Część I

Rozdział 1

Pewnego razu zabłądziłem we własnym domu.

W gruncie rzeczy brzmi to gorzej, niż było w istocie. Właśnie skończyliśmy nową przybudówkę – dodatkowy korytarz i sypialnię dla Lejka, zwanego też Kevinem, mojego bardzo małego brata – lecz cieśle ukończyli pracę dawno temu, a pył osiadł ponad miesiąc wcześniej. Mama zawołała nas na obiad. Szedłem na dół, na piętrze skręciłem nie w tę stronę i nagle znalazłem się w pokoju wytapetowanym w obłoczki i króliczki. Zorientowałem się, że skręciłem w prawo zamiast w lewo, natychmiast powtórzyłem ten sam błąd i wylądowałem w szafie.

Nim dotarłem na dół, Jenny i tato już tam byli, a mama obdarzyła mnie Spojrzeniem. Wiedziałem, że próby wyjaśnień zabrzmią żałośnie, toteż zamknąłem się i zabrałem za makaron z sosem serowym.

Widzicie jednak w czym rzecz: nie mam nawet cienia tego, co moja ciotka Maude nazwała kiedyś „wyczuciem kierunku". W miejscu, gdzie winno być, zieje u mnie czarna dziura. Nie mówię tu o odróżnianiu północy od południa, wschodu od zachodu – ja mam problemy z odróżnieniem prawej strony od lewej. To dość ironiczne, zważywszy na to, co mnie czekało…

Ale zanadto się rozpędzam. W porządku, opiszę to tak, jak nas uczył pan Dimas. Mówił, że nieważne, gdzie się zaczyna, byle tylko mieć jakiś początek. Zacznę zatem od niego.

To był ostatni tydzień trzeciej klasy liceum i wszystko toczyło się zwykłym torem, poza naukami społecznymi, co zresztą akurat nikogo nie zdziwiło. Pan Dimas, prowadzący zajęcia, słynął z niekonwencjonalnych metod nauczania. Na zaliczenie semestru zawiązał nam oczy, potem wręczył każdemu szpilkę, kazał wbić w mapę świata i musieliśmy napisać esej o miejscu, które sobie wybraliśmy. Ja trafiłem na Decatur w stanie Illinois. Niektórzy narzekali, bo przypadło im Ułan Bator albo Zimbabwe. Szczęściarze. Sami spróbujcie napisać dziesięć tysięcy słów na temat Decatur w stanie Illinois.

Pan Dimas często robił podobne numery. W zeszłym roku trafił na pierwszą stronę lokalnej gazety i o mało nie wyleciał z pracy, bo zamienił dwie klasy w pozostające w stanie wojny księstwa, które przez cały semestr prowadziły rozmowy pokojowe. W końcu negocjacje się załamały i klasy ruszyły na wojnę na quadach. Trochę ich poniosło i kilka osób skończyło z rozkwaszonymi nosami. Gazeta zacytowała wtedy pana Dimasa: „Czasami wojna jest niezbędna, żeby pokazać nam, ile jest wart pokój. Czasami trzeba się nauczyć, że prawdziwa wartość dyplomacji to unikanie wojny. A ja wolałbym, by moi uczniowie poznawali te lekcje na boisku, nie na polu bitwy".

W szkole plotkowano, że miał za to stracić pracę. Nawet burmistrz Haenkle był mocno wkurzony, bo nos jego syna ucierpiał najbardziej. Mama, Jenny – moja młodsza siostra – i ja siedzieliśmy do późna, popijając mleko czekoladowe i czekając na powrót taty ze spotkania rady miejskiej. Lejek spał słodko na kolanach mamy – w tamtym czasie wciąż karmiła go piersią. Minęła już północ, gdy tato wszedł tylnymi drzwiami i rzucił kapelusz na stół.

– Siedem do sześciu, za – oznajmił. – Dimas zostaje. Zupełnie straciłem głos.

Mama wstała, żeby zaparzyć mu herbaty, a Jenny spytała tatę, czemu wstawił się za panem Dimasem.

– Moja nauczycielka mówi, że wciąż są przez niego kłopoty – dodała.

– To prawda – odparł tato. – Dzięki, skarbie. – Pociągnął łyk herbaty. – Ale to także jeden z nielicznych nauczycieli, któremu naprawdę zależy na tym, co robi. I wkłada w swą pracę więcej niż odrobinę rozumu. – Wycelował fajką w Jenny. – Już po godzinie duchów, kwiatuszku. Leć do łóżka.

Taki właśnie jest tato. Choć to tylko zwykły radny, część ludzi słucha się go bardziej niż burmistrza. Kiedyś tato pracował na Wall Street jako makler i wciąż ma pod opieką akcje grupki prominentnych obywateli Greenville, także tych zasiadających w radzie szkoły. Praca w radzie zajmuje mu zaledwie kilka dni w miesiącu, toteż w wolnych chwilach tato jeździ taksówką. Spytałem go kiedyś, czemu to robi, bo inwestycje przynosiły niezły dochód, a była jeszcze pracownia jubilerska mamy. Wyjaśnił, że lubi poznawać nowych ludzi.

Można by sądzić, że groźba zwolnienia powinna przestraszyć pana Dimasa i sprawić, by trochę wyhamował. Ale nic z tego. Jego najnowszy pomysł na egzamin zaliczeniowy okazał się nieźle przegięty, nawet jak na niego. Podzielił naszą klasę na grupki po trzy osoby, znów zawiązał nam oczy – święcie wierzył w zakrywanie oczu – i polecił kierowcy zawieźć nas szkolnym autobusem w przypadkowe miejsca w mieście. Mieliśmy w określonym czasie odnaleźć bez mapy kilka wyznaczonych punktów. Jeden z nauczycieli spytał, co to ma wspólnego z naukami społecznymi, a pan Dimas wyjaśnił, że nauki społeczne są wszystkim. Skonfiskował nam komórki, karty telefoniczne, karty kredytowe i gotówkę, żebyśmy nie mogli wezwać taksówki. Musieliśmy radzić sobie sami.

I wtedy właśnie się zaczęło.


***

Nie chodzi o to, że groziło nam jakiekolwiek niebezpieczeństwo – centrum Greenville to nie Los Angeles czy Nowy Jork, czy nawet Decatur w stanie Illinois. Najgorsze, co mogło nas spotkać, to parę ciosów torebką staruszki, gdyby ktoś z nas okazał się dość głupi, żeby spróbować przejść przez Czterdziestą Drugą Aleję. Ponieważ jednak trafiłem do grupy z Roweną Danvers i Tedem Russellem, wiedziałem, że będzie ciekawie.

Szkolny autobus odjechał w obłoku spalin z diesla. Zdjęliśmy przepaski. Znajdowaliśmy się w centrum – tyle dało się stwierdzić od razu. Był początek zimnego popołudnia, wokół dostrzegłem niewiele samochodów i przechodniów. Natychmiast poszukałem wzrokiem tabliczki z nazwą ulicy. Informowała, że stoimy na rogu Sheckley Boulevard i Simek Street.

I wtedy zorientowałem się, gdzie jesteśmy. Tak bardzo mnie to zaskoczyło, że na moment odebrało mi mowę. Byłem dzieciakiem, który potrafił się zgubić, idąc do skrzynki na listy. Ale wiedziałem, gdzie jesteśmy – po przeciwnej stronie ulicy, przecznicę od dentysty, który parę dni wcześniej czyścił zęby mnie i Jenny.

Nim zdołałem cokolwiek powiedzieć, Ted wyciągnął kartkę od pana Dimasa, na której widniał adres miejsca, z którego miano nas zabrać.

– Musimy dotrzeć na róg Maple i Whale – rzekł. – Może ściągniemy twojego tatę, żeby nas podwiózł, co, Harker?

Oto, co musicie wiedzieć o Tedzie Russellu: nie potrafiłby nawet napisać IQ. Nie dlatego, że jest głupi, chociaż jest, jak kilo gwoździ, lecz ponieważ w ogóle go to nie obchodzi. Był rok starszy ode mnie, bo zimował już w jednej klasie. Wiedziałem, że usłyszę od niego najwyżej dowcipy, na które prychnąłby nawet przedszkolak. Ale byłem gotów znieść towarzystwo bezczelnego głupka Russella tylko po to, by pobyć choć trochę – albo i zawsze – z Roweną Danvers.

Możliwe, że w liceum w Greenville dałoby się znaleźć ładniejsze, mądrzejsze i ogólnie rzecz biorąc, milsze dziewczyny, ale jakoś nie miałem ochoty ich szukać. Jeśli o mnie chodziło, Rowena była tą jedyną. Lecz po dwóch latach prób wciąż nie zdołałem jej przekonać, że mógłbym być kimś więcej niż jedynie statystą w filmie jej życia. Nie dlatego, że mnie nie znosiła czy nawet nie lubiła – po prostu nie byłem dość ważny, by zasłużyć nawet na takie uczucia. Wątpię, byśmy w ciągu całego roku szkolnego zamienili więcej niż pięć zdań, a zapewne cztery z tych pięciu brzmiały tak: „Przepraszam, ale chyba to upuściłaś" albo: „Hej, siedzisz tutaj?". Trudno to nazwać wielkim romansem, choć niezwykle ceniłem sobie każde jej słowo.

Może jednak teraz zdołam to zmienić. Może stanę się czymś więcej niż anonimowym punkcikiem na jej radarze. Miałem już prawie piętnaście lat, a ona była moją prawdziwą Pierwszą Miłością. Poważnie. A przynajmniej tak wówczas sądziłem. To nie było zwykłe zadurzenie – nie tylko kochałem się w Rowenie Danvers – byłem w niej szaleńczo, głęboko, śmiertelnie zakochany. Powiedziałem nawet rodzicom, co czuję, a to wymagało odwagi. Oświadczyłem, że gdyby kiedykolwiek mnie zauważyła, byłby to jeden z największych romansów stulecia. Widzieli, że mówię serio, i nawet się ze mnie nie nabijali. Zrozumieli. Życzyli mi szczęścia. Ja będę Tristanem, a ona Izoldą (cokolwiek to znaczy; tak powiedział tato), ja będę Sidem, a ona Nancy (cokolwiek to znaczy; tak powiedziała mama). Chciałem zaimponować Rowenie Danvers.

I co z tego, że przejście przez ulicę i odnalezienie kierunku to niezupełnie wyczyn godny pióra Szekspira? Nie zamierzałem wybrzydzać.

– Wiem, gdzie jesteśmy – oznajmiłem.

Ted i Rowena spojrzeli na mnie z powątpiewaniem.

– Tak, jasne – mruknął Ted. – Prędzej z powrotem założę przepaskę. Chodź, Roweno. – Wziął ją za rękę. – Wszyscy wiedzą, że Harker nie potrafiłby znaleźć własnego tyłka, nawet gdyby ktoś związał mu z tyłu ręce.

Rowena cofnęła dłoń i spojrzała na mnie. Widziałem, że wcale nie podoba jej się perspektywa długiego spaceru z Tedem Russellem, ale nie chciała także błąkać się po centrum przez resztę dnia.

– Na pewno wiesz, gdzie jesteśmy, Joey?

Kobieta, którą kochałem, prosiła mnie o pomoc! Poczułem się, jakbym umiał trafić do domu nawet z mrocznej strony księżyca.

– Żaden problem – rzekłem z pewnością siebie leminga, który wierzy, że czeka go miły dzień na plaży. – Chodź za mną. No chodź! – Ruszyłem w głąb ulicy.

Rowena wahała się jeszcze chwilę, po czym odwróciła się do Teda plecami i pomaszerowała za mną. Ted przez chwilę patrzył na nią, wstrząśnięty, potem machnął ręką w geście „a niech tam".

– To twój pogrzeb. Powiem Dimasowi, żeby rozesłał ekipy poszukiwawcze! – krzyknął, po czym roześmiał się i uniósł pięść w zwycięskim geście.

Musi być fajnie grać wyłącznie dla siebie.

Rowena dogoniła mnie i jakiś czas maszerowaliśmy razem w milczeniu. Przeszliśmy przez park Arkwright i skierowaliśmy się na północ – no, chyba – na Corinth Street.

Po sześciu przecznicach uświadomiłem sobie coś bardzo ważnego – dobrze jest wiedzieć, gdzie się jest, ale jeszcze lepiej wiedzieć, dokąd się idzie. A tego właśnie nie wiedziałem – zaledwie po paru minutach poczułem się bardziej zagubiony niż kiedykolwiek wcześniej. A co gorsza, Rowena też to wiedziała – poznałem to po tym, jak na mnie patrzyła.

Zaczynała mnie ogarniać panika. Nie chciałem zawieść Roweny. Ale też nie chciałem, żeby zobaczyła, jak robię z siebie głupka. Powiedziałem zatem: „Zaczekaj chwilkę" i nim zdołała cokolwiek odrzec, pobiegłem naprzód.

Kierowała mną rozpaczliwa nadzieja: może znajdę następną znaną mi ulicę albo miejsce. Skręciłem za róg i po kolejnej przecznicy ujrzałem budynek, który wyglądał znajomo. Ruszyłem ku niemu – Arkwright Boulevard, równoległą do parku – by się upewnić.


***

Pogoda w Greenville nawet w najlepszych czasach bywa dość osobliwa. Sprawia to bliskie sąsiedztwo Grand River, dzięki której mamy tutaj browary i turystów, których przyciągają znane szlaki i wodospady. Lecz rzeka jest także źródłem mgły, rozpełzającej się po mieście za każdym razem, gdy nadchodzą chłody. Jedna z owych mgieł zaczynała gęstnieć na rogu Arkwright i Corint. Zagłębiłem się wprost w nią i poczułem na twarzy zimne krople. Zazwyczaj kiedy znajdziemy się we mgle, ta wydaje się rzadsza, ale nie tym razem. Czułem się, jakbym wędrował w chmurze gęstego dymu, szarego i oślepiającego.

Po prostu parłem naprzód, nie zwracając uwagi na mgłę – miałem w końcu ważniejsze sprawy na głowie. Poprzez opary widziałem migotliwe światła we wszystkich kolorach tęczy. Dziwne, jak wygląda miasto, kiedy oglądamy jedynie jego światła.

Skręciłem za róg w Fallbrook Street, wyszedłem z mgły – i zamarłem. Znalazłem się w zupełnie obcej części miasta. Po drugiej stronie stał McDonald, zwieńczony wielkim łukiem w zieloną kratę. Pewnie jakaś szkocka promocja. Dziwne. Zauważyłem go, ale nie zarejestrowałem, bo za bardzo zajmowały mnie myśli o Rowenie. Zastanawiałem się też, czy istnieje jakikolwiek sposób pozwalający jej wyjaśnić, co się stało, tak by nie uznała mnie za kompletnego durnia. Nie istniał. Wiedziałem, że muszę do niej wrócić i wyznać, że z mojej winy zabłądziliśmy. Myślałem o tym z równym entuzjazmem, jak o kontrolnej wizycie u dentysty.

Przynajmniej kiedy wróciłem biegiem na poprzednią ulicę, zdyszany i spocony, mgła prawie się już rozpłynęła. Rowena wciąż czekała w miejscu, w którym ją zostawiłem; zwrócona do mnie plecami oglądała wystawę sklepu ze zwierzętami. Przebiegłem przez ulicę i klepnąłem Rowenę w ramię.

– Przepraszam – powiedziałem. – Chyba jednak powinniśmy byli posłuchać Teda. Nieczęsto słyszysz coś podobnego, prawda?

A ona się odwróciła.

Kiedy byłem dzieckiem, to znaczy naprawdę małym dzieckiem, jeszcze w Nowym Jorku, nim przenieśliśmy się do Greenville, nawet zanim urodziła się Jenny, pamiętam, że poszedłem z mamą do domu towarowego Macy. Mama robiła tam zakupy gwiazdkowe i mógłbym przysiąc, że jedynie na moment straciłem ją z oczu. Miała na sobie niebieski płaszcz. Wędrowałem za nią po całym sklepie, aż w końcu zrobiło się tak tłoczno, że zacząłem się bać i złapałem ją za rękę. A ona spojrzała w dół…

I to nie była moja mama, tylko jakaś kobieta, której nigdy w życiu nie widziałem, ubrana w podobny niebieski płaszcz i tak samo uczesana. Rozpłakałem się. Zabrali mnie do jakiegoś biura, poczęstowali colą i znaleźli moją mamę, i wszystko skończyło się szczęśliwie. Ale nigdy nie zapomniałem tej chwili zagubienia, gdy spodziewamy się ujrzeć jedną osobę, a widzimy inną.

Tak właśnie czułem się w tym momencie, bo to nie Rowena przede mną stała. Owszem, wyglądała jak ona, tak jak mogłaby wyglądać jej siostra, i była podobnie ubrana. Miała nawet czarną bejsbolówkę, dokładnie taką jak Rowena.

Ale Rowena zawsze szczyciła się długimi, jasnymi włosami. Często powtarzała, że chce, by rosły jak najdłuższe, i nigdy ich nie obcinała.

Ta dziewczyna była ostrzyżona, i to bardzo krótko, i wcale nie wyglądała jak Rowena. Nie dokładnie. Nie z bliska. Rowena ma niebieskie oczy, ta dziewczyna miała oczy piwne. Była wysoką panną w brązowym płaszczu i czarnej bejsbolówce, oglądającą szczeniaki na wystawie sklepu ze zwierzętami. Zupełnie zgłupiałem. Cofnąłem się o krok.

– Przepraszam – mruknąłem. – Wziąłem cię za kogoś innego.

Patrzyła na mnie, jakbym właśnie wylazł z kanału, w masce hokejowej i z piłą łańcuchową w ręku. Nie odpowiedziała.

– Posłuchaj, naprawdę mi przykro – dodałem.

Przytaknęła bez słowa i odeszła chodnikiem, nie zwalniając kroku i co chwila oglądając się za siebie. Potem puściła się pędem, jakby ścigały ją wszystkie stwory piekieł.

Chciałem ją przeprosić za to, że ją wystraszyłem, ale miałem własne problemy.

Zabłądziłem w centrum Greenville, odłączyłem się od pozostałej dwójki z mojej grupy, oddałem wszystkie drobne. Nie zdałem nauk społecznych.

Mogłem zrobić tylko jedno, więc to zrobiłem.

Zdjąłem but.

Pod wkładką tkwiła złożona pięciodolarówka. Mama każe mi ją tam trzymać na wszelki wypadek. Wyjąłem banknot, włożyłem z powrotem but, rozmieniłem pieniądze i pojechałem autobusem do domu, powtarzając w myślach wszystko, co mógłbym powiedzieć panu Dimasowi, Rowenie, nawet Tedowi, i zastanawiając się, czy w ciągu dwunastu godzin poszczęści mi się na tyle, bym złapał chorobę tak zaraźliwą, że nie będę musiał wracać do szkoły do końca semestru.

Wiedziałem, że moje kłopoty nie skończą się z chwilą powrotu do domu. Ale przynajmniej nie będę się czuł zagubiony.

Jak się okazało, nie znałem nawet znaczenia tego słowa.

Rozdział 2

Całą drogę pokonałem w oszołomieniu. Po chwili jazdy przestałem wyglądać przez okno autobusu i wbiłem wzrok w tył siedzenia przede mną, bo ulice wyglądały jakoś dziwnie. Z początku nie dostrzegałem niczego szczególnego, co mógłbym wskazać; po prostu wszystko wydawało się trochę… nie takie jak trzeba. Na przykład kraciaste łuki McDonalda. Chciałbym wiedzieć, co w ten sposób promowali.

I samochody. Tato mówi, że kiedy był mały, on i jego kumple z łatwością potrafili odróżnić forda od chevroleta i od buicka. W dzisiejszych czasach wszystkie wyglądają tak samo, niezależnie od producenta. Lecz teraz miałem wrażenie, jakby ktoś zdecydował, że wszystkie samochody muszą zostać pomalowane w jaskrawe kolory – na pomarańczowo, trawiastozielono, słonecznikowo. Przez całą drogę nie zauważyłem ani jednego czarnego czy srebrnego wozu.

Obok nas przejechał radiowóz z włączoną syreną i kogutem… żółto-zielonym, nie niebiesko-czerwonym.

Potem wpatrywałem się już tylko w szarą, spękaną skórę siedzenia. W połowie drogi na moją ulicę zawładnęła mną obsesyjna obawa, że nie znajdę mojego domu, że na jego miejscu ujrzę tylko pustą działkę lub – i ta myśl była jeszcze gorsza – inny dom. Albo, że jeśli w środku zastanę ludzi, nie będą to moi rodzice, siostra i braciszek, tylko obcy. To już nie będzie mój dom.

Wysiadłem z autobusu i przebiegłem trzy przecznice. Z zewnątrz dom wyglądał tak samo – ten sam kolor, grządki i skrzynki z kwiatami w oknach, te same dzwonki wiszące na frontowej werandzie. O mało nie rozpłakałem się z ulgi. Może i rzeczywistość rozpadała się wokół mnie, ale dom wciąż pozostawał bezpieczną przystanią.

Pchnięciem otworzyłem drzwi frontowe i wszedłem do środka.

Wewnątrz pachniało jak w moim domu, nigdzie indziej. W końcu mogłem się odprężyć.

W zasadzie wszystko wyglądało tak samo – chociaż, stojąc w holu, zacząłem zauważać pewne rzeczy: drobiazgi, subtelne szczegóły z rodzaju tych, które jak sądzimy, tylko sobie wyobrażamy. Miałem wrażenie, że wykładzina w holu ma nieco inny wzór. Ale kto, do diabła, pamięta wzory wykładzin? Na ścianie w salonie, gdzie kiedyś wisiało moje zdjęcie z przedszkola, teraz ujrzałem fotografię dziewczyny mniej więcej w moim wieku. Była nawet trochę do mnie podobna – ale też moi rodzice wspominali coś o zdjęciu Jenny…

I wtedy to mnie uderzyło. Zupełnie jak wówczas, gdy w zeszłym roku skoczyłem z wodospadu, kiedy beczka wpadła na skały i roztrzaskała się, a świat nagle pojaśniał i odwrócił się do góry nogami, i poczułem ból…

Istniała różnica. Taka, której nie widać od frontu. Przybudówka, którą wznieśliśmy wiosną – nowy pokój dla Kevina zwanego też Lejkiem, mojego braciszka – zniknęła.

Spojrzałem w górę – kiedy wspiąłem się na palce i wykręciłem głowę, mogłem zobaczyć miejsce, w którym zaczynał się nowy korytarz. Spróbowałem to zrobić, wszedłem nawet na parę stopni, by się przyjrzeć.

Nic z tego. Przybudówki wciąż tam nie było.

Jeśli to żart, pomyślałem, to stoi za nim multimilioner obdarzony naprawdę chorym poczuciem humoru.

Za plecami usłyszałem jakiś dźwięk. Obróciłem się i zobaczyłem mamę.

Tyle że to nie była ona.

Podobnie jak Rowena, wyglądała inaczej. Miała na sobie dżinsy i koszulkę, której nigdy wcześniej nie widziałem. Jej fryzura wyglądała tak samo jak zawsze, ale okulary były inne. Tak jak mówiłem, drobiazgi.

Poza sztuczną ręką. Ją trudno nazwać drobiazgiem.

To była proteza, zrobiona z plastiku i metalu, zaczynająca się tuż pod rękawem podkoszulka. Mama zauważyła, że się na nią gapię, i zdumienie na jej twarzy – nie poznała mnie, podobnie jak wcześniej Rowena – ustąpiło miejsca podejrzliwości.

– Kim jesteś? Co robisz w tym domu?

Sam już nie wiedziałem, czy mam się śmiać, płakać, czy zacząć krzyczeć.

– Mamo – rzuciłem z desperacją. – Jestem Joey!

– Joey? – powtórzyła. – Nie jestem twoją mamą, mały. Nie znam nikogo o imieniu Joey.

Na to nie potrafiłem odpowiedzieć. Po prostu gapiłem się na nią. Nim zdołałem cokolwiek wymyślić, za plecami usłyszałem kolejny głos. Głos dziewczyny.

– Mamo? Czy coś się stało?

Odwróciłem się. Chyba podświadomie spodziewałem się już tego, co zobaczę. Coś w owym głosie mówiło mi, kogo ujrzę na szczycie schodów.

To była dziewczyna ze zdjęcia.

Ale nie Jenny. Miała ciemnorude włosy i piegi, oraz zabawny wyraz twarzy, jakby spędzała zbyt wiele czasu wewnątrz własnej głowy. Była w moim wieku, więc nie mogła być moją siostrą. Wyglądała jak… I wtedy przyznałem przed sobą to, co już wiedziałem… Wyglądała tak, jak ja bym wyglądał, gdybym był dziewczyną.

Oboje wpatrywaliśmy się w siebie, zszokowani. Za sobą usłyszałem głos matki, dobiegający jakby z bardzo daleka.

– Wracaj na górę, Josephine. Szybko.

Josephine.

I wtedy wreszcie zrozumiałem. Nie wiem jak, ale nagle pojąłem i wiedziałem, że to prawda.

Ja już nie istniałem. W jakiś sposób zostałem wykasowany z własnego życia. Najwyraźniej operacja nie udała się do końca, bo wciąż istniałem, ale widocznie tylko ja uważałem, że mam prawo tu być. W jakiś sposób rzeczywistość się zmieniła i teraz najstarsze dziecko pana i pani Harker było dziewczynką, nie chłopcem. Josephine, nie Josephem.

Pani Harker – dziwnie się czułem, nazywając ją tak w myślach zamiast mamą – pani Harker przyglądała mi się uważnie. Wciąż pozostawała czujna, ale też sprawiała wrażenie zaciekawionej. Nic dziwnego – dostrzegła w mej twarzy rodzinne podobieństwo.

– Czy ja… cię znam?

Zmarszczyła brwi, próbując jakoś mnie umiejscowić. Jeszcze minuta i zrozumie, czemu wyglądam tak znajomo – przypomni sobie, że nazywałem ją mamą – i podobnie jak mój, jej świat także rozsypie się na kawałki.

Nie była moją matką, nieważne, jak bardzo tego pragnąłem i jak bardzo tego potrzebowałem. Nie była moją mamą, dokładnie tak samo jak kobieta w niebieskim płaszczu owego dnia u Macy'ego.

Uciekłem.

Do dziś dnia nie wiem, czy zrobiłem to, ponieważ sytuacja mnie przerastała, czy też dlatego, że chciałem jej oszczędzić tego, co sam wiedziałem – że rzeczywistość może się rozsypać jak uderzone młotkiem lustro. Że może to spotkać każdego, skoro właśnie spotkało ją – i mnie.

Minąłem ją i wypadłem z domu, przebiegłem ulicę i pędziłem dalej, nie zwalniając kroku. Może miałem nadzieję, że jeśli pobiegnę dość szybko, dość daleko, w jakiś sposób cofnę się w czasie do chwili, nim jeszcze zaczął się ten obłęd. Nie wiem, czy to mogłoby zadziałać, bo nie miałem szansy się przekonać.

Nagle powietrze przede mną zafalowało, zamigotało w srebrnej poświacie, a potem się rozdarło. Zupełnie jakby to sama rzeczywistość pękła. Wewnątrz dostrzegłem niesamowite, psychodeliczne tło, szybujące w powietrzu geometryczne kształty i pulsujące kolory.

A potem z pęknięcia wyszło to… coś.

Może to był człowiek – nie wiedziałem. Otaczał go metaliczny blask. Miał na głowie kapelusz i był ubrany w prochowiec. Kiedy uniósł głowę i spojrzał na mnie, pod rondem ujrzałem jego twarz.

Należała do mnie.

Rozdział 3

Całą jego twarz pokrywała jakby maska o lustrzanej powierzchni, przypominającej płynną rtęć. Czułem się niesamowicie, patrząc w ową ślepą, srebrną twarz i widząc własne odbicie wpatrujące się we mnie, wykrzywione i zniekształcone.

Moja twarz wyglądała jeszcze bardziej niemądrze niż zwykle: falująca mapa piegów, ciemnoruda czupryna, wielkie piwne oczy, usta wykrzywione w karykaturalnym grymasie zdumienia i, szczerze mówiąc, strachu.

Pierwsze, co pomyślałem, to że ów nieznajomy jest robotem, jednym z filmowych robotów z płynnego metalu. Potem uznałem, że to obcy. A potem zacząłem podejrzewać, że to ktoś, kogo znam, tyle że w niesamowitej, supernowoczesnej masce, i kiedy odezwał się do mnie znajomym głosem, ta myśl zamieniła się w pewność. Maska tłumiła ów głos, ale wiedziałem, że go znam.

– Joey?

Próbowałem odrzec: „Tak?". Ale zdołałem jedynie mruknąć coś niewyraźnie z głębi gardła.

Postąpił krok ku mnie.

– Posłuchaj. Przypuszczam, że to wszystko dzieje się trochę zbyt szybko, ale musisz mi zaufać.

Zbyt szybko? Niedopowiedzenie stulecia, stary. Mój dom nie był moim domem, rodzina nie była moją rodziną, dziewczyna moją dziewczyną – no, tu akurat od początku nią nie była, ale nie czas na nieważne detale. Chodziło o to, że wszystko co stałe i niezmienne w moim życiu nagle zatrzęsło się jak galareta i czułem, że lada moment przestanę nad sobą panować.

I wtedy dziwak w halloweenowej masce położył mi dłoń na ramieniu i „przestanę" zmieniło się w „przestałem". Nie obchodziło mnie, czy to ktoś, kogo znam. Gwałtownie uniosłem kolano, dokładnie tak jak kazał nam – chłopakom i dziewczętom – pan Dimas, gdybyśmy kiedykolwiek sądzili, że jakiś dorosły mężczyzna zagraża nam fizycznie. („Nie celujcie w jądra" – powiedział owego dnia pan Dimas, zupełnie jakbyśmy rozmawiali o pogodzie. „Celujcie w środek brzucha, jakbyście zamierzali przebić się przez jego jądra. A potem nie sprawdzajcie, czy nic mu nie jest. Po prostu uciekajcie").

O mało nie złamałem sobie rzepki. Gość ukrywał pod płaszczem jakąś zbroję. Wrzasnąłem z bólu i złapałem się za prawe kolano. Co gorsza, wiedziałem, że pod lustrzaną maską drań się uśmiecha.

– Nic ci nie jest? – spytał owym na wpół znajomym głosem.

Nie dosłyszałem w nim troski, jedynie rozbawienie.

– Poza tym, że nie wiem, co się dzieje, utratą rodziny i złamaniem nogi? – Uciekłbym, ale ucieczka wymaga dwóch nóg w dobrym stanie. Odetchnąłem głęboko, próbując jakoś się pozbierać.

– Dwie z tych rzeczy to wyłącznie twoja wina. Miałem nadzieję dotrzeć do ciebie, nim zaczniesz Wędrować, ale okazałem się nie dość szybki. Teraz uruchomiłeś wszystkie alarmy w tym regionie, przedzierając się przez kolejne granice.

Nie miałem pojęcia, o czym mówi. Nie przekraczałem granicy od czasu wielkanocnego wyjazdu rodzinnego do ciotki Agathy. Rozmasowałem nogę.

– Kim jesteś? – spytałem. – Zdejmij maskę.

Nie zrobił tego.

– Możesz mi mówić Jay – rzekł. A może chciał powiedzieć: „Możesz mi mówić J"? Znów wyciągnął rękę, zupełnie jakby sądził, że ją uścisnę.

Zastanawiam się, czy zrobiłbym to, czy nie – nie miałem okazji się przekonać. Nagły rozbłysk zielonego światła całkowicie mnie oślepił. Mrugałem rozpaczliwie, gdy sekundę później donośny łoskot na moment wyłączył z działania także moje uszy.

– Biegnij! – krzyknął Jay. – Nie, nie tamtędy! Wracaj tam, skąd przyszedłeś! Spróbuję ich odciągnąć.

Nie pobiegłem – po prostu stałem tam i się gapiłem.

Około dziesięciu stóp ode mnie w powietrzu unosiły się trzy dyski, srebrzyste i błyszczące. Na każdym, balansując jak surfer na fali, stał człowiek w szarym, jednoczęściowym kombinezonie. Każdy trzymał w ręce coś, co przypominało obciążoną sieć – jak sieć rybacka albo, nagle przyszło mi do głowy, gladiatorska.

– Josephie Harker! – zawołał jeden z gladiatorów głuchym, niemal beznamiętnym głosem. – Opór byłby nieproduktywny. Proszę, pozostań tam gdzie jesteś! – Machnął siecią, podkreślając swe słowa.

Sieć zatrzeszczała, w miejscach styku włókien pełgały maleńkie, błękitne iskierki. Gdy ujrzałem owe sieci, pojąłem, że są przeznaczone dla mnie i że jeśli mnie w nie złapią, będzie bolało.

Jay pchnął mnie mocno.

– Uciekaj!

Tym razem to do mnie dotarło. Odwróciłem się i pobiegłem.

Jeden z mężczyzn na dyskach krzyknął z bólu. Na moment obejrzałem się przez ramię: spadał właśnie na ziemię, dysk wisiał nad nim w powietrzu. Podejrzewałem, że to sprawka Jaya.

Pozostali dwaj gladiatorzy mknęli w powietrzu dokładnie nade mną, dotrzymując mi kroku. Nie musiałem nawet patrzeć, widziałem ich cienie.

Czułem się jak dzikie zwierzę – lew czy może tygrys – w filmie dokumentalnym, na które polują ludzie uzbrojeni w strzałki usypiające. Wiadomo, że je dopadną, jeśli będzie biegło w linii prostej, toteż tego nie zrobiłem. Uskoczyłem w lewo, dokładnie w chwili, gdy sieć wylądowała w miejscu, gdzie byłem jeszcze ułamek sekundy wcześniej. Spadając, otarła się o moją prawą rękę. Dłoń mi zdrętwiała, nie czułem palców.

I wtedy się poruszyłem. Nie miałem pojęcia, jak to zrobiłem i co w ogóle zrobiłem. Przez moment miałem wrażenie, że otacza mnie nowa fala mgły i migoczących świateł, usłyszałem wietrzne dzwonki i nagle byłem sam. Mężczyźni na niebie zniknęli – w pobliżu nie było nawet tajemniczego pana Jaya o lustrzanej twarzy. Było spokojne listopadowe popołudnie, mokre liście lepiły się do chodnika i w sennym Greenville jak zwykle nic się nie działo.

Serce waliło mi tak mocno, że pomyślałem, że zaraz pękną mi żebra.

Ruszyłem w głąb Maple Road, próbując złapać oddech, rozcierając lewą ręką zdrętwiałą prawą dłoń i usiłując ogarnąć myślami wszystko, co właśnie się stało.

Mój dom nie był już moim domem, ludzie, którzy tam mieszkali, nie byli moją rodziną. Ścigali mnie dziwni goście na latających pokrywach kanałów, a także facet o pancernym kroczu i lustrzanej twarzy.

Co mogłem zrobić? Pójść na policję?

Jaaasne, powiedziałem sobie. Wciąż słyszą podobne historie. Ludzi, którzy je opowiadają, posyłają do wariatkowa.

Czyli pozostawała tylko jedna osoba, z którą mógłbym porozmawiać. Pokonałem zakręt i ujrzałem przed sobą liceum w Greenville.

Postanowiłem pomówić z panem Dimasem.

Rozdział 4

Liceum w Greenville zbudowano prawie pięćdziesiąt lat temu. Kiedy byłem mały, władze miejskie zamknęły je na kilka miesięcy, by usunąć z budynku azbest. Na tyłach stoi kilka tymczasowych kontenerów, w których mieszczą się pracownie naukowe i plastyczne, i zostaną tam, dopóki szkoła się nie rozbuduje. Trochę się już sypie, pachnie w niej wilgocią, pizzą i przepoconym sprzętem sportowym i jeśli z moich słów wywnioskujecie, że nie przepadam za moją szkołą, to słusznie. Muszę jednak przyznać, że teraz na jej widok poczułem się lepiej.

Wspiąłem się na schody, cały czas zerkając czujnie w niebo i wypatrując gladiatorów na latających dyskach. Nic.

Wszedłem do środka. Nikt nawet na mnie nie zerknął.

Była połowa piątej lekcji i na korytarzach nie kręciło się zbyt wiele osób. Szybkim krokiem ruszyłem w stronę klasy Dimasa, starając się nie biec. Nie należał do moich najulubieńszych nauczycieli – jego dziwaczne sprawdziany były diablo trudne – ale zawsze sprawiał na mnie wrażenie człowieka, który nie traci głowy w nagłych przypadkach.

A jeśli tego, co mnie spotkało, nie można nazwać nagłym przypadkiem, to doprawdy nie wiem, co zasługuje na tę nazwę. No i przecież w gruncie rzeczy to była jego wina.

Prawie biegnąc, dotarłem do klasy. Pan Dimas siedział za biurkiem, oceniając stos prac domowych. Zapukałem do drzwi.

– Wejść – odparł, nie unosząc głowy i nie odrywając wzroku od zeszytu.

Otworzyłem drzwi i podszedłem do biurka. Cały czas pochylał się nad zadaniami.

– Panie Dimas. – Bardzo się starałem, by nie załamał mi się głos. – Ma pan chwilkę?

Nauczyciel uniósł wzrok, spojrzał mi w oczy i upuścił długopis. Po prostu upuścił. Schyliłem się, podniosłem go i odłożyłem na biurko.

– Coś się stało? – spytałem.

Pan Dimas zbladł i – potrzebowałem kilku chwil, by to zrozumieć – wyglądał na szczerze wystraszonego. Opadła mu szczęka. Pokręcił głową w sposób, który mój tato zawsze nazywa otrząsaniem się, i znów na mnie spojrzał. Wyciągnął prawą dłoń.

– Weź mnie za rękę – polecił.

– Uhm, panie Dimas…?

Nagle ogarnął mnie strach, że on też jest częścią obłędu, który zapanował w moim życiu, i ta myśl tak bardzo mnie przeraziła, że się zachwiałem. Bardzo potrzebowałem rady kogoś dorosłego.

Wciąż nie opuszczał ręki. Zauważyłem, że drżą mu palce.

– Wygląda pan, jakby zobaczył ducha – rzekłem.

Spojrzał na mnie ostro.

– To nie jest śmieszne, Joey. O ile jesteś Joeyem. Weź mnie za rękę.

Wsunąłem dłoń między jego palce. Uścisnął ją niemal boleśnie, wyczuwając ciało i kości, a potem puścił i spojrzał na mnie.

– Istniejesz naprawdę – rzekł. – Nie jesteś halucynacją. Co to wszystko znaczy? Jesteś Joey Harker? Z całą pewnością wyglądasz jak on.

– Oczywiście, że jestem Joey.

Przyznaję, jeszcze chwila i rozbeczałbym się jak dziecko. Ten obłęd, czymkolwiek był, nie mógł przecież dotknąć i jego. Pan Dimas był zawsze taki trzeźwy i normalny. No, w pewnym sensie. Kiedy burmistrz Haenkle opisał go w swojej rubryce w kurierze z Greenville jako „szalonego jak pług śnieżny w czerwcu", dokładnie pojąłem, co miał na myśli.

Musiałem jednak opowiedzieć komuś o tym, co się dzieje, i pan Dimas nadal wydawał mi się najlepszym kandydatem.

– Proszę posłuchać – powiedziałem ostrożnie. – Dzisiejszy dzień był… naprawdę dziwny. Uznałem, że tylko pan mógłby to jakoś wyjaśnić.

Choć nadal był blady jak mleko, pokiwał głową. I wtedy ktoś zapukał do drzwi.

– Wejść! – zawołał pan Dimas z wyraźną ulgą.

To był Ted Russell. W ogóle na mnie nie spojrzał.

– Panie Dimas – rzekł. – Mam problem. Jeśli dostanę jedynkę z nauk społecznych, rodzice nie dadzą mi samochodu. A przypuszczam, że postawi mi pan jedynkę.

Najwyraźniej nawet w alternatywnej rzeczywistości pewne rzeczy się nie zmieniały: Ted wciąż był pilny inaczej. Kiedy wszedł do środka, na twarzy pana Dimasa dostrzegłem zawód. Teraz zastąpiła go irytacja.

– A czemu to miałby być mój problem, Edwardzie?

To był pan Dimas, którego pamiętałem. Poczułem ulgę i odezwałem się bez zastanowienia:

– On ma rację, Ted. A poza tym niewypuszczenie cię na ulicę to przysługa dla wszystkich. Jesteś chodzącą zapowiedzią karambolu.

Ted odwrócił się ku mnie; miałem nadzieję, że nie uderzy mnie w obecności pana Dimasa. Ted Russell lubił bić wszystkich mniejszych od siebie, co oznaczało przeważającą większość szkolnej populacji. Uniósł rękę, a potem zobaczył, że to ja.

Zamarł z uniesioną pięścią.

– Matko boska – rzekł; słyszałem każde słowo – to sąd nade mną. – I wybuchnął płaczem. A potem wybiegł z klasy. Biegł tak jak ja wcześniej, ile sił w nogach.

Spojrzałem na pana Dimasa, on także popatrzył na mnie. Potem zahaczył stopą nogę pobliskiego krzesła i przyciągnął je ku mnie.

– Usiądź – rzekł. – Opuść głowę, oddychaj powoli.

Posłuchałem. I dobrze, bo świat – a przynajmniej ta klasa – zaczął jakby falować. Po jakiejś minucie wszystko się uspokoiło i uniosłem głowę. Pan Dimas mnie obserwował.

Wyszedł z sali, wrócił po kilku sekundach z papierowym kubkiem.

– Pij.

Wypiłem wodę. Pomogło. Odrobinę.

– A wcześniej myślałem, że mam dziwaczny dzień. Teraz jest już zupełnie odjechany. Może mi pan to wytłumaczyć?

Przytaknął.

– Częściowo owszem, bez trudu. W każdym razie mogę ci wyjaśnić reakcję Edwarda. I moją. Bo widzisz, w zeszłym roku Joey Harker miał wypadek. Utonął w Grand River Falk

Chwyciłem nadciągający obłęd i odepchnąłem go ze wszystkich sił.

– Nie utonąłem – zaprotestowałem. – Mocno mnie poobijało i musieli mi założyć cztery szwy na nogę, a tato oznajmił, że to będzie dla mnie nauczką, której nigdy nie zapomnę, bo próba spłynięcia z wodospadu w beczce to najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, a ja odparłem, że nie zrobiłbym tego, gdyby Ted nie nazwał mnie tchórzem…

– Utonąłeś – odparł stanowczo pan Dimas. – Pomogłem wyciągnąć twoje ciało z rzeki. Przemawiałem na twoim pogrzebie.

– Och…

Przez chwilę obaj milczeliśmy, aż w końcu cisza stała się nieznośna i musiałem się odezwać.

– I co pan powiedział? – spytałem. A was na moim miejscu by to nie zainteresowało?

– Miłe rzeczy – odparł. – Mówiłem, że miałeś dobre serce i że podczas pierwszego półrocza wciąż się tutaj gubiłeś. Opowiadałem, jak musieliśmy wysyłać ekipy poszukiwawcze, by doprowadzić cię bezpiecznie na gimnastykę czy do pracowni chemicznej.

Czułem, jak pieką mnie policzki.

– Super – mruknąłem z całym sarkazmem, na jaki zdołałem się zdobyć. – Chciałbym, żeby tak właśnie mnie zapamiętano.

– Joey? – spytał łagodnie pan Dimas. – Co ty tu robisz?

– Już mówiłem. Mam strasznie dziwny dzień.

Zamierzałem właśnie wszystko mu wyjaśnić i założę się, że coś by wymyślił, nim jednak zdołałem powiedzieć coś jeszcze, w sali zrobiło się ciemno. Nie tak ciemno jak wtedy, gdy słońce chowa się za chmurą albo kiedy mówimy sobie: „Hej, ale ciemno, idzie straszna burza" czy nawet jak: „Rany, założę się, że tak właśnie wygląda zaćmienie słońca". To była ciemność niemal dotykalna, coś namacalnego, wyraźnego i zimnego.

A w ciemności pojawiły się oczy.

Mrok zaczął się zlewać w kształt. To była kobieta. Miała długie czarne włosy i duże usta, jak modne gwiazdy filmowe za czasów mojego dzieciństwa. Była drobna, raczej chuda, a jej oczy jaśniały tak mocną zielenią, że wyglądały, jakby nosiła szkła kontaktowe. Tyle że ich nie nosiła.

Wyglądały jak oczy kota. Nie chodzi mi o kształt, po prostu patrzyła na mnie jak kot na ptaka.

– Joseph Harker – powiedziała.

– Tak – odparłem. Co, biorąc pod uwagę okoliczności, nie było chyba najmądrzejsze, bo wtedy rzuciła na mnie zaklęcie.

Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić. Poruszyła palcem w powietrzu, kreśląc jakąś figurę – jaśniejący symbol, który wyglądał trochę jak chiński, a trochę jak egipski i zawisł w powietrzu po tym, jak jej palec przestał się poruszać. Jednocześnie coś powiedziała. To słowo zaczęło wibrować i odbijać się echem od ścian pokoju, i oba razem, słowo i gest, wypełniły mi głowę, a ja zrozumiałem, że muszę podążać za nią całe życie, nieważne dokąd pójdzie.

Pójdę za nią albo zginę, próbując to uczynić.

Drzwi się otwarły. Do środka weszło dwóch mężczyzn. Jeden miał na sobie tylko kawał szmaty, coś jak pieluchę wokół pasa. Był łysy – z tego co widziałem, nie miał na ciele ani jednego włoska, co w połączeniu z pieluchą sprawiało, że wyglądał jak z koszmarnego snu, nawet bez tatuaży. Tatuaże jeszcze pogarszały efekt: pokrywały każdy skrawek jego skóry, od głowy po palce u nóg. Cały mienił się wyblakłymi błękitami, zieleniami, czerwieniami i czerniami, dziesiątkami kolorowych obrazków. Nie widziałem, co przedstawiają, choć stał niecałe dwa kroki ode mnie.

Drugi mężczyzna był ubrany w podkoszulek i dżinsy. Koszulka była o rozmiar za mała i niestety odsłaniała spory kawałek brzucha. A jego brzuch… no cóż, błyszczał. Jak meduza. Przez galaretowatą skórę widziałem kości, nerwy i inne rzeczy. Spojrzałem mu w twarz i odkryłem, że wygląda tak samo. Jego skóra była jak oleista plama na kościach, mięśniach i ścięgnach. Widziałem je pod nią, niewyraźne i rozmazane.

Kobieta spojrzała na nich, jakby ich oczekiwała. Skinęła na mnie od niechcenia.

– Mam go – oznajmiła. – Jak odbieranie ambrozji żywiołakowi. Łatwizna. Teraz pójdzie za nami wszędzie.

Pan Dimas wstał.

– Posłuchaj, młoda damo – rzekł. – Nie możecie…

Wtedy jednak kobieta kolejny raz machnęła ręką i pan Dimas zamarł. No, mniej więcej. Widziałem, jak napina mięśnie, zupełnie jakby się próbował poruszyć, każdą komórką swego ciała, lecz bez powodzenia.

– Skąd nas zabiorą? – spytała.

Miała luzacki kalifornijski akcent, co mnie zirytowało. Zwłaszcza że wiedziałem, iż resztę życia spędzę, wszędzie za nią podążając.

– Na dworze jest złamany dąb – odparł człowiek-galareta głosem jak bulgoczące błoto. – Zabiorą nas stamtąd.

– Dobrze. – Kobieta spojrzała na mnie. – Chodź – poleciła tonem kogoś, kto zwraca się do niespecjalnie lubianego psa. Odwróciła się i odeszła.

Ślepo posłuszny ruszyłem za nią, z każdym krokiem nienawidząc samego siebie.


INTERLOG

Z dziennika Jaya

Późną nocą wróciłem do Bazy. Większość lokatorów mojego domu już spała, oprócz Jaia, który medytował, zawieszany w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami, więc równie dobrze mógł spać. Przeszedłem na palcach do siebie, rozebrałem się i przez dwadzieścia minut stałem pod prysznicem, wypłukując z włosów błoto i zaschniętą krew. Następnie wypełniłem raport o stratach i uszkodzeniach, wyjaśniając, co się stało z moją kurtką i paskiem (kurtkę wymieniłem na informacje, a pasek, jeśli musicie koniecznie wiedzieć, okazał się całkiem niezłą opaską uciskową). A potem padłem jak trup i spałem do oporu.

Taki jest zwyczaj – nie budzimy kogoś, kto właśnie wrócił z misji. Dostaje dzień na przekazanie informacji, a potem dzień dla siebie. To uświęcona tradycja. Lecz nawet uświęcone tradycje wylatują przez okno w chwili, gdy wzywa Stary. A kiedy się ocknąłem, obok mojego łóżka leżała notatka na różowym papierze Starego, z poleceniem zameldowania się u niego, kiedy będę wolny. Co w jego języku oznacza natychmiast.

Włożyłem ciuchy i ruszyłem do biura dowódcy.

W Bazie jest nas pięć setek i każde zginęłoby za Starego. Nie dlatego, że on tego chce. On nas potrzebuje. My też siebie potrzebujemy.

Gdy tylko dotarłem do sekretariatu, zorientowałem się, że jest kiepsko. Jego asystentka natychmiast wezwała mnie gestem. Żadnego „cześć" ani nawet pytania o kawę. Jedynie:

On już czeka, wejdź.

Biurko Starego zajmuje większą część jego pokoju. Zaścielają je sterty papierów i wymiętolonych teczek przytrzymywanych gumkami. Tylko bogowie wiedzą, jak on tam cokolwiek znajduje.

Na ścianie za nim wisi duży obraz, przedstawiający coś, co wygląda trochę jak wir, trochę jak tornado, a przede wszystkim jak kształt, który przybiera woda wypuszczana z wanny. To altiwersum – kształt, którego wszyscy przysięgliśmy strzec, chronić i w razie potrzeby oddać za niego życie.

Stary spojrzał na mnie swoim zdrowym okiem.

Usiądź, Jay.

Wygląda na jakieś pięćdziesiąt lat, ale może być znacznie starszy. Jest też nieźle poobijany. Jedno oko ma sztuczne – to produkt Binarium, z metalu i szkła. Wewnątrz migocą światełka, zielone, fioletowe i niebieskie. Kiedy patrzy nim na ciebie, masz wrażenie, że wnika ci wprost w głąb sumienia. Czujesz się wtedy jak pięciolatek – zresztą zupełnie tak samo, jak pod spojrzeniem zdrowego oka, które jest piwne jak moje.

Spóźniłeś się – warknął.

Tak jest – odparłem. – Przyszedłem, gdy tylko dostałem wiadomość.

Mamy nowego Wędrowca. – Podniósł z biurka teczkę, przejrzał ją szybko i wyciągnął kartkę niebieskiego papieru. Podał mi ją. – Góra uważa, że może być mocny.

Jak mocny?

Nie wiem. Ale pozostaje niewiadomą. Gdziekolwiek się zwróci, po drodze uruchomi wszystkie możliwe alarmy i pułapki.

Spojrzał na kartkę. Typowa planeta przyjazna dla ludzi – jeden ze środkowych światów grubszej części Łuku. Nic przesadnie egzotycznego. Współrzędne także wyglądały dość zwyczajnie. Łatwa robota.

Mam go tu ściągnąć?

Stary skinął głową.

Tak, i to szybko. Gdy tylko się połapią, że się zjawił, obie strony wyślą po niego ekipy.

Miałem dziś złożyć meldunek na temat misji Starlight.

Joliet i Joy już to robią. Gdybym potrzebował jakichś uzupełnień, skontaktuję się z tobą. Ta sprawa ma priorytet. A kiedy skończysz, dostaniesz dwa dni wolnego.

Zastanawiałem się, czy naprawdę dostanę dwa dni. Nie miało to jednak znaczenia.

Jasne, sprowadzę go tu.

Możesz odejść – powiedział Stary. Wstałem, planując już krótką wizytę w zbrojowni. A potem w drogę. I Pomiędzy. Nim jednak dotarłem do drzwi, znów się odezwał. Nadal warczał, ale tym razem już przyjaźnie. – Pamiętaj, Jay, masz wrócić w jednym kawałku, i to szybko. Jeden Wędrowiec więcej, jeden mniej nie oznacza końca świata. Jeden oficer może. Nie mieszaj się w kłopoty. Masz tu być do jutra do siódmej rano.

Tak jest – odparłem i zamknąłem drzwi.

Asystentka Starego wręczyła mi wniosek do zbrojowni, a potem się uśmiechnęła. Na imię ma Josetta.

Też to powtarzam, Jay – rzekła. – Wróć do nas cało i zdrowo. Potrzebujemy wszystkich agentów polowych.

Kwatermistrz pochodzi z jednej z cięższych Ziem – planet, na których człowiek ma wrażenie, że waży ćwierć tony, i często faktycznie tak jest. Zbudowany jak beczułka, jest ode mnie wyższy o dwadzieścia pięć centymetrów i także należy do klasy J. Kiedy na niego patrzę, czuję się, jakbym spoglądał w krzywe lustro w lunaparku, z rodzaju tych, które jednocześnie skracają nas i powiększają.

Zamówiłem kombinezon polowy i patrzyłem, jak podrzuca go jak piórko. Kiedy złapałem kombinezon, o mało się nie wywróciłem – musiał ważyć ponad trzydzieści kilo. Uznałem, że kwatermistrz jest pewnie na mnie wściekły, bo straciłem kurtkę i pas.

Podpisałem odbiór kombinezonu. Rozebrałem się do koszulki i bokserek, włożyłem go i uruchomiłem, czując, jak pokrywa moje ciało od stóp do głów. A potem skupiłem się na nowym dzieciaku. Wyczułem go i zacząłem Wędrować ku niemu.

Pomiędzy było zimne, pozostawiło w mych ustach smak wanilii i drzewnego dymu. Znalazłem go bez problemów. A potem wszystko się posypało.

Rozdział 5

Szedłem za czarownicą. Tuż za mną podążali Pan Meduza i Tatuowany Człowiek.

Miałem wrażenie, jakby w mej głowie zamieszkało dwóch ludzi. Jednym z nich byłem JA, wielki ja, który z jakiegoś powodu uznał, że najważniejszą rzeczą na świecie, w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, jest czarownica, za którą wymaszerowałem z liceum. Drugim człowiekiem w mojej głowie także byłem ja, lecz maleńki ja, który krzyczał bezdźwięcznie, przerażony obecnością wiedźmy, Tatuowanego Człowieka i Pana Meduzy i pragnął uciec, ratować się.

Problem w tym, że mały ja nic nie zdziałał. Przeszliśmy przez boisko, kierując się w stronę starego dębu, w który parę lat temu trafił piorun i teraz jego kikut sterczał w niebo niczym spróchniały ząb. Słońce właśnie zaszło, lecz niebo wciąż było jasne. Zadrżałem.

Czarownica odwróciła się do Tatuowanego Człowieka.

– Scarabusie. Wezwij transport.

Mężczyzna skłonił głowę; pod niewyraźnymi obrazkami na jego ciele dostrzegłem gęsią skórkę. Uniósł palec i dotknął nim jednego z tatuaży na szyi. Nagle zobaczyłem go bardzo wyraźnie – był to statek pod pełnymi żaglami. Mężczyzna zamknął oczy. Gdy je otworzył, jaśniały słabo.

– Statek „Lacrimae Mundi" do twych usług, pani – rzekł odległym głosem, jak przez radio.

– Mam ze sobą naszą zdobycz. Proszę przybijać, kapitanie.

– Jak każesz, pani – odparł Tatuowany Człowiek. Potem zamknął oczy, zdjął rękę z tatuażu i gdy znów je otworzył, wyglądały normalnie. – I co? – spytał zwykłym głosem.

– Już dobijają – odparł Pan Meduza. – Spójrz!

Uniosłem głowę.

Statek – wydawał się wielki jak hala sportowa – który materializował się w powietrzu przed nami, wyglądał jak pirackie okręty oglądane w starych filmach: poplamione deski, wielkie wydęte żagle i figura dziobowa przedstawiająca mężczyznę z głową rekina. Sunął ku nam jakieś półtora metra nad ziemią, a gdy przepływał nad zieloną trawą boiska, ta falowała gwałtownie.

Wielkiego mnie nie obchodziły widmowe statki, płynące w powietrzu, dopóki przebywał w towarzystwie swej magicznej pani. Mały ja, uwięziony w głębi głowy, miał nadzieję, że to jedynie gwałtowna reakcja na nowy lek, który wypróbowywali na mnie mili lekarze ze szpitala dla psychicznie chorych, gdzie z pewnością trafiłem.

Z pokładu zrzucono drabinkę sznurową.

– Wchodź – poleciła czarownica. I wszedłem.

Gdy dotarłem do relingu, silne ręce pochwyciły mnie i rzuciły na pokład jak worek kartofli. Otaczali mnie mężczyźni postury zapaśników, ubrani jak marynarze z pirackich filmów. Głowy mieli obwiązane chustami, nosili stare bluzy i wytarte dżinsy, chodzili na bosaka. Zajmowali się właśnie czarownicą, podciągając ją ostrożnie na pokład. Gdy tylko się na nim znalazła, cofnęli się szybko. Pewnie nie chcieli dotknąć człowieka-meduzy ani Scarabusa i jego tatuaży, i przyznam, że wcale im się nie dziwiłem.

Jeden z marynarzy spojrzał na mnie.

– To o niego tyle zamieszania? – spytał. – O tego wymoczka?

– Tak – odparła zimno czarownica. – O tego wymoczka.

– Rany – mruknął żołnierz. – To co, wyrzucimy go za burtę? Kiedy już odbijemy?

– Zrób mu krzywdę, nim dotrzemy do RUN, a każdy mag z Tarnu będzie na ciebie polował – rzekła. – Umrze po naszemu. Jak myślisz, co właściwie napędza ten wasz statek? Zabierz go do mojej kwatery.

Odwróciła się do mnie.

– Josephie, masz iść z tym człowiekiem. Zostań tam, gdzie ci każe. W przeciwnym razie będę bardzo niezadowolona.

Na myśl, że mógłbym ją zranić, zabolało mnie serce – dosłownie: w piersi poczułem przeszywające ukłucie. Wiedziałem, że nigdy nie zdołam zrobić niczego, co mogłoby ją zasmucić. Jeśli będzie trzeba, zaczekam na nią aż do kresu świata.

Marynarz poprowadził mnie po schodach, wąskim korytarzem pachnącym pastą do podłogi i rybami. Na końcu korytarza ujrzałem drzwi. Otworzyliśmy je.

– Proszę, mój mały wymoczku – rzekł. – Oto kwatera pani Indygo na czas podróży do RUN. Zostań tu i zaczekaj na nią. Gdybyś musiał sobie ulżyć, za tymi drzwiami znajdziesz łazienkę. Skorzystaj z niej, nie zabrudź się. Gdy będzie gotowa, przyjdzie. Najpierw musi wykreślić kurs z kapitanem.

Mówił do mnie tak, jak ludzie przemawiają do swoich zwierząt, małych czy dużych, tylko po to, by słyszeć dźwięk własnego głosu.

Wyszedł.

Poczułem szarpnięcie i za okrągłym okienkiem ujrzałem wieczorne niebo, rozpływające się w morzu gwiazd, tysięcy gwiazd na tle aksamitnej czerni. Płynęliśmy.

Musiałem tam stać wiele godzin, czekając przy drzwiach.

W pewnym momencie poczułem, że chce mi się siku, i otworzyłem wskazane przez marynarza drzwi. Przypuszczam, że spodziewałem się czegoś ciasnego i staroświeckiego, ujrzałem jednak małą, ale luksusową łazienkę z wielką różową wanną i małą toaletą z różowego marmuru. Skorzystałem z niej, po czym spuściłem wodę. Umyłem ręce różowym mydłem pachnącym różami i wytarłem ręce puszystym różowy ręcznik.

A potem wyjrzałem przez okrągłe okno.

Nad statkiem jaśniały gwiazdy, pod statkiem także je widziałem: niezliczone punkciki światła. Było ich więcej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem. I wyglądały inaczej. Nie rozpoznałem żadnego z gwiazdozbiorów, których nauczył mnie tato, gdy byłem mały. Wydawało się, że wiele z nich jest nieprawdopodobnie blisko – dość blisko, bym widział świecące koła, wielkie jak słońce. Lecz jakimś cudem na zewnątrz nadal panowała noc.

Zastanawiałem się, kiedy dotrzemy tam, dokąd zmierzamy.

Zastanawiałem się, dlaczego chcą mnie tam zabić.

A gdzieś wewnątrz mnie maleńki Joey Harker krzyczał, wrzeszczał i szlochał, próbując zwrócić na siebie uwagę.

Miałem nadzieję, że pani Indygo nie wróciła i nie odkryła, że na nią nie czekam. Sama myśl, że mógłbym ją zawieść, była jak pchnięcie nożem w serce. Wybiegłem zatem i stanąłem na baczność, licząc, że niedługo wróci. Byłem przekonany, że gdyby nie wróciła, to umarłbym.

Po kolejnych dwudziestu minutach drzwi się otwarły i moją duszę zalała fala szczęścia, absolutnego, czystego szczęścia. Przyszła moja pani Indygo wraz ze Scarabusem.

Nie zaszczyciła mnie nawet spojrzeniem. Usiadła na małym różowym łóżku, tatuowany człowiek zatrzymał się przed nią.

– No, nie wiem – rzekła, najwyraźniej odpowiadając na pytanie, które zadał jej w korytarzu. – Nie wyobrażam sobie, jak ktokolwiek mógłby nas tu znaleźć. A gdy tylko dotrzemy do RUN, będziemy mieć strażników, czujki i zaklęcia ochronne, którym nie dorównuje nic w całym altiwersum.

– Mimo wszystko – odparł z nadąsaną miną – Neville twierdzi, że wykrył zakłócenie kontinuum. Mówi, że coś się zbliża.

– Neville – odparła słodko – to galaretowaty panikarz. „Lacrimae Mundi" żegluje z powrotem do RUN poprzez Nigdzie-Nigdzie. Jesteśmy praktycznie niewykrywalni.

– Praktycznie – wymamrotał.

Pani Indygo wstała i podeszła do mnie.

– Jak się miewasz, Josephie Harkerze?

– Jestem szczęśliwy, że znów cię widzę, moja pani – odparłem.

– Czy cokolwiek niezwykłego wydarzyło się podczas mojej nieobecności?

– Niezwykłego? Nie sądzę.

– Dziękuję, Josephie. Nie musisz się więcej odzywać, dopóki ci nie każę. – Zacisnęła pełne wargi i z powrotem usiadła na łóżku. – Scarabusie, skontaktuj się, proszę, ze stolicą RUN.

– Tak, pani.

Dotknął tatuażu na brzuchu, wyglądającego trochę jak coś z baśni z tysiąca i jednej nocy, trochę jak zamek Draculi i trochę jak świat widziany z kosmosu. Zamknął oczy. Gdy znów je otworzył, jego źrenice migotały – nie jaśniały spokojnym blaskiem, jak wówczas gdy przywołał na boisko statek.

Nagle przemówił niskim głosem, brzmiącym, jakby ktoś zanurzył Dartha Vadera w olbrzymiej kadzi syropu klonowego.

– Indygo? Co się stało?

– Mamy chłopca, Harkera, mój panie Psinożu. To Wędrowiec najwyższej klasy; zasili wiele statków.

– Doskonale – odparł kleistosłodki bas. Mimo zaklęcia, które na mnie rzuciła, na dźwięk tego głosu czułem dreszcze. – Jesteśmy gotowi do ataku na światy Lorimare. Widmowe bramy, które przywołamy, uniemożliwią kontratak i odwet. Gdy je uruchomimy, zwykłe współrzędne Lorimare skierują wszystkich do kapryśnych światocieni, pozostających pod naszą kontrolą. Teraz, gdy zdobyliśmy kolejnego świetnego Harkera, będziemy mieć dość mocy, by posłać flotę. Imperator światów Lorimare już jest jednym z nas.

– Mamy Cel, panie Psinożu.

– Mamy Wolę, pani Indygo. Kiedy dotrzecie na miejsce?

– Za co najmniej dwanaście godzin.

– Doskonale. Przygotuję kadź dla Harkera.

Pani Indygo spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, a moje serce zatrzepotało w piersi, śpiewając jak kardynał na wiosnę.

– Chciałabym zatrzymać sobie pamiątkę po tym Harkerze – oznajmiła. – Może zwitek włosów albo kostkę dłoni?

– Wydam stosowne rozkazy. A teraz żegnam.

Tatuowany człowiek zamknął oczy. Gdy znów je otworzył, odezwał się własnym głosem.

– Au. Od tego wszystkiego potwornie rozbolała mnie głowa. Co u Psinoża?

– Wszystko świetnie – odparła. – Planuje atak na światy Przejścia.

– Lepiej on niż ja. – Scarabus pomasował skronie. – Przydałby mi się spacer po pokładzie. Chętnie odetchnę świeżym powietrzem.

Skinęła głową.

– O tak. Przez ostatnie kilka godzin ślęczałam nad mapami, wdychając wonie posiłku kapitana: surowej cebuli i koziego sera. – Spojrzała na mnie. – Ale wolałabym nie zostawiać tu Harkera.

Scarabus wzruszył chudymi, niebiesko-czerwonymi ramionami.

– To go zabierz.

Skinęła głową.

– Doskonale – rzekła. – Chwileczkę. – Weszła do małej różowej łazienki i zamknęła za sobą drzwi.

Tatuowany człowiek spojrzał na mnie.

– Ty żałosne stworzenie – rzekł. – Jak jagnię na rzeź.

Pani Indygo poleciła mi się nie odzywać, więc milczałem.

Ktoś zapukał do drzwi kabiny. Scarabus je otworzył.

Nie widziałem, co się potem stało, bo drzwi przysłaniały mi widok. Usłyszałem jednak łoskot i sapnięcie, i Scarabus runął na ziemię. Człowiek, który wszedł do środka, miał kapelusz, płaszcz i srebrną twarz. Uniósł dłoń na powitanie, a potem zrzucił okrycie. Od stóp do głów powlekał go dziwaczny srebrny kombinezon; wyglądał jak człowiek ubrany w lustro. Przeturlał nieprzytomnego Scarabusa za łóżko i okrył go płaszczem.

Słyszałem szum wody w umywalce i wiedziałem, że moja pani Indygo myje ręce różowym mydłem pachnącym różami. Musiałem ją ostrzec, że zjawił się Jay i że ma wobec niej złe zamiary. Spróbowałem coś powiedzieć, ale nie pozwoliła mi mówić.

Jay – jeśli nim właśnie był człowiek w lustrzanym kombinezonie – uniósł rękę do piersi i nacisnął coś tuż nad sercem.

Kombinezon zafalował. Zmienił się i…

Przede mną stał Scarabus. Gdyby nie to, że za łóżkiem wciąż widziałem wystającą spod płaszcza stopę prawdziwego tatuowanego człowieka, pomyślałbym, że to naprawdę on. Złudzenie było tak rzeczywiste.

Moja pani Indygo wyszła z łazienki.

Każ mi przemówić, błagałem ją w myślach. Każ mi przemówić, a powiem, że grozi ci niebezpieczeństwo. To nie jest twój przyjaciel. Tylko mnie naprawdę na tobie zależy, ale nie mogę cię ostrzec.

– No dobrze – rzekła. – Chodźmy na pokład. Jak twoja głowa?

Mężczyzna, który wyglądał jak Scarabus, wzruszył ramionami. Domyśliłem się, że kombinezon nie potrafi naśladować głosów. Pani Indygo nie naciskała, odwróciła się i wymaszerowała.

– Chodź za mną, niewolniku Harkerze i trzymaj się blisko! – zawołała.

Ruszyłem za nią na pokład. Nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, bym miał tego nie zrobić. (Joey ukryty głęboko wewnątrz mnie cały czas krzyczał, wrzeszczał, że powinienem stawić opór, uciec, zrobić cokolwiek. Ja szedłem dalej. Jego słowa nic nie znaczyły).

Nad nami pola gwiazd wirowały, mrugały i tańczyły. Gdy tylko Neville, człowiek-galareta, zauważył nasze przybycie, natychmiast pośpieszył ku nam.

– Sprawdziłem wszystkie instrumenty i omeny – oznajmił nadętym tonem, głosem przypominającym bulgotanie błota. – A także astrolabium. Wszystko się zgadza, mamy na pokładzie pasażera na gapę. Ktoś przybył na „Lacrimae Mundi" jakąś godzinę temu, wtedy gdy poczułem coś w głębi brzucha.

– A to naprawdę potężny brzuch – wtrącił lustrzany człowiek udający Scarabusa, jego głosem. Myliłem się zatem, kombinezon je także potrafił naśladować.

– Puszczam tę uwagę mimo uszu – rzekł galaretowaty człowiek.

– Jakiego pasażera na gapę, Neville? – spytała pani Indygo.

– To może być jeden z ludzi Wdzięcznej Zeldy, próbujący przechwycić Harkera, by mogli sobie przypisać zasługę – rzekł Scarabus. – Wiesz, jak bardzo cię nienawidzi. Z radością dostarczyłaby twojego Harkera do RUN.

– Zelda. – Pani Indygo skrzywiła się, jakby coś ugryzła i odkryła, że roi się w tym od robaków.

Neville z nieszczęśliwą miną splótł na piersi galaretowate ręce.

– Chce zdobyć moją skórę – rzekł. – Od lat tego pragnie. Zamierza uszyć sobie szatę, która ochroni ją przed zimnem, a jednocześnie niczego nie ukryje.

Nim zdążył powiedzieć coś jeszcze, Scarabus – Jay udający Scarabusa – spojrzał na mnie, mrużąc oczy.

– Pani ma – rzekł – skąd wiesz, czy to wciąż twój Harker? A jeśli to jakiś odmieniec? Mogli już wykraść chłopca i pozostawić coś, co tylko wygląda jak on, jakieś magiczne stworzenie. Łatwo to zrobić, nawet tutaj.

Pani Indygo zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie, a potem nakreśliła dłonią coś w powietrzu i wyśpiewała trzy czyste dźwięki.

– Już – powiedziała. – Zdjęłam wszystkie zaklęcia, które miałeś na sobie. Zobaczmy, kim jesteś naprawdę.

Nagle pojąłem, że znów mogę mówić, jeśli tylko zechcę.

Teraz mogłem robić wszystko, co zechcę.

Znów kierowałem sam sobą i nie macie nawet pojęcia, jak dobrze się z tym czułem.

– No dobra, Joey – rzucił fałszywy Scarabus. Jego twarz i ciało zafalowały i rozbłysły srebrem.

– Jay? Czy to ty?

– Oczywiście, że to ja! Chodź! – Chwycił mnie pod pachę i pobiegł.


***

Niemal dotarliśmy do relingu, gdy przed nami coś eksplodowało zielenią jak kapiszon i Jay krzyknął cicho z bólu. Przekręciłem głowę, zerkając na jego drugie ramię. Pokrywająca je lustrzana materia zniknęła, odsłaniając plątaninę obwodów i skórę, która niemal cała krwawiła; na plecach poniżej wciąż widziałem karykaturalnie zniekształcone odbicia pani Indygo, Neville'a i Scarabusa.

Upuścił mnie.

Staliśmy przy burcie statku, po jej drugiej stronie ciągnęła się… nicość. Tylko księżyce, gwiazdy i galaktyki, bez końca.

Pani Indygo uniosła rękę, na jej dłoni ujrzałem małą kulę zielonego ognia.

Neville trzymał wielki, paskudny miecz. Nie mam pojęcia, skąd go wziął, lecz ostrze połyskiwało i ociekało wilgocią, zupełnie jak jego skóra. Ruszył ku nam.

Usłyszałem coś nad głową. Wśród olinowania roiło się od marynarzy, a każdy był uzbrojony w nóż.

Sytuacja z całą pewnością nie wyglądała najlepiej.

Usłyszałem tupot na pokładzie.

– Nie strzelaj, pani! Wstrzymaj ogień! – Prawdziwy Scarabus zbliżał się ku nam.

Nie sprawiał wrażenia zbawcy.

– Proszę – rzekł – pozwól mi to zrobić. To wymaga czegoś wyjątkowego.

Wyciągnął ku nam pokrytą tatuażami rękę, a drugą sięgnął do bicepsu. Dostrzegłem na nim niewyraźny wizerunek oplatającego ramię wielkiego węża. Byłem pewien, że kiedy go dotknie, wąż zmaterializuje się przed nami – prawdziwy, olbrzymi i bez wątpienia głodny.

Pozostało nam tylko jedno, więc to zrobiliśmy.

Skoczyliśmy.


INTERLOG 2

Z dziennika Jaya

Kiedy spoglądam w przeszłość, widzę, że popełniłem parę poważnych błędów. Najpoważniejszym była decyzja spotkania nowego dzieciaka przed domem jego rodziców w nowym świecie, do którego dotarł.

Miałem nadzieję, że nie zacznie Wędrować w świecie, w którym się znalazł, dopóki do niego nie dotrę. Lecz nadzieja nie płaci dywidend, jak często mawia Stary. („Jeśli nie pozostaje wam nic innego, miejcie w sobie nadzieję" – rzekł kiedyś. „Ale jeżeli macie coś jeszcze, to na miłość boską, po prostu to zróbcie!"). Bo Joey zaczął już Wędrować.

Niedaleko. Zrobił to, co większość nowych Wędrowców: przeszedł do świata, w którym nie istniał. Znacznie trudniej jest Wędrować do świata, w którym „my" już istniejemy. Przypomina to trochę odpychanie biegunów magnetycznych. Potrzebował wyjścia, więc prześliznął się do świata, w którym go nie było.

Co oznaczało dodatkowe czterdzieści minut potrzebne, by go zlokalizować, i wędrówkę z jednej płaszczyzny na drugą. W końcu go wytropiłem – siedział w miejskim autobusie i jechał do domu. Czy raczej do miejsca, które wziął za swój dom.

A ja zaczekałem na zewnątrz. Zapewne uznałem, że kiedy się przekona, co na niego czeka, będzie bardziej podatny na argumenty.

Lecz, jak zauważył tego ranka Stary, gdy zaczął Wędrować, musiał uruchomić wszystkie alarmy w całym altiwersum.

A kiedy wybiegł z domu, nie nadawał się do rozmowy. Co oznaczało, że staliśmy się idealnym celem dla retariich Binarium na ich grawitronach, wymachujących wokół sieciami.

Biorąc pod uwagę alternatywę, sam nie wiem, kogo nienawidzę bardziej: Binarium czy RUN.

RUNy wyciągają z młodych Wędrowców ich esencję, dosłownie – zamykają nas w wielkich garnkach, jak te w dowcipach rysunkowych z ludożercami, drukowanych w gazetach – i otaczają siecią zaklęć i czujek, a potem gotują tak długo, aż pozostaje jedynie nasza esencja – czy, jeśli wolicie, dusza – którą następnie zamykają w szklanych słojach. Za pomocą tych słojów zasilają statki, służące do podróży międzyświatowych.

Binarium traktuje Wędrowców inaczej, ale nie lepiej. Zamrażają nas w temperaturze -20 stopni, wieszają na hakach, a potem zamykają w olbrzymich hangarach na swej ojczystej planecie, z podłączonymi do głów i karków przewodami i rurkami. Trzymają nas tak, nie do końca martwych, ale też zdecydowanie dalece nie żywych, wysączając z nas energię i używając jej do podróży między płaszczyznami.

Jeśli można nienawidzić jednakowo dwóch organizacji, to tak właśnie jest ze mną.

Joey zatem postąpił najrozsądniej w danych okolicznościach – nieświadomie, ale najrozsądniej – kiedy zjawiły się zbiry z Binarium. Znów Wędrował między światami.

Bez kłopotów wyeliminowałem z gry trzech retariich.

A potem znów musiałem go znaleźć. I jeśli sądziłem, że za pierwszym razem było niełatwo… Cóż, tym razem popędził na oślep przez altiwersum, przebijając się przez setki warstw prawdopodobieństwa jak przez bibułki. Zupełnie jak byk w składzie porcelany – czy raczej paru tysiącach identycznych składów porcelany.

Ruszyłem więc za nim. Ponownie.

To dziwne: zapomniałem, jak bardzo nie znoszę tych nowszych Greenville. Greenville, w którym dorastałem, wciąż miało bary z hamburgerami dla zmotoryzowanych z kelnerkami na wrotkach, czarno-białe telewizory i Zielonego Szerszenia w radio. W tych Greenville na dachach domów tkwiły miniaturowe anteny satelitarne, a ludzie podróżowali samochodami wyglądającymi jak olbrzymie jajka bądź napakowane sterydami dżipy. Nie widuje się już na nich spojlerów. Mieli kolorowe telewizory, gry wideo, kina domowe i Internet. Nie mieli już natomiast miasta. Nawet nie zauważyli, kiedy odeszło.

Dotarłem do dość odległego Greenville i w końcu poczułem Joeya jak rozbłysk flary w umyśle. PoWędrowałem ku niemu i ujrzałem statek RUN z wydętymi żaglami i przegiętym olinowaniem, znikający w Nigdzie-Nigdzie.

Zgubiłem go. Znowu. Tym razem pewnie na dobre.

Usiadłem na boisku piłkarskim i zacząłem się zastanawiać.

Miałem dwa wyjścia. Jedno łatwe. Drugie trudne jak sukinsyn.

Mogłem wrócić i powiedzieć Staremu, że mi się nie udało. Że agenci RUN złapali Josepha Harkera, który dysponował większą mocą międzyświatową niż dowolnych dziesięciu Wędrowców razem. Że to nie moja wina. I zostawilibyśmy ten temat. Może trochę by mnie ochrzanił, może nie. Ale doskonale zdawałby sobie sprawę, że sam będę się tym zadręczał bardziej, niż on zdołałby kiedykolwiek.

Albo mógłbym spróbować niemożliwego. Droga z powrotem do RUN jednym z tych galeonów zabiera mnóstwo czasu. Mógłbym spróbować znaleźć Joeya Harkera i jego prześladowców w Nigdzie-Nigdzie. To jedna z rzeczy, na temat których żartujemy sobie w Bazie. Nikt nigdy tego nie dokonał. Nikt nie zdołał.

Nie potrafiłem stanąć przed Starym i powiedzieć, że schrzaniłem sprawę. Łatwiej było spróbować niemożliwego.

Zatem to zrobiłem.

PoWędrowałem w Nigdzie-Nigdzie i odkryłem coś, o czym nikt z nas nie miał pojęcia: te statki pozostawiają po sobie ślad, niemal wzór, zakłócenie w gwiezdnym polu, przez które przelatują. Jest bardzo słabe i tylko Wędrowiec może je wyczuć.

Poszedłem za nim.

Musiałem poinformować o tym Starego. To było ważne. Zastanawiałem się, czy spodki Binarium pozostawiają ślady, które można odnaleźć w Szumie.

My, z InterŚwiata, mamy tylko jedną przewagę: potrafimy dotrzeć na miejsce na długo przed nimi. To, co im zajmuje godziny, dni albo tygodnie podróży przez Szum bądź Nigdzie-Nigdzie, my potrafimy zrobić w sekundy bądź minuty dzięki Pomiędzy.

Pobłogosławiłem kombinezon ochronny, który do minimum ograniczał uderzenia wiatru i zimno. A także chronił mnie przed sieciami retariich.

W dali widziałem statek z flagami RUN łopoczącymi w nicości. W umyśle czułem Joeya, płonął jak pochodnia. Biedny mały. Zastanawiałem się, czy wie, co go czeka, jeśli mi się nie uda.

Wylądowałem na statku od dołu i z tyłu, przytrzymując się desek pomiędzy sterem i rufą. Odczekałem chwilę. Na pokładzie mieli co najmniej paru magów najwyższej klasy, a choć kombinezon osłaniał mnie przed nimi do pewnego stopnia, nie mógł ukryć faktu, że coś się zmieniło. Dałem im dość czasu, by przeczesali statek i niczego nie znaleźli. Potem wszedłem do środka przez bulaj i podążyłem śladem do miejsca, gdzie trzymali chłopaka.

Rejestruję to wszystko Pomiędzy, w powrotnej drodze do Bazy. To mi ułatwi jutrzejszy raport.

Wiadomość dla Starego: kiedy to się skończy, chcę dostać oba dni wolne. Zasłużyłem na nie.

Rozdział 6

No, jeśli mam być w stu procentach szczery, to nie skoczyliśmy. Jay skoczył, a że trzymał mnie za kurtkę, nie miałem specjalnego wyboru. Moje wyjście pasowało bardziej do tradycji Trzech Błaznów niż Errola Flynna. Przy lądowaniu pewnie skręciłbym sobie kark.

Tyle że nie wylądowaliśmy.

Nie było gdzie wylądować. Po prostu spadaliśmy dalej. Spojrzałem w dół i ujrzałem gwiazdy przeświecające przez leżące pod nami warstwy cienkiej mgły. Po naszej lewej coś eksplodowało zielenią, odrzucając nas w prawo. Lecz do eksplozji doszło zbyt daleko, by cokolwiek nam zrobiła. Nad nami statek szybko zmalał do wielkości kapsla, a potem zniknął w ciemności, a Jay i ja pędziliśmy w dół, w ciemność.

Słyszeliście pewnie, jak spadochroniarze rozpływają się nad skokami swobodnymi, twierdząc, że przypominają latanie? Kłamią. Upadek wciąż przypomina upadek. Wiatr skowycze ci w uszach, wpada do ust i nosa i nie masz ani grama wątpliwości, że na dole czeka cię śmierć. Istnieje powód, dla którego nazywają to „prędkością graniczną" – to granica życia.

To nie był skok ze spadochronem i znajdowaliśmy się daleko od Ziemi bądź jakiejkolwiek innej planety, ale z całą pewnością spadaliśmy w dół. Musieliśmy spadać co najmniej pięć minut, gdy Jay w końcu złapał mnie za ramiona i obrócił tak, by moje ucho znalazło się obok jego ust. Wykrzyknął coś, lecz choć jego wargi dzieliło ode mnie zaledwie parę centymetrów, nic nie zrozumiałem.

– Co?! – odkrzyknąłem.

Przyciągnął mnie jeszcze bliżej.

– Pod nami jest portal! Wędruj!

Kiedy pierwszy i ostatni raz próbowałem chodzić w powietrzu, miałem pięć lat – z błogą nieświadomością zszedłem z dwumetrowego ogrodzenia z pustaków i złamałem sobie obojczyk. Mówią, że kot, który raz wskoczy na rozgrzaną kuchenkę, nigdy więcej nie wejdzie nawet na zimną, i przypuszczam, że jest w tym jakaś prawda – ja z całą pewnością nie próbowałem więcej wyhodować sobie skrzydeł.

Aż do teraz. Teraz nie miałem wyboru.

Jay wyraźnie widział, co sobie myślę.

– Ruszaj, bracie, albo będziemy lecieć przez Nigdzie-Nigdzie, dopóki wiatr nie zedrze nam ciała z kości. Wędruj! Nie na nogach, w umyśle!

Nie miałem pojęcia, jak zrobić to co mi kazał, tak jak ropucha nie wie, jak wyrechotać „Dziadka do orzechów". Lecz z całą pewnością co do jednego miał rację – nie istniało inne wyjście z naszych tarapatów. Odetchnąłem zatem głęboko i spróbowałem się skoncentrować.

Fakt, że nie miałem pojęcia, na czym się koncentruję, nie pomagał. Wędruj, polecił mi Jay. Ale do tego potrzebowałem twardego gruntu pod nogami. Na tym więc właśnie się skupiłem – na moich stopach wędrujących po twardym gruncie.

Z początku nic się nie zmieniło. Potem zauważyłem, że wyjący wiatr uderzający nas od dołu jakby słabnie. Jednocześnie mgła zgęstniała, pod nami nie widziałem już gwiazd, a te otaczające nas wydzielały dziwne światło.

Teraz bardziej szybowaliśmy niż spadaliśmy. Przypominało to upadek we śnie i żadnego z nas nie zdziwiło, gdy wylądowaliśmy na czymś, co wyglądało jak chmura.

Przypuszczam, że Jay robił już wcześniej dziwniejsze rzeczy i dlatego przyjął to spokojnie, można by rzec, nawet nie zwalniając kroku. Co do mnie, dotarłem właśnie do punktu nasycenia. Biorąc pod uwagę, co dziś przeżyłem, doszedłem do wniosku, że zapewne wszystko to dzieje się między moimi uszami. Że w jakiś sposób usmażyłem płytę główną swojego mózgu i pewnie w tej chwili mam na sobie kaftan z długimi rękawami i kłódkami zamiast spinek do mankietów. Najpewniej umieścili mnie w ośrodku w Rooks Bay, zamknęli w pomieszczeniu wyłożonym czymś miękkim i karmili samymi papkami. Przygnębiająca perspektywa, ale miała też pewną zaletę – nic więcej nie mogło mnie zaskoczyć.

Myśl ta dodawała mi otuchy przez jakieś dwie minuty – a potem mgły rozpłynęły się całkowicie i przekonałem się, gdzie jesteśmy.

Już wcześniej, kiedy Joey przedostał się przez szparę w powietrzu, wychodząc mi na spotkanie, dostrzegłem to… miejsce? Uwarunkowanie? Stan umysłu? Teraz ujrzałem to samo, tyle że tym razem obaj byliśmy w środku.

– Dobra robota, Joey – rzekł Jay. – Doprowadziłeś nas tutaj. Udało ci się.

Rozglądałem się, obracając powoli. A było tam mnóstwo do oglądania.

Nie staliśmy już na chmurze, lecz na fioletowej ścieżce, która wijąc się zawieszona w powietrzu, prowadziła… w nieskończoność. Nie było żadnego horyzontu – miejsce, w którym się znaleźliśmy, jakby nie miało granic ani nieba. Odległości jedynie ginęły w jeszcze większej dali. Jay stał obok mnie na pasie brązu wiodącym mniej więcej w tę samą stronę. Czasami przechodził nad moją ścieżką, czasami pod. Jaskrawe kolory raziły w oczy, a obie ścieżki połyskiwały niczym farbowany poliester.

Lecz to nie było wszystko. To zaledwie ułamek wszystkiego.

Jakiś metr ode mnie, na poziomie oczu unosił się geometryczny kształt, większy od mojej głowy, pulsujący i zmieniający się nieustannie, ukazujący raz pięć ścian, raz siedem, to znów szesnaście. Nie potrafiłbym wam wyjaśnić, z czego go zrobiono, tak jak nie umiałbym wytłumaczyć, czemu zachowuje się tak, jak się zachowuje. Przypuszczam, iż można by rzec, że był zrobiony z czegoś żółtego, bo ten właśnie kolor go przesycał. Dotknąłem go ostrożnie jednym palcem – miał fakturę linoleum.

Spojrzałem w inną stronę – i ledwie zdążyłem uskoczyć, gdy coś przemknęło obok mnie, zygzakując losowo i przebijając się przez otaczający je chaos. Chwilę później wdepnąłem w kałużę czegoś, co wyglądało jak rtęć, tyle że miało kolor cynamonu, a sama kałuża wisiała pod kątem czterdziestu pięciu stopni do mojej ścieżki. Fale i krople zwalniały, rozchodząc się coraz dalej, aż w końcu, osiągnąwszy szczytowy poziom rozbryzgu, zamarły.

Podobne rzeczy działy się wszędzie wokół nas, bez przerwy. W powietrzu niedaleko Jaya otworzyło się coś wyglądającego jak stylizowane usta; ziewało coraz szerzej i szerzej, aż w końcu usta zwinęły się w tył i połknęły same siebie. Spojrzałem w dół; pod moimi stopami chaos ciągnął się dalej. Kształty geometryczne obracały się i szybowały, zmieniając się i zlewając ze sobą wśród pulsujących kolorów. W powietrzu czułem woń miodu, terpentyny, róż… Przypominało to owoc trójwymiarowej współpracy Salvadora Dali, Picassa i Jacksona Pollocka, doprawiony hojną szczyptą Hieronima Boscha i strasznie fajnych starych kreskówek Warnera.

To tyle w kwestii mojego obłędu, pomyślałem. Nie leżałem na wózku, oglądając myślowe obrazy i czekając, aż jakiś doktor wetknie mi do ust obity czymś miękkim patyk i właduje w czaszkę dość woltów, by ożywić potwora Frankensteina. Nie. To było prawdziwe. Musiało być. Nikt, normalny bądź nie, nie zdołałby wyobrazić sobie czegoś podobnego.

Nie tylko moje oczy nie mogły ogarnąć tego wszystkiego. Otaczała nas nieustanna kakofonia – coś trzeszczało, dzwoniły dzwony, otwierały się przepaście, zasysały wiry… Przestałem próbować identyfikować wszystkie dźwięki, tak jak zrezygnowałem z prób obejrzenia wszystkiego. Potrzebowałbym oczu nie tylko z tyłu głowy, ale też na jej czubku i w podeszwach butów.

A te zapachy! Oszołomiła mnie przeszywająco intensywna fala mięty, którą zastąpiła woń rozgrzanej miedzi. Większości nie umiałem rozpoznać. Znaczna część obrazów, dźwięków i zapachów była synestetyczna – słyszałem kolory, widziałem smaki. Stary pan Telfilm z naszej ulicy twierdził, że jest synestetykiem, i wciąż opowiadał każdemu, kto zechciał słuchać, jak ostro pachnie niebo i że smak makaronu jest turkusowy i dźwięczy w tonacji C. Teraz w końcu pojąłem, o czym mówił.

Zorientowałem się, że Jay trzyma mnie zdrową ręką za ramię i potrząsa.

– Joey! Słuchaj, musimy się stąd zabierać. Nie masz sprzętu ochronnego, bez niego nie wytrzymasz długo Pomiędzy.

– Gdzie?

Niechętnie odwróciłem wzrok od czegoś, co wyglądało jak naprawdę fajny pokaz graficzny – ogromne wieże, materializujące się i wznoszące tylko po to, by się rozpłynąć w jeziora rtęci i zacząć od nowa. Jay chwycił mnie i przygwoździł metalicznym spojrzeniem.

– Musimy ruszać, z tak rozwaloną ręką nie dam rady doprowadzić nas do InterŚwiata Jeden. Ból za bardzo mnie rozprasza, a gdybym zażył jakieś leki, zupełnie uniemożliwiłyby mi koncentrację. Ty będziesz musiał znaleźć drogę.

Popatrzyłem na niego zdumiony. Piętnaście metrów dalej trapezoid doścignął i zapędził w kąt mniejszy romboid, a potem „zjadł" go, nakrywając i pochłaniając. Dokładnie nade mną pojawiło się znikąd zupełnie zwyczajne okno. Zasłony uniosły się, szyba poleciała w górę, odsłaniając wyjącą czerń, z której dobiegały żałosne krzyki, jęki i płacze. Uznałem, że to albo otwarte okno do piekła, albo do mojego własnego umysłu.

Nie wiedziałem, co byłoby gorsze.

– Jak mam znaleźć drogę w tym… tym… Jak je nazwałeś?

– Pomiędzy. – Głos Jaya zabrzmiał głucho pod metalową maską. Zdrową ręką przytrzymywał zranioną. Rana nie krwawiła zbyt mocno, ale zdecydowanie wyglądała, jakby potrzebowała czegoś więcej niż paru plasterków. – To międzywęzłowe fałdy pomiędzy różnymi płaszczyznami rzeczywistości. Jeśli chcesz, możesz to nazwać „hiperprzestrzenią" albo „tunelem podprzestrzennym". Albo myśl o tym jako o mrocznych zakamarkach pomiędzy zwojami twojego mózgu bądź miejscu, w którym magik ukrywa królika, nim wyciągnie go z kapelusza. Jasne? Tak naprawdę nie ma znaczenia, jak to nazwiesz, liczy się tylko przejście i powrót do InterŚwiata Jeden. To właśnie musisz zrobić, Joey.

– Masz nie tego faceta – próbowałem mu powiedzieć. – Nie znalazłbym swojej własnej ręki, nawet gdybyś na dłoni wypisał mi wskazówki.

– To dlatego, że twój talent nie polega na nawigacji na płaszczyznach, tylko między nimi. A tu właśnie jesteśmy. Uważaj – ciągnął, uciszając mnie gestem, gdy próbowałem mu przerwać. – Pomiędzy to miejsce niebezpieczne. Istnieją… stworzenia, które tu żyją, czy przynajmniej częściowo tutaj. Nazywamy je mudlufami, to skrótowiec. MDLF oznacza multiwymiarowe, dynamiczne, labilne formy życia. Wiem, że to bezsensowna nazwa, w końcu my też jesteśmy multiwymiarowymi formami życia. Tyle że ty i ja możemy się poruszać swobodnie jedynie w trzech wymiarach i linearnie w czwartym. Tymczasem mudlufy dysponują całkowitą swobodą w nie wiadomo ilu. W tym, w wielu przypadkach, w czwartym.

Większość tego, co mówił, przelatywało mi nad głową tak wysoko, że obawiałem się o bezpieczeństwo lokalnych korytarzy powietrznych. Oglądałem jednak powtórki Strefy zmroku i wiedziałem, co oznacza czwarty wymiar.

– Chcesz powiedzieć, że potrafią poruszać się w czasie?

– Uważamy, że niektóre owszem. Trudno to określić, bo pomiędzy płaszczyznami istnieje pewne przesunięcie temporalne, które ma wpływ na nas wszystkich. Kiedy Wędrujesz, uczysz się to kompensować, w przeciwnym razie mógłbyś spędzić miesiąc w jednym świecie i odkryć, że w innym minęło zaledwie parę dni. Można się w tym bardzo szybko pogubić, toteż próbujemy korzystać z tego tylko w razie absolutnej konieczności. Ale teraz to nieważne. Chodzi mi o mudlufy – trzymaj się od nich z daleka. Nie są inteligentne, ale mogą być niebezpieczne. Zazwyczaj trzymają się Pomiędzy, lecz zdarzało się, że niektóre przeciskały się niczym wielowymiarowa pasta do zębów do najróżniejszych światów.

Wszystko to kompletnie mnie oszołomiło. Zacząłem się zastanawiać, ile z tego, co mówi mi Jay, jest prawdą, a w ilu sprawach po prostu mnie nabiera.

– Jasne. Zaraz jeszcze mi powiesz, że to one odpowiadają za wszystkie legendy o elfach, goblinach i tak dalej.

Spodziewałem się, że Jay się zaśmieje, ale on tylko pokręcił głową.

– Nie, zwykle to zwiadowcy RUN. Zwiadowcy Binarium wyglądają zazwyczaj jak szare ludziki i wszystkie te bzdury z Roswell. Podejrzewam, że mudlufy dały początek niektórym historiom, o demonach. Ale tego wszystkiego dowiesz się podczas zajęć z podstaw wiedzy o altiwersum. Teraz musimy tylko pilnować, żeby nie wpaść na żadnego z nich, a jeśli wpadniemy, uskoczyć jak najszybciej. – Złapał mnie, obrócił i popchnął. – Na co czekasz? Szok już mija i runiczna rana zaczyna boleć. Potrzebna mi gorąca kąpiel i pełne żyły środków przeciwbólowych. Ruszaj zatem i wybieraj, Wędrowcze! Znasz drogę! Dalej!

Znów zacząłem mu mówić, że ma niewłaściwego faceta – ale nagle zamilkłem. Spojrzałem przed nas, w ową szaloną, wirującą Mandelbrotowską kipiel, zwaną Pomiędzy, i nagle pojąłem, że ma rację.

Faktycznie, znałem drogę.

Nie wiem, skąd ją znałem – nie wiem nawet, skąd wiedziałem, że ją znam. Lecz była tam, jasna i wyraźna w mojej głowie i tym razem wcale się nie oszukiwałem. To się działo naprawdę.

Jednocześnie z tym zrozumieniem pojąłem coś jeszcze – że Jay ma rację co do mudlufów. Były wśród nich stwory, którym wystarczylibyśmy na dwa kęsy, i które mogłyby użyć naszych kości udowych zamiast wykałaczek. Nie chciałem natknąć się na żadnego z nich, a im dłużej przebywaliśmy Pomiędzy, tym większe groziło nam niebezpieczeństwo. Mogły nas wytropić zmysłami, na które nie mamy nawet nazwy.

Ruszyłem zatem, a Jay podążył za mną. Wskoczył na moją fioletową ścieżkę i jakiś czas trzymaliśmy się jej, uskakując pod wijącymi się wstęgami Moebiusa i pulsującymi butelkami Kleina. Siła ciążenia – czy też czegoś innego, co utrzymywało nas na ścieżce – jakby się pojawiała i znikała. Gdy pojąłem, że nadszedł czas, by zejść z fioletowej rampy, zostało nam tylko jedno wyjście: zeskok. Wymagało to sporo odwagi, wierzcie mi na słowo – miałem wrażenie, że wskakuję w otchłań, w porównaniu z którą skok ze statku to była pestka. Lecz droga jaśniała w moim umyśle, wstrzymałem więc oddech i zszedłem ze ścieżki.

Mój żołądek próbował przebić się przez gardło i uciec. Całe Pomiędzy zawirowało o dziewięćdziesiąt stopni w najróżniejszych kierunkach równocześnie – a potem dół przestał być dołem. Unosiłem się wokół leniwie dryfujących brył geometrycznych, mijając coś, co częściowo przypominało otwartą szafę – dostrzegłem wewnętrzne drzwi wiodące do cudownych, rozświetlonych słońcem krain – i nadal podążałem wedle wskazań mapy w mej głowie w stronę czegoś w rodzaju wiru.

Jay unosił się tuż za mną. Najwyraźniej nie był to stan nieważkości – też mi niespodzianka, biorąc pod uwagę otoczenie – bo gdzieś czytałem, że próby pływania w nieważkości do niczego nie prowadzą; wszystkie ruchy po prostu kasują się nawzajem. Trzeba przeciągać się za pomocą uchwytów albo, co jeszcze lepsze, dysponować jakimś napędem.

My jednak nie mieliśmy ani jednego, ani drugiego, a jednak lekko płynęliśmy naprzód, zupełnie jakby napędzała nas wewnętrzna prawość. Kiedy jednak zorientowałem się, że nasza droga prowadzi w sam środek owego leniwie kręcącego się maelstromu, tornada, czy jak go nazwać – w Pomiędzy człowiekowi szybko zaczyna brakować słów – poczułem niepokój.

Jay nadal płynął tuż za mną i gdy się zatrzymałem – wymagało to jedynie myślowego „naciśnięcia hamulca" – zderzył się ze mną łagodnie.

– Co się stało, Joey?

– Oto, co.

Wskazałem wirujący lej i nagle zorientowałem się, że nie mam najbledszego pojęcia, z czego jest zrobiony. Nic dziwnego; nie wiedziałem z czego jest zrobione dziewięć dziesiątych Pomiędzy. Może z ciemnej materii – co by wiele wyjaśniało. Prawda?

Ale nie obchodziło mnie to, nawet gdyby był zrobiony z budyniu z tapioki. Nie miałem ochoty nurkować w ów lej. Musiała istnieć łatwiejsza droga do Krainy Oz.

Jay spojrzał w „dół", w głąb leja. Wewnątrz wyglądał, jakby ciągnął się bez końca, a między wirującymi ścianami rozbłyskiwało od czasu do czasu coś, co można by nazwać błyskawicą.

– Czy to jest wyjście?

– Ja… Tak. To jest wyjście.

Próby uników nie miały sensu. Równie dobrze lej mógł mieć nad sobą mrugający neon z napisem „wyjście".

– Pewne rzeczy są takie same, nieważne, w jakim świecie przebywasz, mały – rzekł Jay, nadal irytująco znajomym głosem. – Oto jedna z nich: najszybsze wyjście skądś prowadzi zwykle wprost przez to. – To rzekłszy, przepłynął obok mnie i zanurkował w wir.

Albo w niego wpadł, albo też został wessany. Tak czy inaczej odbyło się to szybko. Jego ciało malało znacznie szybciej, niż powinno – była w tym pewna osobliwa, wymuszona perspektywa, która wcale mi się nie spodobała. A co, jeśli natknęliśmy się na jakąś osobliwość? Jeśli tak, z Jaya – i mnie, gdybym za nim podążył – zostałoby jedynie parę cząsteczek subatomowych, rozciągniętych jak nieskończenie długie sznury korali.

Lecz jedyną alternatywą było pozostanie tu, w świrowie, i uznałem, że nie jest to żadne wyjście. Jay ocalił mi życie – musiałem przynajmniej spróbować odwdzięczyć mu się tym samym.

Wciągnąłem w płuca potężny haust czegoś, co w Pomiędzy służyło za powietrze, i zanurkowałem.

Rozdział 7

Wypadłem z rozmigotanej świetlistej plamy jakieś dwa metry nad ziemią. Jay miał dość rozsądku, by tuż po lądowaniu odturlać się na bok, toteż spadłem na ziemię, nie na niego. Wstrząs był tak mocny, że na moment straciłem oddech.

Jay przewrócił mnie na plecy, sprawdził, czy nie mam pękniętej krtani, a potem usiadł obok, krzyżując nogi. Po paru minutach moje płuca przypomniały sobie o swej robocie i niechętnie wzięły się do pracy.

Kiedy znów zacząłem normalnie oddychać, Jay wręczył mi niewielką piersiówkę. Nie mam pojęcia, gdzie ją trzymał – obcisły lustrzany kombinezon wyglądał, jakby nie było w nim miejsca nawet na pudełko zapałek. Przyjrzałem się niepewnie piersiówce i oddałem mu ją.

– Dzięki, ale ja nie piję.

Nie przyjął jej.

– Może nadeszła pora, żeby zacząć. Wiele się musisz dowiedzieć, a część z tego nie będzie łatwa. – Kiedy nie zareagowałem, dodał: – Mówię poważnie, Joey. Jeszcze nie zdążyłeś przeżyć szoku, ale on nadejdzie jak rozpędzony pociąg, a ty leżysz przywiązany do torów. – Nagle pochylił się i spojrzał na mnie spoza srebrnego owalu maski. – Chwileczkę, ty myślisz, że w tym jest alkohol? – Gdy przytaknąłem, wybuchnął śmiechem. – Na Łuk, to naprawdę śmieszne. Joey, wierz mi, ten napój tak się ma do alkoholu, jak penicylina do zamawiania chorób. Na miłość wszystkiego co rozumne, po co mielibyśmy pić teratogenną truciznę, gdy istnieje tak wiele innych metod budowy cząsteczek etylowych, niemających zabójczych efektów ubocznych?

Otworzył piersiówkę, uniósł dłoń w toaście i pociągnął łyk. Fascynujące było to, że nie zdjął pozbawionej rysów maski – złoty płyn przeniknął przez nią, wyglądało to tak, jakby wzbierał tuż pod przejrzystą błoną na dolnej połowie, złota strużka pośród srebra utworzyła Rorschachowskie wzory, a potem zniknęła. Raz jeszcze wręczył mi piersiówkę i tym razem się poczęstowałem.

Kiedy odejdę z pracy, nie wypłacajcie mi emerytury – pozwólcie mi tylko zbudować niewielką karczmę w jednym ze światów, gdzieś w okolicy środka Łuku i dajcie licencję na sprzedaż tego napoju. Spłynął mi w głąb gardła i ułożył się w żołądku, łagodnie, jakby mieszkał tam od zawsze, po czym zaczął promieniować odprężeniem, siłą i pewnością siebie, docierając do najdalszych koniuszków ciała, palców, paznokci. Poczułem się jak ostatni syn Kryptona. Chciałem wskoczyć na wysoki budynek, żonglować volkswagenami i opracować jednolitą teorię pola – a potem zająć się czymś trudniejszym. Tymczasem jednak oddałem piersiówkę Jayowi.

– Rany.

– Gładko wchodzi – zgodził się Jay. – W pobliżu wewnętrznej granicy Hegemonii RUN jest pewna planeta. Na tej planecie jest jezioro, na jeziorze wyspa, a na wyspie drzewo. Co siedem lat drzewo wydaje owoce. W InterŚwiecie jednym z największych zaszczytów jest wybór do zespołu, który tam Wędruje i powraca z koszami pełnymi owych jabłek. To właśnie one stanowią sekretny składnik tej dodającej sił mikstury. – Wstał. – Zaraz wrócę. Muszę odcedzić kartofelki.

Odszedł jakieś pięćdziesiąt kroków i zatrzymał się, zwrócony do mnie plecami.

Zastanawiałem się, czemu nie schował się za skałą – a potem, po raz pierwszy od chwili, gdy wypadłem z Pomiędzy, rozejrzałem się wokół i pojąłem, że w pobliżu po prostu nie ma dość dużych kamieni. Byliśmy na pylistej równinie ciągnącej się we wszystkie strony, aż po horyzont. Równinę otaczał odległy pierścień gór, zamieniając ją w misę bogów. Pomyślałem, że muszą tu panować straszne upały, i zerknąłem w niebo w poszukiwaniu słońca.

Słońca nie było.

Tak naprawdę nie było też nieba. Zamiast tego nad moją głową wirowały i przelewały się kolory, niczym benzyna na wodzie. Psychodeliczny pokaz świateł ciągnął się od horyzontu po horyzont. Nie dostrzegłem żadnego pojedynczego źródła światła, lecz mimo to wszystko pozostawało skąpane w subtelnym, niewidocznym blasku.

Obejrzałem się na Jaya; teraz przemawiał do czegoś, co trzymał w dłoni, pewnie dyktafonu. Od czasu do czasu moje uszy wychwytywały strzępy słów, lecz żadnego z nich nie rozumiałem. Ogarnął mnie lekki niepokój – czyżby rejestrował wszystko, co zrobiłem, by przedstawić to jako dowód w jakimś sądzie kapturowym? Czy naprawdę był moim przyjacielem? Jasne, ocalił mi życie, ale może uczynił to dlatego, by dostała mnie w swoje ręce jego strona, nie ludzie pani Indygo? Wyglądało na to, że jestem cennym nabytkiem – choć za żadne skarby nie potrafiłem zgadnąć dlaczego. W szkole zawsze wybierano mnie do drużyny jako ostatniego: nawet osiłkowie tacy jak Ted Russell czepiali się mnie w ostateczności, kiedy pobili już wszystkich innych.

Otrząsnąłem się z chwilowej paranoi. Ufałem Jayowi, choć sam do końca nie wiedziałem dlaczego. Było w nim coś…

Po paru minutach wrócił.

– No dobra, przysuń sobie kamień, bo to chwilę potrwa. – Sam także to uczynił. – Zacznijmy od najważniejszego, potem zajmiemy się szczegółami.

– Czemu nie zaczniesz od początku? – zaproponowałem.

– Z dwóch powodów. Imprimus, ta historia tak naprawdę nie ma początku i prawdopodobnie także końca. Secundus, to moja opowieść i zacznę tam, gdzie zechcę.

Na to nie znalazłem odpowiedzi, więc oparłem się wygodnie o kamień.

– Mógłbyś zdjąć tę maskę?

– Nie. Jeszcze nie. No dobra, zacznijmy od altiwersum. Nie należy go mylić z multiwersum, co oznacza nieskończoność równoległych wszechświatów i wszystkich istniejących w nich planet. Altiversum to część multiwersum obejmująca wszystkie Ziemie. A jest ich mnóstwo. – Urwał. Miałem wrażenie, że marszczy brwi. – Wiesz, co to jest dyferencjacja kwantowa? Zasada nieoznaczoności Heisenberga? Światy alternatywne?

– Uhm…

Część tych zagadnień liznęliśmy na zajęciach z fizyki pana Lernera. Pamiętam też, że czytałem artykuł na stronie Discovery. No i oglądałem odcinek klasycznego Star Treka, w którym Spock miał brodę, a Enterprise był pełny kosmicznych piratów. Ale tak naprawdę nie znałem się na tym ani trochę lepiej od zwykłego domowego kota.

Tak też powiedziałem. Jay zlekceważył moje słowa.

– Nieważne. Szybko nauczysz się tego, czego potrzebujesz; to się nazywa przenikanie kulturowe. Na razie musisz pamiętać, że pewne decyzje – ważne, takie które wzbudzają mocne fale w strumieniu czasu – mogą sprawić, że alternatywne światy się rozszczepiają i rozchodzą w dwa różne kontinua czasoprzestrzenne. Zapamiętaj to, bo w przeciwnym razie nie będziesz mógł dokonać żadnego wyboru: altiwersum nie stworzy nowego wspaniałego świata tylko na podstawie decyzji, że dziś zamiast czerwonych włożyłeś zielone skarpetki, a jeśli nawet, ów świat przetrwa tylko kilka fantomsekund i znów zostanie „zrecyklingowany", łącząc się z rzeczywistością, od której się oddzielił. Jeśli jednak twój prezydent próbuje zdecydować, czy urządzić naloty dywanowe na jakiegoś potrząsającego szabelką kacyka z Bliskiego Wschodu, czy też nie, obie możliwości się ucieleśniają – bo w miejscu jednego świata powstają dwa. Oczywiście Pomiędzy oddziela je od siebie, toteż prezydent nigdy się o tym nie dowie.

– Chwileczkę. Próbujesz powiedzieć, że stworzenie nowych alternatywnych światów to świadoma decyzja?

– Niczego nie próbuję, właśnie to powiedziałem. A może mnie nie słuchałeś?

– Ale o czyją świadomość chodzi? Boga?

Jay wzruszył ramionami; wirujące kolory nieba tańczyły i spływały po jego błyszczącym kombinezonie.

– To fizyka, nie teologia. Nazwij to jak chcesz – Bóg, Budda, Latający Potwór Spaghetti, Niewzruszony Sprawca Ruchu, Wszechistnienie – to nie ma znaczenia. Świadomość pozostaje czynnikiem w każdym aspekcie multiwersum. Matematyka kwantowa potrzebuje punktu widzenia, w przeciwnym razie nie działa. Spróbuj tylko zapamiętać, by nie mylić świadomości z ego. To dwie całkowicie odmienne rzeczy – i z nich dwóch ego można się pozbyć.

Chciałem podpytać go dalej, ale zdążył już zmienić temat.

– Wyobraź sobie ten fragment multiwersum jako łuk, oczywiście z kilkunastoma dodatkowymi wymiarami. – Splótł dłonie i machnął rękami. – Na obu końcach łuku znajdują się stolice dwóch hegemonii – imperiów, z których każde kontroluje niewielki procent indywidualnych Ziem z łuku. Jedno z nich nazywamy Binarium. Korzysta z zaawansowanej technologii – zaawansowanej w porównaniu z poziomem, który osiągnęła większość innych Ziem – by posuwać się po łuku, podbijając po drodze światy. O mało nie spotkałeś paru przedstawicieli Binarium na Ziemi, na którą zawędrowałeś – to ci chłopcy na latających dyskach, opór byłby nieproduktywny. Uwielbiają mówić podobne rzeczy. Drugie to imperium RUN, ich artyleria opiera się na magii: zaklęciach, talizmanach, ofiarach.

– Chwilkę. – Uniosłem dłonie, układając je na kształt litery T, tak jak trener prosi o czas. – Zaczekaj moment. Magii? No wiesz, jak abrakadabra, hokus-pokus?

Mowa ciała Jaya zdradzała irytację, lecz w tonie jego głosu nie usłyszałem zniecierpliwienia.

– No cóż, nigdy nie słyszałem, by ktoś z nich mówił „hokus-pokus". Ale owszem, mniej więcej na tym to polega.

Miałem wrażenie, że mózg wypływa mi uszami.

– Ale to nie…

– Możliwe? Kiedy ściągnąłem cię z „Lacrimae Mundi" wyglądałeś, jakbyś w to wierzył.

Otworzyłem usta, po czym, kiedy z mego gardła nie wydobył się żaden dźwięk, postanowiłem je zamknąć. Jay odchylił się z wyraźną ulgą.

– Świetnie. Przez moment bałem się, że spróbujesz użyć racjonalnych argumentów. Pamiętaj… wśród nieskończonych światów wszystko jest nie tylko możliwe, ale i nieuniknione.

Wracając do rzeczy, Binarium i Hegemonia RUN toczą walkę, zarówno otwartą, jak i skrywaną, o całkowite panowanie nad altiwersum. Trwa to od setek lat, lecz czynią bardzo skromne postępy. Przeszkadza im sam rozmiar przedsięwzięcia – o ile dobrze pamiętam, podczas ostatniego zliczania, którego wyniki przechwyciliśmy, istniało coś w okolicach kilku milionów bilionów trylionów Ziem, a kolejne z nich wyskakują w próżni szybciej niż bąbelki w szampanie.

Rząd RUN tworzy Rada Trzynastu, a Binarium włada sztuczna inteligencja nazywająca samą siebie 01101. Jedni i drudzy chcą tego samego: rządzić wszystkim. I nie umieją pogodzić się z faktem, że altiwersum funkcjonuje najlepiej, kiedy siły magii i nauki pozostają w równowadze. Tu właśnie zaczyna się rola InterŚwiata.

– Wspominałeś o nim – czy może o nich – już wcześniej.

– Zgadza się. To właśnie dla nich pracuję i tam właśnie nas prowadzisz.

Urwał, by zaczerpnąć tchu. Miałem więcej pytań, niż istniało Ziem, ale nim zdążyłem je zadać, usłyszeliśmy ryk.

Dobiegał z daleka, nie przypominał niczego, co kiedykolwiek słyszałem, ale bez wątpienia wydawała go polująca bestia, zapewne tak wielka, że obu nas z Jayem mogłaby potraktować jako przekąskę.

Jay zerwał się z ziemi.

– Chodź! – Nawet w masce wyglądał na zdenerwowanego. – Ten świat wciąż leży na granicy Pomiędzy, a to jak na mój gust stanowczo za blisko.

Ruszyliśmy szybkim krokiem po spieczonej i popękanej ziemi. Zastanawiałem się, co ją tak wysuszyło. Temperatura była całkiem przyjemna, czułem nawet lekki chłód – oceniałem ją na około dwudziestu stopni. Uniosłem wzrok, spoglądając na kłębiące się kolory, i uznałem, że nie wyglądają już fascynująco. Miałem wrażenie, że owe barwy lada moment poleją się nam na głowy, niczym wrzący ołów spadający z zamkowych murów. Zadrżałem i przyśpieszyłem kroku.

To miejsce miało przynajmniej jedną zaletę – nic nie mogło się do nas podkraść. Nadal jednak mi się nie podobało. Byliśmy odsłonięci jak para myszy na boisku hokejowym. Szliśmy i szliśmy, a góry w ogóle się nie zbliżały.

I wtedy dostrzegłem kątem oka plamę koloru.

Spojrzałem w bok i ujrzałem coś, co sprawiło, że zamarłem. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak wielka bańka mydlana – naprawdę wielka, rozmiarów piłki do kosza – wypływająca z szerokiej szczeliny w ziemi. Uniosła się jednak zaledwie kawałek, a potem zatrzymała, podskakując niczym balon próbujący zerwać się z uwięzi.

– Co to? – spytałem.

Jay odwrócił srebrną głowę w stronę bańki. Stałem dość daleko, by widzieć swe odbicie na jego policzku i szczęce.

– Nie mam pojęcia, nigdy czegoś takiego nie widziałem. To z pewnością jakiś mudluf, co oznacza, że musimy założyć, że jest niebezpieczny, i odejść. – Znów ruszył naprzód.

Raz jeszcze obejrzałem się na bańkę – wygląda niemal jak żywa, pomyślałem – i obróciłem się, żeby pójść za Jayem.

Nagle usłyszałem dobiegający z tyłu rytmiczny stukot. Skojarzył mi się z wleczonym po kamieniach długim kawałem łańcucha albo z grzechotnikiem.

Odwróciłem się, nie dostrzegłem jednak niczego, co mogłoby aż tak hałasować. Ujrzałem natomiast małą bańkę szarpiącą się rozpaczliwie na wszystkie strony, jakby próbowała przed czymś uciec. Jej kulista powierzchnia pulsowała szybko najróżniejszymi kolorami – przeważnie ciemną czerwienią i pomarańczem przechodzącymi w fiolet.

Bała się. Nie mam pojęcia, skąd to wiedziałem, ale wyraźnie widziałem, że ów mały stwór jest spłoszony.

Zawróciłem i pomaszerowałem w stronę szczeliny.

Za sobą usłyszałem krzyk Jaya.

– Joey! Nie! Wracaj!

– Temu stworzeniu chyba coś grozi! – odkrzyknąłem. – Nie jest niebezpieczne.

Zatrzymałem się w pobliżu szczeliny, która okazała się szersza, niż sądziłem. Teraz widziałem, że bańkowaty stwór jest przywiązany do skał na skraju przepaści cienką liną z protoplazmy, ektoplazmy czy czegoś podobnego.

– Joey, to tylko pomiędzowiec! Mudluf! Wracaj tu natychmiast!

Udałem, że go nie słyszę.

Owa lina była przezroczysta i cienka, jak długie pasmo śliny. Wyglądała, jakby do jej zerwania i uwolnienia bańkowatego stwora wystarczyło jedynie groźne spojrzenie.

– Jest przywiązany! – zawołałem do Jaya. – Chyba zdołam go uwolnić.

Jay zmierzał już ku mnie. Jeśli miałem to zrobić, musiałem działać szybko. Wyciągnąłem rękę i szarpnąłem linę. Okazała się mocniejsza, niż przypuszczałem.

– Hej! – krzyknąłem do Jaya. – Masz może nóż? Założę się, że moglibyśmy to przeciąć.

Nie odpowiedział. Mimo srebrnego kombinezonu widziałem, że jest wściekły.

Mały stworek nad naszymi głowami był wyraźnie zaniepokojony. Wypuściłem linę, lepiła mi się do palców. Nagle skojarzyła mi się z pajęczyną.

– Wiem, że jest nieszkodliwy – poinformowałem Jaya. – Spójrz tylko na niego.

Jay westchnął. Dzieliły mnie od niego jakieś dwa, trzy kroki.

– Może i masz rację – przyznał. – Ale coś tu jest nie tak. Jak sądzisz, w jaki sposób ten maluch się tak zaplątał? I czemu?

Pasmo sieci zaczęło wibrować, rozległ się ryk tak głośny, że o mało nie popękały mi bębenki, i pojąłem, że pociągając za linę, coś przywołałem. Zdawało mi się, że próbuję uwolnić małego mudlufa, ale w istocie uderzyłem w gong, wzywający na obiad.

Z otchłani wynurzył się potwór.

Wiem, „potwór" to słowo nadużywane, ale w tym przypadku żadne inne nie pasowało. Miał głowę trochę przypominającą rekina, a trochę tyranozaura, tkwiącą na ciele jak u stonogi, grubością dorównującym furgonetce dostawczej. Nie wiem, jak był długi – ale dość, by wychynąć z, jak się zdawało, bezdennej przepaści. Każdy kolejny segment prześlizgiwał się po skale, łomotał i grzechotał niczym olbrzymie ogniwo łańcucha. W czasie znacznie krótszym, niż wymaga ten opis, uniósł się na dobre dziesięć metrów ponad krawędzią szczeliny i przyglądał mi się olbrzymimi fasetkowymi oczami, wielkimi jak moje dłonie.

A potem uderzył.

W głowie wielkości taksówki taty otwarły się szczęki z wieloma rzędami zębów rozmiarów noży do steków. Mimo swej wielkości pomknęła ku mnie niczym winda ekspresowa. Już miałem stać się przekąską, gdy poczułem, jak ktoś wpada na mnie od tyłu i popycha tak, że runąłem na sam skraj przepaści.

Przekręciłem się na plecy i spojrzałem – Jay znalazł się dokładnie w miejscu, gdzie stałem jeszcze sekundę wcześniej. A potem olbrzymia paszcza bestii pochłonęła go, zaczęła się zamykać… i wtedy znad mojego ramienia wystrzelił mały, bańkowaty stworek. Zorientowałem się, że upadając, musiałem zerwać nić, która go krępowała. Uderzył w pysk potwora, rozbryzgując się na nim niczym przejrzysta maź.

Potwór szarpnął się ze wściekłym rykiem, upuszczając ciało Jaya. Paszczę wciąż miał otwartą – śmiercionośne szczęki nie zdążyły się zatrzasnąć – a teraz nie mógł jej zamknąć, bo mudluf zatkał mu swym przejrzystym ciałem nos, odcinając dopływ powietrza. Potwór szamotał się, rycząc z wściekłości i próbując strząsnąć z siebie małego, amebowatego mudlufa. Udało mu się odrzucić na parę metrów kawałki materii stworzenia, lecz te, uczepione elastycznymi włóknami, natychmiast powróciły, ponownie klejąc się do jego nosa. Trudno uwierzyć, że bryłka przezroczystej plasteliny zdołała powstrzymać Węża Midgardu przed pożarciem Jaya i mnie!

Potwór osunął się poniżej poziomu gruntu i sądząc z odgłosów i miarowych wstrząsów ziemi, próbował uwolnić się od pomiędzowca, tłukąc pokrytym łuskami pyskiem o skały. Nie czekałem, żeby sprawdzić, który z nich wygra – podbiegłem do Jaya, złapałem go za ręce i powlokłem, potykającego się i opartego o mnie ciężko, jak najdalej od miejsca walki. Oceniałem, że przerośnięta bańka mydlana nie wytrzyma zbyt długo.

Zatrzymałem się dobre pięćset metrów dalej. Jay usiadł ciężko na piasku. Niewidoczny już potwór nadal ryczał i walił o skały. Widziałem wznoszące się nad szczelinę chmury pyłu i od czasu do czasu odłamki kamienia. Byłoby to zabawne, gdyby nie coś, co zauważyłem dopiero teraz: od krawędzi szczeliny aż do ciała Jaya ciągnął się szeroki jak moja dłoń ślad krwi, gęstej jak farba.

Zachłysnąłem się i ukląkłem obok mojego towarzysza. Srebrny kombinezon po obu stronach ciała został przebity – dwie rany po lewej, trzy po prawej, tuż nad biodrami. Zęby potwora zostawiły dziury o średnicy paru centymetrów, z których wypływała krew Jaya. W żaden sposób nie zdołałbym jej zatamować, a zresztą nie wiem, czy cokolwiek by to dało – i tak stracił jej już zbyt wiele.

Uniósł słabo dłoń, którą chwyciłem.

– Zabiorę cię z powrotem do InterŚwiata – powiedziałem, nie wiedząc, co jeszcze mógłbym rzec. – Przejdziemy przez Pomiędzy – to nie potrwa długo – ja, ja… przepraszam…

– Oszczędź sobie – wyszeptał Jay. – To… nic nie da, krwawię… jak trzy… zarżnięte świnie i mam wrażenie, że to coś jest jadowite. Nie uwierzyłbyś… jak bardzo boli… – Głos miał stłumiony i głuchy.

– Co mam robić? – spytałem bezradnie.

– Połóż moją rękę… na piasku – rzekł. – Muszę ci pokazać… jak pokonać… ostatni… kawałek.

Złożyłem jego dłoń na ziemi. Szybkimi, urywanymi ruchami nakreślił coś w piasku.

A potem zamarł, jakby odpoczywał. Czułem się kompletnie bezużyteczny.

– Jay? – powiedziałem. – Nic ci nie będzie, naprawdę. – Nie kłamałem. Mówiłem to z nadzieją, że skoro wypowiem te słowa, to w jakiś sposób się spełnią.

Jay zaskoczył mnie, unosząc głowę i opierając się na łokciu. Drugą ręką chwycił mnie za koszulkę i ze zdumiewającą siłą pociągnął w dół, tak że moja twarz znalazła się zaledwie cal od jego maski. Raz jeszcze spojrzałem na zniekształcone odbicie mych własnych rysów, groteskowo wykrzywione na powierzchni kombinezonu.

– Powiedz… Staremu… przykro mi… że przeze mnie… stracił jednego agenta. Powiedz mu… mój następca… ma moje pełne… poparcie.

– Powtórzę mu, kimkolwiek jest – przyrzekłem. – Ale czy w zamian zrobisz coś dla mnie?

Słabo przechylił głowę.

– Zdejmij maskę – poprosiłem. – Pokaż mi twarz.

Zawahał się, po czym uniósł rękę i nacisnął kombinezon tuż pod brodą. Materiał pokrywający jego głowę zmienił barwę z lśniącego srebra na matową, metaliczną szarość i cofnął się, tworząc pierścień wokół szyi. Patrzyłem bez słowa, bo nic to nie zmieniło. Maska pozostała na miejscu, a przynajmniej tak sądziłem z początku, gdyż wstrząsnął mną widok twarzy Jaya.

Oczywiście była to moja własna twarz, ale nie do końca. Jay wyglądał na co najmniej o pięć lat starszego ode mnie. Na prawym policzku dostrzegłem bliznę, dolna część jego ucha również wyraźnie odrosła. Ale nawet blizny nie ukrywały tego, kim jest.

Był mną. To dlatego jego głos brzmiał tak znajomo. To był mój głos, czy raczej mój głos taki, jak mógłby zabrzmieć za pięć lat.

Zastanawiałem się, czemu nie zorientowałem się od razu, i wreszcie pojąłem, że na pewnym poziomie wiedziałem. Oczywiście, że był mną. Odważniejszym, mądrzejszym i bardziej odlotowym mną. I oddał życie, żeby mnie ocalić.

Spojrzał na mnie mętniejącymi oczami.

– Musisz… ruszać. – Ledwie słyszałem jego szept. – Teraz… nie możemy stracić… kolejnego agenta… zbyt niebezpieczne. Powiedz mu… zbliża się… Noc Mrozu.

– Powiem, obiecuję – przyrzekłem.

Jego powieki opadły, stracił przytomność.

To jednak nie zmieniało faktu, że obietnica to obietnica, nieważne, czy Jay mnie usłyszał, czy nie. Ja siebie usłyszałem i nie chciałem przeżyć reszty życia, próbując tłumaczyć samemu sobie, czemu nie postąpiłem jak należy.

Opuściłem jego ciało i zakołysałem się na piętach, czując nagły ucisk w gardle. Nie jestem pewien, jak długo tam stałem, po prostu oddychając.

W końcu spojrzałem na litery nakreślone w piasku.

Z pewnością były ważne. Gdy jednak przyjrzałem im się bliżej, stwierdziłem, że nie mają sensu. To musiało być jakieś równanie matematyczne:

jμ = 4μ

Nie rozumiałem, co oznaczają, lecz symbole jakby zapuszczały korzenie w moim mózgu, świecąc w umyśle.

Na owej skalnej równinie zapadła cisza. Słyszałem urywany oddech Jaya, syk przesypywanego wiatrem piasku i nic poza tym. Nie wiem, jak długo tak czekałem, ale zdawałem sobie sprawę, że nierówna bitwa pomiędzy dinopotworem i małym mudlufem mogła zakończyć się tylko w jeden sposób. Pożałowałem małego, bańkowatego stwora. Najpierw był przynętą w pułapce, potem zginął, próbując ocalić mnie i Jaya przed monstrum.

Wstałem, odwróciłem się i obejrzałem, nie dostrzegłem jednak śladu żadnego ze stworzeń. Postąpiłem kilka ostrożnych kroków naprzód, próbując przyjrzeć się lepiej.

Nic, tylko osiadający pył.

Skóra Jaya zmieniała kolor, nabierała sinawego odcienia. Tak jak mówił, zęby potwora musiały zawierać jad. Gdybym tylko go posłuchał i nie był głupi, nigdy nie znalazłby się w paszczy śmierci, próbując mnie przed nią ocalić. Pobiegłem tam, gdzie zapewne lękali się stąpać nawet aniołowie – i przez to Jay umierał. Przeze mnie. To była moja wina. Nie mogłem obwiniać nikogo innego.

Spojrzałem w niebo i złożyłem jeszcze jedną obietnicę wszystkim, którzy tam byli, każdemu kto słuchał. Że jeśli Jay przeżyje, jeśli zdoła to przetrwać, jeśli otrzyma pomoc medyczną i wyzdrowieje, to będę najlepszym, najpracowitszym, najmilszym, najfajniejszym facetem pod słońcem. Będę świętym Franciszkiem z Asyżu, Gautamą Buddą i innymi podobnymi gośćmi.

On jednak oczy miał zamknięte i nie oddychał ani się nie poruszał. Nieważne, co obiecałem i jak dobry zamierzałem być w przyszłości.

Nic już nie miało znaczenia.

Jay nie żył.

Rozdział 8

Nie mogłem go tam zostawić.

Pewnie będziecie się śmiać, ale nie mogłem. Zapewne byłoby to najrozsądniejsze rozwiązanie – i może gdybym zdołał wykopać mu grób czy coś takiego, nie przeszkadzałaby mi wizja zostawienia Jaya na pustyni, na granicy Pomiędzy. Lecz pod stopami miałem twardą, spieczoną, czerwoną glinę, przykrytą cieniutką warstwą piasku.

Spróbowałem go zatem podnieść. Ani drgnął. Wiedziałem, że waży więcej ode mnie, lecz mimo wszystko zaledwie dziesięć minut wcześniej podtrzymywałem go, a potem odciągałem od urwiska i pewnie zużyłem przy tym cały zapas adrenaliny. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, nie miałem szansy go ruszyć. Równie dobrze mogłem próbować podnieść zębami „Titanica".

Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie dociąża go metalowy kombinezon, toteż zacząłem go oglądać, szukając zatrzasku, zamka błyskawicznego, czegoś w tym rodzaju.

Nic.

Obok usłyszałem ciche psyknięcie. Odwróciłem głowę. To był mały pomiędzowiec. Mudluf wisiał w powietrzu obok mnie, szybując niczym ameba rozmiarów kota i mieniąc się wszystkimi barwami tęczy.

– Cześć – rzuciłem. – Przynajmniej tobie nic nie jest. Ale Jay nie żyje. Może jednak powinienem był zostawić cię sam na sam z tym tyranozaurem.

Bańka mydlana przybrała ponury odcień fioletu.

– Nie mówiłem poważnie – dodałem szybko. – Ale on był… moim przyjacielem. W pewnym sensie był mną. A teraz nie żyje, a ja nie mogę nawet zabrać go do domu. Jest za ciężki.

Fiolet zaczął jaśnieć i po chwili stwór połyskiwał już delikatnym odcieniem złota. Wyciągnął coś przed siebie – niezupełnie kończynę ani mackę – może nibynóżkę, jeśli to oznaczało to, co mam na myśli – i dotknął metalowego kombinezonu tuż nad sercem.

– Tak – mruknąłem. – Nie żyje.

Stwór zapulsował złotem – sfrustrowanym złotem – i postukał dokładnie w to samo miejsce.

– Chcesz, żebym go tam dotknął?

Ponownie zmienił barwę, na pogodny błękit… zadowolony błękit.

Dotknąłem palcem miejsca, które przed chwilą musnęła nibynóżka, i kombinezon otworzył się przede mną jak kwiat w słońcu. Jay miał na sobie szare bokserki i zielony podkoszulek, jego ciało było bardzo blade. Wywlokłem spod niego kombinezon.

Ważył chyba z tonę. No, może pięćdziesiąt kilo. Ameba wciąż krążyła wokół mnie, jakby próbowała mi coś powiedzieć. Wyciągnęła szkarłatną nibynóżkę w stronę srebrnego kombinezonu leżącego na czerwonej ziemi. Potem wskazała mnie i na jej balonowatym ciele pojawiły się migoczące, srebrne żyłki.

– Co? – Nic nie rozumiałem. – Szkoda, że nie umiesz mówić.

Mudluf raz jeszcze wskazał na srebrny kombinezon – obecnie przygaszony, metalicznie szary – i na mnie.

– Uważasz, że powinienem go włożyć?

Zalśnił błękitem, identycznym jak wcześniej. Tak. Powinienem go włożyć.

– Słyszałem o mówieniu językami – rzekłem. – Ale nigdy kolorami.

Podniosłem kombinezon – teraz przypominał obszerny płaszcz w kształcie rozgwiazdy – i nałożyłem na ramiona. Zawisł na mnie ciężko, a od jego ciężaru zabolały mnie plecy. Miałem wrażenie, jakbym okrył się kocem z ołowianą podszewką. Był zimny i martwy. W żaden sposób nie zdołałbym pokonać nawet dziesięciu kroków w takim stroju.

– I co teraz? – spytałem amebę, która pozieleniała, a po jej powierzchni przebiegły smugi żółci i szkarłatu. Potem z wahaniem wskazała miejsce pośrodku kombinezonu na mojej piersi. Dotknąłem go.

Nic się nie stało.

Dotknąłem ponownie. Uderzyłem. Potarłem. Z całych sił ścisnąłem kciukiem i palcem wskazującym – i nagle okrywający mnie ołowiany koc ożył, zaczął się rozlewać, spływać po ciele, okrywając je od stóp do głów. Gdy zalał mi twarz, świat pociemniał. Przez moment czułem czystą, obezwładniającą panikę, a potem znów zacząłem widzieć, lepiej niż wcześniej, a także oddychać.

Patrząc w dół, widziałem srebrne okrycie, ale też to, co tkwiło pod nim. Przypominało to nieco odwrócone instrumenty, używane przez pilotów myśliwców w ich kokpitach. Widziałem złotą butelkę i coś, co wyglądało jak pistolet, a także kilka innych przedmiotów, których nie rozpoznałem. Tkwiły w kieszeniach. I widziałem własne ciało.

Teraz było mi ciepło, prócz lewego ramienia, na którym zaklęcie pani Indygo uszkodziło kombinezon.

Oglądana przez lustrzaną maskę ameba wyglądała jeszcze dziwniej, zupełnie jakbym patrzył na coś wielkiego przez odwróconą lornetkę. Widziałem, że rozmiarami nie przewyższa kota, lecz z jakiegoś powodu nie potrafiłem pozbyć się myśli, że tak naprawdę jest wielka jak drapacz chmur, tyle że znajduje się dziesięć mil dalej. Czy według was to ma jakiś sens?

– Masz może jakieś imię? – spytałem.

Stwór zalśnił setką kolorów. Uznałem to za potwierdzenie. Problem w tym, że ja sam nie umiałem przemawiać kolorami.

– Nazwę cię Tęczkiem – poinformowałem. – To taki żarcik, nie zabawny, z tych innych.

Zabłysł złotem i uznałem, że nie ma nic przeciw temu.

Schyliłem się, podniosłem Jaya i zarzuciłem go sobie na ramiona. Wciąż czułem jego ciężar, wyglądało jednak na to, że większość brzemienia wziął na siebie kombinezon. Miałem wrażenie, że Jay waży piętnaście kilo.

A potem pomyślałem:

jμ = 4μ

…i ruszyłem w stronę Bazy, dźwigając na ramionach ciało Jaya, jak myśliwy z plemienia Siuksów niosący do obozu jelenia.

Tęczek przez jakiś czas podskakiwał w powietrzu obok mnie. Potem jednak dotarłem do ścieżki, która, jak czułem, zawiedzie mnie na Ziemię, na której mieściła się Baza InterŚwiata.

Żałuję, że nie potrafię wyjaśnić tego lepiej. Czułem ją, tak jak wy samym językiem wyczuwacie miejsce w zębie, z którego wypadł fleczer. Ja to czułem.

Nadeszła pora, by Wędrować. I to właśnie zrobiłem.

Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem za sobą, był Tęczek, tańczący z wyraźnym smutkiem w powietrzu za moimi plecami. A potem ową scenę zastąpiła…

Pustka…

Brzeg rzeki…

Widok dalekiego miasta… Tysiąc oczu zamykających się i otwierających niezależnie od siebie, a każde wypatrywało mnie.

Trawiasta równina. Za nią w dali fioletowawe góry.

I nagle znalazłem się tam, choć sam nie miałem pojęcia co oznacza „tam". Po prostu wiedziałem, czułem to w głowie; jμ = 4μ nie zabierze mnie dalej.

Lecz w pobliżu nie było niczego. Znajdowałem się pośrodku pustego stepu, sam jak palec. Położyłem ciało Jaya na trawie. Uznałem, że albo ludzie z bazy Jaya – z InterŚwiata, czymkolwiek był – sami mnie znajdą… albo nie. I nagle, możecie mi wierzyć, przestało mnie to obchodzić.

Przyłożyłem palec do miękkiego miejsca pod brodą i poczułem, jak kombinezon cofa mi się z twarzy, którą omiotło ciepłe powietrze. A potem, zupełnie sam, milion milionów mil od wszystkiego, rozpłakałem się z żalu i tęsknoty – za Jayem, moimi rodzicami, Jenny i Lejkiem, Roweną, Tedem Russellem, panem Dimasem i innymi.

Ale przede wszystkim opłakiwałem samego siebie.

Płakałem tak i szlochałem, aż w końcu nie pozostało we mnie nic, czym mógłbym płakać. Usiadłem, czując na twarzy schnące łzy, pusty i wyczerpany, i siedziałem tak, dopóki nie zaszło słońce i nad stepem nie pojawiło się miasto pod szklaną kopułą, lewitujące bezszelestnie jakieś dwa metry nad ziemią. Zatrzymało się piętnaście metrów od Jaya i ode mnie. Ze środka wyłoniła się grupa ludzi, którzy wyglądali jak ja i którzy zabrali nas obu.

Загрузка...