Znów umiałem Wędrować.
Nie pytajcie mnie jak. Może wihajster do kasowania pamięci, którego użyli, nie zadziałał na mnie do końca. Może Tęczek stanowił nieprzewidzianą zmienną, której nie wprowadzili. Albo nie usunęli. Nieważne. Wiem tylko, że gdy tak stałem na podwórku, drżąc pośród płatków pierwszego śniegu i patrząc, jak braciszek radośnie ugania się za bańkami, czułem, jak w głowie eksplodują mi kolejne fajerwerki, oświetlające wspomnienia, których wcześniej nie było.
Przypomniałem sobie wszystko: dni i noce morderczej nauki i ćwiczeń, nieskończoną różnorodność moich kolegów, stanowiących wariacje na temat Joeya Harkera, maleńkie, supernowe eksplodujące losowo w sztucznym oku Starego. Szaleństwo w technikolorze, będące Pomiędzy…
I łatwą jak bułka z masłem misję szkoleniową, która poszła nie tak. Ponowne schwytanie przez panią Indygo i to, jak Tęczek przybył na ratunek, pomagając wyłącznie mnie.
Stałem tam, drżąc z zimna niemającego nic wspólnego z pogodą. Mechanicznie zanurzałem kółko w mydlinach i puszczałem bańki, zastanawiając się, co teraz.
Pamiętałem wstyd i bezradność, które czułem, wracając bez towarzyszy. Co się z nimi stało? Co zrobili z nimi pani Indygo i pan Psinóż? Co im zrobili? Rozpaczliwie pragnąłem się dowiedzieć i wiedziałem, że mogę. Wiedziałem, że znów mogę Wędrować, wrócić Pomiędzy. Wzór umożliwiający odnalezienie Bazy płonął jasno w mym umyśle. Mogłem tam wrócić. O tak.
Ale czy chciałem?
Gdybym znów opuścił moją Ziemię, nigdy nie mógłbym już tutaj wrócić. Każde otwarcie portalu było jak flara wystrzelona w kierunku RUN i Binarium. A choć istotnie w każdej sekundzie gdzieś w Łuku dziesiątki moich parawcieleń odkrywają, że potrafią Wędrować – mapy w salach wojennych obu stron muszą cały czas migotać jak lampki na choince – ryzykowałbym, że ściągnę tu wrogów. Z tego, co mi mówiono, każdy Wędrowiec ma unikalną sygnaturę psychiczną, którą można wyśledzić. Wiedziałem, że w Binarium tysiące połączonych mainframe'ów wypatrują mojej konfiguracji, a falanga czarodziejów z RUN czuwa dwadzieścia cztery godziny na dobę z tego samego powodu. Nie mogłem narazić rodziny i przyjaciół na podobne niebezpieczeństwo.
Gdybym nigdy już nie Wędrował, szanse, by jedna ze stron postanowiła podbić akurat ten świat, wynosiły jeden do tryliona. Mogłem być w zasadzie pewien, że dorosnę, ożenię się, wychowam dzieci, postarzeję się i umrę, nie słysząc więcej o altiwersum.
Ale nie mógłbym już nigdy Wędrować…
Nie wiem, czy o tym wspominałem, ale Wędrowanie nie różni się od innych umiejętności, w których jesteśmy dobrzy: sprawia nam przyjemność. Posługiwanie się umysłem do otwarcia przejścia Pomiędzy, przechodzenia ze świata do świata było czymś dobrym, naturalnym. Arcymistrzowie szachowi nie grają dla pieniędzy ani nawet dla sportu – grają z miłości do gry. Geniusze matematyczni nie uprawiają dla rozrywki ogródków – żonglują w głowach teoriami zbiorów, a w wolnych chwilach ustalają wartość pi do entego miejsca po przecinku. Niczym wytrenowany sportowiec, kiedy już przypomniałem sobie swą umiejętność, miałem okropną ochotę jej użyć.
Nie mogłem sobie wyobrazić, jak miałbym żyć, nigdy więcej nie Wędrując.
Ale też nie potrafiłem sobie wyobrazić życia bez mamy, taty, Jenny i Lejka. Raz już się zaciągnąłem, ale wówczas kierowało mną poczucie winy z powodu śmierci Jaya i nie zdawałem sobie sprawy, w co się pakuję.
Tym razem wiedziałem aż za dobrze.
Raz już mnie wyrzucili. Za drugim nie wypuściliby mnie tak łatwo. Gdybym znów zjawił się w Bazie, zapewne postawiliby mnie przed sądem polowym. Och, może nazwaliby to inaczej, ale pluton egzekucyjny pod inną nazwą to wciąż banda gości celujących do ciebie z karabinów. Nie wiedziałem, czy poprosiłbym o przepaskę na oczy, czy nie, i wcale nie miałem ochoty tego sprawdzać.
Gdybym jednak tu został, musiałbym żyć ze świadomością, że porzuciłem w niebezpieczeństwie ludzi, na których mi zależało.
Jakże żałowałem, że cholerne bańki mydlane uruchomiły obwody przechowujące owe wspomnienia. Niewiedza to może nie błogosławieństwo, ale przynajmniej jest lepsza od bagna żalu, w którym ugrzązłem.
Śnieg zamienił się w zimny deszcz. Mógłbym sobie wmawiać, że to tylko krople spływają po moich policzkach, ale przecież z chmur nie pada ciepła, słona woda. I dość już się okłamywałem.
Zapatrzyłem się w bańkę, którą gonił Kevin. Unosiła się wyżej od innych, niemal na poziomie dachu garażu. Poszybowała pomiędzy nagie gałęzie pobliskiego dębu i spodziewałem się, że lada moment zniknie w bezdźwięcznej implozji.
Ale nie.
Zamiast tego zawisła tam na moment, po czym powoli opadła ku mnie. Lejek biegł pod nią, krzycząc z irytacji i bezradności, bo nie mógł jej dosięgnąć. Balonik płynął pod słaby wiatr, który zdążył się zerwać, po czym zatrzymał się przede mną.
– Cześć, Tęczku – rzuciłem.
Mudluf rozbłysł radosną akwamaryną, po czym wystrzelił mi nad głowę, przemykając ponad dachem. Obróciłem się, wyciągając szyję, ale już zniknął.
– Ba-bka? – spytał żałośnie Kevin. – Ba-bka? Teńc?
Pokiwałem głową.
– Zgadza się, Lejuszku. – Patrzyłem, jak wyciera nos rękawem kurtki. – Czas wracać do domu.
Niemal całą noc nie spałem, zmagając się z moim problemem, najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Nie mogłem porozmawiać z mamą ani z tatą – to świetni rodzice, ale nawet oboje razem nie mają dość wyobraźni, by poradzić sobie z jednym dodatkowym Joeyem, a co dopiero mówić o nieskończonej liczbie. Z kim jeszcze mógłbym pogadać? Na pewno nie z kolegami z klasy. Mojego szkolnego doradcę znaleziono w zeszłym roku w gabinecie, gdzie łkał cichutko; dyrekcja jeszcze nie zatrudniła zastępcy. Większość nauczycieli miała klapki na oczach. Po trzech miesiącach harówy pod batem instruktorów z Bazy wiedziałem więcej, niż ktokolwiek z nich zdołałby ogarnąć umysłem. Z całego grona pedagogicznego tylko jedna osoba być może zechciałaby mnie wysłuchać i nie wezwać gości w białych kitlach.
Pan Dimas odchylił się na krześle, wbijając wzrok w sufit wyłożony płytami tłumiącymi dźwięki. Jego twarz miała osobliwie zaskoczony wyraz. Nic dziwnego – ostatecznie zapewne nie słyszał dotąd historii podobnej do tej, którą właśnie mu opowiedziałem.
Po minucie spojrzał na mnie.
– Kiedy zaczęliśmy rozmawiać – rzekł spokojnie – poprosiłeś, bym uznał wszystko, co opowiesz, za historię czysto hipotetyczną. Zakładam, że wciąż tak jest.
– Uch, tak, proszę pana. – Uznałem, że być może łatwiej przełknie historię, w której główną rolę odegra nienazwany, wymyślony przyjaciel zamiast niżej podpisanego. – Ten mój, uhm, kolega, znalazł się między Scyllą a Charybdą. – Pan Dimas spojrzał na mnie przenikliwie i uświadomiłem sobie, że użyłem zwrotu, którego nauczyłem się w Bazie. – W każdym razie – dodałem szybko – co według pana powinien zrobić?
Dimas zapalił fajkę. Gdy w końcu się odezwał, zadał mi pytanie.
– A zatem według instruktorów z Bazy wszechświat rodzi sobowtóry swych światów tylko gdy podejmuje się ważne decyzje, zgadza się?
– No, mniej więcej. Tyle że tak od razu trudno stwierdzić, co jest ważne, a co nie. Na przykład, powiedzmy, że motyl trzepoczący skrzydełkami w Bombaju może doprowadzić do trąby powietrznej w Teksasie. Gdyby rozdeptał pan motyla, nim zdąży pofrunąć…
Skinął głową. Potem znów spojrzał na mnie.
– Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale zrób coś dla mnie, Joe.
Większość ludzi ostatnio zaczęła nazywać mnie Joe, sam nie wiem czemu. Wciąż nie mogłem do tego przywyknąć.
– Oczywiście, panie Dimas.
– Zdejmij koszulkę.
Zamrugałem, zaskoczony, po czym wzruszyłem ramionami. Nie byłem pewien, do czego zmierza, ale – w pewnym sensie to nawet smutne – wiedziałem też, że nie dałby mi rady w żadnej walce, uczciwej czy nie.
Zdjąłem zatem kurtkę i luźny podkoszulek. Pan Dimas przez chwilę przyglądał mi się bez słowa, po czym gestem polecił mi się ubrać.
– Bardzo schudłeś – zauważył. – I masz więcej mięśni, przynajmniej jak na kogoś w twoim wieku, czyli niezbyt wiele. Genetycznie wciąż jesteś zaprogramowany raczej na wysokiego chudzielca niż mięśniaka.
Uznałem, że lepiej będzie milczeć i czekać. Miałem nadzieję, że w końcu odpowie na moje pytanie.
I odpowiedział.
– Co do twojego hipotetycznego przyjaciela, zgadzam się z tobą: to bardzo trudna decyzja. Jeśli jednak podejdziemy do niej od podstaw, uważam, że twój przyjaciel powinien odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: czy szczęście jednej osoby – a nawet jej życie – znaczy więcej niż los niezliczonych światów?
– Ale ja… to znaczy on nie wie na pewno, że to się stanie!
– Wie, że istnieje takie prawdopodobieństwo. Nie zrozum mnie źle, współczuję mu, to naprawdę bolesna decyzja. A niektórym do twarzy z brodą. – Dostrzegł pytający wyraz mojej twarzy. – Dzięki temu nie muszą patrzeć na siebie w lustrze, gdy się golą.
Przytaknąłem. Wiedziałem, co chce mi powiedzieć, i wiedziałem, że ma rację. Jasno pokazał mi, co muszę zrobić. Nie oznaczało to wcale, że decyzja będzie łatwiejsza, ale na pewno jaśniejsza.
Wstałem.
– Panie Dimas, diablo dobry z pana nauczyciel.
– Dziękuję. Rada szkolna nie zawsze się zgadza, używali jednak słów „Jack Dimas" i „diabli" w jednym zdaniu. I to często.
Uśmiechnąłem się i odwróciłem do wyjścia.
– Czy mam się ciebie spodziewać na zajęciach jutro rano?
Zawahałem się, po czym pokręciłem głową.
– Tak też sądziłem. Powodzenia, Joey. Powodzenia wam wszystkim.
Chciałem odpowiedzieć coś sprytnego, ale nic nie przyszło mi do głowy, toteż uścisnąłem mu dłoń i wyszedłem jak najszybciej.
Usiadłem na brzegu łóżka i wręczyłem Lejkowi moją starą, plastikową zbroję i kosmiczny blaster. Blaster wystrzeliwał promień podczerwieni, który wykrywał czujnik na piersi pancerza i rejestrował – jeśli trafiło się jak należy.
Lejek był zachwycony, zawsze o nich marzył.
– Jo-e! Dzienki.
Był jeszcze za młody na te zabawki, ale dorośnie do nich.
Powiedziałem sobie w duchu, że w pewnym sensie pomagam, by do tego doszło.
Poinformowałem Jenny, że może sobie wziąć mój zbiór kompaktów i DVD. Mieliśmy podobny gust co do filmów – jeśli tylko coś kończyło się wybuchem Gwiazdy Śmierci lub czegoś w podobnym stylu, to nam odpowiadało. Muzyka stanowiła większy problem, ale jeśli coś jej się nie spodoba, będzie mogła to sprzedać albo zaczekać, aż dorośnie.
Oczywiście przyjęła moją nagłą hojność z pewną podejrzliwością. Powiedziałem jej, że zamierzam odwiedzić daleki odłam rodziny na drugim końcu świata i sam nie wiem, kiedy wrócę. Nie dodałem „ani czy w ogóle". Może powinienem, ale jeśli sądzicie, że łatwo jest żegnać się z młodszym rodzeństwem, być może na zawsze, to cóż… nie jest.
Z mamą i tatą sprawa przedstawiała się jeszcze trudniej. Nie mogłem im po prostu powiedzieć, że odchodzę, może na dobre. Ale z drugiej strony chciałem, by wiedzieli, że nic mi nie będzie (choć sam nie byłem tego pewien w stu procentach). Ogólnie rzecz biorąc, okropnie namieszałem. Oznajmiłem im, że wstępuję do czegoś w rodzaju wojska. Tato odparł, że nie ma mowy i że „wystarczy kilka telefonów we właściwe miejsca, by do tego nie dopuścić, młodzieńcze". Mama jedynie rozpłakała się i spytała, gdzie popełniła błąd jako rodzic.
Chyba nie powinienem się dziwić, że schrzaniłem sprawę – ostatecznie jak dotąd niezbyt dobrze sobie radziłem z dbaniem o bliskich mi ludzi. W końcu obiecałem, że „tego wieczoru nie zrobię nic pochopnego" i że „rano o tym pomówimy".
Ale nie mogłem zwlekać do rana. Musiałem działać szybko, dopóki wciąż miałem ikrę, jak mawiał dziadek. Nie kładłem się do drugiej – do tej pory wszyscy zasnęli – po czym ubrałem się i zszedłem na dół.
Mama już na mnie czekała.
Siedziała w fotelu przy zgaszonym kominku, opatulona w szlafrok. Z początku przestraszyłem się, że zacząłem Wędrować we śnie i znalazłem się na równoległej Ziemi, bo mama paliła, a rzuciła ten nałóg dobre pięć lat temu.
Zamarłem w świetle lampy z salonu, jak królik w promieniach samochodowych reflektorów. Spojrzała na mnie i w jej oczach nie dostrzegłem gniewu, jedynie rezygnację, która oczywiście okazała się dziesięć razy gorsza od złości.
W końcu mama uśmiechnęła się, choć uśmiech nie sięgnął jej oczu.
– Jaka byłaby ze mnie matka, gdybym po tylu latach nie umiała odczytać twoich zamiarów? Sądziłeś, że nie zorientuję się, że odchodzisz? I że położyłabym się spać, tracąc szansę pożegnania?
W mojej głowie pojawiło się tysiąc odpowiedzi, niektóre prawdziwe, inne fałszywe, większość łącząca jedno i drugie.
– Mamo – powiedziałem w końcu – musiałbym zbyt długo wyjaśniać, a ty i tak byś mi nie uwierzyła i…
– Spróbuj – odparła. – Po prostu mi powiedz. Opowiedz wszystko. Ale tylko prawdę.
Tak też zrobiłem. Opowiedziałem jej o wszystkim, co tylko pamiętałem, całą historię, od początku do końca, a ona siedziała tam, paliła, kasłała i wyglądała, jakby było jej niedobrze (nie wiem, czy to dlatego, że od tak dawna nie paliła, czy też z powodu tego co mówiłem).
Wreszcie skończyłem i w pokoju zapadła cisza.
– Kawy? – spytała matka.
– Nie znoszę tego świństwa – odparłem. – Przecież wiesz.
– Dorośniesz do niej – odparła. – Ze mną też tak było.
Wstała i podeszła do ekspresu. Nalała sobie filiżankę kawy.
– Wiesz, co jest najgorsze? – spytała nagle, niespodziewanie, jakbyśmy spierali się o coś i przyszedł jej do głowy kolejny argument. – Najgorsze nie jest wcale zastanawianie się, czy oszalałeś ani czy mnie okłamujesz. Bo ty nie kłamiesz. Znam cię od bardzo dawna, Joey. Wiem, jak się zachowujesz, kiedy kłamiesz i nie kłamiesz. – Pociągnęła łyk kawy. – I nie oszalałeś. Znałam wielu wariatów; nie jesteś jednym z nich.
Wyciągnęła z paczki kolejnego papierosa, lecz zamiast zapalić, zaczęła rozkładać go na czynniki pierwsze. Najpierw zdarła bibułkę, potem kolejno centymetr po centymetrze wyskubywała zawartość, aż w końcu w popielniczce pozostały tylko trzy starannie ułożone kupki: bibułka, tytoń i filtr.
– A zatem mój synek wyrusza na wojnę. Oczywiście nie jestem pierwszą matką w dziejach, którą to spotyka, a z tego co mówisz nie jestem nawet pierwszą – pierwszą mną, którą to spotyka. Ale najgorsze jest to, że od chwili, kiedy przekroczysz próg, dla mnie będziesz martwy. Bo już nigdy nie wrócisz. Bo jeśli… jeśli nawet zginiesz, ratując swych przyjaciół, albo walcząc z wrogiem, albo w twoim świecie Pomiędzy… nigdy się o tym nie dowiem. Matki ze starożytnej Sparty mawiały: „Wróć z tarczą bądź na tarczy". Ale ty ruszasz w drogę i nigdy więcej cię nie zobaczę. Ani z nią, ani bez niej. Nikt nigdy nie przyśle mi medalu, ani – co teraz robią, skoro nie ma już telegramów? – ani wiadomości, mówiącej „Szanowna pani Harker, z ogromnym żalem informujemy, że Joey zginął jak… zginął jak… ".
Sądziłem, że się rozpłacze, ale jedynie odetchnęła głęboko i przez chwilę siedziała w milczeniu.
– Pozwolisz mi odejść? – spytałem.
Wzruszyła ramionami.
– Przez całe życie miałam nadzieję, że moje dzieci będą potrafiły odróżnić dobro od zła i kiedy nadejdzie pora podjęcia decyzji, ważnej decyzji, postąpią jak należy. Wierzę ci, Joey, i robisz to co powinieneś. Jak miałabym cię powstrzymać? Dokądkolwiek pójdziesz, cokolwiek cię spotka, wiedz jedno, Joey. Kocham cię. Zawsze będę cię kochać i myślę… wiem, że postępujesz słusznie. Po prostu to… boli.
A potem mnie uścisnęła. Twarz miałem mokrą, nie wiem, czy od jej łez, czy od moich.
– Nigdy już się nie zobaczymy, prawda? – spytała mama.
Pokręciłem głową.
– Proszę – rzekła. – Zrobiłam go dla ciebie. Na pożegnanie. Nie wiem, co jeszcze mogłabym ci dać. – Wyciągnęła z kieszeni mały kamyk na łańcuszku. Wydawał się czarny, lecz nagle, gdy padło na niego światło, zalśnił błękitem i zielenią, jak skrzydła szpaka. Powiesiła mi go na szyi.
– Dziękuję – odparłem. – Jest śliczny. – A potem dodałem: – Będę tęsknić.
– Nie mogłam spać – odparła. – Przynajmniej miałam coś do roboty. Ja też będę tęsknić. Wróć, jeśli będziesz mógł. Kiedy już uratujesz wszechświat.
Skinąłem głową.
– Przekażesz coś tacie? – poprosiłem. – Powiedz mu, że go kocham i że był najlepszym ojcem, jakiego można sobie wymarzyć.
Skinęła głową.
– Powiem mu. Mogłabym go obudzić, jeśli chcesz.
– Muszę już iść – odparłem.
– Zaczekam tutaj – rzekła. – Jakiś czas. Na wypadek, gdybyś wrócił.
– Nie wrócę – oświadczyłem.
– Wiem, że nie – powiedziała. – Ale zaczekam.
Wyszedłem w noc.
Na zewnątrz temperatura spadła poniżej zera. Wprowadziłem swój umysł w stan, który ponoć usunięto z niego na zawsze, i zacząłem szukać potencjalnego portalu.
Miałem nadzieję, że znajdę jakiś w pobliżu – niezbyt zachwycała mnie myśl o wędrówkach (przez małe w) w taką pogodę. Nie mogę tak po prostu otworzyć w dowolnym miejscu przejścia Pomiędzy. Chciałbym, żeby tak było, ale to tak nie działa. Pewne międzywymiarowe punkty czasoprzestrzeni muszą się zgadzać, lecz żaden nie jest stały. Przypomina to nieco łapanie taksówki – jeśli mamy szczęście, możemy zatrzymać ją tuż przed domem, bardziej jednak prawdopodobne jest to, że będziemy musieli przejść się kawałek, może nawet do najbliższego hotelu czy restauracji, gdzie znajdziemy postój. Istnieją miejsca, w których prawdopodobieństwo natknięcia się na potencjalne portale wzrasta. Niestety, nie zawsze w pobliżu restauracji bądź hoteli.
Może to zabrzmi dziwnie, ale starałem się nie myśleć o rozmowie z mamą. Kryło się w niej zbyt wiele zaskakujących elementów. Za każdym razem, kiedy powracałem do niej w pamięci, czułem, jak przegrzewają mi się bezpieczniki w głowie. Zamiast tego skupiłem się na odnalezieniu portalu.
Nie czułem słabego mrowienia w głowie, które zazwyczaj zwiastuje jego obecność, toteż pobiegłem truchtem w głąb ulicy, wypuszczając z ust obłoczki pary. Zastanawiałem się przelotnie, jak bańki mydlane, które puszczałem wcześniej dla Lejka, zachowają się na mrozie. Chwilę później znalazłem to, czego szukałem – w pewnym sensie. Z mroku wyłonił się Tęczek i zawisł tuż przede mną, pulsując naglącymi barwami: zielenią, pomarańczem, żółcią, kremową bielą. Nagle przyszło mi do głowy, że być może te wzory to coś bardziej złożonego, niż wcześniej zakładałem – że może zamiast objawów prostych stanów emocjonalnych są one językiem. Bo z całą pewnością próbował mi coś powiedzieć.
Kiedy się upewnił, że przyciągnął moją uwagę, pomknął naprzód, od czasu do czasu przystając i upewniając się, że idę za nim. Szedłem. Zatrzymaliśmy się na niewielkim skwerze – właściwie trawniku – jakieś sześć przecznic od mojego domu. Tęczek jakby na mnie czekał.
Wiedziałem, czego chce. Zacząłem szukać myślami rodzącego się portalu. Wiedziałem, że tam będzie, i znalazłem go.
Spojrzałem na Tęczka.
– Dzięki, stary – rzekłem.
Wpasowałem mój umysł w ową międzywymiarową spójność niczym klucz w zamek, przekręciłem go i otworzyłem drzwi.
Za nimi ujrzałem zmieniający się nieustannie, szalony krajobraz przypominający ilustrację z komiksu Doctor Strange. Wyprostowałem plecy, obejrzałem się po raz ostatni, odetchnąłem głęboko…
I rozpocząłem Wędrówkę.
Kiedy znalazłem się Pomiędzy, nie dostrzegłem w pobliżu Tęczka, i szczerze mówiąc, przyjąłem to z lekką ulgą.
Nie zrozumcie mnie źle, byłem mu naprawdę wdzięczny. Ale gdybym go nigdy nie spotkał… Cóż, moje życie z pewnością byłoby znacznie prostsze. Po pierwsze, Jay wciąż by żył i może wciąż siedziałbym szczęśliwie w domu z rodziną, zamiast próbować ocalić multiwersum, czy co tam usiłowałem zrobić.
Stałem na skale, która w dotyku przypominała zapach świeżego oregano i przelatywała przez obłęd Pomiędzy do wtóru ogłuszającego kontrabasowego arpeggio. Jechałem na niej jak surfer na desce i zastanawiałem się, co począć dalej.
Powiedziałem, że przypomniałem sobie wszystko, ale nie była to do końca prawda. Pamiętałem niemal wszystko. Choć wysilałem umysł, wciąż nie mogłem znaleźć w nim klucza prowadzącego z powrotem do Bazy. (Było coś… coś takiego… ale mi umykało, niczym kształt dziury w zębie po tym, jak zaplombował ją dentysta, albo nazwisko faceta, który z pewnością nazywał się jakoś na S – a może na L, albo W. Ta informacja po prostu zniknęła i chyba ma to sens – ze wszystkich moich wspomnień klucz do InterŚwiata Jeden stanowił przecież największy sekret).
Tymczasem gdzieś z tyłu głowy głos brzmiący jak gaz bulgoczący w miodzie mówił: „Jesteśmy gotowi do ataku na światy Lorimare. Widmowe bramy, które przywołamy, uniemożliwią kontratak i odwet. Gdy je uruchomimy, zwykłe współrzędne Lorimare skierują wszystkich do kapryśnych światocieni, pozostających pod naszą kontrolą. Teraz, gdy zdobyliśmy kolejnego świetnego Harkera, będziemy mieć dość mocy, by posłać flotę. Imperator światów Lorimare jest już jednym z nas… ".
Kiedy pierwszy raz usłyszałem słowa pana Psinoża dobiegające z ust Scarabusa, tatuowanego człowieka, nic one dla mnie nie znaczyły – stanowiły tylko drobną część zbioru informacji, których nie rozumiałem. Teraz jednak, w świetle wszystkiego co się stało, nabrały jasnego – i przerażającego sensu.
Widmowe bramy, wiodące do światocieni. O tak.
Światocieni jak ten, w którym wylądowała szóstka dzieciaków, zamierzających zebrać trzy sygnalizatory podczas łatwej misji szkoleniowej. Sądziliśmy, że udajemy się na jeden ze światów Lorimare. Zamiast tego trafiliśmy do wymiaru-cienia. Podczas którychś zajęć wspominano o tym jako czysto teoretycznej możliwości. Światy te zwano również światami starorzeczy; nazwa ta odwoływała się do jezior osobliwego kształtu, powstających w miejscach, gdzie pozostała odcięta część koryta wijącej się rzeki. Wyobraźcie sobie rzekę jako strumień czasowy, a starorzecze jako fragment rzeczywistości, który w jakiś sposób został odseparowany i skazany na wieczne zapętlenie. Może to trwać od paru sekund aż po lata, może nawet stulecia. Chodzi o to, że owa rzeczywistość pozostaje odcięta od reszty altiwersum, nie bardziej wykrywalna bądź dostępna niż teoretyczny wszechświat wewnątrz czarnej dziury.
Jeśli czarownicy pana Psinoża w jakiś sposób zdołali otworzyć drogę do jednego z owych wymiarów-cieni, mogli rzucić na niego zaklęcie maskujące, sprawiając, że wyglądał tak jak zechcieli – a potem zabrać nas stamtąd i przerzucić na jeden ze światów RUN. I dokładnie tak właśnie zrobili. W żaden sposób nie wykrylibyśmy podstępu, ani za pomocą instrumentów, ani też podczas Wędrówki. Pułapka doskonała.
Lecz po otwarciu ów wymiar nie był już niedostępny. Wciąż pamiętałem, jak się tam dostać.
Nie mogłem wrócić do InterŚwiata, brakowało mi wiedzy.
No dobra. Nie oznaczało to jednak, że nie mogę szukać moich przyjaciół.
Przywołałem współrzędne, które doprowadziły nas w pułapkę, i delikatnie odtworzyłem je w umyśle.
Kilka metrów przede mną, z głuchym zgrzytem, pachnącym gorzką czekoladą, pojawiły się wielkie, jajowate drzwi.
Nie przeszedłem przez nie, jedynie patrzyłem i czekałem. Po chwili drzwi się zamknęły, skurczyły i zniknęły. W ich miejscu jednak pozostała ciemna plama, coś jak cień, falujący i łopoczący niczym flaga podczas burzy.
To była ukryta zapadnia, portal wiodący do wymiaru-cienia, do którego trafił mój zespół.
I tam właśnie się wybierałem.
Ruszyłem w stronę cienistych drzwi. Nim jednak zdołałem wejść, nagle coś zastąpiło mi drogę, podskakując w powietrzu. Był to balonik wielkości dużego kota.
– Tęczku… – zacząłem.
Po jego powierzchni przepłynęły butelkowozielone i jaskraworóżowe ostrzegawcze pasma.
– Tęczku, muszę tam pójść.
Powierzchnia Tęczka zmieniła się, zaczęła się rozciągać, pulsując, i ujrzałem przed sobą coś, co przypominało balonową karykaturę pani Indygo. A potem ów wizerunek znów przeistoczył się w balonik.
– Wcześniej nie mogłem tam wrócić, bo mnie powstrzymywałeś, prawda?
Ciemny fiolet, potwierdzenie.
– Posłuchaj, muszę tam pójść. Może już dawno zginęli albo zaledwie pięć minut temu zakuto ich w kajdany. Wiesz, jak pokręcony bywa czas po przejściach ze świata do świata, zwłaszcza w wymiarach-cieniach. Ale to moi przyjaciele, ja ich tam zabrałem. Muszę przynajmniej spróbować ich uratować – albo umrzeć próbując.
Tęczek skurczył się, jakby się namyślał. Potem pofrunął w górę, przepuszczając mnie. Sprawiał wrażenie zasmuconego.
– Ale hej, jeśli chcesz pójść ze mną, to zapraszam. Dobrze jest mieć przy sobie przyjaciela.
W odpowiedzi Tęczek zaczął mienić się kolorami, które nie występują nigdzie oprócz Pomiędzy, i radośnie opadł ku mnie. Zawisł nad moim prawym ramieniem.
Razem wkroczyliśmy w cień.
Na moment ogarnął mnie chłód, zupełnie jakbym w ciepły dzień wszedł do rzeki. A potem świat zamigotał i się zmienił.
Stałem na dachu w świecie rodem z kreskówki o Rodzinie Odrzutowskich. A potem Tęczek zawisł mi przed twarzą, przyjmując kształt dużej soczewki. Spojrzałem na świat poprzez przejrzystego mudlufa i ujrzałem…
Ujrzałem szare niebo. Przekonałem się, że stoję na wieżyczce ponurego zamku. Cały świat wyglądał jak porzucone, nieużywane dekoracje. W pobliżu nie widziałem nikogo.
– Dobra – rzekłem do Tęczka. – Poszukajmy lochów.
Oto, jak znaleźć lochy, jeśli kiedykolwiek wasi przyjaciele wpadną w tarapaty w starym zamku.
Starajcie się nie rzucać nikomu w oczy. Znajdźcie tylne schody, a potem zejdźcie na sam dół. Otoczą was wąskie korytarze, cuchnące wilgocią i zgnilizną i tak ciemne, że bez towarzyszącego wam niezwykłego światła (jeśli macie dość szczęścia, by wybrał się z wami mudluf) niczego byście nie zobaczyli. Kiedy dotrzecie w to miejsce, gwarantuję, że lochy będą tuż-tuż.
Zamek był niemal zupełnie opuszczony. Raz jeden usłyszałem kroki na końcu korytarza i pośpiesznie uskoczyłem za róg. To wszystko. A przechodzący obok ludzie skojarzyli mi się z pracownikami firmy przeprowadzkowej – ubrani w białe kombinezony, nieśli ze sobą krzesła i lampy.
W niecałe dwadzieścia minut bez problemów znalazłem lochy.
Poprawka, istniał pewien drobny problem: były puste.
W żywej skale wykuto dziewięć cel, dziewięć dziur bez okien, zaopatrzonych w ciężkie, żelazne drzwi z niewielkimi zakratowanymi okienkami. I wszystkie były puste. Wokół słyszałem tylko tupot i świergot szczurów, i kapanie wody, ściekającej po omszałych kamieniach. Zaryzykowałem i zawołałem głośno:
– Jai! Jo! Josef!
Nikt nie odpowiedział.
Usiadłem na kamiennej posadzce. Nie wstydzę się przyznać, że miałem łzy w oczach. Tęczek krążył wokół mnie i podskakiwał w powietrzu, po jego powierzchni przepływały plamy światła.
– Spóźniłem się, Tęczku – powiedziałem. – Pewnie już nie żyją. Albo ugotowali ich, jak mówili ludzie z RUN, albo też zmarli ze starości, czekając na mój powrót. I to… – Zamierzałem powiedzieć „moja wina", ale tak naprawdę nie byłem tego pewien.
Tęczek próbował przyciągnąć moją uwagę. Unosił się przed mą twarzą, wyciągając liczne wielobarwne nibynóżki.
– Tęczku – rzekłem – jak dotąd bardzo mi pomogłeś. Ale chyba dalej nie damy już rady dotrzeć.
Na gładkiej powierzchni małego mudlufa rozszedł się szkarłatny rumieniec irytacji.
– Posłuchaj – powiedziałem. – Zgubiłem ich. Co zamierzasz zrobić? Powiedzieć mi, gdzie są?
Powierzchnia Tęczka zamigotała i się zmieniła. Ujrzałem rzeki i skupiska gwiazd na nocnym niebie w górze i w dole. Natychmiast rozpoznałem to miejsce. Jay i pani Indygo nazywali je Nigdzie-Nigdzie, mieszkańcy Binarium – Szumem. Niezależnie od nazwy był to obszar graniczny Pomiędzy, okrężna trasa, umożliwiająca podróże między płaszczyznami.
– Nawet jeśli tam są – powiedziałem – w żaden sposób nie zdołam pójść za nimi.
Ale Jay poszedł przecież za mną, prawda? Uwolnił mnie z „Lacrimae Mundi".
Zatem było to możliwe.
Tyle że nie wiedziałem, jak to zrobić. Umiałem jedynie wędrować przez Pomiędzy. Dotarcie do Nigdzie-Nigdzie wymagało znajomości zupełnie innych wielowymiarowych współrzędnych, przekazanych przez kogoś dobrze znającego tamte poziomy rzeczywistości…
Uniosłem wzrok.
– Tęczku?
Mudluf oddalał się ode mnie powoli, metr za metrem, aż wreszcie znalazł się na końcu wilgotnego korytarza. A potem pomknął ku mnie szybciej niż spadająca z parapetu doniczka. I choć wiedziałem, co zamierza zrobić, nie mogłem powstrzymać wzdrygnięcia, gdy przesłonił mi widok. Usłyszałem głośne…
…pop!…
…i otaczający mnie świat zapadł się w morze gwiazd.
Mudluf gdzieś zniknął, lecz samo otoczenie wyglądało bardzo znajomo. Przez chwilę miałem nawet odczucie déjà vu, no wiecie „już tu byłem", ale oczywiście to była nieprawda. Ostatnim razem, kiedy spadałem w Nigdzie-Nigdzie, Jay leciał obok mnie i oddalaliśmy się od „Lacrimae Mundi".
Teraz wiatr pomiędzy światami smagał mnie po twarzy tak mocno, że do oczu napływały łzy, a rozmazane gwiazdy (czy cokolwiek to jest w Nigdzie-Nigdzie) przelatywały obok. Szamotałem się przerażony pustką nicości, lecz jeszcze bardziej faktem, że nie oddalałem się od niczego.
Spadałem ku czemuś.
Wyobraźcie sobie obwarzanek albo dętkę – klasyczny pierścień. Pomalujcie go czymś czarnym i oślizgłym. Teraz weźcie pięć podobnych pierścieni i skręćcie je razem, jak balonowe zwierzątka, które artyści uliczni robią dla dzieci – choć myślę, że gdyby stworzyli coś, co wyglądałoby podobnie, dzieciak rozpłakałby się i nie mógł uspokoić. Wciąż mnie słuchacie? Teraz powiększcie to coś do rozmiarów supertankowca i wreszcie pokryjcie każdą zakrzywioną powierzchnię otrzymanego obiektu, wielkiej, czarnej, złowieszczej rurowatej konstrukcji, dźwigami, wieżyczkami, zębatymi murami, balistami, armatami, gargulcami i… Już widzicie?
W gruncie rzeczy nie było to coś, ku czemu chcielibyście spadać, wierzcie mi – raczej oddalać się, i to jak najszybciej.
Ale nie miałem wyboru. Zmrużyłem oczy, próbując osłonić je przed wiatrem. Wokół wielkiej czarnej konstrukcji dostrzegłem parę tuzinów mniejszych okrętów – galeonów podobnych do „Lacrimae Mundi", a także jeszcze mniejszych i szybszych statków. Wyglądały jak kaczki eskortujące wieloryba.
Wiedziałem, że patrzę na armadę pana Psinoża i jego pancernik. Nie mógł być niczym innym. Zaczynali atak na światy Lorimare.
W końcu odkryłem, gdzie więżą moich przyjaciół – zakładając, że nie zamienili ich już w zupę z Wędrowców. Problem w tym, że za jakąś minutę miałem uderzyć o pokład jak melon zrzucony z wieżowca i nic nie mogłem na to poradzić. Nigdzie-Nigdzie to nie przestrzeń kosmiczna, jest tam powietrze i coś w rodzaju grawitacji. Gdybym uderzył w ten statek, zginąłbym. Gdybym nie trafił – a szanse miałem mniej więcej takie, jak na nietrafienie w boisko do piłki nożnej – spadałbym przez wieczność, chyba że zdołałbym otworzyć portal wiodący Pomiędzy, a nie miałem co do tego żadnych gwarancji. Ostatnim razem udało mi się tylko dlatego, że był ze mną Jay.
Co zrobiłby Jay? – pomyślałem.
Sądziłem już, że nigdy nie zapytasz – odparł głos, dobiegający gdzieś z głębi głowy. Brzmiał jak mój, tyle że był starszy o dziesięć lat i nieskończenie mądrzejszy. Nie był to Jay ani jego duch, czy coś takiego, tylko ja sam, odnajdujący głos, którego gotów byłem wysłuchać.
Jesteś teraz w rejonie panowania magii – ciągnął głos Jaya. Fizyka Newtonowska to raczej sugestia niż niezłomna zasada. Liczy się siła woli.
Stanowiło to streszczenie wykładów z praktycznego cudotwórstwa czy też, jak to nazywaliśmy, podstaw magii. „«Magia» to po prostu sposób przemawiania do wszechświata słowami, których nie może zignorować" – powiedział nam nauczyciel, cytując kogoś, czyje nazwisko zdążyłem już zapomnieć. „Niektóre części altiwersum słuchają – to światy magiczne. Niektóre nie i wolą, abyście wy słuchali ich – to światy nauki. Wystarczy to zrozumieć, a wszystko staje się niemal proste".
Oczywiście „niemal proste" to pojęcie względne w szkole, w której nawet zajęcia uzupełniające wywołałyby krwotok z nosa u Stephena Hawkinga i czarodzieja Merlina. Nauczyłem się jednak dość, by wiedzieć, że miejsce, w którym przebywałem, to królestwo surowej, nieopanowanej magii, podprzestrzeń, bardziej posłuszna zasadom świadomości zbiorowej niż mechaniki.
Wola. Oto klucz.
Właśnie – powiedział głos Jaya z głębi mojej głowy. A teraz do dzieła.
Olbrzymi, złowieszczy precel rósł z każdą chwilą. Wciąż spadałem ku niemu. Nie wyglądał szczególnie miękko i raczej trudno byłoby w niego nie trafić.
W porządku zatem, postanowiłem, że go nie ominę. Ale nie spadam już ku niemu – wznoszę się łagodnie w jego stronę, tak wolno i delikatnie, że kiedy dotknę jego powierzchni, będę jak pyłek ostu lądujący na trawie, piórko opadające na poduszkę, tak lekko, jakby go nie było.
Wystarczyło tylko przekonać tę część altiwersum, że nie spadam wprost ku śmierci.
Co oznaczało przekonanie samego siebie.
– Ja nie spadam – powiedziałem sobie. – Wznoszę się lekko i wolno, delikatnie…
Z trudem zdołałem zignorować cichutki głos rozsądku wrzeszczący ze strachu gdzieś z tyłu głowy.
Nie spadałem. Nie spadałem…
Miałem wrażenie, że wiatr chłoszczący mi twarz zaczyna słabnąć. A potem moja perspektywa zmieniła się nagle o sto osiemdziesiąt stopni i gdy mój żołądek wciąż próbował sobie z tym poradzić…
Uderzyłem o powierzchnię statku, znacznie mocniej niż puszek ostu o trawę – dość mocno, bym stracił dech i przez moment próbował złapać powietrze. Ale niczego nie złamałem. Leżąc tak na pokładzie statku, trzymając się liny i próbując złapać oddech, podziękowałem w myślach głosowi Jaya, przemawiającemu w mojej głowie.
W końcu zdołałem usiąść i się rozejrzeć. W pobliżu nie widziałem Tęczka – nie pojawił się od chwili, gdy w jakiś sposób przeniósł mnie z lochu w Nigdzie-Nigdzie. W porządku, byłem sam – i znalazłem się na statku.
Co teraz?
Odpowiedź nadeszła wkrótce. Nagle czyjaś dłoń chwyciła mnie za kark, kolejne dźwignęły mnie z pokładu, wykręciły mi ręce za plecy i popchnęły w stronę wieżyczki, a następnie wąskimi schodami tuzin pięter w dół, w głąb olbrzymiego pancernika, do gigantycznej komory, która wyglądała jak skrzyżowanie ośrodka dowodzenia, komnaty tortur inkwizycji i szkolnej sali gimnastycznej.
W powietrzu unosiła się woń przypominająca coś, co zdechło kilka miesięcy temu, lecz gospodarze jeszcze tego nie znaleźli, albo też w ogóle nie przejęli się tym faktem. Był to smród zgnilizny, rozkładu i pleśni.
Wśród ponad pięćdziesięciu nieznanych mi osób dostrzegłem panią Indygo i człowieka-galaretę Neville'a. Część obecnych stanowili zwykli ludzie, część stworzenia znacznie bardziej egzotyczne.
Był tam też ktoś, kogo nigdy jeszcze nie widziałem, lecz natychmiast rozpoznałem, gdy tylko przekroczył próg. Najwyższy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek oglądałem: tak potężny i idealnie zbudowany, że w porównaniu z nim pozostali zebrani wydawali się mali jak dzieci. Miał na sobie czarne i szkarłatne szaty, jego ciało, przynajmniej ta część, którą widziałem, było ludzkie i umięśnione jak Dawid Michała Anioła. Idealne.
Natomiast twarz…
Jak mam ją opisać? Gdybyście kiedykolwiek go spotkali, nigdy byście go nie zapomnieli. Jego twarz powracałaby w myślach tuż przed zaśnięciem i budzilibyście się z krzykiem.
Wyobraźcie sobie człowieka, który zaczął zmieniać się w hienę, jak wilkołak. Wyobraźcie sobie, że zatrzymał się w połowie procesu: twarz do połowy przekształcona w pysk, broda z szorstkiej, psiej sierści, zęby ostre, stworzone do rozszarpywania padliny. Miał świńskie oczka, płonące czerwonym światłem, z pionowymi źrenicami jak u fretki; spłaszczony nos i szczękę stale wykrzywioną w upiornej parodii uśmiechu.
Skojarzył mi się z wizerunkami Anubisa, egipskiego boga o głowie szakala, który sądził zmarłych. Prawdę mówiąc, to chyba lepszy opis, bo tak właśnie zamierzał postąpić ze mną.
Ale nie jego wygląd zapowiadał zbliżający się koszmar, lecz poczucie tego, co kryło się za ową straszliwie zniekształconą twarzą – świadomość, że dla tego stwora, tego potwora, nocne koszmary są uroczą rozrywką, zabawą w parku w stylu Mary Poppins.
Pan Psinóż uśmiechnął się do mnie, odsłaniając ostre, jakże ostre, zęby i przemówił głosem przypominającym ociekający miodem gaz bagienny.
– Byliśmy okropnie zawiedzeni, że w zeszłym miesiącu umknąłeś nam z sieci, Josephie Harkerze. Jakże ci dziękuję za powrót. – Odwrócił hienią głowę. – Miałaś rację, pani Indygo. Najpotężniejszy Wędrowiec od dziesięciu lat. Czuję to. Będzie świetnym paliwem dla „Malefica".
Z powrotem odwrócił się ku mnie i o mało nie krzyknąłem, czując na sobie spojrzenie owych przerażających oczu.
– Masz szczęście – rzekł. – W całej flocie nie ma innego statku dysponującego sprzętem potrzebnym do całkowitego pozbawienia cię całej zbędnej materii, oczyszczenia z ciała, włosów, kości i tłuszczu, zredukowania do absolutnej esencji: mocy, która pozwala ci Wędrować pomiędzy światami, a nam umożliwia podróże w Nigdzie-Nigdzie. Nie ma innego statku prócz „Malefica". Zabierzcie go – polecił.
Podbiegło do mnie kilku lokajów. Chwycili mnie i zaczęli odciągać od Psinoża.
Nagle nad moją głową rozbłysły kolory. Rozpoznałem tęczowe pasma i mocniej zabiło mi serce, a ciało zalała fala ulgi. Tęczek opadał ku mnie. Miałem nadzieję, że zamierza jakoś mnie stamtąd teleportować, jak uczynił to wcześniej, gdy pani Indygo schwytała cały nasz zespół.
– Mudluf, mój panie – powiedziała teraz; w jej głosie nie usłyszałem niepokoju.
– Istotnie – odparł spokojnie Psinóż swym gardłowym, lepkim głosem. – Spodziewałem się tego.
Uniósł rękę, demonstrując małą, szklaną piramidkę, coś jak pryzmat. Umieścił ją na podłodze i cofnął się o krok, mamrocząc pod nosem jedno słowo. Brzmiało jak „Smuklethorrup-gobslocz", ale niedokładnie. Nagle rozbłysło światło, czarne światło – nie to fioletowe, którym oświetla się plakaty, lecz naprawdę czarne, jak promienie z obsydianu i żarówka rozbłyskująca w negatywie. Spowiło Tęczka, który zaczął bieleć, kulić się i zmieniać.
Wiedziałem, że gdyby mógł krzyczeć, zrobiłby to teraz.
– Nie! – wrzasnąłem, ale to nic nie dało.
Czarne promienie w jakiś sposób zmniejszyły małego mudlufa, ścisnęły go pod kątami prostymi we wszystkich trzech wymiarach tego świata. Potem zaś oświetliły ów mały pryzmat i po paru sekundach zniknęły, pozostawiając mi jedynie białe powidoki przed oczami.
Pan Psinóż podniósł pryzmat. Nawet z mojego miejsca widziałem tkwiącą w środku bańkę, mieniącą się gniewną czerwienią i wściekłym szkarłatem.
– Podobno ten stwór przywiązał się do ciebie, chłopcze. Zabrałem zatem ze sobą pojemnik na niego. Używaliśmy ich wiele lat temu, gdy próbowaliśmy skolonizować obłąkańcze krainy pomiędzy światami. Te stwory bardzo nam przeszkadzały. Pojemnik nie wytrzyma zbyt długo – najwyżej dziesięć, dwadzieścia tysięcy lat – lecz gdy mudluf uwolni się z niego, żaden z nas nie będzie już żył.
Schował pryzmat do wewnętrznej kieszeni.
– Często marzyłem – rzekł do mnie, i chyba nie potrafię wyjaśnić, jak strasznie się czułem, kiedy zwracał się wprost ku mnie i patrzył mi w oczy. Już kiedy zwracał się do całej sali, był dość przerażający, gdy jednak patrzył na mnie, miałem wrażenie, jakby widział moje wszystkie występki, wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem złego. Jakby uważał, że owe występki to jedyna część mnie, która ma znaczenie, a reszta jest nieważna i głupia. – Często marzyłem – powtórzył – o tym, byśmy mogli zapanować nad mudlufami. Gdybyśmy zdołali wykorzystać ich energię tak, jak używamy energii Wędrowców, z łatwością opanowalibyśmy wszystkie światy i wszechświaty; do nas należałoby całe cudowne panopticum stworzenia. Niestety, nie wydaje się to wykonalne. Podjęto jedną próbę, lecz w miejscu, gdzie niegdyś krążyła Ziemia, na której to uczyniono, obecnie pozostał jedynie kosmiczny pył. Nie zostało z niej nic większego niż piłeczka. Nie, musimy się zadowolić esencją życiową dzieci takich jak ty. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo, jakby opowiedział właśnie nieprzyzwoity dowcip.
To on cuchnął jak coś, co zdechło dawno temu; to jego zapach wyczułem, wchodząc do wielkiej sali. Pod wonią kurzu kryło się zepsucie i zgnilizna.
Nigdy w całym moim życiu niczego i nikogo tak się nie bałem jak jego. Być może w tym strachu kryło się nieco magii, lecz nawet jeśli, wcale jej nie potrzebował.
– Przez resztę życia, jaka ci pozostała – rzekł pan Psinóż – czy też, ujmując inaczej, chłopcze, przez następne trzydzieści, czterdzieści minut, możesz pocieszać się świadomością, że twoja esencja – czy dusza, jeśli wolisz – w towarzystwie wielu innych małych Wędrowców będzie zasilać statki i okręty, które pozwolą mojemu ludowi i kulturze zdobyć przewagę, na którą uczciwie zasługujemy. Czy to cię raduje, chłopcze?
Nie odpowiedziałem.
Żółte kły wykrzywiły się w parodii przyjaznego uśmiechu.
– Powiem ci coś – podjął. – Padnij przede mną na kolana. Ucałuj me stopy. Obiecaj służyć mi wiernie po wsze czasy, a daruję ci życie. Mamy dość paliwa, by dokonać inwazji, wzięliśmy ze sobą wszystkie dusze w butelkach, jakie zdołaliśmy znaleźć. To co powiesz? Cmok w stopkę? – Pokiwał na mnie jedną ze swych wielkich stóp. Porastały ją czarne włosy, a zamiast paznokci miała szpony.
W tym momencie zrozumiałem, że umrę, bo nigdy nie ucałowałbym jego stóp. Spojrzałem mu prosto w oczy.
– I tak byś mnie zabił, prawda? – powiedziałem. – Najpierw chcesz mnie upokorzyć.
Roześmiał się i pomieszczenie wypełnił smród zepsutego mięsa. Potem klepnął się w udo, jakbym właśnie opowiedział najlepszy dowcip świata.
– Oczywiście! – wykrzyknął pomiędzy wybuchami śmiechu. – Oczywiście, że i tak bym cię zabił. – Odetchnął głęboko. – Och – rzekł – tego mi było trzeba. Jakże się cieszę, że postanowiłeś wpaść. Zabrać go do sali ekstrakcji – polecił trzymającym mnie sługom. – Czas wypreparować chłopaka i pozostałych. I nie musi to być bezbolesne. – Odwrócił się do mnie, mrugnął raz jeszcze i wyjaśnił swobodnym tonem: – Odkryliśmy, że ból zadawany Wędrowcom podczas procesu ekstrakcji pobudza ich dusze przed butelkowaniem. Może daje im coś, na czym mogą się skupić. Cóż, żegnaj chłopcze. – Wyciągnął potężną łapę i niemal czule uszczypnął mnie w policzek.
A potem zaczął zaciskać palce, coraz mocniej i mocniej. Przyrzekłem sobie, że nie zareaguję, lecz ból stał się nie do zniesienia.
Krzyknąłem.
Psinóż jeszcze raz mrugnął do mnie powoli, jakbyśmy właśnie usłyszeli dowcip, którego nie zrozumiał nikt inny z obecnych, i puścił mój policzek.
Wykręcili mi ręce za plecy i wyprowadzili. Fakt, że oddalam się od Psinoża, przyjąłem z taką ulgą, że przynajmniej przez parę minut nie docierała do mnie informacja, że zmierzam do sali ekstrakcji.
Kiedy podczas lektury książek natykałem się na frazę „los gorszy od śmierci", zastanawiałem się, co to znaczy. W końcu śmierć to chyba najgorsze, co może spotkać człowieka. To coś ostatecznego.
Lecz myśl, że zostanę zabity, ugotowany i zredukowany jedynie do tego, co czyni mnie mną – a potem spędzę całą wieczność w butelce jako część kosmicznego akumulatora…
W porównaniu z nią śmierć wyglądała całkiem nieźle, wierzcie mi. Nie żartuję.
W miarę, jak schodziliśmy na kolejne poziomy, korytarze stawały się coraz węższe i ciemniejsze, a także gorętsze, jakby potężny pancernik wyposażono w silniki parowe. Miałem wrażenie, że schodzę w piekielną otchłań. W chwili, gdy znalazłem się na pokładzie „Malefica", otoczył mnie ponury mrok i w miarę schodzenia tylko się pogłębiał.
Maszerowaliśmy kolejnymi wąskimi schodami – sala ekstrakcji musiała mieścić się na najniższym poziomie statku. Ucieszyło mnie to, bo dało mi więcej czasu do namysłu. Przede mną szło dwóch strażników, za mną kolejnych dwóch. Korytarze i schody tworzyły labirynt – zapewne zaprojektowano je tak specjalnie – i wiedziałem, że sam nigdy nie odnajdę wyjścia.
Lecz mimo panującej w nich ciasnoty i duchoty nie dorównywały szczurzemu labiryntowi, w którym szamotał się mój umysł.
Pan Psinóż kazał mnie zabić wraz z „pozostałymi". To mogło oznaczać tylko jedno: członkowie mojego zespołu wciąż żyli.
A jeśli tak, nadal mieliśmy choćby cień szansy.
Ale tylko cień. Pięć uwięzionych wersji mnie naprzeciwko kto wie ilu tysięcy żołnierzy RUN, czarodziejów, demonów… Szczerze mówiąc, mielibyśmy niewielkie szanse, nawet w starciu wyłącznie z panem Psinożem i panią Indygo. Bez pomocy Tęczka nasze szanse równały się… no cóż, zeru.
Wiedziałem to wszystko. A jednak sama świadomość, że być może wciąż żyją, dodała mi otuchy.
Niższe poziomy „Malefica" miały w sobie coś zdecydowanie piekielnego. Zacząłem sobie wyobrażać, że w powietrzu wyczuwam woń siarki. A potem maszerujący przodem strażnicy otworzyli ciężkie, drewniane, okute brązem drzwi, brutalnie przepchnęli mnie za próg i smród jeszcze się pogorszył.
Przypomnijcie sobie piekło, dokładnie takie, jakim wyobrażaliście je sobie w dzieciństwie. A teraz wyobraźcie sobie, że najgorsza piekielna sala tortur to pomieszczenie wielkości licealnej klasy. Wyobraźcie sobie, że zaprojektował je ktoś, kto oglądał zbyt wiele starych, tanich horrorów, tych, które telewizja wyświetla nocą w czerni i bieli. To właśnie była sala ekstrakcji.
Nie miała okien, podobnie jak dziewięć dziesiątych mijanych pomieszczeń na statku. Na ścianach wisiały najróżniejsze narzędzia i instrumenty, ostre, wielkie i przerażające – wyglądały, jakby miały pomóc nam się wygotować, gdy już trafimy do kotła i pobędziemy w nim jakiś czas. W głębi pomieszczenia, na kracie ustawiono – nie uwierzycie – prawdziwy garnek, odlany z brązu i mający co najmniej trzy metry średnicy. Wyglądał jak olbrzymi kocioł z karykatury przedstawiającej kanibali, stojący wysoko na trzech cienkich, metalowych nogach. W środku gotował się jakiś płyn – sądząc po zapachu, zdecydowanie nie woda. Śmierdział siarką, amoniakiem i płynami do balsamowania. Mam wrażenie, że była w nim też krew – magia czerpie sporo mocy z krwi. Płonący pod nim ogień podsycano najróżniejszymi solami i proszkami – na zmianę rozbłyskiwał zielenią, czerwienią i błękitem, w miarę jak dodawano do niego kolejne chemikalia. Dym i opary zasnuwały powietrze; zapiekły mnie od nich oczy i rozbolały płuca. Mały stwór, wyglądający jak skrzyżowanie ropuchy z karłem, dosypywał proszków do ognia, uważając, by jednorazowo nie dodać więcej niż małej garstki.
Żadna z osób zajmujących się przygotowaniami do ekstrakcji nie była człowiekiem. Choć ogień pod kotłem stanowił jedyne źródło światła w całej sali, dostrzegłem macki i czułki. Nie wiedziałem, czy ich właściciele pochodzą ze światów granicznych daleko w głębi Łuku, czy też to ludzie zamienieni w stwory, którym nie przeszkadza gęsty, chemiczny dym, palące powietrze i to, co muszą robić, zresztą nie miało to chyba znaczenia. Moim strażnikom natomiast dym i powietrze przeszkadzały zdecydowanie. Dwóch zostało na zewnątrz, po obu stronach zamkniętych drzwi. Pozostali dwaj, którzy odeskortowali mnie do sali, przyciskali do ust i nosów chustki, a po policzkach ściekały im łzy.
Jeden ze stworów podszedł do nas; mógłby być modliszką, gdyby dorastały do rozmiarów człowieka i miały ludzkie oczy. Zaświergotał z dezaprobatą do moich strażników.
– Wy stąd iść – polecił. – Nie da oddychać, zaraz rozpocząć ekstrakcja. Iść. Opuścić to miejsce. Czk-czk-czk, nie miejsce dla was.
A potem dym rozwiał się na moment i zobaczyłem ich po drugiej stronie kotła. Serce zabiło mi mocniej. Mieli związane stopy i dłonie, leżeli na ziemi jak króliki gotowe na rzeź. Moi koledzy.
Od razu zorientowałem się, że są tam wszyscy: Jai, Jakon, J/O, Jo i Josef. Byli przytomni, choć wychudzeni i otępiali z rozpaczy. Nie miałem pojęcia, ile to dla nich trwało – dni? tygodnie? miesiące? – ale najwyraźniej pobyt tutaj nie należał do najprzyjemniejszych.
Mój widok wcale ich nie zaskoczył; może do sali dotarła już wieść o schwytaniu mnie, a może po prostu się go spodziewali. Jak dotąd schrzaniłem tyle spraw, że mogli oczekiwać, że nawalę po raz ostatni. Po prostu spojrzeli na mnie i widoczna na ich twarzach rezygnacja zraniła mnie do głębi.
Co gorsza, wiedziałem, że mają rację. Nie było to miejsce umożliwiające dramatyczną ucieczkę w ostatniej chwili. To miejsce, w którym się umiera – boleśnie, powoli, z żalem.
Jeden ze strażników puścił mnie i wystąpił krok naprzód.
– Mamy tu jeszcze jednego do garnka. Rozkaz pana Psinoża.
Z płomieni pod kotłem wzleciała chmura siarki. Drugi strażnik puścił mnie, by otrzeć łzawiące oczy.
I wtedy właśnie rzuciłem się do działania.
No, może „rzuciłem się" nie jest najodpowiedniejszym słowem, ale brzmi lepiej niż „potknąłem się i kopnąłem". Chwiejnie poleciałem naprzód, a potem z całych sił wymierzyłem kopniaka w najbliższą podporę, podtrzymującą olbrzymi kocioł.
Bardzo pragnąłbym móc wam powiedzieć, że było to częścią genialnego planu. Ale nie. Chciałem jedynie zyskać trochę czasu. Zrobić cokolwiek.
Czułem się, jakbym uczestniczył w wypadku samochodowym. Wszystko działo się bardzo wolno. A potem…
Jedna z podpór trójnoga przesunęła się ze zgrzytem.
Widziałem strażników; kaszląc i kichając, ruszyli ku mnie.
Kocioł zaczął się przechylać.
Ropuchowaty stwór, dotąd starannie dosypujący kolejne sole do ognia, upuścił weń całą tacę proszków i odskoczył na bok, wprost na najbliższego strażnika, który zaklął i poleciał do tyłu na modliszka.
Rzuciłem się w bok, uskakując przed kotłem. Proszki i sole zajęły się ogniem i eksplodowały niczym miniaturowe fajerwerki.
A kocioł powoli, majestatycznie się przewrócił.
Nigdy nie zapomnę strażnika unoszącego ręce, jakby chciał powstrzymać olbrzymi garnek przed upadkiem, i tego, jak kocioł cały czas opadał. Nie zapomnę stopionej zawartości, rozbryzgującej się i wylewającej, a także krzyków stworzeń, których dotknęła. Owa ciecz paliła, nie przestawała palić. Nawet kości.
Dławiłem się, nie mogłem oddychać. Świat wokół mnie wirował. Czułem łzy spływające po policzkach, ale nie ustawałem.
Podniosłem z podłogi coś przypominającego nóż do filetowania i zacząłem rozcinać więzy towarzyszy. Na pierwszy ogień poszła Jo. Przeciąłem liny krępujące jej skrzydła, a potem pasek knebla.
– Dzięki – rzuciła.
– Skrzydła – wydyszałem. – Powietrze. Wachluj. Powietrze. – Przeszedłem do Jakon.
Jo skinęła głową, rozpostarła skrzydła i zaczęła nimi łopotać, odganiając od nas duszący dym. Spod kraty wypływało świeże powietrze – pewnie miało podsycać ogień. Zachłysnąłem się nim, otarłem oczy i znów zacząłem piłować nożem sznury. Jakon sprawiała wrażenie najżywszej z całego zespołu, wiła się i skręcała w więzach. Nim jeszcze skończyłem, szarpnęła się, rozrywając ich resztki zębami.
A potem odsłoniła kły, warknęła i skoczyła na mnie.
Schyliłem się.
Wilcza dziewczyna przeleciała nad moją głową i rzuciła się na modliszka, który zbliżał się ku mnie, unosząc tasak.
Jednym gniewnym uderzeniem oderwała mu głowę. Ciało zaczęło szamotać się ślepo dokoła, wciąż wymachując gniewnie ostrzem.
Następnego uwolniłem Josefa. Krępujące go sznury były grube jak cumy okrętowe. Oswobodziłem mu ręce, a potem wręczyłem nóż i kazałem samemu zająć się stopami. Zatarł dłonie, skrzywił się, po czym przeciął liny dwa razy szybciej, niż ja bym to zrobił.
Kątem oka widziałem Jakon, strzegącą nas jak wilczyca szczeniąt – przykucnęła z wyszczerzonymi zębami i nastroszonymi włosami na głowie – a także Jo, nadal wachlującą skrzydłami. Chwyciła ze ściany pikę i dźgała każdego, kto próbował się do niej zbliżyć. Niewielu się na to odważyło – większość stworów kuliła się w kącie, starając się trzymać jak najdalej od rozdzielającej nas ognistej rzeki.
Uwolniłem Jaia.
Przeturlał się niezgrabnie po ziemi.
– Dopadła mnie parestezja – oznajmił. – Wszystko mnie boli i kłuje. Jestem też ci głęboko, niezmiernie zobowiązany.
– Nie ma sprawy – odparłem.
Rozciąłem pasek knebla J/O.
– Typowe – rzucił. – Mnie zostawiasz na koniec. Tylko dlatego że jestem najmniejszy. Pewnie uważasz, że to uczciwe. Mmmfmmfmfmmmmmf… – Ostatnie słowa zabrzmiały dokładnie tak, bo wepchnąłem mu z powrotem knebel w usta.
– Tak naprawdę – rzekłem – chciałeś powiedzieć „dziękuję". Jeśli tego nie powiesz, zapomnę o twoich więzach i umyślnie „przypadkiem" zostawię cię tutaj.
Wyciągnąłem knebel. J/O oczy miał bardzo wielkie i bardzo okrągłe.
– Dziękuję – rzekł cichym głosikiem – za to, że wróciłeś. Że mnie uratowałeś. Dziękuję.
– Bardzo proszę – odparłem. – Nie ma za co. – Uwolniłem mu stopy i dłonie.
Dym zaczynał rzednąć, a ogień zachowywał się bardziej jak ogień niż jak Wezuwiusz. Moi towarzysze zebrali się wokół mnie. Domyśliłem się, że sala ekstrakcji jest pod ochroną potężnych zaklęć ognioodpornych – płomienie nie ogarniały ścian, podłogi ani sufitu. I zaczynały przygasać.
– Musimy wyindywidualizować się stąd z największą możliwą chyżością – oznajmił Jai. – Bez wątpienia nasz nagły rewolucyjny wybryk uruchomił niezliczone struktury alarmowe.
– Nie zdołamy się przebić przez cały statek – dodała Jo. – Ale wolę śmierć w bitwie niż śmierć w kotle pełnym wrzącej krwi.
– Nie zginiemy w bitwie ani we krwi – oznajmiłem. – Nie dojdzie do tego. Ale jedyne drzwi są po drugiej stronie ognia.
– Prawdę mówiąc – w głosie J/O dosłyszałem lekką, zadufaną nutkę – tu obok też są drzwi, tyle że ukryte. Widziałem, jak jeden z tych wijących się stworów przeszedł przez nie, gdy nas tu sprowadzili.
– Jesteś spostrzegawczy – pochwaliłem. – Ale jak je otworzymy? Z pewnością chronią je zaklęcia czy coś takiego.
Po drugiej stronie płomieni strażnik, który wciąż stał, i kilkanaście upiornych stworów rozmawiali o czymś, patrząc na nas. Nie mogliśmy już liczyć na zaskoczenie. Musieliśmy uciekać.
Josef wzruszył ramionami, potem splunął w dłonie, wyciągnął ręce i dźwignął. Mięśnie na jego karku napięły się jak postronki. Sapnął z wysiłku i cofnął się. W miejscu, gdzie krata stykała się ze ścianą, ujrzeliśmy zarys włazu. Uśmiechnął się szeroko, po czym mocno rąbnął masywną stopą.
W ścianie ziała teraz spora dziura.
– Zaklęcia zaklęciami – rzekł – a brutalna siła brutalną siłą. Ruszajmy.
Ci z nas, którzy nie mieli broni, zdjęli coś pośpiesznie ze ścian sali ekstrakcji. Przystanąłem na moment i zabrałem z haka małą, skórzaną sakwę, wypełnioną jakimś proszkiem.
– Co to? – spytał J/O.
– Nie mam pojęcia – odparłem. – Ale przypuszczam, że właśnie to dodawali do ognia. Coś jak proch. Nie zaszkodzi.
Skrzywił się.
– Nie wydaje mi się, żeby to był proch, raczej jakaś dziwaczna magiczna mikstura, oko kijanki czy coś w tym rodzaju. Lepiej to zostaw.
To zdecydowało. Wepchnąłem sakwę do kieszeni, a potem przeszliśmy przez dziurę i znaleźliśmy się w wąskim tunelu, niewiele szerszym od szybu wentylacyjnego.
J/O szedł pierwszy, nasz szereg zamykała Jakon. Reszta dreptała w środku, wpadając na siebie w ciemności.
– Nie śpieszyło ci się – zauważyła Jo. Usłyszałem szelest piór, gdy złożyła skrzydła.
– Przyszedłem, kiedy tylko mogłem. Co się z wami działo?
– Zabrali nas do jakiegoś więzienia – odparł J/O. – Zamknęli w pojedynczych celach. Nie wolno nam było z nikim rozmawiać, czytać ani nic takiego. A to żarcie… błe. W moim znalazłem robaka.
– Robaki były z niego najlepsze – dodała Jakon. – Nawet nie próbowali nas przesłuchiwać. Wiedzieliśmy, że trafimy do garnka. – Zawahała się i poczułem, jak drży. – Spotkałam Psinoża. Powiedział, że będziemy cierpieć, że osobiście tego dopilnuje.
Przypomniałem sobie ową upiorną, uśmiechniętą twarz.
– Mnie powiedział to samo – odparłem. – Ponoć nadaje to paliwu maksymalną wydajność. – Cieszyłem się, że w ciemności nie widzą mojej twarzy.
– Mieliśmy nadzieję, że po nas wrócisz – oznajmiła Jo. – Albo że dotrzesz do InterŚwiata, a oni wyślą zespół ratunkowy. Mijały jednak tygodnie, a ty się nie zjawiałeś i zaczęliśmy tracić nadzieję. A kiedy zabrali nas na Pierwszą z RUN i umieścili na pokładzie „Malefica", zrozumieliśmy, że już jesteśmy trupami.
Pośpiesznie wyjaśniłem, co się stało – jak magowie RUN wykorzystali światocienie, by nas zmylić, jak zostałem wydalony i skasowano mi pamięć i jak ją odzyskałem dzięki Tęczkowi. W chwili, gdy skończyłem, J/O oznajmił, że widzi przed sobą światło.
Trzeba było kolejnych dziesięciu minut marszu, nim reszta z nas je dostrzegła. Cyberwzrok J/O jest znacznie czulszy niż ludzkie oczy. W końcu jednak wyłoniliśmy się z tunelu, znaleźliśmy w świetle i zamarliśmy, zadziwieni.
Staliśmy na galeryjce okalającej pomieszczenie, które prawdopodobnie było maszynownią. Wciąż nie wiem do końca, w jaki sposób „Malefic" latał. Jeśli jednak wielkość ma znaczenie, to silniki dysponowały wręcz nadmiarem mocy. Były gigantyczne; komora musiała zajmować cały najniższy poziom statku. Pod nami poruszały się olbrzymie tłoki i zawory, a także koła zębate wielkości rotundy miejskiej w Greenville. Z wielkich kurków strzelała para, a szyny zderzały się ze sobą z ogłuszającym łoskotem. Przypominało to obrazki maszynowni na starych transatlantykach, takich jak „Titanic". Tyle że na tamtych statkach nie pracowały trolle ani gobliny.
A potem Jai dotknął mojego ramienia i wskazał w bok. Odwróciłem się i ujrzałem wielką ścianę z rzędami półek, na których od sufitu po podłogę ustawiono naczynia podobne do wielkich aptecznych słojów albo staroświeckich butli na wino, z grubego, ołowiowego szkła. W każdym zamknięto coś, co wyglądało jak blask świetlika, bez samego owada – łagodną luminescencję, pulsującą lekko w rytm łoskotu maszyn. Słoje mieniły się wieloma kolorami, od świetlikowej zieleni po fluorescencyjną żółć i pomarańcz, i oślepiający, ognisty fiolet. Ze szczytu każdego wychodziła rurka, podłączona do wielkiej rury na suficie, której koniec znikał w sercu silnika.
– To nasi bracia – wyszeptał Jai.
– I siostry – dodała Jakon.
Dotknąłem dłonią ścianki jednego chłodnego słoja, który natychmiast rozbłysł jasnym pomarańczem, jakby mnie rozpoznał. Uświadomiłem sobie, że w tych słojach kryje się „paliwo" zasilające pancernik: esencja niezliczonych Wędrowców, pozbawionych ciał, zamkniętych w butlach, zniewolonych.
Szkło, czy inny materiał, z którego zrobiono butle, wibrowało lekko. A mnie przyszła do głowy jedynie scena ze stu różnych horrorów, w której opętany bohater na moment odzyskuje świadomość i błaga: „Zabij mnie".
– To mogliśmy być my – warknęła Jakon.
– I wciąż możemy – zagrzmiał Josef.
– To świętokradztwo – dodała Jo. – Chciałabym im jakoś pomóc.
– Możemy – rzucił Jai, zaciskając usta w gniewnym grymasie. Zawsze był łagodny, teraz jednak wyczuwałem jego gniew. Przypominał napięcie przed burzą.
Zmarszczył brwi i zapatrzył się w szklany słój wysoko w górze. Wydało mi się, że widzę, jak drży. Jai skupił się mocniej, zamknął oczy – i słój pękł, eksplodując z trzaskiem niczym kapiszon. W powietrzu, w miejscu gdzie stał, pozostało światełko, poruszające się nerwowo, jakby nieprzywykłe do wolności.
Popatrzyłem na pozostałych. Wszyscy przytaknęli.
Kawał żelaza, który zabrałem z sali ekstrakcji, przypominał nieco halabardę. Z jednej strony miał ostrze, z drugiej tępy młot. Idealne narzędzie do tej pracy, jak powiedziałby tato.
Wystąpiłem naprzód. Gdy się zamachnąłem, wezbrał we mnie krzyk – dziki krzyk, który o mało nie zagłuszył trzasku pękających słojów. Pierwsze uderzenie rozbiło ich pięć. Zamknięte w nich światła rozbłysły jasno, tak jasno, że na moment mnie oślepiły.
Reszta grupy zabrała się do roboty z równym entuzjazmem. Powietrze wypełniły odłamki szkła i pulsujące światełka. Obejrzałem się przez ramię; w maszynowni zapanowało istne pandemonium. Olbrzymie tłoki zacinały się, wypadając z sekwencji bądź w ogóle się zatrzymując. Z najróżniejszych zaworów i pękających rur coraz mocniej tryskała para. Gobliny, gremliny i inne wyrzutki z baśni uganiały się wokół w panice, jak szczury na rozgrzanej blasze.
Olbrzymia maszyna zwalniała biegu.
W tym momencie zupełnie mnie to nie obchodziło. Myślałem jedynie o uwolnieniu dusz najróżniejszych wersji mnie, zamkniętych w szklanych więzieniach. Z każdą kolejną pękającą butlą czułem się coraz mocniejszy i mądrzejszy. Pełniejszy.
Bardziej żywy.
Zorientowałem się, że Josef podśpiewuje przy pracy; miał wysoki, dźwięczny tenor. Pieśń opowiadała o starej kobiecie i jej nosie oraz mnóstwie śledzi i sprawiła, że zacząłem się zastanawiać, z jakiego świata pochodzi.
A potem coś sobie uświadomiłem.
Światełka po uwolnieniu z butli nie gasły, nadal wisiały w powietrzu. Co więcej, stawały się coraz jaśniejsze, pulsując jasnymi barwami. Zbierały się tuż nad naszymi głowami. Nie wiedziałem, czy to, co z nich zostało, doceniało nasze wysiłki, czy też nie. To nie miało znaczenia. My wiedzieliśmy.
Jakon rozbiła ostatnią butlę, która pękła z trzaskiem, a uwięziona dusza wzleciała, dołączając do pozostałych.
Wszystko elektryzowało, dosłownie – miałem wrażenie, że powietrze jest naładowane elektrycznością. Każdy włosek na moim ciele sterczał. Bałem się czegokolwiek dotknąć, żeby nie spłonąć żywcem. A światła wisiały nad nami.
Może to sobie wyobraziliśmy, ale jeśli tak, to wyobraziliśmy sobie jednocześnie. Wolę myśleć, że działo się tak, ponieważ na pewnym podstawowym, bardzo rzeczywistym poziomie te światła były nami – niegdysiejszymi nami, nim nas zarżnięto i użyto do napędzania statków podróżujących między światami. Dlatego właśnie dotarły do nas ich myśli.
Zemsta – myślały. Zniszczenie. Nienawiść. I, wyczuwając naszą obecność, pulsowały, jakby chciały powiedzieć coś, co brzmiało jak chóralne dziękuję.
Światełka dusz zaczęły błyszczeć coraz jaśniej i jaśniej; tak jasno, że wszyscy, oprócz Jakon i J/O, musieliśmy odwrócić wzrok. A potem ruszyły naprzód i gdy to zrobiły, wydało mi się, że słyszę szum wiatru.
Na dole w maszynowni trolle i gobliny uciekały w panice we wszystkie strony. Nie miały najmniejszych szans. Kiedy światełka w nie uderzały, każdy z nich w rozbłysku zmieniał się w coś, co wyglądało jak zdjęcie rentgenowskie, a potem znikał.
Światła dotarły do silników.
Przypuszczam, że ja też bym ich nienawidził, gdybym musiał je napędzać wszystkim co mam, wszystkim czym jestem. Kiedy iskry dosięgły silników, zniknęły. Zupełnie jakby stal, żelazo, brąz i para w jakiś sposób je wessały.
– Co one robią? – spytał J/O.
– Ciii – syknęła Jakon.
– Nie chciałbym wyjść na praktycznego ponuraka – wtrąciłem – ale pan Psinóż i pani Indygo pewnie właśnie w tej chwili posyłają w głąb tunelu kolejne oddziały. Szczerze mówiąc, dziwię się, że jeszcze nie…
– Cisza – rzuciła Jo. – Chyba zaraz wybuchną.
I rzeczywiście wybuchły, i to było cudowne, jak pokaz świateł, fajerwerki, zniszczenie Gwiazdy Śmierci… wszystko, co tylko umiecie sobie wyobrazić. Zdawało się, że silniki „Malefica" zaczynają rozpływać się w światło, płomień, magię, a potem z grzmotem narastającym do prehistorycznego ryku eksplodowały.
– To niezaprzeczalnie ekstraordynaryjna detonacja. – Jai westchnął z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Niezłe – zgodził się Josef. – Śliczne.
Jeśli silniki „Malefica" wciąż obejmowała gwarancja, to właśnie straciła ważność.
A potem, gdy pył osiadł, poczułem go w umyśle. W miejscu silników w sali na dole otworzył się portal, wiodący Pomiędzy: największy, jaki kiedykolwiek widziałem. – Tam na dole jest brama – rzuciłem. – Zapewne wcześniej silniki naciągały do granic wytrzymałości materię czasoprzestrzeni. Teraz, gdy zniknęły, pozostawiły miejsce, przez które możemy przejść.
Jakon warknęła w głębi gardła.
– A zatem zróbmy to, i to szybko. Czuję zbliżający się ku nam tunelem cały batalion tych śmieci.
– A poza tym – dodał Jai – wygląda na to, że nasi przyjaciele dopiero zaczęli walkę.
Spojrzałem i przekonałem się, że miał rację. Iskry dusz świeciły coraz jaśniej, wzlatując z miejsca, w którym jeszcze przed chwilą pracowały silniki. Przeniknęły przez sufit na wyższy poziom.
– Mogę znieść J/O – oznajmiła Jo. – Jai sam się teleportuje, zdoła też zabrać Joeya bądź Jakon. Ale Josef jest za duży, by go podnieść.
Josef wzruszył ramionami.
– Nie ma sprawy – rzekł. – Mogę skoczyć.
Wszyscy wiedzieliśmy, że przeżyje. Obawiałem się raczej, że przebije się przez podłogę i wyląduje Nigdzie-Nigdzie.
Ale nie mieliśmy czasu na wahanie bądź namysł. Słyszałem już tupot butów w tunelu; musieliśmy ruszać. Wiedziałem, że portal nie wytrzyma zbyt długo: sprawiał wrażenie niestabilnego.
Istniał tylko jeden problem.
– Posłuchajcie – rzekłem. – Psinóż ma Tęczka, a ja nie odejdę bez niego. Kilka razy ocalił mi życie. Uratował nas wszystkich. Przepraszam. Jeśli chcecie, przeprowadzę was przez bramę, ale sam zostanę, dla Tęczka.
I wtedy z tunelu wypadli pierwsi żołnierze.
W górze coś huknęło, potężny kawał rury oderwał się od sufitu i runął w dół. Na szczęście wylądował daleko. Zastanawiałem się, co uwolnione dusze robią z resztą statku, potem jednak skupiłem uwagę na najbliższym problemie.
Gdy pierwszy żołnierz wyskoczył z wylotu tunelu, Josef podniósł go jak zabawkę i przerzucił przez balustradę galeryjki. Lecąc w dół, nieszczęśnik nie przestawał krzyczeć.
– A zatem – rzekł do mnie Jai – odrzucasz opcję towarzyszenia nam w peregrynacji domu po to, by, jakże nierozsądnie, narazić na szwank swe życie, próbując uratować oswojoną multiwymiarową, dynamiczno-labilną formę życia… – Urwał, bo kolejna garstka paskudnych stworów wybiegła z korytarza, po to by zostać przerzucona, teleportowana i zdmuchnięta na niższy poziom, w stanie od oszołomienia do śmierci.
– Tak – odparłem. – Chyba tak.
Westchnął, po czym spojrzał na Jo.
– Brzmi dobrze – oznajmiła.
– Też tak uważam – zgodził się Josef. – Wchodzę w to. Hej, nie tak szybko! – Cisnął jednego z żołnierzy w głąb korytarza, wywracając pozostałych jak kręgle.
– Powiedz „proszę" – wtrącił J/O.
– Co?
– Powiedz „proszę", a pomogę ci odzyskać twojego ulubieńca.
– Proszę.
Zamachnąłem się halabardą i kolejny stwór padł z krzykiem. Zaczekaliśmy, lecz z korytarza nikt już nie wyszedł. Wyraźnie zrezygnowali z tego planu.
– Lepiej się pośpieszmy – powiedziała Jakon. – Nie wydaje mi się, żeby statek wytrzymał zbyt długo, a Psinóż zejdzie z pokładu, nim to się stanie. Znam takich jak on.
– Nikt jeszcze nie wspomniał o prawdziwym problemie – zauważyłem.
Jai uśmiechnął się.
– A o jakiż to prawdziwy problem w szczególności chodzi?
– Jesteśmy na samym dole i musimy dostać się na górny pokład. A najszybsza droga to pewnie korytarz, z którego właśnie wyszliśmy.
– Niekoniecznie. – Jo wskazała na dół. – Spójrz tam.
Wielkie wrota na końcu maszynowni, wykute z mosiądzu, otwierały się powoli na łańcuchach bądź zawiasach. Zgrzytały przy tym i jęczały w proteście niczym zła czarownica z zachodu. Po otwarciu do środka wmaszerowała niewielka falanga żołnierzy RUN i ustawiła się w szereg. Nie atakowali jednak, utworzyli jedynie naprzeciw nas mur z ciał i broni.
Przez jedną, pełną napięcia chwilę nikt się nie poruszył. A potem żołnierze RUN rozstąpili się, ukazując samotnego mężczyznę. Mężczyznę, na którego nagiej skórze roiło się od koszmarów.
– Cześć, Scarabusie! – zawołałem, starając się nie okazywać niepokoju, choć skóra mrowiła mnie, jakby ją także pokryły tatuaże. – Dobrze się bawisz na tym rejsie? Nieco później zapraszamy na zabawę na świeżym powietrzu i bingo.
– Od początku uważałem, że Neville i pani Indygo cię nie doceniają, chłopcze! – odkrzyknął. – Bardzo bym się ucieszył, gdybym się pomylił. – Położył dłoń na lewym bicepsie, na obrazku przedstawiającym szablę, i nagle w jego prawej dłoni znalazła się prawdziwa klinga, naoliwiona i połyskująca złowieszczo. – Zniszczyliście „Malefica" – rzekł. – Inwazja na światy Lorimare nie powiodła się. Pan Psinóż zamierza rozprawić się z wami osobiście. Wierzcie mi, pożałujecie, że zamiast tego nie trafiliście do kotła.
Świetnie, pomyślałem. Psinóż wciąż przebywał na pokładzie.
Jai poklepał mnie po ramieniu; odsunąłem się na bok. Spojrzał w dół na Scarabusa i rzekł, nie podnosząc głosu, który mimo to dotarł do najdalszych kątów wielkiej sali:
– Mamy ci do zaproponowania układ. Proponujemy go wam wszystkim.
– Nie wydaje mi się, abyście mogli cokolwiek mi zaoferować. – Scarabus machnął szablą, która ze świstem przecięła powietrze.
– Ależ tak – powiedział Jai. – Jeden z nas będzie z tobą walczył. Jeśli nasz czempion zwycięży, sam jeden odprowadzisz nas do pana Psinoża jako ludzi wolnych. Jeśli czempion przegra, możesz zaciągnąć nas do niego jako więźniów.
Scarabus przyglądał mu się przez sekundę, a potem wybuchnął śmiechem. Natychmiast pojąłem dlaczego. Z jego punktu widzenia, nieważne, czy wygrałby, czy przegrał, i tak trafilibyśmy w szpony Psinoża. Osobiście też nie dostrzegałem różnicy. Pana Psinoża można by określić różnymi słowami, w większości mało uprzejmymi i nigdy nie wymawianymi prosto w oczy, lecz przymiotnik „głupi" do nich nie należał.
– Przyślijcie mi czempiona! – wykrzyknął Scarabus.
Jai pokręcił głową.
– Najpierw ty i twoi ludzie musicie przysiąc, że nie zrobicie nam krzywdy, jeśli nasz czempion wygra.
Żołnierze spojrzeli na Scarabusa, który skinął głową.
– Tak też przysięgam! – wykrzyknął.
– I ja, i ja – powtórzyli kolejno żołnierze. Wyglądali na szczerze rozbawionych.
– Jestem gotów – powiedziałem do Jaia. Wiedziałem, że ma plan i miałem nadzieję, że poznam go z czasem.
– Ty? – prychnęła wzgardliwie Jakon. – Pozwólcie mnie się nim zająć, rozszarpię mu gardło.
– Słucham? – zdziwił się Josef. – Najwyższy? Najsilniejszy? No, dalej, multiwymiarowy rachunek jest prosty.
– To nie jest kwestia siły – wtrącił J/O – lecz umiejętności walki. Czy ktokolwiek z was posługiwał się kiedyś szablą? – Nikt nie odpowiedział. – Bo ja uprawiałem szermierkę, zakwalifikowałem się nawet na olimpiadę. Odtwarzaliśmy też historyczne pojedynki na miecze dwuręczne, jednoręczne i szable.
– To obszar magii – przypomniał Jai. – Potężnej magii. I tak jesteś już osłabiony, a w dodatku najmłodszy z nas wszystkich, J/O. W tym świecie twoje zdolności się nie liczą.
– To nie jest kwestia nanoobwodów i wzmocnionych odruchów – wyjaśnił J/O. – To kwestia umiejętności. Mogę to zrobić.
Wszyscy spojrzeli na mnie, a ja na Jaia, który przytaknął.
Półmechaniczną twarz J/O wykrzywił wyniosły uśmieszek.
– Jo, możesz mnie tam znieść?
Skinęła głową.
– W takim razie poproście ich o broń.
Wzruszyłem ramionami.
– Hej! – zawołałem. – Macie zapasową szablę dla naszego czempiona?
Jeden z żołnierzy dobył broni, wystąpił kilka kroków naprzód, położył ją na podłodze i się cofnął. Pozostali wciąż się zaśmiewali.
– Dziękuję – rzekłem. – Miłej zabawy, pamiętajcie o napiwku dla kelnera.
Jo podniosła J/O i sfrunęła z nim na ziemię. Wziął szablę – niemal tak długą jak on sam – i skłonił się nisko przed Scarabusem.
Żołnierze zaśmiali się jeszcze głośniej – gdyby dało się umrzeć ze śmiechu, już byśmy zwyciężyli. Scarabus powiódł po nas wzrokiem.
– Co takiego? – spytał. – Przysyłacie mi najmniejsze z dzieci w nadziei, że okażę litość? – Uśmiechnął się szeroko. – Nie znam litości – rzekł, a potem uniósł klingę i zaatakował.
Był dobry. Był bardzo, bardzo dobry.
Problem w tym, że – co widzieliśmy wyraźnie wszyscy, nawet on, nawet żołnierze – J/O był lepszy. Od pierwszego skrzyżowania kling poruszał się szybciej. Znacznie szybciej. Jakby wiedział dokładnie, gdzie w danej chwili znajdzie się szabla Scarabusa, i zawsze umykał gdzie indziej.
Przede wszystkim zaskoczyło mnie, jak głośny był ich pojedynek. Za każdym razem, gdy ostrza się zderzały, słyszeliśmy ogłuszający brzęk metalu o metal. Wciąż jeszcze dźwięczy mi w uszach.
Wkrótce Scarabus porzucił pomysł błyskotliwego pojedynku i starał się zwyciężyć, wykorzystując przewagę siły i wzrostu. Zasypywał J/O potężnymi ciosami, które cybernetyczna wersja mnie ledwie dawała radę sparować.
A potem J/O się potknął i Scarabus z tryumfalnym okrzykiem skoczył naprzód, z całych sił opuszczając klingę – a J/O szybko jak myśl odturlał się na bok, wznosząc własną szablę.
Tatuowany człowiek nabił się na nią.
Zwycięski krzyk Scarabusa urwał się nagle. Mężczyzna nawet nie jęknął, nie wydał żadnego dźwięku. Chwycił jedynie metalowe ostrze i spojrzał ze zdumieniem na J/O.
A potem runął na ziemię – i rozpętało się prawdziwe piekło.
Jego skóra zawrzała, zupełnie jakby wszystkie tatuaże tkwiły uwięzione w jego ciele i teraz, po śmierci, mogły się uwolnić. Potwory, demony, stwory, których nawet nie umiałem nazwać – wszystkie uniosły się, nabierając wielkości, masy…
A potem zadrżały, przez ułamek sekundy zastygły bez ruchu.
I nagle odniosłem wrażenie, że oglądamy film puszczony od tyłu. Tatuaże opadły z powrotem w wirze kształtów i tuszu i po paru sekundach znów tkwiły bezpiecznie na jego skórze. Scarabus uniósł głowę opartą na łokciu, zaczął kasłać krwią, po czym otarł ją wytatuowaną dłonią.
– Kosztowałeś mnie jedno życie – rzekł do J/O. – Życie! Ty mały potworze.
– Czy teraz zechcesz towarzyszyć nam w drodze do pana Psinoża, nie robiąc nam krzywdy? – spytał spokojnie Jai ze swego miejsca obok mnie.
– Nie mam wyboru – odparł Scarabus. – Złożyłem przysięgę. W powietrzu jest zbyt wiele surowej magii, bym mógł się wycofać.
Dwaj żołnierze pomogli mu wstać. Tymczasem Jai, Josef, Jakon i ja dołączyliśmy do J/O i Scarabusa. Przez ten czas iskry dusz zajmowały się mniejszymi maszynami. Cichy, nabrzmiały mocą pomruk zastąpiło astmatyczne poświstywanie i grzechot. W końcu, w chwili gdy przeszliśmy wraz ze Scarabusem przez wielkie, mosiężne wrota, maszyny zatrzymały się ze zgrzytem.
– Dobra robota – powiedziałem do J/O. Mówiłem szczerze.
Wzruszył ramionami, lecz jego oczy błyszczały radośnie.
Niezbyt odległa eksplozja wstrząsnęła statkiem tak mocno, że o mało nie zbiła nas z nóg. Kończył nam się czas. Zaczęliśmy biec jak najszybciej, wspinając się po wąskich, drewnianych schodach. Na każdym mijanym pokładzie panował chaos – ludzie i istoty niebędące ludźmi uganiali się wokół, krzycząc w panice.
Scarabus przeklinał, żądając, byśmy zwolnili. Pozostawał nieco z tyłu, my jednak nie zwracaliśmy na niego uwagi. Wiedzieliśmy, że „Malefic" nie wytrzyma zbyt długo.
– Wygląda bardziej jak „Titanic" niż „Malefic" – rzekłem do Jo, próbując złapać oddech. Schodów było naprawdę mnóstwo.
– „Titanic"?
– Wielki statek z mojej Ziemi, zderzył się z górą lodową. Zatonął. Około tysiąc dziewięćset dziesiątego roku.
– A, tak – rzekła. – Zupełnie jak zatonięcie „Króla Jana".
– Nieważne – mruknąłem. Tuż obok wielki fragment statku odpadł i runął w głąb Nigdzie-Nigdzie.
Nadal biegliśmy po schodach, potem korytarzami i kolejnymi schodami w górę. I wreszcie dotarliśmy na miejsce, przed drzwi sali, w której jakąś godzinę wcześniej widziałem pana Psinoża.
Zatrzymałem się.
Pozostali poszli w moje ślady.
– Hej – rzucił Josef. – Coś nie tak?
– Jest tutaj – powiedziałem. – Nie pytajcie, skąd wiem.
Jai przytaknął.
– Mnie to wystarczy – rzekł.
Josef wyważył kopniakiem drzwi i weszliśmy do środka.
W sali panował mrok; jedynym źródłem światła był zielony, świetlikowy blask w przeciwległym kącie. Czekaliśmy przy drzwiach, nie chcąc zapuszczać się dalej i pozwalając naszym oczom przywyknąć do ciemności.
I wtedy w mroku rozległ się ociekający słodyczą zgrzytliwy szept.
– Witajcie, dzieci – rzekł Psinóż. – Przyszliśmy się pysznić, tak?
Ruszyliśmy nieśmiało naprzód. Na tle zielonego blasku rysowała się czarna sylwetka.
– Nie – odparła Jo. – My się nie pysznimy. Jesteśmy tymi dobrymi.
Odpowiedział jej pomruk, zielone światło stało się nieco jaśniejsze.
Teraz widziałem już, co to. Dusze Wędrowców, uwolnione ze słojów, wisiały w powietrzu, stłoczone razem, niczym olbrzymi rój pszczół. A naprzeciw nich, z rękami zanurzonymi głęboko w sam środek roju stał pan Psinóż. Wyglądało na to, że przytrzymuje dusze w miejscu, lecz wyraźnie wymagało to od niego ogromnej energii i wysiłku. Jego oddech świszczał jeszcze bardziej niż zwykle, nawet gdy się zbliżyliśmy, nie spojrzał na nas.
– Wy małe potworki, sprawiliście mi wiele kłopotów – wydyszał Psinóż. – Uwolnienie duchów kosztowało mnie mój okręt i inwazję na Lorimare.
– I Noc Mrozu? – spytałem.
Na te słowa odwrócił się i spojrzał na nas. Rój zapulsował jaśniej. Jedno światełko odłączyło się od reszty i pomknęło ku twarzy Psinoża, rozdzierając mu policzek. Psinóż zachwiał się i o mało nie upadł, potem jednak się wyprostował.
– Nie – warknął. – Noc Mrozu nadejdzie zgodnie z planem, nieważne, co stanie się ze mną.
Statek zadygotał i coś pod nami rozpadło się z łoskotem. Zdarzało się to coraz częściej.
– Czemu wciąż tu jesteś? – spytałem. – Nie powinieneś uciekać w szalupie czy coś w tym stylu?
Głos, który z siebie wydał, przypominał ryk byka, pomruk tygrysa.
– Nie rozumiesz, chłopcze? Te żałosne, wygotowane kłębki dusz mnie tu trzymają. – Jęknął i szarpnął się, próbując bez skutku uwolnić ręce.
Zielone światło zapłonęło jeszcze jaśniej, zaczęło ogarniać jego łokcie, przelewając się coraz wyżej, niczym gęsty, zielony olej. To miało sens. Gdyby to mnie trzymał latami w szklanej butli – a najpierw zadał mi potworny ból, by pomóc mi się „skupić" – wiem, co chciałbym zrobić. Chciałbym go zranić, tak jak on zranił mnie. Zatrzymałbym go na statku aż do eksplozji, zatonięcia czy tego, co spotyka uszkodzone statki w Nigdzie-Nigdzie.
Josef dotknął mojego ramienia.
– Joey, to twoja piłka. Cokolwiek zamierzasz zrobić, zrób to szybko.
Skinąłem głową, odetchnąłem głęboko i wystąpiłem naprzód. Spojrzałem w owe oczy, oczy barwy raka, żółci, jadu. Spojrzałem w nie głęboko, choć każda komórka mojego ciała nakazywała ucieczkę.
– Chcę odzyskać swojego mudlufa – oznajmiłem.
Wielka twarz hieny na moment skrzywiła się w grymasie rozbawienia. Widziałem, jak Psinóż kalkuluje, zorientowawszy się, że ma coś, na czym mi zależy.
– Ach, nie wróciłeś tu tylko po to, by oglądać moją śmierć. Chcesz odzyskać tego stwora.
– Tak.
W roju dusz rozbłysło światło. Psinóż się wzdrygnął.
– W takim razie wydostań mnie stąd, a ja oddam ci twojego małego przyjaciela. Ale musisz mnie uwolnić. W tej chwili nie mógłbym oddać ci pryzmatu, nawet gdybym chciał. Mam zajęte ręce.
– Dlaczego mielibyśmy ci zaufać?! – zawołała Jakon.
– Nie możecie mi ufać i nie powinniście. – Urwał, sapnął i skupił się, po czym jęknął.
Była to największa oznaka słabości, jaką kiedykolwiek usłyszałem z ust Psinoża, i muszę przyznać, że nie sprawiła mi aż takiej satysfakcji, jak sądziłem. Na pewno jednak go nie żałowałem.
– Jeśli chcesz odzyskać swego ulubieńca, to, na miłość wszystkiego co dla ciebie święte, pomóż mi – rzekł. – Nie wytrzymam zbyt długo. Ból jest większy, niż mogę znieść, a potrafię znieść wiele bólu.
Zawahałem się.
– Nie wiem nawet, czy zdołam ci pomóc. A gdybyśmy po prostu zabrali pryzmat?
– Wówczas – wydyszał – mielibyście pryzmat z uwięzionym wewnątrz uroborosem. Potrzebujesz mnie, żeby go otworzyć.
Statek szarpnął się gwałtownie i nagle wszystko przechyliło się o trzydzieści pięć stopni. Straciłem równowagę na śliskiej, drewnianej podłodze i uderzyłem o ścianę. Odturlałem się na bok tuż przed tym, nim Psinóż rąbnął w to samo miejsce, tyle że znacznie mocniej. Jęknął i dźwignął się ciężko na nogi.
Nieśmiało wyciągnąłem rękę i wsunąłem ją w pulsujące światło.
Nienawiść.
Nienawiść wypełniła mi umysł.
Łaknienie zemsty.
Każda z dusz, a były ich w roju setki, wciąż skręcała się i zwijała z bólu. Przepełniała je nienawiść: nienawiść do statku, do RUN, do pana Psinoża, do pani Indygo. Nienawiść pozostawała jedyną rzeczą, która odwracała ich uwagę od bólu.
To było straszne. W całym mym umyśle setki mnie, krzyczących w męce.
Musiałem im pomóc.
– To koniec – oznajmiłem, sam nie wiedząc co mówię. – Nikt już nigdy was nie skrzywdzi. Jesteście wolni. Zostawcie to. Odejdźcie.
Próbowałem przywołać w pamięci pozytywne obrazy, by poprzeć moje słowa. Upalne letnie dni. Ciepłe zimowe wieczory przy kominku. Burze z piorunami. Po jakimś czasie zabrakło mi zwykłych, ładnych obrazków, toteż przerzuciłem się na rodzinne wspomnienia. Zapach fajki taty, uśmiech Lejka, kamień na mojej szyi, pożegnalny prezent od matki.
Kamień…
Sam nie wiedząc dlaczego, sięgnąłem pod koszulę i wyciągnąłem go. Wisiał mi w dłoni, odbijając migotanie i pulsowanie dusz. I wtedy zauważyłem coś osobliwego. Kamień nie tylko odbijał światła, dostrajał się do nich, wibrując w rytm migoczących kolorów. Światełka także się zmieniały, zaczynały pulsować i rozbłyskiwać miarowo. Gdybym zamiast świateł miał do czynienia z dźwiękami, słuchałbym dwóch kontrapunktowych melodii, powoli zlewających się w jedną całość.
Były niemal prawie gotowe mi uwierzyć. Skądś to wiedziałem. Prawie, ale nie do końca.
– Przestań z nimi walczyć – powiedziałem do Psinoża.
– Co?
– Dopóki z nimi walczysz, będą próbowały cię zniszczyć. Przestań walczyć, a cię wypuszczą.
– Czemu? – wydyszał. – Czemu miałbym ci zaufać?
– Dopiero co to przerabialiśmy. A teraz przestań.
I tak też zrobił. Rozluźnił wszystkie mięśnie i niemal usłyszałem ulatujące z nich napięcie.
– Widzicie? – powiedziałem do iskier w mojej głowie, ledwie świadom faktu, że nie przemawiam głośno. – A teraz odejdźcie.
Światła zaczęły jaśnieć, coraz bardziej i bardziej, wypełniając salę oślepiającym blaskiem. Zamknąłem oczy, mocno zaciskając powieki, lecz światło wypełniło mi głowę i umysł. Miałem wrażenie, że słyszę, jak coś mówi żegnaj, ale może tylko to sobie wyobraziłem. A potem światło zgasło, podobnie kamień mamy.
W sali zapadła ciemność.
– Weź go – usłyszałem głos Psinoża i poczułem w dłoni coś ostrego i zimnego.
– Dzięki – wydyszałem bez namysłu.
Coś zamigotało i pobliski kandelabr zapłonął nagle. Pan Psinóż stał obok mnie. Jego oddech był jak zaraza, a czysta nienawiść płonąca w oczach mogłaby zaćmić słońce. Wyszczerzył zęby; był tak blisko, że widziałem pełzające po nich stworki, podobne do maleńkich, niemal mikroskopijnych robaków.
– Nie dziękuj mi, chłopcze – wyszeptał ohydny pysk. – Kiedy spotkamy się następnym razem, zedrę ci twarz z czaszki. Będę czyścił zęby twoimi flakami. Tak wiele mnie kosztowałeś. Toteż nigdy, przenigdy mi nie dziękuj.
Przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał. A potem zawył głośno jak wilk.
– Nadchodzą moi towarzysze – rzekł.
– Otwórz pryzmat Tęczka – powiedziałem. – Albo wezwę duchy z powrotem.
W ostrych zębach odbił się blask świec.
– Kłamiesz. Nie potrafisz tego zrobić.
Oczywiście miał rację, nie potrafiłem. Ale on nie mógł mieć pewności. Ująłem w wolną dłoń kamienny wisiorek.
– Przekonajmy się.
Żółte oczy spojrzały w głąb moich i to on pierwszy się wzdrygnął. Pryzmat w mojej dłoni stał się lodowato zimny, jak kadłub promu kosmicznego.
– W mojej obecności nie otworzy się do końca – warknął Psinóż i nagle chwycił mnie, unosząc z ziemi. – Zatem musimy się pożegnać, Wędrowcze.
Rzucił mną, jak medalista w rzucie oszczepem mógłby cisnąć gałązkę. Przeleciałem przez całą salę i gdybym uderzył o ścianę, pewnie połamałbym sobie połowę kości. Na szczęście jednak do tego nie doszło, bo Jo skoczyła ku mnie i łopocząc skrzydłami, zaczęła hamować. Wylądowaliśmy miękko na pokładzie, sekundę później otoczyła mnie reszta grupy. Wstałem i gdyby nie Jakon znów o mało bym nie upadł, bo pokład szarpnął się gwałtownie. Wszystko wokół dygotało. Widziałem pękające nity i wyginające się płyty poszycia.
Psinóż znów zawył i ściana na drugim końcu sali eksplodowała w drzazgi. Coś wisiało w nie-przestrzeni obok statku, coś wyglądającego jak latający dywan przerobiony na nowoczesną tratwę ratunkową. Na pokładzie dostrzegłem panią Indygo, Scarabusa, Neville'a i sporo innych stworzeń, zapewne ważniaków z RUN.
Psinóż warknął i skoczył na tratwę, lądując wystarczająco ciężko, by jeden ze stworów przeleciał przez krawędź i z wrzaskiem runął w głąb Nigdzie-Nigdzie.
A potem tratwa zniknęła niczym zły sen, a „Malefic" zaczął rozpadać się wokół nas.
– Gdzie jest portal?! – krzyknął Jai.
Już miałem mu powiedzieć, że pod nami, ale uświadomiłem sobie, że wcale tak nie jest. Portal był gdzieś po mojej prawej, paręset metrów dalej.
– Gdzieś tam! – odkrzyknąłem, wskazując ręką.
Mniej więcej w tym momencie zaczął walić się sufit. Pobiegliśmy.
– Na zewnątrz! – ryknął Josef. – Kierujcie się na pokład! To nasza jedyna szansa!
– Nie gadaj, tylko biegnij – odparła Jakon.
Pryzmat w mojej dłoni stał się jeszcze zimniejszy. Potem zrobił się mokry. Było to dziwnie znajome uczucie, lecz nie mogłem przystanąć i sprawdzić, co właściwie trzymam. Biegłem, próbując dotrzymać kroku reszcie grupy.
Pryzmat zaczął przeciekać mi między palcami i, wstrząśnięty, uświadomiłem sobie, że to lód, nic więcej. Tylko topniejący lód. Miałem nadzieję, że Psinóż mnie nie oszukał.
Fragment podłogi pod naszymi stopami zaczął pękać. J/O, Jakon, Jai i Jo zdążyli dobiec do najbliższych schodów, Josef i ja – nie. Od reszty oddzielała nas szczelina szeroka na co najmniej trzy metry. Strzelały z niej płomienie. Ogarniały także podłogę za naszymi plecami.
– Nigdy nie wydostaniemy się stąd żywi – powiedział ktoś. Chyba to byłem ja.
Deski pod moimi stopami zaczęły odpadać. Cofnąłem się z nadzieją, że trafię na pewniejsze podłoże. Ale nie.
Pode mną był już tylko ogień. Nim jednak zdążyłem w niego wpaść, ktoś mnie złapał, chwycił za pasek w chwili, gdy pokład zniknął bez śladu.
– Hej – rzuciła Jo. – Spokojnie, bo jeszcze cię upuszczę.
Odprężyłem się. Łopocząc skrzydłami, wzleciała nad dziurą i postawiła mnie na nietkniętej części pokładu. Potem wróciła, zniżając się ponownie po Josefa, który zawisł na rei.
– W porządku? – spytała Jakon.
Skinąłem głową, a potem otworzyłem dłoń, w której trzymałem pryzmat. Teraz nie było w niej już niczego.
– Oszukał mnie – powiedziałem. – Skłamał.
Jakon uśmiechnęła się szeroko.
– Nie sądzę. – Wskazała w górę.
Uniosłem wzrok. W powietrzu nade mną wisiał Tęczek. Był blady i szary, ale jednak tam był. Ogarnęła mnie obezwładniająca ulga.
– Tęczku! Wróciłeś! Nic ci nie jest?
Po szarej powierzchni mudlufa powoli rozszedł się słaby różowy rumieniec.
– Chyba ją bolało – mruknęła Jakon.
Zastanawiałem się, skąd wzięła to „ją", ale nie miałem czasu zagłębiać się w potencjalnie skomplikowaną dyskusję.
– Najszybsza droga prowadzi tamtędy. – Wskazałem ścianę.
J/O wystąpił naprzód i wycelował ręką z blasterem. Nie widziałem, co zrobił, dym stał się tak gęsty, że nie tylko straciłem wzrok, ale też prawie nie mogłem oddychać.
– Pośpiesz się – wykasłałem.
Nagle, przez zamknięte powieki ujrzałem rozbłysk szkarłatnego światła, usłyszałem coś jak ffzzzhhsstt! i twarz owiała mi fala świeżego powietrza. Ktoś pociągnął mnie naprzód. Potykając się, wypadłem na przedni pokład „Malefica".
– Tam jest brama – rzekł Josef. – Spójrzcie.
Widzieliśmy ją wszyscy, niecałe sto metrów dalej, z boku statku, migoczącą w niezwykłym Nigdzie-Nigdzie.
– Jak się tam dostaniemy?
– Jo? – spytał Jai. – Potrafisz latać w eterze?
– Czy zdołałabym tam podlecieć? – Zawahała się. – Nie wiem. Pewnie nie.
– To wariactwo – warknęła Jakon. – Zginiemy na tym durnym statku, tuż obok bramy.
Ponownie spojrzałem na „dziurę" w „niebie" – wydawała się mniejsza, jakbyśmy od niej odpływali. A potem uświadomiłem sobie coś innego.
Brama się kurczyła.
Spojrzałem na Tęczka.
– Tęczku, czy mógłbyś nas stąd zabrać?
Zapulsował smutną szarością. Najwyraźniej czas spędzony w pryzmacie poważnie mu zaszkodził.
– W porządku. Czy mógłbyś przerzucić nas do portalu?
Ponownie ponure, szare pulsowanie. Nie, nawet tego nie dałby rady zrobić.
– W takim razie czy zdołałbyś zanieść tam jedno z nas?
Chwila wahania, a potem powierzchnia Tęczka zajaśniała potakującym błękitem.
– Super – mruknął J/O. – A zatem ty przeżyjesz, a my zginiemy. Po prostu świetnie. Świetnie, na wypadek gdybyś się zastanawiał, znaczy „do dupy".
– Wiesz – odparłem. – A już zaczynałem cię lubić po tym pojedynku. Wszyscy się stąd wydostaniemy, a osobą, którą ma zabrać Tęczek, jest Josef.
– Ja? – Josef zmarszczył brwi.
– Zgadza się – odparłem.
Pod nami znów coś eksplodowało i kolejny fragment statku rozpadł się w drzazgi.
– Szybko. – Rozejrzałem się wokół. – Potrzebne nam liny i… Właśnie! Tam jest kawał masztu, potrzebujemy go tutaj.
Jakon chwyciła liny – plątaninę sznurów grubości kciuka, wielkości dwóch prześcieradeł – a Jai bez zbytniego wysiłku wyciągnął myślami koniec złamanego masztu spod stosu połamanych rej i desek. Jo wysunęła drugi koniec, mocno bijąc skrzydłami. A my z Josefem przeciągnęliśmy go we wskazane przeze mnie miejsce.
Owinąłem siatkę z lin wokół rei, przywiązując ją u góry i dołu. Nie zdobyłaby żadnej nagrody, ale powinna się sprawdzić. Taką miałem nadzieję.
– A teraz – powiedziałem – oby w Nigdzie-Nigdzie nie było zbyt silnej inercji. Josefie, jak radzisz sobie z rzutem oszczepem?
– Czemu?
– Ponieważ – odparłem – chcę, żebyś rzucił nas w stronę bramy.
Wszyscy spojrzeli na mnie owym szczególnym wzrokiem zarezerwowanym dla kogoś, w kim pokładamy ostatnie nadzieje i nagle odkrywamy, że zupełnie oszalał.
– Zwariowałeś – oznajmiła Jakon. – Księżyc odebrał ci rozum.
– Nie – odparłem. – To zupełnie logiczne. Przytrzymamy się lin, Josef rzuci maszt do bramy. Wciąż jest dość duża, choć bardzo szybko się zamyka. Uderzymy w nią, ja ją otworzę, a Tęczek przeniesie Josefa.
Popatrzyli po sobie.
– Brzmi nawet całkiem logicznie – mruknęła Jo.
– Brzmi, jakby robaki zeżarły ci mózg – rzekła Jakon.
– Kompletne wariactwo – zgodził się J/O. – Zapaść sieci neuronowej.
– Josefie? – spytał Jai. – Myślisz, że dasz radę rzucić tak daleko?
Josef zważył w dłoniach maszt. Był długości słupa telefonicznego, choć nie dorównywał mu grubością. Nasz towarzysz sapnął z wysiłku i pokiwał głową.
– Tak – powiedział. – Chyba tak. Może.
Jai zamknął oczy, kilka razy odetchnął głęboko, jakby medytował.
– Doskonale. Zrobimy tak, jak mówi Joey.
– Tęczku! – zawołałem. – Będziesz musiał zostać tu, na pokładzie i przynieść do nas Josefa, kiedy będziemy lecieć do bramy. Dasz radę?
Balonik zajaśniał zielenią.
– Skąd wiesz, czy on w ogóle cię rozumie? – spytała Jo.
– A masz lepszy pomysł?
Pokręciła głową.
Przepchnęliśmy maszt na bok, tak by jego koniec unosił się lekko w stronę bramy, pulsującej sto metrów dalej niczym holograficzna mgławica na tle pustki.
– Zaczynajmy – powiedziałem do Jo.
Wszyscy prócz Josefa przywarliśmy do masztu, przytrzymując się mocno lin.
– W porządku, Josefie, do dzieła.
Zamknął oczy, sapnął, a potem pchnął.
Powoli zaczęliśmy oddalać się od statku. Spadaliśmy, lecieliśmy, szybowaliśmy w stronę bramy, poruszając się w Nigdzie-Nigdzie.
– To działa! – krzyknęła Jakon.
Sir Isaac Newton jako pierwszy (przynajmniej na mojej Ziemi) wyjaśnił prawa rządzące ruchem. Są dość podstawowe. Obiekt (powiedzmy kawałek masztu z pięcioma młodymi, międzywymiarowymi komandosami, przytrzymującymi się lin) pozostawiony sam sobie, według pierwszego prawa nie zmienia swojego stanu; drugie prawo wskazuje, że zmiana w ruchu oznacza, że coś (na przykład Josef)musiało oddziaływać na obiekt. Trzecie prawo głosi, że każdej akcji odpowiada reakcja równie silna, lecz przeciwnie skierowana.
Pierwsze prawo, przynajmniej według mnie, oznaczało, że powinniśmy lecieć dalej w stronę szybko malejącej bramy, aż w końcu dotrzemy na miejsce. Owszem, otaczało nas powietrze czy coś, w czym mogliśmy oddychać. Ale zwykłe tarcie atmosferyczne nie spowolniłoby nas tak bardzo, nim dosięgniemy celu. Czyli mój plan był bezbłędny, prawda?
Problem w tym, że, jak już wspominałem, istnieją miejsca, w których prawa fizyki to jedynie możliwość, nie zasada. I to dość niepewna możliwość. To miejsca, w których magia działa silniej niż prawa nauki. A Nigdzie-Nigdzie jest jednym z takich miejsc.
I przybysze z RUN dobrze o tym wiedzieli. Od bramy dzieliło nas jeszcze jakieś dziesięć metrów, gdy nagle się zatrzymaliśmy. Po prostu stanęliśmy i zawiśliśmy w przestrzeni.
A potem usłyszeliśmy za sobą głos, słodki jak zatruty cukierek. Głos, dla którego jeszcze niedawno umarłbym, byle tylko usłyszeć wypowiedziane nim choćby jedno dobre słowo. A z wyrazu twarzy pozostałych wiedziałem, że kiedyś czuli to samo.
– Nie, Joeyu Harkerze – rzekł głos. – Nie dla ciebie ucieczka w ostatniej chwili.
A my, jednocześnie, cała piątka oraz Josef, wciąż jeszcze na pokładzie „Malefica", odwróciliśmy się…
…i ujrzeliśmy panią Indygo.
Wisiała w powietrzu pomiędzy nami i „Maleficem", nieco z boku. Jedną rękę miała uniesioną, po tym jak rzuciła zaklęcie, które nas zatrzymało. Mówiąc, uniosła drugą i zaczęła oddalać się od „Malefica" w naszą stronę.
– Gratuluję ci, Joeyu Harkerze – rzekła. – Udało ci się coś, w co nikt by nie uwierzył. Zniszczyłeś „Malefica" i jego misję. Pan Psinóż powrócił już na Pierwszą z RUN, mnie zaś polecił sprowadzić cię do siebie. Wierz mi, nie mogę się już doczekać. Po klęsce inwazji na Lorimare pozostały mu wyłącznie myśli o zemście.
Wylądowała na końcu masztu i zaczęła kreślić w powietrzu świetlistą ścieżkę tego samego symbolu, którym zaatakowała mnie jakże dawno temu, w jednym z niezliczonych alternatywnych Greenville. Czyniąc to, jednocześnie wymawiała Słowo, które ponownie dałoby jej nad nami władzę.
Wiedziałem, że muszę coś zrobić albo nasza przygoda dobiegnie końca. Po zniweczeniu planów podboju innych światów nic nie powstrzymałoby Psinoża przed użyciem wszystkich środków i zdolności do wydarcia z naszych umysłów sekretu InterŚwiata. Gdyby pani Indygo dokończyła swoje zaklęcie, oznaczałoby to koniec dla wszystkich. Dla niezliczonych światów.
Ale nie wiedziałem, jak ją powstrzymać. Rzut oka na towarzyszy uświadomił mi, że zaklęcie zaczyna już działać – ich oczy stawały się szkliste, mięśnie sztywniały. Sam także czułem w umyśle jej wolę, szepczącą uwodzicielsko, jak łatwo i słusznie byłoby robić wszystko co mi każe.
Niemal już dokończyła zaklęcie. Słowo, jego dźwięk, wibrowało w powietrzu, pulsując wraz z jaśniejącym Znakiem. Poczułem, jak moje ręce unoszą się w geście posłuszeństwa jej samej, Psinożowi, władcom RUN…
W jakiś sposób musiałem choćby na moment ją zdekoncentrować. Rozejrzałem się, szukając czegoś, czym mógłbym rzucić. Wsunąłem lewą rękę do kieszeni, wiedząc, że to nic nie da – i moje palce zacisnęły się wokół sakiewki z proszkiem.
Nie zastanawiałem się nawet. Zadziałałem odruchowo, wyszarpując sakiewkę z kieszeni i ciskając.
Nie wiedziałem, co się stanie i czy w ogóle cokolwiek. Był to gest desperacji, czystej, nieskalanej rozpaczy. Jak już powiedziałem, liczyłem jedynie, że na moment ją zdekoncentruję.
Lecz udało mi się osiągnąć znacznie więcej.
Gdy sakiewka trafiła w panią Indygo, wyparowała, uwalniając chmurę osobliwego, szkarłatnego proszku.
Czerwony proszek zaczął wirować wokół kobiety, zamykając ją wewnątrz miniaturowej trąby powietrznej. Czarodziejka wyglądała na zdumioną, a potem na jej twarzy dostrzegłem strach. Uniosła ręce w ochronnym geście, otworzyła usta, by wymówić stosowne zaklęcie, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Proszek wirował coraz szybciej i szybciej, a ja czułem, jak moc jej czaru, rzuconego na mnie, słabnie. Zerknąłem na pozostałych i przekonałem się, że oni także uwalniają się spod jej wpływu.
Co oznaczało, że mamy szansę – jedną jedyną szansę – ucieczki.
W maszynowni brama miała jakieś trzydzieści metrów szerokości. Gdy ruszyliśmy z pokładu, zmalała do piętnastu metrów, teraz zaczynała rozpływać się w nicość.
– Jo! – zawołałem. – Zacznij machać skrzydłami! Jai! Czy możesz nas lewitować w stronę portalu?
– Nie jestem pewien – przyznał.
– Bądź pewien – uciąłem. – Postaraj się.
Co do mnie, skupiłem się na bramie. W końcu jestem Wędrowcem. Zacząłem naciskać i popychać, sięgnąłem myślami i z całą dostępną mi mocą utrzymywałem bramę otwartą.
A maszt powoli, straszliwie, upiornie wolno, jak pociąg wlokący się przez miasteczko na Południu w upalny, letni dzień, zaczął przesuwać się w jej stronę.
– To działa! – krzyknął J/O.
Obejrzałem się szybko na panią Indygo, by się upewnić, że nam nie przeszkodzi. Nie wyglądało na to. Teraz wewnątrz szkarłatnej trąby powietrznej dostrzegłem rozbłyski światła. Każdy oświetlał czarodziejkę od wewnątrz, jakby jej ciało na moment stawało się przeźroczyste, ukazując kości. Zwijała się w agonii, otwierając usta do krzyku – krzyku, którego nikt nie słyszał.
Lecz brama zamykała się, a ja z najwyższym trudem wciąż ją podtrzymywałem.
– J/O! Jakon! – krzyknąłem. – Pomóżcie mi! Nie możemy pozwolić, by się zamknęła.
Poczułem ich umysły – ich siłę – dołączające do moich. Brama nadal malała i gasła.
Wiedziałem, że nie zdążymy na czas, nie zdążymy…
„Malefic" eksplodował.
Wielka, czarna, tłusta chmura rozlała się na wszystkie strony. Pomyślałem, że gdyby doszło do tego w Szumie albo świecie, w którym działały prawa nauki, wstrząs pewnie by nas zabił. Tu jednak poczułem potężne uderzenie przegrzanego powietrza, które pchnęło maszt i nas wszystkich w stronę portalu – i przez niego! Łatwo jak klucz wślizgujący się w zamek przemknęliśmy przez portal w gościnny obłęd Pomiędzy.
Maszt i olinowanie rozpadły się na dziesiątki istot, które umknęły niczym pająki w szaleńczą, wielobarwną plątaninę zapachu grejpfrutów. Zerknąłem za siebie na zwężającą się szczelinę portalu. Pani Indygo – czy też to, co z niej zostało – zniknęła. A potem portal się zamknął i do dziś dnia nie wiem, co się z nią stało.
– Co z Josefem? I Tęczkiem? – spytała Jo.
Usłyszeliśmy głośny syk i Josef spadł z nieba przed nami w snopie szmaragdowych iskier. Otaczała go cienka bańka, która zmalała na naszych oczach, przysunęła się do mnie i osiadła w samym sercu obłędu, podskakując niczym balon na sznurku.
– Jestem tu – powiedział Josef. – Wracajmy do domu.
– Do domu?
Poczułem ukłucie na myśl o mamie, ojcu, bracie i siostrze. O miejscach i ludziach, których zapewne nigdy już nie zobaczę. Uniosłem rękę i dotknąłem kamienia, który podarowała mi mama tamtej ostatniej nocy. „Postępujesz słusznie" – powiedziała w mojej głowie. „Dzięki, mamo" – odparłem i ból zelżał, choć wiedziałem, że nigdy nie zniknie do końca.
A potem pomyślałem o moim domu. Moim nowym domu; jμ = 4μ zaprowadzi nas tam, nieważne, gdzie się kryje.
Zacząłem Wędrować. Reszta grupy podążyła za mną.