a potem składa ramiona jakby kołysała niemowlę. Ach tak. Mężczyźni unoszą brzemienną i wszyscy ruszają ku osadzie.

Bliźniaczki zasypiają przy świetle ogniska, bezpieczne pośród Beduinów, mężów pustyni. Czy to możliwe, że ich historia sięga wiele tysięcy lat wstecz? O świcie ta z bliźniaczek, która nie jest brzemienna, wstaje. Obserwowana przez siostrę oddala się ku kępie oliwek i podnosi ręce; wydawałoby się, że wita słońce. Inni się obudzili; zbierają się, patrzą. Budzi się wiatr, łagodnie poruszający gałęziami. Spada deszcz, lekki słodki deszcz.

Gdy Daniel otworzył oczy, był już w samolocie.


* * *

Natychmiast rozpoznał łagodne żółte światło małej sypialni i jej ściany wyłożone białymi plastikowymi panelami. Wszystko jest z syntetyków, twarde i połyskliwe jak wielkie żebra prehistorycznych stworzeń. Czy wydarzenia zatoczyły pełny krąg? Technologia odtworzyła komorę Jonasza w brzuchu wielkiej ryby.

Spoczywał na łożu, które nie miało zagłówka, podnóżka, nóg ani ramy. Ktoś obmył mu dłonie i twarz. Był świeżo ogolony. Ach, jak wybornie się czuł. Ryk silników był w tym przestworze ciszy niczym oddech wielkiej ryby tnącej morze. Daniel widział rzeczy wokół siebie bardzo dokładnie, każdą z osobna. Karafka. Bourbon. Miał na niego ochotę, ale był zbyt wyczerpany, aby się poruszyć. I coś było nie tak, coś… Podniósł rękę, by dotknąć szyi. Amulet przepadł! Ale to nie miało znaczenia. Armand był obok.

Siedział przy stoliczku obok okna przypominającego oko wielkiej ryby; plastikowa powieka była zupełnie opuszczona. Obciął włosy. Miał na sobie czarne wełny, piękne i delikatne, i czarne lśniące buty jak trup przygotowany do pogrzebu. Ponure to wszystko. Ktoś zaraz odczyta psalm dwudziesty trzeci. Przynieście z powrotem białe stroje.

— Umierasz — rzekł miękko Armand.

— „Chociażbym chodził ciemną doliną” i tak dalej — szepnął Daniel. W gardle mu zaschło i bolała go głowa. To, o czym myślał, nie miało znaczenia. Wszystko powiedziano już dawno temu.

Armand znów odezwał się bez słów, laserowy promień dotknął mózgu Daniela:

— Czy będziemy przejmować się tym, co incydentalne? Ważysz teraz niecałe sześćdziesiąt pięć kilogramów. Alkohol zjada cię od środka. Jesteś na wpół szalony. Nie zostało na świecie prawie nic, czym mógłbyś się rozkoszować.

— Poza tym, że od czasu do czasu mogę z tobą porozmawiać. Tak łatwo słuchać wszystkiego, co masz do powiedzenia.

Głos Armanda w głowie Daniela:

— Gdybyś się ze mną spotkał, to by tylko pogorszyło twój stan. Jeśli wszystko potoczy się tak jak dotychczas, umrzesz w ciągu pięciu dni.

To doprawdy nieprzyjemne. Ale jeśli tak, to dlaczego uciekałem?

Brak odpowiedzi.

Jakże wszystko było przejrzyste. Nie tylko ryk silników, ale przedziwny ruch samolotu, jego nie kończące się nieregularne falowanie, jakby posuwał się w powietrzu, podskakując, nurkując, zakręcając i od czasu do czasu wznosząc. Wieloryb mknący wielorybim szlakiem, jak mawiał to Beowulf.

Włosy Armanda były porządnie zaczesane na bok. Złoty zegarek na ręce, jedno z tych cacek zaawansowanej technologii, które tak uwielbiał. Pomyśleć, że za dnia to urządzenie wyświetla cyferki w trumnie. Czarna, wręcz staromodna marynarka z wąskimi klapami, kamizelka z czarnego jedwabiu. Jego twarz, tak… nakarmił się niewątpliwie. Nakarmił się do syta.

Głos w głowie Daniela:

— Czy pamiętasz cokolwiek z tego, co mówiłem ci wcześniej?

— Tak — odparł, chociaż, prawdę mówiąc, trudno mu było cokolwiek sobie przypomnieć. Pamięć wróciła nagle, zaciążyła mu. — Coś o powszechnym unicestwieniu. Ale ja umieram. Oni umierają, ja umieram. Oni zasmakowali nieśmiertelności przed śmiercią; ja jestem tylko żywy. Widzisz? Pamiętam. Teraz chciałbym bourbona.

— Czy nie mogę zrobić nic, co by natchnęło cię ochotą do życia?

— Wciąż ta sama śpiewka. Jak znowu zaczniesz, wyskakuję.

— W takim razie czy mnie wysłuchasz? Naprawdę wysłuchasz?

— Co mam zrobić? Nie mogę uciec od twojego głosu; jest jak malutki mikrofon w mojej głowie. Co to, łzy? Będziesz nade mną szlochać?

Przez krótką chwilę wyglądał niezwykle młodo. Cóż, za parodia prawdy.

— Niech cię diabli porwą, Danielu — powiedział głośno.

Przeszedł go dreszcz. Strasznie jest widzieć Armanda cierpiącego. Nie odpowiedział.

— Nie mieliśmy być tacy, jacy jesteśmy — powiedział Armand — wiesz o tym. Nie musiałeś czytać książki Lestata, żeby się o tym dowiedzieć. Każdy z nas mógłby ci powiedzieć, że to wynaturzenie, demoniczna synteza…

— W takim razie to, co napisał Lestat, jest prawdą. — Demon posiadł Matkę i Ojca, starożytnych Egipcjan. No, w każdym razie duch. Wówczas nazywano go demonem.

— Prawda nie ma znaczenia. Początki nie są już ważne. Ważne, że koniec jest być może bliski.

Ogromne stężenie paniki, powrót atmosfery snu, przeraźliwy krzyk bliźniaczek.

— Słuchaj — powiedział cierpliwie Armand, odwołując go od dwóch kobiet. — Lestat obudził coś lub kogoś…

— Akaszę… Enkila.

— Może. Niewykluczone, że jest ich więcej niż jedno czy dwoje. Nikt nie jest tego pewien. Słychać niewyraźny, powracający krzyk, ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, ale chyba nikt nie wie, skąd pochodzi. Wiadomo tylko, że jesteśmy odnajdywani i unicestwiani, że domy sabatowe, miejsca, gdzie się spotykaliśmy, idą z dymem.

— Słyszałem to ostrzeżenie, ten krzyk — szepnął Daniel. — Czasem, w środku nocy, jest bardzo silny, kiedy indziej to jedynie echo. — Znów ujrzał bliźniaczki. To musiało się z nimi wiązać. — Ale skąd wiesz to wszystko o domach sabatowych. o…

— Danielu, nie zadawaj pytań. Nie zostało wiele czasu. Wiem. Inni wiedzą. To jest jak prąd elektryczny, płynący przewodami wielkiej sieci.

— Tak. — Zawsze, kiedy Daniel próbował wampirzej krwi, na mgnienie oka widział ogromną migocącą pajęczynę wiedzy, połączeń, na wpół rozumianych wizji. Więc to była prawda. Sieć zaczęła się wraz z Matką i z Ojcem…

— Dawno temu to wszystko nie miałoby dla mnie znaczenia — przerwał mu Armand.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Teraz nie chcę końca. Nie chcę dalszego ciągu wydarzeń, chyba że… — Wyraz jego twarzy uległ lekkiej zmianie. Pojawił się cień zaskoczenia. — Nie chcę, żebyś umarł.

Daniel milczał.

Przedziwny bezruch tej chwili, nawet mimo łagodnego kołysania samolotu w strugach powietrza. Armand siedział pełen niezwykłej rezerwy, pozornie cierpliwy, jego słowa przeczyły jednak temu opanowaniu.

— Ja się nie boję, bo ty tu jesteś — odezwał się nagle Daniel.

— W takim razie głupiec z ciebie. Powiem ci jeszcze jedną zdumiewającą rzecz.

— Tak?

— Lestat nadal nie został zniszczony. Realizuje swoje zamysły. Ci, którzy zebrali się wokół niego, również pozostają bez szwanku.

— Skąd ta pewność?

Krótki, jedwabisty śmiech.

— Znowu zaczynasz. Jesteś niepohamowanie ludzki. Przeceniasz mnie albo nie doceniasz. Rzadko trafiasz w sedno.

— Dysponuję ograniczonym sprzętem. Komórki mojego ciała ulegają zniszczeniu, procesowi zwanemu starzeniem i…

— Zebrali się w San Francisco. Tłoczą się w tylnych salach tawerny nazywanej U Córy Drakuli. Być może wiem o tym, bo inni wiedzą — jeden potężny umysł przejmuje obrazy od innego i niechcący lub celowo przesyła je dalej. Być może jeden świadek przekazuje swą wiedzę wielu następnym. Nie wiem. Myśli, uczucia, głosy po prostu nadchodzą. Podróżują siecią, przewodami. Niektóre są wyraźne, inne zmącone. Od czasu do czasu ostrzeżenie zagłusza wszystko. „Niebezpieczeństwo!” Wtedy nasz świat jakby cichnie na chwilę. Potem znów podnoszą się inne głosy.

— A Lestat? Gdzie jest Lestat?

— On jest widziany tylko w przebłyskach. Nie mogą go wyśledzić w jego leżu. Jest zbyt sprytny; ale drażni się z nimi. Przemyka czarnym porsche ulicami San Francisco. Być może nie wie, co się wydarzyło.

— Wytłumacz.

— Moc komunikowania się jest różna. Żeby słyszeć myśli innych, musisz często objawić własne. Lestat ukrywa swoją obecność. Jego umysł jest całkowicie odcięty.

— A bliźniaczki? Te dwie kobiety ze snu, kim one są?

— Nie wiem. Nie wszyscy mieli te sny, ale wielu je zna i chyba wszyscy się ich boją, przekonani, że Lestat jest w jakiś sposób winny wszystkiemu, co się stało.

— Prawdziwy czart wśród czartów — zaśmiał się cicho Daniel.

Armand skinął nieznacznie głową, ze znużeniem przyjmując do wiadomości ten żarcik. Nawet się uśmiechnął. Zastygnięcie. Ryk silników.

— Czy rozumiesz, co mówię? Nasza rasa jest atakowana wszędzie z wyjątkiem tamtego miejsca.

— Miejsca, w którym przebywa Lestat.

— Właśnie. Jednak niszczyciel porusza się chaotycznie. Wygląda na to, że musi być blisko tego stworzenia, które niszczy. Może czeka na koncert, aby skończyć to, co zaczął.

— Nie może ci zaszkodzić. Już dawno by to zrobił…

Krótki, szyderczy, ledwo słyszalny śmiech. Śmiech słyszany telepatycznie?

— Twoja wiara wzrusza mnie jak zawsze, ale daruj sobie; nie musisz być moim akolitą właśnie teraz. To coś nie jest wszechpotężne. Nie może poruszać się z nieskończoną szybkością. Musisz zrozumieć wybór, jakiego dokonałem. Lecimy tam dlatego, że nie ma innego bezpiecznego miejsca, gdzie moglibyśmy się udać. To znalazło hołotę w najróżniejszych miejscach i spaliło ją na popiół…

— Lecimy tam także dlatego, że chcesz być z Lestatem.

Brak odpowiedzi.

— Jeśli Lestat to sprowadził, może potrafi to również zatrzymać.

Armand nadal nie odpowiadał. Sprawiał wrażenie zbitego z tropu.

— Jest prostsze wytłumaczenie — rzekł w końcu. — Muszę tam polecieć.

Samolot wydawał się zabawką wiszącą w powietrzu, obłoczkiem dźwięku. Daniel spoglądał sennie na sufit, na poruszające się światło.

Nareszcie spotkanie z Lestatem — przemknęło mu przez głowę. Myślał o jego starym domu w Nowym Orleanie, o złotym zegarku znalezionym na zakurzonej podłodze. A teraz powrót do San Francisco, do początku, do Lestata. Boże, jaką miał ochotę na bourbona. Czemu Armand mu go nie dał? Był taki osłabiony. Pójdą na koncert, zobaczy Lestata…

Nagle powróciło przerażenie, coraz głębsze, przerażenie spowodowane snami.

— Nie pozwól, żebym więcej o nich śnił — szepnął nagle.

Wydało mu się, że Armand szepnął: „Dobrze”.

Nagle ujrzał go przy łóżku. Jego cień padał na posłanie. Brzuch wielkiej ryby zmalał jakby do rozjaśnionej przestrzeni otaczającej Armanda.

— Spójrz na mnie, ukochany — powiedział.

Ciemność. A potem rozwarta, wysoka żelazna brama, światło księżyca pieszczące ogród. Co to za miejsce? — zastanawiał się Daniel.

Och, Włochy, to musiały być Włochy, łagodnie ciepłe powietrze i księżyc w pełni świecący na rozległe połacie drzew i kwiatów, a dalej Willa Tajemnic na samym skraju starożytnych Pompei.

— Jak się tu dostaliśmy? — Odwrócił się do Armanda, który stał obok w dziwnym, staromodnym stroju z atłasu. Na krótką chwilę ten widok go zniewolił — Armand w czarnej aksamitnej tunice i obcisłych spodniach, z kasztanowymi puklami włosów opadającymi bujną kaskadą.

— Naprawdę jesteśmy gdzie indziej — powiedział. — Wiesz o tym. — Odwrócił się i ruszył przez ogród do willi; ledwie było słychać jego kroki na wytartych szarych kamieniach.

Przecież to było realne! Wystarczyło spojrzeć na zniszczone mury ze starej cegły i kwiaty na długich rabatach, na ścieżkę z mokrymi odciskami butów Armanda! No i gwiazdy, gwiazdy w górze! Daniel odwrócił się i zerwał pachnący liść z drzewa cytrynowego.

Armand zawrócił i wziął go pod ramię. Z rabatek wionął zapach świeżo poruszonej ziemi. Ach, mógłbym tu umrzeć — przemknęło przez głowę Danielowi.

— Tak — powiedział Armand — mógłbyś. I umrzesz. A czy wiesz, że nigdy dotąd tego nie zrobiłem? Mówiłem ci, ale mi nie wierzyłeś. Nawet Lestat powiedział to w swojej książce. Nigdy tego nie zrobiłem. Wierzysz mu?

— Oczywiście, że ci wierzyłem. Powiedziałeś wszystko o tej dziwnej przysiędze. Pozwól jednak, Armandzie, że zapytam, komu przysięgałeś?

Śmiech.

Ich głosy niosły się przez ogród. Co za róże i chryzantemy, jakie olbrzymy. I światło padające z otwartych drzwi Willi Tajemnic. Czy słychać muzykę? To ci dopiero, cała ta zrujnowana budowla była bajecznie oświetlona pod rozżarzonym błękitem nieba.

— Więc chciałbyś, żebym złamał przysięgę. Chciałbyś dostać to, czego, jak ci się wydaje, pragniesz. A zatem przyjrzyj się dobrze temu ogrodowi, kiedy bowiem to uczynię, już nigdy więcej nie zobaczysz moich wizji ani nie odczytasz moich myśli. Opadnie woal ciszy.

— Ale staniemy się braćmi, czy ty tego nie pojmujesz? — spytał Daniel.

Armand stał tak blisko, że niemal się całowali. Napierały na nich wielkie senne dalie w odcieniach żółci i białe gladiole; urocza kwietna woń przenikała wszystko. Zatrzymali się pod usychającym drzewem, na którym rozkwitła wistaria. Jej delikatne kiście drżały, ogromne widlaste konary lśniły kościaną bielą. A z dala, z Willi, dobiegały głosy. Czy to ludzki śpiew?

— Gdzie naprawdę jesteśmy? — zapytał Daniel. — Powiedz!

— Powiedziałem. To tylko sen. Ale jeśli chcesz znać nazwę tego miejsca, pozwól, by była to brama życia i śmierci. Przeprowadzę cię przez nią. Dlaczego? Bo jestem tchórzem. I za bardzo cię kocham, żeby pozwolić ci odejść.

Daniel czuł wielką radość, wielki, chłodny, upajający triumf. Więc jednak nadeszła wymarzona chwila i odnalazł się w straszliwym, niepowstrzymanym spadaniu czasu. Przestał być jednym spośród rojnych milionów, którym przeznaczony jest sen w tej mokrej wonnej ziemi, pod badylami połamanych kwiatów, bez imienia ni wiedzy, bez widoku świata.

— Niczego ci nie obiecuję. Jakżebym mógł? Powiedziałem, co cię czeka.

— Nieważne. Razem z tobą wyjdę naprzeciw naszej przyszłości.

Powieki na zmęczonych starych oczach Armanda były zaczerwienione i zwiotczałe. Delikatne przybranie, ręcznie szyte, pajęcze, jak przybranie ducha. Czy nie taki był efekt czarów umysłu tworzącego bez wysiłku idealny wizerunek samego siebie?

— Nie płacz! To nie fair — powiedział Daniel. — Oto moje zmartwychwstanie. Jak możesz płakać? Czy nie wiesz, co to oznacza? Czy to możliwe, że nigdy nie wiedziałeś? — Nagle rozejrzał się, by objąć wzrokiem cały rozległy baśniowy pejzaż, odległą Willę, pagórki falujące w górze i poniżej. A gdy zadarł głowę, niebiosa wprawiły go w zdumienie. Nigdy nie widział tak wielu gwiazd.

Wydawało się, że niebo oddala się nieustannie z takim bogactwem i jasnością gwiazd, że konstelacje pogubiły się bez reszty. Żadnego wzoru. Żadnego przesłania. Tylko cudowne zwycięstwo czystej energii i materii. Ujrzał Plejady — ukochaną konstelację prześladowanych przez los rudowłosych sióstr ze snu — i uśmiechnął się. Zobaczył bliźniaczki na szczycie góry; były razem, szczęśliwe. To wzbudziło w nim radość.

— Powiedz słowo, miłości moja — rzekł Armand. — Zrobię to. I tak kiedyś trafimy razem do piekła.

— Czy nie pojmujesz? — powiedział Daniel — Tak zapadają wszystkie ludzkie decyzje! Czy myślisz, że matka wie, co stanie się kiedyś z dzieckiem, które jest jeszcze w jej łonie? Jesteśmy straceni, powiadam ci. Cóż to ma za znaczenie, jeśli ofiarujesz mi swój dar i okaże się, że popełniłeś błąd! Nie ma czegoś takiego jak błąd! Jest tylko desperacja i pragnienie! Pragnę żyć z tobą wiecznie.

Otworzył oczy. Sufit kabiny samolotu, łagodne żółte światło odbijające się w plastikowych panelach, a potem znów ogród, zapachy, kwiaty niemal wzlatujące z łodyg.

Stali pod uschłym drzewem owiniętym mnóstwem purpurowych kwiatów wistarii. Kiście woskowanych płatków gładziły go po twarzy. Coś sobie przypomniał, coś, o czym dowiedział się dawno temu — że starożytny lud nazywał jednym słowem kwiat i krew. Nagle ostre kły wbiły mu się w kark.

Jego serce znalazło się w potężnym uścisku. Napór był nie do zniesienia. Widział przez ramię Armanda, dokoła osuwała się noc, a gwiazdy rozrastały się jak wilgotne pachnące kielichy kwiatów. Unosili się do nieba!

Przez ułamek sekundy zobaczył Wampira Lestata nurkującego w swoim długim czarnym samochodzie. Przypominał lwa z grzywą rozwianą na wietrze; oczy miał pełne szalonego rozbawienia i szampańskiego humoru. Odwrócił się i popatrzył na Daniela, a z jego gardła dobył się głęboki, łagodny śmiech.

Louis też tam był. Stał w pokoju przy Divisadero Street, wyglądając przez okno, i czekał, aż wreszcie powiedział:

— Tak, chodź, Danielu, jeśli tak musi być.

Oni jednak nie wiedzieli o spalonych domach sabatowych! Nie wiedzieli o bliźniaczkach! O ostrzegawczym krzyku!

Teraz wszyscy byli w zatłoczonym pokoju w Willi; Louis, ubrany w surdut, opierał się o półkę kominka. Wszyscy tam byli! Nawet bliźniaczki!

— Jak to dobrze, że przyszliście — powiedział Daniel. Najpierw ucałował Louisa, a potem ceremonialnie pozostałych. — Spójrzcie, moja skóra jest tak biała jak wasza!

Krzyknął nagle, kiedy jego serce zostało wypuszczone z uścisku i powietrze napłynęło do płuc. Znów ogród. Trawa wszędzie wokół. Ogród wyrósł mu ponad głowę. Nie zostawiajcie mnie tu — zwrócił się do nich bezgłośnie. — Nie tu, w ziemi.

— Pij, Danielu. — Ksiądz wygłaszał formułkę po łacinie, nalewano mu do ust wino komunii świętej. Rude bliźniaczki wzięły święte miski: serce, mózg. — Oto mózg i serce matki mojej, które pochłonę z całym szacunkiem dla ducha matki mojej…

— Boże, daj mi to! — Przewrócił kielich na marmurową posadzkę kościoła tak niezdarnie, ale na Boga! Krew!

Usiadł, miażdżąc Armanda w uścisku, wysysając ją z niego łyk po łyku. Przewrócili się razem na miękkie grządki kwiatów. Armand leżał obok, a on miał usta na jego szyi; krew płynęła niepowstrzymanym źródłem.

— Wejdź do Willi Tajemnic — rzekł Louis, dotykając jego ramienia. — Czekamy. — Bliźniaczki obejmowały się nawzajem i gładziły po długich lokach.

Dzieciaki wydzierały się przed halą, bo skończyły się bilety. Zamierzały obozować na parkingu do następnego wieczoru.

— Mamy bilety? — zapytał Armanda. — Armandzie, bilety!

Niebezpieczeństwo! — dotarł do niego sygnał. Lód. Wołanie pochodziło od złapanego w lodową pułapkę!

Poczuł mocne uderzenie. Unosił się w powietrzu.

— Śpij, ukochany.

— Chcę wrócić do ogrodu, do Willi. — Próbował otworzyć oczy. Bolał go brzuch. Jaki przedziwny ból, jakby oddalony.

— Wiesz, że on jest pogrzebany pod lodem?

— Śpij — rzekł Armand, przykrywając go kocem. — Kiedy się obudzisz, będziesz dokładnie taki jak ja. Umarły.


* * *

San Francisco. Nie otworzył jeszcze oczu, a wiedział, że tam jest. Co za upiorny sen, jak dobrze, że się zakończył — brak powietrza, czerń, gwałtowne i przerażające prądy morskie! Ale ten sen zblakł. Sen bez dźwięków, jedynie odgłosy wody, dotyk wody! Sen budzący niewymowny lęk. Był w nim kobietą, bezradną, pozbawioną języka, którym mogłaby wyrazić wołanie o pomoc.

Niech sobie zniknie.

Było coś znajomego w powiewie całującym jego twarz, w białej świeżości, którą prawie czuł. Oczywiście, San Francisco. Chłód przesuwał się po nim jak opięty strój, a równocześnie w środku czuł cudowne ciepło.

Nieśmiertelny. Na zawsze.

Otworzył oczy. Armand go tu umieścił. W kleistej czerni snu słyszał Armanda nakazującego mu pozostać na miejscu. Armand powiedział, że tu będzie bezpieczny.

Tu.

Przeszklone drzwi otwarte na całej długości przeciwległej ściany. A sam pokój zasobny, obficie umeblowany, jedno z tych wspaniałych pomieszczeń, które wyszukiwał Armand i które tak uwielbiał.

A te powiewające firanki z czystej koronki; a te białe pióra zwijające się i płonące na kobiercu z Aubusson. Wstał i podszedł do drzwi.

Między nim a lśniącym wilgocią niebem wisiała gęsta sieć konarów. Sztywna zieleń cyprysów Monterey. A dalej, za gałęziami, na tle aksamitnej czerni zobaczył wielki gorejący łuk Golden Gate Bridge. Mgła jak gęsty biały dym wylewała się spoza przeogromnych wież, kłębiła się, usiłując połknąć stalowe kolumny, a potem znikła, jakby most, mieniąc się strumieniami ruchu samochodowego, sam ją spalał.

Zbyt wspaniały jest ten widok — nasycone zarysy ciemnych wzgórz przesłoniętych opończami ciepłych świateł. Ach, uszczknąć tylko jeden drobny szczegół — mokre dachy uciekające w dół albo powykręcaną gałąź, bliską na wyciągnięcie ręki. Jak skóra słonia jest ta kora, ta żywa powłoka.

Nieśmiertelny… na zawsze.

Przesunął dłonią po włosach i poczuł łagodne mrowienie. Podniósł palce; skóra pamiętała ich łagodny nacisk. Wiatr szczypał cudownie. Coś sobie przypomniał. Sprawdził swoje kły. Tak, były przepięknie długie i ostre.

Ktoś go dotknął. Odwrócił się tak szybko, że prawie stracił równowagę. Wszystko stało się tak niewiarygodnie inne! Opanował się, ale widok Armanda sprawił, że zebrało mu się na płacz. Nawet głęboki cień nie odebrał piwnym oczom Armanda pełni wibrującego blasku. Jakże pełna miłości była jego twarz. Daniel ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął jego rzęs. Chciał pogładzić delikatne zmarszczki na wargach. Zadrżał, gdy Armand go pocałował. Chłodne jedwabiste wargi przekazywały mu elektryczną czystość myśli, jakby to był pocałunek umysłu!

— Wejdź do środka, mój uczniu — rzekł Armand. — Została nam niecała godzina.

— Ale inni…

Armand miał odkryć coś ważnego. Co to było? Działy się straszne rzeczy, spłonęły domy sabatowe. A jednak w tej chwili było nic ważniejszego niż to ciepło, które czuł w sobie, i mrowienie odzywające się, kiedy poruszał kończynami.

— Oni kwitną, spiskują — powiedział Armand. Czy mówił i głos? Ależ na pewno. Brzmiało to tak wyraźnie! — Lękają się ogólnego zniszczenia, ale San Francisco jest nietknięte. Ktoś (powiedział, że sprawił to Lestat, by ściągnąć wszystkich do siebie. Inni — że to robota Mariusza albo nawet bliźniaczek. Albo Tych Których Należy Mieć w Opiece, mogących uderzyć z nieskończoną mocą ze swojego sanktuarium.

Bliźniaczki! Znowu poczuł czerń snu wokół siebie, kobiece ciało pozbawione języka, grozę zatrzaskującą się ze wszystkich stron. Ach, teraz nic nie mogło go zranić. Ani sny, ani spiski. Był dziecięciem Armanda.

— Te sprawy muszą poczekać — rzekł łagodnie Armand. — Musisz pójść i zrobić, co ci powiem. Musimy skończyć to, co zaczęliśmy.

— Skończyć? — Przecież wszystko jest skończone. Zmartwychwstał.

Armand wprowadził go do domu; wiatr został na zewnątrz. W ciemności błyska miedziane łoże, porcelanową wazę ożywiają złocone smoki. W dali wielki kwadratowy fortepian lśni wyszczerzonymi zębiskami klawiszy. Tak, dotknij go, poczuj kość słoniową; aksamitne frędzle zwisają z abażuru…

Ta muzyka, skąd ona płynie? Jazz, samotna, cicha, żałośnie zawodząca trąbka. Ta melancholijna melodia, nuty roztapiające się jedna w drugiej kazały mu się zatrzymać. Chciał przeżyć tę chwilę w bezruchu. Chciał powiedzieć, że rozumie, co się dzieje, ale zbytnio absorbowało go wchłanianie każdego urwanego dźwięku.

Już miał podziękować za muzykę, ale jego własny głos zabrzmiał tak niespodziewanie dziwnie — ostrzej, a jednocześnie dźwięczniej. Nawet język był inny, a tam, na zewnątrz, mgła, spójrz na nią, wskazał, mgła kłębi się tuż poniżej tarasu, mgła zjada noc!

Armand był cierpliwy. Armand rozumiał. Przeprowadził go wolno przez ciemny pokój.

— Kocham cię — powiedział Daniel.

— Jesteś tego pewien? — odparł pytaniem Armand.

To wzbudziło w nim śmiech.

Weszli do długiego wysokiego korytarza. Prowadzące w dół schody kryły się w głębokim cieniu. Armand ponaglał go do dalszego marszu. Daniel chciał obejrzeć wzór na dywanie, długi łańcuch medalionów przeplecionych liliami, ale Armand zaprowadził go do jasno oświetlonego pokoju.

Powódź światła, blask błądzący po niskich sofach i fotelach zapierały dech. Wszystko jednak zaćmiewało malowidło na ścianie!

Bezkształtne stworzenia, naprawdę będące wielkimi gęstymi smugami jaskrawej żółci i czerwieni, były niczym żywe postaci. Niewykluczone, że wszystko, co wyglądało na żywe, było żywe. Bezrękie istoty, rozsmużone w oślepiających barwach, musiały tak egzystować przez wieczność. Co widziały drobnymi, rozbieganymi oczami? Być może dostrzegały jedynie niebiosa i piekło swojego lśniącego królestwa zakotwiczonego do kołków w ścianie kawałkiem zwiniętego drutu?

Mógłby płakać na tę myśl, płakać gardłowym jękiem trąbki — a przecież nie płakał. Zwietrzył silną uwodzicielską woń. Cóż to jest? — zapytał sam siebie, czując, że cały sztywnieje. Nagle ujrzał młodą dziewczynę.

Siedziała ze skrzyżowanymi w kostkach nogami na małym złoconym krzesełku i obserwowała go; jej gęste ciemnokasztanowe włosy układały się błyszczącym wiechciem wokół białej twarzy. Mała uciekinierka w podartych dżinsach i uświnionej koszuli. Chmara piegów na siodełku nosa i zabrudzony plecak leżący u jej stóp; co za idealny obrazek! A do tego kształt drobnych ramion, ułożenie nóg! I oczy, jej piwne oczy! Śmiał się cicho, ale był to śmiech nieszczery, wariacki. Miał w sobie groźną nutę, jakież to dziwne! Ujął twarz dziewczynki w dłonie, a ona wpatrywała się w niego, uśmiechnięta, z lekkim szkarłatnym rumieńcem na ciepłych policzkach.

To krew wydzielała ten aromat! Palce mu płonęły. Dostrzegał nawet naczynia krwionośne pod skórą tego uroczego dziecka! Słyszał odgłos jej serca, słyszał. Uderzało coraz głośniej, tak… chlupotało, dudniąc. Cofnął się.

— Zabierz ją stąd! — wykrzyknął.

— Weź ją — szepnął Armand. — I to już.

Rozdział piąty Khaymanie, mój Khaymanie

Nikt nie słucha.

Teraz możesz śpiewać pieśń swojego „ja”,

jak robią to ptaki, nie dla terytorium

czy dominacji,

ale dla samopowiększenia.

Niech coś

powstanie z niczego.

Stan Rice „Teksańska suita” z tomu „Treść dzieła” (1983)


Aż do tej nocy, do tej potwornej nocy, miał na swój temat żarcik: nie wie, kim jest ani skąd się wziął, ale wie, co lubi.

A lubił wszystko wokół siebie — stoiska z kwiatami na rogach ulic, wielkie budynki ze stali i szkła wieczorami pełne mlecznego światła, drzewa, tak, oczywiście, i trawę pod stopami. Kupował rzeczy z lśniącego plastiku i metalu — zabawki, komputery, telefony — byle co. Lubił doszukiwać się ich przeznaczenia, opanowywać sztukę posługiwania się nimi, a potem miażdżył je na drobne, twarde wielokolorowe piłeczki, którymi mógł żonglować lub ciskać w wielkie szklane tafle, gdy nikogo nie było w pobliżu.

Lubił muzykę fortepianową, filmy i wiersze, które znajdywał w książkach.

Lubił też automobile, które spalały ziemny olej, tak jak lampy. I wielkie samoloty odrzutowe, lecące nad chmurami zgodnie z jakąś naukową zasadą.

Zawsze przystawał, by słuchać ludzi śmiejących się i paplających tam w górze, kiedy któryś z samolotów przelatywał nad nim.

Prowadzenie pojazdu było wyjątkową rozkoszą. Pędził srebrnym mercedesem po gładkich pustych drogach z Rzymu do Florencji i Wenecji w jedną noc. Lubił także telewizję — ten cały elektryczny proces oparty na drobinach światła. Jakże łagodząco działało towarzystwo telewizji, intymna zażyłość z tyloma starannie wymalowanymi twarzami przemawiającymi serdecznie z jaśniejącego ekranu.

Rock and rolla też lubił. Lubił muzykę. Lubił Wampira Lestata śpiewającego „Requiem dla markizy”. Nie przykładał większej wagi do słów. Liczyła się melancholia i mroczny podkład bębnów i cymbałów. Nogi rwały mu się do tańca.

Lubił gigantyczne żółte maszyny, które późną nocą rozdrapywały ziemię w miastach, a także i ludzi w jednolitych ubiorach pełzających wokół nich; lubił londyńskie piętrowe autobusy i ludzi — sprytnych śmiertelnych ze wszystkich stron świata — ich też, oczywiście, lubił.

Lubił spacerować wieczorem po Damaszku i w nagłych przebłyskach niespójnych wspomnień oglądać na tamtych ulicach miasta starożytnych Rzymian, Greków, Persów, Egipcjan.

Lubił biblioteki, w których odkrywał dawne budowle w wielkich, gładkich, miło pachnących księgach. Fotografował nowe miasta wokół siebie i czasem potrafił nałożyć na zdjęcia obrazy, które rodziły mu się w myślach. Na przykład na jego fotografii z Rzymu byli Rzymianie w tunikach i sandałach, nałożeni na wersje współczesne w grubej, topornie skrojonej odzieży.

O tak, zawsze było wokół niego wiele do lubienia — skrzypcowa muzyka Bartoka, małe dziewczynki w śnieżnobiałych sukienkach, wychodzące o północy z kościoła, po chrześcijańskiej mszy.

Oczywiście, lubił też krew ofiar. To było nieuniknione i wcale nie zabawne. Śmierć go nie bawiła. Dopadał ich w milczeniu; nie chciał ich znać. Wystarczyło, że niedoszła ofiara odezwała się do niego, a natychmiast ją porzucał. Uważał, że nie przystoi rozmawiać z tymi słodkimi, łagodnie spozierającymi istotami, a potem pić ich krew, łamać kości, wysysać szpik i rozgniatać kończyny na kapiącą miazgę. A tak właśnie teraz ucztował, okrutnie i gwałtownie. Pożądanie obezwładniało go swoją żarłoczną monotonią, nie mającą nic wspólnego z pragnieniem. Potrafił delektować się trzema czy czterema śmiertelnymi w jedną noc.

Mimo to miał pewność, absolutną pewność, że kiedyś był istotą ludzką. Tak, chodził wtedy w słońcu w upalne dni, chociaż obecnie było to jak najbardziej wykluczone. Widział siebie siedzącego przy prostym drewnianym stole i rozcinającego miedzianym kozikiem dojrzałą pomarańczę. Widział ten piękny owoc. Znał jego smak. Znał smak chleba i piwa. Widział blask słońca i matowy żółty piasek, który ciągnął się daleko wokół. — Połóż się i odpoczywaj, przeczekaj żar dnia — powiedziano mu kiedyś. Czy był to ostatni dzień jego egzystencji jako żywej istoty? Tak, trzeba odpocząć, ponieważ król i królowa zawezwą cały dwór i coś strasznego, coś…

Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć.

A przecież kiedyś to wiedział, w tym rzecz, wiedział do tej nocy. Tej nocy…

Nie przypominał sobie nawet wtedy, kiedy słuchał Wampira Lestata. Ta postać go fascynowała — piosenkarz rockowy nazywający siebie krwiopijcą. Rzeczywiście wyglądał na osobę nie z tego świata, ale cóż, to była telewizja, no nie? Wielu śmiertelnych z oszałamiającego świata muzyki rockowej wyglądało na istoty nie z tego świata. A w głosie Wampira Lestata była taka ludzka namiętność.

I nie tylko namiętność; to była ludzka ambicja szczególnego rodzaju. Wampir Lestat zapragnął heroizmu. Kiedy śpiewał, ogłaszał: — Pozwólcie mi ukazać moją istotę! Jestem symbolem zła; a jeśli jestem symbolem prawdziwym, w takim razie czynię dobrze.

Fascynujące. Tylko człowiek potrafiłby wymyślić taki paradoks. O tym też wiedział, bo oczywiście kiedyś był człowiekiem.

Miał teraz nadprzyrodzoną zdolność rozumienia spraw. Tak. Ludzie nie potrafili jego sposobem, spojrzawszy na maszynę, przejrzeć zasady jej działania. A to, że wszystko było mu znajome, również miało związek z jego nadprzyrodzonymi mocami. lało tego, tak naprawdę nic nie mogło go zaskoczyć. Ani fizyka kwantowa, ani teoria ewolucji, ani malarstwo Picassa czy działanie szczepionek sprawiających, że dzieci za sprawą bakterii uodporniały się na chorobę. Było tak, jakby wiedział o wszystkim na długo przedtem, zanim się tu zjawił. Na długo przedtem, zanim i mógł rzec: — Myślę, więc jestem.

Ale pominąwszy to wszystko, zachował ludzkie spojrzenie na świat. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Czuł ludzki ból z niesamowitą i przerażającą perfekcją. Wiedział, co to znaczy kochać i być samotnym, och tak, wiedział to lepiej niż wszystko inne, a czuł najdotkliwiej, kiedy słuchał piosenek Wampira Lestata. To dlatego nie przykładał wagi do słów.

I jeszcze jedno. Im więcej pił krwi, tym bardziej się stawał ludzki.

Kiedy objawił się po raz pierwszy w tym czasie — sobie samemu i innym — wcale nie wyglądał na człowieka. Był cuchnącym kościotrupem, szedł drogą publiczną w kierunku Aten, kości oplatane napiętymi gumami żył ukrywał pod warstwą stwardniałej białej skóry. Budził przerażenie. Ludzie uciekali przed nim, wyciskając całą moc ze swoich autek. Czytał w ich myślach — widział siebie ich oczyma — i rozumiał, i było mu przykro, oczywiście.

W Atenach postarał się o rękawiczki i luźny wełniany strój z plastikowymi guzikami, a także te śmieszne nowoczesne buty, które zakrywały całą stopę. Owinął twarz szmatami, zostawiając tylko dziury na oczy i usta. Brudne czarne włosy przykrył szarym filcowym kapeluszem.

Nadal wybałuszali na niego oczy, ale nie uciekali z krzykiem. O zmierzchu włóczył się wśród gęstych tłumów na skwerze Omonia i nikt nie zwracał na niego uwagi. Jakże miły był współczesny zgiełk i gwar tego starego miasta, które dawno temu było równie żywotne, kiedy z całego świata zjeżdżali tu studenci, by uczyć się filozofii i sztuki. Kiedy spoglądał na Akropol, widział Partenon taki jak ongiś — cały, dom bogini. Nie dzisiejszą ruinę.

Grecy byli jak zawsze wspaniałymi ludźmi, uprzejmymi i ufnymi, chociaż z racji tureckiej krwi nabrali ciemniejszej karnacji i barwy włosów. Nie przeszkadzał im jego dziwny przyodziewek. Rozmawiał z nimi miękkim, pieszczotliwym głosem, wykazując idealne opanowanie języka — poza niewieloma, jak się wydawało, koszmarnymi pomyłkami — a oni go uwielbiali. Po pewnym czasie zauważył, że jego ciało z wolna się wypełnia. Wreszcie pewnej nocy, kiedy zdjął łachmany, ujrzał kontury ludzkiej twarzy. A więc tak właśnie wyglądał?

Wielkie czarne oczy z delikatnymi kurzymi łapkami i całkiem gładkimi powiekami. Usta miłe, uśmiechnięte. Nos zgrabny, wdzięczny; całkiem mu się spodobał. A najbardziej podobały mu się brwi, równe i nie krzaczaste, zarysowane na tyle wysoko nad oczami, że nadawały twarzy wyraz otwartości, ukrywanego radosnego i budzącego zaufanie podziwu. Tak, to była twarz przystojnego młodego mężczyzny.

Zaczął chodzić z odkrytą twarzą, nosząc współczesne spodnie i koszule. Musiał jednak trzymać się cienia. Po prostu był zbyt gładki i biały.

Kiedy pytano go, jak się nazywa, mówił: — Khayman. — Ale nie wiedział, skąd wzięło się to imię. Wiedział natomiast, że kiedyś mówiono na niego Beniamin. Były też inne imiona. Ale kiedy?… Khayman. Tego pierwszego i tajnego nigdy nie zapomniał. Potrafił narysować dwa małe obrazki, które znaczyły „Khayman”, ale nie miał pojęcia, skąd te symbole pochodzą.

Własna silą zdumiewała go tak samo jak wszystko inne. Potrafił przechodzić przez gipsowe ściany, mógł unieść automobil i cisnąć go na pobliskie pole. A zarazem był dziwnie kruchy i lekki. Przebijał dłoń na wylot długim cienkim nożem. Co za dziwne doznanie! I wszędzie krew. Potem rana się zasklepiała i musiał znowu ją otworzyć, żeby wyciągnąć ostrze.

Był niezwykle lekki, tak, potrafił się wspiąć wszędzie, jakby prawo ciężkości nie miało nad nim władzy, kiedy tylko zdecydował się je zlekceważyć. Pewnej nocy wszedł na wysoki budynek w środku miasta, po czym sfrunął łagodnie na ulicę.

Cudowne. Wiedział, że jeśli tylko się odważy, będzie mógł pokonywać wielkie odległości. A może… jednak nie.

Miał też inne moce. Przyłapał się na tym, że każdego wieczoru po przebudzeniu słucha głosów z całego świata. Leżał w mroku, skąpany w dźwiękach i słyszał ludzi rozmawiających po grecku, angielsku, rumuńsku, w hindi. Słyszał śmiechy i krzyki bólu. A jeżeli leżał zupełnie nieruchomo, słyszał ludzkie myśli — bezładny denny prąd, pełen dzikiej egzaltacji, napawający lękiem. Nie wiedział, skąd się biorą te myśli ani dlaczego jeden głos pochłania inny. To nie do wiary, czuł się jak Bóg słuchający modlitw.

Od czasu do czasu, wyraźnie oddzielone od ludzkich głosów, docierały doń również głosy nieśmiertelnych. Czy byli gdzieś inni tacy jak on, czy myśleli, czuli, wysyłali ostrzeżenie? Ich odległe potężne i srebrzyste wołania były łatwe do oddzielenia od ludzkiego gwaru.

Owa receptywność przysparzała mu jednak bólu. Sprowadzała jakieś straszne wspomnienia, uczucie zamknięcia w ciemności, w której przez nie kończące się lata jego jedynym towarzyszem były głosy. Ogarniała go panika. Nie będzie sobie tego przypominał. Są rzeczy, do których nie chce wracać. Na przykład płonięcia i więzienia, pamięci o wszystkim i płaczu, strasznego, rozdzierającego płaczu.

Tak, zaznał złego losu. Bywał już tu, na tej planecie, pod innymi imionami i w innych czasach; ale zawsze ten sam, o łagodnym i optymistycznym usposobieniu, tak bardzo kochający. Czy jego dusza wędrowała? Nie, zawsze miał to ciało. Właśnie dlatego był taki lekki i silny.

Wreszcie zamykał uszy na te głosy. Prawdę powiedziawszy, pamiętał stare ostrzeżenie: „Jeśli nie nauczysz się zamykać uszu na głosy, doprowadzą cię do szaleństwa”. To było proste. Uciszał je, zwyczajnie unosząc powieki, otwierając oczy. Wtedy słuchanie wymagało natężenia uwagi. Głosy ciągnęły swoje, stając się jednym irytującym hałasem.

Pochłaniała go teraźniejszość. Tak łatwo było poznać myśli śmiertelnych będących w bliskim zasięgu. Mógł na przykład śpiewać albo skupić się mocno na czymkolwiek w pobliżu. Ogarniała go wtedy błogosławiona cisza. W Rzymie łatwo było o rozrywkę. Jakże uwielbiał tamtejsze stare domy w kolorach ochry, spalonej sieny albo butelkowej zieleni. Jakże uwielbiał wąskie brukowane uliczki. Mógł bardzo szybko jechać samochodem szerokim bulwarem pełnym szczęśliwych śmiertelnych lub wałęsać się po Via Veneto, by znaleźć kobietę, w której zakochiwał się na jakiś czas.

Uwielbiał też sprytnych ludzi tej epoki. Byli ludźmi, ale wiedzieli tak wiele. Gdy w Indiach zamordowano premiera, w ciągu godziny cały świat był w żałobie. Wszystkie rodzaje katastrof, wynalazków i cudów medycyny nie przekraczały zdolności pojmowania przeciętnego człowieka. Ludzie igrali z faktami i fanaberiami. Kelnerki pisały powieści, które z dnia na dzień przysparzały im sławy. Na filmach wideo robotnicy zakochiwali się w nagich gwiazdach filmowych. Bogaci nosili papierową biżuterię, a biedni kupowali drobne brylanciki. Księżniczki pojawiały się na Champs Elysees w starannie dobranych łachmanach.

Och, jak bardzo chciałby być człowiekiem. A kim tak naprawdę był? Jacy byli inni — ci, przed których głosami zamykał uszy? Nie było to Pierwsze Plemię, co do tego miał pewność. Pierwsze Plemię nie potrafiło kontaktować się wyłącznie za pomocą umysłu. Tylko co to, do diabła, było to „Pierwsze Plemię”? Nie mógł sobie przypomnieć! Ogarnęła go panika. Nie chciał o tym myśleć. Zapisywał w notatniku wiersze — współczesne i proste, wiedząc, że są w najwcześniejszym znanym mu stylu.

Poruszał się nieustannie po Europie i Azji Mniejszej, czasem piechotą, czasem unosząc się w powietrze i siłą woli kierując w szczególne miejsce. Rzucał czar na tych, którzy mogli mu stanąć na drodze, a za dnia spał kamiennym snem w mrocznych kryjówkach, niczym się nie przejmując. Słońce już go nie paliło, ale nie potrafił funkcjonować w jego blasku. Oczy mu się zamykały, kiedy tylko ujrzał światło jutrzenki. Słyszał głos, wszystkie te głosy innych krwiopijców krzyczących w mękach — a potem następowała cisza. Budził się o zachodzie słońca, gotów czytać prawieczne gwiezdne wzory.

Wreszcie stał się brawurowym lotnikiem. Uniósł się w górę na przedmieściach Stambułu, wystrzelił wysoko nad dachy jak balon. Kręcił się, koziołkował, śmiejąc do rozpuku, a potem skierował się do Wiednia, gdzie dotarł przed świtem. Nikt go nie zauważył. Poruszał się za szybko, by mogły go dostrzec ludzkie oczy. A poza tym nie dokonywał tych eksperymencików w obecności wścibskich obserwatorów.

Miał też inną interesującą moc. Potrafił podróżować bez udziału ciała. Potrafił dosięgnąć wzrokiem rzeczy bardzo odległych. Na przykład, leżąc nieruchomo, myślał o dalekim miejscu, które pragnąłby zobaczyć, i nagle był tam. Niektórzy ze śmiertelnych również mieli tę zdolność, czy to w snach, czy na jawie, będącą wynikiem wielkiej świadomej koncentracji. Bywało, że mijał ich śpiące ciała i dostrzegał, jak daleko podróżują ich dusze. Samych dusz jednak nie widział. Nie potrafił też ujrzeć upiorów ani duchów…

Lecz wiedział, że gdzieś są. Musiały gdzieś być.

Przypomniał sobie, że kiedyś jako śmiertelny człowiek wypił w świątyni silny czarodziejski napój wręczony przez kapłanów i podróżował dokładnie tak samo, poza ciałem, unosząc się wysoko w firmament. Kapłani przywoływali go z powrotem, lecz nie chciał wrócić. Był wtedy z tymi pośród zmarłych, których kochał. Wiedział, że musi wrócić; tego od niego oczekiwano.

Był wtedy istotą ludzką, jak najbardziej. Tak, nie ma wątpliwości. Pamiętał, jak pot występował mu na nagi tors, kiedy leżał w pełnej kurzu komorze i przyniesiono mu czarodziejski napój. Bał się. Ale cóż, oni wszyscy musieli przez to przejść.

Może lepiej było mieć obecną postać i móc latać, nie rozstając się z ciałem.

Niewiedza, niepamięć, nierozumienie tego, jak może robić takie rzeczy i czemu żyje z ludzkiej krwi — wszystko to sprawiało mu intensywny ból.

W Paryżu poszedł do „kina wampirów”, które zdumiewało go pozorami prawdy i fałszem. Wszystko było znajome, a zarazem dziecinnie głupie. Wampir Lestat zapożyczył swój przyodziewek z tych starych czarno-białych filmów. Większość „nocnych istot” nosiła ten sam kostium — czarną pelerynę, białą koszulę z gorsem, czarny żakiet do figury, czarne spodnie.

Oczywisty, lecz krzepiący nonsens. Krwiopijcy przemawiali tak łagodnie, jakby recytowali poezje, a równocześnie bez wahania zabijali śmiertelnych.

Kupił komiksy o wampirach i wyciął z nich obrazki przedstawiające eleganckich krwiopijców w rodzaju Wampira Lestata. Może powinien przymierzyć taki śliczny kostium; dodałby mu otuchy, stworzyłby poczucie przynależności do czegoś, nawet jeśli to coś naprawdę nie istniało.

W Londynie udał się po północy do ciemnego sklepu, gdzie znalazł swój wampirzy strój. Żakiet i spodnie, lśniące lakierki; koszula wykrochmalona i sztywna jak nowy papirus, z białą muszką. Och, i jeszcze czarna aksamitna peleryna, wspaniała, z podszewką z białej satyny; sięgała do samej podłogi.

Obracał się z wdziękiem przed lustrami. Jakże zazdrościłby mu Wampir Lestat. Pomyśleć, że on, Khayman, nie był człowiekiem udającym wampira; był prawdziwym wampirem. Po raz pierwszy uczesał swoje gęste czarne włosy. W szklanych szafkach znalazł perfumy i kremy, którymi namaścił się, jak przystało na wielki wieczór. Dobrał sobie złote pierścienie i spinki.

Teraz był tak piękny jak dawno temu w innym stroju. Ludzie na londyńskich ulicach z miejsca go pokochali! Postąpił jak najbardziej właściwie. Szli za nim, kiedy kroczył, uśmiechając się, kłaniając od czasu do czasu i puszczając do nich oko. Nawet kiedy zabijał, było lepiej. Ofiara wpatrywała się w niego, jakby miała wizję, jakby wszystko rozumiała. Pochylał się — tak jak to robił Wampir Lestat w wideoklipach — i wpierw pił łagodnie z gardła, zanim rozdarł ofiarę na kawałki.

Oczywiście, wszystko to żart. Było w nim coś przerażająco pospolitego, nie mającego żadnego związku z kondycją krwiopijcy, tą mroczną tajemnicą, żadnego związku z przebłyskami zdarzeń, które pamiętał tylko częściowo i które wyrzucał z pamięci. Niemniej jednak zabawnie było stać się na chwilę kimś.

Tak, chodziło o tę chwilę, bo była wspaniała. I była wszystkim, co miał. W gruncie rzeczy zapomni i ją, prawda? Te noce i ich wyborne szczegóły ulecą mu z pamięci i znów zatraci się w jakiejś jeszcze bardziej złożonej i trudniejszej przyszłości, pamiętając tylko swoje imię.

Wreszcie udał się do domu, do Aten.

Nocą włóczył się z ogarkiem świecy po muzeach, oglądał stare nagrobki z reliefami postaci, których widok doprowadzał go do płaczu. Siedząca kobieta — umarli zawsze siedzący — wyciąga dłonie do żywego dziecka pozostawionego w objęciach małżonka. Z przeszłości powracały do niego imiona szepczące mu do ucha jak nietoperze: — Udaj się do Egiptu, przypomnisz sobie. — Nie udał się do Egiptu. Było zbyt wcześnie, by żebrać o szaleństwo i wybaczenie. Pozostał w Atenach, gdzie czuł się bezpieczny; nawiedzał stary cmentarz poniżej Akropolu, z którego rozkradziono wszystkie stalle. Nie przeszkadzał mu ryk samochodów. Ziemia była tam piękna; i wciąż należała do umarłych.

Sprawił sobie pełną szafę wampirzych strojów. Kupił nawet trumnę, ale używał jej niechętnie. Przede wszystkim nie oddawała ludzkiego kształtu, a na wieku nie wyryto zarysu twarzy ani napisu, który by poprowadził duszę zmarłego. Przypominała mu raczej puzdro na kosztowności. Ale z drugiej strony, no cóż, jeśli był wampirem, to chyba powinien ją mieć, bo była z nią pyszna zabawa. Śmiertelni, którzy przychodzili do jego mieszkania, byli oczarowani jej widokiem. Częstował ich winem czerwonym jak krew, serwowanym w kryształowych kielichach. Recytował im „Rymy wiekowego marynarza”, śpiewał pieśni w dziwnych językach, które uwielbiali, a czasem czytał swoje wiersze. Śmiertelni byli tacy serdeczni. A trumna służyła za kanapę, bo w mieszkaniu nie było żadnych mebli.

Piosenki tego amerykańskiego piosenkarza rockowego, Wampira Lestata, zaczęły burzyć jego spokój. To już nie była pyszna zabawa, podobnie jak te głupie stare filmidła. Wampir Lestat jednak naprawdę go drażnił. Jaki krwiopijca marzyłby o czynach pełnych odwagi i czystości. Zbyt tragiczna nuta, jak na zwykłe piosenki.

Krwiopijca… Czasem, kiedy budził się sam na podłodze dusznego mieszkania, a ostatnie przebłyski dziennego światła przenikały story, czuł oddalający się ciężki sen, w którym jakieś stworzenia wzdychały i jęczały z bólu. Czy podążał przez upiorny nocny pejzaż za dwoma rudymi kobietami, które wycierpiały niewysłowione krzywdy, za tymi pięknymi bliźniaczkami, do których nieustannie wyciągał dłonie? Gdy jednej z rudowłosych kobiet wycięto język, porwała go i zjadła. Ten odważny czyn wprawił go w najwyższe zdumienie…

Ach, nie mógł patrzeć na takie rzeczy!

Twarz miał obolałą, jakby płakał albo cierpiał żrący niepokój. Rozluźnił się z wolna. Ujrzał lampę. Żółte kwiaty. Nic. To po prostu Ateny: długie szeregi otynkowanych budynków jak spod sztancy i ruiny wielkiej świątyni na wzgórzu, panujące nad wszystkim mimo dymów wypełniających przestworza. Wieczór. Boski pośpiech tysięcy ludzi w ponurych biurowych ubraniach, spływających windami do podziemnych pociągów. Plac Syntagma zasłany leniwymi pijusami, wielbicielami retsiny lub uzo, cierpiącymi w upale wczesnego popołudnia. Małe kioski z prasą z całego świata.

Nie słuchał już muzyki Wampira Lestata. Porzucił amerykańskie dyskoteki, w których nieustannie rozbrzmiewała. Odsunął się od studentów, którzy nosili małe magnetofony przy paskach spodni.

Pewnej nocy w sercu Plaka pośród rozjarzonych świateł i hałaśliwych tawern ujrzał innych krwiopijców śpieszących przez tłum. Serce mu zamarło. Samotność i lęk zawładnęły nim bez reszty. Nie mógł się poruszyć ani wykrztusić słowa. Śledził ich, podążając stromymi ulicami, wchodził za nimi do kolejnych nowoczesnych tancbud, w których wyła muzyka, wychodził. Oceniał ich wzrokiem, kiedy szybkim krokiem przeciskali się przez tłum turystów, nieświadomi jego obecności.

Dwóch mężczyzn i kobieta w skąpym przyodziewku z czarnego jedwabiu, ze stopami torturowanymi w butach na wysokich obcasach. Srebrne okulary zasłaniały im oczy; szeptali między sobą i wybuchali piskliwym śmiechem; obwieszeni biżuterią, obficie spryskani perfumami, wystawiali na pokaz swoją nienaturalnie lśniącą skórę i włosy.

Ale pominąwszy te drugorzędne sprawy, bardzo się od niego różnili. Daleko im było do jego twardości i białości, to po pierwsze. Prawdę mówiąc, mieli na sobie tyle ludzkiej tkanki, że nadal pozostawali ożywionymi trupami; zwodniczo różowi i słabi, jakże potrzebowali krwi ofiar. Nawet w tej chwili cierpieli rozdzierające pragnienie. I z pewnością ich działania tego wieczoru były mu podporządkowane, krew bowiem musiała nieustannie zasilać wszystkie ludzkie miękkie tkanki. Nie tylko je ożywiała, ale stopniowo przemieniała w coś innego.

On natomiast był już cały z owego czegoś. Nie pozostało na nim nic człowieczego. Chociaż pożądał krwi, nie potrzebował jej do tej zamiany. Ona jedynie go odświeżała, zwiększała jego cudowną siłę, telepatyczne moce, zdolność latania czy podróżowania poza ciałem. Ach, to zrozumiałe! Obecnie był niemal idealnym naczyniem dla tej bezimiennej siły, która działała w nich wszystkich.

Tak, właśnie tak było. Oni byli młodsi, to wszystko. Dopiero rozpoczęli podróż ku prawdziwej wampirzej nieśmiertelności. Czyżby nie pamiętał?… No cóż, tak naprawdę to nie, ale wiedział, że to pisklaki, liczące sobie zaledwie jeden lub dwa wieki! To niebezpieczny czas; najpierw dostawało się od tego obłędu albo inni cię dopadali, zamykali, spalali… Wielu nie przeżyło tych lat. Ileż wieków dzieliło go od nich; jego młodość to epoka Pierwszego Plemienia. Tej otchłani czasu rozum nie mógł pokonać! Zatrzymał się przed malowanym murem ogrodu, wsparł dłonie na pokrzywionej gałęzi, rozkoszując się dotykiem chłodnych, jakby wełnianych listków na swojej twarzy. Nagle zanurzył się w smutku, smutku straszliwszym niż lęk. Usłyszał czyjś płacz, nie z otoczenia, ale w swojej głowie. Kto to jest? Przestań!

Nie, nie skrzywdzi tych delikatnych dzieci! Chciał jedynie ich poznać, uściskać. Przecież jesteśmy z tej samej rodziny, jesteśmy krwiopijcami, wy i ja!

Jednak gdy się zbliżył, wysyłając milczące, niemniej jednak gorące przywitanie, oni odwrócili się i spojrzeli w jego kierunku z nie ukrywaną grozą. Uciekli. Zbiegli po stoku plątaniną ciemnych ścieżek, byle dalej od świateł Plaka, a wszystkie jego słowa i gesty były daremne.

Stał sztywny i milczący, czując ostry ból, nie znany do tej pory. Potem nastąpiło coś przedziwnego i straszliwego. Podążał za nimi, aż znów namierzył ich spojrzeniem. Rozgniewał się, naprawdę się rozgniewał. Bądźcie przeklęci — mówił im w myślach. — Kara na was za ból, który mi zadajecie! — I proszę! Nagle poczuł coś w głowie, na wysokości czoła, zimny spazm tuż za kością czaszki. Moc wyskoczyła z niego, jakby niewidzialny jęzor. Natychmiast przeniknęła kobietę najbardziej odstającą od całej grupki i jej ciało zajęło się ogniem.

Przyglądał się temu w osłupieniu, zdając sobie jednak sprawę z tego, co się stało. Przeniknął ją jakąś nacelowaną energią. Wzbudził ogień w łatwopalnej krwi, jednakowej u nich obojga. Pożar szalejący obwodami żył przedarł się do szpiku kostnego i rozsadził ciało. Jedna chwila i przestała istnieć.

Bogowie! On tego dokonał! Stał pełen smutku i grozy, wpatrzony w resztki ubrania, sczerniałe i splamione tłuszczem. Tylko kosmyki włosów pozostały na kamieniach, a i one spłonęły wreszcie w strużkach dymu.

Może się myli. Nie, to z pewnością jego dzieło. Czuł, co czyni. A ona była tak wystraszona!

Ogłuszony szedł do domu, zbierając myśli. Z pewnością nigdy wcześniej nie użył tej mocy, nie był nawet jej świadomy. Czyżby zagościła w nim dopiero teraz, po stuleciach działania krwi, wysuszającej tkanki na cienkie, białe przegródki jak komórki plastra os?

Samotny w swoim mieszkaniu, zapaliwszy świece i kadzidła dla dodania sobie otuchy, znów przeszył się nożem i przyglądał buchającej krwi. Była gęsta i gorąca, migotała w blasku lampy jak żywa. I była żywa!

Przyglądał się w lustrze mrocznemu blaskowi, jaki odzyskał po tygodniach zawziętego polowania i picia. Lekko żółtawe zabarwienie policzków, ślad różowości na wargach. Mniejsza z tym, był jak porzucona skóra węża — martwy, lekki i kruchy, jeśli nie liczyć stale pompowanej krwi. Tej złej krwi. A jego mózg, ach, jego mózg, jak on wygląda? Przezroczysty jak przedmiot z kryształu, zasilany krwią, która parła przez jego drobne komórki? Właśnie tam żyła ta moc i jej niewidzialny jęzor?

Wypróbowywał potem tę nowo odkrytą energię na zwierzętach; na kotach budzących jego niepojętą nienawiść — były przecież złe — i na szczurach, znienawidzonych przez wszystkich ludzi. Jednak one umierały inaczej niż tamta kobieta. Zabijał owe stworzenia niewidzialnym jęzorem energii, ale nie zajmowały się ogniem. Ich mózgi i serca doznawały raczej jakiegoś śmiertelnego udaru, lecz ich krew nie była łatwopalna.

Budziło to w nim lodowatą, dręczącą fascynację.

— Ależ ze mnie obiekt badawczy — szeptał; oczy zalśniły mu nagłymi, nieproszonymi łzami. Peleryny, białe muszki, filmy o wampirach, jakie to miało znaczenie! Kim, do diabła, jestem? — zapytywał sam siebie. Wiecznie podróżującym błaznem bogów, żyjącym od chwili do chwili? Kiedy zobaczył ogromny wabiący plakat Wampira Lestata naigrywający się z niego z witryny sklepu z filmami wideo, odwrócił się i smagnięciem energii rozbił szkło.

Ach, cudownie, cudownie. Dajcie mi lasy, gwiazdy. Tamtej nocy udał się do Delf, gdzie opadł bezszelestnie na ciemną ziemię. Przeszedł po mokrej trawie do miejsca, gdzie niegdyś była wyrocznia, do tej ruiny domu boga.

Nie zamierzał opuszczać Aten. Musiał znaleźć tamtych dwóch krwiopijców i powiedzieć im, że żałuje, że nigdy, przenigdy nie użyje przeciwko nim tej mocy. Muszą z nim porozmawiać! Muszą z nim być!… Tak.

Kiedy obudził się następnej nocy, szukał ich słuchem. Po godzinie usłyszał, jak wstają z grobów. Ich leżem był dom w Plaka, gdzie mieściła się jedna z tych hałaśliwych zadymionych tawern z oknami wychodzącymi na ulicę. Zrozumiał, że za dnia spali w piwnicach, a wieczorami wychodzili przyglądać się śmiertelnym, śpiewającym i tańczącym w tawernie. Lamia, dawne greckie słowo oznaczające wampira, służyło za nazwę tego lokalu, w którym elektryczne gitary grały prymitywną grecką muzykę, młodzi śmiertelni mężczyźni tańczyli ze sobą, kręcąc biodrami, uwodzicielscy zupełnie jak kobiety, a retsina lała się strumieniami. Na ścianach wisiały fotosy z filmów o wampirach — Bela Lugosi jako Drakula, blada Gloria Holden jako jego córa — i plakaty z jasnowłosym, niebieskookim Wampirem Lestatem.

Więc i oni mają poczucie humoru — pomyślał łagodnie. Ale gdy zajrzał do środka, dostrzegł ich ogłuszonych żalem i smutkiem, wpatrzonych w otwarte drzwi. Jakże byli bezradni!

Nie poruszyli się, gdy ujrzeli go stojącego w progu, na tle rozjarzonych ulicznych świateł. Co pomyśleli, zobaczywszy długą pelerynę? Że ożył potwór z plakatów i sprowadza na nich zniszczenie, którego poza nim tak niewielu na ziemi mogło dokonać?

Przybywam w pokoju — informował ich w myślach. — Chciałbym tylko z wami porozmawiać. Nic nie zdoła mnie rozgniewać. Przybywam w… miłości.

Wydawali się sparaliżowani. Potem nagle jeden z nich wstał od stolika i obaj wydali spontaniczny i okropny krzyk. Ogień oślepił go, podobnie jak śmiertelnych, którzy przepychali się obok, gnając jak szaleni na ulicę. Krwiopijcy płonęli, umierali, spętani koszmarnym tańcem wykręcającym ręce i nogi. Dom też płonął, krokwie dymiły, butelki wybuchały, pomarańczowe iskry leciały w niebo.

Czy to on tego dokonał?! Czy sprowadzał na innych śmierć, bez względu na to, czy chciał tego czy nie?

Krwawe łzy płynęły mu po twarzy na wykrochmalony gors. Podniósł rękę, osłaniając twarz peleryną. Był to wyraz szacunku dla tego koszmaru, który odbywał się na jego oczach — dla śmierci krwiopijców.

Nie, on nie mógł tego zrobić, nie mógł. Stał bezwolny, potrącany przez śmiertelnych, którzy spychali go z drogi. Syreny kłuły go w uszy. Zamrugał, usiłując coś zobaczyć mimo błyskającego światła.

W przeraźliwym przebłysku świadomości pojął, że to nie jego dzieło. Ujrzał tę, która była za to odpowiedzialna! Okryta szarą wełnianą opończą, prawie niewidoczna w ciemnej uliczce, stała tam, przyglądając mu się w milczeniu.

Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, łagodnie wypowiedziała jego imię:

— Khaymanie, mój Khaymanie!

W głowie otworzyła mu się pustka. Miał wrażenie, jakby spłynęło na niego białe światło wygładzające wszelkie szczegóły. Przez jeden błogosławiony moment nie czuł nic. Nie słyszał odgłosów szalejącego ognia, nie widział tych, którzy nadal go potrącali, wypadając na ulicę.

Stał wpatrzony się w to coś, w tę piękną i delikatną istotę, jak zawsze pełną wyjątkowej urody i wdzięku. Ogarniętemu grozą, ziemia usunęła mu się spod nóg. Pamiętał wszystko — wszystko, co kiedykolwiek widział, znał lub czym był.

Wieki otworzyły się przed nim. Milenia cofały się i cofały, do samego początku. Pierwsze Plemię — usłyszał w głowie. Wiedział to wszystko, dygotał, krzyczał. Usłyszał swoje wołanie, pełne oskarżycielskiej pasji i urazy:

— To ty!

Nagle w jednym miażdżącym blasku poczuł całą moc jej nagiej siły. Żar uderzył go w pierś. Zatoczył się do tyłu.

Bogowie, mnie też zabijesz! — krzyknął do niej w myślach. Ale ona nie mogła tego usłyszeć! Został ciśnięty o ścianę. Żrący ból zagnieździł mu się w głowie.

A mimo to nadal widział, czuł, myślał! Serce biło mu tak samo równo jak przedtem. Nie płonął!

Wybrawszy odpowiednią chwilę, zebrał siły i nagle sparował tę niewidzialną energię gwałtownym uderzeniem własnej mocy.

— Ach, znowu wyrządzasz zło, moja władczyni! — wykrzyknął w starożytnym języku. Jakże ludzkie brzmienie miał jego głos!

Jednak to był koniec. Ona przepadła.

A raczej wzleciała, uniosła się prosto w górę, dokładnie tak, jak on sam często czynił, i do tego tak szybko, że oko nie mogło tego wyśledzić. Tak, czuł, jak się oddalała. Podniósł wzrok i bez wysiłku ją odnalazł — drobną kreskę sunącą ku zachodowi nad strzępami bladych chmur.

Zszokowały go bliskie odgłosy — syreny, trzask zapadających się belek płonącego domu. Krótka wąska uliczka była zatłoczona; ogłuszająca muzyka wciąż dobiegała z innych tawern. Wycofał się, byle dalej od pogorzeliska, łkając, tylko raz obejrzawszy się na siedlisko martwych krwiopijców. Ach, nie potrafił zliczyć, od ilu lat trwała ta wojna.


* * *

Godzinami włóczył się po mrocznych zaułkach.

Ateny ucichły. Ludzie spali za ścianami z drewna. Nawierzchnie ulic lśniły we mgle, gęstej jak deszcz. Jego przeszłość przypominała skorupę gigantycznego ślimaka, górującego nad nim niebywałymi zwojami, przygniatającego niewyobrażalnym ciężarem.

Wreszcie udał się na wzgórze, do chłodnej luksusowej tawerny w wielkim nowoczesnym hotelu ze szkła i stali. Ten lokal przypominał jego samego, był biało-czarny, na podłodze sali dancingowej wzór szachownicy, czarne stoliczki, czarne skórzane loże.

Nie zauważony opadł na ławę w migotliwym mroku i dał upust łzom. Płakał jak głupiec, złożywszy czoło na ramieniu.

Nie doczekał się szaleństwa, nie doczekał się przebaczenia. Wędrował przez stulecia, odwiedzał znane miejsca z czułą, bezmyślną bezpośredniością. Płakał za tymi wszystkimi, których znał i kochał.

Ale największy ból sprawiała mu bezlitosna, dusząca świadomość, że początek, prawdziwy początek nastąpił na długo przed tym dniem, w którym w bezruchu południa spoczął w swoim domu przy Nilu, wiedząc, że tej nocy musi udać się do pałacu.

Było to na rok przed tą chwilą, gdy król rzekł do niego:

— Jedynie dla mej ukochanej królowej zaznam rozkoszy z tymi dwoma kobietami. Pokażę, że nie są czarownicami, których należałoby się bać. A ty uczynisz to w moim imieniu.

Tamta chwila była tak samo realna jak obecna; niespokojny dwór zebrał się i patrzył; czarnoocy mężczyźni i kobiety w delikatnych płóciennych spódniczkach i kunsztownych czarnych perukach, niektórzy kryjący się za rzeźbionymi kolumnami, inni dumnie stojący blisko tronu. Ma przed sobą rudowłose bliźniaczki, jego piękne niewolnice, które z czasem pokochał. Nie mogę tego zrobić — mówił sobie w myślach. A jednak zrobił to. Kiedy dwór czekał, jak czekali król i królowa, nałożył na siebie królewski naszyjnik ze złotym medalionem, by działać w imieniu króla. Zszedł z podwyższenia ku bliźniaczkom, które nie odrywały od niego wzroku, i zhańbił jedną i drugą.

Przecież ten ból nie powinien trwać.

Gdyby miał dość siły, wpełzłby do wnętrza ziemi. Jakże pożądał błogosławionej niewiedzy. Idź do Delf, zanurz się w wysokiej, słodko pachnącej zielonej trawie. Zrywaj dzikie kwiatki. Ach, czy otworzą się przed nim, jak przed światłem słońca, jeśli potrzyma je pod lampą?

A z drugiej strony wcale nie pragnął zapomnieć. Coś się zmieniło, coś sprawiło, że ta chwila była inna niż wszystkie. Ona zbudziła się z długiego, kamiennego snu! Na własne oczy widział ją na ateńskiej ulicy! Przeszłość i przyszłość stały się jednym.

Kiedy łzy wyschły, usiadł wygodniej, słuchał, myślał.

Tańczący pląsali przed nim na oświetlonym parkiecie. Kobiety posyłały mu uśmiechy. Czy w ich oczach był pięknym porcelanowym pierrotem o białym obliczu z plamami czerwieni na policzkach? Uniósł wzrok ku ekranowi wideo pulsującemu nad salą. Jego myśli nabrały większej mocy, podobnie jak siły fizyczne.

Powoli otarł twarz lnianą chusteczką. Obmył palce w kieliszku z winem, jakby dokonywał konsekracji. Znów spojrzał na ekran wideo, na którym Wampir Lestat śpiewał swoją tragiczną pieśń.

Niebieskooki demon z rozwichrzonymi jasnymi włosami, potężnymi ramionami i torsem młodego mężczyzny. Ruchy miał kanciaste, lecz wdzięczne, usta uwodzicielskie, głos pełen starannie modulowanego bólu.

Przez cały ten czas mówiłeś do mnie, prawda? — zapytał bezgłośnie. — Wołałeś mnie! Wołałeś jej imię!

Wizerunek na ekranie wpatrywał się w niego, odpowiadał mu śpiewem, choć oczywiście wcale go nie dostrzegał. Ci Których Należy Mieć w Opiece! — myślał. — Mój król i moja królowa. — Niemniej jednak słuchał z pełnym skupieniem każdej sylaby; brzmiały wyraźnie mimo wrzawy trąb i warkotu bębnów.

Dopiero kiedy obraz i dźwięk się rozpłynęły, wstał i wyszedł z tawerny, kierując się przez chłodne marmurowe korytarze hotelu w mrok na dworze.

Głosy wołały go, głosy krwiopijców z całego świata. Głosy zawsze obecne. Mówiły o zbezczeszczeniu, o zjednoczeniu sił, o tym, że trzeba zapobiec jakiejś straszliwej klęsce. Matka idzie! — mówiły. Mówiły o snach o bliźniaczkach, snach, których nie rozumiały. A on był głuchy i ślepy na to wszystko!

— Jak wielu rzeczy nie rozumiesz, Lestat — szepnął.

Wreszcie wspiął się na mroczne wzgórze i spojrzał na odległe śródmieście pełne świątyń; ich popękane białe marmury błyszczały w świetle omdlałych gwiazd.

— Bądź potępiona moja władczyni! — szepnął. — Bądź potępiona w piekle za to, co uczyniłaś nam wszystkim! — Pomyśleć, że wciąż błąkamy się w tym świecie stali i benzyny, huczących elektronicznych symfonii i milczących sieci komputerowych.

Przypomniał sobie jeszcze jedną klątwę, o wiele silniejszą niż jego własna. Padła w rok po strasznej chwili, w której zgwałcił tamte dwie kobiety — wywrzeszczano ją na dziedzińcu pałacu, pod nocnym niebem tak dalekim i obojętnym jak to.

— Wzywam duchy na świadków; oto wiedza o czasach przyszłych, o tym, co będzie, i o tym, czym ja będę! Tyś królową potępionych! Zło twoim jedynym przeznaczeniem. A w godzinę twojej największej chwały ja cię pokonam. Spójrz na mnie. To ja zetrę cię w proch.

Ile razy w ciągu pierwszych wieków wspominał te słowa? W ilu miejscach na pustyni, w górach i w żyznych dolinach rzek szukał dwóch rudowłosych sióstr? Wśród Beduinów, którzy niegdyś udzielili im schronienia, wśród łowców, którzy nadal odziewają się w skóry, i pomiędzy ludem Jerycha, najstarszego miasta świata. One były już legendą.

A potem nastąpiło błogosławione szaleństwo; utracił wszelką wiedzę, urazę, ból. Był Khaymanem, pełnym miłości do wszystkiego, co widział wokół siebie, istotą, która rozumiała słowo „radość”.

Czy to możliwe, że ta godzina nadeszła? Że bliźniaczkom udało się przetrwać, podobnie jak jemu? I z tej wielkiej przyczyny została mu przywrócona pamięć?

Ach, jakże olśniewająca i przytłaczająca jest myśl, że Pierwsze Plemię się zjednoczy, że zazna wreszcie zwycięstwa.

Z gorzkim uśmiechem pomyślał o ludzkim głodzie heroizmu Wampira Lestata. Tak, mój bracie — odezwał się do niego w wyobraźni — wybacz mi moją drwinę. Ja też pragnę dobra i chwały, ale wygląda na to, że nie ma przeznaczenia i nie ma odkupienia. To właśnie widzę, kiedy stoję nad tym zbrukanym, starożytnym pejzażem — oczekują nas wszystkich tylko narodziny, śmierć i koszmary.

Po raz ostatni spojrzał na śpiące miasto, pełne brzydoty i trosk nowoczesne skupisko ludzi, w którym był tak zadowolony i zaspokojony, wędrując bez końca od jednego starego grobu do drugiego.

Potem uniósł się w górę i błyskawicznie poszybował nad chmury. Czekała go największa próba tego świetnego daru i z uwielbieniem witał nagłe poczucie celowości, choćby nawet iluzoryczne. Ruszył w kierunku Wampira Lestata i głosów, które błagalnie domagały się wyjaśnienia snów o bliźniaczkach. Ruszył ku zachodowi, tak jak wcześniej ona.

Peleryna rozwinęła się jak gładkie skrzydła; wspaniałe chłodne powietrze opływało go, wywołując nagły wybuch głośnego śmiechu, jakby na krótką chwilę znów był szczęśliwym prostaczkiem.

Rozdział szósty Opowieść o Jesse, wielkiej rodzinie i Talamasce

Zmarli nie dzielą się.

Chociaż wychylają się ku nam

Z grobów (przysięgam,

Że się wychylają), nie podają

nam swych serc.

Podają swoje głowy,

tę ich część, która patrzy uparcie.

Stan Rice „Ich udział” z tomu „Treść dzieła” (1983)


Okryj jej oblicze; me oczy olśniła; umarła młodo.

John Webster


TALAMASCA
Badacze nadprzyrodzonego
Trzymamy straż
I zawsze jesteśmy obecni.
Londyn Amsterdam Rzym

Jesse jęczała we śnie. Była delikatną kobietą o kręconych rudych włosach, liczącą sobie trzydzieści pięć lat. Leżała zagrzebana głęboko w bezkształtnym, gubiącym pierze materacu, umieszczonym na drewnianej ramie zwisającej z sufitu na czterech zardzewiałych łańcuchach.

Gdzieś w rozległym domu bił zegar. Musi się obudzić. Dwie godziny zostały do występu Wampira Lestata. Ale w tej chwili nie mogła porzucić bliźniaczek.

Zawrotne tempo tej części snu było niespodziewane i niezrozumiałe (chociaż wszystkie sny o bliźniaczkach były tak niejasne, że dostawało się szału). Jednak na pewno znów znalazły się w pustynnym królestwie. Otaczała je wroga tłuszcza. Jak bardzo się zmieniły, jakże są blade. Może ich fosforyzujący blask był złudzeniem, lecz zdawało się, że świeciły w zapadających ciemnościach, a ich ruchy były płynne, jakby spętane tańcem. Jedna uciekała w objęcia drugiej, ciskano w nie bowiem płonącymi żagwiami; ale oto stało się coś złego, coś bardzo złego. Jedna z nich była ślepa. Zaciskała mocno powieki, delikatna skórka była pomarszczona i wpadnięta. Tak, wydłubali jej oczy. A czemu druga wydaje takie straszne dźwięki?

— Uspokój się, przestań stawiać opór — powiedziała ślepa w starożytnym języku, który w snach był zawsze zrozumiały. A druga bliźniaczka wydała okropny gulgoczący jęk. Nie mogła mówić. Ucięto jej język!

Nie chcę tego dłużej oglądać, chcę się obudzić. Ale oto żołnierze przepychają się przez tłum, może się wydarzyć coś strasznego; bliźniaczki z nagła nieruchomieją. Żołnierze łapią je i prowadzą w różne strony.

Nie róbcie tego! Nie wiecie, czym jest dla nich rozdzielenie? Zabierzcie żagwie. Nie palcie ich. Nie palcie ich rudych włosów.

Ślepa wyciągnęła ręce w kierunku siostry, krzyczy jej imię:

— Mekare!

A Mekare, niema siostra, która nie może odpowiedzieć, wydaje ryk rannej bestii.

Tłum się rozdziela, robiąc miejsce dla dwóch ogromnych kamiennych trumien dźwiganych na wielkich ciężkich marach. Nie wygładzone sarkofagi o wiekach imitujących kształt ludzkich twarzy i ciał. Czym bliźniaczki sobie zasłużyły, by zamykać je w trumnach? Nie wytrzymam tego! Kładą mary na ziemi, doprowadzają bliźniaczki, podnoszą wieka. Nie róbcie tego! Ślepa walczy, jakby widziała, co się dzieje, ale ujarzmiają ją, unoszą i wkładają do skrzyni. Mekare przygląda się temu z niemą grozą, chociaż i ją ciągną do mar. Nie opuszczajcie wieka albo będę krzyczeć za Mekare! Za nie obie…

Jesse usiadła z otwartymi oczami. Tak, krzyczała przez sen.

Krzyczała przeraźliwie, sama w tym domu, gdzie nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć, i gdzie nadal dźwięczało echo tamtego krzyku. Miękko opadająca cisza, lekkie skrzypienie łańcuchów łóżka, śpiew ptaków w lesie, w głębokiej puszczy i dziwne przeświadczenie, że zegar wybił szóstą, oto było wszystko, co słyszała i czuła.

Sen rozpływał się szybko. Rozpaczliwie usiłowała go uchwycić, zobaczyć wymykające się szczegóły — ubrania tego dziwnego nieznanego ludu, oręż żołnierzy, twarze bliźniaczek! Ale wszystko już przepadło. Pozostał jedynie nastrój chwili i głęboka świadomość tego, co się wydarzyło — a także pewność, że Wampir Lestat ma coś wspólnego z tymi snami.

Senna spojrzała na zegarek. Nie zostało wiele czasu. Chciała być wśród widzów, kiedy Wampir Lestat wejdzie na estradę; chciała być w pierwszym rzędzie.

A jednak wahała się, wpatrzona w białe róże na nocnym stoliczku. Za oknem ujrzała niebo południa pełne słabego oranżowego światła. Sięgnęła po list leżący obok kwiatów i przeczytała go kolejny raz.


Kochanie,

dopiero teraz otrzymałam Twój list, znajdowałam się bowiem daleko od domu i dotarł do mnie z pewnym opóźnieniem. Rozumiem fascynację, którą ta postać, Lestat, w Tobie budzi. Jego muzykę słychać nawet w Rio. Przeczytałam już książki, które załączyłaś. I wiem o Twoich badaniach tej postaci dla Talamaski. Twoje sny o bliźniaczkach musimy omówić osobiście. Jest to sprawa najwyższej wagi. Błagam Cię… nie, zabraniam Ci iść na ten koncert. Musisz pozostać na terenie Sonomy, dopóki tam nie przyjadę. Wyjadę z Brazylii najwcześniej, jak to będzie możliwe.

Czekaj na mnie. Kocham Cię

Twoja ciotka Maharet


— Maharet, przykro mi — szepnęła. Myśl, że mogłaby nie pojechać, była nie do przyjęcia. Jeśli ktoś na świecie to rozumiał, to właśnie Maharet.

Talamasca, dla której przepracowała dwanaście długich lat, nigdy nie wybaczyłaby jej nieposłuszeństwa. Ale Maharet znała powód; sama nim była! Maharet wybaczy.

Szumiało jej w głowie. Nocne koszmary nie chciały jej opuścić. Przedmioty stopniowo znikały w cieniach, a zmierzch nagle zapłonął tak wyraźnie, że nawet zalesione wzgórza odbijały światło. Róże fosforyzowały jak białe ciała bliźniaczek.

Białe róże… usiłowała przypomnieć sobie coś, co słyszała o białych różach. To kwiaty żałobne. Ale nie, Maharet nie mogło o to chodzić.

Jesse ujęła jeden z pąków i płatki natychmiast się posypały. Co za słodycz. Przycisnęła je do ust i przypomniała sobie niewyraźną scenę: Maharet w domu, dawno temu, latem, w oświetlonym świeczkami pokoju leży na posłaniu z płatków róż, wielu, wielu białych, żółtych i różowych płatków, które zebrała i rozsypała na twarzy i szyi.

Czy naprawdę to widziała? Tak wiele płatków zaplątało się w długie rude włosy Maharet. Rude jak włosy Jesse, jak włosy bliźniaczek — grube, wijące się, przebłyskujące złotem.

Był to jeden z setek kawałeczków wspomnienia, których nigdy nie potrafiła złożyć w całość. To już jednak nie miało znaczenia, co pamięta z sennego zagubionego lata. Wampir Lestat czekał; oto będzie koniec, jeśli nie odpowiedź, zupełnie jak obietnica samej śmierci.

Wstała. Ubrała znoszoną obszarpaną kurtkę, z która nie rozstawała się w tych dniach, podobnie jak i z męską koszulą i dżinsami. Włożyła zniszczone kowbojki.

Musi opuścić ten pusty dom, który nie zaproszona nawiedziła tego ranka. Odjazd sprawiał jej ból. Ale jeszcze większy ból sprawił jej sam przyjazd.


* * *

O świcie pojawiła się na skraju polany, zdumiona, ale nie zaniepokojona tym, że wszystko jest takie jak przed piętnastu laty: nieregularna budowla wbita w podnóże góry, dach i werandy wsparte na kolumienkach w woalu pysznej, mieniącej się niebiesko winorośli. Wyżej, na wpół ukryte w trawiastym stoku okienka odbijały pierwsze błyski słońca.

Czuła się jak szpieg, gdy wchodziła po frontowych schodach ze starym kluczem w dłoni. Wyglądało na to, że nikt nie był tu od miesięcy. Gdziekolwiek by spojrzeć, kurz i liście.

Tymczasem w kryształowej wazie czekały róże, a do drzwi przybito zaadresowaną do niej kopertę z listem i nowym kluczem.

Godzinami myszkowała, zwiedzając stare kąty. Nie przeszkadzało jej zmęczenie po całej nocy jazdy samochodem. Musiała przejść przez rozległe, przygniatające ogromem pokoje i zacienione antresole. Nigdy wcześniej dom nie przypominał tak bardzo surowego zamku. Niezwykłych rozmiarów bele podtrzymywały stropy z surowych desek, a nad okrągłymi kamiennymi paleniskami wisiały omszałe, sczerniałe od dymu okapy.

Nawet umeblowanie było masywne — blaty stołów z kamieni młyńskich, fotele i kanapy z nie wygładzonego drewna zarzucono miękkimi poduszkami, półki na książki i nisze ścienne wyżłobiono w surowych ścianach z suszonej cegły.

W tym domu był pewien średniowieczny majestat. Szczątki sztuki Majów, etruskie misy i posążki Hetytów pasowały tu jak ulał pomiędzy głębokimi kasetonami i kamiennymi posadzkami. Było tu jak w fortecy. Było bezpiecznie.

Tylko dzieła Maharet mieniły się rozjarzoną tęczą barw, jakby zaczerpnęła je z pobliskich drzew i nieba. Wspomnienia w najmniejszym stopniu nie wyolbrzymiły ich urody. Miękkie, grube kilimy na ścianach z wyszytymi swobodnie leśnymi kwiatami i wszędobylską trawą były jak sama ziemia. Niezliczone pikowane poduszki z ciekawymi prymitywnymi rysunkami ludzi i dziwnymi symbolami, a wreszcie gigantyczne makaty — nowoczesne gobeliny zasłaniające ściany dziecinnymi obrazkami wspaniałych chmur i nawet padającego deszczu, pól, strumieni, gór, lasów oraz nieba, na którym jednocześnie widniały słońce i księżyc. Tak przemyślnie zszyto te miriady kawalątków materiału, że tworząc do najdrobniejszego szczegółu wodną kaskadę lub opadający liść, miały wibrującą moc prymitywnego malarstwa.

Jesse serce się krajało, kiedy znowu to oglądała.

W południe, głodna i z zawrotami głowy po długiej bezsennej nocy, zdobyła się na odwagę i podniosła zasuwę tylnych drzwi, prowadzących do ślepych pomieszczeń w środku góry. Bez tchu szła kamiennym pasażem. Serce waliło jej w piersiach, kiedy okazało się, że drzwi do biblioteki nie są zamknięte na klucz; włączyła światło.

Ach, piętnaście lat temu przeżyła tu najszczęśliwsze lato w życiu. Wszystkie późniejsze cudowne przygody, nawet łowienie duchów dla Talamaski, to zero w porównaniu z tamtym czarodziejskim i niezapomnianym okresem.

Siedziała wraz z Maharet w bibliotece, w kominku płonął ogień. Patrzyła na niezliczone tomy, wprawiające ją w zdumienie i zachwyt. Widziała drzewo genealogiczne Wielkiej Rodziny. Maharet nazywała to: „nić, której trzymamy się w labiryncie życia”. Z jaką miłością Maharet zdejmowała książki, otwierała szkatuły ze starymi pergaminowymi zwojami.

Tamtego lata nie umiała przewidzieć skutków wszystkiego. co zobaczyła. Była w stanie łagodnego pomieszania, cudownego zawieszenia praw codziennej rzeczywistości, jakby papirusy, których nie potrafiła odczytać, należały raczej do snu. A przecież była wykształconym archeologiem. Szkoliła się podczas wykopalisk w Egipcie i Jerychu, lecz nie potrafiła odszyfrować tych dziwnych hieroglifów. Na Boga, ile to może mieć lat? — zadawała sobie pytanie.

Po latach usiłowała przypomnieć sobie inne widziane wówczas dokumenty.

Była pewna, że pewnego ranka weszła do biblioteki i znalazła otwarte pomieszczenie w głębi. Długim korytarzem przeszła do nie oświetlonych pokoi. Gdy wreszcie znalazła kontakt, ujrzała wielki magazyn z glinianymi tabliczkami pokrytymi małymi rysunkami! Bez wątpienia trzymała je w dłoniach.

Stało się coś jeszcze; coś, czego nigdy tak naprawdę nie chciała sobie przypomnieć. Czy był tam jeszcze jeden korytarz? Pamiętała z pewnością kręcone żelazne schody, które zaprowadziły ją do niższych pokoi o zwykłych glinianych ścianach. Małe żarówki wkręcono w staromodne porcelanowe oprawki. Pociągnęła za łańcuszki, włączyła światło.

Z pewnością to zrobiła. Z pewnością otworzyła ciężkie sekwojowe drzwi…

Po latach przypominała sobie drobne migawki — rozległa niska sala z dębowymi krzesłami, stołem i ławami jakby z kamienia. I co jeszcze? Coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się niesłychanie znajome. I wtedy…

Później, nocą potrafiła sobie przypomnieć tylko schody. Nagle wybiła dziesiąta, właśnie się obudziła, a Maharet, stojąca w nogach łóżka, podeszła i pocałowała ją. Ten cudowny, gorący pocałunek wzbudził w niej łagodne pulsowanie. Maharet powiedziała, że znaleźli ją śpiącą na polanie przy górskim strumyku i o zachodzie słońca przynieśli do domu.

Przy strumyku? Miesiące potem „pamiętała”, że tam zasnęła. Prawdę mówiąc, zachowała całkiem bogate „wspomnienia” znieruchomiałego lasu i wody szemrzącej na kamieniach. Ale to był fałszywy obraz, teraz wiedziała na pewno.

Jednak tego dnia, piętnaście lat później, nie miała żadnych dowodów na to, które z tamtych niejasnych wspomnień były prawdziwe. Zamknięto przed nią pokoje. Nawet gładkie tomy rodzinnej historii spoczęły pod kluczem w szklanych gablotach, których nie śmiała otworzyć.

Nigdy nie potrafiła do końca uwierzyć w to, co sobie przypominała. Tak, były gliniane tabliczki pokryte wyłącznie prymitywnymi rysunkami osób, drzew, zwierząt. Oglądała je, zdejmowała z półek i podnosiła ku słabemu światłu. Tak, były schody, sala, która j ą przestraszyła, nie, przeraziła, tak… były.

Lecz tamtego ciepłego lata był tu i raj, dni i noce przegadane, przetańczone wraz z Maelem i Maharet. Późniejszy ból, niepojęta decyzja Maharet, odesłanie do Nowego Jorku i absolutny zakaz powrotu odeszły w zapomnienie.


Moja kochana,

tak naprawdę to za bardzo Cię kocham. Jeśli się nie rozdzielimy, moje życie pochłonie Twoje. Musisz mieć wolność, Jesse, żeby układać własne plany, mieć własne ambicje, marzenia…


Powróciła nie po to, by zatrzeć dawny ból, ale by znowu, przez krótką chwilę, przeżyć dawną radość.


* * *

Po południu zwalczyła znużenie, wreszcie opuściła dom i poszła długą ścieżką między dębami. Jak łatwo znaleźć dawny szlak pośród sekwoi, polanę w otoczeniu paproci, koniczyny na stromych brzegach płytkiego wartkiego strumyka.

Kiedyś Maharet przyprowadziła ją tu po zmroku; dotarły kamienną ścieżką aż do brzegu. Dołączył do nich Mael. Maharet nalała Jesse wina i śpiewali razem pieśń, której Jesse nigdy potem nie potrafiła sobie przypomnieć, chociaż od czasu do czasu uświadamiała sobie, że z niewytłumaczalną dokładnością nuci tę niesamowitą melodię, a kiedy przerywa, zaskoczona tym, co robi, nie potrafi już znaleźć właściwych nut.

Mogłaby zasnąć nieopodal strumyka, w głębokim chaosie leśnych odgłosów, podobnie jak w tamtym „wspomnieniu” sprzed wielu lat.

Jakże oślepiająca była jasna zieleń klonów, łowiąca rzadkie groty światła. I jak monstrualne wydają się sekwoje w tym niezmąconym spokoju. Mamucie, obojętne, sięgają na wiele dziesiątków metrów w górę, gdzie chłodne koronkowe igły kreślą na niebie postrzępioną linię.

Wiedziała, ile będzie ją kosztować dzisiejszy koncert z wrzeszczącymi fanami Lestata. Ale lękała się, że sen o bliźniaczkach powróci.


* * *

Wreszcie powróciła do domu, by zabrać ze sobą róże i list. Odnalazła swój dawny pokój. Była trzecia. Kto nakręcał zegary w tym domu? Bała się snu o bliźniaczkach, czuła się zbyt zmęczona, aby dalej walczyć. Nie było tu żadnych upiorów, spotykanych przez nią tyle razy podczas pracy. Jedynie spokój. Położyła się w starym wiszącym łożu, na kołdrze, którą sama z taką starannością uszyła przy pomocy Maharet tamtego lata. A sen — i bliźniaczki — przyszli razem.


* * *

Miała dwie godziny na dojazd do San Francisco i znowu musiała opuścić ten dom, być może we łzach. Przejrzała kieszenie. Paszport, dokumenty, pieniądze, klucze.

Zarzuciła na ramię skórzaną torbę i spiesznie ruszyła długim korytarzem ku schodom. Zmierzch zapadł szybko, a kiedy noc okryje las, widoczność zmaleje do zera.

Kiedy dotarła do głównego holu, było tam trochę światła. Kilka długich promieni słonecznych wpadało przez zachodnie okna i biegnąc w tunelach kurzu, oświetlało gigantyczną makatę na ścianie.

Jesse zaparło dech, kiedy na nią popatrzyła. Był to jej ulubiony gobelin ze względu na swoją złożoność i ogrom. Początkowo wydawało się, że to wielka masa przypadkowych skrawków drukowanego perkalu i łat — po czym stopniowo z mnóstwa kawałeczków wyłaniał się zalesiony pejzaż. W jednej chwili widziałaś go, w następnej znikał. Tak właśnie było tamtego lata, kiedy pijana winem chodziła przed makatą tam i z powrotem, tracąc z oczu wzór, a potem go odnajdując; góra, las, wioseczka wtulona w zieloną dolinę poniżej.

— Wybacz mi, Maharet — szepnęła cicho. Musiała odejść. Jej podróż dobiegała końca.

Lecz właśnie kiedy odwracała wzrok, pewien szczegół na zszywanym wizerunku zwrócił jej uwagę. Znów uważnie na niego spojrzała. Czy były tam figurki, których nie widziała wcześniej? Znów miała przed sobą mrowie fragmentów. Potem z wolna wyłoniło się zbocze góry, następnie drzewa oliwkowe, a wreszcie dachy wioski, żółte niepozorne chaty rozrzucone w gładkim zagłębieniu doliny. Figurki? Nie potrafiła ich odnaleźć. Do chwili, w której znów odwróciła głowę. Przez ułamek sekundy dostrzegła je kątem oka. Dwie drobne figurki trzymające się za ręce, rudowłose kobiety!

Powoli, niemal ostrożnie, wróciła wzrokiem do makaty. Serce skakało jej w piersiach. Tak, są. Ale może to złudzenie?

Przecięła pokój, znalazła się bezpośrednio przed dziełem Maharet. Dotknęła go. Tak! Każda ze szmacianych laleczek miała parę zielonych guziczków imitujących oczy, starannie przyszyty nos i czerwone usta! A włosy, włosy były z czerwonej przędzy ułożonej w ostre fale i delikatnie naszytej nad białymi ramionami.

Wpatrywała się, nie dowierzając własnym oczom. Bliźniaczki tam były! Gdy stała tak, sparaliżowana, pokój pogrążył się w mroku. Ostatki światła skryły się za linią horyzontu. Makata rozpływała się w nieczytelną plamę.

Usłyszała zegar wybijający kwadrans. Zadzwoń do Talamaski. Zadzwoń do Dawida w Londynie. Opowiedz im część, jakąkolwiek… Ale to było niemożliwe, wiedziała o tym. I ze złamanym sercem zdała sobie sprawę, że bez względu na to, co spotka ją dziś wieczór, Talamasca nigdy nie dowie się o wszystkim.

Zmusiła się do wyjścia, zamknęła drzwi na klucz i pokonawszy głęboką werandę, ruszyła długim szlakiem w dół.

Nie do końca rozumiała, co się z nią dzieje, dlaczego jest tak wstrząśnięta i czemu musi powstrzymywać łzy. Potwierdziły się podejrzenia i wszystkie domniemania. Była wystraszona. Łzy płynęły wbrew jej woli.

Zaczekaj na Maharet — usłyszała w głowie ostrzegawczy głos.

Nie mogła czekać. Maharet omamiłaby ją, zbiła z tropu, w imię miłości odwiodłaby od tajemnicy. Tak właśnie było tamtego lata, dawno temu. Wampir Lestat nie krył niczego. Wampir Lestat był najważniejszym elementem układanki. Zobaczyć go i dotknąć oznaczało potwierdzić wszystkie domysły.

Czerwony mercedes roadster zapalił natychmiast. Cofnęła się w bryzgach żwiru, zawróciła i ruszyła w kierunku wąskiej polnej drogi. Kabriolet był otwarty; zanim dojedzie do San Francisco, będzie skostniała z zimna, ale to nieważne. Uwielbiała czuć powiew zimnego powietrza na twarzy, szybką jazdę.

Droga od razu pogrążyła się w leśnym mroku, którego nie przenikał nawet wschodzący księżyc. Jechała sześćdziesiątką, z łatwością pokonując ostre zakręty. Nagle smutek zaciążył jej jeszcze bardziej, ale obyło się bez łez. Wampir Lestat… był prawie tuż.

Dojechawszy wreszcie do drogi powiatowej, przekroczyła dozwoloną prędkość i śpiewała, prawie nie słysząc słów w gwiździe wiatru. Kiedy przemknęła przez śliczne miasteczko Santa Rosa i wpadła w szybki prąd drogi nr 101, zapanowała całkowita ciemność.

Napływała przybrzeżna mgła. Ciemne wzgórza na wschodzie i zachodzie wyglądały upiornie, potok świateł pozycyjnych wyznaczał jednak rozjaśniony szlak. Rosło w niej podniecenie. Jeszcze godzina jazdy do Golden Gate. Smutek ustępował. Przez całe życie była pewnym siebie dzieckiem szczęścia, czasem niecierpliwym, gdy miała do czynienia z ludźmi wykazującymi nadmiar ostrożności. I mimo że tej nocy miała uczucie nieuchronności losu, wyraźnego niebezpieczeństwa, ku któremu się zbliżała, uznała, iż jej niezwykłe szczęście zostanie z nią nadal. Nie bała się ani trochę.


* * *

Uważała, że szczęście towarzyszy jej od narodzin, kiedy to jej siedemnastoletnia ciężarna matka zginęła w wypadku, a ją znaleziono przy drodze — ofiarę spontanicznej aborcji, wrzeszczące wniebogłosy niemowlę oczyszczające malutkie płuca w chwili przyjazdu karetki pogotowia.

Przez dwa tygodnie leniuchowania w szpitalu nie miała imienia, skazana na sterylność i chłód maszyn; ale pielęgniarki uwielbiały ją, nazywając „jaskółeczką”, gładząc po główce i śpiewając, kiedy się tylko dało.

Lata później miały do niej napisać, dołączając zrobione wtedy zdjęcia i przekazując opowiastki, które w ogromnym stopniu wzmocniły w niej poczucie, że miłość otaczała ją dosłownie od przyjścia na świat.

To właśnie Maharet wreszcie zjawiła się, by ją zabrać. Przedstawiła się jako jedyny żyjący członek rodziny Reevesów z Karoliny Południowej i zabrała ze sobą do Nowego Jorku. Wychowywała się z kuzynami o innym nazwisku i pochodzeniu. Przyszło jej dorastać w wytwornym dwukondygnacyjnym mieszkaniu przy Lexington Avenue z Marią i Matthew Godwinami, którzy obdarzyli ją nie tylko miłością, ale wręcz wszystkim, czego mogła zapragnąć. Angielska bona spała w jej pokoju, dopóki Jesse nie ukończyła jedenastu lat.

Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy dowiedziała się o tym, że to ciotce Maharet zawdzięcza swobodę w wyborze college’u i kariery zawodowej. Matthew Godwin był lekarzem, Maria niegdyś tańczyła i nauczała; nie ukrywali swojego przywiązania i zaufania do Jesse. Uznali ją za córkę, której zawsze pragnęli, i były to bogate, a także szczęśliwe lata.

Listy od Maharet zaczęły przychodzić, gdy Jesse była jeszcze zbyt mała, aby je przeczytać. Były cudowne, często pełne kolorowych pocztówek i dziwnych monet z krajów, w których Maharet mieszkała. Jesse miała pełną szufladę rupii i lirów, zanim osiągnęła siedemnasty rok życia. A co ważniejsze, miała w Maharet przyjaciela, który odpowiadał na każdą napisaną linijkę z uczuciem i opiekuńczością.

To właśnie Maharet podsuwała jej lektury, zachęciła do lekcji muzyki i malarstwa, zaaranżowała podróże po Europie i wreszcie namówiła do nauki w Columbia University, gdzie Jesse studiowała dawne języki i sztukę.

To Maharet zaaranżowała jej bożonarodzeniowe wizyty u europejskich kuzynów — Scartinów we Włoszech, potężnej bankierskiej rodziny zamieszkującej willę na obrzeżu Sieny, i skromniejszych Borchardtów w Paryżu, którzy przyjęli ją serdecznie w swoim zatłoczonym, ale radosnym domu.

Tego lata, gdy Jesse zaczęła siedemnasty rok, pojechała do Wiednia, by poznać rosyjską emigracyjną gałąź rodziny, młodych natchnionych intelektualistów i muzyków, których ogromnie polubiła. A potem była podróż do Anglii i znajomość z Reevesami, bezpośrednio związanymi z tymi Reevesami z Karoliny Południowej, którzy przed wiekami wyjechali z Anglii.

Kiedy miała osiemnaście lat, złożyła wizytę kuzynom Petralona w ich willi na Santorini. Ci bogaci i egzotycznie wyglądający Grecy, żyjący w feudalnym przepychu i otoczeni wieśniaczą służbą, pod wpływem chwilowego impulsu zabrali Jesse w podróż jachtem do Stambułu, Aleksandrii i na Kretę.

Jesse niemalże straciła głowę dla młodego Constantina Petralona. Maharet dała jej znać, że jeśli zapragną się pobrać, otrzymają błogosławieństwo wszystkich, ale decyzję musi podjąć sama. Jesse ucałowała przystojnego kochanka i odleciała z powrotem do Ameryki, studiować i przygotowywać się do pierwszej wyprawy archeologicznej do Iraku.

Nawet podczas nauki w college’u utrzymywała stałe więzi z rodziną. Wszyscy byli dla niej tak dobrzy; lecz trzeba też dodać, że wszyscy byli dobrzy dla wszystkich, ponieważ wierzyli w więzi rodzinne. Wzajemne wizyty były na porządku dziennym; częste małżeństwa w obrębie rodziny stwarzały niezliczone koligacje; w każdym domu były przygotowane pokoje dla krewnych, którzy mogli wpaść nie zapowiedziani. Rodzinne drzewa genealogiczne wydawały się sięgać w bezkresną przeszłość; krążyły zabawne opowiastki o sławnych krewnych nie żyjących od trzystu lub czterystu lat. Jesse czuła ogromne przywiązanie do tych ludzi.

W Rzymie była czarowana przez kuzynów, którzy wozili ją na złamanie karku lśniącymi ferrari, puszczając na cały regulator radio i dostarczając nocą do uroczego starego palazzo bez kanalizacji, ale za to z dziurawym dachem. Żydowscy kuzyni w południowej Kalifornii byli oszałamiającą bandą muzyków, projektantów mody i producentów, od pięćdziesięciu lat związaną na przeróżne sposoby z przemysłem filmowym i wielkimi studiami. Ich stary dom przy Hollywood Boulevard był przystanią dla całego zastępu bezrobotnych aktorów. Jesse miała tam dla siebie przestronny strych; kolację serwowano o szóstej bez względu na to, czy za stołem siadała jedna osoba czy cały tłum.

Ale kim była ta Maharet, ów odległy, niemniej jednak zawsze uważny mentor, prowadzący ją przez lata uniwersyteckie, przysyłający częste i mądre listy, podsuwający osobiste rady, skrzętnie wykorzystywane przez Jesse i bardzo przez nią upragnione, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała?

Maharet była stale obecna w życiu wszystkich kuzynów., poznanych przez Jesse, chociaż wizyty „najdroższej ciotki” były równie rzadkie, co znaczące. Była strażnikiem archiwów Wielkiej Rodziny, to jest wszystkich krewnych, wielu różnych nazwisk rozsianych po całym świecie. To właśnie ona często doprowadzała do rodzinnych zjazdów, nawet aranżowała małżeństwa, by jednoczyć różne gałęzie, i to ona nieodmiennie była pomocą w trudnych okresach, nieocenioną w sprawach życia i śmierci.

Przed Maharet była jej matka, teraz nazywana „starą Maharet”, a przed tamtą był babcia Maharet i tak dalej i dalej, jak sięgała ludzka pamięć. „Zawsze będzie jakaś Maharet”, brzmiało rodzinne powiedzenie, powtarzane z równym przekonaniem po niemiecku, rosyjsku, a także w jidysz czy po grecku. Znaczyło to, że jeden potomek płci żeńskiej w każdym pokoleniu przyjmuje owo imię i obowiązki strażnika-archiwisty. Tak się przynajmniej wydawało, gdyż oprócz samej Maharet nikt nie znał szczegółów.

„Kiedy Cię zobaczę?” — pisała wielokrotnie Jesse w ciągu tamtych lat. Zbierała znaczki z Delhi, Rio, Mexico City, Bangkoku, Tokio, Limy, Sajgonu i Moskwy.

Cała rodzina była przywiązana do tej kobiety i zafascynowana nią, ale w przypadku Jesse wchodziła w grę pewna tajemnica oraz potężna więź.

Od najwcześniejszych lat Jesse miała niezwykłe doznania, nieporównywalne z przeżyciami pospolitych ludzi.

Na przykład rozpoznawała z grubsza ludzkie myśli. „Wiedziała”, w kim budzi niechęć lub kto ją okłamuje. Miała zdolności językowe, często rozumiała sens wypowiedzi, nawet jeśli nie rozumiała znaczenia poszczególnych wyrazów.

A ponadto widziała zjawy ludzi i budynków.

Kiedy była bardzo mała, często dostrzegała ze swojego okna na Manhattanie niewyraźny szary zarys eleganckiej miejskiej rezydencji. Wiedziała, że budynek nie jest rzeczywisty, i początkowo zjawa budziła w niej śmiech — czasami przezroczysta, czasami solidna jak sama ulica, ze światłami padającymi zza koronkowych zasłon. Minęły lata, zanim dowiedziała się, że fantom był wizerunkiem domu architekta Stanforda White’a. Rezydencję zrównano z ziemią dziesiątki lat temu.

Zjawy ludzi miały bardziej zwiewne kształty, a pojawienie się tych migotliwych istot często było jakby wyrazem niewytłumaczalnego dyskomfortu odczuwanego przez nią w danym miejscu.

Jednakże w miarę jak dorastała, wizje stawały się lepiej widoczne i trwalsze. Pewnego deszczowego wieczoru przeświecająca postać staruszki zbliżyła się do Jesse spokojnym krokiem, aby w końcu przejść przez nią na wylot. Rozhisteryzowana Jesse popędziła do najbliższego sklepu i sprzedawcy zadzwonili po Matthew i Marię. Jesse w kółko powtarzała, że widziała udręczoną twarz kobiety i jej załzawione oczy, które wydawały się nie dostrzegać prawdziwego świata.

Kiedy opisywała te zjawiska, przyjaciele często nie dawali jej wiary. Byli jednak zafascynowani i błagali ją o dalsze historyjki. To budziło nieprzyjemne uczucie bezradności, więc zaczęła unikać podobnych zwierzeń, chociaż nie przekroczyła jeszcze dwunastego roku życia, a napotykała te zagubione dusze coraz częściej.

Dostrzegała blade, niespokojne kreatury nawet w środku dnia, idąc tłumną Fifth Avenue. A potem, kiedy miała szesnaście lat, któregoś ranka zobaczyła w Central Parku wyraźną zjawę młodego człowieka siedzącego nieopodal na ławce. Park był pełen ludzi, ale tamta postać wydawała się oderwana od wszystkiego, nie należąca do otoczenia. Dźwięki wokół Jesse zaczęły rzednąć, jakby wchłaniane przez to coś. Modliła się, żeby sobie poszło. Ale zamiast wysłuchać jej błagań, odwróciło się, zatrzymało na niej swój wzrok i próbowało się do niej odezwać.

Jesse rzuciła się do ucieczki i biegła bez wytchnienia aż do samego domu. Dała się ponieść panice.

— Od tej pory one będą mnie rozpoznawać — oświadczyła Matthew i Marii. Bała się wyjść z mieszkania. Wreszcie Matthew dał jej środek uspokajający i powiedział, że to pozwoli jej zasnąć. Zostawił drzwi otwarte, żeby się nie bała.

Kiedy leżała tak, zawieszona między snem a jawą, do pokoju weszła jakaś dziewczyna. Jesse zdała sobie sprawę, że ją zna; oczywiście, jako członek rodziny zawsze tu przebywała, tuż przy Jesse, wiele rozmawiały i nic w tym dziwnego, że okazała się taka słodka, kochana, tak znajoma. Była dopiero nastolatką, nie starszą niż Jesse.

Usiadła na łóżku Jesse i powiedziała jej, że nie powinna się denerwować, ponieważ duchy nigdy by jej nie skrzywdziły. Żaden duch nigdy nikomu nie zrobił krzywdy. Nie mają takiej mocy. To biedne, żałosne stworzenia.

— Napisz do ciotki Maharet — powiedziała, pocałowała Jesse i zgarnęła jej włosy z twarzy. Tymczasem środek uspokajający zaczął działać. Oczy Jesse same się zamykały. Chciała spytać o katastrofę samochodową, podczas której się urodziła, ale nie potrafiła zebrać myśli.

— Do widzenia, skarbie — powiedziała dziewczyna i Jesse zasnęła, zanim tamta wyszła z pokoju.

Kiedy się obudziła, była druga w nocy. W mieszkaniu nie świeciło się żadne światło. Natychmiast zaczęła list do Maharet, opisując wszystkie dziwne zdarzenia, które pamiętała.

Dopiero w porze kolacji pomyślała o dziewczynie i aż drgnęła. To niemożliwe, żeby ktoś taki tu mieszkał, wszystko wiedział i był zawsze obecny. Jak mogła uznać to za normalne? A przecież nawet w liście pisała: „Oczywiście, Miriam była tu i powiedziała…” Kim była Miriam? To imię widniało na świadectwie urodzenia Jesse. To mama.

Jesse nie opowiedziała nikomu, co się stało. Ogarnęło ją jednak przytulne ciepło. Czuła Miriam przy sobie, była pewna jej obecności.

List Maharet przyszedł pięć dni później. Maharet uwierzyła jej. Te zjawy nie były niczym zaskakującym. Niewątpliwie takie stworzenia istniały i nie tylko Jesse je widywała.


* * *

W naszej rodzinie od pokoleń różne osoby widziały duchy. Jak wiesz, mówiono, że są to czarownicy i czarownice. Często z wyglądu przypominali Ciebie: zielone oczy, blada skóra, rude włosy. Te geny chyba podróżują razem. Może pewnego dnia nauka nam to wyjaśni, lecz niezależnie od tego możesz być pewna, że Twoje moce są całkowicie naturalne.

Jednakże nie znaczy to, że zjawy działają pozytywnie. To, że są prawdziwe, nie ma większego znaczenia! Potrafią być mściwe i zwodnicze. Z pewnością nie pomożesz bytom, które próbują się z Tobą skontaktować; czasami są to jedynie pozbawione energii życiowej zjawy — widzialne echa osobowości, których już nie ma.

Nie lękaj się ich, ale nie pozwól im marnotrawić swojego czasu, kiedy bowiem odkryją, że ktoś je widzi, narzucają się bez opamiętania. Co do Miriam, to musisz mnie zawiadomić, jeśli znów ją spotkasz. Jednakże ponieważ spełniłaś jej wskazówkę i napisałaś do mnie, nie sądzę, żeby miała potrzebę wracać. Jest wielce prawdopodobne, że wyrasta ponad smutne żarty tych, których widujesz najczęściej. Pisz do mnie o tych istotach, kiedy tylko Cię wystraszą. Unikaj jednak opowieści o nich. Ci, którzy nie widzą, nigdy Ci nie uwierzą.


* * *

Ten list wyświadczył Jesse nieocenioną przysługę. Przez lata nosiła go wszędzie ze sobą, w torebce lub w kieszeni. Maharet nie tylko dała jej wiarę, ale znalazła sposób, jak zrozumieć te kłopotliwe siły i zachować wewnętrzny spokój. Wszystko, co napisała, miało sens.

Zdarzało się później, że duchy ją straszyły i prawdę powiedziawszy, zwierzała się z tego w sekrecie najbliższym przyjaciołom. Ale ogólnie biorąc, trzymała się zaleceń Maharet i owe siły przestały się jej narzucać, jakby przeszły w stan uśpienia. Zapomniała o nich na długi czas.

Listy Maharet nadchodziły z coraz większą częstotliwością. Maharet była jej powierniczką i najlepszą przyjaciółką. Kiedy Jesse zaczęła naukę w college’u, musiała przyznać, że chociaż Maharet kontaktowała się z nią tylko listownie, to była bardziej obecna w jej życiu niż ktokolwiek inny. Ale już dawno temu pogodziła się z tym, że mogą się nigdy więcej nie spotkać.

Pewnego wieczoru, kiedy była na trzecim roku, po powrocie do swojego mieszkania zastała zapalone światła, ogień na kominku i wysoką, chudą, rudowłosą kobietę stojącą z pogrzebaczem w dłoni.

Co za piękność! Takie było pierwsze wrażenie Jesse. Umiejętnie przypudrowana i umalowana twarz wyglądałaby jak orientalna maska, gdyby nie nadzwyczajny blask zielonych oczu i gęstych, rudych kędziorów opadających na ramiona.

— Kochanie — powiedziała. — Jestem Maharet.

Jesse rzuciła się jej w ramiona. Ale Maharet powstrzymała ją łagodnie, przyglądając się jej przez chwilę. A potem okryła ją pocałunkami, jakby nie śmiała jej dotknąć w inny sposób, urękawiczonymi dłońmi ledwo muskając ramiona Jesse. To była cudowna, przesycona czułością chwila. Jesse pogłaskała miękkie, grube włosy Maharet, tak rude jak jej własne.

— Jesteś moim dzieckiem — szepnęła Maharet. — Spełniłaś wszystkie marzenia, jakie z tobą wiązałam. Czy wiesz, jaka jestem szczęśliwa?

Tamtej nocy Maharet wydawała się lodem i ogniem. Niesłychanie silna, a jednocześnie nieodparcie ciepła. Szczupła, niemniej jednak posągowa istota o talii osy ubrana w fałdzistą suknię miała w sobie wyrafinowanie i tajemniczość gwiazdy, niesamowity czar kobiety, która stworzyła z siebie żywą rzeźbę; jej długa peleryna z brązowej wełny falowała z płynną gracją, kiedy obie wyszły na spacer. A mimo to porozumiewały się z niewyszukaną swobodą.

Spędziły długą noc w mieście; odwiedziły galerie, teatr, a potem poszły na późną kolację, chociaż Maharet nie chciała nic jeść. Chciała tylko słuchać wszystkiego, co Jesse miała jej do powiedzenia. I Jesse mówiła bez końca o wszystkim — o uczelni, o pracach archeologicznych, o wymarzonych wykopaliskach w Mezopotamii.

Jakże to było inne od intymności listów. Przespacerowały się nawet po Central Parku mimo absolutnej ciemności. Maharet mówiła Jesse, że nie ma najmniejszego powodu do obaw. I wtedy wydawało się to całkowicie normalne, prawda? I tak piękne, jakby szły ścieżkami jakiegoś zaczarowanego lasu, nie lękając się niczego, podniecone, rozmawiając ściszonymi głosami. Jak bosko było czuć się bezpiecznie! Przed świtem Maharet pożegnała Jesse w pobliżu jej mieszkania, obiecując zaprosić ją niebawem do siebie do Kalifornii. Miała dom w górach Sonoma.

Ale minęły dwa lata, nim zaproszenie nadeszło. Jesse właśnie skończyła magisterium. Miała zaplanowane na lipiec prace wykopaliskowe w Libanie.

„Musisz przyjechać na dwa tygodnie”, napisała Maharet. Dołączyła bilet lotniczy. Mael, „drogi przyjaciel”, zabierze ją z lotniska.


* * *

Chociaż Jesse nie nazywała wtedy rzeczy po imieniu, nawet w myślach, od początku działy się dziwne rzeczy.

Weźmy choćby Maela, mężczyznę wysokiego jak góra, o długich, kręconych blond włosach i głęboko osadzonych błękitnych oczach. W jego ruchach, brzmieniu głosu i precyzji, z jaką kierował samochodem, było coś wręcz niesamowitego. Nosił ubrania i buty z surowej skóry, odpowiednie raczej dla ranczera, a do tego szykowne czarne rękawiczki z miękkiej skórki i wielkie okulary z niebieskimi szkłami w złotych oprawkach.

A równocześnie był taki wesoły, tak ucieszony jej obecnością, że natychmiast go polubiła. Nie dotarli jeszcze do Santa Rosa, a opowiedziała mu cały swój życiorys. Miał najbardziej uroczy śmiech na świecie. Jednak kiedy Jesse przyjrzała mu się raz czy dwa, ogarnęły ją autentyczne zawroty głowy. Dlaczego?

Sama posiadłość była niesamowita, jak warownia. Kto mógł zbudować taki dom? Zacznijmy od tego, że stał na końcu uroczej polnej drogi; pomieszczenia w głębi wydrążono w skale, prawdopodobnie potężnymi maszynami. No i te bele stropowe. Czy były z pierwotnych sekwoi? Musiały mieć po cztery metry w obwodzie. A ściany z glinianej cegły? Pewnie były wiekowe. Czy to możliwe, że Europejczycy znaleźli się w Kalifornii tak dawno temu, że… ale jakie to miało znaczenie? Dom był wspaniały. Uwielbiała okrągłe żelazne paleniska, zwierzęce skóry na podłodze, wielką bibliotekę i prymitywne obserwatorium ze staroświeckim mosiężnym teleskopem.

Uwielbiała serdeczną służbę przychodzącą codziennie rano z Santa Rosa, by sprzątać, prać i przygotowywać obfite posiłki. Nie przeszkadzało jej nawet to, że tak często była sama. Uwielbiała spacery po lesie. Chodziła do Santa Rosa po książki i gazety. Oglądała makaty wiszące na ścianach. Znajdowała antyczne artefakty, których nie potrafiła rozpoznać; przyglądała się temu wszystkiemu z zachwytem.

Warownia miała wszelkie wygody. Anteny z czubka góry transmitowały przekazy z całego świata. Było całe podziemne kino, wyposażone w projektor, ekran i nieprzebrany zbiór taśm. W ciepłe popołudnia pływała w stawie, a kiedy zapadał zmierzch, sprowadzający nieunikniony północnokalifornijski chłód, w kominkach wysoko strzelały płomienie.

Oczywiście najwspanialszym odkryciem okazała się historia rodziny, niezliczone oprawne w skórę tomiska opisujące wszystkie odgałęzienia Wielkiej Rodziny na przestrzeni stuleci. Z entuzjazmem wynajdywała setki albumów ze zdjęciami i kufry pełne portretów, czasem owalnych miniatur, kiedy indziej wielkich płócien, teraz pokrytych kurzem.

Natychmiast pochłonęła historię Reevesów z Karoliny Południowej, jej najbliższych krewnych — bogatych przed wojną secesyjną i zrujnowanych potem. Prawie się popłakała, oglądając ich fotografie. Oto wreszcie byli przodkowie, do których naprawdę była podobna; widziała swoje odbicie w ich twarzach. Mieli jej bladą skórę, nawet jej mimikę! A dwoje z nich miało jej kędzierzawe rude włosy. Dla Jesse, adoptowanego dziecka, była to sprawa o nadzwyczajnym znaczeniu.

Dopiero pod koniec pobytu, kiedy odkryła zwoje ze starożytną łaciną, greką i wreszcie egipskimi hieroglifami, zaczęła zdawać sobie sprawę z wagi rodzinnego archiwum. Odkrycie glinianych tabliczek w piwnicy zostało zaprzepaszczone, lecz wspomnienie rozmów z Maharet nigdy się nie zatarło. Godzinami rozmawiały o kronikach rodzinnych.

Jesse błagała, by pozwolono jej zająć się w fachowy sposób historią rodziny. Zrezygnuje ze studiów dla tej biblioteki. Chciała przetłumaczyć stare zapiski i wprowadzić dane do komputera. Czemu nie opublikować opowieści o Wielkiej Rodzinie? Tak długa genealogia była z pewnością czymś niezwykłym, jeśli nie absolutnie wyjątkowym. Nawet koronowane głowy nie potrafiły wykazać się pochodzeniem sięgającym wczesnego średniowiecza.

Maharet ze spokojem traktowała entuzjazm Jesse, przypominając jej, że to czasochłonna i niewdzięczna praca. W gruncie rzeczy jest to tylko historia jednej rodziny; czasami zaledwie listy nazwisk i imion, krótkie opisy bezbarwnych żywotów, karteluszki z datami urodzin i śmierci, informacje o zmianie miejsca zamieszkania.

Dobrze się wspominało te rozmowy i miękkie, łagodne światło biblioteki, cudowny zapach starej skóry i pergaminu, świec i płonącego drewna. Maharet przy kominku, urocza modelka zasłaniająca bladozielone oczy wielkimi, lekko barwionymi szkłami, ostrzegała Jesse, że ta praca może ją pochłonąć, uniemożliwić coś lepszego. Liczyła się sama Wielka Rodzina, nie jej archiwum, liczyła się witalność każdego pokolenia, wiedza i miłość wobec bliskich. Archiwum to tylko środek do celu.

Jesse pragnęła tej pracy jak niczego do tej pory. Przecież Maharet na pewno pozwoli jej tu zostać! Była gotowa spędzić lata w tej bibliotece, by wreszcie odkryć pochodzenie rodziny!

Dopiero potem dostrzegła, że kryje się w tym wszystkim niejedna zdumiewająca tajemnica. Dopiero potem mnóstwo drobiazgów zaczęło dręczyć ją z całą mocą.


* * *

Na przykład, Maharet i Mael nigdy nie zjawiali się przed zmierzchem, a wyjaśnienie, że śpią cały dzień, nie było żadnym wyjaśnieniem. Gdzie śpią? — to następne pytanie. Ich pokoje przez cały dzień stały puste, szafy ścienne pękały od egzotycznych i niezwykłych ubrań. O zachodzie słońca wyrastali jak spod ziemi. Gdy Jesse podnosiła wzrok, Maharet stała przy palenisku, jej makijaż był staranny i bez skazy, ubiór przykuwający uwagę, klejnoty w uszach i na szyi migocące w złamanym świetle. Mael odziany jak zwykle w kurtkę z miękkiej jeleniej skóry stał milczący pod ścianą.

Ale gdy Jesse pytała o dziwne godziny nieobecności, odpowiedzi Maharet były całkowicie nieprzekonywające! Są bladzi, nie cierpią słońca i byli na nogach do tak późnej pory! To prawda. Przecież o czwartej nad ranem wciąż rozprawiali o polityce lub historii, ujmując je w tak przedziwny i odległy sposób; wymieniali starożytne imiona miast; czasami rozmawiali szybko w dziwnym języku, którego Jesse nie potrafiła sklasyfikować, a co dopiero zrozumieć. Dzięki swoim nadzmysłowym zdolnościom czasami rozumiała temat konwersacji, ale dziwne dźwięki powodowały zamęt w jej głowie.

Mael jakimś sposobem wywoływał cierpienia Maharet, to rzucało się w oczy. Czy był jej kochankiem? Chyba nie.

A to, jak Mael i Maharet rozmawiali ze sobą? Jakby czytali w myślach. Ni stąd, ni zowąd powiedział: „Ale mówiłem ci. żebyś się nie przejmowała”, kiedy tak naprawdę ona nie odezwała się słowem. Czasem zachowywali się tak samo względem Jesse. Pewnego razu Maharet zawołała ją do głównej jadalni, chociaż Jesse przysięgłaby, że słyszała jej głos tylko w głowie.

Oczywiście, była medium. Ale czy Mael i Maharet też byli potężnymi mediami?

Inna sprawa: kolacje, na których pojawiały się ulubione dania Jesse. Nie musiała mówić, co lubi, a czego nie. To było wiadomo! Zastawała na stole ślimaki, smażone ostrygi, fettucini alla carbonara , polędwicę a la Wellington; same przysmaki. A wina… nigdy nie kosztowała tak znakomitych roczników. Tymczasem Maharet i Mael dziobali jak ptaszki, a przynajmniej tak to wyglądało. Czasami nie zdejmowali rękawiczek przez cały posiłek.

A dziwni goście, co z nimi? Na przykład Santino, czarnowłosy Włoch, który przybył pieszo pewnego wieczoru z młodym towarzyszem imieniem Eryk. Santino wpatrywał się w Jesse. jakby była egzotycznym zwierzęciem, a potem pocałował ją w rękę i dał przewspaniały pierścionek ze szmaragdem, który przepadł w nie wyjaśniony sposób kilka wieczorów później. Santino przez dwie godziny kłócił się z Maharet w tym niezwykłym języku, a potem wyszedł ze zmieszanym Erykiem, szalejąc z wściekłości.

Były też dziwne nocne zabawy. Czy Jesse nie obudziła się dwukrotnie o trzeciej czy czwartej nad ranem, znajdując dom pełen ludzi? Goście śmiali się i rozmawiali w każdym pokoju. I wszyscy mieli wspólną cechę: niesłychanie bladą cerę i niezwykłe oczy, wielce podobne do oczu Maela i Maharet. Jesse była taka senna, że nie pamiętała nawet, jak wróciła do łóżka. W pewnym momencie otoczyło ją kilku bardzo pięknych młodych mężczyzn, nalali jej wino do kieliszka, a potem już był ranek, tyle pamiętała. Leżała w łóżku. Słońce świeciło za oknem. Dom stał pusty.

Słyszała dziwne rzeczy, na przykład ryk helikopterów i małych samolotów. Jednak nikt nie powiedział ani słówka na ten temat.

Mimo to była taka szczęśliwa! Tamte sprawy jakby nie miały znaczenia! Odpowiedzi Maharet w jednej chwili rozwiewały wszelkie wątpliwości. Niezwykłe było jednak to, jak łatwo Jesse zmieniała zdanie. Była osobą bardzo pewną siebie i przeważnie od razu wiedziała, co myśleć na dany temat. By nie skłamać — była uparta jak osioł. A tymczasem okazywała dziwną ambiwalencję wobec spraw poruszanych przez Maharet. Z jednej strony uważała je za niedorzeczne, z drugiej — za jak najbardziej oczywiste.

Miała jednak zbyt pyszną zabawę, żeby się czymkolwiek przejmować. Kilka pierwszych wieczorów spędziła z Maharet i Maelem na rozmowach o archeologii. Maharet okazała się kopalnią wiadomości, chociaż miała bardzo dziwne poglądy.

Na przykład utrzymywała, iż rolnictwo rozwinęło się dlatego, że plemiona, którym wprawdzie powodziło się całkiem nieźle dzięki łowiectwu, chciały mieć stały dostęp do pewnych halucynogennych roślin wprawiających w religijny trans. I chciały też mieć piwo. Nieważne, że nie było na to najmniejszego archeologicznego dowodu. Kop, Jesse, a sama się przekonasz.

Mael pięknie czytał poezję; Maharet czasem grała na fortepianie, bardzo powoli, jakby medytacyjnie. Eryk wpadł jeszcze na kilka wieczorów, entuzjastycznie dołączając się do śpiewów.

Przywiózł ze sobą filmy z Japonii i Włoch i przeżyli wspaniałe chwile podczas projekcji. Szczególnie interesujący, chociaż przerażający, okazał się „Kwaidan”. A włoski obraz, „Julietta i duchy” doprowadził Jesse do łez.

Wszyscy ci ludzi nie pominęli okazji, aby z nią porozmawiać. A pytania Maela były już zupełnie niewiarygodne. Czy kiedyś w życiu zapaliła papierosa? Jak smakuje czekolada? Skąd bierze tę odwagę, by wsiąść do automobilu z młodym mężczyzną albo iść z nim do mieszkania? Czy zdaje sobie sprawę, że może ją zabić? Mało nie wybuchła śmiechem. Nie, serio, to prawdopodobne, upierał się, coraz bardziej zacietrzewiony. Spójrz na gazety. Kobiety we współczesnych miastach są obiektem polowań, niczym łanie w lasach.

Najlepiej było odwieść go od tematu i namówić do opowiadania o podróżach. Jego opisy były cudowne. Przez lata mieszkał w dżungli amazońskiej. Ale nie wsiadłby do „aeroplanu”. To nazbyt niebezpieczne. A co, jeśli maszyna wybuchnie? Nie lubił „płóciennego przyodziewku”, bo zbyt łatwo można było go rozedrzeć.

Jesse przeżyła z Maelem bardzo szczególną chwilę. Rozmawiali przy stole. Mówiła o duchach, które czasem widywała, a on wspomniał o tych złośliwych i tumanowatych umarłych czy zwariowanych umarłych, tak że krztusiła się ze śmiechu, chociaż wiedziała, że nie bardzo wypada. Ale to była prawda, duchy czasem zachowują się tak, jakby były trochę tumanowate, na tym polega cała groza. Czy przestajemy istnieć z chwilą śmierci? Czy też nadal trwamy w takim głupawym stanie, pojawiając się ludziom w dziwnych chwilach i wygłaszając nonsensowne uwagi mediom? Kiedy to duch powiedział coś interesującego?

— Są to oczywiście wyłącznie przyziemne istoty — powiedział Mael. — Kto wie, dokąd się udajemy, kiedy wreszcie porzucimy ciało i wszystkie jego zwodnicze rozkosze?

Jesse była już dobrze pijana i poczuła, jak ogarniają straszliwa groza — powróciły myśli o fantomie rezydencji Stanforda White’a i duchach wmieszanych w nowojorski tłum. Skupiła się na Maelu, który nareszcie nie miał na sobie rękawiczek ani barwionych szkieł, na przystojnym Maelu, o bardzo niebieskich oczach ze skrawkami czerni w środeczkach źrenic.

— Poza tym — rzekł — zawsze były inne duchy. Nigdy nie miały ciała ani krwi, więc dlatego są takie wściekłe.

Co za zdumiewająca myśl.

— Skąd o tym wiesz? — zapytała Jesse, nie spuszczając z niego wzroku. Był piękny. O jego urodzie decydowała suma defektów — zakrzywiony nos, stercząca szczęka, wychudła twarz okolona dziko nastroszonymi falami włosów koloru słomy. Nawet oczy, właśnie dlatego, że były zbyt głęboko osadzone, miały pełniejszy wyraz. Tak, Mael był piękny — aż chciało się go objąć, pocałować, zaprosić do łóżka… prawdę mówiąc, pociąg, który zawsze do niego czuła, nagle stał się nieodparty.

Wtem uświadomiła sobie coś bardzo dziwnego. To nie człowiek — powiedział jakiś głos w jej głowie. — To coś udającego człowieka. Nie ma żadnych wątpliwości.

Cóż za idiotyzm! Jeśli nie był człowiekiem, to kim, do diabła? Z pewnością nie upiorem ani duchem. To oczywiste.

— Wydaje mi się, że nie wiemy, co jest realne, a co nie — powiedziała ni w pięć, ni w dziewięć. — Wystarczy, że za długo wlepiasz w coś wzrok i nagle widzisz potwora. — Równocześnie odwróciła się i wbiła wzrok w wazę z kwiatami na środku stołu. Stare herbaciane róże trwoniły płatki pośród goździków, paproci i purpurowych cynii. Wyglądały absolutnie jak pozaziemskie istoty, jak owady, koszmarnie! Kim tak naprawdę były? Nagle waza pękła na kawałki i woda zalała cały stół. A Mael rzekł całkiem poważnie:

— Och, wybacz. Nie chciałem.

Nie ulega wątpliwości, że tak było, chociaż nie spowodowało to najmniejszych konsekwencji. Mael wyślizgnął się na spacer do lasu, pocałowawszy ją wpierw w czoło; jego wyciągnięta dłoń zadrżała nagle, kiedy chciał pogładzić Jesse po włosach, ale najwyraźniej się rozmyślił.

Oczywiście, piła wcześniej. Prawdę mówiąc, piła przez cały pobyt, i to o wiele za dużo. Ale jakby nikt tego nie zauważał.

Od czasu do czasu wychodzili na dwór i tańczyli na polanie pod księżycem. To nie był wspólny taniec. Poruszali się w pojedynkę, w koło, wpatrzeni w niebo. Mael nucił murmurando albo Maharet śpiewała pieśni w nieznanym języku.

Jak mogła zachowywać się tak godzinami? I czemu nigdy nie dociekała, nawet w myślach, dlaczego Mael tak dziwnie się ubiera, nosi rękawiczki w domu albo chodzi po ciemku w okularach przeciwsłonecznych?

Potem pewnej nocy tuż przed świtem Jesse poszła do łóżka pijana i miała koszmarny sen. Mael i Maharet awanturowali się ze sobą. Mael powtarzał w kółko:

— A co będzie, jeśli ona umrze? Co będzie, jeśli ktoś ją zabije albo przejedzie ją samochód? Co, jeśli, co, jeśli, co, jeśli… — Jego głos przeszedł w ogłuszające wycie.

A kilka nocy później zaczęła się okropna finalna katastrofa. Mael wyszedł wcześniej na jakiś czas, ale wrócił. Jesse piła burgunda caluteńki wieczór i stała na tarasie z Maelem, całowali się, a następnie straciła świadomość, zarazem wiedząc, co się dzieje. Obejmował ją, całował jej piersi, podczas gdy ona osuwała się w niezgłębioną czerń. Wtedy znów pojawiła się tamta dziewczyna, nastolatka, która przyszła do niej w Nowym Jorku, kiedy była tak wystraszona. Tyle że Mael nie widział dziewczyny, a Jesse oczywiście wiedziała dokładnie, kim ona jest; to była jej matka. Miriam, i bała się. Mael nagle wypuścił Jesse.

— Gdzie ona jest! — krzyknął rozzłoszczony.

Jesse otworzyła oczy. Obok nich znalazła się Maharet. Uderzyła Maela tak silnie, że wypadł przez balustradę poza taras. Jesse wrzasnęła, przypadkowo odpychając nastolatkę, kiedy podbiegła do skraju tarasu zobaczyć, co się dzieje.

Mael stał daleko na polanie, cały i zdrowy. Niewiarygodne, a jednak prawdziwe. Stał pewnie na nogach, skłonił się Maharet głęboko, ceremonialnie i przesłał jej pocałunek. Padało na niego światło z okien parteru. Maharet wyglądała na zasmuconą, ale się uśmiechała. Powiedziała coś pod nosem i machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć, że nie gniewa się na Maela.

Jesse była przerażona, że to na nią Maharet skieruje swój gniew, ale kiedy spojrzała w jej oczy, wiedziała, że nie ma powodów do niepokoju. Dostrzegła jednak, że jej sukienka jest rozdarta. Poczuła ostry ból w miejscu, które całował Mael, a gdy odwróciła się do Maharet, straciła orientację i nie słyszała własnych słów.

Nie wiedziała, jak znalazła się na łóżku; siedziała oparta na poduszkach i miała na sobie długi flanelowy szlafrok. Opowiadała Maharet, że matka znów do niej przyszła, że widziała ją na tarasie. A oprócz tego przez kilka godzin rozprawiały z Maharet o całej sprawie. O jakiej sprawie? Maharet powiedziała jej, że zapomni.

O Boże, jak bardzo usiłowała potem sobie to odtworzyć. Fragmentaryczność wspomnień dręczyła ją przez lata. Maharet rozpuściła włosy, bardzo długie i gęste, objęła ją i poszły przez ciemny dom jak upiory, Maharet od czasu do czasu przystawała, żeby ją pocałować, a ona odpowiada jej uściskiem. Ciało Maharet było jak kamień, który potrafi oddychać.

Były wysoko, w środku góry, w tajnej sali. Stały tam potężne komputery z wielkimi szpulami i czerwonymi światełkami, słychać było niski szum elektronicznych urządzeń. A na niezmierzonym prostokątnym ekranie sięgającym dobre kilkanaście metrów w górę widniało kolosalne drzewo genealogiczne rodziny. To była Wielka Rodzina od tysięcy lat. Och, tak, drzewo genealogiczne wyrastało z jednego korzenia! Układ był matriarchalny, jak zawsze u starożytnych ludów — jak u Egipcjan, tak, u których prawo do tronu przechodziło na księżniczki krwi królewskiej; i jak wciąż jeszcze było wśród plemion żydowskich.

W tamtej chwili wszystkie szczegóły były dla Jesse jasne — starożytne imiona, miejscowości, początek! Boże, czyżby poznała nawet początek — niesamowitą prawdę o setkach pokoleń nakreśloną przed jej oczami? Widziała rozwój rodziny w starożytnych państwach Azji Mniejszej, Macedonii i Italii, aż wreszcie w Europie i potem Nowym Świecie! Mogło to być drzewo genealogiczne obejmujące wszystkie rodziny ludzkie!

Nigdy nie udało się jej przywołać z pamięci szczegółów tamtej elektronicznej mapy. Maharet powiedziała, że wszystko zapomni. Cud, że pamiętała cokolwiek.

Ale co jeszcze się zdarzyło? Co było prawdziwą siłą napędową ich długiej rozmowy?

Maharet płakała, to Jesse pamiętała. Łkała żałośnie, po kobiecemu, jak młoda dziewczyna. Nigdy nie była tak pociągająca; jej oblicze złagodniało, a równocześnie nabrało blasku, zmarszczek ubyło i stały się niezwykle delikatne. Było ciemno, więc Jesse niewiele widziała. Zapamiętała twarz płonącą w ciemnościach niczym bielejąca żagiew, bladozielone oczy, zamglone, lecz promienne, jasne rzęsy połyskujące, jakby drobne włoski pociągnięto złotem.

W pokoju paliły się świece. Za oknem ciemniał las. Jesse błagała, protestowała. Ale, na Boga, o co szło?

Zapomnisz — mówił w jej głowie głos Maharet. — Nie będziesz o niczym pamiętać.

Kiedy otworzyła powieki w blasku słońca, wiedziała, że jest po wszystkim, a oni odjechali. W ciągu pierwszej krótkiej chwili nie potrafiła sobie niczego przypomnieć, poza tym, że powiedziano coś nieodwracalnego.

Na stoliczku przy łóżku znalazła list:


Moja kochana,

nasza obecność przestała Ci służyć. Obawiam się, że wszyscy zbytnio rozkochaliśmy się w Tobie i oderwiemy Cię od spraw, na które się zdecydowałaś.

Wybacz nam, że wyjeżdżamy bez uprzedzenia. Jestem przekonana, że tak jest dla Ciebie najlepiej. Zamówiłam samochód, który odwiezie Cię na lotnisko. Samolot odlatuje o czwartej. Twoi kuzyni, Maria i Matthew, będą czekać na Ciebie w Nowym Jorku.

Możesz być pewna, że kocham Cię bardziej, niż słowa mogą to wyrazić. Kiedy znajdziesz się w domu, będzie na Ciebie czekał mój list. Nadejdzie za wiele lat taki wieczór, kiedy znów porozmawiamy o historii rodziny. Jeśli nadal będziesz tego pragnęła, zostaniesz moją pomocnicą przy tych archiwach. Ale jak na razie, nie powinny Cię one pochłonąć. Nie powinny odciągnąć Cię od samego życia.

Twoja jak zawsze

kochająca Cię bezgranicznie

Maharet


Jesse nigdy więcej nie spotkała się z Maharet.

Jej listy przychodziły z dawną regularnością, pełne uczucia, troski, rad. Ale nigdy już nie pojawiła się osobiście. Nigdy więcej nie zaproszono Jesse do domu w lesie Sonoma.

W następnych miesiącach spłynął na Jesse deszcz prezentów — dostała piękny stary dom przy Washington Square w Greenwich Village, nowy samochód, znaczący wzrost uposażenia i jak zwykle bilety samolotowe pozwalające odwiedzać rodzinę na całym świecie. Maharet sfinansowała także znaczą część prac archeologicznych Jesse w Jerychu. Z biegiem lat dała Jesse wszystko, o czym ta mogła zamarzyć.

Niemniej jednak tamto lato zostawiło w Jesse otwartą ranę. Kiedyś w Damaszku śniła o Maelu i obudziła się, płacząc.


* * *

Była w Londynie, w British Museum, kiedy tamte wspomnienia zaczęły wracać z całą mocą. Nigdy się nie dowiedziała, co je ożywiło. Może nakaz Maharet — „Zapomnisz” — najzwyczajniej przestał działać. Ale mogła być też inna przyczyna. Pewnego wieczoru na Trafalgar Square zobaczyła Maela lub innego przypominającego go do złudzenia mężczyznę. Stał wpatrzony w nią dobre kilkanaście metrów dalej. Jednak gdy pomachała mu dłonią, odwrócił się i odszedł, nie dając najmniejszego znaku, że ją rozpoznał. Pobiegła za nim, usiłując go dogonić, ale przepadł, jakby nigdy się nie pojawił.

To sprawiło jej ból i zawód. Jednak po trzech dniach otrzymała anonimowy prezent, bransoletkę z kutego srebra. Szybko się zorientowała, że to dawna celtycka robota, prawdopodobnie o bezcennej wartości. Czy Mael mógł przysłać jej ten rzadki i wspaniały przedmiot? Chciała w to wierzyć.

Ściskając bransoletkę w dłoni, czuła jego obecność. Pamiętała tamtą noc sprzed lat, kiedy rozmawiali o tumanowatych upiorach. Uśmiechnęła się. Czuła się tak, jakby on tu był, obejmował ją, całował. Opowiedziała listownie Maharet o prezencie, który od tamtej pory zawsze nosiła przy sobie.

Jesse prowadziła pamiętnik odzyskanych wspomnień. Zapisywała sny, strzępy ujrzane w przebłyskach pamięci. W listach do Maharet nie wspomniała jednak o tym ani słowem.

W Londynie miała romans. Zakończył się źle i tym dotkliwiej odczuwała samotność. Właśnie wtedy Talamasca nawiązała z nią kontakt, co na zawsze zmieniło bieg życia Jesse.


* * *

Mieszkała w starym domu w Chelsea, niedaleko od miejsca, w którym niegdyś zamieszkiwał Oskar Wilde. W pobliżu było też onegdaj lokum Jamesa McNeilla Whistlera, a także Brama Stokera, autora „Drakuli”. Jesse uwielbiała tę okolicę. Ale nie wiedziała, że wynajmowany przez nią dom był przez wiele lat nawiedzany przez duchy. W ciągu pierwszych miesięcy kilkakrotnie ujrzała dziwne, niewyraźnie migotliwe zjawy, jakie często widuje się w podobnych miejscach; echa ludzi, którzy mieszkali tam przed laty, jak mówiła Maharet. Jesse ignorowała je.

Jednakże kiedy któregoś popołudnia wpadł do niej pewien reporter, wyjaśniając, że pisze artykuł o nawiedzonym domu, całkiem rzeczowo opowiedziała mu o owych istotach. Były to całkiem zwyczajne duchy, jak na Londyn — kobieta z dzbanem idąca ze spiżarni, mężczyzna w surducie i cylindrze, przez sekundę widziany na schodach.

Powstał z tego wielce melodramatyczny artykuł. Jesse okazała się zbyt rozmowna. Została nazwana „naturalnym medium”; uznano, że widuje te istoty cały czas. Krewny z rodziny Reevesów zadzwonił z Yorkshire i drażnił się z nią trochę z powodu tego wszystkiego. Jesse też uważała to za zabawne, ale cała historia niewiele ją obeszła. Była bardzo zajęta badaniami w British Museum. Tamto po prostu nie miało żadnego znaczenia.

Wtedy ktoś z Talamaski przeczytał gazetę i organizacja nawiązała z nią kontakt.

Aaron Lightner, staromodny dżentelmen o siwych włosach i nienagannych manierach, zaprosił Jesse na lunch. Stary, ale świetnie utrzymany rolls-royce zawiózł ich do eleganckiego prywatnego klubu.

Niewątpliwie było to jedno z najdziwniejszych spotkań w życiu Jesse. Obudziło w niej wspomnienie owego dawnego lata, nie dlatego, że dostarczyło podobnych wzruszeń, ale dlatego, że obydwa te przeżycia tak daleko odbiegały od wszystkiego, czego kiedykolwiek zaznała.

Lightner okazał się czarujący; był długowłosym, niezwykle zadbanym mężczyzną, miał na sobie nieskazitelny tweedowy garnitur na miarę od Donegala. Był też jedynym ze znanych jej ludzi, który chodził ze srebrną laską.

Szybko i w ujmujący sposób wyjaśnił Jesse, że jest „detektywem zjawisk nadprzyrodzonych” i pracuje dla „tajnego zakonu zwanego Talamasca”, którego jedynym celem jest gromadzenie danych na temat zjawisk „paranormalnych” i wykorzystywanie ich do badań tychże fenomenów. Talamasca pomaga ludziom o zdolnościach nadzmysłowych. A tym, którzy posiadają te talenty rozwinięte w stopniu nadzwyczajnym, oferuje od czasu do czasu swoje członkostwo, karierę w „śledzeniu nadprzyrodzonego”, co, prawdę powiedziawszy, jest powołaniem, jako że Talamasca żąda pełnego poświęcenia, lojalności i posłuszeństwa swoim zasadom.

Jesse mało nie wybuchła śmiechem. Ale Lightner chyba przygotował się na jej sceptycyzm. Miał w zanadrzu kilka „sztuczek”, przydatnych podczas takich zapoznawczych spotkań. Ku najwyższemu zdumieniu Jesse udało mu się przesunąć kilka przedmiotów na stole, nie dotykając ich. Prosta moc. rzekł, działająca jako „wizytówka”.

Kiedy Jesse patrzyła na solniczkę podskakującą na zawołanie, zdumienie odebrało jej mowę. Jednak naprawdę osłupiała, gdy Lightner wyznał, że wie o niej wszystko. Wiedział, skąd pochodziła i gdzie studiuje. Wiedział, że kiedy była małą dziewczynką, widywała duchy. Organizacja przed laty uzyskała tę informację „rutynowymi kanałami” i wtedy założono Jesse teczkę. Nie powinna czuć się urażona.

Prosił, by zechciała łaskawie zrozumieć, że Talamasca zachowuje pełny szacunek wobec badanych osób. Do teczki trafiły jedynie doniesienia o tym, co sama Jesse przekazała sąsiadom, nauczycielom i szkolnym kolegom. Może przejrzeć ją w każdej chwili. Taka procedura zawsze obowiązywała w Talamasce. Zawsze wcześniej czy później dążono do nawiązania kontaktu z osobą śledzoną. Pozyskane informacje przedstawiano do wglądu w całości, chociaż miały charakter poufny.

Jesse zasypała Lightnera pytaniami. Szybko stało się jasne, że istotnie wie o niej mnóstwo, ale nie ma zielonego pojęcia o Maharet ani o Wielkiej Rodzinie.

Właśnie to połączenie wiedzy i ignorancji przekonało Jesse. Jedna wzmianka o Maharet, a na zawsze odwróciłaby się plecami do Talamaski, gdyż była nieugięcie lojalna wobec Wielkiej Rodziny. Talamasce zależało jednak tylko na zdolnościach Jesse, a Jesse, wbrew radzie Maharet, też zawsze na nich zależało.

Poza tym opowieść o Talamasce okazała się niezwykle nęcąca. Czy ten człowiek mówił prawdę? Tajne stowarzyszenie, które powstało w roku 758, organizacja posiadająca archiwalne zapiski na temat wiedźm, czarowników, mediów i ludzi widzących duchy, której historia sięgała tak odległych czasów? Była tym tak oszołomiona jak niegdyś archiwami Wielkiej Rodziny.

Lightner łaskawie wytrzymał jeszcze jedną rundę pytań. Znał historię swojego stowarzyszenia i wszelkie szczegóły, to było jasne jak słońce. Płynnie i precyzyjnie mówił o prześladowaniach katarów, o zniszczeniu zakonu templariuszy, egzekucji Grandiera i wielu innych historycznych wydarzeniach. Prawdę mówiąc, Jesse nie udało się zapędzić go kozi róg. Przeciwnie, to on mówił o dawnych czarodziejach i czarownikach, o których ona nigdy nie słyszała.

Tamtego wieczoru, kiedy przyjechali do Macierzystego Domu Talamaski pod Londynem, dalsze losy Jesse zostały w znacznej mierze przypieczętowane. Nie opuszczała Macierzystego Domu przez tydzień, po czym uczyniła to tylko w tym celu, by zlikwidować swoje mieszkanie w Chelsea i wrócić do Talamaski.

Macierzysty Dom był ogromną kamienną budowlą wzniesioną w szesnastym wieku i nabytą przez Talamaskę „zaledwie” przed dwoma stuleciami. Chociaż biblioteki i salony z efektownymi boazeriami urządzono w osiemnastym wieku, nie zapominając o stosownych sztukateriach i fryzach, jadalnia i liczne sypialnie zachowały styl elżbietański.

Jesse natychmiast polubiła tę atmosferę, stare meble, kamienne kominki i lśniące dębowe parkiety. Przypadli jej do gustu także spokojni szeregowi członkowie zakonu; przywitali ją serdecznie, po czym wrócili do swoich dyskusji lub lektury gazet w przestronnych, ciepło oświetlonych, dostępnych dla wszystkich salach. Bogactwo tego miejsca było zaskakujące. Potwierdzało autentyczność roszczeń Lightnera i emanowało aurą uczciwości, jednoznaczności. Ci ludzie byli tu tacy, za jakich się podawali.

Jednak dopiero biblioteki rzuciły ją na kolana, budząc wspomnienie tamtego tragicznego lata, kiedy to inna biblioteka i jej wiekowe skarby zostały przed nią zamknięte. Tutaj mogła oglądać niezliczone woluminy przechowujące pamięć polowań na czarownice, zawierające opisy badań złośliwych duchów, przypadków opętań, psychokinezy, reinkarnacji i tym podobnych. W podziemiach znajdowały się muzea, pomieszczenia zapełnione tajemniczymi przedmiotami mającymi związek ze zdarzeniami nadprzyrodzonymi. Były tam skarbce, dostępne jedynie najwyższym członkom zakonu. Perspektywa zapoznania się z tymi tajemnicami była doprawdy cudowna.

— Zawsze jest tak wiele pracy do zrobienia — rzekł niedbale Aaron. — Ależ tak, wszystkie te stare zapiski są po łacinie, sama widzisz; nie możemy oczekiwać od nowych członków, by czytali i pisali w martwym języku. W obecnej epoce to jest po prostu poza wszelką dyskusją. A w tych magazynach, widzisz, dokumentacji większości spraw nie zweryfikowano od czterech wieków…

Oczywiście Aaron wiedział, że Jesse potrafi czytać i pisać nie tylko po łacinie, ale i po grecku, w starożytnym egipskim i sumeryjskim. Nie wiedział natomiast, że Jesse znalazła coś, co zastąpiło jej utracone skarby tamtego lata. Znalazła inną Wielką Rodzinę.

Tego wieczoru wysłano samochód po ubrania Jesse i wszystkie rzeczy i, mieszkania w Chelsea, które mogły się jej przydać. Jej nowy pokój mieścił się w południowo-zachodniej części Macierzystego Domu; było to przytulne pomieszczenie z kasetonami na suficie i kominkiem w stylu Tudorów.

Jesse chciała zostać w tym domu na zawsze i Aaron o tym wiedział. W piątek, zaledwie trzy dni po przybyciu, została przyjęta do zakonu jako nowicjuszka. Dostała znaczne kieszonkowe, prywatny salonik przylegający do sypialni, szofera zawsze gotowego do pracy i wygodny stary samochód. Pracę w British Museum rzuciła najszybciej, jak się dało.

Zasady i obowiązki były jasne. Miała spędzić dwa lata na pełnowymiarowym szkoleniu, podróżując z innymi członkami zakonu, kiedy to było konieczne, jak świat długi i szeroki. Oczywiście mogła rozmawiać o zakonie z krewnymi i przyjaciółmi. Ale wszystkie tematy, akta i związane z nimi szczegóły miały pozostać tajne. Nie wolno jej było publikować niczego o Talamasce, a nawet przyczynić się do jakiejkolwiek „publicznej wzmianki” o zakonie. Wzmianki o konkretnych zadaniach nie mogły zawierać nazwisk ani nazw miejscowości.

Jej specjalnością miała być praca w archiwach, tłumaczenie i adaptacja starych kronik i zapisków. Przynajmniej raz w tygodniu miała pracować w muzeach, segregując różne artefakty i zabytki. Praca w terenie — śledztwa w nawiedzonych domach i tym podobne — miała jednak zawsze przeważać nad analizami.

Minął miesiąc, zanim doniosła Maharet o swojej decyzji. Otworzyła w liście całą duszę. Uwielbiała tych ludzi i ich pracę. Oczywiście, biblioteka przypominała jej o rodzinnym archiwum w górach Sonom i jakże szczęśliwym okresie życia. Czy Maharet to rozumie?

Odpowiedź była zdumiewająca. Maharet wiedziała, czym jest zakon. Prawdę mówiąc, wydawało się, że dokładnie zna całą jego historię. Wyraziła swój podziw dla ratowania niewinnych przed stosem i innych ogromnych wysiłkach Talamaski w czasach polowań na czarownice w piętnastym i szesnastym wieku.

Z pewnością opowiedzieli Ci o swojej „podziemnej kolei”, służącej do transportu wielu oskarżonych z wiosek i siół, gdzie groził im stos, do Amsterdamu, oświeconego miasta, w którym nie wierzono już w kłamstwa i przesądy tamtej epoki.

Jesse nie wiedziała o tym, ale niebawem mogła potwierdzić każdy szczegół. Jednakże Maharet miała wobec Talamaski swoje zastrzeżenia:

Bez względu na to, jak bardzo podziwiam ich współczucie wobec prześladowanych, musisz wiedzieć, że nie uważam, aby ich śledztwa przynosiły jakieś nadzwyczajne rezultaty. Gwoli jasności trzeba przyznać, że duchy, upiory, wampiry, wilkołaki, wiedźmy, istoty umykające opisowi być może istnieją i niewykluczone, iż Talamasca spędzi kolejne tysiąclecie na badaniu ich, ale jakież to ma znaczenie dla gatunku ludzkiego?

Niewątpliwie w odległej przeszłości różni osobnicy miewali wizje i rozmawiali z duchami. I być może podobnie jak czarownice czy szamani, ci ludzie dokonali czegoś dla swoich plemion czy narodów. Jednak na podstawie ich prostych i zwodniczych przeżyć zbudowano złożone i wymyślne religie, nadając mityczne nazwy niejasnym bytom i tworząc niesłychany wehikuł dla heterogenicznej zabobonnej wiary. Czy nie przyniosło to więcej zła niż dobra?

Wierz mi, że bez względu na to, jak interpretuje się historię, dawno minęły czasy, gdy kontakt z duchami przynosił jakąkolwiek korzyść. Być może o sceptycyzmie przeciętnych jednostek wobec upiorów, mediów i całej tej zbieraniny decyduje prostacka, ale nieubłagana sprawiedliwość. Nadprzyrodzone, bez względu na swą postać nie powinno ingerować w ludzką historię.

Uważam, że wyjąwszy przypadki pocieszenia paru zagubionych dusz, Talamasca gromadzi zapisy spraw, które nie są ważne i nie powinny być ważne. To ciekawa organizacja, ale nie zdoła dokonać wielkich rzeczy.

Kocham Cię. Szanuję Twoją decyzję. Jednak przez wzgląd na Twoje dobro liczę, że znużysz się Talamaską i bardzo prędko powrócisz do normalnego życia.

Jesse zastanowiła się głęboko, zanim odpowiedziała. Było jej bardzo przykro, że Maharet nie zaaprobowała jej wyboru. Niemniej jednak zdawała sobie sprawę, że jej decyzja jest czymś na kształt rewanżu. Maharet odsunęła ją od tajemnic rodziny; Talamasca przygarnęła ją do swojego łona.

Zapewniała Maharet w liście, że członkowie zakonu nie mają złudzeń co do doniosłości swojej pracy. Uprzedzono Jesse, że jest to działalność tajna, nie przynosząca sławy, a nawet nie zawsze dająca prawdziwą satysfakcję. Zgodziliby się w pełni z Maharet co do jej oceny mediów, duchów, zjaw.

Ale czy miliony ludzi nie uważają odkryć archeologów za równie błahe? Jesse błagała Maharet, by uwierzyła, jak to wszystko jest dla niej ważne. Na zakończenie napisała, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, następujące słowa:


Nigdy nie zdradzę Talamasce ani słowa o Wielkiej Rodzinie. Nigdy nie powiem im o domu w górach Sonoma i dziwnych zdarzeniach, które mi się tam przytrafiły. Taka tajemnica wzbudziłaby w nich zbyt wielką ciekawość. Poczuwam się do lojalności, wobec Ciebie. Ale błagam, pozwól mi pewnego dnia wrócić do domu w Kalifornii. Pozwól mi porozmawiać z Tobą o tym, co widziałam. Wiele ostatnio zrozumiałam. Miałam zadziwiające sny. Ufam jednak Twojemu sądowi w tych sprawach. Byłaś wobec mnie ogromnie szczodra i nie wątpię, że mnie kochasz. Proszę, uwierz, że i ja bardzo Cię kocham.


Odpowiedź Maharet była krótka.


Jesse, jestem ekscentryczną i upartą istotą; bardzo wiele przeżyłam. Bywa, że nie doceniam wpływu, jaki wywieram na innych. Nigdy nie powinnam była zapraszać Ciebie do swego domu; to był egoistyczny wybryk, którego nie potrafię sobie wybaczyć. Liczę na to, że zdołasz uspokoić moje sumienie. Zapomnij o tej wizycie. Nie wmawiaj sobie, że to, co tam widziałaś nie istnieje, ale nie zagłębiaj się w tamte wspomnienia. Żyj swoim życiem tak, jakby nigdy nie zostało tak brutalnie zakłócone. Któregoś dnia odpowiem na wszystkie Twoje pytania, ale nigdy więcej nie stanę na drodze Twojego przeznaczenia. Gratuluję Ci nowego powołania. Zawsze możesz liczyć na moją bezwarunkową miłość.


Niebawem dołączyła do tego eleganckie prezenty. Skórzany ekwipunek podróżny i cudowne palto podbijane norkami, żeby było jej ciepło w „tym obrzydliwym angielskim klimacie”. To kraj, który „tylko druid może pokochać”, napisała Maharet.

Jesse bardzo polubiła palto, jako że norki były tylko na podbiciu i nie rzucały się w oczy, a torby podróżne służyły jej świetnie. Maharet nie przestawała pisać kilka razy do roku. Pozostała równie pomocna jak do tej pory.

Z biegiem lat to Jesse się oddaliła, jej listy były coraz krótsze i mniej regularne, jako że praca w Talamasce była tajna. Po prostu nie mogła opisywać swoich zajęć.

Nadal odwiedzała członków Wielkiej Rodziny na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Kiedy tylko kuzyni przyjeżdżali do Londynu, zwiedzała z nimi miasto lub jadła lunch. Wszystkie te kontakty były jednak sporadyczne i powierzchowne. Talamasca stała się niebawem całym życiem Jesse.


* * *

Kiedy zaczęła tłumaczenia z łaciny, ujrzała w archiwach Talamaski cały świat; zapisy rodzin mediów i pojedynczych osobników, przykłady „oczywistych” czarów, prawdziwych maleficia i wreszcie powtarzające się, niemniej jednak koszmarnie fascynujące protokoły z autentycznych procesów czarownic, które niezmiennie dotyczyły niewinnych i bezbronnych. Pracowała dniami i nocami; wprowadzała owe dane do komputera, odzyskując bezcenny materiał historyczny z kruszących się pergaminowych kart.

W terenie otwierał się przed nią inny świat, jeszcze bardziej pociągający. W ciągu pierwszego roku pracy w Talamasce Jesse widziała przypadki nawiedzeń przez złośliwe duchy tak przerażające, że dorośli mężczyźni uciekali przed nimi na ulicę. Widziała dziecko, które za pomocą telekinezy uniosło dębowy stół i wyrzuciło go przez okno. W kompletnym milczeniu porozumiewała się z ludźmi czytającymi w myślach, którzy odbierali wszelkie przesłane im komunikaty. Widziała upiory tak wstrząsające, że wcześniej w ogóle nie uwierzyłaby w ich istnienie. Była świadkiem psychometrii, automatycznego pisania, lewitacji, transów mediumicznych — a potem, robiąc notatki, zawsze dziwiła się własnemu zaskoczeniu.

Czy nigdy się nie przyzwyczai? Nie uzna tego wszystkiego za normalne? Nawet starzy członkowie Talamaski zwierzali się jej, że będąc świadkami takich zjawisk, za każdym razem przeżywają wstrząs.

Niewątpliwie mediumiczne zdolności Jesse były wyjątkowo bogate. Często wykorzystywane, rozwinęły się niebywale. Dwa lata po przyjęciu do Talamaski Jesse była wysyłana do każdego nawiedzanego domu w Europie i Stanach Zjednoczonych. Po jednym lub dwóch dniach spędzonych w ciszy i spokoju biblioteki następował tydzień w jakimś piekielnie przewiewnym korytarzu i obserwacja wizyt milczącej zjawy, która wcześniej przeraziła innych.

Jesse rzadko potrafiła ustalić wzorce zachowań tych nieproszonych gości. Prawdę mówiąc, potwierdziła tylko to, co wiedzieli wszyscy członkowie Talamaski: nie ma jednej okultystycznej teorii obejmującej całość dziwnych zjawisk, które widziała lub o których słyszała. Praca fascynowała ją, ale okazała się ogromnie frustrująca. Jesse nie była pewna, czy sama jest przy zdrowych zmysłach, kiedy zwraca się do tych „nie znających spokoju istot” czy też „tumanowatych duchów”, jak niegdyś całkiem trafnie określił je Mael. Mimo wszystko doradzała im przenieść się w „wyższe sfery”, by szukać tam spokoju dla siebie, a tym samym zostawić w spokoju również śmiertelnych.

Było to jakieś rozwiązanie, chociaż być może zmuszało duchy do pożegnania się z jedyną formą życia, jaka im pozostała. Niewykluczone przecież, że śmierć jest absolutnym kresem istnienia — zarówno ciała, jak i duszy — i uparte dusze nawiedzają żyjących jedynie wtedy, gdy nie chcą pogodzić się z nicością. Jak jednak zaakceptować straszną myśl, że świat duchów jest jedynie niejasnym i chaotycznym odbiciem dawnego, prawdziwego życia przed granicą wiecznej, całkowitej ciemności?

Bez względu na to, jak było naprawdę, Jesse uporała się z niezliczonymi nawiedzeniami. A myśl o uldze, jaką zapewniła żywym, stale podnosiła ją na duchu. Rozwinęło się w niej głębokie poczucie, że prowadzi wyjątkowe życia. Ekscytujące. Nie zamieniłaby go na nic w świecie.

No, prawie na nic. Bo gdyby Maharet pojawiła się w jej progu z prośbą o powrót do warowni w górach Sonoma i o zajęcie się archiwami Wielkiej Rodziny, mogłaby spakować walizki w jednej chwili. Chociaż niewykluczone, że nie kiwnęłaby nawet palcem w bucie.

Dokonała jednak w archiwach Talamaski pewnego odkrycia, które wywołało w niej głębokie rozdarcie. Dotyczyło ono Wielkiej Rodziny.

Podczas translacji i kopiowania dokumentów o czarownicach odkryła, że Talamasca od wieków monitoruje pewne „rodziny czarownic”, których fortuny wydawały się pomnożone za sprawą nadprzyrodzonych działań, będących jednak czymś weryfikowalnym i przewidywalnym. Współcześnie Talamasca obserwowała sporo takich rodzin! Zwykle w obrębie każdego pokolenia takiej familii była „czarownica”, która potrafiła tak przyciągać nadprzyrodzone moce i tak nimi manipulować, że zapewniała swoim bliskim stały przyrost bogactwa i powodzenie w doczesnych przedsięwzięciach. Świadczyły o tym zgromadzone zapiski. Ta moc była dziedziczna, związana z pewnymi fizycznymi predyspozycjami, ale nikt nie miał co do tego pewności. Niektóre z tych rodzin nie miały pojęcia o swojej przeszłości; nie podejrzewano istnienia „czarownic” w dwudziestym wieku. Chociaż Talamasca regularnie usiłowała nawiązać kontakt z tymi ludźmi, często spotykała się z odmową lub też uznawała ich działania za zbyt niebezpieczne, aby przeprowadzać śledztwo. Owe czarownice były przecież zdolne do prawdziwychmaleficia .

Przez kilka tygodni po tym odkryciu wstrząśnięta i nie dowierzająca Jesse nie podejmowała żadnych działań. Jednak nie potrafiła przestać o tym myśleć. Ten model zbyt przypominał Maharet i Wielką Rodzinę.

Następnie zrobiła jedyną rzecz, która nie byłaby pogwałceniem zasad lojalności. Starannie przejrzała wszystkie akta rodzin czarownic znajdujące się w archiwach Talamaski. Sprawdziła raz i drugi. Cofnęła się do najstarszych zapisków i przestudiowała je słowo po słowie.

Żadnej wzmianki o jakiejś Maharet, żadnej wzmianki o kimkolwiek związanym z Wielką Rodziną, a o kim Jesse by słyszała. Żadnego najbłahszego podejrzenia.

Odczuła ogromną ulgę, ale nie była zaskoczona. Instynkt podpowiadał jej, że jest na złym tropie. Maharet nie była czarownicą. Nie w tym znaczeniu. W tym wszystkim chodzi o coś więcej — pomyślała.

Jednak tak naprawdę nigdy się nie postarała, by wyjaśnić to do końca. Odrzucała teorie tłumaczące wydarzenia w górach Sonoma, tak jak odrzucała wszelkie teorie. Nie raz przyszło jej na myśl, że wybrała Talamaskę, aby zgubić swą osobistą tajemnicę w chaosie tajemnic. Otoczona zjawami, złośliwymi duchami i opętanymi dziećmi coraz mniej myślała o Maharet i Wielkiej Rodzinie.


* * *

Zanim Jesse stała się pełnym członkiem zakonu, została ekspertem w dziedzinie zasad Talamaski, procedur gromadzenia protokołów śledztw, tego, kiedy i jak pomagać policji w sprawach kryminalnych oraz jak unikać wszelkich kontaktów z prasą. Szanowała Talamaskę za brak dogmatyzmu i za to, że zgromadzenie nie wymagało od swoich członków bezwzględnej wiary we wszystko, lecz jedynie uczciwości i uwagi wobec obserwowanych fenomenów.

Wzorce, podobieństwa, powtarzalność — oto, co fascynowało Talamaskę. Obfitość terminów, a zarazem elastyczność terminologii. Akta były jedynie siatką odsyłaczy splecioną na kilkanaście sposobów.

Niemniej jednak członkowie Talamaski studiowali teoretyków. Jesse czytała prace wszystkich wielkich detektywów zjawisk paranormalnych, mediów i jasnowidzów. Studiowała wszystko, co miało związek z okultyzmem.

Wiele razy myślała o radzie Maharet. To, co od niej usłyszała, było prawdą. Upiory, zjawy, media zdolne czytać myśli i telekinetycznie przesuwać przedmioty — wszystko to było fascynujące dla bezpośrednich świadków, lecz w dziejach ludzkości znaczyło bardzo niewiele. Ani współcześnie, ani w przyszłości nie zapowiadało się żadne wielkie okultystyczne odkrycie, które zmieniłoby bieg historii.

Jesse była wciąż niesyta pracy. Pochłonęła ją podniecająca atmosfera tajnego zgromadzenia. Była w samym łonie Talamaski i chociaż przyzwyczaiła się do eleganckiego otoczenia — antycznych koronek i łóż z kolumienkami, srebrnych sztućców, służby i samochodów prowadzonych przez szoferów — sama nabrała jeszcze większej prostoty i dystansu.

W wieku trzydziestu lat była delikatną jasnoskórą kobietą o kędzierzawych rudych włosach rozdzielonych na środku głowy i długich do ramion. Wciąż pozostawała samotna. Nie używała kosmetyków ani perfum i nie nosiła biżuterii z wyjątkiem celtyckiej bransoletki. Jej ulubioną garderobą był kaszmirowy blezer i wełniane spodnie lub dżinsy, jeśli przebywała w Ameryce. Mimo to była osobą atrakcyjną, przyciągającą nieco więcej uwagi mężczyzn, niż sama uważałaby za korzystne dla swoich spraw. Miewała romanse, ale zawsze przelotne.

Bardziej ceniła przyjaźnie z innymi członkami zakonu; miała wielu braci i wiele sióstr. Dbali o nią tak jak ona o nich. Uwielbiała życie we wspólnocie. O każdej nocnej porze można było zejść na dół do oświetlonego salonu, zawsze pełnego ludzi — czytających, rozmawiających, a jeśli nawet kłócących się, to zawsze z umiarem. Można było zawędrować do kuchni, gdzie nocny kucharz był gotów przygotować wczesne śniadanie albo późną kolację, według życzenia.

Jesse mogłaby zostać z Talamaską na zawsze. Podobnie jak katolicki zakon, Talamasca opiekowała się swoimi starcami i chorymi. Umierający w zakonie mieli zapewniony wszelki luksus i wszechstronną opiekę medyczną; ostatnie chwile spędzało się wedle swojej woli: samotnie w łóżku albo w towarzystwie braci i sióstr, którzy dodawali choremu otuchy i ściskali jego dłoń. Można było też jechać do domu, do krewnych, ale większość chciała umrzeć w Macierzystym Domu. Ceremonie pogrzebowe były wystawne i pełne godności. Wielkie grupy ubranych na czarno mężczyzn i kobiet towarzyszyły każdemu pochówkowi.

Tak, ci ludzie stali się rodziną Jesse. To oczywiste, że chciała zostać z nimi na zawsze.

Ale kiedy dobiegał końca ósmy rok pobytu w zakonie, wydarzyło się coś, co miało to wszystko zmienić, coś, co w końcu doprowadziło do zerwania.

Miała już za sobą piękną kartę. Jednak w lecie 1981 roku nadal pracowała pod kierunkiem Aarona Lightnera i rzadko rozmawiała z zarządem Talamaski czy też grupą ludzi, którzy wszystkim kierowali.

Kiedy więc Dawid Talbot, przywódca zakonu, wezwał ją do swojego biura w Londynie, była zaskoczona. Dawid był mocno zbudowanym żwawym panem w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, o wiecznie radosnym sposobie bycia i włosach przyprószonych stalową siwizną. Zaproponował Jesse kieliszek sherry i przez kwadrans rozmawiał z nią sympatycznie o niczym, zanim przeszedł do rzeczy.

Jesse zaproponowano bardzo nietypowe zadanie. Talbot wręczył jej powieść zatytułowaną „Wywiad z wampirem”.

— Chciałbym, żebyś to przeczytała — powiedział.

Jesse była zaskoczona.

— Prawdę mówiąc, już to zrobiłam — powiedziała. — Kilka lat temu. Ale co tego rodzaju beletrystyka ma wspólnego z nami?

Jesse kupiła książkę na lotnisku i przeczytała podczas długiego transkontynentalnego rejsu. Treść, niby-opowieść wampira wysłuchana współcześnie przez młodego reportera w San Francisco, podziałała na Jesse jak zły sen. Książka niezbyt przypadła jej do gustu i wolała wyrzucić ją do kosza, niż zostawić na ławce na lotnisku, z obawy, że może po nią sięgnąć jakaś Bogu ducha winna duszyczka.

Główne postaci dzieła — zadający niesłychanego szyku nieśmiertelni — stworzyli przed wojną secesyjną w Nowym Orleanie koszmarną rodzinkę i polowali tam na ludzi przez z górą pięćdziesiąt lat. Byli to: Lestat, ich przywódca i czarny charakter powieści, Louis, jego targany wyrzutami sumienia podwładny, zarazem bohater i narrator, oraz Klaudia, niesamowita wampirza córka, iście tragiczna postać o ciele wiecznej dziewczynki, której umysł dojrzewał z roku na rok. Oczywiście tematem książki było bezowocne poszukiwanie odkupienia przez Louisa, ale nienawiść Klaudii do dwóch wampirów płci męskiej, którzy stworzyli z niej monstrum, oraz późniejsze zniszczenie dziewczynki wywarło o wiele głębsze wrażenie na Jesse.

— To nie beletrystyka — wyjaśnił bez emfazy Dawid. — Niemniej cel jej stworzenia pozostaje niejasny, a fakt publikacji poważnie nas zaalarmował.

— Nie beletrystyka? — powtórzyła Jesse. — Nie rozumiem.

— Nazwisko autora to pseudonim — kontynuował Dawid — a tantiemy pobiera młody człowiek, który nigdzie długo nie zagrzewa miejsca i unika wszelkiego kontaktu z nami. Jednakże był kiedyś reporterem, podobnie jak przeprowadzający wywiad bohater książki. Obecnie jest nieuchwytny. Twoim zadaniem będzie polecieć do Nowego Orleanu i zgromadzić dokumentację wydarzeń, które zaszły tam przed wojną secesyjną.

— Zaczekaj. Mówisz mi, że wampiry istnieją? Że te postaci: Louis, Lestat i mała Klaudia są prawdziwe?!…

— Właśnie — potwierdził Dawid. — I nie zapomnij o Armandzie, mentorze z Teatru Wampirów w Paryżu. Na pewno pamiętasz Armanda.

Jesse bez trudu przypomniała sobie Armanda oraz teatr. Armand, najstarszy nieśmiertelny w powieści, miał oblicze i postać młodzieńca. Natomiast teatr był ponurą instytucją, w której podczas spektaklu zabijano ludzi na oczach nieświadomych tego widzów.

Jesse przypominała sobie upiorną atmosferę książki, a zwłaszcza fragmenty dotyczące Klaudii, która zmarła właśnie w Teatrze Wampirów, zniszczona przez sabat pod przewodnictwem Armanda.

— Dawidzie, czy dobrze cię zrozumiałam? Twierdzisz, że te istoty żyją?

— Jak najbardziej — rzekł Dawid. — Obserwujemy je od czasu naszego powstania. W zasadzie można powiedzieć, że Talamaskę stworzono w celu obserwowania tych kreatur, ale to już inna historia. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w tej powiastce nie ma żadnej zmyślonej postaci; twoim zadaniem będzie udokumentować istnienie opisanego tu domu sabatowego w Nowym Orleanie oraz Klaudii, Louisa i Lestata.

Jesse wybuchła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Powaga Dawida śmieszyła ją dodatkowo. Jednak Dawid nie był zaskoczony; nie bardziej niż Aaron Lightner osiem lat temu, kiedy spotkała go po raz pierwszy.

— Znakomita postawa — rzekł Dawid z lekkim psotnym uśmieszkiem. — Nie chcielibyśmy, żebyś okazała nadmiar wyobraźni ani zaufania. Ten zakres badań wymaga ogromnej ostrożności, Jesse, i ścisłego trzymania się zasad. Wierz mi, kryje on wyjątkowe niebezpieczeństwa. Oczywiście, możesz w tej chwili odrzucić zadanie.

— Zaraz znowu będę się śmiać — powiedziała Jesse. Rzadko można było usłyszeć w Talamasce słowo „niebezpieczeństwo”. Widziała je tylko w aktach rodzin czarownic. Jednak Jesse bez trudu mogła uwierzyć w rodziny czarownic. Czarownice były ludźmi, a duchy mogły być podatne na manipulację. Ale wampiry?

— No cóż, podejdźmy do tego inaczej — rzekł Dawid. — Zanim się zdecydujesz, zajrzyjmy do skarbca i zbadajmy pewne artefakty mające związek z tymi stworami.

Ten pomysł miał nieodparty urok. W piwnicach Macierzystego Domu znajdowało się wiele pomieszczeń, do których Jesse nie była nigdy dopuszczona. Nie zamierzała zaprzepaścić takiej okazji.

Gdy razem z Dawidem zeszli po schodach, atmosfera domu w górach Sonoma powróciła nieoczekiwanie i bardzo plastycznie. Nawet długi korytarz z rzadko rozsianymi słabymi żarówkami przypominał piwnicę Maharet. Jesse czuła rosnące podniecenie.

Szła w milczeniu za Dawidem, mijając kolejne zamknięte na klucz magazyny. Ujrzała książki, czaszkę na półce, stare łachy rzucone na podłogę, meble, obrazy olejne, kufry i sejfy, kurz.

— Wszystkie te parafernalia — rzekł z pogardliwym gestem Dawid — są w taki czy inny sposób związane z naszymi nieśmiertelnymi pijącymi krew przyjaciółmi. W istocie ten gatunek przejawia wyraźną skłonność do materializmu i pozostawia po sobie wszelkie możliwe odpadki. Nie jest wyjątkiem, że kiedy znużą się konkretną okolicą lub tożsamością, zostawiają całe domostwa z kompletnym umeblowaniem, ubrania, nawet trumny… bardzo ozdobne i interesujące trumny. Ale jest kilka wyjątkowych rzeczy, które muszę ci pokazać. Śmiem sądzić, że będą miały rozstrzygające znaczenie.

Rozstrzygające? W tej pracy było coś rozstrzygającego? Niewątpliwie to popołudnie obfitowało w niespodzianki.

Dawid zaprowadził ją do ostatniego pomieszczenia, bardzo dużego, obwieszonego ferrotypiami pokoju, w którym natychmiast zapaliły się szeregi górnych świateł.

Na ścianie w głębi ujrzała ogromne malowidło. Od razu uznała je za dzieło renesansu, prawdopodobnie weneckiego. Wykonano je półmatową farbą na desce. Miało cudowne lśnienie typowe dla tego rodzaju prac, połysk, którego nie mógłby stworzyć żaden syntetyczny środek. W prawym dolnym rogu widniał łaciński tytuł i nazwisko twórcy.


„Kuszenie Amadeo”
Mariusz

Cofnęła się, aby dokładnie widzieć całość.

Wspaniały chór czarnoskrzydłych aniołów unosił się wokół klęczącej postaci — młodego chłopca o kasztanowych włosach. Kobaltowe niebo w tle, widziane przez serię łuków, było oddane wspaniale, z masą złoconych chmur. Marmurową posadzkę na pierwszym planie namalowano z fotograficzną pieczołowitością. Czuło się bijący od niej chłód, widziało żyły w kamieniu.

Jednak to postaci były prawdziwą ozdobą dzieła. Wybornie wymodelowane twarze aniołów; ekstrawagancko szczegółowe linie pastelowych szat i czarnych pierzastych skrzydeł; a chłopiec… chłopiec po prostu żył! Ciemnopiwne oczy naprawdę błyszczały i patrzyły przed siebie. Skóra wydawała się wilgotna. Już miał poruszyć się lub przemówić.

W istocie wszystko to było zbyt realistyczne, jak na Odrodzenie. Postaci miały charakter raczej indywidualny niż typowy. Na twarzach aniołów malował się wyraz lekkiego rozbawienia, z nutką goryczy. A materiał tuniki i obcisłych spodni chłopca oddano zbyt dokładnie. Widziała nawet cery, łezkę, kurz na rękawie. Były też inne detale — suche liście rozrzucone na podłodze, dwa pędzle leżące z boku bez widocznej przyczyny.

— Kim jest ten Mariusz? — szepnęła. To imię z niczym się jej nie kojarzyło. Nigdy nie widziała włoskiego malowidła z tak wieloma niepokojącymi szczegółami. Czarnoskrzydłe anioły…

Dawid nie odpowiedział. Wskazał na chłopca.

— Chcę, żebyś mu się przyjrzała. To nie jest prawdziwy przedmiot twojego śledztwa, jedynie bardzo ważne ogniwo.

Przedmiot? Ogniwo?… Była zbyt zafrapowana obrazem.

— Spójrz na te kości w kącie, ludzkie kości pokryte kurzem; wygląda to tak, jakby ktoś tylko sprzątnął je z głównego planu. Cóż to, na Boga, znaczy?

— Tak — mruknął Dawid. — Słowo „kuszenie” zwykle kojarzy się z diabłami otaczającymi świętego.

— Właśnie — powiedziała. — I umiejętności malarza są wyjątkowe. — Im dłużej wpatrywała się w obraz, tym bardziej była niespokojna. — Skąd to macie?

— Zakon wszedł w jego posiadanie wieki temu. Nasz emisariusz w Wenecji odzyskał to ze spalonej willi nad Canale Grande. Tak przy okazji, tym wampirom stale towarzyszy ogień. To jedyny oręż, którego skutecznie używają przeciwko sobie nawzajem. Jak pamiętasz, w „Wywiadzie z wampirem” było kilka pożarów. Louis podłożył ogień pod miejską rezydencję w Nowym Orleanie, kiedy usiłował zniszczyć swojego stwórcę i mentora, Lestata. A później spalił Teatr Wampirów po śmierci Klaudii.

Śmierć Klaudii. Na te słowa Jesse ku swojemu zaskoczeniu lekko zadrżała.

— Przyjrzyj się jednak uważnie temu chłopcu — powiedział Dawid. — Bo to o nim teraz będziemy mówić.

Amadeo. To znaczyło „ten, którego Bóg kocha”. Tak, był piękny. Szesnasto-, może siedemnastolatek o kwadratowej, bardzo regularnej twarzy i dziwnie błagalnym spojrzeniu.

Dawid włożył jej coś do ręki. Z trudem oderwała wzrok od obrazu. Nie od razu zrozumiała, że patrzy na ferrotypię, dziewiętnastowieczną fotografię. Szepnęła po chwili:

— To ten sam chłopiec!

— Tak. I rodzaj eksperymentu — rzekł Dawid. — Zrobiono je prawdopodobnie tuż po zachodzie słońca, w oświetleniu, które mogłyby się nie sprawdzić w przypadku innego obiektu. Zauważ, że właściwie nic nie widać poza jego twarzą.

To była prawda; Jesse dostrzegła też, że uczesanie miał stosowne do tamtej epoki.

— Spójrz jeszcze na to — dodał Dawid. Tym razem podał jej stary dziewiętnastowieczny dziennik z wąskimi kolumnami druku i atramentowymi ilustracjami. Ujrzała tego samego chłopca wysiadającego z powoziku — szkic zrobiono naprędce, ale widać było, że chłopiec się uśmiecha.

— Jest tu artykuł o nim i o Teatrze Wampirów. A to angielskie czasopismo z 1789 roku, czyli całe osiemdziesiąt lat wcześniejsze. Znajdziesz w nim kolejny bardzo dokładny opis tej instytucji i tego samego młodego człowieka.

— Teatr Wampirów… — Wpatrywała się w klęczącego chłopca o kasztanowych włosach. — Ależ to Armand, postać z tej powieści!

— Właśnie. Wydaje się lubić to imię. Może we Włoszech był to Amadeo, ale stał się Armandem do osiemnastego wieku i później używał tego miana.

— Nie tak szybko, proszę — powiedziała Jesse. — Twierdzisz, że udokumentowano istnienie Teatru Wampirów? Że zrobili to nasi ludzie?

— Uczynili to starannie. Akta są ogromne i zawierają mnóstwo wspomnień na temat teatru. Mamy również dokumenty prawne posiadłości. Tu zaczyna się kolejne ogniwo naszych akt i tej powiastki, „Wywiadu z wampirem”. Właściciel teatru, który nabył go w 1789, nazywał się Lestat de Lioncourt. Jest obecnie w Paryżu posiadłość, której właściciel nazywa się tak samo.

— Czy to sprawdzona wiadomość? — zapytała Jesse.

— Wszystko to jest w aktach — powiedział Dawid — odbitki zarówno starych, jak i nowych dokumentów. Jeśli zechcesz, możesz zbadać podpis Lestata. On robił wszystko z rozmachem — jego wspaniały podpis zajmuje połowę strony. Mamy odbitki kilku egzemplarzy. Chcemy, żebyś zabrała je ze sobą do Nowego Orleanu. W gazecie jest opis pożaru, który zniszczył teatr, identyczny z opisem Louisa. Data taka sama jak w powieści. A co do niej samej, to przeczytaj ją starannie jeszcze raz.

Pod koniec tygodnia Jesse była już w samolocie do Nowego Orleanu. Miała opatrzyć notatkami i udokumentować jak najdokładniej treść powieści, przeszukując dokumenty praw własności, przekazania tychże praw, stare gazety, dzienniki — wszystko, co wsparłoby teorię, że postaci i wydarzenia opisane w powieści są prawdziwe.

Nadal nie wierzyła w to wszystko. Niewątpliwie coś w tym było, ale jej zdaniem ten numer polegał jednak tylko na tym, że sprytny autor powieści historycznych trafił przypadkiem na interesujące realia i wplótł je w fikcyjną opowiastkę. Bądźmy poważni, bilety teatralne, dokumenty prawne, programy i tym podobne szpargały jeszcze nie dowodzą istnienia krwiopijczych nieśmiertelnych.

Jeśli chodzi o zasady postępowania, które obowiązywały Jesse, to naprawdę można było oszaleć.

Wolno jej było przebywać w Nowym Orleanie wyłącznie od wschodu słońca do czwartej po południu. O czwartej miała udawać się na północ miasta, do Baton Rouge, i spędzać noce bezpiecznie na piętnastym piętrze nowoczesnego hotelu. Gdyby odniosła wrażenie, że ktoś ją obserwuje albo śledzi, miała od razu szukać skupiska ludzi. Z dobrze oświetlonego, ludnego miejsca miała natychmiast zamówić rozmowę międzynarodową do Talamaski w Londynie.

Nigdy, w żadnych okolicznościach, nie wolno jej było próbować „aktu nadzmysłowego postrzegania” wobec żadnego z wampirów. Zasięg ich mocy był Talamasce nieznany. Jedno było pewne: te istoty potrafią czytać w myślach. Poza tym potrafią wprowadzić ludzi w stan pomieszania umysłu. Istniały znaczące dowody ich niezwykłej potęgi. Na pewno mogły zabijać.

Niewątpliwie niektóre z nich wiedziały o Talamasce. Już kilku członków zakonu znikło podczas śledztw.

Jesse była zobowiązana do skrupulatnej lektury codziennej prasy. Talamasca miała powody, by zakładać, że Nowy Orlean był wolny od wampirów. W innym wypadku Jesse nie zostałaby tam wysłana. Jednak Lestat, Armand lub Louis mogli się pojawić tam w każdej chwili. Jeśli Jesse natrafi na artykuł o niewytłumaczalnej śmierci, ma wyjechać z miasta i nie wracać.

Jesse uznała te wszystkie środki bezpieczeństwa za śmiechu warte. Nawet sterta wzmianek o tajemniczych zgonach nie zrobiła na niej wrażenia ani nie przestraszyła. Przecież ci wszyscy ludzie mogli być ofiarami kultu satanistycznego. I byli zanadto ludzcy.

Ale Jesse zależało na tym zadaniu.

W drodze na lotnisko Dawid zapytał ją o to.

— Jeśli naprawdę trudno ci uwierzyć w moje słowa, to dlaczego zależy ci na śledztwie w sprawie tej książki?

Nie śpieszyła się z odpowiedzią.

— W tej powieści jest coś nieprzyzwoitego. Sprawia, że życie tych istot wydaje się pociągające. Początkowo nie zdajesz sobie z tego sprawy; to nocny koszmar, z którego nie potrafisz się otrząsnąć. A potem nagle czujesz się w tym wygodnie. Chcesz w tym nadal tkwić. Nawet tragedia Klaudii nie może cię zmusić do odwrotu.

— I?…

— Chcę udowodnić, że to jest wymysł.

To zupełnie odpowiadało Talamasce, zwłaszcza że padło z ust wyszkolonego śledczego.

Podczas długiego lotu do Nowego Jorku Jesse zdała sobie jednak sprawę, że chodzi jej o coś jeszcze, coś, o czym nie mogła powiedzieć Dawidowi. Dopiero niedawno uzmysłowiła sobie, że „Wywiad z wampirem” przypominał jej o lecie z Maharet, chociaż nie wiedziała dlaczego. Raz za razem przerywała lekturę, myśląc o tamtych wakacjach. Przypominały się jej drobiazgi, nawet znowu o nich śniła. Te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego — powiedziała sobie. A jednak był jakiś związek, coś pokrewnego z atmosferą książki, nastrojem, nawet z charakterem postaci i całym układem spraw — podobnym, a tak naprawdę zupełnie niepodobnym. Jesse nie mogła uchwycić i nazwać istoty tych odniesień. Jej władze umysłowe oraz pamięć były przedziwnie zablokowane.

Pierwsze dni Jesse w Nowym Orleanie były najdziwniejsze w jej całej karierze medium.

W mieście panował karaibski wilgotny klimat. Miało urodę i trwały kolonialny koloryt, które natychmiast ją oczarowały. Gdziekolwiek się udała, wyczuwała różne niesamowitości. Całe miasto wydawało się nawiedzone. Niesamowite rezydencje sprzed wojny secesyjnej były uwodzicielsko milczące i ponure. Nawet pełne turystów ulice French Quarter emanowały zmysłową i zjawiskowo groźną atmosferą, która wiecznie sprowadzała Jesse z wyznaczonego szlaku lub zatrzymywała na długie chwile rozmarzenia na ławce przy Jackson Square.

Nie cierpiała przymusowych wyjazdów o czwartej po południu. Wielopiętrowy hotel w Baton Rouge zapewniał boski poziom amerykańskiego luksusu. Jesse całkiem się tam podobało. Jednak leniwy wdzięk Nowego Orleanu zauroczył ją bez reszty. Każdego rana budziła się z niejasnym uczuciem, że śniła o wampirach. I o Maharet.

Potem, cztery dni po rozpoczęciu śledztwa, dokonała serii odkryć, po której natychmiast złapała za słuchawkę. Na liście podatników Luizjany bezdyskusyjnie figurował niejaki Lestat de Lioncourt. Rzeczywiście w 1862 roku przejął mieszkanie przy ulicy Royal od swojego wspólnika, Louisa de Pointe du Lac. Ten z kolei był właścicielem siedmiu różnych nieruchomości na terenie Luizjany; jedną z nich była plantacja opisana w „Wywiadzie z wampirem”. Jesse była oszołomiona. I wniebowzięta.

Czekały ją dalsze odkrycia. Niejaki Lestat de Lioncourt był obecnie właścicielem domów rozsianych po całym mieście. Podpis tej osoby, pojawiający się w urzędowych zapiskach z lat 1895 i 1910, był identyczny z podpisami osiemnastowiecznymi.

Och, to było aż nazbyt wspaniałe. Jesse bawiła się cudownie.

Od razu wybrała się, by sfotografować posiadłości Lestata. Dwie z nich, rezydencje w Garden District, były nie zamieszkanymi ruinami z przerdzewiałymi bramami. Ale pozostałe, w tym mieszkanie przy obecnej ulicy Royal — to samo, które przepisano na Lestata w 1862 roku — wynajmowano przez miejscową agencję, która przesyłała płatności adwokatowi w Paryżu.

To było ponad siły Jesse. Telegraficznie poprosiła Dawida o pieniądze. Musi spłacić lokatorów przy ulicy Royal, gdyż to mieszkanie z pewnością zamieszkiwali kiedyś Lestat, Louis i mała Klaudia. Byli wampirami czy nie, ale mieszkali tam!

Dawid bezzwłocznie przesłał pieniądze wraz z wyraźnym zaleceniem, by nie zbliżała się do zrujnowanych rezydencji. Jesse natychmiast odpowiedziała, że już sprawdziła tamte domy. Nikt nie pojawił się w nich od lat.

Ważne było mieszkanie. Do końca tygodnia spłaciła lokatorów, którzy wyprowadzili się z radością i z pełnymi garściami gotówki. Wczesnym poniedziałkowym rankiem Jesse weszła do pustego lokalu na piętrze.

Cudowna ruina. Stare kominki, stiuki, drzwi, wszystko jak w powieści!

Zaopatrzona w śrubokręt i dłuto zaczęła od frontowych pomieszczeń. Louis opisał pożar, w którym Lestat został poważnie poparzony. No cóż, Jesse przekona się, czy był tam naprawdę jakiś pożar.

Nie minęła godzina, a znalazła spalone, belki! A murarze — błogosławieni murarze! — likwidując ślady zniszczenia, zapchali dziury gazetami z 1862 roku. Zgadzało się to idealnie z relacją Louisa. Przepisał willę na Lestata, zaplanował wyjazd do Paryża, a potem wybuchł pożar, podczas którego Louis i Klaudia uciekli.

Oczywiście Jesse starała się zachować sceptycyzm, ale postaci z książki nabierały przedziwnego realizmu. Musiałaby wyjść z domu, żeby zadzwonić do Dawida, i to wprawiło ją w rozdrażnienie. Chciała natychmiast wszystko mu opowiedzieć.

Nie wyszła jednak; przeciwnie, godzinami siedziała w salonie, napawając się plamami słońca na zniszczonym parkiecie, słuchając skrzypienia budynku. Tak stary dom nie może być cichy, nie w takim wilgotnym klimacie. Nie widziała żadnego ducha, mimo to nie czuła się samotna. Przeciwnie, wokół panowało przytulne ciepło. Nagle ktoś nią potrząsnął, żeby się obudziła. Nie, oczywiście, że nie; nie było tam nikogo oprócz niej. Zegar wybijał czwartą.

Następnego dnia wypożyczyła odparowarkę do tapet i zajęła się innymi pokojami. Musiała dobrać się do oryginalnych warstw. Niewykluczone, że były datowane, a poza tym szukała czegoś szczególnego. Nieopodal śpiewał kanarek, może w innym mieszkaniu lub w sklepie, i świergot nie pozwalał się jej skupić. Jak cudownie. Nie zapomnijcie o kanarku. Kanarek umrze, jeśli o nim zapomnicie. Znów zasnęła.

Kiedy się obudziła, był zmierzch. W pobliżu słyszała dźwięki klawikordu. Słuchała przez długi czas, zanim otwarła oczy. To Mozart, grany bardzo szybko. Zbyt szybko, ale za to z jakim kunsztem. Ogromny zagęszczony motyw, zdumiewająca wirtuozeria. Wreszcie zmusiła się, by wstać, zapalić światło i ponownie włączyć odparowarkę.

Urządzenie było ciężkie, gorąca woda spływała jej strużkami po ramionach. W każdym pokoju Jesse zdzierała część papierowej wykładziny do surowego gipsu, a potem szła dalej. Ale buczenie sprzętu działało jej na nerwy. Miała wrażenie, że słyszy w nim głosy — śmiech rozmawiających ludzi, kogoś szepczącego z naciskiem po francusku, płacz dziecka — a może to była kobieta?

Wyłączyła to draństwo. Nic. Tylko złudzenie wywołane hałasem budzącym echa w pustym pomieszczeniu.

Wróciła do pracy, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu, z coraz większej senności ani z tego, że nic nie jadła. Przesuwała coraz dalej ciężkie urządzenie, aż nagle w połowie sypialni znalazła to, czego poszukiwała — ręczne malowidło na nagiej gipsowej ścianie.

Przez chwilę była zbyt podniecona, aby się poruszyć. Potem rzuciła się do pracy jak szalona. Tak, to był fresk „magicznych kniei”, który Lestat zamówił dla Klaudii. Spod kapiącej odparowarki wyłaniało się coraz więcej szczegółów.

„Jednorożce, rajskie ptaki, uginające się pod ciężarem owoców drzewa nad połyskującymi potokami” — to było właśnie tak, jak opisał Louis. Wreszcie obnażyła wielki kawał fresku obiegającego wszystkie cztery ściany. Pokój Klaudii, bez wątpienia. Miała zawroty głowy. Była osłabiona z głodu. Spojrzała na zegarek. Pierwsza w nocy.

Pierwsza! Spędziła tu połowę nocy. Powinna wyjść teraz, zaraz! Po raz pierwszy złamała zasady!

A jednak nie potrafiła zmusić się do wyjścia. Mimo podniecenia była bardzo zmęczona. Siedziała oparta o marmurową płytę kominka, światło sufitowej żarówki było ponure, a poza tym bolała ją głową. Niemniej jednak nie odrywała wzroku od rajskich ptasząt, drobnych, cudownie oddanych kwiatów i drzew. Niebo miało barwę głębokiego cynobru, ale widniał na nim księżyc w pełni i nie było słońca, a gwiazdy rozprysły się wielką powodzią. Nadal przylegały do nich kawałeczki kutego srebra.

Po pewnym czasie dostrzegła w narożniku namalowany w tle kamienny mur, a za nim zamek. Jak cudownie szło się przez las w jego kierunku; później przechodziło się przez starannie namalowaną drewnianą bramę i wkraczało się do królestwa innej rzeczywistości. Usłyszała w głowie pieśń, coś dawno zapomnianego, co zwykle śpiewała Maharet.

Wtem dostrzegła, że bramę namalowano na autentycznym otworze w murze!

Wyprostowała się. Widziała szpary w gipsie. Tak, kwadratowe przejście, którego nie zauważyła, mocując się z ciężką odparowarką. Uklękła przed tym fragmentem ściany i dotknęła go. Drewniane drzwi. Natychmiast sięgnęła po śrubokręt i usiłowała je uchylić. Bez powodzenia. Mocowała się z jedną krawędzią, potem z drugą, ale bez skutku; tylko rysowała ścianę.

Przysiadła na piętach i uważnie obejrzała to miejsce. Namalowane wrota na drewnianych drzwiach. A tam, gdzie namalowano klamkę, wytarty placek. Tak! Wyciągnęła rękę i szturchnęła lekko. Drzwi nagle się uchyliły. Proste? Proste.

Uniosła latarkę. Komórka wyłożona cedrem. Były tam różne rzeczy. Oprawiona w skórę książeczka! Coś w rodzaju różańca i lalka, bardzo stara porcelanowa lalka.

Przez chwilę nie potrafiła się zdobyć, by dotknąć tych przedmiotów. Czuła się tak, jakby miała zbezcześcić grób. Unosił się tam lekki zapach. Perfumy? Nie śni, prawda? Nie, ból głowy był zbyt silny. Najpierw wyjęła z komórki lalkę.

Wedle współczesnych standardów, była prymitywna, ale jej drewniane członki połączono i uformowano fachowo. Biała sukienka i niebieściutka szarfa gniły, rozpadały się na strzępki, ale porcelanowa główka była śliczna, wielkie błękitne oczy idealne, rozpuszczona blond peruczka nadal nietknięta.

— Klaudia — szepnęła.

Na dźwięk swego głosu zdała sobie sprawę z panującej ciszy. O tej godzinie na ulicach nie było żadnego ruchu. Tutaj skrzypiały tylko stare klepki, a na stole łagodnie migotała lampa naftowa. Wtem skądś dobiegła muzyka klawikordu; ktoś teraz grał „Minutowy walc” Szopena z tą samą olśniewającą biegłością, którą słyszała wcześniej. Siedziała nieruchomo, wpatrzona w lalkę na podołku. Chciała uczesać jej włoski, porządnie zawiązać szarfę.

Przypomniała sobie przełomowe wydarzenia z „Wywiadu z wampirem” — Klaudia zniszczona w Paryżu; Klaudia na wyłożonym cegłami podwórku, z którego nie może uciec, obezwładniona przez zabójcze światło wschodzącego słońca. Jesse poczuła głuchy wstrząs i szybkie bezgłośne uderzenia serca tłukącego się w gardle. Klaudia przepadła, podczas gdy inni nadal egzystowali. Lestat, Louis, Armand…

Wzdrygnęła się, patrząc na pozostałe rzeczy w komórce. Sięgnęła po książkę.

Dziennik! Karty kruszyły się, pokryte plamami, ale staromodne sepiowe pismo wciąż było czytelne, zwłaszcza gdy teraz zapalono wszystkie lampy naftowe i w pomieszczeniu zapanowała przytulna jasność. Bez problemu tłumaczyła francuski tekst. Pierwszy wpis nosił datę 21 września 1836 roku:

To jest mój urodzinowy podarunek od Louisa. Zrób z tym, co chcesz, powiedział. Może powinnam wpisywać tu okolicznościowe wierszyki, które przypadną mi do gustu, i czasem mu je czytać?

Zupełnie nie pojmuję, co znaczy słowo „urodziny”. Czy przyszłam na świat 21 września, czy też chodzi o tamten dzień, w którym opuściłam wszystkie ludzkie istoty, by stać się tym, kim jestem?

Moi szlachetni rodziciele są zawsze szalenie oporni, kiedy mają oświecić mnie w takich prostych sprawach. Można by pomyśleć, że roztrząsanie podobnych problemów jest w złym tonie. Louis wydaje się tak zbity z tropu, że wygląda wręcz żałośnie, po czym wraca do popołudniowej gazety. A Lestat uśmiecha się i gra mi przez chwilkę Mozarta, po czym odpowiada, wzruszając ramionami: „To dzień, w którym urodziłaś się dla nas”.

Oczywiście, jak zwykle dał mi lalkę, replikę mnie samej, jak zawsze ubraną w replikę mojej najnowszej sukni. Nie ukrywa przede mną, że sprowadza te lalki z Francji. I co niby mam z nimi począć? Bawić się nimi, jakbym naprawdę była dzieckiem?

„Czy to jakieś przesłanie, ukochany ojcze? — spytałam go tego wieczoru. — Może powinnam na zawsze zostać lalką?” Jeśli pamięć mnie nie myli, przez te wszystkie lata dał mi ich trzydzieści. A pamięć mi dopisuje. Każda lalka jest dokładnie taka jak pozostałe. Zabrakłoby mi miejsca w sypialni, gdybym je zachowała. Ale nie czynię tego. Palę je, rozbijam pogrzebaczem porcelanowe buzie. Przyglądam się, jak ogień pożera ich włosy. Nie mogę powiedzieć, by mi to sprawiało radość. W gruncie rzeczy wszystkie są piękne. I przypominają mnie. A jednak to właściwy sposób postępowania. Lalka się tego spodziewa. Tak jak i ja.

A teraz przyniósł mi kolejną i stoi w drzwiach wpatrzony we mnie, jakby zraniony moim pytaniem. Jego oblicze pokrywa tak nagły mrok, że to chyba nie może być mój Lestat.

Dobrze byłoby móc go nienawidzić. Dobrze byłoby nienawidzić ich obu. Ale pokonują mnie nie swoją siłą, lecz słabością. Są tacy kochani! I tak przystojni. Mon Dieu , jak te kobiety za nimi szaleją!

Kiedy tak tam stał, patrząc, jak oglądam lalkę, którą mi dał, zapytałam go ostro:

„Podoba ci się to, co widzisz?”

„Już ich więcej nie chcesz, prawda?”, szepnął.

„A ty chciałbyś, gdybyś był mną?”, zapytałam go.

Mrok jeszcze gęstszą chmurą pokrył jego lica. Nigdy nie widziałam go w takim nastroju. Płonący żar uderzył mu do twarzy i zamrugał, jakby przez chwilę utracił zdolność widzenia, tę swoją niezrównaną zdolność widzenia. Zostawił mnie i wrócił do salonu. Udałam się za nim. Prawdę mówiąc, nie mogłam znieść jego wyglądu, niemniej jednak poszłam za nim. „Czy podobałaby ci się, gdybyś był mną?”, spytałam.

Patrzył na mnie, jakbym go przestraszyła, jego, wysokiego mężczyznę, ja, dziecko nie sięgające mu do pasa.

„Czy uważasz, że jestem piękna?”, zapytałam go władczo.

Przeszedł obok mnie korytarzem do tylnych drzwi, ale dopędziłam go i złapałam mocno za rękaw, kiedy zatrzymał się u szczytu schodów. „Odpowiedz mi! — rzekłam mu. — Patrz na mnie. Co widzisz?”

Był w strasznym stanie. Myślałam, że się wyrwie, zaśmieje, olśni mnie jak zwykle wybuchem wesołości. Ale zamiast to uczynić, runął przede mną na kolana, ujął mnie za ramiona i twardo pocałował w usta. „Kocham cię — szepnął. — Kocham!” A potem rzekł, jakby mnie wyklinał:

Okryj jej oblicze;

me oczy olśniła;

umarła młodo.

To Webster, jestem prawie pewna. Jedna z tych sztuk, które Lestat uwielbia. Ciekawa jestem… czy Louis będzie zachwycony tym wierszykiem? Nie potrafię znaleźć przyczyny, dla której miałoby być inaczej. Jest króciutki, ale prześliczny.

Jesse łagodnie zamknęła diariusz. Dłonie jej drżały. Przycisnęła lalkę do piersi i kołysząc się lekko, usiadła pod malowaną ścianą.

— Klaudio — szepnęła.

W głowie jej pulsowało, ale to nie miało znaczenia. Blask naftowych lamp działał tak kojąco, w przeciwieństwie do ostrego elektrycznego światła. Znieruchomiała, gładząc lalkę niemal jak ślepa, wyczuwając jedwabiście miękkie włosy i sztywną wykrochmaloną sukienkę. Zegar znów bił godziny, każdy przygnębiający dźwięk odbijał się echem w pokoju. Nie wolno jej zemdleć. Musi się jakoś podnieść. Musi zabrać pamiętnik, lalkę, różaniec i wyjść.

Nagie, prześwietlone nocą okna były jak zwierciadła. Złamane zasady. Zadzwoń do Dawida, tak, zadzwoń natychmiast do Dawida. Usłyszała dźwięk telefonu. O tej porze? To niewyobrażalne. Telefon wciąż dzwonił. Dawid nie ma numeru tego mieszkania, ponieważ telefon… Usiłowała go zignorować, ale dzwonił i dzwonił. Niech będzie, odbierze!

Pocałowała lalkę w czoło.

— Zaraz wracam, kochanie — szepnęła.

Cholera, gdzie w tym domu jest telefon? Oczywiście, w niszy, w korytarzu. Była już blisko niego, kiedy zobaczyła przewód z wystrzępioną końcówką zwinięty wokół aparatu. Nie był podłączony, widziała to wyraźnie. A mimo to dzwonił, słyszała go; urządzenie wydawało jeden przeraźliwy brzęk po drugim. Lampy naftowe! Przecież w mieszkaniu nie było lamp naftowych!

W porządku, widziałaś wcześniej takie rzeczy. Nie panikuj, na miłość boską. Myśl! Ale krzyk rósł jej w gardle. Telefon nie przestawał dzwonić. Jeśli wpadniesz w panikę, stracisz panowanie nad sobą. Musisz zgasić te lampy, wyłączyć telefon! Ale lampy nie mogą być prawdziwe. I salon w głębi korytarza… te meble nie są prawdziwe! Migotanie ognia — nieprawdziwe! A ta osoba, która się tam rusza, kto to, jakiś mężczyzna? Nie patrz na niego! Zrzuciła telefon na podłogę. Słuchawka przewróciła się mikrofonem do góry. Usłyszała cichy, kobiecy głos:

— Jesse?

W ślepej panice wróciła biegiem do sypialni, potknęła się o nogę krzesła, upadła na wykrochmaloną firankę łoża z kolumienkami. To nie jest naprawdę. Nie tu. Bierz lalkę, bierz książkę, różaniec! Wepchnęła wszystko do płóciennej torby, zerwała się na nogi i wybiegła tylną klatką schodową. Mało nie upadła, uderzywszy stopą o żelazny pręt. Ogród, fontanna… Dobrze wiesz, że tam nie ma nic oprócz chwastów. Na drodze jej wyrosła kuta w żelazie brama. To iluzja. Biegnij przez nią! Ile sił w nogach!

Senny koszmar złapał ją w swoje szpony, brzęk końskich kopyt i łoskot powozu dudniły jej w uszach, kiedy biegła po kocich łbach. Każdy niezdarny gest ciągnął się przez wieczność, ręce nie mogły znaleźć kluczyków do samochodu ani otworzyć drzwi, a potem silnik nie chciał zapalić.

Zanim dotarła do granicy French Quarter, rozełkała się i zlała potem. Pędziła ulicami biednego ponurego przedmieścia w kierunku autostrady. Zatrzymana przy wjeździe, odwróciła głowę. Tylne siedzenie puste. W porządku, nikt jej nie śledził. Torba leżała na kolanach; czuła twardą porcelanową główkę lalki na swojej piersi. Wdusiła gaz do dechy i popędziła do Baton Rouge.

Zanim dojechała do hotelu, była chora. Ledwo doszła do recepcji. Aspiryna, termometr. Proszę pomóc mi dojść do windy.

Kiedy obudziła się po ośmiu godzinach, było południe. Nadal nie wypuściła z objęć torby. Miała trzydzieści dziewięć stopni gorączki. Zadzwoniła do Dawida, ale połączenie było okropne. On zadzwonił do niej; żadnej poprawy. Niemniej jednak starała się, by ją zrozumiał. Pamiętnik należał do Klaudii, nie było żadnych wątpliwości, potwierdzał wszystko! Telefon nie był podłączony, a mimo to słyszała głos tamtej kobiety! Lampy naftowe płonęły, kiedy wybiegła z mieszkania. W mieszkaniu stały meble; na kominkach płonął ogień. Czy od tych lamp i kominków nie spłonie mieszkanie? Dawid musi coś zrobić! Odpowiadał jej, ale ledwo go słyszała. Powiedziała mu, że ma torbę, niech się nie martwi.

Kiedy otworzyła oczy, było ciemno. Obudził ją ból głowy. Zegar cyfrowy na toaletce wskazywał wpół do jedenastej. Czuła pragnienie, straszne pragnienie, a szklanka obok łóżka była pusta. Ktoś obcy jest w pokoju — pomyślała.

Odwróciła się na plecy. Światło prześwitywało przez cienką białą zasłonę. Tak, tam. Dziecko, dziewczynka. Siedziała na krześle pod ścianą.

Jesse wyraźnie widziała zarys sylwetki — długie jasne włosy, sukienka z bufiastymi rękawami, nogi kiwające się w powietrzu, nie dotykające podłogi. Usiłowała się skupić. Dziecko… niemożliwe. Zjawa. Nie. To coś zajmuje przestrzeń. Coś złowrogiego. Zagrożenie… Dziecko patrzyło na nią.

Klaudia!

Niezdarnie wyskoczyła z łóżka, mało się nie przewracając; nadal trzymała torbę w ramionach, kiedy wbiła się plecami w ścianę. Dziewczynka wstała. Rozległ się wyraźny odgłos kroków na dywanie. Poczucie zagrożenia wzrosło. Dziecko zbliżało się do Jesse; krąg światła padł na niebieskie oczy, okrągłe policzki, delikatne nagie ramiona.

Jesse wrzasnęła. Przyciskając torbę do siebie, rzuciła się do drzwi. Szarpała zamek i łańcuch, lękając się spojrzeć za siebie. Wydawała z siebie nie kontrolowane odgłosy. Usłyszała głosy za drzwiami i wreszcie otworzyła je, wypadając na korytarz.

Otoczyli ją ludzie; ale nadal uciekała, byle dalej od pokoju. Ktoś pomógł jej wstać, bo chyba znowu upadła. Ktoś inny podsunął jej krzesło. Płakała, na próżno starając się uspokoić, i obiema rękami ściskała torbę z lalką i pamiętnikiem.

Kiedy przyjechała karetka, Jesse nie pozwoliła odebrać sobie torby. W szpitalu dostała antybiotyki, środki uspokajające, tyle głupiego jasia, że każdy by zwariował. Leżała w łóżku skulona jak dziecko, z torbą pod kołdrą. Gdy tylko pielęgniarka dotknęła jej skarbu, Jesse budziła się natychmiast.

Aaron Lightner zjawił się dwa dni potem. Wciąż była chora, kiedy wsiadała do samolotu do Londynu. Aaron trzymał torbę na kolanach i był dla Jesse taki dobry, uspokajał ją, opiekował się nią, gdy spała i spała podczas długiego lotu do domu. Dopiero tuż przed samym lądowaniem zdała sobie sprawę, że znikła bransoletka, jej piękna srebrna bransoletka. Płakała cicho, z zamkniętymi oczami. Bransoleta Maela przepadła.


* * *

Odebrali jej zadanie.

Nawet nie musieli o tym mówić. Jest za młoda na taką pracę, powiedzieli, zbyt niedoświadczona. Nie powinni byli jej wysyłać. Dalsze prace są dla niej po prostu zbyt niebezpieczne. Oczywiście, dokonała niesłychanych odkryć. A nawiedzenie było niezwykłej mocy. Duch nieżywego wampira? Jak najbardziej. Dzwoniący telefon, no cóż, wielokrotnie raportowano o takich sprawach — te istoty używają przeróżnych sposobów porozumiewania się między sobą lub zastraszania żywych. Teraz należy pozwolić, by odpoczęła i przestała o tym myśleć. Inni będą kontynuować śledztwo.

W pamiętniku było jeszcze tylko kilka zapisów, nie bardziej znaczących niż to, co już przeczytała. Psychometrycy, którzy zbadali różaniec i lalkę, nie dowiedzieli się niczego. Te rzeczy będą przechowywane z największą starannością. Jesse naprawdę musi natychmiast przestać o tym myśleć.

Jesse wykłócała się. Błagała o pozwolenie na powrót. Histeryzowała. Bez skutku. Któregoś dnia, może za dziesięć lat, może za dwadzieścia, znów powierzą jej ten obszar badań. Nikt nie wykluczał takiej możliwości, ale na razie odpowiedź brzmi „nie”. Jesse ma odpocząć, nabrać sił, zapomnieć o tym, co się wydarzyło.

Zapomnieć o tym, co się wydarzyło…

Chorowała wiele tygodni. Ubrana w białe flanelowe koszule nocne, przez cały dzień siedziała w fotelu przy oknie w swoim pokoju, bez końca pijąc gorącą herbatę. Patrzyła na delikatną ciemną zieleń parku, na kolorowe plamy przesuwające się bezszelestnie po odległej szutrowej drodze. Jaka cudowna cisza. Przynoszono jej smakołyki do jedzenia lub picia. Zjawiał się Dawid i rozmawiał z nią łagodnie o wszystkim, tylko nie o wampirach. Aaron zapełnił pokój kwiatami. Przychodzili też inni.

Rozmawiała mało albo wcale. Nie potrafiła im wytłumaczyć, jak bardzo została zraniona, ani opowiedzieć o tym dawno minionym lecie, kiedy odsunięto ją od innych sekretów, innych tajemnic, innych dokumentów zamkniętych w sejfach. Wciąż jedna i ta sama historia. Dostrzegła coś o nieoszacowanej wartości i tyle osiągnęła, że zatrzaśnięto jej drzwi przed nosem.

Nigdy nie zrozumie, co widziała i czego doświadczyła. Musi zachować dla siebie swoje żale. Czemu nie zdecydowała się sięgnąć po słuchawkę, odezwać się, posłuchać głosu?

A dziecko, czego chciał duch tego dziecka? Chodziło o pamiętnik czy o lalkę? Nie, Jesse było pisane znaleźć jedno oraz drugie i zabrać ze sobą! A jednak odwróciła się od owej zjawy! Ona, która zwracała się do tak wielu bezimiennych istot, która w mrocznych pokojach odważnie rozmawiała z niewyraźnie migocącymi zjawami, kiedy inni uciekali w panice. Ona, która niezmiennie zapewniała innych: te istoty, bez względu na to, kim są, nie mogą zrobić krzywdy!

Błagała o jeszcze jedną szansę. Przemyślała wszystko, co zaszło. Musi wrócić do Nowego Orleanu. Dawid i Aaron milczeli. Wreszcie Dawid podszedł i objął ją ramieniem.

— Jesse, moja droga — szepnął. — Kochamy cię. Ale przede wszystkim nie możemy łamać zasad postępowania.

Nocą śniła o Klaudii. Pewnego razu obudziła się o czwartej, podeszła do okna i spojrzała na park, usiłując zobaczyć coś więcej niż przestrzeń rozjaśnioną mdłymi światłami z niższych okien. Daleko pod drzewami było dziecko, drobna postać w czerwonej pelerynce z kapturem, spoglądająca ku niej w górę. Zbiegła po schodach po to tylko, by z nadejściem szarego poranka ocknąć się na pustym mokrym trawniku.


* * *

Na wiosnę posłano ją do Nowego Delhi.

Miała udokumentować przypadki reinkarnacji, oświadczenia małych Hindusów utrzymujących, że pamiętają swoje poprzednie życie. Doktor Ian Stevenson dokonał już obiecujących odkryć w tej dziedzinie. Jesse miała podjąć na rzecz Talamaski niezależne badania, które mogły przynieść równie owocne rezultaty.

W Delhi przywitali ją dwaj starsi członkowie zakonu. W starej brytyjskiej rezydencji, którą zajmowali, od razu poczuła się jak w domu. Po pewnym czasie pokochała tę pracę, a po pierwszych wstrząsach i pokonaniu drobnych niedogodności pokochała również Indie. Do końca roku była znowu szczęśliwa — i skuteczna.

Zdarzyło się jeszcze coś, prawdziwy drobiazg, niemniej jednak dobra wróżba. W kieszeni starej torby — tej, którą Maharet przysłała jej wiele lat temu — znalazła srebrną bransoletę Maela.

Tak, miała szczęście.

Ale nie zapomniała o tym, co się wydarzyło. Bywały noce, gdy widziała wizerunek Klaudii tak wyraźnie, że musiała wstawać i zapalać wszystkie lampy w pokoju. Innymi razy miewała wrażenie, że na ulicach miasta widzi wokół siebie dziwne bladolice istoty, zupełnie jak postaci z „Wywiadu z wampirem”. Czuła się obserwowana.

Ponieważ nie mogła opowiedzieć Maharet o tej dziwnej przygodzie, jej listy stały się jeszcze bardziej lakoniczne i powierzchowne. Mimo to Maharet była wierna jak zawsze. Kiedy członkowie rodziny przybyli do Delhi, odwiedzili Jesse. Utrzymywali z nią kontakty. Przysyłali zawiadomienia o ślubach, urodzinach, pogrzebach. Błagali o odwiedziny w czasie świąt. Matthew i Maria pisali z Ameryki, prosząc, by nie zwlekała z przyjazdem do domu. Było im jej brak.


* * *

Jesse spędziła w Indiach cztery szczęśliwe lata. Udokumentowała trzysta indywidualnych przypadków zdumiewających reinkarnacji. Pracowała z najdoskonalszymi śledczymi zjawisk parapsychologicznych, jakich kiedykolwiek poznała. Praca wciąż dawała jej satysfakcję, niemal poczucie komfortu.

Jesienią następnego roku wreszcie uległa Matthew i Marii. Obiecała przyjechać na miesiąc do Stanów. Byli w siódmym niebie.

Rodzinne spotkanie okazało się ważniejsze, niż się tego spodziewała. Wzruszył ją widok starego nowojorskiego mieszkania. Uwielbiała późne kolacje ze swoimi przybranymi rodzicami, którzy nie wypytywali jej o pracę. Pozostawiona sama sobie podczas dnia, umawiała się na lancz z dawnymi przyjaciółmi z college’u albo odbywała długie samotne spacery przez tętniący życiem miejski krajobraz budzący wspomnienia dziecięcych marzeń, nadziei i smutków.


* * *

Dwa tygodnie po przyjeździe ujrzała na wystawie księgarni „Wampira Lestata”. Przez chwilę myślała, że ma zwidy. To niemożliwe. A jednak książka leżała przed jej nosem. Sprzedawca poinformował ją, że ukazała się płyta pod tym samym tytułem, niebawem w San Francisco odbędzie się koncert. Wracając do domu, Jesse kupiła w sklepie muzycznym bilet oraz płytę.

Przez cały dzień leżała samotnie u siebie w pokoju, czytając książkę. Czuła się tak, jakby koszmar „Wywiadu z wampirem” powrócił i po raz kolejny nie mogła się z niego otrząsnąć. A równocześnie każde słowo budziło w niej dziwne echo. Tak, jesteście prawdziwi, wy wszyscy — huczało jej w głowie. Jakże krętymi ścieżkami toczyła się fabuła powieści, od rzymskiego domu sabatowego Santina, przez wyspiarską kryjówkę Mariusza i druidyjski gaj Maela; i wreszcie Ci Których Należy Mieć w Opiece, żywi, a jednocześnie twardzi i biali jak marmur.

Ach, tak, ona dotknęła tego kamienia! Spojrzała w oczy Maela; czuła w swojej dłoni dłoń Santina. Widziała malowidło Mariusza w skarbcu Talamaski!

Kiedy zamknęła oczy do snu, widziała Maharet na balkonie domu w górach Sonoma. Księżyc świecił wysoko nad czubkami sekwoi, a ciepłe nocne powietrze wydawało się pełne niepojętej tajemnicy i grozy. Byli tam Eryk i Mael, a także inni, których spotkała tylko na kartach książki Lestata. Wszyscy należeli do tego samego plemienia; jarzące się oczy, błyszczące włosy, skóra pozbawiona porów, lśniąca substancja. Wodziła palcami po srebrnej bransolecie, tysięczny raz wyczuwając celtyckie symbole bogów i bogiń, do których druidowie przemawiali niegdyś w leśnych gajach podobnych do więzienia Mariusza. Ilu ogniw brakuje, by mogła połączyć te ezoteryczne twory wyobraźni z niezapomnianym latem?

Niewątpliwie jednego. Samego Wampira Lestata. W San Francisco, kiedy zobaczy go i dotknie, pozna ostatnie ogniwo. Pozna odpowiedź na wszystkie pytania.

Zegar tykał. Jej lojalność wobec Talamaski umierała. Nie mogła im nic zdradzić. Jakież to tragiczne, bo przecież byliby ogromnie, bezinteresownie przejęci; nie zwątpiliby w żadne jej słowo.

Było dawno minione popołudnie. Znowu się tam znalazła. Schodziła krętymi schodami do piwnicy Maharet. Czy zdoła otworzyć drzwi? Spójrz. Zobacz to, co zobaczyłaś wtedy. Na pierwszy rzut oka nic strasznego — jedynie ci, których znała i kochała, śpiący w mroku, śpiący. Mael leży na podłodze jak martwy, a Maharet siedzi pod ścianą sztywno jak posąg. Ma otwarte oczy!

Obudziła się roztrzęsiona, z rozpaloną twarzą; pokój wokół był zimny i ciemny.

— Miriam — powiedziała głośno. Panika stopniowo ustępowała. Jesse zbliżyła się do nich jeszcze bardziej, pełna wielkiego lęku. Dotknęła Maharet. Była zimna, zesztywniała. Mael martwy! Reszta była ciemnością.

Znów jest w Nowym Jorku. Leży w łóżku z książką w ręce. Miriam nie przyszła. Jesse powoli wstała i podeszła do okna.

Przed sobą, w brudnej szarówce popołudnia ujrzała zjawę wysokiego domu Stanforda White’a. Jesse wpatrywała się w niego, dopóki nie rozpłynął się stopniowo w niewyraźnym świetle.

Z okładki płyty stojącej na toaletce uśmiechał się do niej Wampir Lestat.

Zamknęła oczy. Wyobraziła sobie tragiczną parę Tych Których Należy Mieć w Opiece. Niezniszczalni król i królowa na egipskim tronie, dla których Wampir Lestat śpiewał swoje hymny. Ujrzała jaśniejącą wśród cieni białą twarz Maharet. Alabaster. Kamień zawsze pełen światła.

Zapadał nagły jesienny zmierzch, mgliste popołudnie ginęło w ostrych światłościach wieczoru. Ruch samochodowy wypełniał ulice, hałas odbijał się echem od ścian budynków. Czy w Nowym Jorku zawsze było tak głośno? Oparła czoło o szybę. Kątem oka widziała dom Stanforda White’a. Wewnątrz poruszały się jakieś postaci.


* * *

Następnego popołudnia wyjechała z Nowego Jorku starym kabrioletem Matta. Zapłaciła mu, mimo że się wzbraniał. Wiedziała, że nigdy nie odda mu samochodu. Potem uściskała rodziców i tonem tak lekkim, na jaki potrafiła się zdobyć, powiedziała im wszystko, co w głębi serca zawsze chciała im przekazać.

Tego samego dnia wysłała ekspres do Maharet, załączając obydwie „wampirze” powieści. Wyjaśniła, że porzuciła Talamaskę, że jedzie na zachód, na koncert Wampira Lestata i chce zatrzymać się w domu w górach Sonoma. Musi spotkać się z Lestatem, to sprawa najwyższej wagi. Czy stary klucz będzie pasował do zamka? Czy Maharet pozwoli, żeby się tam zatrzymała?

Pierwszej nocy, w Pittsburghu, śniła o bliźniaczkach. Ujrzała dwie kobiety klęczące przed ołtarzem. Ujrzała usmażone ciało gotowe do zjedzenia. Ujrzała jedną bliźniaczkę podnoszącą misę z sercem, drugą — misę z mózgiem. Potem żołnierzy, świętokradztwo.

Zanim dotarła do Salt Lake City, śniła o bliźniaczkach trzy razy. Widziała niejasną i przerażającą scenę gwałtu. Widziała jedną z sióstr rodzącą dziecko. Widziała ukrycie niemowlęcia, kiedy bliźniaczki znów były ścigane i wzięte w niewolę. Czy zostały zabite? Nie potrafiła powiedzieć. Te rude włosy. Gdyby tylko mogła ujrzeć ich twarze, oczy! Te rude włosy dręczyły ją.

Dopiero kiedy zadzwoniła do Dawida z automatu przy szosie, dowiedziała się, że inni też mieli te sny — ludzie o zdolnościach parapsychologicznych na całym świecie. Wszystkie one miały związek z Wampirem Lestatem. Dawid nakazał Jesse natychmiastowy powrót do domu.

Jesse próbowała wszystko mu wytłumaczyć. Jedzie na koncert, by zobaczyć Lestata na własne oczy. Musi to zrobić. Ma więcej do powiedzenia, ale teraz jest na to za późno. Dawid musi jej wybaczyć.

— Nie rób tego, Jessico — powiedział. — To, co się dzieje, nie jest prostą sprawą do odfajkowania w archiwach. Musisz wrócić; jesteś tu potrzebna. Jesteś tu rozpaczliwie potrzebna. To nie do pomyślenia, żebyś próbowała tego „aktu nadzmysłowego postrzegania” na własną rękę. Jesse, usłuchaj tego, co do ciebie mówię.

— Nie mogę wrócić, Dawidzie. Zawsze was kochałam. Kochałam was wszystkich. Ale powiedz mi. To ostatnie pytanie, jakie ode mnie usłyszysz. Dlaczego sam nie jedziesz?

— Jesse, ty mnie nie słuchasz.

— Dawidzie, chcę prawdy. Powiedz mi prawdę. Czy kiedykolwiek w nie wierzyłeś? Czy też zawsze to była sprawa artefaktów, malowideł w skarbcach, rzeczy, które można zobaczyć i wziąć do ręki! Wiesz, o czym mówię, Dawidzie. Pomyśl o katolickim księdzu, który dokonuje konsekracji podczas mszy. Czy naprawdę wierzy w to, że Chrystus jest na ołtarzu? Czy też ważne są jedynie kielich, wino i śpiew chóru?

Och, ależ jest nieuczciwa! Tyle przed nim ukrywała, a jednocześnie tak bardzo naciskała. Jego odpowiedź nie sprawiła jej zawodu.

— Jesse, mylisz się. Wiem, do czego są zdolne te stwory. Zawsze o tym wiedziałem. Nigdy nie miałem w tej sprawie najmniejszych wątpliwości i z tego względu żadna siła nie skłoniłaby mnie do uczestniczenia w tym koncercie. To właśnie ty nie możesz zaakceptować prawdy. Musisz zobaczyć, żeby uwierzyć! Jesse, nie lekceważ niebezpieczeństwa. Lestat jest tym, za kogo się podaje, i będą tam też inni, nawet jeszcze bardziej niebezpieczni, którzy mogą cię rozpoznać i skrzywdzić. Przejrzyj na oczy i zrób to, co ci mówię. Natychmiast wracaj do domu.

Co za rozdzierająca i bolesna sytuacja. On usiłował nawiązać z nią kontakt, a ona tylko mówiła mu „żegnaj”. Obiecywał, że opowie jej „całość”, że otworzy przed nią akta, zapewniał, że wszyscy potrzebują jej w tej właśnie sprawie.

Jednak ona myślała o czymś innym, o tym, że sama nie może opowiedzieć mu swojej „całości”, i stąd jej cierpienie. Znów ogarnęła ją senność; sen zamajaczył ponuro na obrzeżach jej świadomości, kiedy odłożyła słuchawkę. Ujrzała miski, trupa na ołtarzu, ich matkę. Tak, ich matkę. Czas spać. Sen tego chce. A potem w drogę.


* * *

Droga numer 101. Godzina dziewiętnasta trzydzieści pięć. Za dwadzieścia pięć minut zacznie się koncert.

Właśnie przejechała górską przełęcz na Waldo Grade i ujrzała cudowny widok — zatłoczony miejski horyzont San Francisco nad wzgórzami, a dalej czarną taflę lśniącej wody. Wieże Golden Gate wystrzeliły w niebo, lodowaty wiatr z zatoki mroził nagie dłonie zaciśnięte na kierownicy.

Czy Wampir Lestat będzie na czas? Myśl, że nieśmiertelny stwór będzie na czas, wzbudziła w niej śmiech. No cóż, ona sama będzie na czas; podróż prawie się skończyła.

Wszelki smutek ustąpił, uciekła tęsknota za Dawidem i Aaronem, a także za tymi, których kochała. Nie smuciła się też z powodu Wielkiej Rodziny. Czuła tylko wdzięczność wobec nich wszystkich. A może jednak Dawid miał rację. Może nie zaakceptowała zimnej, przerażającej istoty rzeczy, a jedynie wślizgnęła się do królestwa wspomnień i duchów, bladych stworów, które były prawdziwą substancją snów i szaleństwa.

Przed sobą miała fantom domu Stanforda White’a i nie było ważne, kto tam mieszkał. Zostanie przywitana serdecznie. Próbowano jej to powiedzieć od pierwszej chwili, którą zachowała w pamięci.

Загрузка...