Kurczowo przytrzymywałem się pionowej skalnej ściany. Miałem na sobie jednoczęściowy, szary kombinezon i buty do wspinaczki. Do pasa okalającego talię przypiąłem linę, łączącą mnie z dziewczyną wiszącą jakieś sześć metrów nade mną. Dziewczyna szczerze mnie nie znosiła, co w pewnym stopniu komplikowało sytuację, biorąc pod uwagę fakt, że trzydzieści metrów wyżej czekała wolność, ciepło, porządny posiłek i powrót do Bazy.
W tym momencie jednak dla mnie trzydzieści metrów mogło równie dobrze oznaczać trzydzieści mil. Byłem głodny i przemarznięty, bolały mnie palce u rąk i stóp. A także wszystko pomiędzy nimi.
Moją głowę okalała opaska z neurosieci, zakodowana tak, by powstrzymać mnie przed Wędrowaniem, gdyby nadarzyła się okazja. A byłbym skłonny ją wykorzystać. Wierzcie mi, myśl ta wydawała się bardzo kusząca, zwłaszcza gdy zaczęło padać: mokry, zamarzający deszcz ze śniegiem, który przemoczył mnie do suchej nitki, a potem zamroził. Po prostu super. Zacząłem dygotać tak mocno, że o mało nie puściłem się ściany.
Tuż za plecami usłyszałem kaszlnięcie. Odwróciłem się, bardzo ostrożnie.
To był Jai. Należał do tych wyglądających prawie jak ja, tyle że skórę miał ciemnobrązową. Okrywała go jednoczęściowa, biała szata, siedział ze skrzyżowanymi nogami. Czy, ściślej biorąc, szybował ze skrzyżowanymi nogami około pięćdziesięciu metrów nad ziemią.
– Przybywam złożyć zapytanie, jak sobie radzisz? – rzekł z charakterystycznym, lekkim akcentem. – Deszcz sprawia, że dalsza wspinaczka staje się dość problematyczna. Gdybyś na tym etapie zechciał finiszować swą ekskursję, nikt nie uznałby tego za świadectwo twojej niemocy.
Moje zęby szczękały jak kości w kubku; ledwie go słyszałem.
– Co?
– Chciałbyś to przerwać?
Jak mówiłem, wizja wyglądała kusząco, ale miałem już dość problemów i wolałem nie narażać się na etykietkę tchórza.
– Wchodzę dalej – oznajmiłem. – Nawet gdyby miało mnie to zabić.
– To wyjście – odparł z dezaprobatą – jest niedopuszczalne.
Jai zachowywał się czasami jak palant, ale przynajmniej dostrzegał to, że żyję. Poszybował powoli w górę, w stronę obozu na szczycie wzgórza.
Znów podjąłem wspinaczkę. Dotarłem do głębokiej szczeliny w skale, w którą wcisnąłem się jak w komin, przy okazji pozbywając się większości skóry z ramion i pleców. Po czasie, który wydał mi się zaledwie krótką wiecznością, zrównałem się z półką jakieś dziesięć metrów nad poprzednim miejscem i ujrzałem dziewczynę, z którą się wspinałem. Stała skulona z boku półki, ukryta przed zacinającym deszczem. Mimo wszystko nie mogło jej tam być wygodnie i ten fakt sprawił mi dużą radość, której starałem się nie okazywać. Gdy tam dotarłem, ledwo zaszczyciła mnie spojrzeniem. Wpatrywała się w niebo.
– Masz jakiś plan dotarcia na szczyt? – spytałem ze znużeniem, mierząc wzrokiem skalną ścianę w górze.
– Lista ludzi, z którymi nie rozmawiam, jest dość krótka – odparła. – Prawdę mówiąc, składa się wyłącznie z ciebie. – Znów zapatrzyła się w szare burzowe chmury.
– No dobra…
Kciukiem otworzyłem termos wiszący u pasa i nalałem sobie zakrętkę parującego bulionu z syntetycznego bizona. Nie poczęstowałem jej. Po pierwsze dlatego, że miała u pasa własny termos, identyczny jak mój. A po drugie, bo do diabła z nią.
Zacząłem sączyć zupę, powoli, żeby nie poparzyć ust – strasznie szybko się nagrzewała – i przyglądałem się Jo, a zwłaszcza dwóm rzeczom, które tak bardzo odróżniały ją ode mnie.
– Przestań się gapić.
– Przepraszam – rzekłem. – Po prostu tam, skąd pochodzę, nikt nie ma skrzydeł.
Spojrzała na mnie jak na coś, co znalazła właśnie przylepione do podeszwy buta. Jo pochodzi z jednego z magicznych światów. Skrzydła – wielkie, białe, pierzaste, jak u aniołów na obrazach – nie utrzymują jej w powietrzu, kiedy fruwa, choć za ich pomocą może szybować i kontrolować lot. Stary wyjaśnił kiedyś, że rzeczą, która naprawdę utrzymuje ją w górze, jest przekonanie, że potrafi latać. No i fakt, że w jej świecie w powietrzu naprawdę czuje się magię. Często miałem ochotę spytać, czy jej lud pochodzi od skrzydlatych małp, tak jak lud Joken wywodzi się od wilków, czy też dawno temu na jej planecie jakiś czarodziej doczepił łabędzie skrzydła do pleców małego dziecka i tak to się zaczęło. Ponieważ jednak traktowała mnie z równą sympatią, jaką mogłaby obdarzyć wirus eboli, wątpliwe, bym kiedykolwiek się dowiedział.
Przebywałem w obozie od dziesięciu dni, lecz miałem wrażenie, że minęło całe życie. Niezbyt szczęśliwe życie. Było to uczucie sugerujące, że w poprzednim wcieleniu było się na przykład Dżyngis-chanem.
Dziesięć dni przed wspinaczką w deszczu na skalną ścianę ocknąłem się na polowym łóżku w białym pokoju cuchnącym środkami odkażającymi. Gdzieś w tle słyszałem dźwięki orkiestry, żałobne, wzruszające, lecz smutne.
To był marsz pogrzebowy.
Muzyka ucichła. Wstałem i niepewnym krokiem podszedłem do okna. Wyjrzałem.
Na dużym placu zebrało się około pięciuset osób. Bardzo różnych osób. Stali w szeregach wokół skrzyni. Leżało na niej ciało okryte czarną flagą.
Wiedziałem, do kogo należy.
I wiedziałem, czyje życie ocalił jego właściciel, za kogo zginął.
Na podeście stał mężczyzna, który wyglądał trochę jak ja, gdybym dożył wieku średniego. Wiedziałem, że właśnie kończy mówić dobre rzeczy o Jayu, choć ledwie słyszałem jego słowa.
A potem ludzie zaczęli krzyczeć. Krzyczeli pięciuset różnymi głosami, bez słów, i w owym krzyku brzmiał żal, poczucie straty, ale także zwycięska nuta. Było to zawodzenie, jęki i wrzaski, wyrywające się z pięciu setek gardeł.
Skrzynia z trumną w środku zamigotała i poruszyła się. Potem zaś rozbłysła i zniknęła bez śladu.
Orkiestra znów zagrała żałobnego marsza, tym razem jednak pojawił się w nim cień optymizmu. Zdawał się mówić, że życie toczy się dalej.
Wróciłem na łóżko i usiadłem. Bez wątpienia przebywałem w czymś w rodzaju szpitala w okrytej kopułą Bazie. I właśnie oglądałem pogrzeb Jaya.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – rzuciłem.
To był starszy mężczyzna, ten sam, który wygłosił mowę.
– Cześć, Joey – rzekł; mundur miał czysty i odprasowany. – Witaj w Bazie. – Jedno oko miał piwne, zupełnie jak moje, drugie było sztuczne: wyglądało jakby w oczodole osadzono kilka kolorowych diod.
– Pan także jest mną – zauważyłem.
Skłonił głowę – być może miało to być przytaknięcie.
– Joe Harker. Tu nazywają mnie Starym, najczęściej za plecami. Kieruję tym miejscem.
– Przykro mi z powodu Jaya. Przyniosłem jego ciało.
– Dobrze się spisałeś – rzekł. – I, co jeszcze ważniejsze, przyniosłeś też jego kombinezon. Zostało nam ich zaledwie tuzin, już ich nie robią. Świat, który je produkował, już… nie istnieje.
Uznałem, że powinienem coś powiedzieć.
– Nie istnieje? Cały świat?
– Światy są tanie, Joey. Wiem, to brzmi strasznie, ale najczęściej nawet najstraszniejsze słowa kryją choćby odrobinę prawdy. Dla Binarium i RUN światy są czymś bardzo tanim, a życie jeszcze tańszym… Ale wróćmy do ciebie. Dobrze się spisałeś, przynosząc tu ciało, bo dzięki temu mogliśmy się pożegnać. A w kombinezonie pozostała ostatnia wiadomość Jaya. – Znów zawiesił głos. – Pamiętasz, jak cię tu sprowadziliśmy? Wyglądałeś, jakbyś był w malignie, cały czas mnie wołałeś.
– Naprawdę?
– Tak. Powiedziałeś, że Jay zginął przez ciebie, że ratował ci życie. Opowiedziałeś o mudlufie i wężowym tyranozaurze. Mówiłeś, że zachowałeś się głupio i wszystko stało się przez ciebie.
Spuściłem wzrok.
– Tak.
Otworzył notes i coś sprawdził.
– Jay kazał powiedzieć Staremu, że mu przykro i przeprasza, że stracił jednego agenta. Mówił, że następca ma jego pełne poparcie.
– Ja to powiedziałem?
– Tak. – Znów zajrzał do notesu, a potem spytał: – Co to jest Noc Mrozu?
– Noc Mrozu? Nie wiem. Jay kazał to panu powiedzieć. Że nie możecie stracić nawet jednego agenta, że zbliża się Noc Mrozu.
– Mówił o niej coś jeszcze?
Pokręciłem głową.
Stary mnie przerażał. To znaczy, jasne, był mną, ale mną, który widział tak wiele. Zastanawiałem się, jak stracił oko. I czy naprawdę chcę to wiedzieć.
– Moglibyście mnie odesłać do domu? – spytałem.
Skinął głową, po czym rzekł:
– Możemy, owszem. Wymagałoby to sporego wysiłku i oznaczało, że ponieśliśmy klęskę. Musielibyśmy wymazać ci wspomnienia, usunąć wszelkie informacje na temat tego miejsca, a także zniszczyć twoje zdolności Wędrowania między światami. Lecz owszem, moglibyśmy to zrobić. Pewnie zastanawialiby się, gdzie się podziałeś, ale w różnych światach czas biegnie w różnym tempie. Zapewne jak dotąd nie było cię najwyżej pięć minut… – Chyba dostrzegł nadzieję malującą się na mojej twarzy. – Naprawdę chciałbyś nas opuścić?
– Proszę pana, bez urazy, ale ja nawet was nie znam. Niby czemu miałbym dołączyć do waszej organizacji?
– Cóż, masz najlepsze możliwe poparcie. Jay tak powiedział. Jak mówił, nie stać nas na stratę nawet jednego agenta.
– Ja… ja jestem następcą, o którym wspominał?
– Obawiam się, że tak.
– Ale przecież właśnie przeze mnie zginął!
– Tym lepszy powód, by tu zostać. Utrata Jaya to tragedia. Utrata was obu byłaby katastrofą.
– Rozumiem… – Pomyślałem o domu: moim prawdziwym domu, nie jego nieskończonych cieniach. – Czyli moglibyście mnie odesłać?
– Tak. I jeśli tu oblejesz, może będziemy musieli.
Gdy zamykałem oczy, wciąż widziałem Jaya, patrzącego na mnie tuż przed śmiercią, leżącego na czerwonej ziemi. Westchnąłem.
– Wchodzę w to – oznajmiłem. – Nie dla pana. Dla Jaya.
Wyciągnął rękę. Ja także to zrobiłem, chcąc uścisnąć mu dłoń, on jednak zamknął moją w swej własnej, twardej i wielkiej, i spojrzał mi głęboko w oczy.
– Powtarzaj za mną – polecił. – Ja, Joseph Harker…
– Uhm… Ja, Josehp Harker…
– …świadom, że we wszystkim musi panować równowaga, niniejszym zobowiązuję się czynić, co tylko w mej mocy, by chronić i strzec altiwersum przed tymi, którzy chcieliby je zniszczyć bądź nagiąć do swej woli, i robić wszystko w obronie InterŚwiata oraz wartości, które symbolizuje.
Powtórzyłem jak najlepiej umiałem. Kiedy się zająknąłem, podpowiedział mi.
– Doskonale – rzekł. – Mam nadzieję, że wiara Jaya w ciebie miała podstawy. Musisz pobrać sprzęt u kwatermistrza; magazyny są w kwadratowym budynku po drugiej stronie placu apelowego. Teraz mamy jedenastą, dość czasu, byś do jedenastej czterdzieści pięć urządził się w koszarach. Lunch jest o dwunastej, o dwunastej czterdzieści rozpoczynasz szkolenie podstawowe.
Wstał, szykując się do wyjścia. Miałem do niego jeszcze jedno pytanie.
– Proszę pana? Czy wini mnie pan za śmierć Jaya?
Jego sztuczne oko zalśniło zimnym błękitem.
– Hm. Tak, oczywiście, że tak. Podobnie jak pięćset innych osób w tej bazie. Masz naprawdę wiele do nadrobienia, chłopcze.
Wyszedł.
Czułem się jak nowy uczeń w znienawidzonej szkole, tyle że jeszcze gorzej – jak nowy uczeń w znienawidzonej szkole, kierowanej przez wojsko na dość sadystycznych zasadach. Szkole, w której każdy pochodzi z innego kraju i wszystkich łączy tylko jedno.
To, że cię nie znoszą.
Mogło być gorzej. Nikt nie pluł mi do talerza, nikt nie ciągnął mnie za barak, żeby mnie skopać, nikt nie wpychał mi głowy do kibla i nie spuszczał wody. Ale też nikt się do mnie nie odzywał, chyba że musiał. Nikt mi nie pomagał. Jeśli szedłem na zajęcia w złą stronę, nikt nic nie mówił, a gdy widzieli, jak biegam wokół placu, spocony i zdyszany, bo zjawiłem się pięć minut po czasie – cóż, tylko wtedy dostrzegałem na twarzach pozostałych rekrutów uśmiech.
I kiedy ktoś wywracał mnie przypadkiem podczas wspinania się po linach; kiedy dostawałem najsłabszy dysk antygrawitacyjny na lekcjach jazdy na dyskach; kiedy wybierałem najstarszą, najpaskudniejszą i najsłabszą różdżkę na podstawowym kursie magii; kiedy jadłem obiad sam przy stole pośrodku zatłoczonej stołówki… Wiecie co się działo?
Nie miałem nic przeciw temu.
A nawet się cieszyłem. Nie karali mnie dotkliwiej, niż na to zasługiwałem. Jay ocalił mi życie. Uratował mnie ze statku pośrodku Nigdzie-Nigdzie; więcej niż raz ocalił mnie przed moją własną głupotą. A ja odpłaciłem mu, doprowadzając do jego śmierci.
I jeśli wszyscy ustawili się w kolejce, by mnie potępić, ja stałem na samym jej czele.
Fala deszczu uderzyła mnie w twarz. Przypiąłem kubek z powrotem do pasa i odwróciłem się do skały.
– Dobra – rzuciłem. – Czas ruszać na górę.
Jo nie odpowiedziała. Zatrzepotała skrzydłami, strząsając z nich lodowatą wodę i także przywarła do ściany. Zaczęła się wspinać. Po paru minutach ruszyłem za nią.
Cały dygotałem, teraz jednak szło mi łatwiej: Jo chyba instynktownie odnajdowała uchwyty i oparcia, a ja podążałem tuż za nią. Wszystko szło świetnie do czasu, gdy deszcz rozpadał się na dobre.
Uniosłem głowę. Kamień, na którym stała Jo, pękał pod jej stopami.
– Hej! – krzyknąłem, rozpaczliwie machając ręką.
Ona jednak nie zwracała na mnie uwagi. A potem skalna krawędź pękła i Jo zaczęła się zsuwać w gradzie kamyków. Spadła wprost na mnie, odrywając mnie od ściany.
Od ziemi dzieliła nas daleka droga. Spadaliśmy razem, obracając się w powietrzu.
Chwyciłem ją w pasie i odepchnąłem się nogami od skały. Jo natychmiast zorientowała się, co robię, i mocno uderzyła skrzydłami. Może i nie zdoła zbyt długo utrzymać nas w powietrzu, ale też nie potrzebowaliśmy zbyt wiele czasu.
Wylądowała na półce, na której wcześniej posiliłem się zupą.
– Próbowałem ci powiedzieć – oznajmiłem.
– Tak – odparła. – Wiedziałam, że chcesz zwrócić moją uwagę. Po prostu nie zamierzałam na ciebie patrzeć.
Zadrżałem, stojąc w deszczu.
– Jak poznałaś Jaya? – spytałem.
– Tak samo jak my wszyscy. Pewnego dnia zaczęliśmy Wędrować, a on zjawił się i sprowadził nas tutaj. Zazwyczaj po drodze wybawiał nas z niezłych tarapatów.
– Mnie też tak znalazł i po drodze trzy czy cztery razy uratował mi życie. Poświęcił swoje, bylebym tylko tu dotarł. Nie sądzę jednak, by tak mnie traktował. I nie sądzę, żeby pozwolił wam tak mnie traktować.
Zapadła cisza. W końcu Jo spojrzała mi prosto w twarz swymi piwnymi oczami, które wyglądały, jakbym patrzył w lustro.
– Masz rację, ja też nie przypuszczam, by to zrobił. Dam znać innym.
Wspięliśmy się w milczeniu na szczyt, ale było to przyjazne milczenie.
Potem było już lepiej. Może nie do końca, ale jednak lepiej.
A ja sądziłem, że sprawdziany u pana Dimasa były trudne.
Na widok egzaminów końcowych w InterŚwiecie nawet oddziałowi Mensy opadłyby szczęki ze zdumienia. Naszym najlepszym mózgowcom dym wychodziłby uszami. Jak odpowiedzieć na pytanie typu: „Czy czynnik nieprawdopodobieństwa w świecie odwróconego czasu jest solipsystyczny, czy też fenomenologiczny?". Albo: „Podaj sześć zastosowań pandemonium przeciwżywiołowego". A może: „Objaśnij gnozę istot klippotycznych siódmego rzędu".
Spróbujcie zmierzyć się z czymś takim, kiedy ledwie zaliczyliście ZPT.
Od dwudziestu tygodni przebywałem w obozie szkoleniowym InterŚwiata. Dwadzieścia tygodni nieustannych ćwiczeń, nauki sztuk walki, o których nigdy nie słyszałem (jeden z naszych instruktorów pochodził ze świata, w którym Japonia połączyła się z Indochinami, tworząc między innymi style walki, w porównaniu z którymi taekwondo wygląda jak tańce na wieczorku u cioci), sposobów przetrwania, dyplomacji, magii stosowanej, nauk przyrodniczych i mnóstwa innych rzeczy, których zazwyczaj nie znajduje się w programach szkół średnich – czy nawet M.I.T.
Po dwudziestu tygodniach na diecie InterŚwiata, tygodniach intensywnych ćwiczeń, intensywnej nauki – do diabła, wszystko tam było intensywne – byłem chudy jak pasek suszonego mięsa, a moje odruchy i mięśnie zaczynały przypominać te, o jakich zawsze marzyłem i które oglądałem na reklamówkach drukowanych na tylnych okładkach starych komiksów. Moją głowę wypełniały fakty, zwyczaje i inne ezoteryczne informacje, pozwalające (przynajmniej teoretycznie) udawać tubylca na całkiem licznych Ziemiach, na których ludzkość wyglądała jak ja.
Oczywiście nowo nabyte umiejętności wtapiania się w tło i przeżycia na niewiele by się zdały na innych znanych nam Ziemiach. Choćby na tej, z której pochodziła Jakon Haarkanen. Jakon wyglądała, jakby trzydzieści tysięcy lat temu do jej drzewa genealogicznego przybłąkał się wilk. Była szczupła, drapieżna i ważyła niecałe czterdzieści kilogramów, na które składały się głównie chude, żylaste mięśnie, porośnięte krótkim, ciemnym futrem. Uwielbiała robić nam dowcipy; często przysiadała na jednej z belek pod sufitem sali na piętrze i zeskakiwała na człowieka, kiedy przechodził pod nią, przewracając go na podłogę. Miała ostre zęby, jasnozielone oczy i nadal wyglądała trochę jak ja.
Jak zapewne wywnioskowaliście z opisu, Jakon jest jedną z moich dalszych kuzynek.
W tym momencie staliśmy – Jakon i ja, a także Josef Hokun i Jerzy Harhkar – na jednym z najwyższych balkonów Bazy podczas rzadkiej przerwy w nauce i obserwowaliśmy stado podobnych do antylop stworzeń, pędzących w dole środkiem wąskiej rzecznej doliny. Zbliżało się południe i pola ochronne przekręcono tak, by przenikał przez nie rześki, chłodny wietrzyk planety. Obok mnie rosła wysoka idesia, uginająca się pod ciężarem kiści pomarańczowoczerwonych jagód. Przed nami ciągnęły się klomby lilii królewskich, cyklopii, jupiterowca i błękitnego lotosu. Były tu też cykady, drzewa szpilkowe i kwiaty nieistniejące na większości Ziem od milionów lat. Od ich połączonych zapachów kręciło mi się w głowie, zwłaszcza po suchym, filtrowanym powietrzu niższych poziomów.
Baza, podobnie jak trzy czy cztery inne latające miasta pod kopułami, w których stacjonowały siły InterŚwiata, nie znajdowała się w jednym stałym miejscu. Zamiast tego, napędzana połączeniem magii i nauki unosiła się nad powierzchnią świata, w którym ludzie wciąż iskali się nawzajem i zjadali swoje pchły. Przypominało to nieustanną wycieczkę po parku narodowym wielkości planety – jeden spektakularny widok zastępowały następne. Przemykaliśmy ponad puszczami porastającymi pół kontynentu, wisieliśmy nad wodospadem, który nigdy nie będzie nosił nazwy Niagara. Z bezpiecznej odległości oglądaliśmy wybuchy wulkanów, trąby powietrzne, powodzie…
Istniały gorsze szkoły.
Sunęliśmy na wschód i właśnie zbliżała się pora kolejnego przesunięcia fazowego. Nastąpiło o czasie – na naszych oczach krajobraz w dole zamigotał i jakby się rozpłynął. Na moment ujrzeliśmy psychodeliczne kolory Pomiędzy, a potem powróciliśmy do rzeczywistości. Kiedy zorza przygasła, zawiśliśmy nad mroźną tundrą. Wysoko nad nami płonęło słońce. Widziałem odbiegające w dal stado żubrów oraz garstkę ponurych, ociężałych mastodontów, metodycznie obgryzających rozłożystą wierzbę. Powietrze było zimniejsze, a w dali dostrzegłem błyszczące urwiska olbrzymich lodowców, skradających się ku nam i jaśniejących w słońcu niczym szklane góry.
Ta sama dolina. Inny świat.
Zazwyczaj nasze przybycie zaskakuje miejscowych, dlatego właśnie trzymamy się czasów prehistorycznych. To zmniejsza szansę odkrycia. Wszystko stanowi część środków bezpieczeństwa, które musi stosować InterŚwiat, by uniknąć wykrycia przez agentów Binarium i RUN. Szybujące miasta pod kopułami przeskakują losowo pomiędzy skupiskami kilkunastu tysięcy Ziem, mniej więcej w połowie środka Łuku. Dlatego właśnie mimo mojego talentu do Wędrowania Pomiędzy potrzebowałem pomocy, by znaleźć właściwy świat, w którym pozostawała właśnie Baza.
Pomoc stanowiło owo osobliwe równanie, które Jay nakreślił w krwistoczerwonym piasku. Podobnie jak większość rzeczy z InterŚwiata, działało dzięki połączeniu magii i nauki; jμ = 4μ nie było do końca formułą matematyczną, ani też zaklęciem magicznym. Stanowiło paradoks, coś jak pierwiastek kwadratowy z minus jeden, kombinatoryczna abstrakcja, twierdzenie naukowe stworzone za pomocą środków magicznych; jμ = 4μ było talizmanem memetycznym, który każde z nas nosiło w głowie i nigdzie indziej i który pozwalał nam namierzyć Bazę poprzez ostatnie kilka warstw rzeczywistości, niezależnie od jej położenia. Stanowiło klucz, ale by przekręcić go w zamku, trzeba było być Wędrowcem. Latające statki, zasilane energią Wędrowców zamkniętą w butelkach, nie mogły tego dokonać. Podobnie statki kosmiczne krążące wśród białych szumów podprzestrzeni, zasilane przez zamrożonych Wędrowców, martwych w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Trzeba było być prawdziwym, żywym Wędrowcem, przechowującym w głowie klucz. I fakt ten w zasadzie uniemożliwiał obu imperiom odnalezienie InterŚwiata.
Przynajmniej w teorii.
Wszystko to wyjaśniało poczucie bezpieczeństwa, pozwalające nam przebywać na otwartej przestrzeni, gdy zakuwaliśmy we czwórkę do mających się odbyć następnego dnia egzaminów z podstaw teorii multifazowych asymetrii na spolaryzowanych płaszczyznach rzeczywistości i prawa nieokreślonego trapezoidu obserwowanego podczas Ceremonii Dziewięciu Kątów.
Nawet po trzech miesiącach większość rekrutów wciąż traktowała mnie dość chłodno. Owszem, przysiadali się już do mojego stolika, ale nie rwali się do tego, i choć odzywali się do mnie i traktowali uprzejmie, wciąż wyczuwałem w nich rezerwę, której nie potrafiłem zignorować. Byłem jednym z nich – byłem nimi, a człowiek nie może nienawidzić samego siebie, ale też nie cały czas musi się lubić. Skoro jednak nigdy nie miałem zostać królem popularności, nauczyłem się z tym żyć. Trzy alternatywne wersje mnie – nasz wykładowca na zajęciach z podstaw poziomów rzeczywistości używał określenia parawcielenia – towarzyszące mi teraz na balkonie były najbliższym odpowiednikiem przyjaciół, jakich tu miałem, co w tym przypadku oznaczało „niewrogów".
– Dobra – powiedziałem. – Wymień właściwości, które pozostają stałe, niezależnie od płaszczyzny.
– Uhm. – Josef podrapał się po nosie. – Wszystkie?
– Są tylko cztery.
Josef pochodził z Ziemi gęściejszej niż moja, co oznaczało silniejsze pole grawitacyjne. Był zbudowany jak dwunożny czołg i prawdopodobnie silniejszy od jakiegokolwiek ziemskiego czołgu. Wyjaśnił mi to kiedyś – coś o dłuższych, szerszych zaczepach ścięgien, zwiększonej proporcji mięśni prążkowanych do gładkich i większej gęstości kości. Mnie wystarczył fakt, że był dwa razy wyższy ode mnie i niemal tak silny, by sięgnąć za plecy i podnieść samego siebie za pasek od spodni.
– Symetria, chiralność, odpowiedniość i uhmmm…
Wyglądał, jakby ewentualnie mógł wygrać w szachy z golemem, ale tylko gdyby ktoś najpierw zasłonił golemowi oczy, w rzeczywistości jednak był całkiem mądry – musiał być, żeby dotrzymać kroku wszystkim innym Joeyom.
– Poddajesz się?
– To nie lateralność, prawda? – spytał bez zbytniego entuzjazmu.
– Owszem – odparłem – to ona.
– Moja kolej – oświadczył Jerzy. – Czym są izohipsy podprogowe i w jaki sposób odnoszą się do Wędrowców?
– To akurat wiem – odpowiedziałem. – Zaczekaj, nie mów…
Jerzy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Spokojna głowa, nie powiem.
W całym spektrum ewolucyjnym Jerzy wydawał się całkiem bliski mnie. Podstawowa różnica pomiędzy ludzkością w jego świecie i moim sprowadzała się do tego, że rodacy Jerzego zamiast włosów mieli pióra. A, i kobiety nie rodziły dzieci, tylko znosiły jajka. Możliwe, że jedno wiąże się z drugim. Zawsze zdumiewał mnie widok Jerzego wyłaniającego się zza rogu – ma twarz niemal identyczną jak moja, może troszkę ostrzejszy nos i wydatniejsze kości policzkowe, lecz jego brwi to miękki szary puch, a „włosy" tworzą barwne, pierzaste wypustki, długie na jakieś dwadzieścia centymetrów, z jaskrawoczerwonymi koniuszkami.
Jerzy to bardzo bystry, błyskotliwy i złośliwy gość. Z kilku milionów Ziem był mi chyba najbliższy.
– Izohipsa ma coś wspólnego z wysokością, a izohipsy podprogowe pozwalają Wędrowcom przechodzić z jednego świata do drugiego bez lądowania dziesięć metrów pod powierzchnią. To dzięki nim, niezależnie od miejsca, pozostajemy na poziomie Ziemi.
Skrzywił się.
– No, owszem, zgadza się – rzekł. – Mniej więcej. Ale będziesz musiał lepiej to ująć. Hej, widziałeś to? O tam!
– Gdzie?
– Tam, wysoko. Wyglądało jak… sam nie wiem. Jak bańka, balonik czy coś. Nie, już zniknęło.
Spojrzałem w błękitne niebo, lecz niczego nie dostrzegłem.
Na ostatni tydzień składały się głównie egzaminy, co oznaczało zakuwanie do późna. A najgorsze, że cały czas musieliśmy brać udział w ciężkich zajęciach fizycznych. Programowanie fal delta, któremu poddawano nas podczas trzech czy czterech (jeśli mieliśmy szczęście) godzin snu trochę pomagało, ale do kompletu wciąż trzeba było na staroświecką modłę pochylić się nad książkami. Nigdy w życiu nie pracowałem tak ciężko. Miałem wrażenie, że przepala mi się mózg. Budziłem się w środku nocy, mamrocząc: „wieczny ruch i kamień filozoficzny" albo „istota chtoniczna", albo „podprzestrzeń (czyli Szum) i Nigdzie-Nigdzie to jedynie odmiany percepcji pozostające względem siebie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni". Za dużo się uczyłem, a pozostałym wcale nie szło lepiej.
Potem sprawy się jeszcze pogorszyły, bo zacząłem mieć problemy z J/O HrKrem. J/O był prawie identyczny jak ja. Wyglądał jak ja, był tylko o głowę niższy – tak jak ja w jego wieku. Ten sam nos. Nawet te same piegi. Na oko miał jakieś jedenaście lat i był młodszy ode mnie i od większości pozostałych. Może właśnie to go tak wkurzało, albo przynajmniej część jego, bo w połowie był przecież komputerem. Czy też, jak to nazywał, formami bionanotycznymi. Tam, skąd pochodził, wszyscy tacy byli.
– To ma sens – oznajmił któregoś dnia podczas wspólnej sesji w Strefie Zagrożenia. – W końcu nosisz na ręce zegarek. Czemu zatem ja nie mógłbym odczytywać tych samych informacji z mojej siatkówki?
Zanurkowałem, przeturlałem się i uskoczyłem, unikając pęku wijących się stalowych kabli, które nagle wystrzeliły z podłogi w miejscu gdzie stałem. Kable pomknęły w stronę J/O, tworząc wachlarz mający go spętać. J/O uniósł prawą rękę, pokrytą gęstą siatką. Zabłysło oślepiające rubinowe światło, usłyszałem dźwięk przypominający syk boczku na rozgrzanej patelni i gdy wzrok mi się przejaśnił, odkryłem, że z kabli pozostały jedynie poczerniałe kikuty i zapach ozonu.
– Jeśli o mnie chodzi, możesz nawet nosić na głowie zegar słoneczny – odparłem, robiąc salto w tył, bo ze ściany wytrysnął potężny płomień. – Po prostu uważam, że to nie fair, że możesz mikroskanować podręczniki i zapisywać je na ROMie, podczas gdy my musimy kuć wszystko na pamięć.
– Wasza strata, mięsogłowi – odparł. – Mam wszystko co najlepsze: krzem i inżynierię cząsteczkową zamiast białek, nukleotydów i zakończeń nerwowych. Oto przyszłość, stary.
Palant. Zachowywał się, jakby sam wynalazł to wszystko, a przecież tylko pochodził z kultury, w której od chwili narodzin zaczynają wstrzykiwać ludziom komputery i maszyny wielkości cząsteczek wody. Ziemia J/O nie należała do satelitów Binarium – jeszcze nie – była jednak znacznie bardziej zaawansowana technicznie i naukowo niż moja.
Gdy egzaminy dobiegły końca – nie, nie poznaliśmy wyników, co zresztą do dziś dnia strasznie mnie wkurza – wezwano nas do sali odpraw, wszystkich stu dziesięciu młodszych rekrutów, i po raz pierwszy od złożenia przysięgi w szpitalu znów ujrzałem Starego.
Wyglądał starzej.
– Panie i panowie, witajcie – rzekł do nas. – Jesteście teraz gotowi, by wziąć udział w wielkiej walce. Nieustannie powstają nowe światy. Niektórymi włada nauka. – Dostrzegłem, jak J/O dumnie unosi głowę. – Inne to światy, których siłą napędową pozostaje magia. Większość stanowi połączenie tych dwóch ekstremów. My z InterŚwiata nie mamy nic przeciw żadnej z owych ideologii. Mamy natomiast wiele przeciw zakusom RUN i Binarium, które próbują narzucić innym światom swoje wierzenia i postrzeganie rzeczywistości – czasami poprzez wojnę, czasami bardziej subtelnymi środkami.
InterŚwiat istnieje po to, by zachować równowagę. Jesteśmy grupą partyzancką, a nasz przeciwnik dysponuje ogromną przewagą sił i środków. Nie możemy bezpośrednio stawić czoła żadnej ze stron, bo nigdy nie zdołalibyśmy wygrać. A zresztą wcale tego nie pragniemy. Możemy być jednak szczyptą cukru w baku samochodu, gumą do żucia na siedzeniu, gwoździem, bez którego zawaliło się królestwo.
Chronimy altiwersum. Utrzymujemy równowagę. To nasz cel: panować nad prądami nauki i magii i, gdzie tylko możemy, pilnować, by łączyły się ze sobą.
Wy, rekruci, ukończyliście pierwszy stopień szkolenia podstawowego. Gratuluję wam. Dobra robota. Jutro zostaniecie podzieleni na mniejsze zespoły, które wyruszą z misjami szkoleniowymi. Będą one identyczne jak prawdziwe operacje w terenie, tyle że, co oczywiste, nie zagrozi wam żadne prawdziwe niebezpieczeństwo. Odwiedzicie Ziemie przyjazne bądź neutralne, a cel misji będzie osiągalny, czasem nawet z łatwością, w narzuconych ramach czasowych. Macie dwadzieścia cztery godziny na to, by ukończyć misje i wrócić do bazy.
W skład każdego zespołu wejdzie czwórka rekrutów i jeden bardziej doświadczony agent, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Co, dodam szybko, nie nastąpi…
Po wszystkim usiadłem w stołówce obok Jerzego. – Tęsknisz czasem za domem? – spytałem.
– Czemu miałbym tęsknić? – spytał zaskoczony. – Gdybym tu nie trafił, nie zostałbym w gnieździe rodzinnym, tylko bym nie żył. InterŚwiatowi zawdzięczam życie.
– Słuszna uwaga – mruknąłem z zazdrością; ja cały czas tęskniłem i czasami uczuciu temu towarzyszył autentyczny ból, który uruchamiał biosensory i dziwił medyków. Oczywiście nie przyznałbym się do tego głośno. Szybko zmieniłem temat. – Zastanawiam się, czy podczas ćwiczeń znajdziemy się w tym samym zespole.
– Po cóż na próżno spekulować i dywagować? – usłyszałem łagodny głos za naszymi plecami. – Kiedy zwykła perambulacja do tablicy ogłoszeń na samym krańcu korytarza pozwala osiągnąć całkowite i pełne oświecenie co do faktów. – Jai skłonił głowę, uśmiechnął się i odszedł.
– Czy on powiedział, że wywiesili już przydziały? – spytał Jerzy.
– Chyba tak – odparłem i zaczęliśmy ścigać się korytarzem do tablicy, wokół której zgromadził się już tłumek rekrutów, przepisujących do notesów ważne informacje i pokrzykujących między sobą: „Raju, jestem z Joliette! Lepiej weźcie czosnek", „Hej, Jijoo, jesteśmy jutro w tej samej grupie!".
Jerzy odchylił w tył głowę i zapiał.
– Jestem w grupie Starego! – wykrzyknął.
Istotnie, Stary we własnej osobie zabierał w teren czwórkę rekrutów. Zazdrościłem mu, ale poczułem też ulgę, że nie padło na mnie; Stary nadal czasami mnie przerażał. J/O też był w zespole Starego, podobnie J'r'ohoho. Ten centaur dał nam w zeszłym tygodniu jasno do zrozumienia, że jeśli jeszcze raz usłyszy od kogoś z nas wzmianki o końskim śmiechu, ozdobi nam twarze odciskiem podkowy. Oceniałem, że Stary wybrał do swojego zespołu najbardziej obiecujących kandydatów. Nie zdziwiło mnie, że nie znalazłem się w ich gronie, i nie miałem do niego pretensji.
Naszym doświadczonym opiekunem okazał się Jai, enigmatyczny i, jak raz sam się opisał, makaronizujący.
– To znaczy, że używa mnóstwa obcych słów – wyjaśnił J/O, który ma w głowie dostęp do mnóstwa słowników.
Grupa składała się ze mnie, z wielkiego jak byk Josefa, ze skrzydlatej Jo, która od tamtego dnia na skałach nie odezwała się do mnie ani słowem, ale też nie udawała już, że mnie ignoruje, oraz z Jakon, wilczej dziewczyny. Istniały gorsze zespoły, do których mógłbym trafić.
Zadźwięczał dzwonek i pomaszerowaliśmy na zajęcia laboratoryjne z praktycznego cudotwórstwa.
Budzik zadzwonił pół godziny przed świtem, wyrywając mnie z niespokojnego snu, w którym wraz z rodziną z jakiegoś sennego powodu spakowaliśmy się i przeprowadziliśmy Pomiędzy. Dla odmiany próbowałem wspiąć się na piętro po schodach, które zamieniły się w rycinę M.C. Eschera oraz słuchałem wykładu mamy o tym, że jeśli będę dostawał złe stopnie, mogą mnie pożreć demony. Mama wyglądała jak obraz Picassa z obojgiem oczu po jednej stronie nosa. Jenny zamieniła się w dziewczynę-wilka, a Lejek stał się prawdziwym lejkiem, mieszkającym na dnie morza. Ucieszyłem się, kiedy wstałem z łóżka.
Ustawiliśmy się w kolejce po owsiankę – prócz mięsożernych wersji mnie, które dostały mielone mięso żubra, gotowane bądź, w przypadku Jakon, surowe. Następnie zabraliśmy sprzęt i ustawiliśmy się w pięcioosobowych grupach na placu apelowym.
Kilka pierwszych grup wyprawiono już w drogę i zniknęły Pomiędzy, kiedy z gabinetu Starego wybiegła asystentka i zawołała go. Stali niedaleko nas.
– Nie mogą? – usłyszałem. – Teraz? Cóż, nic na to nie poradzimy. Kiedy góra wzywa i tak dalej. Powiedz im, że się zjawię.
Odwrócił się do Jaia.
– Możesz zabrać dodatkową osobę, prawda?
Jai przytaknął. W ręce trzymał zapieczętowane rozkazy dotyczące naszej misji.
Stary wrócił do swojego zespołu i przekazał im wieści. Następnie zaczął wskazywać różne miejsca na placu.
Czekałem niecierpliwie. Miałem nadzieję, że trafi do nas Jerzy.
Zamiast tego ujrzałem J/O.
– Cześć, nowy zespole – rzekł. – Jestem gotów do drogi. Idący na śmierć i tak dalej.
– Nie mów tak, nawet żartem – uciął Jai. Poklepał mnie po ramieniu. Miałem być Wędrowcem naszej grupy. – Zainicjuj ekskursję międzywymiarową.
– Co? – zapytała Jo.
Jai uśmiechnął się.
– Zabieraj nas stąd – przetłumaczył.
Odetchnąłem głęboko, otworzyłem w umyśle drzwi do krainy obłędu i pomaszerowaliśmy tam gęsiego. Pomiędzy było zimne, smakowało jak dym drzewny i wanilią. Wędrowałem.
Od czasu tamtego pierwszego, przerażającego skoku kilkanaście razy odwiedzałem Pomiędzy: podczas podstawowego szkolenia szlifowałem zdolność znajdowania różnych punktów wejścia i wyjścia, uczyłem się, na jakie powierzchnie lepiej nie wchodzić (duże, fioletowe dyski, szybujące w powietrzu niczym latające talerze wielkości samochodów, wydawały się łatwym środkiem transportu; wystarczyło jednak postawić na nich stopę, a wsysały człowieka niczym wygłodniałe bagno) i jak rozpoznawać mudlufy oraz inne niebezpieczeństwa. Nadal nie lubiłem tego miejsca. Było zbyt niezwykłe, zbyt niestabilne. Podczas jednej z wielu lekcji przetrwania instruktorka opisała nawigację Pomiędzy jako „intuicyjne narzucanie porządku liniowego w nierozwiniętym ugięciu fraktalnym". Zauważyłem, że bardziej przypomina mi to próby odnalezienia drogi wewnątrz olbrzymiej lampy z przelewającymi się kolorami. Odparła, że to mniej więcej to samo.
Lecz, wierzcie lub nie, istniały sposoby, by się przez nie przedostać i dotrzeć tam, gdzie zamierzamy. Nie były łatwe, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto miał problemy z trafieniem do sklepu na siatce dwuwymiarowej, takiej jak powierzchnia Ziemi. Nikt nie wie dokładnie, ile wymiarów obejmuje Pomiędzy – najlepsze mózgi InterŚwiata ustaliły, że jest ich co najmniej dwanaście, a być może w najróżniejszych subatomowych szczelinach i zakamarkach kryje się kolejnych pięć czy sześć. Pełno tam było hiperboloid, wstęg Moebiusa, butelek Kleina… tak zwanych brył nieuklidesowych. Człowiek czuł się jak uwięziony wewnątrz najgorszego koszmaru Einsteina. Poruszanie się Pomiędzy to nie tylko kwestia spojrzenia na kompas i rzucenia: „Tędy". Nie ma tam czterech kierunków czy ośmiu, czy nawet szesnastu. Istnieje nieskończona liczba możliwych dróg – i ich znalezienie wymaga skupienia i koncentracji, jak wypatrzenie ukrytych Indian na obrazku przedstawiającym las. Co więcej, wymaga też wyobraźni.
Kiedy przeszliśmy przez portal (tym razem wyglądał jak sklepowe obrotowe drzwi, tyle że z tkwiącymi w nich wielobarwnymi witrażami), zatrzymaliśmy się na jednej ze ścian olbrzymiego dwunastościanu, czekając, aż Jai otworzy zapieczętowane rozkazy. Wyjął kartkę i upuścił kopertę (która natychmiast rozpostarła skrzydła i odleciała; śmiecenie Pomiędzy nie jest rzeczą łatwą). Rozłożył kartkę i w milczeniu przebiegł wzrokiem.
– Mamy podążyć pod następujące współrzędne – odczytał. – To jeden ze światów neutralnych konfederacji Lorimare. Na miejscu musimy znaleźć trzy sygnalizatory, rozmieszczone w promieniu kilometra od miejsca wyjścia.
Wziąłem kartkę i przyjrzałem jej się. Same współrzędne mówiły już coś o celu naszej wyprawy. Jeśli wyobrazicie sobie Łuk – to, co nazywamy altiwersum – jako krzywą, grubą pośrodku i coraz cieńszą na końcach, ta szczególna Ziemia leżała prawie dokładnie w centrum krzywizny, w jej najgrubszym miejscu. Światy na końcach obu ramion są albo całkowicie magiczne, albo też całkowicie techniczne. Lecz w pobliżu centrum linia demarkacyjna zaczyna się rozmazywać. Na ramionach imperia Binarium i RUN władają milionami Ziem, otwarcie, bez żadnych protestów. Lecz bliżej środka z obu stron ich żelazny uścisk zaczyna nieco słabnąć. Na owych Ziemiach jedna bądź druga potęga rządzi zza kulis, posługując się figurantami takimi jak Iluminaci bądź technokraci. Istnieją także światy, których cywilizacja opiera się na nauce bądź czarach, lecz które nie zostały jeszcze wchłonięte przez naszych wrogów. Zaliczała się do nich moja Ziemia – leżąca nieco bliżej ramienia nauki niż magii. Świat, do którego zmierzaliśmy, był położony jeszcze bliżej środka Łuku – szala cywilizacyjna bardzo wcześnie przechyliła się na nim w stronę nauki, lecz równie dobrze mogła odchylić się w drugą, w kierunku magii.
Jai wskazał mnie ręką.
– Proszę, odeskortuj nas do naszego autentycznego celu, Wędrowcze.
Przytaknąłem, powtórzyłem w myślach współrzędne i pozwoliłem im się prowadzić, tu i tam, niczym psychicznej różdżce. Namierzyłem wybrany węzeł wyjściowy – pulsujący, kraciasty pierścień po drugiej stronie czegoś, co przypominało pole rozwijających się makaronowych wstążek. Kolejno zeskoczyliśmy z dwunastościanu na wielki, węźlasty cyprysowy korzeń, unoszący się w łagodnym, złocistym blasku. Już miałem zabrać ich stamtąd do stożka, gdy nagle tuż obok mojej głowy coś szybko przemknęło, pozostawiając za sobą wielobarwny ślad.
– Mudluf! – krzyknęła Jokan. – Kryć się!
Jak to Jokan, zignorowała własne polecenie i skuliła się przy ziemi, napinając mięśnie. Warknęła groźnie, rozglądając się po chaotycznym otoczeniu.
Jo, Jai i Josef poszli w jej ślady. J/O przykucnął, uniósł rękę z laserem i poruszył celowniczym okiem, próbując namierzyć zagrożenie. Zareagował ze zdumieniem, kiedy wskoczyłem mu na linię ognia.
– Stój! – krzyknąłem. – Nie strzelaj! To mój przyjaciel!
Pozostali spojrzeli na mnie, zaskoczeni.
– To mudluf. – Tym razem Jai zrezygnował ze swych ulubionych, skomplikowanych słów; zrozumiałe, biorąc pod uwagę zagrożenie. – One wszystkie są niebezpieczne.
J/O próbował manewrować wokół mnie, żeby strzelić w Tęczka. Przesunąłem się równocześnie z nim. Tymczasem Tęczek wyglądał mi niespokojnie znad ramienia.
– To pomiędzowiec, o którym wam opowiadałem – wyjaśniłem. – Ten, który… – Umilkłem, za późno pojmując, że niemądrze byłoby wspominać o tym, co spotkało Jaya. – Który… ocalił mi życie – dokończyłem nieco niezręcznie. – Wierzcie mi, nie zrobi wam krzywdy.
Moi towarzysze zdecydowanie nie wyglądali na przekonanych, lecz powoli wyłonili się ze swoich kryjówek. Tęczek cały czas rozsądnie trzymał się za moimi plecami. Przemówiłem kojąco z nadzieją, że zdołam go wywabić.
– Cześć, mały, co słychać? Dobrze cię znów widzieć. Chodź, poznaj całą bandę, i tak dalej.
Odrobinę się ośmielił, ale nadal trzymał się blisko mnie. Jego ciało pulsowało niespokojnymi kolorami, głównie akwamarynem z turkusowymi żyłkami.
– Jesteśmy już niemal przy portalu. Tęczek nie opuści Pomiędzy.
Nie wspomniałem, że wraz z Jayem po raz pierwszy spotkaliśmy go w świecie granicznym, mającym pewne cechy Pomiędzy, lecz generalnie znacznie bliższym normalnej rzeczywistości. Miałem nadzieję, że Tęczek nie zechce – nie zdoła – do końca opuścić Pomiędzy. W końcu był mudlufem, multiwymiarową dynamiczno-labilną formą życia, co oznaczało, że zapewne nie mógłby ograniczyć się do zaledwie czterech rozmiarów płaszczyzn ziemskich. Przypominałoby to próby wepchnięcia olbrzymiej ośmiornicy do pudełka po butach. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
– No dobrze – rzekł z wahaniem Jai. Wraz z pozostałymi zebrali się wokół mnie, choć nikt nie zbliżał się do Tęczka.
– Dokąd teraz? – spytał Josef.
– Tędy. – Wskazałem kraciasty obwarzanek.
Jai skoczył i zanurkował w sam środek. Reszta poszła w jego ślady, aż w końcu pozostałem tylko ja.
Odwróciłem się do Tęczka. Bańkowaty stwór unosił się obok mnie, migając z nadzieją błękitami i zieleniami.
– Przykro mi, mały, ale mam coś do załatwienia w prawdziwym świecie. Może zobaczymy się w drodze powrotnej.
Szczerze mówiąc, poważnie w to wątpiłem. W końcu jakie były szanse, że spotkam się z nim ponownie w niepoznawalnym, niemożliwym do ogarnięcia ogromie Pomiędzy? Praktycznie zerowe…
Co oznaczało, że w jakiś sposób mnie wytropił.
Myśl ta jednocześnie wzruszyła mnie i wzbudziła obawę. Podczas nauki ani razu nie natknąłem się na nic, co wskazywałoby, że mudlufy są w stanie wyczuć ludzi i ich odnaleźć, nie mówiąc już o polubieniu – lecz biorąc pod uwagę fakt, że całość naszej wiedzy na ich temat pozostawiłaby sporo luzu nawet w pępku wirusa grypy, nie było w tym nic dziwnego.
Mimo wszystko poczułem sympatię do malucha. Miałem nadzieję, że zostanie i zaczeka na nas.
– Pa, Tęczku – powiedziałem.
Przeskoczyłem przez obwarzanek…
I prześliznąłem się przez portal, który za moimi plecami skurczył się i zniknął. Lecz w ostatniej chwili przez otwór przecisnął się mały ściśnięty balonik, podobny do mydlanej bańki, i powiększając się szybko do rozmiarów Tęczka, pomknął ku mnie. Z początku go nie zauważyłem, bo, jak to czasem bywało – wciąż nie opanowałem tego uczucia – mój żołądek opuścił resztę wnętrzności, ogłaszając bunt, do którego stłumienia potrzebowałem mniej więcej minuty. Potem moje uszy wewnętrzne wynegocjowały dodatkowy traktat i zdołałem wstać, lekko chwiejąc się na nogach, i rozejrzeć się wokół.
Tuż przed tym, nim dostrzegłem Tęczka, zauważyłem wyraz twarzy moich towarzyszy.
– Mówiłeś, że nie opuści Pomiędzy – rzuciła oskarżycielsko Jo.
Wzruszyłem ramionami. Tymczasem Tęczek zajął swą zwykłą pozycję, tuż nad moim lewym ramieniem.
– Co mogę powiedzieć? Nie mam pojęcia, jak się go pozbyć. Jeśli ktoś ma jakieś sugestie, jestem otwarty na propozycje.
Nikt ich nie miał. Jai uznał, że lepiej będzie skupić się na czekającym nas zadaniu, czyli odnalezieniu pierwszego sygnalizatora. Miałem właśnie ostrzec Tęczka, żeby się zachowywał, lecz gdy się rozejrzałem, słowa zamarły mi na ustach.
Widok był naprawdę imponujący. Staliśmy na dachu, spoglądając na miasto przypominające okładkę starego magazynu fantastycznego. Wysokie, smukłe wieże, wdzięczne niczym meczety, wyrastały wokół nas z majestatem nowojorskich drapaczy chmur. Łączyły je lekkie pomosty i przejrzyste, szklane rury. Pojazdy powietrzne – dwuosobowe, błyszczące wehikuły w kształcie łez – wzlatywały ze specjalnych lądowisk, przemykając w czystym powietrzu.
Żadne z nas nie mogło zbyt długo podziwiać widoków – ten świat nie wyglądał szczególnie niebezpiecznie, ale podobnie jest z kolorowym, pasiastym wężem koralowym, nim nas ugryzie. Jakiś metr od nas z dachu wyrastał okrągły kiosk z błyszczącego metalu, ozdobiony secesyjnymi wirnikami. Znak na drzwiach głosił szyb windy – dzięki Bogu na tej Ziemi posługiwano się rozpoznawalną formą angielskiego. Lecz przesuwne drzwi były zamknięte, choć nie dostrzegliśmy ani śladu zamka.
– Pozwólcie. – J/O wycelował ręką z laserem w styk drzwi i kiosku. – Patrzcie, zaraz go rozwalę.
– Czy twoje maniery całkiem się zdematerializowały? – spytał Jai. – Jesteśmy gośćmi w tym miejscu. Bezsensowne niszczenie osobistej własności stanowiłoby jedynie akt bezpodstawnego wandalizmu.
Zamknął oczy i dotknął drzwi, które rozsunęły się powoli. W środku nie dostrzegłem ani śladu windy, ale ze ściany po drugiej stronie sterczały metalowe uchwyty. Zaczęliśmy schodzić kolejno, pokonując piętra. J/O cały czas marudził, że nigdy nie pozwalamy mu użyć ręcznego lasera. Tęczek trzymał się blisko, wisząc nad naszymi głowami w szybie. Raz zanadto zbliżył się do Jokan i na jej ostrzegawcze, wilcze warknięcie skoczył w górę na dobre pięć metrów. Odkryłem, że się zastanawiam, jak coś tak bezbronnego mogło przetrwać Pomiędzy.
Kiedy schodziliśmy, Jai wyjął z kieszeni urządzenie wielkości i kształtu naparstka i położył na dłoni. Po chwili zaczęło unosić się w powietrzu. Mała dioda rozbłysła i migała miarowo, wskazując przed siebie.
– Lokalizator aktywowany – oznajmił. – Poszukiwany obiekt rezyduje na przedpreultymatywnym poziomie tej rezydencji.
– Czy naprawdę coś by ci się stało, gdybyś za każdym razem, gdy coś mówisz, ściął choćby parę sylab? – Jo z irytacją poruszyła skrzydłami.
– Właśnie – dodał J/O. – Mam najnowszy chip Merriama-Webstera – dwadzieścia tera różnych słowników, tezaurusów, leksykonów i tak dalej, obejmujących słownictwo z ponad sześćdziesięciu płaszczyzn rzeczywistości. A jednak część twoich tekstów wciąż do mnie nie trafia.
Jai jedynie się uśmiechnął.
– Po co komu bogate słownictwo, jeśli go nie używa?
Drzwi windy otwarły się i znaleźliśmy się w laboratorium, tak wypolerowanym i modernistycznym, że doktor Frankenstein na jego widok rozpłakałby się z zazdrości. Podobnie jak miasto, pomieszczenie wyglądało, jakby powstało w latach pięćdziesiątych, a potem przeskoczyło kilka dziesięcioleci i wylądowało wprost w dwudziestym pierwszym wieku. Rzędy lamp zamontowanych na wysokim sklepieniu oświetlały wszystko ostrym, bezlitosnym blaskiem. Wzdłuż jednej ze ścian ustawiono błyszczące rzędy komputerów, kryjących potężne rolki taśmy magnetycznej. Były tam kondensatory, elektrody, z których od czasu do czasu z trzaskiem strzelały iskry, potężne zamrażarki i inne urządzenia, których nie rozpoznałem.
O dziwo, choć większość sprzętu działała, w środku nie zastaliśmy nikogo. Jakon wspomniała o tym. Jai wzruszył ramionami.
– Widać mamy szczęście.
Zaczął przesuwać wokół palcem w ślad za pomrukiwaniem naparstka, aż w końcu światełka utworzyły prostą, wąską linię.
– Tutaj. – Wskazał ręką.
„Tutaj" oznaczało serię półek jakieś siedem metrów nad ziemią, w dwóch trzecich wysokości laboratorium.
– Ja to załatwię.
Jo wystąpiła naprzód, rozłożyła skrzydła – starannie unikając iskrzącego generatora Vandegraafa – i uniosła się w powietrze. Wznosiła się łagodnie w blasku białych, anielskich piór i patrząc na nią, pomyślałem, że Ziemia, z której pochodzi, musi najbardziej w całym altiwersum przypominać niebo.
Jo zatrzymała się, zawisła obok półki i sięgnęła za stojące na niej przedmioty. Tęczka wyraźnie zafascynowała jej zdolność latania, lecz ostrożność wygrała z ciekawością, toteż jedynie unosił się metr czy dwa dalej, obserwując wszystko. Jo zdjęła z półki mały wihajster, który zdaje się błyskał, choć nie miałem pewności – rozbłyski były na granicy ultrafioletu, na samym krańcu widma widzialnego pasma. Z jakiegoś powodu budziły we mnie niepokój, więc odwróciłem wzrok i ponad konsolą i monitorem wyjrzałem przez okno.
Coś mi się tu nie podobało, ale nie umiałem określić co…
Laboratorium leżało trzy piętra poniżej szczytu wieży i z okna było widać niemal całe miasto. Usłyszałem szelest skrzydeł Jo lądującej za moimi plecami i niepokój, który wyczuwałem z tyłu głowy, zaczął narastać. Wręczyła sygnalizator Jaiowi.
– Jeden z głowy, zostały jeszcze dwa – powiedziała Jokan. Czy raczej na wpół powiedziała, na wpół wywarczała.
– W tym ćwiczeniu musi się kryć coś więcej – zagrzmiał Josef. W jego głosie dźwięczała nutka zawodu.
A ja chciałem rzec: „Kryje się, kryje… więc zachowajcie ostrożność", ale nie wiedziałem, dlaczego pragnę to powiedzieć. A potem ujrzałem, jak jeden z owych smukłych pojazdów powietrznych przemyka obok okna, i zrozumiałem.
Było już jednak za późno.
Obróciłem się błyskawicznie do pozostałych.
– To pułapka – zdołałem wykrztusić i nie powiedziałem już nic więcej, bo wtedy wszystko się…
…zmieniło.
Wyglądało to jak fala, której źródłem był sygnalizator w dłoni Jo – fala rozchodząca się na wszystkie strony, zalewająca wszystko po drodze – w tym nas. Poczułem jedynie chłód i dezorientację, żadnemu z moich towarzyszy także nic się nie stało.
Lecz wszystkiemu innemu owszem. Rozszerzająca się przejrzysta fala przemknęła po wyposażeniu i sprzętach naukowych, odmieniając je. Bezlitosny, fluorescencyjny blask ustąpił miejsca migotliwemu, żółtemu światłu świec. Monitor pokazujący obraz z kamer przemysłowych zamigotał i zamienił się w kryształową kulę. Rząd chemikaliów i roztworów w szklanych retortach i probówkach stał się dębową szafą z glinianymi dzbankami i fiolkami pełnymi najróżniejszych proszków, soli i eliksirów. Komora ochronna na materiały toksyczne i promieniotwórcze zmieniła się w krąg złotych cegieł wbudowanych w posadzkę i oznaczonych ochronnymi symbolami kabalistycznymi. Fala – w istocie będąca rozszerzającym się bąblem, w którego środku się znajdowaliśmy – rozrastając się, jednocześnie przyśpieszała i po paru sekundach futurystyczne laboratorium przeistoczyło się w sanktuarium czarnoksiężnika.
A zmiana bynajmniej się na tym nie zakończyła. Wyglądając przez okno, widziałem falę rozchodzącą się po mieście na wszystkie strony, niczym fala uderzeniowa po wybuchu jądrowym. Secesyjne wieżowce i iglice falowały, stając się gotyckimi wieżami z kamienia. Pomosty i szklane rury między budynkami zniknęły, a statki powietrzne zmieniły się w skrzydlate stwory podobne do smoków, dźwigające na grzbietach pasażerów.
Wystarczyła niecała minuta, by błyszczące miasto science fiction stało się średniowiecznym grodem z zamkiem pośrodku. My sami przebywaliśmy w najwyższej wieży. Nawet w oknie, przez które wyglądałem, tkwiła teraz nierówna szyba, osłonięta ukośną, żelazną kratą. Wszystko się zmieniło.
Nie, pomyślałem wtedy, nie zmieniło. Nie można zmienić tego, co istnieje, a to zawsze był świat rządzony przez magię, nie naukę. Moja podświadomość dostrzegła to w chwili, gdy Jo wzleciała po nadajnik. Jej skrzydła były stanowczo za małe, by udźwignąć ciało wyłącznie dzięki sile nośnej i zmianom ciśnienia powietrza. Lud Jo wyewoluował w świecie, w którym magia tkwiła w samym powietrzu. Umiała latać tylko w obecności podobnych nieziemskich mocy.
Na przykład tutaj.
– Wracajcie na dach! – krzyknąłem i odwróciłem się do windy, tylko po to, by ujrzeć wąską klatkę schodową, pełną strażników celujących w nas włóczniami, mieczami i kuszami.
W duchu zwymyślałem się od najgorszych kretynów. Nic dziwnego, że nigdzie, prócz kabin odległych pojazdów powietrznych, nie dostrzegliśmy ludzi. Nic dziwnego, że całe miasto błyszczało nowością. Rzucono na nie urok, przeznaczony wyłącznie dla nas; zaklęcie widzenia, które nakazywało oczom i umysłowi postrzegać jedynie fałszywe pozory. Dotykając sygnalizatora – czy raczej udającego go talizmanu – zdjęliśmy czar i daliśmy znać agentom RUN, że tkwimy bezpiecznie w potrzasku.
Nic dziwnego, że tak łatwo nam szło!
Tęczek unosił się niespokojnie nade mną i moimi towarzyszami. Tymczasem zbrojni rozstąpili się, przepuszczając dwóch ludzi, których miałem nadzieję nie oglądać już nigdy więcej – Scarabusa, pierwowzór Człowieka Ilustrowanego, i Neville'a, chodzącego, mówiącego człowieka galaretę, podobnego do tego, którego model dostałem kiedyś na Gwiazdkę. Zeszli po schodach i zatrzymali się po obu stronach wejścia. Wyraźnie na kogoś czekali i bez trudu odgadłem na kogo.
Nagle zaszeleściły jedwabne szaty i z ciemności na schodach wyłoniła się postać w płaszczu. Wstąpiła w krąg migotliwego światła, odrzuciła kaptur i zmierzyła nas wzrokiem. Na mój widok uśmiechnęła się szeroko.
– I znów się spotykamy, Joeyu Harkerze – powiedziała pani Indygo. – Cóż za cudowna niespodzianka. I proszę! Tym razem przyprowadziłeś przyjaciół.
– Chowajcie się za mnie! – krzyknął Jai, dowodząc, że w razie konieczności potrafi wyrazić dokładnie to, co chce.
Unosił się jakieś piętnaście centymetrów nad podłogą. Podniósł obie ręce i przed nami wyrosło coś przypominającego wielki, przezroczysty parasol. Jai wyjaśniał mi kiedyś, że jego zdolności psychokinetyczne nie zależą ani od magii, ani od nauki, choć w światach magicznych są silniejsze. Twierdził, że to umiejętności duchowe. Nieważne. Miałem tylko nadzieję, że zdołają powstrzymać panią Indygo.
Deszcz bełtów z kusz zasypał naszą tarczę, zwolnił w powietrzu i runął bezwładnie na ziemię.
Pani Indygo skinęła ręką i nad jej dłonią rozbłysła kulka zjadliwie zielonego ognia. Uniosła ją do ust i dmuchnęła. Kula pomknęła w stronę parasolowej tarczy Jaia. Kiedy w nią uderzyła, eksplodowała w lepki, szkarłatny płomień. Jai wyglądał, jakby zaciskał zęby; zaczął się pocić, a potem powoli drżeć. Z coraz większym wysiłkiem utrzymywał osłonę.
I nagle z głośnym pstryknięciem tarcza zniknęła w rozbłysku szkarłatnego ognia. Jai runął na ziemię.
Usłyszałem groźny warkot. Josef podniósł Jakon, dziewczynę-wilka, i cisnął nią, niemal wtoczył po schodach. Wyglądało to jak jedna z gier, w które graliśmy w bazie, tyle że tym razem wszystko działo się naprawdę. Jakon przeturlała się zręcznie niczym gimnastyczka, roztrącając tuzin łuczników. Potem skoczyła ze schodów na Neville'a. Chyba spodziewała się go wywrócić, gdy jednak dotknęła galaretowatego ciała, zastygła, jak ktoś sparaliżowany jadem meduzy. Neville podniósł ją niczym dziecięcą zabawkę, raz potrząsnął i upuścił. Nie poruszyła się więcej.
Josef sapnął i rzucił się na Neville'a. Przypominało to atak czołgu, lecz człowiek-galareta w ogóle się nie przejął. Josef wbił pięść głęboko w wielki brzuch Neville'a. Ten jednak tylko rozciągnął się jak w zwolnionym tempie.
Człowiek galareta zaśmiał się głośno, zgrzytliwie, bulgotliwie.
– Posyłają przeciw nam dzieci – rzekł, a potem wyciągnął rękę.
Galaretowate ciało wystrzeliło naprzód, oblepiając twarz Josefa. Widziałem, jak walczy, próbując złapać oddech, jak wybałusza oczy. Później także runął na ziemię.
Jo z trzepotem skrzydeł wzleciała aż pod powałę. Trzymała się najdalszego kąta, poza zasięgiem strzał.
Pani Indygo pstryknęła palcami, Scarabus ukląkł u jej stóp. Dotknęła palcem obrazka wijącego mu się na kręgosłupie. Przedstawiał smoka.
Nagle Scarabus zniknął – na jego miejscu siedział olbrzymi, syczący gad ze skrzydłami i szponiastymi łapami, wyrastającymi z upiornego, wężowego ciała. Wzleciał w górę i owinął się wokół belek, poruszając się błyskawicznie w stronę Jo, która cofnęła się pod ścianę, przerażona.
Niemal od niechcenia oplótł ją i uderzył o mur, po czym cofnął się na ziemię, niosąc ze sobą nieprzytomną dziewczynę.
Kiedy raz jeszcze zwinął się na posadzce, otrząsnął się i z powrotem zamienił w Scarabusa. Jo leżała na ziemi obok niego.
W komnacie zapadła cisza.
Bardzo chciałem coś zrobić, ale co? Nie miałem żadnych niezwykłych mocy ani zdolności, jak pozostali. Nie zabrałem też broni; nikt z nas nie był uzbrojony, prócz J/O, u którego broń stanowiła część ciała. Pamiętajcie, że to była misja szkoleniowa.
– Jakich uroczych masz przyjaciół – powiedziała pani Indygo. – I w dodatku to wszystko Wędrowcy. No, w pewnym sensie. Nikt z nich nie dorównuje tobie potęgą ani zdolnościami, ale po ugotowaniu i zamknięciu w butelkach każde zasili statek albo dwa, co?
Opowiedzenie tego wymaga czasu, w istocie jednak wszystko rozegrało się w ciągu paru sekund. Teraz zostaliśmy tylko ja i J/O. Owszem, miałem problemy z nieznośnym smarkaczem – przypuszczam, że w jego wieku też byłem taki – lecz w tej chwili zostaliśmy tylko on i ja. No i Tęczek, który skurczył się do rozmiarów kuli do kręgli i przybrał przerażony odcień przejrzystej szarości.
– Nie, raczej nie – odparł J/O na pytanie pani Indygo i wycelował w nią swym ręcznym laserem. Jego koniuszek rozjarzył się słabym, rubinowym blaskiem, poza tym jednak nic się nie stało.
Uznałem, że to nie najlepsza pora na przypomnienie, że poza pewnymi wyjątkami w czysto magicznych światach urządzenia techniczne przestają działać.
Słowo, które wypowiedział J/O, musiało pochodzić z jednego z jego programów słownikowych, bo z całą pewnością nie nauczył się go ode mnie.
A potem pani Indygo także wymówiła słowo, którego nie można znaleźć w żadnym słowniku. Lekko poruszyła dłonią i J/O stanął nieruchomo z bardzo niemądrą miną.
– Zabierzcie ich do lochu – poleciła żołnierzom – każde ma trafić do innej celi. I skujcie ich. – Podeszła do J/O. – Idź z tymi miłymi panami do celi, którą dla ciebie przygotowali i pomóż im się zakuć w kajdany. Kiedy już się rozgościsz, przyjdę cię odwiedzić.
Kiedy na nią spojrzał, wyglądał jak spaniel patrzący na boga. Na ten widok zrobiło mi się niedobrze, bo wiedziałem, że musiałem wyglądać tak samo, gdy Jay uratował mnie z tamtego pirackiego statku.
Ale wiecie, od czego było mi jeszcze bardziej niedobrze? Powiem wam. Oto odpowiedź: zostawili mnie na koniec, bo zupełnie się mną nie przejmowali. Każde z pozostałych stanowiło problem, który należało rozwiązać, albo irytującą przeszkodę do pokonania. Ja byłem błahostką… nie liczyłem się.
– A co ze mną? – spytałem.
– A, tak, mały Joey Harker. – Podeszła do mnie trochę za blisko. Czułem jej perfumy, dziwną mieszaninę zapachu róży i woni zgnilizny. – Idealnie wyczułeś stosowny moment. Miałam nadzieję, że złapię w naszą małą pułapkę Wędrowca pierwszej klasy, ale ciebie? To więcej niż mogłam liczyć. Flota RUN cię potrzebuje, i to bardzo. Właśnie rozpoczynamy potężną operację, a ty… Ty możesz zasilić całą armadę wojennych okrętów. Za godzinę odpływa szkuner pocztowy, zabierze cię. Oczywiście będziesz sparaliżowany. Scarabusie.
Wytatuowany człowiek skinął głową.
– Wszystko gotowe, pani.
– Doskonale – rzekła i rzuciła na mnie zaklęcie.
Przypuszczam, że miało mnie sparaliżować, ale nie potrafię tego powiedzieć na pewno, bo nim do mnie dotarło, Tęczek pomknął w dół i je przechwycił. Zaklęcie uderzyło go w snopie złocistych iskier i wyparowało w nicość.
Tęczek przybrał dokładnie taki odcień różu, jak puszyste ręczniki w łazience pani Indygo. Zastanawiałem się, czy miał to być mudlufowy dowcip.
Pani Indygo wyraźnie nie rozbawił. Spojrzała na swych siepaczy.
– Co to za stwór? Neville?
– Nigdy w życiu nie widziałem takiego – odparł człowiek galareta i cisnął w Tęczka wielką, zieloną wazą kanopską.
Dotknąwszy powierzchni ciała Tęczka, naczynie na moment zastygło w czasie i przestrzeni, a potem zniknęło bez śladu. Na przejrzystej skórze, jakże przypominającej mydlaną bańkę, zatańczyły pasma zieleni, złota i różu. Po sekundzie mudluf zbielał.
Przez chwilę wisiał w powietrzu, kołysząc się łagodnie, zupełnie jakby przyglądał się ludziom zebranym w pokoju i próbował podjąć jakąś decyzję. A potem śmignął ku mnie.
Przez moment dotykałem powierzchni Tęczka – zimnej, śliskiej i co dziwne, wcale nie obrzydliwej – i wtedy świat eksplodował.
Ujrzałem mnóstwo rzeczy jednocześnie, jakby nałożonych na siebie: panią Indygo i piwnicę; świat, na który rzucili pseudonaukowy urok; powalonych towarzyszy – tyle że wszystko to oglądałem pod wszelkimi możliwymi kątami, z góry, z dołu, z boków i od wewnątrz. Czułem się, jakbym widział to także w czasie – wszystkie przecięcia linii, które doprowadziły ich w to miejsce.
Potem zaś wśliznąłem się do świata, gdzie wszystko miało doskonały sens, było skupione, zwyczajne i dogłębnie logiczne, i na jakimś poziomie zrozumiałem, że znaleźliśmy się Pomiędzy. Tyle że to było Pomiędzy oglądane z punktu widzenia międzywymiarowej formy życia. Tak właśnie widział to miejsce Tęczek.
Nasze umysły się zetknęły i w głowie pojawiło mi się coraz silniejsze przeczucie co do tego, czym naprawdę jest Tęczek…
…i…
…runąłem na coś, co Pomiędzy odpowiada ziemi. W tym przypadku była to cieniutka warstwa miedzianego płynu, którą najwyraźniej utrzymywało w całości wyłącznie napięcie powierzchniowe. Na niebie rozpływało się stadko maleńkich, osobliwych powietrznych wirów.
Otoczenie przestało mieć głęboki sens, co przyjąłem z ogromną ulgą. Tęczek z powagą wisiał w powietrzu obok mnie, albo może Tęczek wielkości Vermontu znajdował się tysiąc mil dalej, połyskując ciepłym, dodającym otuchy odcieniem błękitu. Wypuścił z siebie nibynóżkę, delikatnie rozłożył ją w wachlarz koślawych palców, poruszył nimi ze smutkiem i wchłonął z powrotem w głąb kolistego ciała.
– Dzięki, że mnie stamtąd wyciągnąłeś – powiedziałem. – Ale muszę wrócić. Mają mój zespół.
Gdyby pozbawiony wszelkich cech zewnętrznych balonik mógł wzruszyć ramionami, to Tęczek właśnie by to zrobił.
Skupiłem się na współrzędnych bramy światów…
I nic się nie stało. Zupełnie jakby planeta przestała istnieć. Jakby współrzędne nie miały sensu.
Skupiłem się mocniej. Nic.
– Tęczku, gdzie my jesteśmy? Co się tam stało?
On jednak wyglądał tak, jakby moja osoba przestała go interesować. Zawirował, wskoczył w plamę niewyraźnej muzyki wygrywanej na wietrznych dzwonkach i zniknął.
– Tęczku! Tęczku! – wołałem, lecz mudluf odszedł na dobre.
Raz jeszcze spróbowałem dotrzeć do świata, do którego zabrałem mój zespół; bez skutku.
A potem z ciężkim sercem pomyślałem: jμ = 4μ i wróciłem do Bazy, z nadzieją, że zabiorę stamtąd posiłki i przynajmniej spróbujemy wyrwać moich towarzyszy ze szponów pani Indygo.
W Bazie roiło się od powracających ekip szkoleniowych, tryumfalnie niosących nadajniki. Zobaczyłem przejeżdżającego obok centaura J’r’hoho. Na jego grzbiecie siedział chłopak, który mógł być mną.
Podbiegłem do pierwszego dostrzeżonego oficera, kobiety, i opowiedziałem jej moją historię. Zbladła, zawołała kogoś i naradziła się z nim szybko.
Potem zabrała mnie do pomieszczenia za magazynami, służącego w Bazie za coś w rodzaju aresztu. Wyciągnęła przedmiot podobny do standardowych pistoletów policyjnych na Ziemi i kazała mi usiąść na plastikowym krzesełku ogrodowym, jedynym meblu w pomieszczeniu. Sama tymczasem stanęła przy drzwiach, celując we mnie.
– Jeśli spróbujesz Wędrować, rozwalę ci głowę – oznajmiła ostrym tonem.
Co gorsza, gdzieś pośród nieskończonych możliwych światów, w kamiennym lochu pod zamkową fosą siedział mój zespół, zakuty w kajdany, poraniony, sam.
Przyszli i zadawali mi pytania, a ja odpowiadałem na nie najlepiej jak umiałem. Trochę przypominało to odprawę, trochę przesłuchanie.
Było ich troje, dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Cała trójka była mną, tyle że starszymi mną.
I wciąż zadawali mi te same pytania.
– Dokąd ich zabrałeś? Jak uciekłeś? – I wciąż bez końca: – Gdzie oni są?
A ja opowiadałem o tym, jak sądziłem, że zabrałem grupę we właściwe miejsce. O tym, jak Tęczek, mały mudluf, wyciągnął mnie stamtąd. O tym, jak próbowałem wrócić i ich znaleźć, ale nie mogłem się tam dostać.
– Wiesz, że wysłaliśmy już na tę planetę niezależną grupę ratunkową? To zwykły techniczny świat, jak setki tysięcy pozostałych. Mówią, że twój zespół w ogóle tam nie dotarł. Nikt was nie widział.
– Może nas tam nie było? Wiem, że wyglądało to na miejsce, którego współrzędne dostałem. Wyglądało na świat techniczny, a potem się… zmieniło. I dopadli nas. Ale nie zrobiłem tego specjalnie, przysięgam.
Wypytywali mnie całymi godzinami, a potem odeszli, zamykając za sobą drzwi.
Nie miałem pojęcia, po co to zrobili. Mogłem przecież poWędrować – na planetach InterŚwiata wszędzie da się znaleźć potencjalne portale. Może to miał być symbol. Tak czy inaczej, nie chciałem nigdzie odchodzić.
Następnego ranka drzwi się otwarły i wyprowadzono mnie. Przez chwilę mrugałem, oślepiony światłem przenikającym przez kopułę.
Zabrali mnie do biura Starego. Wcześniej byłem tam tylko raz. Jego biurko zajmuje większą część pokoju, pokrywają je stosy infokronów, holosfer, parę kul do wróżenia, a nawet sterty cienkoplastu – Stary jest tradycjonalistą i lubi sporządzać notatki świetlnym piórem.
Wygląda jak człowiek po pięćdziesiątce, ale w istocie jest znacznie starszy, nawet jeśli liczyć tylko czas linearny. Przeżył niejedno i nie zawsze szczęśliwie; mimo odbudowy komórkowej jest nieźle poobijany. Jego lewe oko to nanokonstrukt; w głębi migają światełka, zielenie, fiolety, błękity. Po Bazie krążą legendy co do tego, co potrafi owo oko: wystrzeliwuje promienie laserowe i zaklęcia transfiguracji, odczytuje najgłębiej skrywane myśli, przenika przez ściany i tak dalej. Może i potrafi to wszystko, może nie. Wiem tylko, że kiedy Stary na ciebie patrzy, masz ochotę wyznać mu wszystko, co złego zrobiłeś w życiu, a do kompletu dołożyć parę wymyślonych występków.
Jego prawdziwe oko jest piwne, jak moje.
– Witaj, Joey – powiedział Stary.
– Nie zrobiłem tego specjalnie. Nie chciałem zabłądzić, proszę pana. Naprawdę. I próbowałem tam wrócić.
– Mam nadzieję, że nie zrobiłeś tego celowo – odparł cicho. – Wiesz… niektórzy mieli wątpliwości co do przyjęcia cię na szkolenie po śmierci Jaya. Powtarzałem im, że jesteś młody, surowy i zapalczywy, ale masz potencjał i możesz stać się jednym z najlepszych Wędrowców. I że w pewnym sensie zastępujesz Jaya, tak jak sobie tego życzył. Jeden za jednego. Ale teraz stawka się zmieniła. Jeden za sześciu… I cóż, koszt jest zbyt wysoki. Zabrałeś ich w niewłaściwe miejsce. Przez ciebie wpadli w pułapkę. I wygląda na to, że uciekłeś, ratując własną skórę.
– Wiem, jak to wygląda, ale tak nie było. Proszę posłuchać, mogę ich znaleźć, pozwólcie mi tylko spróbować.
– Nie. – Pokręcił głową. – Niestety, nie. Na tym zakończymy sprawę. Nie ukończysz szkolenia, zamiast tego wymażemy ci wspomnienia o tym miejscu, wykasujemy wszystko, co cię spotkało, odkąd opuściłeś własną Ziemię. I usuniemy twoją zdolność Wędrowania.
– Na zawsze? – Równie dobrze mógłby rzec, że pozbawią mnie oczu.
– Niestety, tak. Posłuchaj, nie chcemy, by coś ci się stało. Gdybyś znów zaczął Wędrować, natychmiast by cię wykryli. Doprowadziłbyś ich prosto na swoją planetę – albo do InterŚwiata. Zatem odeślemy cię na twoją Ziemię. Nie wprowadzimy nawet poprawki temporalnej. To ci wyjdzie na dobre – twoja nieobecność nie trwała zbyt długo.
Usiłowałem znaleźć coś na swoją obronę, ale nic nie przychodziło mi do głowy, poza jednym: „Naprawdę zabrałem ich w miejsce zgodne ze współrzędnymi, które dostałem. Wiem, że to zrobiłem. I nie uciekłem". Lecz powtarzałem to już poprzedniego dnia zbyt wiele razy zbyt wielu osobom.
– Kiedy odbierzecie mi wspomnienia? – spytałem zamiast tego.
Spojrzał na mnie z głębokim współczuciem.
– Już to zrobiliśmy – odparł.
Popatrzyłem ze zdumieniem na obcego człowieka o różnobarwnych oczach.
– Kim… – zacząłem.
– Przykro mi – rzekł.
A potem wszystko pociemniało.
– Amnezja to zabawna sprawa – powiedział doktor. To był mój lekarz rodzinny, dr Whiterspoon, który odebrał poród Lejka i leczył Jenny, gdy złapała wietrzną ospę, a w zeszłym roku zszył mi nogę po tym, jak w swojej głupocie postanowiłem zeskoczyć z wodospadu na Grand River w beczce. – Choćby twój przypadek. Straciłeś około trzydziestu sześciu godzin. Jeśli nie udajesz.
– Nie udaję – odparłem.
– Tak też przypuszczałem. Mówię ci, całe miasto szukało cię jak szalone. Wątpię, by nawet Dimas zdołał zachować posadę po tej aferze. Jak mógł wysłać was samych i kazać trafić z powrotem? No cóż. – Zajrzał mi w oczy, zaświecił. – Nie widzę żadnych śladów urazu. Pamiętasz cokolwiek przed wejściem na komisariat?
– Ostatnie, co pamiętam – odparłem – to jak zgubiliśmy się z Roweną. Potem już nic. Kiedy próbuję sobie przypomnieć, mam wrażenie, jakbym usiłował odtworzyć sen.
Zajrzał do papierów i zacisnął wargi. Telefon przy łóżku zapiszczał i doktor odebrał.
– Tak – rzekł. – Chyba nic mu nie jest… Moja droga, to nastolatek. Młodzi chłopcy są praktycznie niezniszczalni. Proszę się nie martwić. Jasne, za jakąś godzinę może go pani odebrać. – Odłożył słuchawkę. – To była twoja mama – wyjaśnił i zapisał coś w mojej karcie. – No cóż – powtórzył. – Może pewnego dnia wspomnienia powrócą, a może na zawsze stracisz trzydzieści sześć godzin ze swego życia. Na razie nie da się tego stwierdzić. Wyglądasz szczuplej niż cię zapamiętałem – dodał. – Czy coś cię gryzie? Coś, o czym chciałbyś pogadać?
– Cały czas mam wrażenie, że coś straciłem – odparłem. – Ale nie wiem co.
Niektórzy uważali, że udaję. W szkole krążyła plotka o tym, jak pojechałem stopem aż do Chicago. Kiedy ją usłyszałem, ogarnął mnie niepokój – bo w końcu faktycznie mogłem pojechać do Chicago. Albo jeszcze dalej.
W lokalnych wiadomościach pokazali nawet materiał z wywiadami z burmistrzem Haenkle i komendantem policji, a także ze starszym gościem, który na modelach zademonstrował, jak uprowadziło mnie UFO.
Dimas nie stracił pracy. Okazało się, że karty, które rozdał nam przed wyjściem, miały wbudowane obwody śledzące. Cały czas wiedział, gdzie jesteśmy.
Oczywiście z wyjątkiem mojej osoby. Moja czerwona kropka zniknęła z ekranu jego laptopa (krążył po mieście dżipem, pilnując, by nikt z nas nie wsiadł do autobusu ani nie zadzwonił do domu) i już się nie pojawiła. Według gościa od UFO to był dowód mojego uprowadzenia w kosmos.
Ted Russell uważał, że to prześmieszne. Zaczął przezywać mnie „tym ze spodka", Kapitanem Kosmitą i Obi-Wanem Harkerem. Starałem się puszczać to mimo uszu.
Pod koniec pierwszego tygodnia, po lekcji matematyki podeszła do mnie Rowena Danvers.
– Gdzie właściwie poszedłeś tamtego dnia? – spytała. – Naprawdę poleciałeś latającym talerzem? Pojechałeś do Chicago czy co?
– Nie wiem – odparłem.
– Mnie możesz powiedzieć. To ja czekałam na ciebie na tym durnym rogu całe pół godziny. Nikomu nie powtórzę.
– Naprawdę nie wiem – rzekłem. – A chciałbym.
Jej oczy błysnęły gniewnie.
– Dobra, skoro tak uważasz. Zdawało mi się, że jesteśmy przyjaciółmi. Nie musisz mi ufać, jeśli nie chcesz, i tak mnie to nie obchodzi.
Odeszła ze złością, a ja pomyślałem jedynie „wiem, jak byś wyglądała z bardzo krótkimi włosami". A potem zdziwiłem się, że to pomyślałem.
Pewnego dnia – parę dni po materiale w wiadomościach – Ted Russell posunął się za daleko. Myślę, że nie podobała mu się moja nowa popularność. A może po prostu był wredny jak skunks, którego bolą zęby, i ostatnio nie zrobił nic paskudnego.
Tak czy inaczej, na jednej z przerw zaszedł mnie od tyłu i z zaskoczenia kopnął mocno w nerki.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Obniżyłem środek ciężkości, uginając lekko nogi, cofnąłem się o krok i przesunąłem drugą stopę, przyjmując zmodyfikowaną pozycję kota (nie pytajcie, skąd wiedziałem, jak się nazywa). Chwyciłem Russella za przegub, przekręciłem w sposób, w który przeguby nie powinny się zginać, wywróciłem go i uderzyłem krawędzią drugiej dłoni w kark. Po niecałej sekundzie Ted, zamiast zadawać mi ból, zwijał się w męce na podłodze u moich stóp. W ostatniej chwili wyłączyłem autopilota, powstrzymując się przed ruchem kończącym sekwencję, po którym, jak wiedziałem (nie pytajcie skąd) Ted byłby martwy jak głaz.
Podniósł się, patrząc na mnie, jakby nagle wyrosły mi zielone macki. A potem uciekł pędem z sali. I dobrze, bo nie mogłem się ruszyć. Nie wiedziałem, co właściwie zrobiłem. Nie wiedziałem, jak to zrobiłem. Zupełnie jakby mięśnie zareagowały same, nie potrzebując mojego udziału.
Cieszyłem się, że nikt więcej tego nie widział.
I tak to szło przez jakieś dwa tygodnie.
– Powinieneś częściej pozwalać się porywać kosmitom – powiedział tato podczas kolacji.
– Dlaczego?
– Same szóstki, po raz pierwszy w dziejach. Imponujące.
– Och.
Z jakiegoś powodu nie wydało mi się to wcale takie super. Nauka w szkole stała się nagle łatwa, zupełnie jakbym wiedział, jak trudne mogą być zajęcia i jak ciężko potrafię pracować. Czułem się jak porsche, który się dowiedział, że nie jest rowerem, lecz wciąż bierze udział w zawodach kolarskich.
– Co to znaczy „och"? – Mama natychmiast wyłapała ton mojego głosu.
– No wiesz. – Machnąłem kawałkiem brokuła. Jeśli macha się czymś dostatecznie często, inni nie zauważają, że się tego nie je. – To tylko matematyka, angielski, hiszpański i tak dalej, nie geometria hiperwymiarowa czy coś w tym stylu.
– Nie co?
Zastanowiłem się nad tym, co właśnie powiedziałem.
– Sam nie wiem. Przepraszam.
Przez większość czasu nie pamiętałem o straconych trzydziestu sześciu godzinach. Lecz kiedy zasypiałem nocą i, czasami, gdy budziłem się rankiem, czułem w głębi umysłu coś dziwnego. Jakby swędzenie. Mrowienie. Lekkie ukłucia. Czułem się, jakbym stracił jakąś część ciała, tyle że w głowie: jakby oko, które się w niej otwarło, teraz zamknęło się na zawsze.
Wszystko było w porządku, prócz owych chwil w ciemności, bo wtedy pojawiał się ból. Straciłem coś wielkiego i ważnego. Tyle że nie wiedziałem co.
– Joey? – zagadnęła mama, a potem dodała: – Robisz się już zbyt duży na Joeya. Chyba wkrótce zaczniemy ci mówić Joe.
Na ramionach wystąpiła mi gęsia skórka. Owo uczucie, cokolwiek oznaczało, znów się pojawiło.
– Tak, mamo?
– Mógłbyś przez kilka godzin zająć się bratem? Wybieramy się z ojcem do mojego dostawcy kamieni. Ma półszlachetny kamień z Finlandii, o którym nigdy nie słyszałam. Twierdzi, że byłby dla mnie idealny.
Wspominałem już, że moja mama projektuje i tworzy biżuterię? Z początku było to jej hobby, ale potem trochę ją poniosło i teraz z zarobków mamy zapłaciliśmy za całą nową przybudówkę.
– Jasne – odparłem.
Lejek to naprawdę fajny dzieciak, bardzo zabawny jak na półtoralatka. Nie marudzi (zbyt często) i nie płacze, chyba że jest zmęczony, a także niezbyt często za mną łazi. I zawsze strasznie się cieszy, kiedy się z nim bawię.
Poszedłem do jego pokoju w nowej części domu. Za każdym razem, gdy wchodziłem po tych schodach, zastanawiałem się, czy tym razem na końcu znajdę pokój.
Była to jedna z owych dziwacznych, paranoicznych myśli, które pojawiają się nam w głowie, gdy nie dzieje się zbyt wiele. Na przykład, wracamy autobusem ze szkoły i zastanawiamy się, czy może rodzice nie wyprowadzili się bez uprzedzenia. Was też z pewnością nawiedzają podobne myśli. Nie mogę być przecież jedyny, prawda?
– Hej, Lejku – rzuciłem. – Zajmę się tobą przez parę godzin. Masz na coś ochotę?
– Bańki – odparł, tyle że w jego ustach zabrzmiało to bardziej jak „ba-bki".
– Lejku, mamy początek grudnia. W taką pogodę nikt nie puszcza baniek.
– Ba-bki – powtórzył Lejek ze smutkiem. (Naprawdę nazywa się Kevin). Wyglądał na zawiedzionego.
– A włożysz kurtkę? – spytałem. – I rękawiczki?
– Dobra – rzekł.
Zszedłem zatem do kuchni i przygotowałem kubełek bańkowej mieszanki – płynu do zmywania naczyń, odrobiny gliceryny i kropli oleju kuchennego. A potem włożyliśmy kurtki i wyszliśmy na podwórze.
Lejek ma wielkie, plastikowe kółka do puszczania baniek. Nie używał ich od września, co oznaczało, że najpierw musiałem je znaleźć, a potem umyć, bo były umazane błotem. Nim zabraliśmy się do puszczania baniek, zaczął padać śnieg – wielkie, miękkie płatki sfruwające z szarego nieba.
– Ha! – zawołał Lejek. – Ba-bki. Ho.
Zacząłem zatem zanurzać kawałek plastiku w kubełku i machać przed sobą. Z kółka wypływały wielkie, wielobarwne bańki. Zawisały w powietrzu, a Lejek mamrotał radośnie, wydając z siebie dźwięki niebędące do końca słowami. Płatki wpadały na bańki – mniejsze pryskały, lecz czasami drobinki śniegu spływały po ściankach większych, a każda odpływająca bańka przypominała mi…
…coś…
I fakt, że nie umiałem określić co, doprowadzał mnie do szału.
A potem Lejek zaśmiał się, wskazując podskakującą bańkę.
– Teńc! – zawołał.
– Masz rację – odparłem. – Wygląda jak Tęczek.
I faktycznie. Wykasowali z mojej głowy wszystko, lecz nie zdołali usunąć Tęczka. Ta bańka wyglądała zupełnie jak…… jak mudluf, który był…
… „To multiwymiarowa, dynamiczno-labilna forma życia…”
Słyszałem jego głos. Wymawiał te słowa pod wirującym, wielobarwnym niebem…
Jay.
Pamiętałem, jak leżał zakrwawiony na czerwonej ziemi po ataku potwora…
I wtedy wspomnienia wróciły. Wróciły wszystkie, szybko i gwałtownie, a ja stałem na śniegu, z małym braciszkiem, puszczając bańki mydlane.
I pamiętałem. Pamiętałem wszystko.