KSIĘGA PIERWSZA: „Wywiad z wampirem”, opublikowany w 1976 roku, był opisem autentycznych wydarzeń. Każdy z nas mógłby o tym opowiedzieć — o dochodzeniu do naszej kondycji, naszej nędzy i rozpaczy, a także o poszukiwaniach. Tymczasem Louis, liczący sobie dwieście lat nieśmiertelny, domaga się moralnego współczucia. Lestat, złoczyńca, który przekazał mu Mroczny Dar, dołączył do tego jeszcze cenny drobiażdżek w postaci wyjaśnień czy też pocieszenia. Czy to się wam aby z czymś nie kojarzy? Jak do tej pory, Louis nie zrezygnował z poszukiwania wybawienia, chociaż nawet Armand, najstarszy nieśmiertelny, którego udało mu się znaleźć, nie zdołał mu pomóc ani też wytłumaczyć, za czyją przyczyną jesteśmy na tym świecie. Ale nie ma w tym nic bardzo zaskakującego, nieprawdaż, wampiry, chłopcy i dziewczęta? W gruncie rzeczy wampiry nigdy nie miały czegoś takiego jak owa wykładnia wiary, Katechizm Baltimorski.
KSIĘGI DRUGIEJ: „Wampira Lestata”; podtytuł: „Pierwsze nauki i przygody”. Nie wierzycie? Sprawdźcie u najbliższego śmiertelnego księgarza. Potem udajcie się do najbliższego sklepu muzycznego i zapytajcie o płytę, która właśnie się ukazała — również zatytułowaną „Wampir Lestat”, z całą dającą się przewidzieć skromnością. A gdy wszelkie wasze usiłowania zawiodą, włączcie kablówkę, jeśli nie traktujecie tego rodzaju urządzeń z obrzydzeniem, i poczekajcie na któryś z licznych wideoklipów, nadawanych z koszmarną częstotliwością dopiero od wczoraj. Natychmiast przekonacie się, ile Lestat jest wart. I może nie będziecie wcale tacy zaskoczeni na wieść, że bynajmniej nie zamierza on poprzestać na tych niespotykanych występkach, ale planuje debiutancki koncert na żywo, nie gdzie indziej, a właśnie w tym mieście. Tak, w Halloween, zgadliście.
Niemniej jednak puśćmy na chwilę w niepamięć chorobliwie wyzywający błysk jego niesamowitych oczu, bijący z witryn wszystkich sklepów muzycznych, lub jego potężny głos, wyśpiewujący tajne imiona i biografie najbardziej wiekowych spośród nas. Dlaczego on robi to wszystko? Co nam mówią jego piosenki? Wyznał to bez ogródek w swojej książce. Dał nam nie tylko katechizm, ale i biblię.
Musimy sięgnąć aż do czasów biblijnych, by spojrzeć w twarz naszym pierwszym rodzicom: Enkilowi i Akaszy, władającym w dolinie Nilu, zanim ktokolwiek nazwał ją Egiptem. Łaskawie pomińmy cały bełkot o tym, jak zostali pierwszymi krwiopijcami chodzącymi po Ziemi — mający w gruncie rzeczy niewiele więcej sensu niż opowieść o powstaniu życia na tej planecie — lub o tym, jak płód rozwija się z mikroskopijnych komórek w łonie śmiertelnej matki. Prawda wygląda tak, że pochodzimy od tej czcigodnej pary, i czy się nam to podoba czy nie, są istotne powody, aby wierzyć, iż pierwotny sprawczy zarodek wszystkich naszych cudownych i niezastąpionych mocy spoczywa w jednym z tych prawiecznych ciał, a może w nich obu. Co to oznacza? Mówiąc bez ogródek, gdyby Akasza i Enkil weszli razem do pieca, wszyscy spłonęlibyśmy wraz z nimi. Gdyby zostali zmiażdżeni na migotliwy pył, rozpadlibyśmy się w nicość.
Jest jednak nadzieja. Ta para nie drgnęła od ponad pięćdziesięciu wieków! Tak, dobrze przeczytaliście. Oczywiście, jeśli nie potraktujemy poważnie wersji Lestata, który utrzymuje, że wzruszył ich, grając na skrzypcach u stóp sanktuarium. Pomińmy jednak jego ekstrawagancką opowieść o tym, jak to Akasza wzięła go w ramiona i podzieliła się z nim swoją pradawną krwią, a będziemy mieli do czynienia z bardziej prawdopodobnym stanem rzeczy, potwierdzonym przez dawne relacje: tamtych dwoje nie mrugnęło powieką od czasów poprzedzających upadek cesarstwa rzymskiego. Przez cały ten czas byli trzymani w zacisznej prywatnej krypcie przez Mariusza, wiekowego wampira z czasów starożytnego Rzymu, który dobrze wie, co jest dla nas najlepsze. To właśnie on nakazał wampirowi Lestatowi, by nigdy nie wyjawiał tego sekretu.
Niezbyt godny zaufania powiernik z tego Lestata. Jakież to motywy kryją się za tą książką, za płytą, za wideoklipami czy koncertem? Zamysłów owego czarta nie sposób przejrzeć, ale jednego możemy być pewni: wszystko, co uknuje, przeprowadzi co do joty. Czyż nie stworzył dziecka-wampira? I czyż nie uczynił wampirzycą własnej matki, Gabrieli, która lata całe była mu kochającą towarzyszką życia? Ten diabeł, powodowany tylko głodem ekscytacji, gotów zapragnąć papieskiej tiary!
Oto istota sprawy: Louis, filozof-włóczykij, którego nikt z nas nie potrafi odnaleźć, przekazał nasze najgłębsze etyczne tajemnice niezliczonym rzeszom obcych. A Lestat miał czelność odkryć światu sekret naszej historii, ujawniając swoje nadprzyrodzone zdolności śmiertelnemu ogółowi, wszem wobec.
Powstaje pytanie: czemu ci dwaj wciąż cieszą się życiem? Czemu ich jeszcze nie zniszczyliśmy? Och, nie ulega wątpliwości, że zagraża nam niebezpieczeństwo ze strony tłuszczy śmiertelników, chociaż jak do tej pory, wieśniacy z żagwiami w łapach nie załomotali do wrót zamczyska. Poglądy śmiertelnych to dziwka, a ten potwór wie, jak się do niej umizgać, żeby zawrócić jej w głowie. I chociaż jesteśmy zbyt inteligentni, by wzbogacić ludzką wiedzę, potwierdzając jego głupie wymysły, są one tak niesłychane, że nie mogą się równać z niczym, co wydarzyło się do tej pory. To nie może ujść mu na sucho.
Przemyślenia dalsze: jeśli opowieść wampira Lestata jest prawdziwa — a wielu przysięgłoby, że tak, chociaż nikt nie potrafi wytłumaczyć, na czym opiera to przekonanie — czemu liczący sobie dwa tysiące lat Mariusz nie zjawi się i nie ukarze nieposłuszeństwa swojego powiernika? A król i królowa, jeśli mają uszy do słuchania, obudzą się na dźwięk swoich imion niesionych na falach radiowych wokół naszej planety? Co się z nami wtedy stanie? Czy uda się nam pomyślnie trwać pod nowym panowaniem, czy też nastawią zapalnik na powszechne unicestwienie? I czy w obu przypadkach szybkie zniszczenie wampira Lestata nie odwróciłoby biegu wydarzeń?
Plan: zniszczyć wampira Lestata i wszystkich jego popleczników, kiedy tylko ośmielą się pokazać. Zniszczyć wszystkich, którzy okażą mu lojalność.
Ostrzeżenie: nie da się zaprzeczyć, że są na świecie inni bardzo starzy krwiopijcy. Wszyscy od czasu do czasu przelotnie ich widujemy bądź czujemy ich obecność. Sprawy ujawnione przez Lestata są nie tyle wstrząsem, ile ostrogą dla naszej uśpionej cząstki świadomości. Obdarzona wielkimi mocami starszyzna na pewno słyszała muzykę Lestata. Jakie wiekowe i straszliwe istoty, pobudzone przeszłością, własnym interesem lub choćby znajomością sprawy, ciągną z wolna i niepowstrzymanie w odpowiedzi na jego wezwania?
Kopie tego oświadczenia rozesłano do każdego miejsca spotkań Wampirzego Zjednoczenia i każdego domu sabatowego na całym świecie. Jednak niezależnie od tego musicie wziąć sobie do serca tę sprawę i rozesłać wici: wampir Lestat ma być zniszczony, a z nim jego matka, Gabriela, jego poplecznicy, Louis i Armand, a także każdy śmiertelny lojalny względem niego.
Szczęśliwego Halloween, chłopcy i dziewczęta wampiry. Postarajmy się być na koncercie. Postarajmy się, żeby wampir Lestat nigdy z niego nie wyszedł.
Blond osobnik w czerwonej welwetowej kurtce kolejny raz czytał oświadczenie. Zajmował wygodny punkt obserwacyjny głęboko w kącie. Jego oczy były prawie niewidoczne, przysłonięte mocno przyciemnionymi szkłami i rondem popielatego kapelusza. Na dłoniach miał popielate zamszowe rękawiczki; siedział oparty o wysoką czarną boazerię, ramiona skrzyżował na piersi, a obcas zahaczył o krzesło.
— Lestacie, niedościgniony drań z ciebie! — szepnął pod nosem. — Jesteś księciem wśród łobuzów. — Roześmiał się cicho. Potem uważnie przesunął wzrokiem po dużej zacienionej sali.
Z przyjemnością oceniał freski na białej gipsowej ścianie — rysunek czarnym atramentem, misterny jak pajęcza sieć. Był urzeczony zrujnowanym zamkiem, cmentarzem, uschniętym drzewem sięgającym tarczy księżyca rozcapierzonymi konarami. Całym sercem pochwalał wybór artysty i banalny temat wydawał mu się świeży, jakby nie ograny. Znakomita była też sztukateria sufitu, fryz ze swawolącymi diabłami i wiedźmami na miotłach. No i kadzidło, słodka stara hinduska mieszanka, którą wieki temu sam zapalił w sanktuarium Tych Których Należy Mieć w Opiece.
Tak, to było jedno z piękniejszych tajnych miejsc schadzek.
Mniej przyjemni byli ci, którzy je wypełniali, zbieranina wychudłych białych postaci, przesiadujących nad świeczkami przy hebanowych stoliczkach. Zbyt wielu ich, jak na to cywilizowane nowoczesne miasto. Sami zresztą dobrze o tym wiedzieli. Żeby zapolować dziś w nocy, będą musieli rozproszyć się szeroko i daleko; młodziki zawsze muszą polować, muszą zabijać — ich głód jest zbyt wielki, aby można było zaspokoić go inaczej.
Teraz jednak myśleli wyłącznie o nim — kim jest, skąd przybywa? Czy jest bardzo stary, bardzo silny i co uczyni, zanim opuści to miejsce? Zawsze te same pytania, chociaż wślizgując się do barów wampirów, starał się przybierać wygląd przeciętnego krwiopijcy-obieżyświata; nie patrzył nikomu w oczy, nie dopuszczał nikogo do swoich myśli.
Czas zostawić ich ze swoimi pytaniami. Zdobył to, co chciał, zapoznał się z ich intencjami. I miał w kieszeni kurtki małą kasetę magnetofonową z nagraniami Lestata. Zanim powróci do siebie, zdobędzie jeszcze taśmę z wideoklipami.
Skierował się do wyjścia. Wraz z nim podniósł się również jeden z młodzików. Zapadła głucha cisza, zarówno w myślach, jak i na sali, kiedy obaj zbliżali się do drzwi. Poruszały się tylko płomyki świec, a falowanie ich odbić w czarnych płytkach podłogi sprawiło, że zadrżała jak lustro wody.
— Skąd jesteś, nieznajomy? — zapytał uprzejmie młodzik. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, kiedy umarł, a i to nie mogło być dawniej niż dziesięć lat temu. Malował sobie powieki, powlekał woskiem wargi, kładł na włosy krzyczącą farbę, jakby nie wystarczały mu nadnaturalne zdolności. Wyglądał ekstrawagancko, jakże inaczej od niego samego, rzadkiego i potężnego ducha, który przy pewnym szczęściu przetrwa tysiąclecia.
Co takiego mu proponowali w swoim współczesnym żargonie? Że powinien poznać Bardo, Astralną Równinę, eteryczne światy, muzykę sfer, dźwięk jednej klaszczącej dłoni?
— Jakie jest twoje stanowisko wobec wampira Lestata i w sprawie Oświadczenia? — odezwał się znowu tubylec.
— Zechciej mi wybaczyć. Wychodzę.
— Ale przecież wiesz, co zrobił Lestat — naciskał młodzik, wsunąwszy się między niego i drzwi.
To już było sprzeczne z dobrymi manierami. Uważniej przyjrzał się młodemu zuchwalcowi. Czy powinien zrobić coś, co ich poruszy, co sprawi, że będą mieli o czym mówić przez wieki? Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Lepiej jednak nie. Już niebawem będzie aż nadto podniecających wydarzeń dzięki jego ukochanemu Lestatowi.
— Pozwól, że w odpowiedzi dam ci drobną radę — rzekł spokojnie młodemu inkwizytorowi. — Nie możecie zniszczyć Lestata, nikt nie może tego dokonać. A dlaczego tak jest, tego nie potrafię wam powiedzieć, możecie mi wierzyć.
To zaskoczyło młodzika i trochę go uraziło.
— Pozwól jednak, że teraz ja zadam ci pytanie — kontynuował jego rozmówca. — Czemu ta obsesja na punkcie wampira Lestata? Co z jego rewelacjami? Czy wy, pisklaki, nie pragniecie szukać Mariusza, strażnika Tych Których Należy Mieć w Opiece? Nie pragniecie ujrzeć na własne oczy Matki i Ojca?
Młodzik zmieszał się, po czym stopniowo zaczęły w nim rosnąć opór i zacietrzewienie. Nie potrafił sformułować jasnej odpowiedzi, ale replika wyraźnie zarysowała się w jego sercu — Ci Których Należy Mieć w Opiece może istnieją, a może nie; Mariusz może również nie istnieć. A wampir Lestat jest prawdziwy, tak prawdziwy, jak tylko ten zuchwały nieśmiertelny mógł sobie wyobrazić, i jest chciwym czartem, który za cenę poklasku i uwielbienia śmiertelnych ryzykował utratę prosperity wszystkich swoich pobratymców.
Mało brakowało, a roześmiałby się młodzikowi w twarz. Cóż za bezsensowna potyczka. Trzeba przyznać Lestatowi, że przepięknie rozumiał tę wyzbytą wiary epokę. Tak, zdradził sekrety, przed których wyjawieniem go ostrzegano, ale czyniąc to, nie zdradził niczego i nikogo.
— Uważajcie na wampira Lestata — powiedział z uśmiechem na zakończenie. — Bardzo niewielu prawdziwych nieśmiertelnych chodzi po tej ziemi. Może być jednym z nich. — Po czym uniósł młodzika z podłogi, usuwając go sobie z drogi, minął próg i wszedł do głównej sali tawerny.
Frontowe pomieszczenie, przestronne i bogato obwieszone czarnymi aksamitnymi portierami i kinkietami z lakierowanego brązu, szczelnie zapełniali hałaśliwi śmiertelni. Filmowe wampiry roziskrzonym wzrokiem spoglądały z pozłacanych ram wiszących na zasłoniętych satyną ścianach. Rozbrzmiewające wokół dźwięki organowej toccaty i fugi Bacha dyszały namiętnością, rozmywane gwarem rozmów i gwałtownych wybuchów pijackiego śmiechu. Uwielbiał widok tak intensywnych objawów życia, uwielbiał nawet zadomowiony tu od dobrych stu lat zapach dobrej whisky, wina i papierosów. A gdy przedzierał się do drzwi, z równym uwielbieniem witał napór miękkich, pachnących ludzkich ciał. Uwielbiał to, że żywi nie poświęcali mu krzty uwagi.
Nareszcie wilgotne powietrze, chodniki Castro Street kipiące tłumami wczesnego popołudnia. Niebo nadal słało połysk polerowanego srebra. Ludzie biegali chyżo we wszystkich kierunkach, uciekając przed lekko zacinającym deszczem, ale na próżno; wielkie, wyłupiaste światła zatrzymywały ich na rogach ulic, by dopiero po dłuższej chwili mrugnięciem zezwolić na przejście.
Głos Lestata dudnił z głośników ustawionych przed sklepami muzycznymi, pokonując warkot przejeżdżających autobusów i syk opon na mokrym asfalcie:
W moich snach jest moja tak,
Anioł, kochanka, matka.
I w moich snach znam smak jej warg,
Kochanki, muzy, córki.
Dała mi życie,
A ja jej śmierć,
Mojej pięknej markizie.
Diablim Szlakiem szliśmy wtedy,
Sieroty, ale razem.
Czy w noc dzisiejszą słyszy mój śpiew
o królach, królowej, prawdach prawiecznych?
Złamanych przysięgach, smutku?
Czy też podąża daleką ścieżką,
gdzie nie dociera rym ani pieśń?
Wróć do mnie, piękna Gabrielo,
Moja piękna markizo.
Ruiny zamku straszą na wzgórzu,
Wioska tonie pod śniegiem,
Lecz ty jesteś moja na zawsze.
Czy ona, jego matka, już tam jest?
Słowa ucichły w łagodnym poszumie elektrycznych instrumentów, po czym pochłonęły je przypadkowe hałasy ulicy. Szedł dalej spacerowym krokiem, oprószony mokrą bryzą, kierując się do rogu. Sprzedawca kwiatów nadal oferował swój towar pod markizą. Rzeźnik miał zalew klientów, którzy dopiero co skończyli pracę. Za witrynami knajpek śmiertelni jedli późny obiad albo po prostu ociągali się z powrotem do domów, czytając gazetę. Spore gromadki czekały na autobus jadący w dół wzgórza, a przed starym kinem naprzeciwko ustawiała się kolejka.
Ona, Gabriela, była tam. Miał co do tego nieuchwytne, niemniej jednak niezawodne przeczucie.
Kiedy dotarł do rogu, zatrzymał się i oparł o słup żelaznej latarni; wdychał spływający od gór świeży wiatr. Miał przed sobą piękną panoramę śródmieścia wzdłuż szerokiej prostej Market Street. Zupełnie jak widok paryskiego bulwaru. A wszędzie dokoła łagodne stoki miasta osłonięte wesoło rozjaśnionymi oknami.
Tak, ale gdzie ona teraz jest?
— Gabrielo… — szepnął.
Zamknął oczy. Słuchał. Napłynął ku niemu nieogarniony zgiełk tysięcy głosów, wielość nakładających się na siebie obrazów. Groziło mu, że cały świat otworzy się i pochłonie go swoją nieustającą skargą.
— Gabrielo!…
Ogłuszająca wrzawa cichła niespiesznie. Zauważył przebłysk bólu u przechodzącego śmiertelnika, a w wieżowcu na wzgórzu umierająca kobieta wspominała dzieciństwo, siedząc apatycznie w oknie. Wtem napłynęła cisza, nieruchoma i ciężka jak gęsta mgła. i zobaczył to, co chciał zobaczyć — Gabrielę. Zatrzymała się jak wryta. Usłyszała go. Wiedziała, że jest obserwowana. Wysoka blondynka z warkoczem opadającym na plecy stoi nieopodal na jednej z czystych, wyludnionych ulic śródmieścia. Ma na sobie kurtkę khaki, spodnie od kompletu i znoszony brązowy sweter. Kapelusz, bliźniaczo podobny do jego nakrycia głowy, zakrywa jej oczy, widać tylko skrawek twarzy nad podniesionym kołnierzem. Zamknęła swój umysł, skutecznie okrywając się niewidzialną tarczą. Obraz znikł.
Tak, jest tutaj, czeka na swojego synalka, Lestata. Czemu się o nią lękał — on, pełen chłodu, który nie lęka się o nikogo poza Lestatem? Nie ma powodu do obaw. Był zadowolony. Lestat też będzie.
Lecz co z innymi? Co z Louisem, łagodnym Louisem o czarnych włosach i zielonych oczach, który chadzał beztrosko, nie zważając na to, że każdy może usłyszeć jego głośne kroki, a nawet pogwizdywał na mrocznych ulicach, tak że śmiertelni słyszeli jego nadejście.
Prawie natychmiast ujrzał Louisa wchodzącego do pustego salonu. Dopiero co wyszedł z ukrytej w murze piwnicznej krypty, gdzie przespał cały dzień. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że jest obserwowany. Lekkim krokiem przeciął zakurzony pokój i przystanął, spoglądając przez zabrudzone okno na gęsty strumień pojazdów w dole. To był ten sam stary dom przy Divisadero Street. A ten elegancki i zmysłowy osobnik, który przysporzył pokaźnego zamieszania swoją opowieścią w „Wywiadzie z wampirem”, wcale się tak bardzo nie zmienił. Poza tym, że teraz czekał na Lestata. Tej nocy miał niespokojne sny; bał się o przyjaciela, gnębiły go stare i nowe tęsknoty.
Niechętnie rozstał się z tym wizerunkiem. Darzył Louisa wielkim uczuciem. Niezbyt to mądre z jego strony, ponieważ wyedukowany Louis miał wrażliwą duszę i ani krzty oszałamiającej potęgi Gabrieli i jej potomka z piekła rodem. Niemniej jednak z pewnością mógł przetrwać równie długo jak oni. Jakże przedziwna to odwaga, która pozwala znieść razy cierpienia. Może jej źródłem jest pokora ducha. Ale w takim razie jak zrozumieć Lestata — pokonanego, poranionego, a jednak dźwigającego się z kolan? Lestata bez cienia pokory?
Gabriela i Louis jeszcze nie odnaleźli się nawzajem. Nie szkodzi. Co miał zrobić? Połączyć ich? Co za myśl… Poza tym Lestat niebawem go w tym wyręczy. Więc tylko się uśmiechał.
— Lestacie, niedościgniony drań z ciebie! Tak, jesteś księciem wśród łobuzów.
Niespiesznie przywołał w pamięci każdy szczegół oblicza i postaci Lestata. Lodowato błękitne oczy, ciemniejące w chwilach rozbawienia; szczodry uśmiech; brwi zbiegające się w wyrazie chłopięcego zachmurzenia; nagłe wybuchy dobrego nastroju i bluźnierczego humoru. Potrafił nawet wyobrazić sobie kocią grację jego ruchów, jakże niespotykaną u mężczyzny atletycznej budowy. I co z niego za siłacz, siłacz nad siłacze, pełen nieokiełznanego optymizmu.
Prawdę mówiąc, nie miał wyważonego sądu na temat całego przedsięwzięcia, był jedynie rozbawiony i zafascynowany. Oczywiście nie było mowy o tym, by mścić się za opowieści o jego sekretach. Tamten niewątpliwie na to liczył, ale nie mógł być tego pewny. A może miał to serdecznie w nosie? On sam wiedział o tym nie więcej niż tamci durnie w tylnej sali.
Co istotne, to fakt, że po raz pierwszy od wielu lat niespodziewanie dla samego siebie myślał w kategoriach przeszłości i przyszłości; precyzyjnie zdawał sobie sprawę z natury tej epoki. Nawet dzieci Tych Których Należy Mieć w Opiece traktowały ich jak bajeczkę! Dawno minęły czasy, w których zapalczywe krwiopijcze hultajstwo szukało sanktuarium Matki i Ojca i ich potężnej krwi. Nikt już w nich nie wierzył i nikt o nich nie dbał!
Taki był w istocie ten wiek; współcześni śmiertelni mieli niesłychanie praktyczne nastawienie, odrzucające każdy przejaw cudowności. Z bezprecedensową odwagą oparli swoje etyczne osiągnięcia bezpośrednio na fundamencie realizmu.
Dwieście lat temu na pewnej wyspie na Morzu Śródziemnym on i Lestat dokładnie przedyskutowali te sprawy, owo marzenie o moralnym świecie bez boga, świecie, w którym jedynym dogmatem byłaby miłość bliźniego. Świecie, do którego nie należymy — pomyślał. A teraz taki właśnie świat był bliski urzeczywistnienia. Wampir Lestat przeszedł do pop-kultury, dokąd wszystkie stare czarty powinny się wynieść i zabrać ze sobą całe to przeklęte plemię, również Tych Których Należy Mieć w Opiece, chociaż ci może nigdy się o tym nie dowiedzą.
Na myśl o symetrii tego wszystkiego nie mógł się nie uśmiechnąć. Przyłapał się na tym, że nie tylko podziwia czyny Lestata, ale jest pod ich przemożnym urokiem. Rozumiał potęgę syreniego głosu sławy.
Ależ tak, on też przeżył chwilę bezwstydnego zachwytu, widząc swoje imię nabazgrane na murze baru. Śmiał się wtedy; ale był to śmiech radosny.
Wystarczyło dać Lestatowi pole do popisu, by stworzył tak inspirującą sytuację, i proszę!… Stało się. Lestat, niesforny bulwarowy aktorzyna ancien regime’u, wyniesiony na piedestał gwiazdy w pięknej i niewinnej epoce.
Ale czy miał rację, wygłaszając pisklakom w barze swoje kazanko i twierdząc, że nikt nie potrafi zniszczyć łobuzerskiego księcia? To była czysta fikcja. Dobra reklama. Prawdę powiedziawszy, każdy z nas może być zniszczony… — pomyślał. — Jak nie tak, to inaczej. Nawet Ci Których Należy Mieć w Opiece.
Oczywiście były słabe, te nieopierzone Dzieci Ciemności, jak same siebie nazywały; a przez swoją mnogość wcale nie zyskiwały na sile. Lecz co ze starszyzną? Gdyby tylko Lestat nie wywoływał imion Maela i Pandory. Ale czy są krwiopijcy jeszcze starsi niż tamci, tacy, o których on sam nie wie? Pomyślał o ostrzeżeniu na ścianie: „Straszliwe istoty… podążają z wolna, nieustępliwie, w odpowiedzi na jego wezwanie”.
Zaskoczyło go drżenie, chłód, a przez chwilę wydawało mu się, że widzi dżunglę — zielone, cuchnące miejsce przytłoczone chorobliwym parzącym upałem. Wizja przepadła, nie wyjaśniona, jak wiele innych naprzykrzających się objawień i znaków. Dawno temu nauczył się stawiać tamę nieskończonej strudze głosów i obrazów, napierającej nań z racji jego umysłowych zdolności; a jednak czasem przebijało się coś gwałtownego i nieoczekiwanego — jak nagły krzyk.
Mniejsza z tym, dosyć się tu nasiedział. Przestał się kontrolować i był gotów interweniować w każdej sytuacji! Ta uległość wobec ciepłej fali uczucia wzbudziła w nim złość na samego siebie. Należało już wrócić do domu. Nazbyt długo bawił w oddaleniu od Tych Których Należy Mieć w Opiece.
Jakże uwielbiał widok kipiącego energią ludzkiego tłumu i niezbornej, połyskliwej parady ulicznego ruchu. Nie przeszkadzały mu nawet trujące wyziewy wielkiego miasta. Nic nie mogło przebić fetoru starożytnego Rzymu, Antiochii lub Aten — metropolii, gdzie widziane co krok zwały odpadków były pokarmem dla much, a powietrze przesycał nieodłączny smród choroby i niedostatku. Tak, tak, lubił pastelowe miasta Kalifornii. Mógłby pozostać na zawsze wśród tutejszych trzeźwo myślących i wiedzących czego chcą mieszkańców.
Jednak musiał wracać do domu. Koncert będzie już niebawem i wtedy, jeśli zechce, spotka się z Lestatem… Cóż za rozkosz nie wiedzieć dokładnie, co zdecyduje się zrobić, zupełnie jak inni, inni, którzy nawet nie wierzą w jego istnienie!
Przeciął Castro Street i szybko wszedł na szeroki krawężnik Market. Wiatr przycichł; powietrze było niemal ciepłe. Podążał rześkim krokiem; nawet pogwizdywał do siebie, tak jak to często robił Louis. Czuł się dobrze. Czuł się człowiekiem. Nagle przystanął przed sklepem ze sprzętem radiowym i telewizyjnym. Na każdym, ale to każdym ekranie widać było śpiewającego Lestata.
Roześmiał się pod nosem, widząc ten wielki show gestu i ruchu. Dźwięk był wyłączony, ukryty pod jarzącymi się pokrętłami odbiorników. Musiałby go dopiero szukać. Ale czyż oglądanie występów jasnowłosego księcia-łobuziaka w bezlitosnej ciszy nie miało w sobie pewnego uroku?
Kamera odjechała, ukazując postać Lestata grającego na skrzypcach jakby w pustce. Od czasu do czasu zamykał się wokół niego rozgwieżdżony mrok. Wtem, zupełnie nagle, otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi — wypisz, wymaluj stare sanktuarium Tych Których Należy Mieć w Opiece! A w nim Akasza i Enkil, czy też raczej aktorzy ucharakteryzowani na białoskórych Egipcjan, o długich czarnych włosach, cienkich jak jedwabna nić, przybrani w migotliwą biżuterię.
Oczywiście. Jak mógł nie przewidzieć, że Lestat doprowadzi do tego wulgarnego i prowokacyjnego ekstremum? Pochylony, wsłuchiwał się w przekaz dźwięku. Głos Lestata górował nad skrzypcami:
Akaszo! Enkilu!
Tajemnic strzeżcie,
Milczenia strzeżcie.
To lepszy dar niż prawda.
Gdy skrzypek przymknął oczy, skupiony na swojej grze, Akasza powoli uniosła się z tronu. Na ten widok skrzypce wypadły z rąk Lestata; objęła go niczym tancerka, przyciągnęła do siebie, pochyliła się, przyciskając jego zęby do swojej szyi, aby zaczerpnął jej krwi.
Było to znacznie lepsze, niż mógł sobie wyobrazić — tak sprytnie zostało spreparowane. Teraz Enkil ocknął się ze snu, powstał i ruszył ciężkim krokiem niczym wielka mechaniczna lalka, by odzyskać swoją królową. Lestat wylądował na podłodze świątyni jak śmieć. Koniec filmiku. Akcję ratunkową Mariusza pominięto.
— Och, więc nie sądzone mi zostać gwiazdą telewizji — szepnął z lekkim uśmiechem. Podszedł do wejścia prawie ciemnego sklepu.
Oczekująca młoda kobieta wpuściła go do środka. W dłoni miała czarną kasetę wideo.
— Jest tego dwanaście — powiedziała. Piękna ciemna cera, wielkie senne oczy. Światło zaiskrzyło się na srebrnej bransoletce. Było w tym coś nęcącego. Wzięła pieniądze z wdzięcznością, nie licząc. — Pokazywano je na wielu kanałach. Udało mi się nagrać wszystkie. Skończyłam wczoraj wieczorem.
— Dobrze mi się przysłużyłaś — odparł. — Dziękuję ci. — Wyjął kolejny gruby plik.
— Nie ma sprawy — powiedziała. Nie chciała dodatkowej zapłaty.
Bierz — nakazał jej w myślach.
Odebrała je ze wzruszeniem ramion i włożyła do kieszeni.
Nie ma sprawy. Uwielbiał te zgrabne współczesne powiedzonka. Uwielbiał nagłe kołysanie soczystych piersi, gdy wzruszyła ramionami, i obrót gibkich bioder pod szorstkim dżinsem, dzięki któremu jej skóra wydawała się tym gładsza, a cała postać — delikatniejsza. Jak tchnący światłem kwiat. Kiedy znów otworzyła mu drzwi, musnął gładką koronę kasztanowych włosów. To wręcz nie do pomyślenia nakarmić się kimś, kto ci się przysłużył, kimś tak niewinnym. Nie powinien był tego robić! A jednak urękawiczone dłonie przemknęły po włosach, łagodnie unieruchomiły głowę.
— Pocałunek motyla, mój skarbie.
Zamknęła oczy; kły natychmiast przeszyły arterię, siorbał krew. Przekąska, nie więcej. Drobne smagnięcie żaru, w jednej chwili wygasającego w sercu. Cofnął zęby, pieszcząc jeszcze wargami delikatną szyję. Czuł puls. Łaknienie było prawie nie do zniesienia. Grzech i pokuta. Puścił ją. Patrząc w zamglone oczy, wygładził miękkie, sprężyste kędziory.
Nie pamiętaj — nakazał.
— To do widzenia — powiedziała, uśmiechając się.
Stał bez ruchu na wyludnionym chodniku. Głód, zignorowany i nadąsany, stopniowo wygasł. Mariusz spojrzał na kartonową okładkę kasety wideo.
„Jest tego dwanaście — powiedziała. — Udało mi się nagrać wszystkie”. Jeśli tak, to jego podopieczni już z pewnością widzieli Lestata na wielkich ekranach umieszczonych przed nimi w świątyni. Dawno temu zainstalował na stoku talerz odbiornika telewizji satelitarnej, odbierający transmisje z całego świata. Niewielki zaprogramowany konwerter zmieniał kanał co godzina. Przez lata wpatrywali się obojętnie w barwne obrazy zmieniające się przed ich martwymi oczami. Czy drgnęły w najmniejszym chociaż stopniu, kiedy używano nazwiska Lestata lub pojawiała się jego postać? Lub gdy ich imiona padały w niby-hymnach?
No cóż, niebawem się dowie. Odtworzy im tę kasetę. Przyjrzy się uważnie zastygłym, lśniącym twarzom, szukając czegoś — czegokolwiek — poza samym odbiciem światła.
— Ach, Mariuszu, ty nigdy nie poddajesz się rozpaczy, prawda? Z tymi twoimi głupimi marzeniami jesteś nie lepszy niż Lestat.
Zanim dotarł do siebie, była północ.
Zamykając stalowe drzwi, zostawił za sobą zacinający śnieg i przez chwilę stał bez ruchu, wchłaniając otulinę rozgrzanego powietrza. Zadymka, przez którą się przebijał, posiekała mu twarz i uszy, a nawet ochronione rękawiczkami dłonie. Jak dobrze było zakosztować ciepła.
Przez chwilę wsłuchiwał się w milczeniu w znajome dźwięki monstrualnych generatorów i odległe pulsowanie odbiorników telewizyjnych w świątyni, setki metrów poniżej. Czy to Lestat? Tak. Niewątpliwie ostatnie żałobne pienia jakiegoś przeboju.
Powoli zsunął rękawiczki z dłoni, zdjął kapelusz i przeczesał dłonią włosy. Uważnie rozejrzał się po wielkim holu i przyległym salonie, szukając najlżejszego śladu czyjejś bytności.
Oczywiście było to w zasadzie niepotrzebne. Znajdował się wiele kilometrów od ostatniej osady na tym wielkim, pokrytym lodem i śniegiem pustkowiu. Ale siłą przyzwyczajenia dokładnie przyjrzał się wszystkiemu, jak zawsze. Byli tacy, którzy potrafiliby wedrzeć się do tej fortecy, gdyby tylko wiedzieli, gdzie jest.
Wszystko w porządku. Stał przed wielkim akwarium, ogromnym, sięgającym sufitu zbiornikiem zapełniającym południową ścianę. Z jakąż ostrożnością zbudował je z najtwardszego szkła i zaopatrzył w najlepsze urządzenia. Obserwował ławice wielobarwnych ryb przemykających jak w tańcu i zawracających nagle w sztucznym mroku. Pod wpływem łagodnego ciśnienia wytworzonego przez aparat do nasycania powietrzem gigantyczny wodorost zakołysał się jak las spętany hipnotycznym rytmem. To zawsze pochłaniało Mariusza, niespodziewanie zniewalało go widowiskową monotonią. Okrągłe czarne oko ryby wzbudzało w nim drżenie, łagodne, szczupłe odroślą podwodnej roślinności wzniecały niezrozumiały zachwyt; jądrem zachwytu był jednak ruch, bezustanny ruch.
Wreszcie odwrócił się, tylko raz spoglądając za siebie na czysty, nieświadomy świat, którego piękno rodziło się z przypadku.
Tak, tutaj wszystko w porządku.
Dobrze było znaleźć się w tych ciepłych wnętrzach. Nie brakowało żadnego z miękkich skórzanych mebli rozstawionych na puszystym dywanie koloru winorośli. Kominek wypełniony drewnem. Regały z książkami wzdłuż ścian. A oto ogromna wieża sprzętu elektronicznego, czekająca na kasetę Lestata. To właśnie miał zamiar zrobić; zasiąść przy kominku i obejrzeć wszystkie wideoklipy, sekwencja po sekwencji. Technika produkcji intrygowała go w równym stopniu jak same piosenki, fascynujące było owo współbrzmienie starego i nowego — takie wykorzystanie ułudnego zwierciadła mass mediów, że znakomicie przybrany w kostium śmiertelnego rockmana Lestat śmiało mógł się kreować na boga.
Zdjął z ramion szarą opończę i rzucił ją na krzesło. Skąd to niespodziewane uczucie przyjemności, które wywoływała w nim ta cała afera? Czy wszyscy tęsknimy za bluźnierstwem, za tym, żeby wymachiwać pięściami przed obliczem bogów? Być może. Wieki temu, w „starożytnym Rzymie”, Mariusz, dobrze wychowany chłopiec, zawsze zaśmiewał się do łez z kpin rozwydrzonej dzieciarni.
Naturalnie pierwsze, co powinien zrobić, to udać się do świątyni. Tylko na chwilkę, by upewnić się, że wszystko jest, jak być powinno. Sprawdzić telewizję, ogrzewanie, cały skomplikowany układ elektryczny. Położyć świeże węgielki i wonności w kadzielnicy. Tak łatwo było stworzyć im raj; jarzeniowe światło zastępowało słońce, karmiąc drzewa i kwiaty, które nigdy nie widziały nieba. Ale pachnidła… To musiało być zrobione ręcznie, jak zawsze. I nigdy się nie zdarzyło, by sypiąc je na węgielki, nie wspomniał tamtego pierwszego razu.
Czas również wziąć kawałek delikatnej materii i starannie, z szacunkiem zetrzeć z Rodziców kurz — z ich twardych ciał, nawet z warg i z oczu, zimnych nieruchomych oczu. Pomyśleć, że minął już cały miesiąc. Wstyd.
Tęskniliście za mną, moi kochani, Akaszo, Enkilu? — Któryż to raz zadawał im w myślach to pytanie.
Rozum podpowiadał mu jak zawsze, że nie wiedzą o jego obecności lub też, że jest im ona zupełnie obojętna. Ale duma niezmiennie igrała z inną możliwością. Czy niebezpieczny szaleniec zamknięty w pojedynczej celi nie czuje nic wobec niewolnika przynoszącego mu wodę? Może nie było to zgrabne porównanie. A z pewnością niezbyt miłe.
Tak, to prawda, kiedyś wyszli ze stanu znieruchomienia dla Lestata, łobuzerskiego księcia — Akasza, by ofiarować mu swoją krew zapewniającą potęgę, a Enkil, by się zemścić. Lestat mógł nagrywać o tym wideoklipy przez całą wieczność. Lecz czy nie dowodziło to jedynie, że w żadnym z nich nie było już cienia żywej myśli? Z pewnością zapłonęła w nich przez chwilę jedynie iskra atawistycznego żaru; narzucenie im z powrotem milczenia i hieratycznej pozy było aż nazbyt proste.
Niemniej jednak tamto zdarzenie przysporzyło mu goryczy. Przecież nigdy nie pragnął wzbić się ponad uczucia człowieka myślącego, raczej zależało mu na ich wysubtelnieniu, odczytaniu na nowo, cieszeniu się nimi w duchu nieskończenie doskonałego zrozumienia. A w tej właśnie chwili kusiło go, aby skierować się przeciwko Lestatowi z aż nazbyt ludzką furią.
Młoda istoto — myślał — czemu nie zabierzesz Tych Których Należy Mieć w Opiece, skoro potraktowali cię z taką niezwykłą przychylnością? Chciałbym się już ich pozbyć. Dźwigam ten ciężar od brzasku chrześcijaństwa.
W głębi serca jednak tak nie czuł. Ani kiedyś, ani teraz. To tylko chwila słabości. Kochał Lestata jak zawsze. Każde królestwo potrzebuje królewicza rozrabiaki. A milczenie króla i królowej było może w równej mierze błogosławieństwem i przekleństwem. W tym względzie słowa piosenki Lestata mówiły prawdę. Komu i kiedy jednak uda się rozwiązać ten problem?
Zejdzie później na dół z kasetą i oczywiście obejrzy ją sam. Gdybyż wzbudziła najmniejsze drżenie, najmniejszą zmianę ich wielowiekowego spojrzenia. Ech, znowu zaczyna się to samo… Lestat sprawia, że stajesz się młody i głupi, gotowy karmić się niewinnością i śnić o kataklizmach.
Ile to razy przez wieki budziły się takie marzenia, pozostawiając jedynie uczucie zranienia, a nawet ból pękniętego serca. Przed laty przyniósł Rodzicom kolorowe filmy z panoramą wschodzącego słońca, błękitnego nieba, piramid Egiptu. Ach, to był cud! Mieli przed oczami skąpane w słońcu, płynące wody Nilu. On sam płakał wobec perfekcji iluzji. Lękał się nawet, że filmowe słońce może go zniszczyć, chociaż oczywiście wiedział, że to niemożliwe. Ale taki był kaliber tego wynalazku, że mógł stać, przyglądając się wschodowi słońca, jakby nie widział go od czasów, gdy był człowiekiem śmiertelnym.
Ci Których Należy Mieć w Opiece patrzyli z niezmąconą obojętnością, a może ze zdumieniem — wielkim, niezmąconym zdumieniem, iż cząsteczki kurzu w powietrzu mogą być źródłem nie kończącej się fascynacji.
Kto to wie? Oni przeżyli cztery tysiące lat, zanim się urodził. Może ich telepatyczny słuch był tak ostry, że głosy świata huczały im w głowach; może oślepiły ich miliardy ruchomych obrazów. Przecież te rzeczy doprowadzały go prawie do szaleństwa, zanim nauczył się je kontrolować.
Przyszło mu nawet do głowy, żeby wykorzystać narzędzia nowoczesnej medycyny i założyć im na głowy elektrody, które sprawdzą funkcjonowanie mózgów! Jednak pomysł użycia takich topornych i wstrętnych instrumentów był zanadto niesmaczny. Przecież to jego król i jego królowa, Rodzic i Macierz całego gatunku. Od dwóch tysięcy lat panowali pod jego dachem i nikt nie śmiał rzucić im wyzwania.
Musiał przyznać się do jednego błędu. Od dawna przemawiał do nich kwaśnym tonem. Kiedy wchodził do sanktuarium, nie zachowywał się już jak arcykapłan. Nie. W jego tonie było coś dwuznacznego i sarkastycznego, nad co powinien się wznieść. Może odzywał się w nim ten, jak go teraz nazywano, „uszczypliwy ton”. Jakże jednak funkcjonować w świecie lotów na Księżyc bez nieznośnej samoświadomości czającej się w każdej trywialnej sylabie? A on nigdy nie był obojętny na współczesny styl.
Bez względu na wszystko musi teraz iść do świątyni i oczyścić swoje myśli jak należy. Nie wniesie ze sobą urazy ani rozpaczy. Później, gdy już sam obejrzy taśmy, pokaże je królowi i królowej, pozostając obok, by ich obserwować. Na razie brakowało mu do tego wytrwałości.
Wszedł do stalowej windy i nacisnął guzik. Potężny jęk elektroniki i nagła utrata grawitacji dostarczały mu lekkiej zmysłowej przyjemności. Świat tej ery był pełen dźwięków, których nigdy wcześniej nie słyszał. To było wielce odświeżające. A dodatkowo towarzyszyła mu cudowna świadomość opadania przez setki metrów zwartego lodu do oświetlonego elektrycznością sanktuarium.
Otworzył drzwi i wszedł do korytarza. W świątyni znów słychać było Lestata śpiewającego szybką, radośniejszą piosenkę; jego głos pokonywał huk bębnów i przetworzone, zawodzące jęki instrumentów elektronicznych.
Coś jednak było nie w porządku. Wystarczyło się rozejrzeć. Dźwięk brzmiał zbyt głośno, zbyt czysto. Przedpokoje świątyni stały otworem!
Natychmiast podszedł do wejścia. Elektryczny zamek otwarty, a drzwi szeroko uchylone! Jak mogło do tego dojść? Tylko on znał szyfr, który należało wystukać na miniklawiaturze. Druga para drzwi również była szeroko otwarta, podobnie trzecia. Prawdę powiedziawszy, mógłby zajrzeć do samego sanktuarium, gdyby nie biała marmurowa ściana małej alkowy. Czerwone i niebieskie błyski telewizyjnego ekranu w głębi przypominały światło staromodnego gazowego kominka.
Głos Lestata odbijał się potężnym echem od marmurowych ścian i beczkowanych sklepień.
Zabiją nas, moi bracia i siostry,
Wojna wybuchła.
Zrozumcie, co widzicie,
Kiedy widzicie mnie.
Wziął długi, swobodny oddech. Poza muzyką, która gasła, zastępowana przez bezosobową paplaninę śmiertelników, nie było nic słychać. Żadnego obcego. Żadnego, wiedziałby o nim. Nikogo w jego leżu. Instynkt mówił mu to bez żadnych wątpliwości.
W piersiach zakłuło go. Poczuł nawet ciepło na twarzy. To doprawdy niezwykłe.
Minął marmurowe przedpokoje i przystanął przed drzwiami alkowy. Czyżby się modlił? Czyżby śnił? Wiedział, co zaraz zobaczy: Tych Których Należy Mieć w Opiece, takich samych jak zawsze. A potem będzie rozczarowanie, okaże się, że to tylko zwarcie w obwodzie elektrycznym, wybity bezpiecznik.
Nie czuł strachu, lecz palące wyczekiwanie młodego mistyka na krawędzi wizji, który zaraz ujrzy żywego Pana lub też krwawe stygmaty na własnych nadgarstkach.
Spokojnie wszedł do sanktuarium.
Przez chwilę zmiana nie przenikała do jego świadomości. Ujrzał to, czego oczekiwał — długie pomieszczenie wypełnione drzewami i kwiatami, kamienną ławę zastępującą tron, a za nią wielki telewizyjny ekran: oczy i usta pulsujące banalnym śmiechem. Wtem uzmysłowił sobie, że na tronie siedzi tylko jedna postać, i co więcej, że jest ona niemal przezroczysta! Widział poprzez nią żywe barwy odległego ekranu!
Nie, to przecież niemożliwe! Mariuszu, spójrz uważnie — rozkazał sam sobie. — Nawet twoje zmysły nie są niezawodne. — Niczym poruszony śmiertelnik złapał się za głowę, jakby chciał wziąć się w karby.
Wpatrywał się w plecy Enkila, który, chociaż wciąż czarnowłosy, stawał się rzeźbą z mlecznego szkła, przez którą przenikały, zmieniając się, kolory i światła. Nagły wybuch blasku sprawił, że postać rozjarzyła się, stała źródłem promieniowania. Pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym wstrząsnął się cały.
— W porządku, Mariuszu — szepnął. — Rób swoje krok po kroku.
Kołowrót mętnych podejrzeń zawirował mu w głowie. Ktoś przyszedł, ktoś starszy i potężniejszy od niego, ktoś, kto odkrył Tych Których Należy Mieć w Opiece i zrobił coś niewyobrażalnego! Wszystko to sprawka Lestata! Lestata, który wydał światu jego sekret.
Kolana ugięły się pod nim. Coś podobnego! Nie zaznawał podobnych ludzkich słabości od tak dawna, że całkiem o nich zapomniał. Powoli wyjął z kieszeni lnianą chusteczkę do nosa. Otarł nią krwawy pot, który wystąpił mu na czoło. Potem ruszył w stronę tronu i okrążył go, by dotrzeć wprost przed oblicze Ojca.
Enkil był taki sam jak od dwóch tysięcy lat: czarne włosy w długich cienkich warkoczykach sięgające do ramion, szeroki złoty naszyjnik na gładkiej bezwłosej piersi, plisowany fartuszek bez zarzutu, pierścienie na nieruchomych palcach.
Jego ciało było szklane! Kompletnie puste! Nawet wielkie lśniące gałki oczne były przezroczyste; tylko tęczówki wyznaczały niewyraźne kręgi. Nie, zaczekaj. Przyjrzyj się wszystkiemu. Tam widać kości z dokładnie tej samej substancji co ciało, proszę, oto są, a także delikatne serpentyny żył i arterii, i w środku coś przypominającego płuca, ale to wszystko jest teraz przezroczyste, wszystko o tej samej fakturze. Co też mu uczyniono!
To coś wciąż się zmieniało. Na oczach Mariusza traciło mleczny walor. Schło, stawało się coraz bardziej przezroczyste. Dotknął ostrożnie. To bynajmniej nie szkło. Łupina.
Jego dłoń zachwiała tym czymś. Ciało zakołysało się i upadło na marmurową płytę, znieruchomiałe oczy były nadal otwarte, zesztywniałe członki zachowały poprzednią pozycję. Rozległ się szelest, z jakim owad składa skrzydła.
Poruszyły się tylko włosy. Miękkie i czarne, ale również zmienione. Rozpadały się na fragmenty, na drobne lśniące pręciki. Chłodny powiew klimatyzacji rozpraszał je jak słomę. A gdy zsunęły się z gardła, ujrzał tam dwie czarne punktowe rany. Rany, które się nie zaleczyły, pobrano bowiem z nich całą uzdrowicielską krew.
— Kto to uczynił? — szepnął głośno, zaciskając w pięść dłoń, jakby to powstrzymywało go od krzyku. Kto zabrał tamto życie do ostatniej kropli?
To coś nie żyło. Nie było co do tego najmniejszej wątpliwości. Cóż takiego jednak ujawnił ten koszmarny spektakl? Nasz król, nasz Ojciec został unicestwiony, podczas gdy ja wciąż żyję, oddycham. A to może tylko oznaczać, że to ona ma pierworodną moc. Ona była pierwsza i moc zawsze w niej żyła. I ktoś ją zabrał!
Przeszukać piwnice. Przeszukać dom. Ale były to tylko rozgorączkowane, bezsensowne myśli. Nikt się tu nie dostał i sam dobrze o tym wiedział. Tylko jedna istota mogła dokonać tego czynu! Tylko jedna istota wiedziała, że coś takiego jednak jest w końcu możliwe.
Nie poruszył się. Wpatrywał się w postać leżącą na podłodze, patrzył, jak stopniowo traci przejrzystość. Gdyby mógł, opłakiwałby Ojca, ponieważ ktoś z pewnością winien podnieść lament. Enkil odszedł, a z nim wszystko, co wiedział, wszystko, czego był świadkiem. Enkil spotkał swój kres. To było ponad siły Mariusza. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Jednak nie był sam. Ktoś albo coś właśnie wyszło z alkowy; czuł, że jest obserwowany.
Przez jedną bez reszty wypełnioną szaleństwem chwilę zawiesił wzrok na leżącym królu. Na tyle spokojnie, na ile był do tego zdolny, zadał sobie trud zrozumienia wszystkiego, co się wokół niego działo. Coś zbliżało się bezszelestnie w jego kierunku; obeszło tron, zatrzymało się obok i stało zwiewnym cieniem, widzianym kącikiem oka.
Wiedział, kto to jest, kto to musi być, i że naturalne jest, iż zbliżyło się z wdziękiem żywej istoty. Niemniej jednak w żadnej mierze nie był przygotowany na to, co zobaczył, kiedy podniósł wzrok.
Zaledwie dziesięć centymetrów za nim stała Akasza. Jej skóra była biała, twarda i nieprzezroczysta jak zawsze. Kiedy się uśmiechnęła, jej policzki lśniły jak perły, a ciemne oczy były wilgotne i pełne życia. Dosłownie tryskała energią.
Przyglądał się jej jak skamieniały. Patrzył na upierścienione palce dotykające jego ramienia. Zamknął oczy, otworzył. Przez tysiące lat przemawiał tyloma językami, kierując do niej modlitwy, prośby, zarzuty, spowiedzi, a teraz nie odezwał się słowem. Wpatrywał się w pulsujące życiem usta, w połyskliwe białe kły i zimne oczy, które zalśniły na znak rozpoznania, w miękką bruzdę między piersiami oddychającymi pod złotym naszyjnikiem.
— Dobrze mi się przysłużyłaś — rzekła. — Dziękuję ci. — Głos miała niski, gardłowy, piękny. Ale ta intonacja; te słowa; to właśnie powiedział dziewczynie w mrocznym sklepie w wielkim mieście!
Jej palce zacisnęły się na jego ramieniu.
— Ach, Mariuszu — powiedziała, znów idealnie naśladując jego ton — ty nigdy nie poddajesz się rozpaczy, prawda? Z tymi twoimi głupimi marzeniami jesteś nie lepszy od Lestata.
Znowu jego własne słowa, które wyrzekł do siebie na ulicy w San Francisco. Naigrywała się z niego!
Czy to była groza? Czy też nienawiść — nienawiść, przyczajona w nim od wieków, zmieszana z urazą, znużeniem i tęsknotą za człowieczym sercem, nienawiść, która teraz rozgorzała do żaru, jakiego nigdy sobie nie wyobrażał. Nie ośmielił się poruszyć, nie ośmielił się odezwać. Nienawiść była świeża, zaskakująca i wzięła go całego w posiadanie, tak że żadnym sposobem nie mógł jej opanować ani zrozumieć. Utracił wszelką zdolność oceny.
Ale ona wiedziała. Oczywiście. Wiedziała wszystko, znała każdą myśl, słowo, uczynek; to właśnie mu mówiła. Zawsze wiedziała o najbardziej i najmniej ważnych sprawach, jeśli tylko zapragnęła się dowiedzieć! Zdawała sobie sprawę, że ta wypruta z myśli istota obok nie może nawet marzyć o obronie. I to, co powinno być chwilą triumfu, w jakiś sposób stało się chwilą grozy!
Roześmiała się, nie odrywając od niego wzroku. Nie potrafił znieść tego śmiechu. Chciał ją zranić. Chciał ją zniszczyć, niech cały jej monstrualny pomiot będzie potępiony! Obyśmy wszyscy zginęli wraz z nią! Gdyby mógł, unicestwiłby ją!
Chyba skinęła głową, dając mu znak, że go rozumie. To dopiero był szczyt obrazy. No cóż, on sam nie rozumiał siebie. Zbierało mu się na płacz. Popełniono jakiś upiorny błąd, jakąś straszliwą celową omyłkę.
— Mój drogi sługo — rzekła, rozciągając wargi w gorzkim uśmiechu. — Nigdy nie byłeś władny mnie powstrzymać.
— Czego chcesz?! Co rozkazujesz mi zrobić?!
— Musisz mi wybaczyć — rzekła, och, jakże uprzejmie, dokładnie tak jak on do młodzika na tyłach baru. — Wychodzę.
Zanim podłoga się zakołysała, usłyszał ten dźwięk — piskliwe rzężenie dartego metalu. Runął w dół; ekran telewizyjny eksplodował, odłamki szkła przeszyły jego ciało jak chmara drobnych sztyletów. Krzyknął przeraźliwie, jak człowiek śmiertelny, i tym razem to był lęk. Lód pękał i zamykał się nad nim z rykiem.
— Akaszo!
Spadał w gigantyczną rozpadlinę, zanurzał się w parzący lód.
— Akaszo! — krzyknął powtórnie.
Jednak jej już nie było, a on nadal spadał. Wiry lodowych odłamków uwięziły go, otoczyły, pogrzebały, miażdżąc kości ramion, nóg, twarzy. Czuł, jak krew chlusta na piekący lód, a potem zamarza. Nie mógł się ruszyć. Nie mógł oddychać. Ból był tak intensywny, że nie mógł go znieść. Znów, nie wiedzieć czemu, ujrzał na moment dżunglę, jak poprzednio. Gorącą cuchnącą dżunglę i coś przedzierającego się przez nią. Obraz zniknął. Mariusz wydobył z siebie kolejny krzyk, wzywając Lestata:
— Niebezpieczeństwo! Lestacie, strzeż się. Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie.
Potem było tylko zimno i ból; tracił świadomość. Napłynął sen, uroczy sen o ciepłym słońcu, o promieniach padających na trawiastą polanę. Tak, błogosławione słońce. I kobiety o jakże ślicznych rudych włosach. Ale cóż to jest, owo stworzenie leżące tam, pod zwiędłymi liśćmi, na ołtarzu?