W sali konferencyjnej panowała cisza, gdy pięciu członków sądu wojennego z Alistairem McKeonem na czele przeszło do niej z sali rozpraw. Drzwi zamknęły się za ostatnim i wszyscy zajęli miejsca za centralnie ustawionym stołem. McKeon odchylił swój fotel do tyłu i zapadł w niego z westchnieniem ulgi.
Choć nie był najstarszy rangą, został przewodniczącym, co było raczej niespotykane. Jednak jego kandydatura została jednogłośnie przyjęta przez pozostałych członków składu sędziowskiego. Rozumiał powody, dla których tak się stało, ale nie podobało mu się to, podobnie zresztą jak całe to marnowanie czasu. Była to jednak jego prywatna opinia, a przeważyły względy oficjalne i dlatego zgodził się tracić czas.
Jeżeli chcieli ukarać winnych w sposób zgodny z prawem, musieli powołać sąd wojenny złożony z ofiar ubeków. I dlatego nie mógł mu przewodniczyć nikt, kto znalazł się na Piekle we władzy Urzędu Bezpieczeństwa. Nie mogła też być to Honor, więc pozostał tylko on. Co prawda wszystkie posiedzenia, obrady i w ogóle cały przebieg każdego procesu były nagrywane, ale nikt się nie łudził, że Ludowa Republika uzna je za cokolwiek innego poza farsą i zemstą. McKeon prywatnie wątpił też, by inna była opinia Ligi Solarnej, ale chodziło o to, by oficjalnie niczego nie można było im zarzucić. Poza tym cały ten cyrk mógł być istotny dla samych jeńców — ponieważ postępowali zgodnie z prawem, odcinali się kategorycznie od swych oprawców.
Inna sprawa, że nie wszyscy byli więźniowie uważali sąd wojenny za dobre rozwiązanie. Od czasu do czasu nadal znajdowano zmasakrowane trupy eksklawiszy. Rzadziej co prawda, ale najprawdopodobniej dlatego, że coraz mniej żywych ubeków ukrywało się na wyspie. Poza tym procesy dawały może nie tyle nawet zajęcie, ile temat do rozmów sporej rzeszy byłych jeńców i stanowiły dobrą przeciwwagę dla samosądów. No i wreszcie trzeba było coś zrobić ze złapanymi ubekami, a walki przeżyło zaskakująco wielu. Co prawda nie wszyscy z nich znęcali się nad jeńcami, ale i tych przeżyło aż za dużo. A skoro zdecydowali wcześniej, że nie powywieszają ich od ręki…
Przetarł oczy i przyjrzał się pozostałym siedzącym przy stole. Harriet Benson i Jesus Ramirez całkiem rozsądnie odmówili udziału w procesach, chyba że w roli świadków. Honor musiała im to zaproponować, gdyż odegrali zbyt ważną rolę w zdobyciu planety, by ich zignorować. Zamiast nich w składzie sądu zasiedli: komandor Albert Hurst z Helmsport Navy reprezentujący jeńców z obozu Inferno, kapitan Cynthia Gonsalves z Floty Alto Verde oraz komodor Gaston Simmons z Marynarki Jameston występujący w imieniu pozostałych zesłańców. Ten ostatni miał dłuższe starszeństwo od McKeona, a ostatni członek sądu był wyższy od niego stopniem, ale admirał Sabrina Longmont była przypadkiem szczególnym. I miała zresztą najtrudniejsze zadanie z nich wszystkich.
Longmont bowiem była admirałem Ludowej Republiki Haven i na dodatek zagorzałą zwolenniczką Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, i to od pierwszych dni sprawowania przezeń władzy. Mało ją obchodziły czystki i terror, choć wiedziała o jednym i drugim. Uważała, że lepsze jest nadużywanie władzy przy otwartości postępowania i szczytnych celach od kumoterstwa i braku celów. Przegrała jednakże bitwę z siłami Sojuszu i dzięki temu mogła bezpośrednio przekonać się, jak wygląda od kuchni polityka wewnętrzna Komitetu. Miała więcej szczęścia niż rozumu, gdyż z uwagi na nieposzlakowaną opinię polityczną zamiast przed plutonem egzekucyjnym wylądowała na planecie Hades.
I w przeciwieństwie do większości zesłańców nigdy nie przebywała w innym obozie niż Delta 4-0, w którym panowały warunki nieporównywalne z istniejącymi w jakimkolwiek innym obozie. Pojęcia nie miała, jak ubecy traktowali więźniów wszędzie indziej, a to z tego prostego powodu, że Delta 4-0 stanowiła przechowalnię, do której trafiali wyłącznie oficerowie Ludowej Marynarki uznani przez Komitet za rokujących nadzieję na reedukację. Ponieważ klawisze nie wiedzieli, kiedy i którego z „przechowańców” przełożeni zdecydują się ułaskawić, na wszelki wypadek nie tykali żadnego i zapewnili im całkiem przyzwoite warunki mieszkanie, umundurowanie, a nawet opiekę medyczną.
W rezultacie Longmont, podobnie jak reszta więźniów Delty 4-0, doszła do wniosku, że wieści o Piekle jako takim, a zwłaszcza o warunkach i psychopatycznych ubekach są wymysłem wrogiej propagandy. Tym silniej odkrycie prawdy wstrząsnęło nią i jej współtowarzyszami — zwłaszcza tymi, którzy zrozumieli, jak głęboko i dokładnie dali się drugi raz oszukać.
Ich reakcje na uwolnienie były rozmaite. Jedni byli wdzięczni za okazję, choćby niewielką, ucieczki i wyrównania rachunków z Komitetem i UB. Inni, i tych była większość, nie chcieli mieć nic wspólnego z przygotowywaną ucieczką. Po części wynikało to z przekonania, że nie może się ona udać, po części zaś z autentycznej lojalności wobec Republiki. A w paru klinicznych przypadkach z wiary w słuszność rewolucji i postępowania Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. Odmawiając współpracy, demonstrowali tę lojalność w oczywistej nadziei, że gdy ubecy wrócą na planetę, oni otrzymają szansę na rehabilitację.
McKeon uważał, że są durniami, gdyż w najlepszym razie zostaną tam, gdzie są, w najgorszym Urząd Bezpieczeństwa każe ich zabić, by pozbyć się niewygodnych świadków klęski. Szanował jednak ich wybór, podobnie jak szanował Longmont, choć to ostatnie przyszło mu znacznie trudniej. Zwłaszcza że niegłupia w sumie kobieta ciągle upierała się, że jest „towarzyszką admirał”, co dla wszystkich brzmiało jak obelga. Podejrzewał, że w końcu będzie jedną z tych osób, które udadzą się wraz z Parnellem na wygnanie do Ligi Solarnej, ale jak na razie miała zbyt dużo problemów, by zdecydować się, wobec kogo czy też czego tak naprawdę pozostaje lojalna. Parnell, ma się rozumieć, także odmówił udziału w sądzeniu, motywując to logicznie tym, że zastrzeliłby od ręki wszystkich napotkanych funkcjonariuszy UB, więc trudno go posądzać o obiektywizm.
Longmont zgodziła się wejść w skład sądu wojennego i od razu jasno i otwarcie powiedziała dlaczego, podczas pierwszego spotkania z Honor, gdy ta złożyła jej propozycję.
— Winni tego, co się tu działo, muszą zostać ukarani. Ale to nie znaczy, że macie wolną rękę i możecie skazać i powiesić każdego, kogo postawicie przed sądem. Wejdę w jego skład, ale pod jednym warunkiem: żeby skazać kogoś na karę śmierci, wyrok musi zapaść jednogłośnie, a nie większością głosów.
— Przecież to idio… — zirytował się Ramirez.
I zamknął z trzaskiem usta, widząc, że Honor unosi dłoń, nie spuszczając wzroku z twarzy Longmont.
— Zgadzam się, że to ma być miejsce ferowania sprawiedliwych wyroków, a nie rozdawania licencji na wieszanie — powiedziała spokojnie. — Ale to nie znaczy, że jestem gotowa ostateczny werdykt uzależniać od pani widzimisię.
— I nie proszę o to. Mogę za każdym razem głosować podłączona do detektora kłamstwa, bo daję pani słowo honoru, że będę głosowała zgodnie z przepisami prawa wojskowego i regulaminami polowymi. Ale nie będę kłamać, lady Harrington: zgadzam się na udział w tym sądzie tylko dlatego, że uważam to za swój obowiązek. Żeby zapadły sprawiedliwe wyroki, ktoś ze składu sędziowskiego musi uważać oskarżonych za niewinnych, dopóki ponad wszelką wątpliwość nie zostanie udowodniona przez oskarżycieli ich wina, i przypominać o tym pozostałym.
Sam także brał udział w tym spotkaniu i musiał przyznać, że Honor go zaskoczyła, gdyż wysłuchała Longmont z kamienną twarzą, pogłaskała Nimitza, przyglądając jej się przez dłuższą chwilę, i ku zaskoczeniu wszystkich obecnych oznajmiła:
— Zgoda. I obędzie się bez wykrywacza kłamstw, jeśli da mi pani słowo honoru, że będzie postępowała dokładnie tak, jak pani właśnie powiedziała, towarzyszko admirał Longmont.
Longmont dała je i na tym sprawa się skończyła. McKeon przestał wspominać i wrócił do rzeczywistości.
Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że Longmont zdawała się dotrzymywać danego słowa. Była sceptyczna, ale nie upierała się przy niewinności każdego z oskarżonych, którym groził stryczek, a zdarzało się, że bez żadnych przekonywań głosowała za karą śmierci.
— No dobra — przerwał ciszę. — Kto chce zacząć tym razem?
Odpowiedziała mu jak zwykle cisza.
McKeon przekrzywił głowę i spojrzał na Gonsalves.
— Cynthia?
— Nie jestem pewna — przyznała zapytana, zezując na Longmont, często wykorzystywaną do stawiania kwestii etycznych, od kiedy udowodniła, że wyrokuje uczciwie.
Było to zrozumiałe o tyle, że wszyscy zdawali sobie sprawę, w jak trudnej postawiła się sytuacji, i nikt nie chciał okazać się mniej moralny od niej. Pod tym względem była podobna do Honor, ale z tego zdawał sobie sprawę wyłącznie McKeon.
— Dowody są jednoznaczne, ale niepełne — dodała Gonsalves. — Nie ma wątpliwości, co zaszło w obozie Alfa II, ale problem w tym, co miało miejsce na Styksie, sir.
— Mamy zeznania naocznych świadków: Jerome’a, Listera i Veracruza — dodał Hurst. — Wszyscy widzieli, jak Mangrum rozkazał porucznik Weiller wsiąść na pokład promu. Sam Mangrum przyznał się do tego, że zmusił ją do stosunku. A to jest gwałt. Dwóch niewolników zeznało, że to on ją zabił.
— Zeznali tak — zgodził się komodor Simmons — ale obrońca całkiem ładnie wykazał, że mogli się mylić albo że zrobili to specjalnie. Nie ganiłbym ich za to: na ich miejscu też robiłbym wszystko, co tylko by się dało, żeby go powieszono, ale to niestety nie zwalnia nas od obowiązku wzięcia pod uwagę takiej możliwości przy ocenie ich zeznań.
— Zgadzam się — przyznała Gonsalves i spojrzała na Hursta. — Oskarżenie o gwałt zostało udowodnione, sir, ale niestety zgodnie z republikańskim prawem wojskowym nie jest to przestępstwo zagrożone karą śmierci, jeżeli nie towarzyszyło mu użycie fizycznej siły, a nie jedynie groźba jej użycia. Morderstwo jest karane śmiercią, niestety nie mamy dowodów materialnych, że to on je popełnił. Nawet świadkowie twierdzący, że to on zabił, nie są zgodni, czy zgwałcił ją z użyciem siły fizycznej w rozumieniu republikańskich przepisów. Świadek… Hedges mówi, że Weiller miała na twarzy siniaki i że następnego dnia kulała. Ale dodała też, cytuję: „Nie chciała powiedzieć, co jej zrobił ten kutas” — Gonsalves umilkła i wzruszyła niechętnie ramionami.
A McKeon starannie ukrył kolejny grymas zniecierpliwienia. To, że Gonsalves miała rację co do przepisów republikańskiego prawa wojskowego, w niczym nie zmieniało prostej kwestii moralnej — dla każdego normalnego człowieka gwałt był gwałtem i to, czy towarzyszyło mu użycie siły, czy tylko groźba, miało drugorzędne znaczenie. Zwłaszcza przy przedziałach grożących za to kar. Tak sprawę traktowały przepisy RMN i innych flot, z którymi miał okazję się zetknąć, nie wspominając już o graysońskiej. Co więcej — biorąc pod uwagę realia panujące w Piekle, to, czy ubek kogoś uderzył, czy tym zagroził, nie miało znaczenia — wszystko, czego strażnicy żądali od zesłańców, zawsze poparte było groźbą użycia siły. W tych okolicznościach powiesiłby towarzysza porucznika Mangruma bez ceregieli, po czym z satysfakcją naszczał na jego grób. A z kastrowania wcześniej zrezygnowałby jedynie dlatego, że był „cywilizowany”.
Niestety w kwestii tego, na jakich przepisach należało oprzeć wyrokowanie, skoro już zdecydowali się na oficjalne procesy, Honor miała całkowitą rację. W takich warunkach szczytem idiotyzmu byłoby postępowanie niezgodne z konwencją denebską, a ta jednoznacznie zabraniała sądzenia jeńców wojennych w czasie wojny w oparciu o przepisy strony sądzącej. Dopuszczała natomiast wymierzanie sprawiedliwości przestępcom wojennym w oparciu o przepisy prawa lokalnego, a więc w przypadku planety Hades stanowiącej część Ludowej Republiki Haven w oparciu o przepisy prawne tejże Republiki. Z zastrzeżeniem, że musiały one obowiązywać przed ich złapaniem, by wykluczyć możliwość dopisania stosownych do okoliczności paragrafów.
— Uważam, że kapitan Gonsalves ma rację — odezwała się Longmont, przerywając chwilową ciszę. — Według mnie oskarżenie o gwałt zostało udowodnione nie tylko dzięki przyznaniu się oskarżonego do winy, ale także przez inne dowody. Zarzut morderstwa jednakże nie został udowodniony.
— Bo zaginęły nagrania — burknął Hurst.
— Zgadza się. Uważam, że Mangrum trochę za szybko przyznał się do gwałtu — dodała Longmont. — Podejrzewam, że wiedział o braku nagrań i chciał stworzyć wrażenie uczciwości działające na jego korzyść, gdy następnie nie przyznał się do morderstwa. Ale to, co ja czy pan podejrzewamy, nie jest dowodem.
— Ale są nim zeznania świadków — wtrącił McKeon. — Hedges i Ustermana.
— Są — zgodził się Simmons. — Problem polega na tym, że są to zeznania mało wiarygodne, gdyż sprzeczne ze sobą w kilku innych kwestiach. Usterman zresztą sam sobie dwukrotnie zaprzeczył. Ani on, ani Hedges nie potrafią wyjaśnić, w jaki sposób Mangrum zdołałby przedostać się z Kostnicy do swojego pokoju w czasie, w którym została zabita Weiller, nie zostając nagranym przez system bezpieczeństwa obozu.
— Hm… — burknął niezadowolony Hurst.
Nie było to niezadowolenie z Simmonsa, tylko z faktu, iż ten miał rację. Żaden z zesłańców nie spodziewał się, że UB zainstalowało na terenie całego obozu Charon system kamer monitorujących i nagrywało pokazywane przez nie obrazy. System został pomyślany jako zabezpieczenie w związku z pojawieniem się na Styksie niewolników, ale rejestrował wszystko, co znalazło się w polu widzenia kamer. A więc także poczynania samych ubeków. A działał przez całą dobę i obejmował także kwatery prywatne.
Najbardziej zaskakujące było to, że nagrań tych nigdy nie kasowano od chwili uruchomienia systemu, toteż gdy Harkness i jego grupa hakerów odkryła istnienie zapisów i włamała się do nich, nagle okazało się, że dowody przeciwko większości oskarżonych mają w ręku. Były tam nagrania rozmów, w których ubecy przyznawali się, co który robi ze swoim „niewolnikiem” — najczęściej w formie przechwałek czy dobrych rad, ale to już był szczegół techniczny. Były też zapisy ukazujące popełnianie rozmaitych przestępstw, w tym i morderstw. No i były nagrania ze zwykłych, codziennych czynności pozwalające zorientować się, kto gdzie przebywał w danym czasie.
A w przepisach kodeksu wojskowego Ludowej Republiki Haven nie było żadnej wzmianki zakazującej używania jako dowodów zapisów elektronicznych uzyskanych bez sądowego nakazu.
Niestety odkrycie to miało także swoją złą stronę. Obfitość i niepodważalność nagrań powodowała niepewność w tych niewielu przypadkach, gdy ich brakowało. A w tej sprawie było jeszcze gorzej, gdyż posiadane przez sędziów nagrania potwierdzały wersję oskarżonego. Choć nie było nagrań z jego pracy tego popołudnia, gdy zamordowana została Weiller, istniał zapis ukazujący go obejmującego służbę w zbrojowni zawierającej zasilane zbroje, zwanej potocznie Kostnicą. Nie było natomiast nagrania pokazującego, że w czasie służby wrócił do swej kwatery, w której ukryto zwłoki. Kamer w Kostnicy nie zainstalowano, bo niewolnicy nie mieli do niej wstępu, sąd dysponował za to kartą pracy Mangruma z tego dnia. Była ona podobnie jak inne śmieci starannie przechowywana w przepastnej bazie danych. Wynikało z niej, że cały czas siedział w Kostnicy.
— Naturalnie mógł sfałszować kartę, żeby udowodnić, jaki jest pracowity — zauważył McKeon. — Ludzie robili tak od zawsze i to niekoniecznie, żeby mieć alibi.
— Co potwierdzałby taki drobiazg, że przez cały dzień nie wymienił ani jednego podzespołu — dodała Longmont. — Twierdzi, że wykonał przegląd czternastu zbroi i w żadnej nie znalazł niczego, co musiałby wymienić… To wysoce podejrzane… ale nie na tyle, by zrównoważyć całkowity brak dowodów, że przebywał na miejscu zabójstwa w czasie jego popełnienia.
— Wiedział o kamerze w swojej kwaterze i wiemy, że wcześniej co najmniej cztery razy świadomie ją uszkodził — sprzeciwił się Hurst. — A ktoś uszkodził ją także tego popołudnia przed zabiciem Weiller. Dlaczego miałby to zrobić ktoś inny?
— A dlaczego on miałby to zrobić? — skontrował Simmons. — Fakt: poprzednie zachowania rzucają na niego podejrzenia, ale wszystkie miały miejsce krótko po przywiezieniu Weiller na Styx. Wygląda to tak, jakby się wstydził uprawiać z nią seks…
— Gwałcić wielokrotnie, sir — przerwała mu stanowczo Gonsalves.
Simmons zamilkł zaskoczony, zastanowił się i przytaknął.
— Gwałcić — zgodził się głośno. Longmont potwierdziła ruchem głowy.
— Ma pani rację, kapitan Gonsalves — dodała. — I nikt z nas nie uważa, że Mangrum nie jest odrażającym śmieciem zasługującym na stryczek. Niestety, ja jestem przekonana także, że nie mamy dość dowodów, że to on ją zamordował. Same zeznania, tym bardziej tak mało wiarygodnych świadków jak ci, nie wystarczą. A jak sądzę, komodorowi Simmonsowi chodzi o to, że w miarę upływu czasu Mangrum pozbywał się wstydliwości i nie psuł już kamery.
Spojrzała pytająco na Simmonsa. Ten skinął potakująco głową i nie odezwał się, jakby przekazując jej w ten sposób głos.
— Z nagrań wynika, że nie majstrował przy kamerze przez ponad trzy tutejsze miesiące poprzedzające śmierć Weiller — ciągnęła Longmont. — Więc jeśli założymy, że tym razem zepsuł kamerę, sfałszował kartę pracy i przedostał się do kwatery, wykorzystując martwe pola kamer na zewnątrz, oznaczałoby to morderstwo z premedytacją, a nie pod wpływem impulsu, jak najczęściej miało to miejsce w przypadku mordów na więźniach. Oczywiście mógł to sobie zaplanować, tylko pytanie po co? Po co się trudzić fabrykowaniem alibi, skoro Tresca dawno dowiódł, że mówił prawdę, obejmując stanowisko nadzorcy? A oznajmił wtedy, że nie będzie zawracał sobie głowy pociąganiem do odpowiedzialności kogoś za tak nieistotne drobiazgi jak zabicie więźnia.
W jej głosie słychać było pogardę, mimo iż starała się mówić spokojnie. Najwyraźniej jej także nie podobało się to, że występuje w obronie Mangruma. Niemniej zrobiła to, bo tak jej nakazywała uczciwość. I trudno było mieć do niej o to pretensje.
— Po co miałby się wysilać, nie rozumiem — przyznał Hurst. — Ale to nie znaczy, że tego nie zrobił… choćby dla przyjemności. Natomiast problem w tym, że przez to może się wywinąć od stryczka.
— Wiem — przyznała niezadowolona Gonsalves. — To właśnie miałam na myśli, mówiąc o zbyt dużych dziurach w materiale dowodowym. Najgorsze jest to, że wszyscy wiemy, że to sadysta i zboczeniec, i to, czy to on zabił Weiller czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia, bo wielokrotnie zasłużył na śmierć, choćby dlatego, że umożliwił komuś zabicie jej. A przez kruczki prawne wywinie się katu.
— Mnie też się to nie podoba — przyznała Longmont. — I tak między nami uważam, że gwałt powinien mieć inną kwalifikację prawną i inną karę, ale nie ma. A jeśli te rozprawy mają przebiegać zgodnie z konwencją denebską…
Zamiast dokończyć, wzruszyła ramionami. McKeon westchnął i postanowił nie pozwolić na dalsze marnowanie czasu.
— Uznaję, że wszyscy jesteśmy zgodni i możemy przystąpić do ustalenia wyroku. Ktoś chce tajnego głosowania czy jawne jak zwykle?
Rozejrzał się po obecnych, po czym spojrzał na Longmont jako najstarszą rangą.
— Jawne wydaje mi się jak najbardziej właściwe — powiedziała bez namysłu.
McKeon przeniósł spojrzenie na następnego w kolejności.
— Jawne — oznajmił głośno Simmons, choć mikrofony były wystarczająco czułe, by wychwycić nawet szept.
A nagrywane były wszystkie narady odbywające się przed uzgodnieniem wyroku.
— Zgoda — westchnęła Gonsalves.
— Zgoda — dodał nieco niechętnie Hurst.
— Doskonale. W takim razie jednogłośnie ustaliliśmy, że głosujemy jawnie — podsumował formalnie McKeon i przystąpił do realizacji procedury.
Zgodnie z tradycją starszą niż loty kosmiczne zaczął od najmłodszego stopniem.
— Komandorze Hurst, oskarżenie o gwałt drugiego stopnia?
— Winny — stwierdził Hurst.
— Oskarżenie o porwanie?
— Winny.
— Nadużycie władzy w celu osiągnięcia prywatnych korzyści?
— Winny.
— Morderstwo?
— Winny.
— Kapitanie Gonsalves, oskarżenie o gwałt drugiego stopnia?
— Winny.
— Porwanie?
— Winny.
— Nadużycie władzy w celu osiągnięcia prywatnych korzyści?
— Winny.
— Morderstwo?
— Wstrzymuję się — odparła z grymasem niezadowolenia Gonsalves.
McKeon przeniósł wzrok na Simmonsa.
— Komodorze Simmons, oskarżenie o gwałt drugiego stopnia?
— Winny.
— Porwanie?
— Winny.
— Nadużycie władzy w celu osiągnięcia prywatnych korzyści?
— Winny.
— Morderstwo?
Simmons otworzył usta i zamknął je bez słowa. Przez parę sekund wpatrywał się w stół, po czym uniósł głowę i spojrzał na Longmont prawie wyzywająco.
— Winny — oznajmił zimno.
McKeon pokiwał głową — mimo dyskusji spodziewał się takich właśnie ocen u tych właśnie ludzi. Spojrzał na Longmont i spytał:
— Towarzyszko admirał Longmont, oskarżenie o gwałt drugiego stopnia?
— Winny — odparła bez wahania.
— Porwanie?
— Winny.
— Nadużycie władzy w celu osiągnięcia prywatnych korzyści?
— Winny.
— Morderstwo?
— Niewinny z braku dowodów — powiedziała Longmont niechętnie.
McKeon ponownie skinął głową.
— Odnośnie do pierwszych trzech zarzutów sąd uznaje oskarżonego winnym jednogłośnie. Odnośnie do oskarżenia o morderstwo brak jednomyślności, co powoduje oddalenie zarzutu. Przewodniczący przyjmuje decyzję pozostałych członków składu sędziowskiego bez wyrażania opinii. Teraz przystępujemy do uzgodnienia wysokości kar za przestępstwa, których oskarżony został uznany winnym. Zgodnie z przepisami kodeksu wojskowego za gwałt drugiego stopnia grozi dwadzieścia pięć standardowych lat ciężkich robót, za porwanie pięćdziesiąt, za nadużycie władzy w celu osiągnięcia prywatnych korzyści dwa. Według mnie po zsumowaniu oznacza to teoretyczną możliwość skazania go na maksymalnie siedemdziesiąt siedem lat ciężkich robót. Jednakże by wyrok ten został wykonany, musielibyśmy zabrać go ze sobą, wracając na obszar kontrolowany przez Sojusz, gdy będziemy opuszczali planetę. Nie powiedział „jeżeli będziemy opuszczali planetę”, ale wszyscy i tak to usłyszeli. Widząc ich kamienne oblicza, McKeon uśmiechnął się lekko i spojrzał na Hursta.
— Komandorze Hurst, co pan proponuje?
— Maksymalny wymiar kary: siedemdziesiąt siedem standardowych lat ciężkich robót bez możliwości wcześniejszego warunkowego zwolnienia — odparł twardo Hurst.
— Kapitan Gonsalves?
— Maksymalny wymiar kary. I tylko żałuję, że nie może jej odbyć tutaj, w Piekle.
Nie było to idealnie zgodne z procedurą, ale McKeon też nie zadawał pytań w pełnej formie, a poza tym było to w pełni zrozumiałe. Kiwnął głową i spojrzał na Simmonsa.
— Komodorze Simmons?
— Maksymalny wymiar kary — oznajmił ten jeszcze bardziej zdecydowanie niż Gonsalves.
— Towarzyszka admirał Longmont?
— Zgadzam się z rekomendacją pozostałych członków składu sędziowskiego.
— Przewodniczący także — oznajmił McKeon. — Sąd uznaje jednogłośnie, że towarzysz porucznik Kenneth Mangrum winien zostać skazany na siedemdziesiąt siedem standardowych lat ciężkich robót. Wyrok zacznie obowiązywać po osiągnięciu terytorium Sojuszu, a do tego czasu skazany pozostanie w więzieniu najpierw na powierzchni planety, potem na jednym z okrętów. Taka rekomendacja wysokości kary zostanie przedstawiona admirał Harrington, chyba że ktoś z obecnych nie zgadza się z nią czy też chce coś dodać. Jeżeli tak, to proszę mówić.
Nikt się nie odezwał.
McKeon odczekał dziesięć sekund i westchnął z zadowoleniem.
— W takim razie taka rekomendacja kary zostanie przedstawiona głównodowodzącemu. Rozprawę uznaję za zakończoną, a postępowanie za zamknięte — powiedział formalnie i dodał już normalnym głosem: — No to następnego mamy z głowy. Jak ja bym chciał, żebyśmy to już mieli za sobą!
— Sądzę, że wszyscy byśmy tego chcieli — powiedziała Longmont i potrząsnęła smętnie głową. — Naprawdę żałuję, że nie znaleźliśmy dowodów, żebym mogła skazać go na stryczek, ale…
— To przestań żałować, Sabrino — przerwał jej Simmons. — Wszyscy wiemy, że ścierwo ją zabił i że należałoby go powiesić, ale nie można było tego zrobić przez tę cholerną konwencję denebską! Oni mogą ją mieć gdzieś, my nie. Poza tym zgadzam się co do jednego: nie możemy powywieszać wszystkich oskarżonych, jeśli nie mamy wystarczających dowodów, bo to będzie zwykły samosąd pod przykrywką sądu wojennego. Wiem, jak głosowałem, i w tej sprawie nie mam żadnych wątpliwości. Powiesiłbym go osobiście i poszedł spać bez żadnych wyrzutów sumienia. I dlatego w skład sądu wchodzi parę osób: w zeszłym tygodniu to ja miałem wątpliwości co do winy Younce’a. Jak długo omawiamy głośno takie kwestie i każdy głosuje samodzielnie, tak długo robimy najlepiej jak potrafimy to, co do nas należy.
— Wiesz — powiedziała po chwili Longmont — naprawdę szkoda, że jesteśmy przeciwnikami… Gdyby politycy, zwłaszcza republikańscy, dali nam możliwość, to jak tu w piątkę siedzimy, w tydzień byśmy uzgodnili warunki traktatu pokojowego kończącego tę cholerną wojnę.
— Nie byłbym taki pewien — ocenił kwaśno McKeon. — To, z czym mamy tu do czynienia, to w porównaniu do wojny sprawa prosta i oczywista. Nie mieliśmy na przykład problemu z uzgodnieniem, według jakiego prawa sądzimy te śmieci. Jeżeli zaś chodzi o traktat, wystarczy pomyśleć, co by się zaczęło, gdybyśmy spróbowali uzgodnić, do kogo należy która planeta i co tak na dobrą sprawę legalnie wchodzi w skład Ludowej Republiki Haven, a co zostało przez nią podbite i zagarnięte. A to byłby dopiero początek…
Wzruszył wymownie ramionami i nie dokończył. Longmont roześmiała się na pół autoironicznie, na pół szczerze.
— Wie pan, komandorze McKeon: to nieuprzejmie tak niszczyć kobiece marzenia!
— W moim patencie napisano, że jestem oficerem i gentlemanem, ma’am. Nigdzie nie napisano, że muszę być uprzejmym oficerem i gentlemanem.
Tym razem Longmont roześmiała się całkiem szczerze.
— Poza tym i tak wolałbym się z panią kłócić o warunki pokoju, niż strzelać — dodał z uśmiechem McKeon.
— Święte słowa — dodał Simmons i odsunął fotel. — A ponieważ skończyliśmy już na dziś z wypełnianiem prawniczych obowiązków, proponuję wyrok wraz z uzasadnieniem dostarczyć admirał Harrington i zająć się czymś pożyteczniejszym. Jak na przykład znalezieniem uczciwego steku i piwa. Co wy na to?
— Jestem za — podchwyciła Longmont. — Pod warunkiem, że ścierpisz niereformowalną rewolucjonistkę przy obiedzie.
— Ten konkretny przypadek i owszem: zawsze i wszędzie — zgodził się uprzejmie Simmons. — Pod warunkiem, że potem zgodzisz się ze zwyczajowym wdziękiem przegrać w strzałki.
— Oczywiście, że się zgodzę. Przecież jestem niereformowalną sługą skorumpowanego i do cna złego systemu, jak wszyscy zgodnie twierdzicie.
— Chcesz powiedzieć, że to nieuczciwa propozycja? — spytał uprzejmie Simmons.
— Skądże znowu! — zaprotestowała niewinnie towarzyszka admirał Longmont. — Mówię jedynie, że mimo brutalnego niszczenia moich marzeń przez komodora McKeona nawet by mi przez myśl nie przeszło, by psuć naszą współpracę, burząc twoje wyobrażenia na temat właściwego zachowania szczerego rewolucjonisty. A poza tym przegrywający stawia piwo. To co, idziesz czy nie?
Honor obudziło nachalne brzęczenie.
Usiadła, co spotkało się z rozespanym, ale pełnym oburzenia bleeknięciem Nimitza. Miał do tego pełne prawo. Spać poszli niedawno, a budząc się, Honor jak zwykle zapomniała o braku lewej ręki. I jak to czyniła co rano od czterdziestu lat, spróbowała usiąść, podpierając się na obu rękach, co musiało skończyć się utratą równowagi. No i skończyło się — poleciała w lewo, owijając się w prześcieradło i przewracając spokojnie drzemiącego Nimitza na plecy. Jak zwykle nie spotkało się to z jego aprobatą, o czym nie omieszkał jej poinformować tak głośno, jak i empatycznie. A na dobitkę rozpluszczył jedno zaspane oko i spojrzał na nią z urazą, co było doskonale widoczne w blasku nocnej lampki zapalonej przez sygnał wywoławczy.
Przeprosiła go i sięgnęła do klawisza interkomu.
Uraza zniknęła ze szmaragdowego oka, a po chwili otworzyło się drugie, nieco mniej zaspane, za to bardziej zaciekawione.
Nacisnęła klawisz raz, uaktywniając jedynie połączenie głosowe, i przeczesała dłonią rozwichrzone włosy.
— Przepraszam, że panią budzę, ma’am. Tu komandor Phillips — rozległ się pełen napięcia sopran.
Honor rozbudziła się błyskawicznie. Pamiętała, że Phillips jest jednym z dowódców u Benson, ale na Styksie przebywało obecnie ponad pięć tysięcy byłych jeńców, a ona była zbyt zajęta, by zapamiętać tak jak chciała nowe twarze, i nie bardzo wiedziała, czym konkretnie Phillips się zajmuje.
— Kapitan Benson poleciła mi panią zaalarmować, ma’am — dodała Phillips i umilkła, najwyraźniej czekając na reakcję.
— Zaalarmować mnie w związku z czym? — spytała Honor nieco ostrzej, niż planowała.
— O, przepraszam, ma’am. Powinnam była zacząć od początku! — jęknęła Phillips. — Jestem pierwszym oficerem z wachty kapitan Benson, która prosiła mnie, bym zawiadomiła panią, że sensory wykryły ślad wyjścia z nadprzestrzeni w odległości około dwudziestu jeden minut świetlnych.
Honor zesztywniała, a Nimitz usiadł, wyplątując się z pościeli, i delikatnie dotknął jej uda chwytną łapą, czując jej emocje.
— Rozumiem — powiedziała spokojnie. — Ile czasu minęło od wykrycia i czy nadano wezwanie do identyfikacji?
— Ślad wykryliśmy około pięciu minut temu, ma’am. Nie mamy go jeszcze na normalnych sensorach, ale grawitacyjne wykazują jedno źródło napędu. Nie znamy masy, ale jednostka porusza się z przyspieszeniem trzystu dziewięćdziesięciu g, więc nie jest to statek, lecz okręt. I trzy minuty temu wysłaliśmy nagrane wezwanie, by się zidentyfikował.
— Rozumiem… — powtórzyła Honor.
Żałowała, że Benson nie obudziła jej wcześniej, ale zdawała sobie równocześnie sprawę, że było to nielogiczne i wynikało wyłącznie z wrodzonej niechęci do scedowywania dowodzenia na innych. Harriet zrobiła dokładnie to, co powinna zrobić, wysyłając żądanie identyfikacji; tak uczyniłby dyżurny oficer UB. A ponieważ opóźnienie w łączności wynosiło około piętnastu minut w jedną stronę, więc nie istniał żaden powód, by natychmiast zrywać Honor z łóżka. Wpierw należało uzyskać z sensorów na tyle dokładne dane, na ile było to możliwe w początkowej fazie.
— W jakiej odległości od planety znajduje się obecnie ten okręt? — spytała na wszelki wypadek.
— Czternastu minut czterdziestu sekund świetlnych, ma’am. Wyszedł z nadprzestrzeni z niewielką prędkością: około ośmiuset kilometrów na sekundę, a obecnie osiągnął nieco ponad tysiąc dziewięćset kilometrów na sekundę. Czyli powinien zacząć wytracać prędkość za sto dwadzieścia dziewięć minut i zajmie mu to sto trzydzieści osiem minut. Razem daje to mniej więcej cztery i pół godziny.
— Dzięki. — Honor zastanowiła się, kiwnęła głową i dodała: — Proszę przekazać kapitan Benson, że wkrótce się zjawię, a do tej pory ma postępować zgodnie z własnym uznaniem. Czy komandor Tremaine już przybył?
— Tak, ma’am. A bosmanmat jest w drodze. Spodziewamy się go lada moment.
Honor uśmiechnęła się krzywo, słysząc w głosie Phillips nutę dezaprobaty, co skutecznie pomogło jej przypomnieć sobie, z kim rozmawia. Komandor Susan Phillips była specjalistą komputerowym we flocie systemu Sarawak i na Hadesie przebywała od ponad czterdziestu lat standardowych. Stąd też jej wiedza była nieco nieaktualna, nawet jeśli chodzi o sprzęt i oprogramowanie Ludowej Marynarki. Radziła sobie jednak naprawdę dobrze i po kursie uzupełniającym zorganizowanym przez Scotty’ego mogła już operować samodzielnie. Ale wciąż daleko jej było do poziomu operatorów Królewskiej Marynarki czy innych flot Sojuszu, krócej goszczących w Piekle jako jeńcy.
Zdawała sobie z tego sprawę i akceptowała to, nie ustając równocześnie w wysiłkach, by im dorównać. Natomiast nie do końca była w stanie zapanować nad dwoma uczuciami. Pierwszym było niezadowolenie, że Tremaine, który mógłby być jej synem i był też młodszy starszeństwem, został przydzielony do jej wachty jako specjalista odpowiedzialny za łączność z użyciem efektów komputerowych oraz prowadzenie wojny radioelektronicznej, gdyby zaistniała taka potrzeba. Honor była pewna, że gdyby Scotty był choć trochę starszy, problem nigdy by nie powstał. A tak, ponieważ należał do trzeciego pokolenia poddanego prolongowi, podczas gdy Phillips do drugiego, odruchowo traktowała go jak przemądrzałego gówniarza, na co nie zasługiwał. Z pewnością łatwiej by jej się współpracowało z Lethridge’em, jako że wyglądał na starszego, ale Honor potrzebowała go w tej samej roli co Scotty’ego, tyle że na pierwszej wachcie.
To był jednak drobiazg w porównaniu ze sprzeciwem, jaki budziła w niej pozycja i osoba Harknessa. To, że zwykły podoficer był głównym cybernetykiem ochrony planetarnej, po prostu nie mogło jej się w głowie pomieścić. I za nic nie mogła się z tym pogodzić.
Problem wziął się stąd, że Phillips z czasów własnej służby wyniosła głęboko zakorzenione przekonanie, iż oficerowie zawsze wykonują swe obowiązki lepiej niż podoficerowie. Republika Sarawak będąca aż zbyt liberalna (dlatego stała się łatwą i jedną z pierwszych zdobyczy Haven) przyjęła nieżyciowe doktryny dotyczące kadr swej floty. We Flocie Sarawak podstawę stanowił zawodowy korpus oficerski wspomagany przez odbywających krótkoterminową służbę poborowych, z których grona rekrutowali się podoficerowie. Efekt końcowy był czymś nader zbliżonym do obecnej Ludowej Marynarki, w której poborowi nie mieli czasu na odpowiednie przeszkolenie, toteż cierpiała ona na chroniczny brak wykwalifikowanych techników, mechaników i specjalistów każdego rodzaju.
Przekonanie Phillips płynęło z doświadczenia, nie z uprzedzeń, i walczyła ze sobą wytrwale, próbując nie okazywać emocji. Ale jak dotąd były od niej silniejsze. Zresztą nie tylko jej nie podobał się status Harknessa — niezadowolonych było wielu. Mieli pecha, bo Harkness, choć nie miał patentu oficerskiego, nie miał najmniejszego zamiaru przestać być tym, kim był, i robić, co mu zleciła Honor. A po siedmiu miesiącach spędzonych na grzebaniu w komputerach obozu Charon znał je lepiej niż ktokolwiek na planecie, wliczając w to operatorów i cybernetyków Urzędu Bezpieczeństwa. Dlatego Honor chciała mieć go pod ręką, gdyby zaistniały jakiekolwiek problemy czy konieczność improwizacji z ich użyciem.
— Rozumiem, komandor Phillips — powiedziała powoli, niezadowolona, że ma pretensje do rozmówczyni o coś, co nie jest jej winą.
Pochodziły z dwóch różnych flot o różnych tradycjach i z tego powodu musiały zaistnieć rozbieżności w podejściu do wielu tematów. To, że miała jej to za złe, było równie nielogiczne jak pretensje Phillips do Harknessa, że jest zbyt kompetentny jak na podoficera.
— Zjawię się wkrótce — dodała.
Sięgając do włącznika światła, czuła podniecenie, jakie ostatni raz przeżywała przed atakiem na obóz Charon.
Jamesa MacGuinessa brakowało Honor bardziej niż zwykle, gdy się ubierała. Brak ręki utrudniał tę czynność zawsze, natomiast gdy próbowała się spieszyć, robiło się jeszcze gorzej. Wkurzało ją to błyskawicznie i mimo świadomości błędu próbowała spieszyć się jeszcze bardziej, docierając w pewnym momencie do granicy absurdu.
Nimitz zawsze przyglądał się temu z dużym rozbawieniem, czego zresztą nawet nie próbował ukryć. Tym razem też tak było i w końcu pogroziła mu pięścią, po czym wróciła do ubierania się już znacznie spokojniej. Wiedziała, że LaFollet na pewno, a inni prawdopodobnie uważali, iż głupio postępuje, nie wybierając sobie stewarda z grona byłych jeńców. McKeon na pewno też tak sądził, ale w jego przypadku było to spowodowane nadopiekuńczością (przynajmniej w jej ocenie). Wiedziała też, że większość ewentualnych kandydatów nie miałaby nic przeciwko zostaniu jej stewardem.
Jednak nie zdecydowała się na to. I nawet doprowadzające do szału zapinanie jedną ręką guzików nic w jej podejściu nie zmieniło. Za te guziki odpowiedzialny był Dessouix, który po długiej dyskusji z LaFolletem uparł się przy nich w imię autentyzmu. Ponieważ nie postawiła sprawy na ostrzu noża, musiała się męczyć. Ale to jedynie utwierdzało ją w postanowieniu, by nie mieć stewarda.
A głównym powodem tego uporu był kontradmirał Styles. Nadal oczywiście święcie przekonany, że bezprawnie pozbawiła go dowodzenia i władzy. A jakkolwiek złym taktykiem by był (o strategii nawet nie wspominając), w kwestii wojny biurokratycznej okazał się urodzonym geniuszem. Podejrzewała, że jej pierwotna ocena, że jest on dupa nie taktyk, była przesadnie pochlebna, a podejrzenie to pogłębiało się z każdą wygłoszoną przez niego opinią. Za to w wojnie podjazdowej administracyjno-papierkowej okazał się uzdolniony nad podziw.
Honor przypominał nieodparcie roślinę, którą pierwsi koloniści graysońscy przywieźli z Ziemi z powodów, których ich potomkowie nijak nie byli w stanie pojąć. Nazywała się perz i pleniła się, fakt, bez pomocy, ale za to pozbyć się jej było niezwykle trudno; a rozrastała się tak, że dławiła każdą roślinę, jeśli nie była ona co najmniej krzakiem. Opis do Stylesa pasował jak ulał.
Co najmniej raz w tygodniu miała nieodpartą ochotę sprowadzić go do właściwej pozycji raz a dobrze, a fakt, że był pyskatym tchórzem, jedynie tę chęć potęgował. Mitygowała się, bo drugi raz nie odważył się tak jawnie podważyć jej autorytetu. Za to doskonale, jak to określił McKeon, „brał ją na wymacanie”, co najdobitniej świadczyło, że nie zrezygnował. Nigdy nie próbował powtórnie dyskutować w jakiejkolwiek kwestii, ale z podziwu godną pomysłowością wynajdował wciąż nowe powody, by podważać jej decyzje czy oceny. Albo nie wierzył, że Honor jest zdolna go zniszczyć, albo też był tak głupi, że nie zdawał sobie sprawy, co mu grozi. Niezależnie od tego jak wyglądała prawda, udowodnił, że potrafi uczyć się tylko jednej rzeczy przy jednej okazji i że jest niezwykle skuteczny w doprowadzaniu jej do wściekłości. Czego Honor serdecznie nienawidziła.
Ponieważ Styles spodziewał się powrotu do stylu życia oficera flagowego, Honor zemściła się, nie biorąc stewarda. Styles przyzwyczajony był do przywilejów rangi flagowej i uważał je za coś naturalnego i należnego. To, że niczym sobie nie zasłużył na nie, było bez znaczenia — miał właściwy stopień, więc należały mu się jak psu gnat i kropka. Skoro jednak Honor, nie dość, że wyższa stopniem, to na dodatek pozbawiona jednej ręki, nie korzystała z podstawowego przywileju, to i on nie mógł. Gdyby się uparł, wyszedłby na idiotę i egoistę. A Honor czerpała czystą i mściwą satysfakcję z faktu, że brakowało mu stewarda dotkliwiej niż jej samej.
Styles zresztą powinien się cieszyć, że była to jedyna forma zemsty, jakiej padł ofiarą, bo gdyby Honor zrobiła to, na co naprawdę miała ochotę, najlepsi chirurdzy plastyczni Gwiezdnego Królestwa Manticore mieliby zajęcie na długie lata. I nie tylko plastyczni…
Nimitz uśmiechnął się, pokazując kły, i bleeknął z całkowitą aprobatą. A potem skoncentrował się i Honor parsknęła śmiechem, gdy w jej głowie pojawił się obraz przerażonej wiewiórki (naturalnie ze Sphinksa), ale z głową Stylesa, zmykającej aż się za nią kurzyło. Spojrzała zaskoczona na Nimitza, był to bowiem pierwszy raz, gdy przesłał jej obraz nie tego, co widzi lub widział i zapamiętał, lecz wyobrażenie. I do tego humorystyczne, bo twarz Stylesa była karykaturą i miała wiewiórcze rysy.
Zaskoczenie zmieniło się w następnej sekundzie w napad śmiechu, gdyż wiewiórka uciekła z jej wyobraźni niczym z ekranu monitora, a na jej miejsce wpadł treecat z wyciągniętymi pazurami. Na lewym oku miał przepaskę, na łbie beret Royal Manticoran Navy, a całości dopełniały czerwono-złote naramienniki z dystynkcjami komodora. Przemknął przez jej pole widzenia i zniknął w ślad za wiewiórką.
Honor opadła na łóżko, płacząc ze śmiechu. A Nimitz bleeknął radośnie zachwycony, że ją do tego stanu doprowadził. Odczekał parę sekund, a gdy zaczęła się uspokajać, siadł dumnie wyprostowany, owinął łapy ogonem i zajął się pielęgnacją wąsów, emanując taką dumą i zadowoleniem, że Honor wybuchnęła śmiechem na nowo.
Kiedy się uspokoiła ostatecznie, stwierdziła:
— Jesteś prawie równie złośliwy jak ja. A poza tym nie masz cienia szacunku dla stopnia.
Nimitz potwierdził entuzjastycznie.
Podrapała go za uszami i zajęła się wkładaniem butów. Wbrew opinii Nimitza Styles był groźniejszy, niż można było sądzić, gdyż był drugim pod względem rangi jeńcem sił zbrojnych Sojuszu na planecie. Co oznaczało, że jeżeli nie była gotowa całkowicie go usunąć z funkcji związanych z dowodzeniem, nie mogła ustawić go tak, jak chciała. A był na tyle tępy, że mógł zrobić coś niewyobrażalnie wręcz głupiego tylko po to, by udowodnić jej, jak jest ważny. W tej sytuacji regularne przycieranie mu nosa nie było najrozsądniejsze, ale nie mogła się powstrzymać mimo pełnej świadomości słuszności słów Machiavellego o skutkach zadawania wrogom lekkich ran. Styles był tak niekompetentnym, nadętym, złośliwym, irytującym i wrednym zerem, że po prostu nie była w stanie go ignorować.
Poza tym istniały też inne powody, dla których zrezygnowała ze stewarda. Jednym z nich było to, że po prostu czułaby się głupio. Nie wątpiła, że większość jeńców uznałaby, że steward jej się należy, ale nie miała zamiaru stwarzać między sobą a nimi dodatkowych barier. Nie chciała izolować się od ludzi, którzy zależeli od jej dowodzenia, i już to, że musiała skorzystać z admiralskiego stopnia, żeby utrzymać Stylesa w ryzach, wydało jej się wystarczająco złe.
Trzecim, nader ważnym powodem było to, że jej stewardem był MacGuiness, tak jak ona była jego admirałem i nie miała zamiaru choćby czasowo pozwolić komukolwiek naruszyć ich wzajemnych stosunków.
Nimitz bleeknął ponownie, ale tym razem z lekkim rozbawieniem i silną aprobatą, które zresztą przekazał jej też empatycznie. MacGuiness był także jego przyjacielem i także mu go brakowało. A poza tym Mac doskonale wiedział, jak upieczonego królika Nimitz lubi najbardziej.
Honor przyjrzała mu się z krzywym uśmiechem, wzięła z krzesła krawat i podeszła do drzwi. Łokciem nacisnęła otwierający je przycisk i jak się spodziewała, ledwie się otworzyły, na progu stanął Andrew LaFollet jak zwykle w nienagannie czystym i świeżym uniformie Gwardii Harrington. Jednym z kilku uszytych dlań przez Dessouix.
W tym momencie Honor zdała sobie sprawę z czegoś, co powinna była sobie uzmysłowić znacznie wcześniej. Zanim Phillips skontaktowała się z nią, musiała zawiadomić o wszystkim LaFolleta. A jeśli nie ona, to ktoś z dyżurnej wachty. Inaczej obecność świeżutkiego i przepisowo ubranego LaFolleta byłaby po prostu niewytłumaczalna. Andrew co prawda zgodził się, by kilku wybranych (przez niego naturalnie) Marines z Royal Manticoran Marine Corps, których kilkudziesięciu znalazło się wśród jeńców, trzymało za niego służbę przy drzwiach Honor. Ale tylko wtedy gdy spała. I za każdym razem, gdy z jakiegoś powodu była budzona w środku nocy, Andrew przytomny i gotów czekał przed jej drzwiami. Zupełnie jakby nie sypiał, co nie było prawdą.
Dokonać tego mógł tylko w jeden sposób — musiał zorganizować wszystko tak, by każdy, kto uzna za niezbędne obudzić ją, musiał wpierw zbudzić jego. A znając go, było wysoce prawdopodobne, że przy tej okazji niejako cenzurował problemy, czyli że wszystko, co uznał za mało istotne lub mogące poczekać, nie docierało do niej i nie przerywało jej snu. Podobnie jak sprawy, które według LaFolleta mógł załatwić ktoś inny.
To wszystko przemknęło jej przez głowę, ale nie odbiło się w żaden sposób na wyrazie twarzy. Teraz, gdy to sobie uświadomiła, miała zamiar przeprowadzić delikatne śledztwo, by potwierdzić podejrzenia. A jeżeli, czego była prawie pewna, miała rację, będzie zmuszona odbyć kolejną pogawędkę z LaFolletem.
Nie miała zresztą złudzeń, że przyniesie ona jakąś radykalną zmianę na lepsze. Pogawędki takie miały miejsce okresowo, choć z rozmaitą częstotliwością, i jak dotąd nie wpłynęły na generalne podejście LaFolleta do niej. Mogło przy niej zabraknąć Maca czy Mirandy, ale nie zabrakło opiekuna i była pewna, że oboje wymienieni wyraziliby gorące poparcie dla jego postępowania.
Nic jednakże na ten temat nie powiedziała — zamiast tego wyciągnęła do niego dłoń z krawatem i powiedziała po prostu:
— Pomocy.
A potem zadarła podbródek, żeby mógł jej założyć to kretyństwo. Okazało się, że nawet zawiązanego krawata nie zdoła umocować równo i wyprostować kołnierzyka, mając tylko jedną rękę. A ponieważ zapomniała się uprzeć, by była to przypinana atrapa, było jej wszystko jedno, czy cholerstwo będzie za każdym razem wiązane czy zakładane przez głowę. Andrew naturalnie wolał za każdym razem wiązać go na nowo, twierdząc, że dzięki temu lepiej wygląda. Nie mając wyjścia, czekała cierpliwie, aż skończy.
— Gotowe, milady — oznajmił, wygładzając kołnierzyk jej koszuli i zapinając dwa guziczki.
— Dzięki — powiedziała i wróciła do sypialni po kurtkę mundurową.
W sumie nie było żadnego sensownego powodu, dla którego musiała w środku nocy paradować w kompletnym mundurze, ale nie miała w zwyczaju chodzić na wpół ubrana czy też biegać bez tchu. Zawsze uważała, że właściwy wygląd ma istotne znaczenie w przypadku dowódcy, obojętne jak trywialne by się to wydawało. Był to niezwykle subtelny, a równocześnie skuteczny sposób demonstrowania podkomendnym zdolności do kontrolowania sytuacji. Mało kto zdawał sobie z tego sprawę, ale działało to uspokajająco i zwiększało autorytet dowódcy, jak i zaufanie do niego. A im bardziej kryzys był niespodziewany, tym skuteczniej.
Naturalnie sporo jej przekonań dotyczących wyglądu wynikało z próżności, ale pocieszała się, że nie jest w tym względzie wyjątkiem.
Skończyła zapinać kurtkę mundurową, nałożyła na głowę czapkę i wyciągnęła rękę ku Nimitzowi. Nie był w stanie wskoczyć jej na ramię, ale podszedł i przy jej pomocy umościł się w zagięciu łokcia. Wiedział, że miała ochotę złapać go jak kociaka, bo byłoby jej w ten sposób wygodniej, ale nie zrobiła tego, za co był jej wdzięczny. Czego nie omieszkał przekazać.
— Gotów, Stinker? — spytała. Zastrzygł potwierdzająco uszami.
— Doskonale — oceniła.
I skierowała się ku drzwiom, za którymi czekał milczący LaFollet.
— Dzień dobry, pani admirał — powitała ją formalnie Harriet Benson, ledwie Honor weszła do centrum ogniowego obrony systemowej.
Honor spojrzała na chronometr i uśmiechnęła się złośliwie.
— Faktycznie dzień — zgodziła się. — A czy dobry, to się okaże.
Benson zachichotała, ale nic nie odpowiedziała.
Wyglądała znacznie lepiej niż przed zdobyciem wyspy. A nawet przed rozpoczęciem procesów. Dla Honor był to ciężki i niewdzięczny obowiązek, tym cięższy, że od początku postanowiła zatwierdzać każdy wyrok, co wymagało zapoznania się z każdą sprawą. Nie miała innego wyjścia — z jednej strony był to jej obowiązek, z drugiej, jeśli ktoś kiedyś mógłby zostać pociągnięty do odpowiedzialności za złamanie zasad konwencji denebskiej, byłaby to właśnie ona. A z trzeciej tak po prostu nakazywało jej sumienie, a od niego nie było żadnej ucieczki. Przyjęła więc odpowiedzialność za śmierć tych, którzy na nią zasłużyli, tak jak poprzednio brała ją za śmierć tych, których zabijała w walce. A śmierć towarzyszyła jej od lat — wszędzie, gdzie się zjawiła, kroczyła zaraz za nią, tak wśród przyjaciół, jak i wśród wrogów. Na szczęście wśród tych ostatnich znacznie częściej, ale i tak wspomnienia czasami ją przytłaczały. Zwłaszcza w nocnych koszmarach.
Miała przy tym pełną świadomość, że nie może tego uniknąć. Był to paradoks, ale jedyną rzeczą, której nie potrafiła mimo niechęci do przelewania krwi, była bezczynność przy świadomości, jakie będą jej konsekwencje. I nie wynikało to z niemożności zignorowania obowiązku czy sprawienia zawodu tym, którzy byli od niej zależni. Wiedziała, że jest zabójcą głównie dlatego, że była w tym naprawdę dobra.
Miała do tego dar — zmysł taktyczny, umysł stratega i talent, którego do tej pory nikomu nie udało się zdefiniować. To właśnie ten talent niejako wymagał, by stała się zabójcą. Obowiązek. Lojalność. Honor. Patriotyzm — można to było nazwać rozmaicie, ale w głębi duszy wiedziała, że stała się tym, kim się stała, nie tylko dlatego że ktoś musiał to robić, ale dlatego że robiła to znacznie lepiej niż większość ludzi.
Znała też swe największe słabości — tendencję do wpadania we wściekłość, nad którą nie zawsze była w stanie zapanować, niezdolność do stanięcia w pół drogi momentami graniczącą z obsesją i skłonność do przemocy. Z kogoś o trochę innym charakterze cechy te uczyniłyby masowego mordercę. Nie była osobą bezpieczną, toteż wiedząc o tym, znalazła podświadomie najlepszy sposób, by zmienić wady w zalety, i poświęciła się obronie ludzi i przekonań, które były dla niej drogie.
Większość ludzi była porządna i uczciwa. Nie święta, bo wtedy trudno byłoby z nimi wytrzymać, ale daleko im było do potworów. Wiedziała to na pewno, gdyż dzięki więzi łączącej ją z Nimitzem miała okazję poznać emocje innych. Z tego co było jej wiadome, nie miał takiej szansy nikt poza nią. I dlatego też wiedziała, że kreatury takie jak te, które w Piekle gwałciły, mordowały i torturowały dla samej przyjemności, wcale nie należały do rzadkości. Ktoś, kto dawno temu na Ziemi powiedział, że wszystko, co jest potrzebne, by zło zatryumfowało, to by dobrzy ludzie nic nie robili, miał rację.
Nie mogła być jedną z tych, którzy pozostali bierni, i nic na to nie była w stanie poradzić. Ktoś musiał sprzeciwić się bezpiekom, komitetom bezpieczeństwa publicznego czy rozmaitym Youngom i Williamom Fitzclarence’om i to samo, co powodowało, że była, kim była, zmuszało ją, by to właśnie ona była tym kimś. A kiedy nocą zjawiali się zabici, mogła stawić im czoło — nie bez żalu czy poczucia winy, ale mogła, gdyż zginęli, bo nie miała innego wyboru jak próbować. A gdyby spróbowała nie zrobić tego i zwalić wszystko na barki kogoś, kto nie miał jej instynktu zabójcy, zginęłoby jeszcze więcej ludzi.
Pozostała więc wierna przełożonym ufającym jej przysiędze oficerskiej i podkomendnym ufającym, że jej umiejętności pozwolą im przeżyć… albo że dzięki nim ich śmierć nie pójdzie na marne.
Dlatego zatwierdzała wyroki śmierci, zamiast zostawić to McKeonowi jako przewodniczącemu składu sędziowskiego. I dlatego, że to ona nakazała rozpoczęcie procesów — nie miała wyjścia, ale nie zmieniało to faktu, że była przez to odpowiedzialna za śmierć skazanych. W porównaniu do drobnego choćby starcia flot ofiar było niewiele — sto pięćdziesiąt osiem jak na razie, ale nie byli to zabici w walce. Z niezbyt zrozumiałych powodów jakoś tak bardziej ciążyli jej sumieniu… I dlatego pewna jej część miała za złość Harriet jej radość. Benson nie napawała się śmiercią oprawców, ale była normalną istotą ludzką i czuła głęboką satysfakcję i zadowolenie, że jej dręczyciele uważający się za wszechmocnych i bezkarnych pomylili się…
Nimitz bleeknął, nie kryjąc niezadowolenia, które też natychmiast dał jej odczuć. Skutecznie wyrwało ją to z zamyślenia i zmusiło do wzięcia się w garść. Musiało być sporo prawdy w starym twierdzeniu, że wszystkiemu winne jest wstawanie w środku nocy — jak człowiek jest niewyspany, to podatniejszy na depresję i czarnowidztwo… Posłała mu milczące przeprosiny i poczuła jego miłość przeganiającą z umysłu mrok. Znał ją lepiej niż ktokolwiek inny, a w pewnych kwestiach lepiej niż ona sama, i wiedział, że zostawiona sama sobie potrafiłaby w określonych sytuacjach zadręczyć się na śmierć wyrzutami sumienia.
— Honor? — spytała zaniepokojona Benson.
— Przepraszam. — Honor uniosła głowę i uśmiechnęła się prawie naturalnie. — Chyba nie jestem jeszcze tak do końca przytomna… właśnie się zapędziłam w psychiczną ślepą uliczkę.
— Nie jesteś jeszcze w odpowiednim wieku, żeby się tak maltretować! — warknęła Benson ostro i uśmiechnęła się, widząc reakcję Honor. — Tak już lepiej, pani admirał!
I parsknęła śmiechem, widząc całkiem zgrabnie udane wściekłe spojrzenie, jakie posłała jej Honor.
Ta wymiana zdań sprawiła, że zniknęła gdzieś uraza do Benson, z czego Honor się ucieszyła. Głupotą bowiem i niesprawiedliwością było mieć pretensje do Harriet, że zachowuje się normalniej i ma mniej problemów ze sobą niż ona. Poza tym na radosny nastrój Benson co najmniej taki sam wpływ jak egzekucje miały efekty starań Fritza Montoyi. Przeprowadził on bowiem cały zestaw testów na niej, na Henrim i na innych mieszkańcach obozu, z którego trafili do Inferno, a zatrutych pseudopyrami. I zdołał wyizolować neurotoksynę odpowiedzialną za zatrucie ośrodka mowy. Okazało się przy okazji, że odkładała się jeszcze w paru innych miejscach systemu nerwowego i potencjalne zagrożenia, jakie tam stwarzała, znacznie bardziej go zaniepokoiły. Nadal zresztą nie do końca ją rozgryzł, ale nie przeszkadzało mu to w wykorzystaniu laboratorium szpitalnego bazy do zaprojektowania nanomechanizmu przeznaczonego do zwalczania tej toksyny. Nanomechy czyściły układ nerwowy i umysł Benson oraz pozostałych od miesiąca i poprawa wymowy była olbrzymia. Benson mówiła teraz prawie tak jak Honor ze sparaliżowaną połową twarzy. Niestety, tej ostatniej Fritz nie był w stanie pomóc — szpital był bowiem zbyt prymitywnie wyposażony, by mógł przeprowadzić wszczep nerwów.
— Jaka jest sytuacja? — spytała Honor rzeczowo.
Benson wskazała olbrzymią holosferę przedstawiającą system Cerberus. Jego centrum był Cerberus B, gwiazda typu G3, wokół której krążył Hades, nie zaś Cerberus A, gwiazda typu F4 będąca główną gwiazdą systemu. Cerberus B orbitował wokół niej w średniej odległości sześciuset ośmiu minut świetlnych z tolerancją dwunastu procent. W tej chwili znajdował się prawie dokładnie dziesięć godzin świetlnych od Cerberusa A. Trzecia gwiazda potrójnego systemu typu M9, czyli Cerberus C, była zimna i pozbawiona planet. I krążyła po znacznie bardziej ekscentrycznej orbicie o średnicy trzydziestu trzech godzin trzydziestu minut świetlnych, natomiast okazjonalnie znajdowała się znacznie bliżej Hadesu, choć zdarzało się to co parę wieków. Honor była naprawdę zadowolona, że uniknie okazji obejrzenia tego zjawiska na własne oczy, i to niezależnie czy uda jej się uciec z systemu czy też nie.
W tym jednakże momencie lokalna astrografia była znacznie mniej istotna od czerwonego symbolu oznaczającego wrogi okręt, którego przewidywany kurs prowadził prosto na orbitę planety Hades.
— Jak dotąd wszystko w idealnym porządku — poinformowała ją Benson. — Jest w systemie od dwudziestu jeden minut i wysłał wiadomość z identyfikacją, tak jak powinien. Minęła się z naszym wezwaniem i otrzymaliśmy ją dziewięć minut dwadzieścia jeden sekund temu. Nasze wezwanie powinno do niego dotrzeć dziewięć sekund później. Cały czas leci prostym kursem, by jak najszybciej znaleźć się na naszej orbicie. Zakładając, że go utrzyma, zacznie wytracać prędkość za sto trzynaście minut.
— Doskonale… — mruknęła odruchowo Honor, przyglądając się nadal holoprojekcji.
Po chwili odwróciła się i podeszła do siedzących przy głównej konsoli łączności komandor Phillips i Scotty’ego. Przy sąsiedniej siedział Harkness obserwujący równocześnie dwa ekrany monitorów i dwaj technicy.
— Myślę, że możemy uruchomić „towarzyszkę komandor Ragman” do następnej transmisji, sir — ocenił Harkness, nie odwracając głowy.
— Brzmi rozsądnie — ocenił Tremaine.
Harkness chrząknął, oderwał wzrok od ekranów i polecił jednemu z techników:
— Zobacz no, Al, czy na tym złomie da się zaprogramować lekki uśmiech, tylko niech cię entuzjazm nie poniesie. I daj wynik na trójkę, jak tylko będzie gotów.
— Już się robi, panie bosmanmacie — potwierdził technik i pochylił się nad klawiaturą.
Honor spojrzała na Benson i spytała:
— Co to za okręt?
— Ciężki krążownik UB Krashnark wiozący jeńców — odparła Benson. — Sprawdziliśmy w bazie danych. To krążownik najnowszej klasy Mars. Nieprzyjemny przeciwnik, sądząc z danych techniczno-taktycznych.
— Fakt — potwierdziła cicho Honor i uśmiechnęła się krzywo, ale z satysfakcją: wyrówna rachunki z klasą Mars, a to, że okręt obsadzali ubecy, jedynie zwiększy przyjemność. Jak na razie jednak należało postępować ostrożnie, by mieć okazję do wyrównania tych rachunków…
— Komandor Phillips, czy Krashnark był już tutaj? — spytała.
— Nie, ma’am. Sprawdziłam w bazie danych. Ani okręt, ani jego kapitan nazwiskiem Pangborn, ani też oficer łącznościowy nigdy dotąd nie odwiedzili systemu Cerberus. Co do pozostałych oficerów, nie mogę tego określić, gdyż nie znam ich nazwisk.
— Doskonale — ucieszyła się Honor. — Świetnie się spisałaś. Dziękuję, komandor Phillips.
— Nie ma za co, ma’am — odparła zaskoczona Phillips. Honor uśmiechnęła się do niej i spojrzała na Benson.
— Skoro ich tu nigdy nie było, nie będziemy potrzebowali towarzyszki Ragman — zdecydowała. — Zawsze lepiej, żeby rozmawiał człowiek od efektu komputerowego. Który z naszych potrafi podszyć się pod oficera Urzędu Bezpieczeństwa, nie wzbudzając podejrzeń?
— Ja, damo Honor — powiedział niespodziewanie męski głos z boku.
Honor odwróciła się zaskoczona.
I dostrzegła Warnera Casleta stojącego spokojnie pod ścianą.
— Jesteś pewien, że chcesz? — spytała cicho. Podszedł do niej z krzywym uśmiechem świadom, że wszyscy, którzy go słyszeli, walczą z odruchem obrócenia się i gapienia.
— Jestem, ma’am — potwierdził spokojnie i spojrzał w jej jedyne oko.
Dzięki Nimitzowi wiedziała, że mówi prawdę, i to z przekonaniem o słuszności swej decyzji. Nie był spokojny, ale po raz pierwszy od chwili znalezienia się na powierzchni planety nie miał wątpliwości, co powinien zrobić. Zaskoczyło ją to, podobnie jak Nimitza, który usiadł prosto i przyglądał się Casletowi uważnie.
— Mogę spytać dlaczego? — zapytała łagodnie.
Nim odpowiedział, uśmiechnął się szerzej i z większą autoironią.
— Admirał Parnell miał rację, ma’am — powiedział po prostu. — Nie mogę wrócić do domu, bo rzeźnicy rządzący moim krajem nie pozwolą mi przeżyć. A to znaczy, że jedyne, co mogę zrobić dla Republiki, to walczyć o nią na zewnątrz. Ktoś kiedyś powiedział, że zawsze ranimy tych, których kochamy, prawda?
Starał się mówić lekko, ale nie bardzo mu to wychodziło.
— A jeśli Komitet zostanie obalony? — spytała miękko. — Ruszasz niebezpieczną drogą. Nawet jeśli rzeźnicy utracą władzę, ich następcy najprawdopodobniej po czymś takim nigdy ci nie zaufają. Być może nawet uznają cię za zdrajcę.
— Wiem — przyznał. — i ma pani rację: jeśli zacznę z wami współpracować, nigdy nie zdołam wrócić do domu. Ale jeżeli nie przekroczę tej granicy, pozostanie mi tylko bezczynność i obserwacja, a odkryłem, że tego nie potrafię…
Nie wiedział, bo nie miał prawa wiedzieć, że powtórzył w bardziej zwięzłej formie to, co Honor myślała ledwie paręnaście minut wcześniej, tyle że na własny temat. Zaskoczyło ją to, ale Warner niczego nie zauważył i dodał:
— To właśnie wada sytuacji, o której mówił Parnell. Kiedy człowiek zda sobie z niej sprawę, trudno jest żyć, nie korzystając z niej, i być pogodzonym z samym sobą. Poza tym słyszałem od niego wiele o Yu w ciągu ostatnich kilku tygodni… Skoro on odważył się nie tylko wstąpić do sił zbrojnych Sojuszu, ale wrócić na Grayson, to ja, do diabła, też to potrafię! O ile oczywiście pozwoli mi pani…
I uśmiechnął się prawie naturalnie.
Honor przyglądała mu się przez paręnaście sekund w absolutnej ciszy, nikt bowiem z wachty dyżurnej nawet głośniej nie odetchnął. Czuła ich emocje. Przynajmniej co trzeci był przekonany, że musiałaby zwariować, by choć rozważać, czy można mu zaufać. Natomiast Scotty, Harkness i Benson — czyli ci, którzy mieli okazję poznać Casleta bliżej — nie mieli żadnych wątpliwości i spokojnie czekali na decyzję, którą znali, choć nigdy o niej mowy nie było.
Ona sama zaś wahała się nie dlatego, że nie mogła się zdecydować, lecz dlatego że podejrzewała, ile może go kosztować ten krok. Ale wiedziała też, że miał do niego pełne prawo niezależnie od ceny, z której także zdawał sobie sprawę. I to lepiej niż ona.
Skinęła wolno głową i powiedziała poważnie:
— Doskonale, Warner. Oczywiście, że ci pozwolę. Po czym spojrzała na Harknessa i spytała:
— Bosmanmacie, czy to elektroniczne cudo zdoła ubrać komandora Casleta w uniform UB na użytek łączności z Krashnarkiem?
— W każdej jednej minucie, ma’am — potwierdził z szerokim uśmiechem Harkness.
— W takim razie bierzcie się obaj do roboty — poleciła, pokazując Casletowi fotel przy głównej konsoli łączności. — Warner, nie muszę chyba pytać, czy pamiętasz procedury?
Caslet zrobił co do niego należało wręcz idealnie.
Nikt na pokładzie nadlatującego okrętu niczego nie podejrzewał. Bo nie było ku temu najmniejszego powodu. W końcu jakie zagrożenie mogło istnieć w najbezpieczniejszym więzieniu Urzędu Bezpieczeństwa będącym równocześnie jego prywatną tajną bazą. Obrona systemu i orbitalna były nienaruszone, więc nikt nie próbował ataku, wszystkie procedury łączności były w idealnym porządku, co potwierdzały komputery pokładowe, i towarzyszyły im stosowne kody. A po jednostce kurierskiej towarzysza komandora porucznika Proxmire’a nie został żaden ślad.
I dlatego Krashnark posłusznie wykonywał wszystkie polecenia Casleta, które zresztą także były bez zarzutu. Okręt przeleciał podanym korytarzem przez pola minowe wyłączone na czas jego lotu przez operatorów centrum ogniowego i zajął wyznaczoną orbitę parkingową. A potem grzecznie czekał na trzy promy wysłane po jeńców, których przywiózł. Wszystko zgodnie z regulaminem.
Towarzysz sierżant Maxwell Riogetti z sił porządkowych Urzędu Bezpieczeństwa stał na galerii pokładu hangarowego tyłem do wylotu korytarzy nań prowadzących, trzymając oburącz strzelbę systemu flechette i obserwując podejrzliwie jeńców z Królewskiej Marynarki. Tak naprawdę nie wszyscy byli z RMN — sporo należało do floty kalifatu czy Alizon, a ze trzydziestu do Marynarki Graysona. Było nawet paru z Floty Erewhon — ci mieli pecha służyć na okrętach Royal Manticoran Navy stacjonujących w systemie Zanzibar. Ale dla niego wszyscy byli z szeregów najgorszego wroga. I miał szczerą nadzieję, że wszyscy srają w gacie na myśl o tym, co ich czeka w Piekle.
A jak nie srali, to zaczną, gdy się za nich zabierze towarzysz brygadier Tresca — tego był pewien, znając reputację nadzorcy więziennej planety.
Uśmiechnął się z zadowoleniem — co cholerni burżuje, plutokraci i imperialiści z Manticore i ich sługusy nie dość, że nakradli to, co się ludowi słusznie należało, to jeszcze bezczelni byli, że ludzkie pojęcie przechodziło. Jakby się uparli udowodnić, że rzeczywiście są dokładnie takimi wrogami ludu, jak zawsze mówiła towarzyszka sekretarz Ransom.
Na jej wspomnienie towarzysz sierżant przestał się uśmiechać. Żeby taka bohaterka i działaczka musiała umrzeć, pech i tyle. Bohatersko zginęła, a niby jak miał ktoś taki zginąć, ale brak jej było. Ludziom brakowało jej wystąpień, tak porywających, a przecież niezwykle prostych i jasnych. A i Komitet jakby nie ten sam się zrobił… Nie żeby miał coś do towarzysza sekretarza Boardmana: dobry towarzysz, stara się, ale kudy mu tam do towarzyszki Ransom. Tyle że towarzysz Boardman chociaż wiedział, jak groźne są takie sługusy burżujów jak te tu, co ich właśnie pilnował. Te swołocze nawet wdzięczni nie byli towarzyszowi admirałowi Giscardowi ani towarzyszowi Tourville’owi za uratowanie życia! Uważali, że zbieranie kapsuł ratunkowych to obowiązek zwycięzcy! Że im się to należy, mimo że sami zostawiali kapsuły Ludowej Marynarki po każdej bitwie. Albo używali ich do ćwiczeń obrony antyrakietowej! Sama towarzyszka Ransom o tym mówiła!
Towarzysz sierżant Riogetti poczuł, że go wściekłość ogarnia, i z dużym wysiłkiem zdjął palec z cyngla. Ciężko było, bo człowiek miał ochotę przełączyć na ogień ciągły i grzać po tych zakłamańcach, zaprzańcach i wrogach walki klasowej, póki by amunicji starczyło.
Ale nie było rozkazu, więc nie mógł, choć dusza się rwała!
A powinien dostać taki rozkaz. Niektórzy, nawet towarzysze z Urzędu Bezpieczeństwa, wierzyli w kłamliwe zapewnienia wrogiej propagandy, że Królewska Marynarka zawsze ratuje niedobitków ze zniszczonych okrętów. On nie dał się zwieść burżuazyjnym kłamstwom — prawdę mówiła informacja publiczna, i to wystarczająco często, by nie ulegało to wątpliwości. A niedowiarkom puszczano nawet zapisy sensorów pokładowych pokazujące, jak okręty RMN strzelają do kapsuł ratunkowych. To były niepodważalne dowody i nie trzeba było rewolucyjnej czujności i wyrobienia, żeby…
Dźwięk alarmu łodziowego przerwał mu rozmyślania.
Odwrócił głowę i spojrzał przez okno z armoplastu, akurat gdy trzy promy z obozu Charon równo i precyzyjnie przyziemiły na wyznaczonych stanowiskach. Towarzysza sierżanta rozparła duma na ten widok — oto jak towarzysze piloci potrafią latać: w dziesięć sekund wszystkie promy znieruchomiały w uścisku mechanicznych cum!
W ciągu następnych paru sekund uszczelniono wyloty korytarzy dociągnięte do śluz promów i nad wyjściami zapłonęły zielone światła oznaczające wyrównanie ciśnień i zgodę na opuszczenie promu.
Towarzyszowi sierżantowi Riogettiemu nawet nie przyszło do głowy pytanie, dlaczego pilotom z więziennej planety chciało się zadać sobie trud tak precyzyjnej koordynacji. Pytanie to nie zaświtało mu także, gdy zobaczył postacie równocześnie opuszczające trzy śluzy trzech promów. Był bowiem za bardzo zajęty gapieniem się z rozdziawioną gębą i wytrzeszczem w oczach na najbliższą, ubraną w zasilaną zbroję.
Nie był zaniepokojony, tylko ogłupiony, gdyż zbroje miały emblematy Urzędu Bezpieczeństwa i godła jednostki stacjonującej w Piekle. No i ubrani w nie ludzie przybyli na pokładach promów należących do UB zapowiedzianych przez kontrolę lotów i przyjętych przez dyżurną obsadę mostka Krashnarka. Czyli istniało jak najbardziej sensowne wyjaśnienie, choć on sam za nic nie byłby w stanie znaleźć powodu, dla którego strażnicy przybywający po bandę nie uzbrojonych jeńców musieli ubierać się w pełne bojowe zbroje.
Z każdego promu wysiadło ośmiu lub dziewięciu opancerzonych funkcjonariuszy, zanim towarzysz porucznik Ericson pełniący służbę jako oficer wachtowy pokładu hangarowego otrząsnął się z szoku na tyle, by zareagować.
— Zaraz! Moment! — wrzasnął rozpaczliwie do mikrofonu pokładowego systemu łączności. — Co tu się wyprawia?! Nikt mnie o niczym nie uprzedzał! A tak w ogóle to kto wami, do cholery, dowodzi?
— Ja — zadudnił głos z głośnika jednej ze zbroi.
I przed szereg pancernych postaci wystąpiła jedna.
— Co za „ja”, do kurwy nędzy?! — zawył Ericson, wyskakując zza swej konsoli.
Ten, który się odezwał, był wyjątkowo wysoki, co dopiero w tym momencie dotarło tak do towarzysza porucznika, jak i do towarzysza sierżanta. Podobnie jak pozostali uzbrojony był jednak tylko w strzelbę systemu flechette. To akurat miało sens, bo jako broń antyrozruchowa była ona doskonała, za to znacznie trudniej było zniszczyć strzałem z niej jakiś cenny sprzęt czy przebić burtę promu.
Olbrzym odwrócił się, pochylił i przyjrzał mu się przez przyciemniony wizjer skafandra. Do tego momentu około pół setki postaci w pancerzach dotarło na galerię i stanęło półkolem za nim.
— Odpowiadając dokładniej na pańskie pytanie, poruczniku — odezwał się olbrzym. — Ja to chorąży Carson Clinkscales z Marynarki Graysona. A ten okręt już nie znajduje się pod rozkazami Urzędu Bezpieczeństwa.
I szczęknął bezpiecznikiem strzelby.
Towarzysz porucznik wytrzeszczył na niego oczy i zamarł z opadniętą dolną szczęką. Podobne reakcje dało się zauważyć u większości towarzyszy strażników. To, co usłyszeli, brzmiało jednoznacznie, ale było zupełnie bez sensu, gdyż było niemożliwe. Nagle jeden z funkcjonariuszy otrząsnął się i zareagował instynktownie. A raczej zareagowała, była to bowiem funkcjonariuszka. Obróciła się na pięcie, unosząc równocześnie broń, i nacisnęła spust, mierząc w najbliższego przybysza.
Wirujące krążki odbiły się od zbroi, rykoszetując z wizgiem na wszystkie strony. Temu w zbroi naturalnie nic się nie stało, za to jeden ze strażników zawył, gdy trzy ostre jak brzytwa tarczki trafiły go w plecy. Ostrzelany także zareagował instynktownie — przesunął strzelbę i zastrzelił strażniczkę, która otworzyła ogień. Zanim jej poszatkowany korpus dotknął pokładu, Ericson wrzasnął coś — być może była to komenda złożenia broni, być może rozkaz do ataku. Zrozumieć go się nie dało, bo reszta strażników też nacisnęła spusty, jeńcy rozciągnęli się na pokładzie, a napastnicy odpowiedzieli ogniem ze straszliwą skutecznością.
Towarzysz sierżant Riogetti zobaczył, jak towarzysz porucznik Ericson sięga po służbowy pistolet pulsacyjny. Zdołał go nawet wyciągnąć z kabury, gdy strzelba olbrzyma wypaliła i zmasakrowane ciało towarzysza porucznika poleciało w tył w rozbryzgu krwi i tkanek. A potem towarzysz sierżant zobaczył, jak olbrzym przesuwa strzelbę ku niemu.
Dostrzegł czarny wylot lufy, z którego nagle coś z błyskiem wyleciało…
A potem była już tylko ciemność.
— Powinnam była wezwać ich do poddania się, zanim promy zacumowały — powiedziała Honor gorzko.
Ona, McKeon, Ramirez i Benson siedzieli w niewielkiej salce odpraw, oglądając raport Solomona Marchanta i Geraldine Metcalf ze zdobytego okrętu. Po strzelaninie na pokładzie hangarowym było zadziwiająco niewiele starć. Być może zresztą wcale nie tak zadziwiająco, jeśli wziąć pod uwagę, że kapitan krążownika otrzymał ultimatum z centrum ogniowego Charona praktycznie w tym samym momencie, w którym idiotka strażniczka zaczęła strzelać.
Mając świadomość, że w jego okręt celuje równowartość także trzech czy czterech eskadr okrętów liniowych, towarzysz kapitan Pangborn uznał, że lepiej zostać żywym tchórzem niż martwym bohaterem, i poddał okręt.
Nim to jednak nastąpiło, na pokładzie zginęło trzydzieści siedem osób. W tym niestety ośmioro jeńców.
— Każdy jest mądry po fakcie — powiedział łagodnie Ramirez.
— Ale gdyby poczekali z abordażem, aż Pangborn się podda, nie byłoby masakry — odparła ponuro Honor.
— Może tak, a może nie — oświadczył McKeon, nim Ramirez zdążył się odezwać. — Pangborn znalazł się nagle w obliczu podwójnego zagrożenia: na pokładzie miał już naszych ludzi w pancerzach, a na zewnątrz groziły mu działa i rakiety. Nie wiemy, co było dla niego czynnikiem przeważającym. Bez abordażu mógł próbować grać na zwłokę albo kazać zabić jeńców. Mógł się domyślić, mając na to czas, że nie odważymy się rozstrzelać jego okrętu, bo to by oznaczało śmierć wszystkich jeńców.
— Ale…
— Żadnych ale! — zadudnił zdecydowanie Ramirez. — Alistair ma rację: zginęło ośmioro jeńców, w innej sytuacji mogło zginąć ich więcej. Albo i wszyscy. Nikt nie mógł przewidzieć, że idioci zaczną strzelać z tych pukawek do skafandrów pancernych!
Wzruszył wymownie ramionami i zamilkł.
A Honor westchnęła ciężko.
Miała świadomość, że racja jest po ich stronie, i nie potrzebowała Nimitza, by wiedzieć, że Benson też tak uważa, ale mimo wszystko…
Westchnęła ponownie i pokiwała głową. Znała siebie i wiedziała, że i tak będzie się zastanawiać, co by było, gdyby podjęła inną decyzję. Nic tego nie było w stanie zmienić mimo świadomości, że podjęła najsłuszniejszą z możliwych. Wysłanie grupy abordażowej w zbrojach miało na celu zminimalizowanie wśród załogi chęci do stawiania oporu. I tak też się stało po strzelaninie na pokładzie hangarowym.
Za którą ona jako dowódca ponosiła odpowiedzialność…
Wzięła się w garść, przerywając te rozmyślania, na które ani czas, ani pora nie były najwłaściwsze, i otworzyła usta, gdy drzwi otworzyły się, ukazując Geraldine Metcalf i mężczyznę w pomarańczowym kombinezonie. Widok tego ostatniego wywołał u Honor odruchowy gniew i obrzydzenie, ale zniknęły one natychmiast pod wpływem zaskoczenia.
Sytuacja na Krashnarku dopiero się uspokajała i Metcalf jako zastępczyni Marchanta powinna mieć tam więcej niż pełne ręce roboty. A tymczasem jak widać nie miała…
Honor zesztywniała nagle, gdy za pośrednictwem Nimitza dotarły do niej emocje Metcalf.
— Gerry? — spytała, zaczynając wstawać.
— Przepraszam, ma’am — powiedziała dziwnie bezbarwnym i jakby ogłuszonym głosem Metcalf, na dobrą sprawę nie reagując na zachowanie Honor.
Po czym stanęła w pozycji na „spocznij” i wyprostowała się, nim dodała takim samym tonem:
— Wiem, że nie powinnam tak wpadać bez uprzedzenia, milady. Ale to, co usłyszałam… proszę pozwolić przedstawić sobie komandora Victora Ainspana, najstarszego rangą jeńca na pokładzie Krashnarka. Oboje z Solomonem doszliśmy do wniosku, że jak najszybciej powinna pani usłyszeć, czego się od niego dowiedzieliśmy.
— A co to konkretnie za wieści? — Głos Honor był prawie spokojny, ale jedynie dzięki dziesięcioleciom doświadczeń.
Szok i przygnębienie bijące wręcz od Metcalf były tyleż niespodziewane co silne i jedynie resztką siły woli zdołała usiedzieć spokojnie na miejscu.
— Jeńcy, których uwolniliśmy, ma’am — odparła Metcalf — pochodzą z Sojuszu… i jest wśród nich piętnastu należących do floty systemowej Zanzibaru.
— Skąd?! — zdziwiła się Honor, jako że Kalifat Zanzibaru posiadał niewielką flotę, w której skład nie wchodziło nic większego niż ciężki krążownik.
Dlatego też stacjonowała ona prawie wyłącznie w macierzystym systemie w celu jego obrony, więc jakim cudem…
— Z Floty Zanzibaru — powtórzyła chrapliwie Metcalf. — Jeńcy mówią, że Ludowa Republika zaatakowała Zanzibar dwa standardowe miesiące temu. Napastnicy wciągnęli w zasadzkę stacjonujące tam jednostki, udając, że nie mają zasobników holowanych, i rozstrzelali je do ostatniego. A potem zniszczyli całą infrastrukturę systemu.
McKeon zaklął cicho, acz z uczuciem.
Ramirez i Benson wyglądali na zaskoczonych — tak długo przebywali na Hadesie, że nie w pełni zdawali sobie sprawę z detali i ze składu Sojuszu oraz z położenia części planet. Dlatego też nie wyobrażali sobie, jak głęboko na tyły Sojuszu musiały dostać się siły Ludowej Marynarki, by zaatakować Zanzibar.
Honor i Alistair nie mieli z tym najmniejszego kłopotu.
— Jesteś pewna, Gerry? — spytała Honor.
— Jeńcy są pewni, skipper — odparła ponuro Metcalf. — Ale nie to jest najgorsze. Komandorze Ainspan?
Ciemnoskóry, żylasty mężczyzna zrobił krok do przodu i Honor z wysiłkiem otrząsnęła się i skupiła na nim uwagę.
— Przepraszam, komandorze Ainspan — powiedziała. — Zignorowanie pana nie było z naszej strony uprzejme.
— Proszę się tym nie przejmować — odparł Ainspan.
A Honor uniosła brwi, czując tak naprawdę jego emocje dopiero teraz, gdy się na nich skoncentrowała. Były niesamowicie sprzeczne, a na dodatek wpatrywał się w nią pałającym wzrokiem. Oczy mu świeciły dziwnym blaskiem, którego nawet nie próbowała zinterpretować. Na pewno nie były to te same emocje, które targały Metcalf, no i naturalnie nie wynikały z tych samych powodów, co było oczywiste, gdyż dla niego informacje te nie były ani zaskakujące ani nowe. Natomiast jego zaskoczenie, a raczej szok był nawet większy niż jej. Tylko inny… można by rzec nabożny, gdyby nie to, że określenie to absolutnie nie pasowało do sytuacji. No i wydawał się niezdolny do powiedzenia czegokolwiek poza tym jednym zdaniem.
— Dobrze się pan czuje, komandorze? — spytała, gdy jego milczenie zaczęło się przeciągać.
Zaczerwienił się, zamiast odpowiedzieć, i dopiero po chwili wykrztusił:
— Ja… tak, milady… dobrze… Tylko… tylko wszyscy byliśmy przekonani, że pani nie żyje!
Honor zmarszczyła brwi i pokiwała głową ze zrozumieniem.
— A więc przyznali, co się stało z Tepesem — powiedziała. — Nie myślałam, że się odważą.
— Tepesem? — powtórzył zaskoczony Ainspan. — Nie, milady. Nic nie mówili o nikim, kto by się tak nazywał.
— To nie był ktoś — wyjaśniła Honor. — To był krążownik Cordelii Ransom.
Rozmowa zaczynała, łagodnie rzecz ujmując, przybierać nietypowy obrót, wychodziło bowiem na to, że atak na Zanzibar był nieporównanie mniej ważny od dyskusji o zniszczonych krążownikach Urzędu Bezpieczeństwa. Na dokładkę Ainspan wydawał się bardziej zainteresowany jej osobą niż tym, że sam dopiero co został uwolniony z ubeckiego więzienia!
— To był… — zaczął Ainspan, nim nad sobą wreszcie zapanował. — Nie podali nazwy okrętu, milady. Ale skąd pani o tym wie? To wydarzyło się przecież dziewięć miesięcy temu!
— Co?! — Tym razem Honor poczuła się wygłupiona. — Nie wiem, co się wydarzyło dziewięć miesięcy temu, ale jesteśmy na tej planecie od półtora roku standardowego, a komodor McKeon i jego ludzie zniszczyli Tepesa, nim tu wylądowaliśmy!
— Półtora…? — Ainspan wytrzeszczył oczy i ugryzł się w język. A potem zaczął intensywnie myśleć.
Honor zaś spojrzała pytająco na podkomendnych.
McKeon wydawał się jeszcze niezdolny do logicznego myślenia, ale Benson i Ramirez byli równie jak ona zaskoczeni dziwnym zachowaniem Ainspana.
— To miałoby sens! — oznajmił ten ostatni niespodziewanie.
— Co miałoby sens? — spytała Honor ostrzej, niż chciała. Ton najwyraźniej jednak pomógł, gdyż zapytany drgnął i zaczął mówić:
— Po prostu nie Przepraszam, milady, spodziewałem się… chodzi o to, że wszyscy myśleliśmy… komandor Metcalf wymieniła pani nazwisko dopiero, gdy cumowaliśmy, i nigdy nie… — umilkł, odetchnął głęboko i zaczął od początku. — Lady Harrington, byliśmy przekonani o pani śmierci dlatego, że władze Ludowej Republiki nie tylko to ogłosiły, ale również wyemitowały nagranie z pani egzekucji.
— Oni co?! — Honor prawie mowę odebrało.
— Udostępnili nagranie z powieszenia pani wszystkim sieciom medialnym w galaktyce, które wyemitowały je we wszystkich systemach, ma’am. Ogłosili, że wykonali wyrok wydany na panią przed wojną za to, co wydarzyło się w systemie Basilisk. I pokazali nagranie na dowód, że to rzeczywiście zrobili.
— Ale dlaczego?! — zdziwiła się Honor.
Już zadając to pytanie, wiedziała, że palnęła głupstwo, gdyż Ainspan nie mógł znać odpowiedzi choćby dlatego, że dopiero co dowiedział się, że ona jednak żyje.
— Bo to ma sens — powiedział powoli Ramirez. — Jest to pokręcone, ale dla chorego umysłu ubola to ma sens… a władze Ludowej Republiki tak właśnie myślą.
— Sens?! — Honor odwróciła się ku niemu, nadal próbując dojść do siebie.
I w tym momencie zdała sobie sprawę z czegoś znacznie gorszego: jeśli nagranie z jej egzekucji dotarło wszędzie i zostało spreparowane tak dobrze, że nikt niczego nie podejrzewał, to jej rodzice musieli…
— Z ich punktu widzenia ma sens — powtórzył Ramirez. Jego głos przywołał ją do rzeczywistości, przeganiając obraz rodziców oglądających jej śmierć, i była mu za to wdzięczna.
Mogła jedynie podejrzewać, jaka była ich reakcja, zwłaszcza ojca, ale była to upiorna wizja.
— O Tepesie pan niczego nie słyszał, komandorze? — spytał Ramirez, spoglądając na Ainspana.
Ten potrząsnął przecząco głową.
— No więc tu właśnie kryje się wyjaśnienie. — Ramirez spojrzał ponownie na Honor. — Są przekonani, że zginęłaś, podobnie jak Alistair i pozostali. Nikt więc nie będzie w stanie zarzucić im kłamstwa, a musieli coś zrobić ze śmiercią Ransom. Nie mogli przyznać, że dwudziestu czy trzydziestu jeńców nie dość, że uciekło z więzienia UB, to na dodatek zniszczyło krążownik liniowy z członkiem najwyższych władz na pokładzie! Nawet ogłoszenie, że zniszczyli prom, którym uciekaliście, było niedopuszczalne, bo oznaczało przyznanie, że zdołaliście zbiec z okrętu. Dlatego zdecydowali się kłamać do końca. Skoro zapowiedzieli, że cię powieszą, ogłosili, że to zrobili, i pokazali dobry efekt specjalny rodem z komputera. Dzięki temu nikt już nie interesował się twoim losem i jeden problem mieli z głowy. Pozostał drugi: strata okrętu i tej całej Ransom, więc musieli się zastanowić, jak to najlepiej rozegrać, i przygotować się na ewentualne skutki. Ogłosili pewnie, że zginęła bohatersko w momencie, który uznali za najdogodniejszy. A ponieważ między jednym a drugim minęło kilka ładnych miesięcy, nikt nie łączył waszych śmierci. Widzisz, Honor: stare władze Republiki i nowe myślą według tych samych zasad, tyle że nowe to jeszcze więksi paranoicy…
— Hmm… — Honor przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, nim skinęła głową.
To rzeczywiście miało sens, jeśli chciało się ukryć przebieg wypadków, by zachować tak zwane dobre imię. Powinna sama dojść do podobnego wniosku, ale nie doszła i po fakcie wiedziała nawet dlaczego. Wyciągnęła rękę i Nimitz podszedł do niej po blacie stołu. Przytuliła go i zmusiła się, by nie myśleć w ogóle o rodzicach… A potem odwróciła się do Ainspana i zdołała się uśmiechnąć.
— Jak pan widzi, komandorze, informacje o mojej śmierci okazały się nieco przedwczesne — powiedziała. — Wróćmy jednak do spraw ważniejszych. Co dokładnie stało się w systemie Zanzibar?
— Skopali nam tyłek, milady — odparł kwaśno. — Równo i dokładnie. Dowodzący rajdem, a ponoć był to Tourville, ten, który zdobył Prince Adriana, najpierw zniszczył wszystkie nasze okręty stacjonujące w systemie, a potem całą jego infrastrukturę, tak jak powiedziała komandor Metcalf. A potem powtórzył to w systemie Alizon.
— O Jezu! — jęknął McKeon.
Honor z trudem zdołała zapanować nad wyrazem twarzy. Było to tym trudniejsze, że nadal dzięki więzi z Nimitzem czuła emocje Ainspana.
— Dlaczego mam wrażenie, że to nie jest koniec, komandorze? — spytała spokojnie.
— Bo nie jest, milady — odparł równie spokojnie Ainspan. — Zaatakowane zostały także Hancock i Seaford 9. Nie wiem, co dokładnie wydarzyło się w systemie Hancock. Podejrzewam, że zdrowo oberwali, bo nie spotkałem nikogo, kogo by wzięli do niewoli, a propaganda Ludowej Republiki, chociaż trąbiła o wielkim sukcesie, nigdy nie ogłosiła, że zdobyli ten system. Natomiast zdobyli Seaford 9 i zniszczyli wszystkie nasze stacjonujące tam okręty. Ale i to nie jest najgorsze…
Przerwał, wziął głęboki oddech i wyrąbał:
— Zaatakowali także system Basilisk, ma’am. Zabili admirała Marhkama i zniszczyli jego okręty, a potem wszystko co mogli na orbicie Medusy.
— Basilisk? — głos McKeona brzmiał, jakby ten się dusił. — Basilisk?!
— Tak, sir — przyznał Ainspan, z którego zachowania widać było, że wolałby udzielić przeczącej odpowiedzi. — Nie znam oficjalnych danych, ale wiem, że ponieśliśmy duże straty. Propaganda Republiki twierdzi, że straciliśmy sześćdziesiąt jeden okrętów liniowych, co jest bzdurą, ale sam spotkałem naszych ludzi stacjonujących w Alizon i Seaford 9 i sądzę, że jeśli chodzi o to, jakie systemy zaatakowali, tym razem propaganda Ludowej Republiki podaje prawdę.
Ramirez i Benson osłupieli, słysząc o wysokości strat. Ze znaczenia ataku na Basilisk mogli sobie nie zdawać w pełni sprawy, ale nawet zakładając, że propaganda Ludowej Republiki przesadziła o sto procent, zniszczenie trzydziestu okrętów liniowych i tak musiało być dla Royal Manticoran Navy poważnym ciosem.
Tyle tylko że w tym wypadku utrata okrętów i ludzi, choć bolesna, była najmniej istotną stratą, czego świadomość mieli Honor i McKeon. Nawet po wzięciu poprawki na przesadę propagandy i tak były to największe straty poniesione przez RMN w całej, ponad czterysta standardowych lat liczącej historii. Ale znacznie poważniejsze były inne skutki tego ataku. Stanowił on całkowite zaskoczenie dla wszystkich. Konieczne będzie wprowadzenie zmian w strategii, gdyż trzeba będzie uwzględniać nagły nawrót agresywności przeciwnika po tylu latach bierności. A straty poniesione w infrastrukturach Alizon i Zanzibaru, a przede wszystkim systemu Basilisk…
Honor zacisnęła powieki, gdyż mimo szoku jej myśli pędziły jak oszalałe. Nawet całkowite zniszczenie przemysłu w systemach Zanzibar i Alizon nie było w istocie aż tak wielkim ciosem dla przemysłu Sojuszu jako całości. Straty w ludziach były na pewno minimalne — naturalnie jeśli Ainspan nie mylił się odnośnie do tego, kto dowodził atakami. Poznała Lestera Tourville’a i wiedziała, że zrobił wszystko co możliwe, by zginęło jak najmniej cywilów. Obiektywnie zaś to stocznia RMN w Grendelsbane miała większe moce przerobowe niż obie w Alizon i Zanzibarze razem wzięte. Tyle że ta ocena nie uwzględniała zniszczeń w systemie Basilisk.
Ani konsekwencji polityczno-dyplomatycznych ataku. Basilisk był częścią terytorium Gwiezdnego Królestwa Manticore, a jego terenu nikt nie zdołał zaatakować od trzystu siedemdziesięciu lat standardowych. Alizon i Zanzibar były zaś systemami członkowskimi Sojuszu. Już koszty ekonomiczne były najprawdopodobniej katastrofalne. A pozostałe konsekwencje jeszcze gorsze…
— Zostaliśmy zdani na siebie — powiedziała cicho, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że to zrobiła.
— Co proszę?! — spytał gwałtownie McKeon. Oznaczało to, że wychodzi z szoku. Honor spojrzała na niego zaskoczona.
— O co ci chodzi? — spytała.
— Powiedziałaś: „zostaliśmy zdani na siebie” — poinformował ją już spokojniej.
Honor przez chwilę przyglądała mu się z osłupieniem, po czym skinęła głową.
— Więc chciałbym wiedzieć, co przez to rozumiesz — wyjaśnił spokojnie, nie zauważając jednak, że używa publicznie formy, na którą dotąd ważył się tylko wtedy, gdy byli sami.
— To, że nie mamy co liczyć na ekspedycję ratunkową — odparła zwięźle.
Spojrzał na nią pytająco, choć już zaczynał rozumieć, toteż wyjaśniła mu to rzeczowo, patrząc na Ainspana, a kierując słowa do wszystkich obecnych:
— Sądziliśmy, że pierwszą zdobytą jednostkę wyślemy do przestrzeni kontrolowanej przez Sojusz, a potem pozostanie tylko cicho siedzieć i czekać, aż Admiralicja zorganizuje szybki konwój i wyśle go po nas. Skoro jednak Ludowa Marynarka uderzyła w tylu miejscach naraz i tak daleko na zapleczu, Sojusz nie będzie w stanie wysłać odpowiednio licznego konwoju, by zabrać nas wszystkich. A nawet gdyby Admiralicja była skłonna zaryzykować, rząd się na to nie zgodzi, bo wszyscy będą żądali okrętów do wzmocnienia sił stacjonujących w ich systemach.
W tym momencie spojrzała na McKeona, który już otwierał usta, i lekko, lecz zdecydowanie potrząsnęła głową. Zamknął usta bez słowa, a ona skierowała spojrzenie ku pozostałym. Dobrze wiedziała, co chciał powiedzieć, ale skoro reszcie nie przyszło to do głów, nie było sensu ich dodatkowo niepokoić. Bo choć to wszystko, co rzekła, było prawdą, Sojusz na pewno wysłałby jeden okręt po patronkę Harrington, gdyby wiadomo było, że żyje i gdzie przebywa. Najprawdopodobniej byłby to szybki krążownik mogący zabrać na pokład kilkunastu lub kilkudziesięciu ludzi. No, może kilkuset, gdyby przybył bez kontyngentu Marines i ze zredukowaną załogą. Natomiast o przysłaniu liczby transportowców wystarczającej, by zabrać wszystkich jeńców, mogli zapomnieć.
W końcu odezwała się Benson:
— Skoro nie możemy wezwać pomocy, to jesteśmy załatwieni — powiedziała cicho. — Co możemy zrobić innego, niż zginąć, skoro nie mamy szans się stąd wydostać…
— Jak to co? — Honor uśmiechnęła się zimno. — To co trzeba. Skoro nie da się inaczej, musimy sami sobie zorganizować transport. Nie patrzcie tak na mnie, tylko posłuchajcie. W tej galaktyce nie ma dość okrętów UB czy Ludowej Marynarki, żeby mnie powstrzymać przed zabraniem z tej planety wszystkich, którzy tego chcą. I przyrzekam wam, że gdy stąd odlecimy, nie zostawimy nikogo. Ani jednej osoby!
— I to właśnie zamierzam zrobić — oznajmiła Honor zgromadzonym wokół stołu konferencyjnego oficerom. — Wiem, że to ryzykowne, ale w świetle nowin przywiezionych przez komandora Ainspana nie widzę innej możliwości.
Sam Ainspan siedział prawie naprzeciw niej, gdyż przed paroma minutami skończył referować przebieg wydarzeń, dzięki którym się tu znalazł.
— Ryzykowne?! Ten plan nie jest ryzykowny, tylko zwariowany! — głos kontradmirała Stylesa miał zapewne brzmieć zdecydowanie, ale Honor słyszała w nim przede wszystkim przerażenie.
Gdy rozejrzała się po obecnych, przekonała się, że nie uległa złudzeniu i że nie tylko ona — dzięki więzi z Nimitzem — to usłyszała.
— Zatrzymanie Krashnarka w systemie to najgorsze, co możemy zrobić — perorował Styles, odwracając się bokiem do niej i zwracając do pozostałych tonem zwykle używanym wobec dzieci. — Nigdy nie słyszałem, by starszy rangą oficer proponował coś tak beztroskiego i nieprzemyślanego! Przypominam wszystkim, że ten okręt to jedyna szansa nawiązania łączności z Sojuszem, jaką mamy! Jeżeli nie wyślemy go z prośbą o pomoc, nikt nawet nie będzie wiedział, że jej potrzebujemy!
— Jestem świadoma ryzyka, admirale Styles — Honor jakoś zdołała zapanować nad głosem, by brzmiał on spokojnie, ale równocześnie nie była całkiem pewna, czy to rozsądne.
Ignorowanie dowódcy i mówienie do jego podwładnych, zwłaszcza krytycznie o tymże dowódcy, i to w całkiem nieoględny, by nie rzec obelżywy sposób, było uznawane za poważne naruszenie zasad w Royal Manticoran Navy. Co najmniej była to niesubordynacja, a praktycznie rzecz biorąc, zachowanie takie traktowano jako próbę podważenia autorytetu dowódcy i nielegalnego przejęcia dowodzenia. Styles jednak pozostawał drugim co do rangi oficerem Sojuszu na planecie, a to był nader nieodpowiedni czas na wewnętrzne spory. Dlatego Honor zrobiła, co mogła, by nad sobą zapanować i mówić do niego tak rozsądnie, jakby miała do czynienia z kimś, kto dysponuje funkcjonującym umysłem i na dodatek ma ochotę go używać.
— Ryzyko to jedno, a drugie i ważniejsze jest to, że nie sądzę, by Sojusz mógł wysłać tu wystarczającą liczbę jednostek, by zabrać nas wszystkich. Nie w istniejących w tej chwili warunkach strategicznych. Nawet zakładając, że nie było innych rajdów, o których nic nie wiemy, groźba takich ataków musiała spowodować zamieszanie oraz konieczność nowej i gwałtownie przeprowadzonej dyslokacji sił. Biorąc pod uwagę opóźnienia w łączności spowodowane odległościami, Admiralicja najprawdopodobniej jeszcze nie wie, gdzie znajdują się obecnie wszystkie nasze okręty. Nawet gdyby zdecydowali się osłabić obronę któregoś z wewnętrznych systemów, by móc wysłać po nas konwój, to karygodną lekkomyślnością z naszej strony byłoby prosić o takie właśnie posunięcie. — Honor potrząsnęła głową. — Nie, admirale Styles. Musimy sami zająć się zorganizowaniem transportu, a to oznacza, że nie mogę wysłać Krashnarka po pomoc, bo bardziej jest potrzebny tutaj.
— To pani opinia — warknął Styles — ja zaś sugeruję, by decyzję dotyczącą tego, co Sojusz może, a czego nie może zrobić, podejmowano na znacznie wyższym szczeblu. Co więcej, chciałbym zwrócić uwagę, na wypadek gdyby umknęło to pani, że zatrzymując tu krążownik, najprawdopodobniej odrzuca pani możliwość ewakuacji z planety choćby części ludzi! Jeśli zdemontowalibyśmy uzbrojenie i opróżnili okręt, to przy maksymalnym obciążeniu jego pokładowych systemów podtrzymywania życia moglibyśmy ewakuować czterdzieści procent przebywających obecnie na Styksie ludzi. Z pewnością lepsze jest uratowanie choćby części z nas niż czekanie, aż ubecy wybiją wszystkich!
— A które to konkretnie czterdzieści procent miałby pan zamiar ewakuować? — spytał McKeon, nawet nie próbując mówić z szacunkiem.
Reszta obecnych — Ramirez, Gaston Simmons, Benson, Cynthia Gonsalves, Marchant i Caslet od początku tej wymiany zdań wyglądali na niezbyt szczęśliwych. Po pytaniu McKeona stan ten znacznie się pogłębił — żadne nie służyło w Królewskiej Marynarce, a wszyscy byli młodsi stopniem od Stylesa. Wyglądali niczym przyjaciele rodziny, którzy trafili właśnie w sam środek rodzinnej awantury, z którą woleliby nie mieć nic wspólnego. Tyle że nie bardzo mogli, gdyż mieli okazję poznać Stylesa lepiej, niżby chcieli i podobnie jak McKeon dokładnie wiedzieli, które czterdzieści procent z ośmiu tysięcy byłych jeńców przebywających na wyspie miał on na myśli. Tak się bowiem składało, że nieco ponad czterdzieści procent z nich stanowili członkowie flot wchodzących w skład Sojuszu, głównie RMN… podobnie zresztą wyglądała ta proporcja wśród zebranych w tej sali.
Styles, mimo że przerażony i rozzłoszczony, zachował jednakże resztki instynktu samozachowawczego i nie powiedział tego, co myślał.
— To nie czas i miejsce, by o tym decydować — przyznał. — Naturalnie trzeba by ustalić jakieś zasady wyboru, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że w ten sposób zdołalibyśmy zapewnić tym czterdziestu procentom bezpieczeństwo i równocześnie poinformować dowództwo o sytuacji pozostałych. Biorąc to pod uwagę, uważam, że szczytem nieodpowiedzialności jest nawet rozważanie zatrzymania tutaj okrętu! I jak sądzę, sąd wojenny może zdecydować, że była to nie tylko nieodpowiedzialność, ale karygodne zaniedbanie obowiązków oraz…
— Wystarczy, admirale Styles — przerwała mu Honor. Jej głos zabrzmiał spokojnie i zdecydowanie, choć wcale go nie podniosła.
Stojący za jej plecami LaFollet uśmiechnął się zimno, słysząc tę zmianę w jej tonie. Stał pod ścianą od tylu tygodni, że obecni przestali już dawno zwracać na niego uwagę, i w miarę upływu czasu z coraz większym oczekiwaniem słuchał i obserwował Stylesa. Honor wysłuchała już i tak zbyt dużo bzdur i inwektyw od tego kretyna, toteż widząc, co się święci, LaFollet miał nadzieję, że Styles źle odczyta zmianę jej tonu i zachowania.
— Przepraszam, admirał Harrington, ale to nie wystarczy! — oznajmił ostro Styles.
A LaFollet uśmiechnął się szerzej, czując falę satysfakcji. Cymbał rzeczywiście wziął jej spokój i uprzejmość za dobry znak! Albo doszedł do jeszcze lepszego wniosku — że Honor w ten sposób próbuje ukryć niepewność, a on ma właśnie okazję i pretekst, by wykorzystać to do podważenia jej autorytetu w oczach podkomendnych. I do podbudowania swojego, ma się rozumieć.
— Podawałem wielokrotnie w wątpliwość zasadność pani decyzji, ale ta wykracza poza granicę rozsądku — ciągnął tymczasem Styles, rozkręcając się coraz bardziej. — Zaakceptowałem pani prawo do dowodzenia pomimo… nietypowości głoszonego przez panią starszeństwa, i to we flocie innej niż Royal Manticoran Navy. Natomiast pani obecne zachowanie powoduje, że poważnie się zastanawiam, czy postąpiłem rozsądnie. Niezależnie zresztą od rzeczywistego pani stopnia czy też prawnego aspektu bycia oficerem w dwóch różnych flotach równocześnie, pani decyzja udowadnia bez cienia wątpliwości, że brak pani doświadczenia związanego z faktycznym posiadaniem stopnia flagowego!
W połowie jego przemowy McKeon zaczął wstawać, mając szczery zamiar dojść mu do gardła, ale widząc reakcję Honor, zaniechał tego i rozsiadł się wygodnie. Od tego momentu obserwował Stylesa z fascynacją podobną do tej, z jaką ludzie przyglądają się pojazdowi naziemnemu, który wpadł w poślizg i sunie po lodzie prosto pod pociąg.
Honor zaś siedziała zupełnie nieruchomo, z głową lekko przekrzywioną i ręką spoczywającą bez ruchu na blacie stołu. Jedynie prawy kącik ust drgał jej regularnie…
Nimitz siedział gotów do skoku, na oparciu jej fotela, równie nieruchomy jak ona, jeśli nie liczyć koniuszka ogona, który poruszał się na boki dokładnie w takim samym rytmie, w jakim drgał kącik jej ust.
McKeon zerknął na pozostałych — żadne z nich tak naprawdę nie rozumiało, dlaczego Honor jeszcze toleruje bezczelność kontradmirała. I choć żadne także nie chciało być wplątane w starcie między dwoma oficerami tej samej floty, to gotowi byli w razie konieczności ją poprzeć. McKeon także uważał, że Honor powinna załatwić sprawę, czyli ustawić przemądrzałego dupka na właściwym miejscu przy pierwszej okazji. Wiedział jednak z doświadczenia, że Honor nie ma takiego zwyczaju. Czasami (jak to miało miejsce w jego własnym przypadku) było to słuszne i wychodziło na dobre. Natomiast tym razem w jego opinii czekała zbyt długo. Doszła do granicy wytrzymałości i dlatego McKeon z równą co Andrew LaFollet niecierpliwością czekał na to, co nieuniknione. A Styles beztrosko dalej kręcił sznur na własną szyję:
— Przyjmuję, że uważa pani, iż postępuje właściwie i najlepiej jak umie, ale jedną z rzeczy, które daje doświadczenie, jest zdolność do rozpoznawania ograniczeń możliwości, a inną uświadomienie sobie prawdziwej natury odpowiedzialności. Pani podstawowym obowiązkiem jako królewskiego oficera jest…
— Pan mnie chyba nie słyszał, admirale Styles — powiedziała, nadal nie podnosząc głosu i nie poruszając się, Honor. — Powiedziałam, że usłyszałam już wystarczająco wiele, i przypominam panu o karach za niesubordynację wyszczególnionych w Królewskim Prawie Wojennym.
— Niesubordynację?! — Styles spojrzał na nią wściekle, najwyraźniej nie dostrzegając lodowatego błysku w jej zdrowym oku. — Nie jest niesubordynacją wykazanie niedoświadczonemu oficerowi, że jej wyobrażenie obowiązków i własnej ważności w oczywisty i kompletny sposób kłóci się z rzeczywistością i…
— Majorze LaFollet! — Głos Honor już nie był spokojny. Był jak lodowa stal i przeciął napuszone bredzenie Stylesa natychmiast i bez trudu.
— Tak, milady — LaFollet wyprężył się jak struna.
— Ma pan służbową broń, majorze? — spytała, nawet nie odwracając głowy i cały czas wpatrując się w oblicze Stylesa.
— Mam, milady.
— Doskonale — oceniła i uśmiechnęła się prawą połową twarzy.
Był to uśmiech, od którego Stylesowi nagle zrobiło się zimno — dopiero w tym momencie rzeczywistość zaczęła docierać do jego dotąd pogrążonego w samouwielbieniu umysłu. LaFollet już obchodził stół, wiedząc, jaki będzie następny rozkaz Honor, natomiast Styles nawet tego nie zauważył. Wpatrywał się wytrzeszczonymi oczyma w Honor i otwierał usta, ale odezwać się już nie zdążył.
— W takim razie będzie pan uprzejmy aresztować kontradmirała Stylesa — poleciła Honor tym samym tonem. — Odprowadzi go pan prosto do aresztu i dopilnuje umieszczenia w pojedynczej celi z mojego rozkazu. Nie wolno mu powrócić do swej kabiny ani też kontaktować się z kimkolwiek w drodze do celi.
— To oburzające naru…! — Styles zerwał się i pochylił groźnie nad Honor.
A raczej zaczął się pochylać, gdyż LaFollet złapał go za kołnierz kurtki mundurowej na karku, równocześnie unieruchamiając i pozbawiając powietrza. Co prawda podobnie jak pozostali nie wierzył, by Styles miał dość odwagi na zaatakowanie Honor, ale był to zbyt piękny pretekst, by go zignorować. Choć był dobre pięć centymetrów niższy do Stylesa, jego ciało składało się z wyćwiczonych mięśni i ścięgien, toteż bez większego trudu szarpnął Stylesa w tył, obracając się równocześnie.
Styles stracił równowagę, i młócąc powietrze rękoma, przeleciał spory łuk, nim z hukiem wylądował na tyłku. Ponieważ podłoga była nieco śliska, przejechał na nim ze dwa metry i rąbnął głową w ścianę. Dopiero to go zatrzymało, choć nie na długo. Po paru sekundach potrząsnął głową i zaczął się podnosić… i zamarł, spoglądając w wylot lufy pistoletu pulsacyjnego trzymanego niespełna dwa metry od jego twarzy przez LaFolleta.
Broń i ramię nie drgnęły ani o milimetr.
Styles wytrzeszczył oczy i powolutku przesunął je wzdłuż ramienia LaFolleta na jego twarz. I omal nie zemdlał, widząc na niej gotowość naciśnięcia spustu pod lada pretekstem.
— Tolerowałam pańską niesubordynację, niekompetencję, tchórzostwo, głupotę i brak szacunku tak długo, jak musiałam — odezwała się chłodno Honor. — Wielokrotnie ostrzegałam pana, co nie wywarło najmniejszego wpływu na pańskie zachowanie, admirale Styles. Moja cierpliwość jest ograniczona, więc dostaje pan ostatnie ostrzeżenie. Lepiej dla pana będzie, jeśli natychmiast i bez oporu uda się pan z majorem LaFolletem do aresztu i pozostanie więźniem aż do czasu zwołania sądu wojennego złożonego wyłącznie z oficerów Królewskiej Marynarki. Nie mam wątpliwości, że zostanie pan uznany winnym postawionych przez mnie zarzutów, a oboje wiemy, jaka kara za nie grozi.
Styles zapadł się w sobie, jakby nagle uszło z niego powietrze. I zrobił się szaroblady niczym nieświeży nieboszczyk.
Honor przyglądała mu się niczym naukowiec studiujący nowego, a wyjątkowo obrzydliwego robaka. Odczekała chwilę, dając mu czas, by się odezwał, jeżeli okazałby się na tyle głupi, by jeszcze pogorszyć swą sytuację, ale nie zrobił tego. Najprawdopodobniej nie był w stanie wykrztusić słowa, gdyż dominującym uczuciem, jakie z niego emanowało, było przerażenie. Zmusiła się, by nie okazać pogardy, i poleciła LaFolletowi:
— Proszę dokończyć wykonywanie rozkazów, majorze. LaFollet skinął głową i cofnął się o krok. A potem wykonał krótki ruch pulserem i Styles jak zaczarowany nagle stanął prosto i znieruchomiał, wpatrując się w jego twarz. A na niej widać było pogardę i obrzydzenie, których Andrew wcześniej nie mógł okazać. Styles przełknął z trudem ślinę, bo w tym momencie zrozumiał, że wystarczy cień pretekstu, by LaFollet zrobił to, na co ma prawdziwą ochotę.
— Przodem — polecił prawie uprzejmie LaFollet i machnął pulserem w stronę drzwi.
Styles rozejrzał się po sali i na każdej twarzy zobaczył to samo — niechęć, obrzydzenie i zadowolenie, że wreszcie nie będą musieli go oglądać i słuchać. Bez słowa odwrócił się i ruszył ku drzwiom jak automat.
A LaFollet poszedł za nim, cały czas z bronią gotową do strzału.
W sali panowało milczenie, dopóki nie zamknęły się za nimi drzwi.
— Przepraszam za ten niemiły incydent — odezwała się Honor. — Gdybym wcześniej podjęła skuteczne kroki, mogłabym uniknąć tak żenującej konfrontacji.
— Nie ma pani za co przepraszać, admirał Harrington. — Ramirez celowo wymienił jej rangę. — W każdych siłach zbrojnych w galaktyce znajdą się durnie, którzy zajdą zbyt daleko jak na własne możliwości.
— Może — przyznała Honor i odetchnęła głęboko. Cokolwiek by Ramirez powiedział, wiedziała, że mogła sprawę załatwić wcześniej i skuteczniej. Mogła też inaczej poprowadzić konfrontację i kazać Stylesowi udać się na kwaterę z zakazem jej opuszczania. Mogła go utemperować przy innej okazji bez publicznego upokorzenia. Ale nie zrobiła tego, i to celowo — chciała zdusić go jak glistę, którą był, i czekała podświadomie na stosowną okazję. Co prawda nie była tak absolutnie tego pewna, ale znając siebie, żywiła co do tego niewielkie wątpliwości.
Przymknęła oko i zmusiła się, by przestać myśleć o Stylesie. Wiedziała, że w przyszłości będzie musiała wrócić do tego tematu, bo miała zamiar zrobić dokładnie to, co zapowiedziała. Jego ostatniego zachowania i wypowiedzi ani nie chciała, ani nie mogła puścić płazem. A miała dość świadków, by doprowadzić do końca jego kariery. Biuro JAG mogło odstąpić od oskarżenia go, biorąc pod uwagę długotrwały pobyt na więziennej planecie, ale na pewno nie odstąpi od zwolnienia go ze służby. Co oznaczało zhańbienie, poniżenie i ruinę, na które w pełni zasłużył. Teraz jednak miała ważniejsze problemy i na nich musiała się skupić.
Otworzyła oko i powiedziała normalnym już tonem:
— Niezależnie od tego, co myślę na temat Stylesa, w dwóch kwestiach miał rację. Jeżeli zatrzymam tu Krashnarka, świadomie zrezygnuję z powiadomienia Sojuszu o naszym istnieniu i sytuacji. Jeżeli źle oceniłam możliwości i priorytety Sojuszu, oznacza to, iż uniemożliwię dowództwu wysłanie pomocy. Podejmę za nich decyzję, nie dając im szansy na jej zmianę. A drugą kwestią jest to, że odbieram w ten sposób szansę ratunku choć tym dwóm czy trzem tysiącom, które w ten sposób dotarłyby w bezpieczne miejsce.
— Jeśli mogę, milady. — Solomon Marchant uniósł dłoń. Honor skinęła głową przyzwalająco.
— Odnośnie kwestii pierwszej, milady — oznajmił nader formalnie. — Chciałbym jedynie przypomnieć, że niezależnie od przekonań admirała Stylesa jest pani drugim co do rangi oficerem Marynarki Graysona, która z kolei jest drugą co do wielkości flotą wchodzącą w skład Sojuszu. A trzecią w tym sektorze galaktyki po Ludowej Marynarce i Royal Manticoran Navy. W normalnych warunkach brałaby pani udział w podejmowaniu decyzji strategicznych, jak na przykład ta, czy Sojusz może wydzielić okręty niezbędne do uratowania nas. Jestem więc przekonany, że całkowicie uzasadnione jest, by oparła się pani, podejmując decyzję, na własnej ocenie możliwości i priorytetów Sojuszu, które pani już zna.
W sali rozległ się cichy, acz jednoznaczny pomruk aprobaty.
A Honor dzięki Nimitzowi wiedziała, że jest ona całkowicie szczera.
— Co się zaś tyczy kwestii drugiej, milady — kontynuował Marchant — powiedziała pani, że można w ten sposób uratować dwa do trzech tysięcy ludzi. Kapitan Gonsalves, czy mogłaby pani powiedzieć nam, ilu ludzi chce zostać ewakuowanych z planety?
— W tej chwili chęć ewakuacji zgłosiło trzysta dziewięćdziesiąt dwa tysiące sześciuset pięćdziesięciu jeden więźniów — odparła Gonsalves precyzyjnie.
Po zakończeniu rozpraw sądowych została zastępcą Stylesa, co oznaczało, że w praktyce robiła to, co należało do jego obowiązków. A na odprawę przyszła jak zwykle przygotowana.
— Jak do tej pory dwieście siedemnaście tysięcy trzystu pięćdziesięciu czterech z nich odmówiło współpracy z nami. Większość to cywile z Ludowej Republiki, ale znaleźli się wśród nich także jeńcy z innych państw.
Ostatnie zdanie dodała twardym, złym głosem i nawet nie próbowała tego ukryć.
Ramirez poruszył się niespokojnie i powiedział niespodziewanie łagodnie:
— Trudno mieć do nich pretensję: większość przestała już mieć nadzieję po tak długim pobycie w Piekle. Nie wierzą, że nam się uda, i nie chcą ginąć, gdy czarni wrócą.
— Rozumiem, sir. Ale zrozumienie niewiele pomaga… Oni chcą być ewakuowani, ale nie kiwną palcem, by nam w tym pomóc. W każdym razie do dyspozycji mamy sto siedemdziesiąt pięć tysięcy dwustu dziewięćdziesięciu siedmiu ludzi. To się oczywiście może zmienić, ale nie sądzę, by radykalnie.
— Dziękuję. — Marchant ponownie zabrał głos. — Jak pani widzi, ma’am, choć admirał Styles miał rację co do tego, ilu można by ewakuować na pokładzie Krashnarka, stanowiłoby to zaledwie ponad jeden procent naszych ludzi, a znacznie mniej niż jeden procent wszystkich chętnych.
— Czyli i tak znacznie więcej niż nic — odparła Honor.
— Zgadza się — wtrącił McKeon — ale wydaje mi się, że pani nie rozumie albo nie chce zrozumieć, o co chodzi Solomonowi. Podstawą jest odpowiedź na pytanie, czy pozostawienie tu Krashnarka w celu dalszego wykorzystania bojowego zwiększa szanse uratowania wszystkich o tyle, że opłaca się zaryzykować niemożność ewakuowania tego jednego procenta.
— Alistair ma rację — dodał Ramirez. — Naturalnie zawsze znajdą się tacy, którzy po fakcie będą mądrzejsi, i nie wszyscy będą idiotami typu Stylesa, ale dla nich będzie to już kwestia hipotetyczna… Podczas gdy dla nas, a zwłaszcza dla pani jest to praktyka. Dlatego musi pani zdecydować, i to zaraz, czy zatrzymanie okrętu zwiększa nasze szanse na sukces bardziej niż wysłanie go po pomoc, której Sojusz może być w stanie nam udzielić, ale nie musi.
Honor nie odpowiedziała, gdyż odpowiedź na to pytanie miała podstawowe znaczenie i zastanawiała się nad nim już wcześniej. Gdyby tego nie zrobiła, nie powiedziałaby tego, co sprowokowało Stylesa do ataku w strachu o własną skórę. Tym razem jednak była to wyłącznie jej decyzja i wiedziała, że musi ją podjąć i że będzie to już nie zamiar, ale coś nieodwracalnego. Coś, co potem przerodzi się w plan, który albo zrealizują, albo zginą przy próbie jego realizacji.
— Gdyby w grę wchodziła mniejsza jednostka, mogłabym zdecydować inaczej — powiedziała w końcu. — Ale to krążownik klasy Mars mający sześćset tysięcy ton. Prawie tak duży jak starsze krążowniki liniowe Ludowej Republiki. Jeżeli ma nam się udać zorganizowanie transportu dla wszystkich, będziemy potrzebowali okrętów o realnej sile ognia. A to oznacza, że Krashnark jest bardziej potrzebny tutaj.
— Zgadzam się — potwierdził spokojnie Ramirez. Pozostali także potwierdzili, a dzięki Nimitzowi Honor wiedziała, że zrobili to szczerze. To wsparcie wiele dla niej znaczyło, ale było to tylko wsparcie. To ona i tylko ona podjęła decyzję, dlatego odpowiedzialność za ewentualną klęskę i śmierć ich wszystkich także będzie spoczywała wyłącznie na niej. Jedyną pociechę stanowiła świadomość, że jeśli do tego dojdzie, to nie będzie się długo zadręczać, bo zginie wraz z nimi…
A z drugiej strony nie miała wyboru — nie mogła zostawić jeńców wojennych nie należących do sił Sojuszu ani nikogo z Ludowej Republiki, kto chciał uciec. Co oznaczało, że musi spróbować zdobyć wystarczającą liczbę jednostek na wywiezienie ich wszystkich. W Akademii konieczność podejmowania decyzji w podobnych okolicznościach nazywano skalkulowanym ryzykiem, całkiem zresztą słusznie. Tylko nieporównanie łatwiej było analizować przykłady na zajęciach i oceniać, które decyzje były dobre, a które błędne, niż podejmować je samemu…
— Doskonale — oznajmiła z niewzruszonym spokojem admirał lady Honor Harrington. — Zostawiamy go. Alistair, chcę, żebyś znalazł Metcalf i Ascher. Będziemy potrzebowali każdego, kto zna się na wyposażeniu i oprogramowaniu bojowym Ludowej Marynarki. Bo jeżeli to ma się w ogóle powieść, będziemy musieli dysponować znacznie większą liczbą okrętów niż jeden ciężki krążownik. Na szczęście ten krążownik ma na pokładzie symulatory i instrukcje obsługi do wszystkiego, w co jest wyposażony, więc użyjemy go jako okrętu szkolnego. Tylko musimy opracować naprawdę przyspieszone kursy.
— Rozumiem, ma’am. — McKeon zapisał coś na klawiaturze notesu. — Zajmę się tym zaraz po naradzie. Harriet, zdołasz się obejść bez komandor Phillips i komandora porucznika Dumfrisa, żeby pomogli nam to wszystko zaplanować?
— Będę musiała przerobić skład wacht, ale to nie powinno być problemem — odparła po chwili namysłu Benson.
— Tylko upewnij się, że te zmiany się sprawdzą — uprzedziła ją Honor. — Kiedy Alistair rozpocznie szkolenia, ty, ja i Jesus musimy się poważnie zastanowić i opracować plan taktyczny tego, co i jak chcemy osiągnąć. Mam co prawda parę pomysłów, ale żeby wszystko się udało, będziemy musieli wycisnąć z obrony orbitalnej i systemowej znacznie więcej, niż pierwotnie zakładałam. Masz kim zastąpić te dwie potrzebne Alistairowi?
— Mam — odparła Benson bez wahania.
— W porządku. W takim razie…
Honor spojrzała na Cynthię Gonsalves skupiona i spokojna i zaczęła normalną odprawę. Teraz nie miała już wątpliwości. Decyzja została podjęta i jej umysł pracował spokojnie i skutecznie, kolejno zajmując się problemami. Była tak na tym skoncentrowana, że w ogóle nie zauważyła szerokich uśmiechów wymienionych przez Jesusa Ramireza i Alistaira McKeona.
Towarzysz komandor porucznik Heathrow nie był szczęśliwy, gdy otrzymał ostatnie rozkazy, ale miał dość instynktu samozachowawczego, by tego nie okazać. Nierozsądne było okazywanie podobnych emocji, gdy chodziło o rozkazy wydane przez jego własne dowództwo. W przypadku tych wydanych przez UB było to zdecydowanie niezdrowe.
A niestety Urząd Bezpieczeństwa akurat jego wybrał do roli chłopca na posyłki. Nie dość, że ubecy zabrali sporo tak potrzebnych na froncie okrętów, bo taką mieli fanaberię, to jeszcze byli paranoikami czystej wody w kwestii zachowania tajemnicy. No więc do tak ściśle tajnej misji powinni byli użyć swojej jednostki kurierskiej.
Problem polegał na tym, że nie mieli takiej chwilowo pod ręką. Oficjalnie z powodu udanej kontrofensywy Ludowej Marynarki. Przypadkiem to akurat mogła być prawda, a on miał zbyt niski stopień, by mieć dostęp do informacji potwierdzających czy też przeczących tej wersji. Nawet jednak tak młodzi stopniem oficerowie jak on wiedzieli, że udana kontrofensywa zaplanowana przez McQueen wprowadziła w szeregi Ludowej Marynarki zamieszanie większe niż kolejna przegrana bitwa. Dlatego też Heathrow podejrzewał, że w siłach UB rzecz może wyglądać podobnie.
Niezależnie od powodów skutek był taki, że szef Urzędu Bezpieczeństwa w systemie Shilo potrzebował jednostki kurierskiej, której nie miał do dyspozycji. Miał natomiast, zgodnie ze stałym dawnym rozkazem, prawo zarekwirować każdą jednostkę Ludowej Marynarki czy też Ludowego Korpusu Marines celem „wsparcia”, jak to zgrabnie określono. I dlatego kurier, którym dowodził Heathrow, znalazł się w systemie Cerberus, co nader denerwowało zarówno jego dowódcę, jak i załogę.
Ten pierwszy siedział bezczynnie w fotelu i obserwował porucznika Boureta starannie wykonującego nader dokładne polecenia dotyczące zmian kursu i prędkości, wydawane przez kontrolę lotów bazy Charon. Pozostali z niepokojem obserwowali ile radarów i lidarów celowniczych namierza właśnie ich okręt. A była to imponująca ilość, co w połączeniu z obsesyjną podejrzliwością żywioną przez UB w stosunku do Ludowej Marynarki potęgowało nerwowość. Nikt naturalnie nie miał najmniejszego zamiaru zejść nawet o metr z kursu, choćby dlatego że pole minowe, przez które przelatywali, wyglądało na tak gęsto postawione, że można było po nim chodzić.
Heathrow zmusił się do zwolnienia kurczowego chwytu, jakim ściskał poręcze fotela, i do zajęcia się studiowaniem ekranu taktycznego. Co prawda kontroler z planety ostrzegł ich zaraz na początku, że okręty Ludowej Marynarki nie powinny używać aktywnych sensorów poza sytuacjami awaryjnymi, ale nawet odczyty pasywnych czy też obraz przekazywany przez kamery wystarczały, by upewnić go w przekonaniu, że nie chce mieć nic wspólnego z prywatną planetą ubecji. Za to jak najszybciej chce znaleźć się jak najdalej od niej.
Ciarki mu po plecach chodziły, gdy widział, ile tu było automatycznych stanowisk ogniowych graserów, wyrzutni rakiet i min. Planeta miała być więzieniem, a wyglądała na fortecę gotową odeprzeć atak wszechświata. UB najwyraźniej spodziewało się, iż więźniowie jakimś cudem skontaktują się z wrogiem i wezwą na pomoc jego flotę. Był to idiotyzm. Ale tylko to albo paranoiczny brak zaufania do Ludowej Marynarki mogły tłumaczyć obecność takiej siły ognia. A to z tego prostego powodu, że przy takim ich rozmieszczeniu nijak nie dałoby się ich użyć do ostrzelania powierzchni planety. Nie wspominając już o takim szczególe, że jeszcze nikt nie znalazł sposobu wykorzystania min jako broni przeciwko celom naziemnym…
Heathrow miał jedynie nadzieję, iż fakt poznania współrzędnych systemu nie odbije się na nim niezdrowo. Choć nie mógł wykluczyć ewentualności, że po dostarczeniu poczty od towarzysza nadzorcy Treski UB podziękuje mu za współpracę kulą w tył głowy. Skoro położenie systemu Cerberus było tak tajne, że należało zjeść koordynaty przed ich przeczytaniem (najwyższy według złośliwców stopień utajnienia w każdych siłach zbrojnych), a Urząd Bezpieczeństwa był tak przyjaźnie nastawiony do oficerów…
— Wchodzimy na wyznaczoną orbitę parkingową, skipper. — Głos Boureta wyrwał go z coraz bardziej pesymistycznych rozważań.
— I bardzo dobrze. Z wyłączonymi silnikami powinniśmy stanowić znacznie mniej atrakcyjny cel dla jakiejś zidiociałej miny — burknął Heathrow. — Kiedy wyłączymy silniki manewrowe?
— Za osiem minut — odparł Bouret.
— Doskonale!
Na ekranie taktycznym symbol przedstawiający jednostkę kurierską przesuwał się powoli ku wyznaczonej na orbicie pozycji. Od godziny lecieli wyłącznie na silnikach manewrowych zgodnie z instrukcjami z powierzchni. Na szczęście został o tym uprzedzony przed startem — najwyraźniej był to standardowy wymóg w tym systemie, choć Heathrow nie był w stanie znaleźć sensownego wytłumaczenia dla tego idiotyzmu. Nie pierwszego zresztą i nie ostatniego w czasie tej misji. Mimo wszystko czułby się znacznie pewniej, dysponując ochroną, jaką dawał ekran, na wypadek gdyby któraś z ławicy min wbiła sobie nagle w swój elektroniczny móżdżek, że kurier jest jednak wrogą jednostką. Co nie było wcale takie niemożliwe, bo miny faktycznie miały kretyńskie móżdżki, a po tylu latach przebywania w bezpośrednim sąsiedztwie samych ubeków…
— Jesteśmy na pozycji, skipper — zameldował Bouret.
— Bardzo dobrze, wyłącz silniki manewrowe — polecił Heathrow i odwrócił się ku sekcji łączności. — Irene, jesteś gotowa?
— Jestem, sir — zameldowała służbiście chorąży Howard.
— To nadawaj — polecił z uśmiechem Heathrow.
Nie poprawił jej, bo jedną z niewielu zalet ciasnoty panującej na pokładach kurierów był brak komisarzy. Oficjalnie uznano je za jednostki zbyt małe i zbyt nieważne, by zasługiwały na ich obecność. Dzięki temu były w sumie jedynym miejscem w Ludowej Marynarce, gdzie oficerowie mogli dowodzić, jak chcieli, i zwracano się do nich jak do oficerów, tak jak na to zasługiwali, a nie jak do hołoty.
— Poproś o autoryzację i sprawdź kody — przypomniał jej po paru sekundach.
— Nadaję… — odparła Howard, przyglądając się ekranowi i czekając, aż komputer łączności i bazy dogadają się. — Mam potwierdzenie kodu przyjęcia, sir… Zwolnienie głównej blokady wiadomości… potwierdzone. Zaczynam nadawać wiadomości, sir. Przewidywany czas zakończenia transmisji: dziewięć minut dziesięć sekund.
— Doskonale! Pięknie ci poszło.
— Dziękuję, sir! — Howard rozpromieniła się tak, że Heathrow nie miał serca nic jej powiedzieć.
Musiał z nią jednak porozmawiać na temat właściwej formy zwracania się do przełożonych, i to dla jej dobra. Nie będzie wiecznie w jego załodze, a gdy trafi na pokład większej jednostki, używanie starych form grzecznościowych może się dla niej źle skończyć. Z drugiej strony nie chciał tego robić zbyt ostro i w czasie wachty. A najlepiej byłoby, gdyby to Bouret z nią porozmawiał jako ktoś bardziej zbliżony stopniem i wiekiem. Bo jeśli on sam poruszy ten temat, zostanie to odebrane jako reprymenda… albo przyznanie, że całych tych „towarzyszy” uważa za szczyt głupoty i złego smaku. Co akurat było prawdą, ale komunikowanie tego komukolwiek nie było najrozsądniejszą rzeczą, jaką mógł zrobić.
Zmarszczył brwi i potarł podbródek, zastanawiając się, jak to najlepiej rozegrać. Po czym wzruszył ramionami — miał dość czasu, żeby znaleźć sposób, bo nim wrócą do systemu Shilo, mieli jeszcze dostarczyć wiadomości do dwóch innych miejsc. A miał nadzieję, że potem będą w stanie kontynuować przerwany przez Urząd Bezpieczeństwa lot do systemu Haven.
Na szczęście nikt z UB nie wpadł na pomysł, by zaproponować mu choćby popołudniowy relaks na powierzchni, bo myśl o odpoczynku w otoczeniu samych ubeków stawiała mu włosy na baczność. Może wśród funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa istnieli normalni i sympatyczni ludzie… tyle tylko że Heathrow nigdy żadnego nie spotkał. I nie podejrzewał, by ten pierwszy należał do garnizonu najbardziej tajnego prywatnego więzienia UB.
Uśmiechnął się do swych myśli i drgnął, słysząc głos Howard:
— Nadawanie wiadomości zakończone, sir.
— Czy przy którejś było zaznaczone, że wymaga odpowiedzi? — spytał.
— Uh… tak, sir. Przepraszam, powinnam o tym wcześniej zameldować, ale…
— Irene, jak uznam za stosowne cię objechać, to sam to zrobię — przerwał jej łagodnie. — Zmuszenie do samooskarżeń to nie moja metoda, więc daj sobie trochę luzu.
— Tak, sir. Dziękuję, sir — wykrztusiła czerwona jak burak. Heathrow potrząsnął głową. Też kiedyś miał dwadzieścia dwa lata — był tego pewny. Tylko jakoś nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to było…
Nie to jednak było istotne, a to, że część przesyłanych wiadomości wymagała odpowiedzi. Było to niemiłe zrządzenie losu, mogło bowiem oznaczać, że będą musieli poczekać na orbicie. W najlepszym wypadku parę godzin. W najgorszym parę dni. Wszystko w zależności od tego, jak szybko ci na dole przygotują te odpowiedzi. Ponieważ wszystkie wiadomości były zaszyfrowane, nie był w stanie nawet szacunkowo ocenić, ile może im to zająć. I nie mógł przyspieszyć tego procesu — nawet gdyby znał ich treść.
Westchnął i spytał na wszelki wypadek:
— Nie uprzedzali z dołu, że chcą coś nadać? Teoretycznie było możliwe, że niedawno pojawiła się tu jakaś jednostka kurierska, której przekazano stosowne wiadomości z obozu, i nie będzie musiał czekać na odpowiedź. Ale prawdę mówiąc, nie liczył na to.
— Nie, sir — odparła Howard. — Ale przesłali polecenie, żebyśmy poczekali, zanim nie odczytają wszystkich wiadomości, sir.
— Wspaniale! — burknął Bouret, nie kryjąc zawodu. Heathrow w pełni podzielał jego uczucia. Zapowiadało się długie i nudne oczekiwanie.
— Cóż, nie możemy zrobić nic innego, jak czekać — powiedział na tyle spokojnie, na ile potrafił.
I rozsiadł się wygodniej w kapitańskim fotelu.
Komandor porucznik Geraldine Metcalf bardzo się starała nie kląć na głos. Wystarczająco obco czuła się jako oficer wachtowy w centrum ogniowym, a teraz jeszcze to! Nie mogła trafić gorzej, bo komodor Simmons znajdował się na drugiej półkuli wraz z kapitan Gonsalves, a pozostałych, czyli McKeona, Benson, Ramireza i Honor w ogóle na planecie nie było. Simmons na dokładkę znajdował się poza zasięgiem bezpośredniej łączności, bo poleciał rozwiązać jakieś problemy w obozie Beta II. A Beta II była obozem największych asekurantów z wszystkich, do których przeniesiono tych, co nie chcieli wydostać się z Piekła. Jego mieszkańcy tak się bali represji ubeków, że nie życzyli sobie nawet radiostacji, na dowód, że nie mieli żadnych kontaktów z „rebeliantami”. Dlatego musiała czekać, aż ktoś z załogi promu odszuka w obozie Simmonsa i ściągnie go do pojazdu. A do tego czasu sama musiała sobie radzić z całym tym pasztetem.
Przeszła powoli za plecami operatorów łączności, koncentrując się na tym, by wyglądać i kroczyć spokojnie. Potem zawróciła i wykonała spacer w drugą stronę. Musiała poczekać, aż Anson Lethridge skończy odszyfrowywanie wiadomości przywiezionych przez kuriera, żeby dokładnie wiedzieć, jak wygląda sytuacja i jakie jest zagrożenie. Jeszcze dokładnie dziesięć minut temu wachta była całkiem przyjemna, choćby z tego powodu, że Anson był dyżurnym oficerem łącznościowym. Ostatnio sporo się widywali, choć starannie unikali czegokolwiek, co mogłoby zostać poczytane za naruszenie artykułu 119. Choć tak naprawdę nie miał on zastosowania, jako że był to przepis obowiązujący w Royal Manticoran Navy, Anson zaś był oficerem Floty Erewhon. Mimo wszystko woleli jednak nie ryzykować. Ale kiedy przestaną razem służyć i znajdą się pod rozkazami różnych dowódców, artykuł 119 przestanie im zagrażać choćby teoretycznie i sytuacja ulegnie dość radykalnej zmianie.
Metcalf miała świadomość, że sporo ludzi zastanawia się, co też ona takiego widzi w topornie, by nie rzec chamowato wyglądającym Lethridge’u, ale to zdziwienie dotyczyło tylko tych, którzy nie zadali sobie trudu, by zobaczyć coś więcej poza jego twarzą i figurą…
— O, cholera! — Cichy, choć pełen uczucia okrzyk Lethridge’a wyrwał ją z rozważań.
Anson spoglądał na tekst wyświetlony na ekranie i nie powiedział nic więcej, toteż Metcalf musiała przejąć inicjatywę.
— O co chodzi? — spytała, podchodząc.
— Mamy wiadomość wymagającą odpowiedzi — oznajmił.
— A czego ona dotyczy?
— Szukają jednostki kurierskiej Proxmire’a — wyjaśnił ponuro.
Metcalf poczuła, jak twarz jej tężeje w pozbawioną wyrazu maskę.
— I? — spytała wypranym z uczuć głosem.
Słysząc go, Lethridge uniósł głowę i otworzył usta. Po czym zamknął je, nie wydając dźwięku, najwyraźniej przekonany, że najlepiej zrobi, nie komentując jej zachowania.
— I wygląda to mniej więcej tak, jak admirał przypuszczała, że będzie wyglądać — odparł. — Nie zjawił się tam, gdzie miał nowy przydział, więc wysłali rutynowe zapytanie, co się z nim dzieje.
— I przysłali następcę? — spytała na wszelki wypadek, choć wiedziała, że to mało prawdopodobne: skoro na pytanie mieli udzielić odpowiedzi, to ktoś ją musiał dostarczyć pytającemu.
— Nie. Ale jest załącznik do pytania. Inna wiadomość, która ma wyjaśniać, dlaczego następca Proxmire’a ma opóźnienie i jeszcze nie przybył… Wiadomość oznaczona jako Alfa 7-7-10… Alwyn, rozszyfrowałeś ją już?
Pytanie skierowane było do pomocnika bosmańskiego, który wraz z nim pełnił dyżur.
— Jeszcze nie, sir. Jadę po kolei, a naprzysyłali nam tego naprawdę dużo. Głównie rutynowe przypomnienia o raportach, nowe regulaminy i inne takie śmieci. Samo przejrzenie tego zajmie z dwie godziny. Jeszcze nie zacząłem rozszyfrowywania tego, co ma niższy stopień ważności.
— To poszukaj tej konkretnej wiadomości i rozszyfruj ją poza kolejką — poleciła Metcalf zwięźle.
I podjęła spacer w tę, i z powrotem, czekając, aż będą mogli zapoznać się z treścią wiadomości A-7710.
Od miesięcy już nie myślała ani o jednostce kurierskiej, ani o jej załodze i częściowo czuła się winna z tego powodu.
Ale tylko częściowo, doszła już bowiem do ładu sama ze sobą, akceptując to, że zniszczenie kuriera było nieuniknioną koniecznością, skoro już schodził z orbity. Niestety nie udało im się znaleźć nikogo, kto wiedziałby, jak długo Proxmire i jego załoga mieli przydział do systemu Cerberus. A łajzy zajmujące się łącznością za rządów towarzysza brygadiera Treski nie uznały za potrzebne umieszczenia tej informacji w bazie danych.
Kiedy Harkness i jego pomocnicy włamali się do wszystkiego, do czego mogli, dało się choć sprawdzić, jak wyglądały długości przydziałów innych jednostek kurierskich. Nie na wiele się to zdało, gdyż były one rozmaite — od pięciu miesięcy standardowych do półtora roku. A z komentarzy dołączonych do niektórych wynikało, że przydział tu był formą kary i jego długość zależała od tego, na ile wkurzony był przełożony ukaranego. Udało się także ustalić, że Proxmire rozpoczął dyżur ledwie trzy miesiące wcześniej, toteż optymistycznie założyli, że jego przydział nie powinien się tak szybko zakończyć i że zdążą, nim ktoś zacznie go szukać.
Okazało się właśnie, że byli w błędzie.
— Jest! — oznajmił Lethridge i Metcalf długim skokiem znalazła się obok jego fotela. — Tu jest…
Lethridge urwał, widząc ją obok siebie, bo pojawiła się zupełnie bezgłośnie. Zamrugał gwałtownie powiekami, otrząsnął się i powiedział już ciszej:
— Piszą tutaj, że Proxmire nie zameldował się w kwaterze sektora UB w systemie Shilo, by dostać następny przydział. Jest to standardowa prośba o potwierdzenie, że odleciał stąd wtedy, kiedy powinien. Dalej podają, że jego następca będzie dopiero za dwa miesiące standardowe, czyli będzie miał cztery miesiące opóźnienia. A ten, kto to napisał, zdaje się znał Treskę i przewidział, że ten już dostał szału z powodu braku jednostki kurierskiej, toteż tłumaczy długo i zawile, że wszyscy mają problemy z kurierami, których nagle zrobiło się za mało. Najwyraźniej Urząd Bezpieczeństwa ma mniej jednostek kurierskich, niż sądziliśmy, i często korzystał z kurierów Ludowej Marynarki. A te były i są zajęte koordynowaniem ruchów floty zgodnie z rozkazami McQueen.
— Dzięki Bogu za drobne uprzejmości — mruknęła Metcalf.
— Amen. Natomiast teraz jest kwestia, co mam odpowiedzieć? Mam mu wysłać przygotowaną wiadomość czy tworzymy coś nowego?
— Hmm… — Metcalf zmarszczyła brwi i pobujała się powoli na piętach, myśląc intensywnie.
Oczywiście najlepiej byłoby zostawić decyzję Honor, ale było to niemożliwe z tego samego powodu, dla którego nie mogła poprosić o pomoc McKeona i pozostałych. Cała czwórka znajdowała się bowiem w przestrzeni systemowej. Ramirez i Benson odzyskiwali pełne umiejętności na pokładzie Krashnarka pod nadzorem McKeona. A Honor towarzyszyła im na pokładzie lekkiego krążownika Bacchante do niedawna jeszcze należącego do Urzędu Bezpieczeństwa, by obserwować, jak sobie radzą, i utrudnić im życie niespodziewanymi problemami taktycznymi. Dlatego właśnie kurs jednostki kurierskiej był tak pokręcony i starannie wytyczony — chodziło o to, by utrzymać ją z dala od rejonu ćwiczeń. O tym, że przy okazji posłużyła zapewne za cel dla obu sekcji taktycznych, jej załoga nie wiedziała, bo okręty nie użyły aktywnych sensorów.
Skrzywiła się odruchowo na myśl o szkoleniu — przebiegało zaskakująco sprawnie ale poza jakimiś pięcioma tysiącami jeńców z RMN i Marynarki Graysona, którzy przebywali na Hadesie nie dłużej niż pięć lat standardowych, reszta siedziała tu co najmniej dwa razy tyle. A większość dłużej, choć niewielu podobnie jak Benson pół wieku. Przypomnienie im tego, co niegdyś umieli, i nauczenie posługiwania się nowym sprzętem i nowymi taktykami wymagało czasu. Może z wyjątkiem Benson, która była przypadkiem wybitnym. Harriet Benson miała bowiem dar, może nie aż tak wielki jak Honor Harrington, ale na pewno zbliżony. I jej umiejętności wracały błyskawicznie. Natomiast o większości pozostałych nie sposób było tego powiedzieć.
Dlatego Metcalf miała nadzieję, że nie będą musieli zmierzyć się z okrętami Ludowej Marynarki. Nawet nie musiałyby być obsadzone przez najlepsze załogi, takie jakimi dowodził Lester Tourville na przykład. Wystarczyłyby zupełnie przeciętne, żeby doszło do tragedii…
Zmusiła się, by przestać snuć te pogodne rozważania. Jak na razie szło lepiej, niż się spodziewała, gdy rozpoczynali program szkolenia, i w ogóle znacznie lepiej, niż ośmielała się marzyć, lądując tu, więc może i przyszłość rysowała się bardziej optymistycznie, niż jej się wydawało.
Idealnym tego przykładem było choćby zdobycie Bacchante, który zjawił się tu z załogą równie nieświadomą niczego jak załoga Krashnarka, tyle że w innym celu. Warner Caslet przeprowadził go na orbitę, nie wzbudzając żadnych podejrzeń jego kapitana, tak samo jak miało to miejsce w przypadku towarzysza kapitana Pangborna. Jedynym problemem okazało się to, że okręt przybył tu po świeże warzywa i dla rozrywki załogi, więc trudno było posłać do niego parę promów z uzbrojoną grupą abordażową. Ponieważ okazało się to niemożliwe, Honor zastosowała proste rozwiązanie i towarzysz komandor Vestichov nagle odkrył, że jego okręt jest celem kilkunastu graserów znajdujących się w odległości średnio dwunastu tysięcy kilometrów. Gdy dotarło doń, że to nie awaria systemu kierowania ognia, poddał się wraz z okrętem tak szybko, jak tylko mógł.
W ten sposób lekki krążownik Bacchante został drugą jednostką Floty Elizjum, jak ją ochrzcił Ramirez. Honor z początku omal nie wysłała lekkiego krążownika do Sojuszu, ale w końcu uznała, że dwa okręty ćwiczące wspólnie znacznie przyspieszą szkolenie ludzi — i okazało się to prawdą.
Tyle że w tym konkretnym przypadku dzięki temu, że dysponowali dwoma okrętami, Metcalf niespodziewanie znalazła się w sytuacji, w której musiała podjąć decyzję, nie będąc na to przygotowana. Z jednej strony lepiej byłoby, aby treść odpowiedzi ustalił ktoś lepiej od niej zorientowany, z drugiej im dłużej kurier tkwił na orbicie, tym większe niosło to ze sobą ryzyko. A Simmons musiałby tu przylecieć, bo takich decyzji nie podejmuje się przez radio…
— Odkurz tę przygotowaną odpowiedź, Anson — powiedziała ku swemu zdumieniu zupełnie spokojnie. — Nadaj ją i każ kurierowi odlecieć, zanim jego załoga usłyszy czy zobaczy coś, czego nie powinna.
— Aye, aye, ma’am — potwierdził służbiście Lethridge. Natomiast w jego oczach widać było nowy szacunek wywołany szybkością, z jaką podjęła decyzję.
— Alwyn, słyszałeś rozkazy? — spytał.
— Aye, aye, sir.
— No to nadaj co trzeba.
Podoficer pochylił się nad klawiaturą, a Metcalf poczekała spokojnie, aż na ekranie wyświetli się potwierdzenie wysłania wiadomości. Została przygotowana parę miesięcy temu przez Harknessa i Scotty’ego z polecenia admirał Harrington i nie zawierała nic konkretnego poza potwierdzeniem, że jednostka kurierska odleciała w wyznaczonym terminie do miejsca przeznaczenia. Stworzono je, wykorzystując nagrania oficera łącznościowego obozu Charon, ale bez daty i godziny nagrania. Te komputer miał wstawić automatycznie w chwili emisji.
Sama oficer łącznościowa powiesiła się w celi jakieś cztery miesiące temu, wybierając to zamiast stanięcia przed sądem pod zarzutem mordowania i torturowania więźniów. Metcalf do tej pory nie potrafiła zrozumieć motywów jej postępowania, ale biorąc pod uwagę obciążające ją dowody, nie miała nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Tamta po prostu wyręczyła kata.
Jedynym ewentualnym problemem mogło być to, że wiadomość nie podawała dokładnie, gdzie udał się kurier. Użyto jedynie ogólnika „do miejsca przeznaczenia”, a to z tego prostego powodu, że nikt nie wiedział, gdzie Proxmire miał się zameldować. Teraz dowiedzieli się, że do systemu Shilo, ale Metcalf zdecydowała się nie aktualizować nagrania. Nie miała na wachcie naprawdę dobrych programistów, a zbyt łatwo było coś zepsuć w gotowej w sumie wiadomości. Ci, którzy wysłali pytanie o Proxmire’a, dobrze wiedzieli, dokąd miał przybyć, toteż standardowa formułka powinna okazać się wystarczająca.
— Wiadomość przyjęta i potwierdzona, ma’am — zameldował Alwyn.
Metcalf skinęła głową i spytała:
— Czy któraś jeszcze jest oznaczona jako wymagająca natychmiastowej odpowiedzi?
— Nie — odparł Lethridge. — Naturalnie większości nawet nie zdążyliśmy rozszyfrować.
— Rozumiem, ale chcę, żeby ten kurier jak najszybciej stąd zniknął. Jeżeli żadna inna wiadomość nie jest oznaczona jako pilna, wymagająca odpowiedzi, to nikt się nie zdziwi, że nie udzieliliśmy odpowiedzi przed wykopaniem kuriera z systemu. Można wysłać mu zgodę na odlot.
— Aye, aye, ma’am.
— Wiadomość z kontroli lotów bazy Charon — zameldowała Howard.
Heathrow obrócił się wraz z fotelem ku niej, ale wpisywała akurat jakieś polecenia pochylona nad klawiaturą. Po parunastu sekundach uniosła głowę i powiedziała:
— Jedna wiadomość zwrotna przyjęta i zapisana w zabezpieczonym banku danych, sir. I dostaliśmy zgodę na odlot.
— Plan wylotu z systemu?
— Właśnie jest przesyłany, sir — odparła. — Przełączyłam na monitor porucznika Boureta.
— Mam — potwierdził po chwili Bouret.
I zamilkł, studiując podane kursy, przyspieszenia i czasy manewrów. Po chwili mruknął cicho z mieszaniną satysfakcji i niechęci.
— W sumie w porządku, skipper — zameldował. — Generalnie wracamy tak, jak wlecieliśmy, jeśli nie liczyć paru dupereli.
— Czego? — zdziwił się Heathrow, unosząc brwi.
— Drobnych zmian kursu. Ot, taka zabawa kontrolerów naziemnych. Ci tu słyną z takich zachowań. Komandor Jefferies uprzedzał mnie o tym, podając koordynaty systemu.
— No dobrze — westchnął Heathrow. — Jeśli tak się tu bawią, nie mamy wyjścia. Mamy zezwolenie na odlot?
— Mamy, sir — potwierdziła Howard.
— I możemy nawet użyć głównego napędu, skipper — dodał Bouret.
— Łaska UB nie zna granic! — mruknął pod nosem Heathrow i wcisnął przycisk na poręczy fotela.
— Maszynownia — rozległo się w głośniku łączności wewnętrznej.
— Andy, pozwolono nam użyć głównego napędu. Kiedy możemy go mieć do dyspozycji?
— Za jakieś siedem minut, skipper — zapewnił radośnie porucznik Anderson.
— Doskonale. — Heathrow rozłączył się i spojrzał wymownie na Boureta. — W porządku, Justin. Paliwa mamy dość, więc odpal manewrowe i wynosimy się stąd. Na napęd główny przejdziemy, jak tylko Andy będzie gotów.
— Już się robi, skipper — zgodził się z zaskakującą energią Bouret.
I pochylił się nad pulpitem, wpisując polecenia, po czym złapał za drążek sterowy i zameldował:
— Kurs 1-7-8 w tej samej płaszczyźnie. Po czym odpalił silniki manewrowe.
— I tak oto mówimy „żegnaj” słonecznemu Piekłu — dodał z uczuciem Heathrow.
— No to mamy go z głowy — odetchnęła z ulgą Metcalf, obserwując na ekranie sygnaturę napędu jednostki kurierskiej oddalającej się coraz szybciej od planety.
Kurs, jakim leciał kurier, przebiegał z dala od rejonu ćwiczeń, więc nie powinno już być żadnych niespodzianek aż do wejścia przez niego w nadprzestrzeń.
Uruchomienie głównego napędu przez odlatujący okręt wywołało westchnienie ulgi u części dyżurnej wachty. Reszta pozostała z lekka naburmuszona, jako że nie podobało im się wypuszczanie z systemu jakiejkolwiek, choćby nawet tak małej, ale wrogiej jednostki.
W tej jednak kwestii Metcalf całkowicie zgadzała się z Honor. Znacznie sprytniejszym i bezpieczniejszym dla nich wszystkich posunięciem było odsyłanie kurierów przy zachowaniu pozorów normalności niż zmienianie systemu Cerberus w czarną dziurę dla wszystkiego, co doń wleci. Ten kurier należał do Ludowej Marynarki, toteż istniała minimalna szansa, że jego załoga zauważy jakieś drobne zmiany w zachowaniu członków kontroli lotów bazy Charon. Jeśli załoga kuriera była choć trochę podobna do oficerów, których Metcalf spotkała na okręcie flagowym Tourville’a, to nie będą wręcz chcieli wiedzieć niczego więcej, niż muszą na temat zwyczajów i zasad postępowania UB.
Kiedyś żywiła przekonanie, że niektórzy oficerowie Royal Manticoran Navy posuwają się zbyt daleko w odwiecznej rywalizacji z oficerami Royal Manticoran Marine Corps. Nawet jednak najbardziej zatwardziali z ich grona niechętnie, ale jedynie przyznawali, że Marines także należą do gatunku homo sapiens. Oficerowie Ludowej Marynarki nie mieli podobnych złudzeń w stosunku do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa — być może człowiek pochodził od małpy, ale ubecy na pewno pochodzili od innej małpy niż reszta ludzkości.
Uśmiechnęła się lekko, bynajmniej nie zamierzając kwestionować tego twierdzenia, i przyznała w duchu, że gdyby nie to, że musiała dokonać egzekucji pierwszej jednostki kurierskiej wraz z załogą, prawdopodobnie upierałaby się przy przejęciu drugiej. Obojętne czy należała do UB, czy do Ludowej Marynarki, taką jednostkę bez żadnych dylematów można byłoby wysłać z prośbą o pomoc. Sytuację radykalnie zmienił fakt, iż ktoś czekał na odpowiedź w kwestii zaginięcia poprzedniego kuriera.
Najbliższym systemem, co do którego można było mieć pewność, że mimo kontrofensywy Ludowej Marynarki pozostał w rękach Sojuszu, był Trevor Star. Oddalony o sto trzydzieści pięć lat świetlnych z małym hakiem. Nawet jednostka kurierska potrzebowałaby prawie dwudziestu dni na dotarcie tam. Dwóch tygodni, gdyby załoga zdecydowała się na wariackie ryzyko i weszła w pasmo iota. Ten, kto wysłał zapytanie o Proxmire’a, znajdował się na pewno dużo bliżej. I jeśli kurier nie wróciłby z odpowiedzią, istniało spore prawdopodobieństwo, że tenże ktoś zdecyduje się sprawdzić, co też dzieje się z listonoszami Urzędu Bezpieczeństwa wysłanymi do systemu Cerberus. A jeśli zdecydowałby się na to, to raz, że nie wysłałby jednego okrętu, a dwa, że zjawiłyby się one znacznie szybciej niż jakikolwiek wysłany z Trevor Star.
— Mam tu jeszcze coś ciekawego, Gerry — powiedział nieswoim głosem Lethridge.
Metcalf obróciła się na pięcie, słysząc tę dziwną mieszankę podniecenia, obawy i niecierpliwości.
— Co takiego? — spytała, podchodząc.
— Komputer właśnie skończył odszyfrowywać następną wiadomość i wygląda na to, że będziemy mieć gości.
— Gości?! — spytała dziwnie ostro. Anson uśmiechnął się i wyjaśnił:
— Ano gości. Ludowa Marynarka, jak się okazuje, nie spoczęła na laurach. Tym razem odbili Seabring i chcą go zatrzymać. Planują postawić na podejściach do systemu pole minowe i rozmieścić tam zdalnie sterowane stanowiska artyleryjskie. Ażeby to zrobić, potrzebują od cholery i trochę robotników.
— A co to ma z nami wspólnego?
— Ano to, że z tej okazji Urząd Bezpieczeństwa zdecydował się czasowo rehabilitować część więźniów politycznych przebywających tutaj. Chcą po drodze wstąpić po nich z transportowcami i zabrać ze siedemdziesiąt tysięcy potrzebnych do rozstawienia i uruchomienia w przestrzeni tego całego złomu.
— Transportowce?! — Oczy Metcalf rozbłysły. — Doskonale! Tego właśnie potrzebujemy!
— Pewnie — zgodził się bez entuzjazmu Lethridge. — Tylko widzisz, one nie przylecą tu same…
— Co chcesz przez to powiedzieć?!
— Powiedziałem, że chcą utrzymać Seabring, Gerry. A wygląda na to, że mieszkańcy tego systemu zdecydowanie woleli naszą okupację od wolności w Ludowej Republice. Więc Urząd Bezpieczeństwa wysyła tam jakiegoś towarzysza generała wraz z równowartością dwóch dywizji w batalionach interwencyjnych. Tyle że wyposażonych w ciężką artylerię: pancerze, promy szturmowe, a nawet ciężkie czołgi, nie wiedzieć po co. Ponieważ cała wyprawa odbywa się pod rozkazami UB, ktoś w ich dowództwie sektora w systemie Shilo zdecydował, że łatwiej załatwić wszystko za jednym zamachem, bo wtedy wystarczy jedna eskorta konwoju.
— Chcesz mi powiedzieć, że lecą tu dwie dywizje ubeków z ciężką bronią? — spytała ostrożnie Metcalf.
— Pies z nimi tańcował — prychnął Lethridge. — Chcę ci powiedzieć, że leci tu cała kupa ubeckich krążowników liniowych i ciężkich krążowników, drobiazgu w stylu niszczycieli nie licząc.
— O cholera! — westchnęła już bez cienia radości Metcalf.
— Właśnie. I możemy się ich spodziewać w ciągu trzech tygodni. I jeszcze jedno: jakoś nie mogę sobie wyobrazić, by jeśli zjawi się tu tylu wyższych rangą ubeków naraz, wystarczyło im pogadanie przez radio czy nawet pooglądanie na ekranie towarzysza brygadiera Treski. A to oznacza poważne kłopoty.
— To wielka siła — oceniła Harriet Benson. — I wielkie prawdopodobieństwo, że coś pójdzie źle… wystarczy, że jeden okręt nie zrobi tego, czego się po nim spodziewamy…
— Masz całkowitą rację — zgodziła się Honor.
Wraz z najbliższymi współpracownikami zapoznała się właśnie z pełnym wykazem okrętów, które miały wkrótce przybyć z systemu Shilo. Lista była krótka, ale robiła wrażenie: dwa krążowniki liniowe Wallenstein i Farnese, trzy ciężkie krążowniki Ares, Huan-Ti i Ishtar — sądząc po nazwach jednostki klasy Mars — oraz lekki krążownik Seahorse najpewniej nowej klasy zbliżonej do dawnych fregat tak jak Bacchante. Co do krążowników liniowych ich nazwy wskazywały na klasę Warlord. A to była tylko lista potwierdzonych okrętów. Z pewnością będzie ich więcej, bo powinny dojść jeszcze dwa, trzy niszczyciele niezbędne tak do eskortowania konwoju, jak i do dalekiego zwiadu w systemie planetarnym. Najwyraźniej cały konwój organizowano na gwałt i UB nadal nie było pewne, jakie jeszcze jednostki będzie mieć do dyspozycji w chwili jego odlotu. Zamiast niszczycieli mogą być lekkie krążowniki, jako że Urząd Bezpieczeństwa dziwnie nie przejawiał najmniejszego zainteresowania niszczycielami, i to od samego początku tworzenia swej prywatnej floty. Honor nie bardzo wiedziała, dlaczego tak właśnie było, ale podejrzewała, iż powodem jest przekonanie władz Urzędu Bezpieczeństwa o nieuchronności konfrontacji ze zbuntowanymi jednostkami Ludowej Marynarki. A w takim wypadku niszczyciel zawsze stał na przegranej pozycji, bo wszystkie pozostałe klasy okrętów były nieporównanie od niego silniejsze. Skoro jednak UB kierowało się zasadą „im większy, tym lepszy”, ciekawostką było, iż nigdzie nie natrafiła na informację, aby posiadało na stanie dreadnoughty czy superdreadnoughty.
Podejrzewała, że albo uznano, iż wymagają zbyt licznej obsady, a ludzie mogą przydać się bardziej gdzie indziej, albo też któryś z członków Komitetu doszedł do słusznego wniosku, że każda paranoja musi mieć granice, i zabronił UB posiadania okrętów liniowych, zmniejszając przez to zagrożenie ze strony prywatnej floty. W tej chwili miało to zgoła marginalne znaczenie, zwłaszcza dla nich.
— Harriet ma rację, ma’am — powiedział cicho Caslet. — Jednostki klasy Warlord to duże okręty. Przynajmniej tak duże jak wasze klasy Reliant. Wiem, że żadne z was nie miało za bardzo okazji zwiedzić Tepesa, ale ja miałem. Warlordy są gorzej wyposażone elektronicznie, za to silniej uzbrojone, by zrównoważyć tę różnicę. To groźny przeciwnik.
— Nie wątpię — zgodziła się Honor. — I wiem, że Harriet ma rację w innej kwestii: im więcej okrętów będzie przeciwko nam, tym większa możliwość, że coś pójdzie nie po naszej myśli. Ale wydaje mi się, że oboje przeoczyliście jeden drobny szczegół. W tym wypadku jest bez znaczenia, czy byłyby to niszczyciele, czy superdreadnoughty. Dla nich wszystkich będzie to rutynowy przystanek w celu zebrania niewolników w ich własnym systemie planetarnym. Nikt na ich pokładach nie ma podstaw do jakichkolwiek podejrzeń, więc będą przestrzegali standardowych procedur, czyli zachowywali się tak jak wszyscy dotąd. Transportowce i eskorta pozostaną razem i spokojnie dolecą na orbitę. A wtedy będą nasze. Jedyne, czego się boję, to to, że być może będziemy zmuszeni zniszczyć jeden z okrętów, zamiast go zdobyć, by unaocznić dowódcom pozostałych, co im grozi w razie próby oporu. Natomiast jeśli choć jeden okręt nie będzie się tak zachowywał i zostanie gdzieś z tyłu, wtedy znajdziemy się w opałach, bo może zdążyć uciec. Jeśli mu się to uda, to jesteśmy martwi. Tylko prawdę mówiąc, nie widzę powodu, dla którego nie miałby trzymać się reszty konwoju…
Wzruszyła ramionami i umilkła.
McKeon niechętnie przytaknął ruchem głowy, nie mogąc znaleźć błędu w jej rozumowaniu. Wyglądał, jakby rozgryzł właśnie coś wyjątkowo kwaśnego, ale podobnie prezentowali się wszyscy obecni… Poza Honor.
Nie można było powiedzieć, że tryskała radością, ale na pewno czuła ulgę. Nie była wcale taka pewna zwycięstwa, jak można by sądzić z jej słów, ale miała serdecznie dość niewiadomego i oczekiwania na kłopoty. Teraz wiedziała, czego się spodziewać, i miała świadomość, że przybycie konwoju będzie na swój sposób rozstrzygające. Jeżeli przegrają, to zginą, gdyż UB będzie miało dość sił, by odbić Styx i zdobyć, nie zaś zniszczyć resztę planety. Jeżeli zaś wygrają i zdobędą te okręty, będą dysponowali realną możliwością ewakuacji większości ludzi. Nie będzie to naturalnie koniec problemów, ale bardzo poważny krok we właściwą stronę.
— Skoro już prowadzimy teoretyczne rozważania, to może tak trochę optymizmu — zaproponowała, gdy milczenie zaczęło się przedłużać. — Ma tu przybyć pięć transportowców klasy Longstop. Na nie ma zostać załadowanych siedemdziesiąt tysięcy niewolników z Piekła, a już będą miały na pokładach czterdzieści jeden tysięcy techników i specjalistów, dwadzieścia cztery tysiące członków batalionów interwencyjnych i osiem tysięcy personelu pomocniczego. To ponad sto czterdzieści tysięcy ludzi łącznie, a nie jest to szczyt ich możliwości, bo z danych taktyczno-technicznych wynika, że każdy transportowiec przewidziany jest do przewozu czterdziestu tysięcy osób, załogi nie licząc. Ciekawostką jest, dlaczego Urząd Bezpieczeństwa nie wykorzystuje w pełni tych możliwości przewozowych, ale to już nie nasz problem.
— A nie ma nic na ten temat w korespondencji, którą dostaliśmy? — spytała Benson.
— Ani słowa — poinformowała ją Honor. — Sądzę, że chcą jeszcze kogoś zabrać po drodze, ale nie to jest ważne. Istotne jest, że możemy załatwić ewakuację dla dwustu tysięcy ludzi, i to biorąc pod uwagę jedynie transportowce. Każdy krążownik liniowy ma załogę liczącą dwa tysiące dwustu ludzi, co daje cztery tysiące czterystu, plus cztery ciężkie krążowniki, wliczając Krashnarka, to cztery tysiące, co daje nam ponad dwieście osiem tysięcy ludzi.
— Ale i tak będzie nam brakowało miejsca dla stu osiemdziesięciu sześciu tysięcy — zauważył z niechęcią do samego siebie McKeon.
— Jeżeli brać pod uwagę teorię, to tak — odezwał się Fritz Montoya zaproszony jako najlepszy specjalista od systemów podtrzymywania życia. — Każdy transportowiec ma z założenia olbrzymią rezerwę w pokładowych systemach podtrzymywania życia. W przypadku jednostek klasy Longstop można bez ryzyka przewozić każdym po pięćdziesiąt tysięcy ludzi, a sądzę, że maksymalnie wytrzymają pięćdziesiąt sześć do pięćdziesięciu siedmiu tysięcy. Więcej bym nie ryzykował, chyba że przez naprawdę krótki czas; znacznie gorsza będzie ciasnota niż obciążenie przetworników tlenu czy odpadków. Ponieważ jednak są to wojskowe transportowce, zostały zaprojektowane z dużymi ładowniami na sprzęt, który nie jest nam potrzebny. Pozbywając się go, uzyskamy miejsce, a przy wykorzystaniu systemów podtrzymywania życia z promów i pinas znajdujących się na Styksie być może uda się każdym przewieźć sześćdziesiąt tysięcy. Nie będzie to łatwe i miłe, ale powinno się powieść.
— Nie pomyślałem o promach — przyznał McKeon. I zamyślił się głęboko — na szczęście na krótko.
— Masz rację, jeśli chodzi o sprzęt — przyznał po chwili. — Transportowce klasy Longstop są wolne, ale pakowne, bo zaprojektowano je tak, by każdy przewożony oddział miał w ładowniach pełne wyposażenie i uzbrojenie. Każdy w związku z tym będzie też miał na pokładzie promy i pinasy zarówno w ładowniach, jak i na pokładach hangarowych. A my możemy zacumować je na kadłubach, bo okręty Ludowej Marynarki mają znacznie więcej stanowisk cumowniczych dla małych jednostek niż nasze.
— Chcesz tam także umieścić ludzi? — spytał Ramirez.
— Nie, ludziom wygodniej będzie w ładowniach, ale jeśli podłączymy wszystkie systemy podtrzymywania życia promów i pinas z pokładowym transportowca, będziemy dysponowali zapasem na wypadek awarii i wtedy rzeczywiście możemy do maksimum wykorzystać możliwości pokładowego systemu.
— Nawet bez liczenia na tak drastyczne rozwiązania, to i tak dwieście osiemdziesiąt pięć tysięcy — wtrąciła Honor, unosząc głowę znad zwykłego papierowego notesu, w którym prowadziła obliczenia.
— Zgadza się — potwierdziła Cynthia Gonsalves. — Ale nie podoba mi się to. Taka delikatna prowizorka może w każdej chwili się rozlecieć. Kiedy coś się zepsuje, zginą ludzie. Nim Honor zdążyła jej odpowiedzieć, zrobił to Ramirez.
— Fakt, ale z drugiej strony jeżeli systemy będą działały, zdołamy ewakuować wszystkich. A jeśli nie uda nam się uciec, i tak zginiemy. Chyba że ktoś z obecnych zna sposób, jak możemy w nieskończoność utrzymywać tę planetę. I pokonać czarnych… a potem Ludową Marynarkę, którą wezwą na pomoc.
— Oczywiście, że nie zdołamy utrzymać Piekła — obruszyła się Gonsalves. — Wiem o tym, ale nie lubię liczyć na prowizorkę, jeśli od tego zależy życie.
— Ja też nie — zgodził się Gaston Simmons. — Ale bardziej martwi mnie te sto tysięcy, dla których nie mamy transportu. Nie patrzcie tak na mnie: uważam, że lady Harrington ma rację i zdobędziemy ten konwój. Nie mamy innego wyjścia, mówiąc brutalnie, więc lepiej, żebyśmy tego dokonali. W przeciwnym razie lepiej od razu palnąć sobie w łeb; nie będziemy się przynajmniej męczyć. Problem z tymi, których nie zdołamy upchnąć na pokładach tych okrętów. Co z nimi zrobimy? Zostawimy?
— Nie! — oznajmiła twardo Honor i wszyscy jak na komendę spojrzeli na nią. — Nie zostawimy nikogo, kto chce stąd uciec. Ani jednego człowieka.
— Ale jeśli nie będziemy w stanie ich ewakuować… — zaczęła Gonsalves.
— Skoro nie zdołamy zabrać wszystkich równocześnie, mając do dyspozycji okręty, o których wiemy, to wyślemy tylu, ilu się da. W pierwszej partii — przerwała jej Honor.
— W pierwszej partii? — powtórzył ostrożnie McKeon.
— Właśnie. — Honor uśmiechnęła się bez śladu wesołości. — Zakładając, że zdobędziemy ten konwój, przystosujemy transportowce, by mogły zabrać jak najwięcej ludzi, zapakujemy je maksymalnie i wyślemy w drogę. A okręty zostaną tu.
McKeon zmarszczył brwi — zaczynał podejrzewać, do czego Honor zmierza, i ani trochę mu się to nie podobało. Co nie znaczyło, by widział jakąkolwiek alternatywę.
— Zatrzymamy okręty… — powtórzył Ramirez i przekrzywił głowę, przyglądając się Honor z namysłem. — Czy pani myśli o tym, co myślę, że pani myśli, ma’am?
— Prawdopodobnie. — Tym razem w krzywym uśmiechu Honor pojawił się cień rozbawienia. — Nie wiemy, kto przybędzie po tym konwoju, ale mając dwa krążowniki liniowe i cztery ciężkie plus lżejsze jednostki, będziemy dysponowali początkami całkiem sensownej eskadry. Nawet jeśli obsadzimy je szkieletowymi załogami, będziemy w stanie dogonić i przechwycić później przybywające okręty, gdyby ich kapitanowie coś podejrzewali i nie weszli na orbitę. Poza tym, mając silny element mobilny, można pomyśleć o bardziej elastycznej obronie na wypadek, gdyby przeciwnik zjawił się w dużej sile.
— Pomysł mi się podoba — przyznała Benson. — Tylko czy przypadkiem nie jest zbyt ambitny? Wiem, jak trudno mi przypomnieć sobie stare umiejętności i przyswoić nową wiedzę, a zostały nam trzy tygodnie. Skąd weźmiemy załogi dla tylu okrętów?
— Warner — Honor spojrzała pytająco na Casleta. — Lepiej znasz wymogi liczebności załóg, jeśli chodzi o okręty Ludowej Marynarki, niż ktokolwiek z nas. Jaka minimalna załoga jest potrzebna, by krążownik klasy Warlord był zdolny do walki?
— Trochę trudno mi to określić, ma’am, bo nigdy na żadnym nie służyłem — przyznał Caslet, pocierając lewą brew. — Trzeba to zrobić drogą eliminacji. O Marines można zapomnieć, bo przydaje się tylko w ekipach awaryjnych… Zostaje normalna załoga licząca tysiąc dziewięciuset ludzi. Można zredukować załogę maszynową o połowę, czyli o dwieście pięćdziesiąt osób…
— Jak to o połowę? — zdziwił się McKeon.
— A tak to, że nasi mechanicy są gorzej wyszkoleni od waszych, więc trzeba ich mieć więcej na pokładzie, by osiągnąć zbliżone do waszych rezultaty — wyjaśnił Caslet. — Ta redukcja będzie naprawdę odczuwalna tylko w ekipach usuwających zniszczenia. Nieobecność Marines jeszcze pogorszy sprawę.
— Fakt — zgodziła się Honor. — Należy jednak pamiętać, że każde starcie musi być krótkie i szybko rozstrzygnięte, bo inaczej i tak je przegramy. W tych warunkach ekipy awaryjne tracą poważnie na znaczeniu.
— Według mnie to zbytni optymizm — zaprotestował McKeon. — Ale w sumie musimy gdzieś zaryzykować. Dobra, Warner. Z kogo jeszcze możemy zrezygnować?
— Jeśli zredukujemy obsady dział i wyrzutni do minimum niezbędnego do prowadzenia samodzielnego ognia w przypadku odcięcia od centralnego systemu kierowania ogniem i zrezygnujemy z obsady pokładu hangarowego, da nam to trzysta dwadzieścia pięć osób. Nie wydaje mi się, by można było załogę bardziej zredukować, nie tracąc poważnie na zdolności bojowej okrętu.
— Razem ośmiuset siedemdziesięciu pięciu — podsumowała Honor. — Czyli na każdy okręt potrzebujemy tysiąc trzysta osób.
— Tysiąc trzysta dwadzieścia pięć według moich obliczeń, ma’am — sprzeciwił się McKeon z uśmiechem. — Ale to drobna różnica, prawda?
— Nie szkodzi — uśmiechnęła się Honor. — A tak w ogóle to nieuprzejmie jest wytykać komuś jego słabe strony.
— To nie ja wytykam — odciął się McKeon z niewinnym uśmiechem.
Pozostali wyglądali na wygłupionych, wyczuwając, że nie łapią podtekstów, a więc i nie rozumieją sensu rozmowy. Zbyt krótko znali Honor, by móc zrozumieć w czym rzecz, ale i tak nieco rozładowało to napięcie.
— Niech już będzie, że to ja — przyznała z westchnieniem. — Z twoich obliczeń wynika, że obie jednostki klasy Warlord będą wymagały dwóch tysięcy sześciuset pięćdziesięciu ludzi załogi.
— Też mi tyle wyszło — zgodził się McKeon. Honor spojrzała na Casleta i spytała:
— A o ile możemy zredukować załogę krążownika klasy Mars?
— Mniej więcej o tyle samo, ma’am. O około czterdzieści procent.
— Czyli na obsadzenie każdego potrzebujemy po około sześciuset ludzi — oceniła Honor, biorąc się do liczenia. — Razem dwa tysiące czterystu… plus dwa tysiące sześćset… nie licząc obu lekkich krążowników, wychodzi pięć tysięcy pięćdziesięciu. Razem z nimi około sześciu tysięcy. Zgadza się?
— Nie podoba mi się aż taka redukcja załóg, ale Warner wie, co mówi — ocenił McKeon. — Powinno się udać, zwłaszcza jeśli będą strzelały tylko z jednej burty, a przy dobrym manewrowaniu jest to osiągalne… W tych warunkach sześć tysięcy brzmi rozsądnie.
Ramirez i Benson przytaknęli bez słowa. A Gonsalves i Simmons poszli ich śladem, choć z pewnym ociąganiem. Najmniej zadowolona była Gonsalves, ale i jej potwierdzenie było zdecydowane.
— Mamy około pięciu tysięcy jeńców z flot Sojuszu, którzy nie zdążyli jeszcze wszystkiego zapomnieć, bo nie siedzą tu aż tak długo — przypomniała Honor. — I szkolimy w tej chwili tysiąc ośmiuset ludzi spośród dłużej tu przebywających… czyli będziemy mieli o ośmiuset więcej, niż musimy mieć.
— A kim obsadzimy inne okręty, które się tu zjawią? — spytała Benson. — Wiadomo, że eskorta będzie liczniejsza; załóżmy, że zdołamy je zdobyć wszystkie. Jeśli się to uda, możemy nie mieć dość ludzi. Wystarczą jeszcze dwa ciężkie krążowniki i…
— Wątpię, byśmy znaleźli dla nich załogi — wtrącił posępnie Simmons. — Za trzy miesiące bez problemów, ale nie teraz. Większość naszych ludzi to wyszkolony personel jakiejś floty, ale potrzebujemy czasu, by im przypomnieć, co umieli, i przeszkolić na nowym sprzęcie. A tego czasu niestety nie mamy. Zresztą lwiej części tych jeńców z Sojuszu także przydałby się choć krótki kurs przypominający, nim poślemy ich do walki.
— Fakt — zgodziła się Honor. — Natomiast prawdopodobnie będziemy mieli dość ludzi, by obsadzić maszynownie i łączność na wszystkim, co zdobędziemy. To po około pięćdziesiąt osób na okręt. A w ten sposób zdołamy upakować więcej chętnych do ewakuacji na każdy.
— I pamiętajcie, że okręty mają większą rezerwę mocy systemów podtrzymywania życia niż jakiekolwiek inne jednostki kosmiczne, nawet transportowce — dodał Montoya. — Projektanci zakładają dużą rezerwę na wypadek uszkodzeń. Spokojnie możemy zwiększyć liczby ludzi na każdym o pięćdziesiąt procent, a i tak pozostanie spory margines bezpieczeństwa. Sądzę, że wcześniej skończy nam się miejsce niż możliwości systemu.
— W ten sposób zdołamy wywieźć jeszcze co najmniej ze cztery-pięć tysięcy… — powiedział Ramirez, patrząc gdzieś w dal. — Podoba mi się to.
— Ja nie jestem aż tak zachwycona — przyznała Benson — ale nie widzę innej możliwości. No dobrze, zakładając, że wszystko pójdzie po naszej myśli, dokąd wyślemy transportowce?
— Do Trevor Star — odpowiedział bez wahania McKeon. — To jedyny system, który na pewno pozostał w rękach Sojuszu, bo jest zbyt ważny. A jeśli okazałoby się, że nie pozostał, to znaczy, iż sytuacja wygląda tak źle, że możemy w ogóle nic nie robić i czekać na egzekucję, bo Sojusz przegrywa całą wojnę. Sądzę jednak, że gdyby tak było, tobyśmy o tym usłyszeli.
— Co do tego, że Trevor Star z pewnością pozostał w naszych rękach, masz rację… — Honor potarła czubek nosa. — Ale trzeba wziąć pod uwagę, że wyślemy ich w transportowcach Ludowej Marynarki z eskortą okrętów także zbudowanych w Ludowej Republice. Po rajdach, o których wiemy, nasi będą wszędzie strasznie podejrzliwi i skłonni wpierw strzelać, a potem sprawdzać do kogo. Zwłaszcza w tak ważnych strategicznie systemach jak Trevor Star…
— Bardzo chciałbym wrócić do domu… — powiedział niespodziewanie miękko Ramirez — ale zgadzam się, że to może być nader ryzykowne rozwiązanie.
— Nie mówię, że nie jest ryzykowne. Ale z podobną reakcją należy liczyć się wszędzie, a w Trevor Star na pewno stacjonują takie siły, że nasz konwój nie zostanie potraktowany jako śmiertelne zagrożenie przez jakiegoś nerwowego kontradmirała. — McKeon obstawał przy swoim. — Poza tym to najbliższe pewne miejsce, do którego możemy się udać, a to oznacza krótszą podróż, a więc i mniejsze prawdopodobieństwo awarii któregoś systemu podtrzymywania życia.
— Istotne argumenty — zgodziła się Gonsalves. — I jeszcze jedno: sprawdźcie parametry kompensatorów i napędów tych transportowców. To cywilne transportowce przystosowane do potrzeb wojska, których od lat używano na terenie Ludowej Republiki. Najprawdopodobniej Urząd Bezpieczeństwa skorzystał z nich, bo były bez trudu dostępne. Natomiast są one wolne, znacznie wolniejsze od typowych transportowców wojskowych, których należałoby użyć tak blisko linii frontu. Nie będą w stanie skorzystać z wyższego pasma niż delta, a my jesteśmy naprawdę daleko od swoich… Podróż do Trevor Star i tak potrwa około pięćdziesięciu dni, co da czterdzieści dni pokładowych, ale to i tak bardzo długi czas pracy systemów podtrzymywania życia pod pełnym obciążeniem. Jeśli zdecydujemy się wysłać je w jeszcze dłuższą drogę…
Nie dokończyła, tylko wymownie wzruszyła ramionami.
— Wiem — zgodziła się Honor i energiczniej potarła czubek nosa.
Potem westchnęła i przyznała:
— Wolałabym je wysłać do Manticore albo chociaż do Yeltsin, ale oboje macie rację. Im krótszy czas przelotu, tym lepiej. Natomiast ich kapitanowie będą musieli naprawdę ostrożnie postępować, gdy tylko wyjdą z nadprzestrzeni.
— Ostrożność to nie problem, kiedy się człowiek trzęsie ze strachu — zapewnił ją McKeon. — Wiem coś o tym.
— Zgadza się — uśmiechnęła się krzywo Honor. — W takim razie, Cynthia i Fritz, chcę, byście sporządzili ostrożne szacunki aktualnych możliwości systemów podtrzymywania życia na każdym z okrętów. Gaston, zajmij się przygotowaniem list ewakuacyjnych. Potrzebuję, i to jak najszybciej, trzech: tych, którzy powinni polecieć w pierwszej turze, zakładając, że wyślemy same transportowce, tych, którzy najbardziej nadadzą się do załóg zdobytych okrętów, i tych wszystkich, którzy chcą się stąd wydostać, a nie znajdą się na dwóch poprzednich listach. Dobrze byłoby też mieć przygotowany spis kolejności ewakuacji, w razie gdybyśmy dysponowali dodatkowymi miejscami. Nie chcę, żeby doszło do jakiejkolwiek paniki czy zamieszek, kiedy już rozpoczniemy załadunek.
— Naturalnie, ma’am. Może dobrze byłoby zorganizować loterię albo coś w tym stylu?
— To już zostawiam tobie, przynajmniej do czasu sporządzenia List. Wolałabym, aby załogi okrętów składały się z ochotników, ale potrzebujemy każdego mającego doświadczenie, kto nie spędził tu zbyt wiele czasu. Spróbuj namówić do współpracy opornych bohaterów, jeśli się tacy znajdą. Jeżeli ci się nie uda, zrób ich spis i ja spróbuję z nimi porozmawiać.
— Oczywiście, ma’am.
— Alistair: ty i Jesus jesteście odpowiedzialni za jak największe przyspieszenie programu szkoleniowego. Gaston ma rację: musimy wszystkim odświeżyć pamięć. Dlatego chcę, żeby ci, którzy teraz są na obu okrętach, zakończyli kurs w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, a program następnego został skrócony do tygodnia.
— To strasznie krótko! — zaprotestował McKeon.
— Wiem, ale nie mamy więcej czasu — ucięła Honor. — Zwiększcie w każdej turze liczbę tych, którzy mają najkrótszą przerwę. Będą w stanie pomóc pozostałym, równocześnie przypominając sobie to, czego zapomnieli. Wolę mieć na wpół wyszkolone załogi, niż wcale ich nie mieć. Najsłabszymi obsadzimy okręty eskortujące transportowce. Można też przygotować plan dalszego szkolenia już na pokładach zdobycznych okrętów, jeżeli będziemy mieli na to czas. Chcę, żeby byli w stanie przynajmniej się bronić i uciekać w razie niemożności obrony.
— Rozumiem — powiedział McKeon poważnie.
— Dobrze. Harriet, chciałabym cię zostawić jako dowódcę Krashnarka, ale obawiam się, że bardziej cię będę potrzebowała w centrum ogniowym. Przynajmniej tym razem. Tutaj też musimy przyspieszyć szkolenie. Odpuściliśmy sobie po wyszkoleniu czterech kompletnych wacht, ale stanowiska i programy kontroli ognia obrony systemowej i uzbrojenia pokładowego są bardzo podobne, więc można przeszkolić w ich obsłudze ilu tylko się da bez konieczności używania do tego symulatorów okrętowych.
— Można, ma’am — potwierdziła Benson.
A Honor uśmiechnęła się jak zwykle krzywo i zwróciła się do Casleta:
— Jeśli chodzi o ciebie, to chcę, żebyś był w każdej chwili do dyspozycji wszystkich, i to dosłownie przez całą dobę. Pamiętam, że mają się zjawić okręty UB, a nie Ludowej Marynarki, ale i tak wiesz o nich, o zasadach łączności i innych codziennych drobiazgach więcej niż ktokolwiek z nas. A w tej sytuacji właśnie drobiazg może być istotny. Jestem zresztą pewna, że każdy będzie miał do ciebie sporo pytań. I jeszcze jedno: jeżeli wpadniesz na coś, na cokolwiek, co może okazać się sensowną sugestią, nie wahaj się, tylko natychmiast ją przedstaw.
— Oczywiście, ma’am. — Caslet odwzajemnił jej uśmiech. A Honor poczuła głęboką satysfakcję, wyczuwając zmianę jego emocji. Była stopniowa, a pretensja do samego siebie za „dezercję” pozostała, ale była znacznie słabsza i przytłumiona przez inne uczucia. Prawdę mówiąc, wątpiła, by kiedykolwiek całkowicie zniknęła, jako że Warner był człowiekiem uczciwym i honorowym, ale miała nadzieję, że z czasem dojdzie do ładu sam ze sobą i zaakceptuje cenę, którą musiał zapłacić, by móc zrobić to, co uznał za słuszne. Zawsze tak było z tego typu ludźmi.
Admirał lady Honor Harrington rozejrzała się po sali.
Zdawała sobie oczywiście sprawę, że jej plan był wariactwem. Ale nie była to pierwsza zwariowana operacja, jaką zaplanowała. A wszystkie poprzednie przeprowadziła. I kończyły się one sukcesami. Zawiodła tych ludzi dalej, niż sami podejrzewali, że zdołają dotrzeć. I miała zamiar dowieść ich wszystkich w bezpieczne miejsce, gdy planowane właśnie wariactwo zostanie do końca zrealizowane.
— No dobrze, moi drodzy — oświadczyła spokojnie. — Skoro uzgodniliśmy co trzeba, bierzmy się do pracy.
Towarzysz komandor porucznik Heathrow uśmiechnął się leniwie do wspomnień. Za rufą jednostki kurierskiej zostawała Lois, jedyna zamieszkana planeta w systemie Clarke. Co prawda spotkanie z najstarszym rangą oficerem UB w systemie, niejakim towarzyszem pułkownikiem White’em nie było niczym miłym, ale na szczęście nie tylko z nim miał do czynienia. Na wspomnienia duży wpływ miało też to, że Lois posiadała jedne z najwspanialszych plaż w całej Ludowej Republice. A jego i całą załogę powitano w tradycyjny w Ludowej Marynarce sposób. Kapitan Olson dowodzący pikietą stacjonującą w systemie i jego pierwszy inżynier zdołali dzięki kreatywnemu podejściu do informacji o ewentualnych problemach z jednym z węzłów napędu uzasadnić dodatkowy pobyt wszystkich na plaży. I to przez cały planetarny dzień.
Był to najlepszy dowód na to, że czasami służba na jednostkach kurierskich miała swoje zalety. Jak też na to, że slogan werbunkowy: „Zaciągnij się do marynarki, zwiedzisz galaktykę”, nie jest do końca bezczelnym kłamstwem.
Prawie zachichotał, ale dobry humor zaraz mu przeszedł, gdy pomyślał o następnym przystanku. Westchnął i wyprostował oparcie fotela. Konieczność oddalenia się do systemu Danak nie była miłą perspektywą. Siły UB stacjonujące w systemie Clarke były niewielkie i większość czasu spędzały na typowo policyjnej pracy. Heathrow podejrzewał, że spokój i ciepły klimat Lois rozleniwiły nie tylko mieszkańców, ale i funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. I nastroiły ich życzliwiej do życia i ludzi. Tak z pewnością było w przypadku personelu Ludowej Marynarki — jak długo znajdowali się w bazie orbitalnej mieszczącej sztab, wszyscy zachowywali się jak wszędzie. Natomiast ledwie znaleźli się na Lois, służbistość i pośpiech znikały i doskonale wtapiali się we wszechobecną kulturę surferów. Z tego co miał okazję zobaczyć, podobnie rzecz się miała z ubekami.
Niestety zupełnie inaczej miały się sprawy w systemie Danak. I nie tylko dlatego, że zamieszkana planeta, czyli Danak Alfa znajdowała się dalej od systemowego słońca (gwiazdy typu G8) niż Lois od swojego (gwiazdy typu G1), przez co było tam zimniej. Pogoda na planecie Danak Alfa charakteryzowała się dużym zachmurzeniem i opadami — z zasady deszczu, ale zdarzały się i inne niemiłe komponenty wulkanicznego pochodzenia. A i tak pogoda była tam nieporównanie lepsza niż na drugiej planecie systemu uznanej za nadającą się do kolonizacji, czyli Danak Becie. Z tego co Heathrow wiedział, nikt poza zespołem zwiadu kartograficznego nie wyraził życzenia odwiedzenia jej, nie wspominając o zamieszkaniu.
Danak był jednakże zasiedlony, w przeciwieństwie do systemu Clarke, od ponad czterystu lat standardowych, a od ponad dwustu był systemem dobrze uprzemysłowionym. Podczas gdy Lois, nim została zaanektowana przez Republikę, stanowiła planetę turystyczno-wypoczynkową, Danak aktualnie zamieszkiwało prawie cztery miliardy ludzi, co było nadzwyczaj liczną populacją jak na system położony tak blisko granicy. No i w związku z tym wszystkim system był ważny dla władz mimo parszywej pogody i ponurych mieszkańców.
Dlatego zawsze stacjonowały w nim duże siły floty, a od czasu rewolucji na planecie znajdowała się kwatera główna Urzędu Bezpieczeństwa w sektorze Danak. Podobnie jak Shilo w sektorze o tej samej nazwie.
Naturalną koleją rzeczy obecność dużego kontyngentu okrętów i funkcjonariuszy UB nie zwiększała atrakcyjności planety. Ani jako miejsca pobytu, ani nawet odwiedzin. W tej ostatniej kwestii jednak Heathrow nie miał wyboru. Jedyne, na co mógł liczyć, to to, że towarzysz generał Chernock nie jest już dowódcą sektora.
Spojrzał na chronometr — od opuszczenia systemu Cerberus minęło czternaście dni, szesnaście godzin i trzydzieści trzy minuty (według czasu bazy). Według czasu pokładowego było to dziesięć dni i dwadzieścia dwie godziny, co stanowiło rażącą niesprawiedliwość, bo cała reszta wszechświata miała dwa tygodnie spokoju, a on i załoga między odwiedzinami dwóch włości Urzędu Bezpieczeństwa zostali oszukani na prawie trzy dni.
No, ale nikt nigdy nie mówił, że wszechświat jest uczciwy.
Towarzysz generał major Thornegrave zeskoczył na pokład krążownika liniowego Urzędu Bezpieczeństwa Farnese. Oczekujący na niego towarzysz porucznik formacji lądowych UB wyprężył się jak struna i zasalutował. Thornegrave odsalutował. Nie siląc się na staranność.
— Sir! Czy towarzysz porucznik może mieć zaszczyt zaprowadzić towarzysza generała do kabiny, sir?
Towarzysz porucznik miał okrągłą i pyzatą twarzyczkę zwieńczoną starannie ułożoną fryzurą, czyli fizjonomię z gatunku tych, jakich Thornegrave nie lubił. Pomimo nienagannie skrojonego munduru jakoś nie wyglądał na oficera, toteż zdecydował się to nadrobić służbistością. Tyle że Thornegrave także nie lubił, by zwracano się doń „sir”, co było standardowo używanym zwrotem na okrętach UB. Spoglądał przepisowe piętnaście centymetrów nad głową przełożonego i używał trzeciej osoby liczby pojedynczej, co choć zalecane przez regulamin, było po prostu przez wszystkich ignorowane jako nienaturalne. Thornegrave uważał, że młodsi stopniem oficerowie winni okazywać stosowny szacunek starszym rangą, ale nie musieli przy tym robić z siebie idiotów. A na dodatek całe zachowanie tego pajaca było sztuczne i śmierdziało lizusostwem i wazeliniarstwem, a były to cechy, które go niepomiernie irytowały. Tak jak fałszywe uśmiechy.
Już miał go zmrozić, gdy ugryzł się w język. Pierwsze wrażenia bywały mylne — w jego przypadku rzadko, ale bywały. Dzieciak mógł nadrabiać miną, by ukryć przerażenie spowodowane koniecznością powitania tak wysokiego rangą dowódcy, zwłaszcza jeśli go o tym nie uprzedzono. Dlatego Thornegrave zrezygnował z powiedzenia tego, co myśli, i to w nie pozostawiający cienia wątpliwości sposób, i jedynie kiwnął głową.
Towarzysz porucznik wykonał przepisowy w tył zwrot i ruszył w stronę wind.
Dopiero w tym momencie Thornegrave uświadomił sobie, że nie wie, jak porucznik ma na imię, bo nie spojrzał na naszywkę. Nie było to problemem, bo bez wątpienia oficerek należał do sztabu, który odziedziczył po swojej poprzedniczce. A to znaczyło, że będzie miał okazję nie tylko zapamiętać jego nazwisko, ale także sprawdzić, czy pierwsze wrażenie było prawdziwe. Nie był zresztą do końca pewien, czy chce zapamiętać nazwisko kogoś, o kim już miał tak niepochlebne zdanie.
Idąc za przewodnikiem, dotarł do windy, i czekając na jej przybycie (porucznik wezwał ją natychmiast, gdy znalazł się przed drzwiami), rozejrzał się z satysfakcją po okręcie.
Tak naprawdę to nie powinno go tu być i miał prawie pewność, że jego postępowanie nie spotka się z aprobatą szefostwa Urzędu Bezpieczeństwa. Kierował UB w sektorze Shilo i do jego obowiązków należało nadzorowanie rozmieszczenia i użycia wszystkich okrętów, batalionów interwencyjnych, komisarzy ludowych, patroli i miliona innych szczegółów związanych z pilnowaniem tak wielu systemów planetarnych. No i naturalnie zapewnienie spokoju i panowania Komitetu w całym sektorze.
I prawdę mówiąc, ta odpowiedzialność i związana z nią władza (a może na odwrót) sprawiały mu satysfakcję. Ale też bywały okresy, w których nudził się wręcz niewyobrażalnie. No a poza tym nawet najlepszy szef sektora położonego tak daleko od frontu i od stolicy nie miał realnych szans na awans, jak długo na jego terenie panował spokój. Gdyby zaś przestał panować, to on przestałby być szefem. Tak, jedyne, na co mógł liczyć, to pozostanie niezauważonym, jako że w Ludowej Republice zasadą było, iż uwagę przyciągali tylko ci, którzy coś spieprzyli. Miejsc, w których wszystko było w porządku, po prostu nie zauważano. Co oznaczało, że ktoś mający ambicje, by awansować, przydział taki jak dowództwo sektora Shilo winien omijać niczym źródło zarazy.
Thornegrave’owi nie udało się to właśnie dlatego, że nic wcześniej o tym sektorze nie wiedział. O niebezpieczeństwie został poinformowany dopiero w czasie spotkania z towarzyszem generałem Tomkinsem, gdy ten zaczął mu zachwalać nowy przydział jako: „może nieatrakcyjny dla niefachowca, ale istotny dla wysiłku wojennego. Takie, wiecie, gdzie potrzebni są najlepsi, i dlatego pomyśleliśmy natychmiast o was, Prestwick. Bo mogę wam mówić po imieniu, towarzyszu generale?”
No a wtedy było już za późno.
I tak od prawie dwóch lat standardowych tkwił na tym samym stanowisku, a młodsi i niekoniecznie zdolniejsi awansowali. I nic nie był w stanie na to poradzić… Dopóki towarzyszka generał major Harris (nie spokrewniona oczywiście z klanem Legislatorów niesławnej pamięci) nie była uprzejma paść trupem na wylew krwi do mózgu. Co prawda nigdy kobiecie źle nie życzył — ba, nie znał jej nawet, prawdę mówiąc — ale nie oznaczało to, by miał zamiar zrezygnować z wykorzystania nadarzającej się okazji. A okazja była wręcz idealna, gdyż w ekspedycji do systemu Seabring jako dowódcę przewidziano generała majora. A on był jedynym generałem majorem UB w okolicy…
Zachichotał radośnie, zadowolony z własnej przedsiębiorczości. Naturalnie dowodzenie sektorem także wymagało co najmniej generała majora — dlatego zresztą dostał ten przydział, ale w tym właśnie tkwiło sedno pomysłu. Był tu najstarszy stopniem i nikt nie mógł sprzeciwić się jego decyzji, którą musiał podjąć natychmiast. Uznał więc, że bliskość frontu, niepokoje wśród ludności i konieczność zabezpieczenia zdobyczy, czyli systemu Seabring, wymagają doświadczonego dowódcy i są ważniejsze niż spokojny, leżący sto pięćdziesiąt lat świetlnych od obszaru walk sektor. W związku z tym nie mógł uchylać się od obowiązków i pozostać bezpiecznie na tyłach, wysyłając kogoś mniej doświadczonego. I objął osobiście dowództwo ekspedycji. Jeżeli towarzysz generał Tomkins nie zgadzał się z nim, mógł go o tym poinformować… za parę miesięcy potrzebnych na dotarcie do niego meldunku o decyzji Thornegrave’a oraz na przesłanie wiadomości z Haven do Seabring.
Przestał chichotać, słysząc, że dołączył do niego towarzysz porucznik, który wpierw obejrzał się bojaźliwie przez ramię, a potem mu zawtórował. Było to najgorsze z możliwych zachowań. Jeżeli starszy oficer opowiada dowcip, młodszy może, a nawet powinien się roześmiać, natomiast głupi rechot wazeliniarza nie mającego bladego pojęcia o powodach radości dowódcy udowadniał niezbicie właśnie to, że jest wazeliniarzem, i to najpodlejszego gatunku.
Thornegrave natychmiast spoważniał i spojrzał lodowato na towarzysza porucznika Rodhama Guillermo (teraz zdążył przeczytać naszywkę). Towarzysz porucznik błyskawicznie przestał rechotać, przełknął z trudem ślinę i odwrócił się. Po czym ponownie nadusił przycisk przywołujący windę, jakby to mogło przyspieszyć jej przybycie. Thornegrave nie odezwał się słowem, dłuższą chwilę z zadowoleniem obserwując wyprostowanego, jakby kij połknął, i coraz bardziej pocącego się (co było widać nawet od tyłu) oficerka. Po czym z satysfakcją odwrócił się i dobry humor przeszedł mu, jak ręką odjął.
Zobaczył bowiem na ścianie herb okrętu z napisem: „Krążownik liniowy Ludowej Marynarki OLM Farnese”. Okręt przecież nie należał do Ludowej Marynarki, tylko do Urzędu Bezpieczeństwa, i to właśnie powinno być tam napisane. Ale Ludowa Marynarka od początku i konsekwentnie upierała się, iż wszystkie okręty są jej, a niektóre zostały jedynie czasowo przydzielone Urzędowi Bezpieczeństwa.
Thornegrave’a zawsze niepomiernie to irytowało. W końcu Ludowa Marynarka i Ludowy Korpus Marines byli pogrobowcami burżuazyjnych imperialistów i wrogów klasowych. Najwyższy czas, by ich rolę (ludzi oraz wyposażenie) przejął Urząd Bezpieczeństwa — jedyna organizacja, której lojalność wobec rewolucji i ludu nie ulegała wątpliwości. Ustanowienie funkcji komisarzy ludowych było posunięciem we właściwą stronę, ale i tak reakcjoniści mieli zbyt dużo swobody w sabotowaniu zarówno idei rewolucyjnych, jak i wysiłku wojennego. Towarzysz sekretarz Saint-Just i towarzysz przewodniczący Pierre musieli zdawać sobie z tego sprawę, tylko okoliczności sprzysięgły się przeciwko nim. Był o tym dogłębnie przekonany, a przybycie windy w niczym nie wpłynęło na jego tok myślowy. Ostatecznie musiał tylko do niej wejść — resztą zajmował się towarzysz porucznik Rodham.
Tak, towarzysze z Komitetu na pewno wiedzieli, co trzeba zrobić, tylko tak radykalne zmiany w trakcie prowadzenia tak poważnej wojny nie były rzeczą łatwą. A ostatnie sukcesy McQueen i jej przeżytków minionej epoki (na którą zresztą był już najwyższy czas!) jedynie utrudniały wprowadzenie ich w życie… przynajmniej chwilowo.
Cóż, on dopilnował, by wszyscy w sektorze Shilo wiedzieli, kto dowodzi, ale zdawał sobie sprawę, że UB jako całość będzie musiało niestety zastosować powolniejszą i stopniową metodę, by osiągnąć ten cel… przynajmniej tak długo, jak McQueen nie poczuje się zbyt pewnie i nie da powodu do zmiany podejścia.
Teraz pozostało tylko dopilnować, by ta złośliwa i upierdliwa menda, towarzyszka komodor Yang pozostała na właściwym miejscu, na które ją właśnie sprowadził. Bezczelna baba ośmieliła się twierdzić, że „eskortowanie konwoju to zadanie Ludowej Marynarki”. Na szczęście starszy stopniem zawsze ma rację. A bezwzględną, jeżeli do tego jest jeszcze funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa.
Towarzyszka komodor Rachel Yang kiwnięciem głowy potwierdziła meldunek o zjawieniu się na okręcie towarzysza generała majora Thornegrave’a. Nawet zdołała nie splunąć przy tym na pokład, co uznała za szczyt samodyscypliny. Towarzyszka generał major Harris także była z UB i bez wątpienia miała swoje wady, ale przynajmniej nie uważała się za wszechmocną i wszechwiedzącą. Zdawała sobie sprawę z brutalnej rzeczywistości, o której istnieniu ten nadęty dupek nawet nie wiedział. Mianowicie z tego, że dowodzenie okrętami wymaga wiedzy i umiejętności, których nie da się zastąpić oddaniem rewolucyjnym ideom i nienagannym światopoglądem. Dla jej następcy niestety czynniki te były istotniejsze od głupich trzydziestu trzech lat nauki i doświadczeń.
Ona także wierzyła w rewolucję i jej ideały, choć zdawała sobie sprawę z jej wad i błędów popełnianych przy wcielaniu jej w życie. No, ale nie da się budować nowego ładu bez ofiar i niesprawiedliwości w jednostkowych przypadkach. Nie bardzo pamiętała kto, ale ktoś dawno temu na Ziemi powiedział, że drzewo wolności musi być od czasu do czasu podlewane krwią patriotów. I zgadzała się z tym całkowicie. Dlatego głupota i pyszałkowatość doprowadzały ją do furii, zwłaszcza u ubeków. Ten kretyn Thornegrave nawet nie zadał sobie trudu, żeby się zastanowić, dlaczego poprzedniczka poprosiła, by eskortą konwoju dowodził oficer Ludowej Marynarki. Yang i jej sztab byli jedynymi przedstawicielami floty w całym ubeckim konwoju! Na dodatek na pokładzie okrętu UB. A ten jełop nadęty zachowywał się tak, jakby to ona chciała się tu znaleźć i nic nie sprawiało jej większej przyjemności. A szczytem debilizmu było, że zasraniec nawet nie był wyszkolonym pilotem atmosferycznych myśliwców, więc o taktyce w trójwymiarowej przestrzeni nie miał absolutnie żadnego pojęcia. Niestety był też starszy stopniem i zrobił samego siebie dowódcą konwoju, na co nic nie mogła poradzić. Wiedziała, że jest na straconej pozycji, i jedyne, czego mogła spróbować, to nie pogarszać jej.
— Czy Mardi Gras zakończył już załadunek? — spytała, by przestać myśleć o nieuniknionym a niemiłym spotkaniu.
— Nie, towarzyszko komodor — zameldował oficer łącznościowy. — Towarzysz komandor Talbot twierdzi, że ostatnie pojazdy będzie miał na pokładzie o dwudziestej drugiej zero zero.
— Doskonale. Proszę mu przypomnieć, że konwój odlatuje punktualnie o dwudziestej drugiej trzydzieści i lepiej dla niego byłoby zakończyć załadunek wcześniej.
— Według rozkazu, towarzyszko komodor!
Yang skinęła głową i ponownie skupiła uwagę na holoprojekcji taktycznej.
— Konwój wyruszył w drogę o wyznaczonym czasie, towarzyszu generale.
— Doskonale, towarzyszko komodor. Dziękuję za informację i proszę dać mi znać na pół godziny przed wejściem w nadprzestrzeń. Chciałbym być na pomoście flagowym, gdy osiągniemy granice wejścia.
— Oczywiście, towarzyszu generale.
Yang mówiła z nienaganną uprzejmością, a jej twarz na ekranie łączności miała cały czas ten sam wyraz, ale Thornegrave doskonale wiedział, że ostatnim zdaniem ją trafił, i starannie ukrył ironiczny uśmieszek. Yang było niezwykle łatwo zirytować, a więc i sprowokować. A on dokładnie zapamiętywał każde jej zachowanie i wypowiedź, które będą mogły zostać użyte przeciwko niej, gdy nadejdzie wreszcie czas zastąpienia lokajów burżuazji właściwymi ideologicznie ludźmi.
— Dziękuję, towarzyszko komodor — odparł z fałszywą uprzejmością i zakończył połączenie.
Towarzysz komandor porucznik Heathrow otworzył oczy, słysząc sygnał interkomu, i usiadł. Tylko dowódca i jego zastępca posiadali własne kabiny z uwagi na szczupłość miejsca w jednostkach kurierskich. Za ten luksus przyszło jednak zapłacić — kabiny zostały wciśnięte w zwężający się odcinek kadłuba tuż przed rufowym pierścieniem napędu. W rezultacie pomiędzy sufitem a głową śpiącego w niej oficera było około sześćdziesięciu centymetrów luzu. Człowiek z reguły szybko się uczył, by o tym pamiętać, jednakże niespodziewanie budzony Heathrow nadal odruchowo siadał prosto. A raczej próbował, bo kończyło się to nieodmiennie łupnięciem głową o sufit i powrotem do pozycji horyzontalnej.
Na szczęście ktoś przewidujący spośród projektantów wyłożył sufit grubą warstwą materiału amortyzującego, być może nie chcąc być sprawcą serii zabójstw wśród młodszych oficerów Ludowej Marynarki. Jedynie dzięki temu Heathrow uniknął solidnego guza albo i utraty przytomności, jako że siadał dość energicznie. Zaklął, zmienił pozycję znacznie ostrożniej i uaktywnił połączenie, ale tylko głosowe.
— Tak? — warknął.
— Sir, tu Howard. Ja… sir, mam problem i… Umilkła nagle, a Heathrow zapomniał o bolącej głowie, słysząc panikę w jej głosie i gwałtowny, szybki oddech oznaczający, że lada moment może mieć do czynienia z atakiem histerii. Pospiesznie włączył wizję.
Howard wytrzeszczyła oczy, widząc goły tors dowódcy, którego dotąd nie oglądała inaczej niż w pełni umundurowanego. Dopiero w następnej chwili zauważyła wyraz zatroskania na jego twarzy i w jej oczach pojawiła się ulga.
— Co się stało? — spytał spokojnie Heathrow, wysilając szare komórki, by samemu znaleźć odpowiedź, co mu się jednak nie udało.
No bo co mogło się takiego wydarzyć w trakcie czekania na orbicie planety Danak Alfa?!
— Sir, chodzi o tych z UB. Powiedziałam im, że nie mamy… ale oni nie słuchają, a teraz ten cały towarzysz pułkownik Therret mówi, że towarzysz generał Chernock osobiście… a ja nie mam dla nich żadnych więcej wiadomości, sir! Wysłałam wszystkie wczoraj, gdy tylko przybyliśmy! I…
— Zaraz! Stop! Spokojnie, Irene. — Heathrow zdołał w jakiś sposób powiedzieć to równocześnie stanowczo i uspokajająco, co najbardziej jego samego zaskoczyło.
Howard zamilkła i tylko spoglądała nań błagalnie.
— W porządku. Chcę, żebyś zaczęła od początku i nie podniecała się. Nie zakładaj, że wiem cokolwiek, bo nie wiem. Mów po kolei, niczego nie opuszczaj i powiedz mi spokojnie, co i jak się stało. Dobrze?
— Tak, sir.
Widać było, że robi co może, żeby wziąć się w garść i uporządkować myśli. Potem także odetchnęła głęboko, tyle że kilkakrotnie, i zaczęła relację już bardziej opanowanym głosem:
— Nie chciałam pana budzić, sir. I nie chciałam, żeby pan pomyślał, że nie potrafię niczego zrobić samodzielnie albo że boję się odpowiedzialności, a to wszystko zaczęło się tak rutynowo, że byłam pewna, iż dam sobie radę… Myliłam się, sir.
Mówiąc to, zaczerwieniła się ze wstydu — widać było, że ciężko jest jej się przyznać do błędu, ale zrobiła to. I panowała już nad sobą na tyle, by mówić dalej składnie i spokojnie.
— Jak pan wie, przesłaliśmy wszystkie wiadomości adresowane do Danak, gdy tylko znaleźliśmy się na orbicie… I to były naprawdę wszystkie wiadomości, sir! Nic więcej nie ma, a oni mi nie wierzą.
— Nie wierzą? — powtórzył zaskoczony Heathrow. Howard bezradnie potrząsnęła głową.
— Nie, sir. Najpierw dostałam standardową prośbę dowództwa sektora Urzędu Bezpieczeństwa, żebym sprawdziła, czy wszystko zostało nadane. Sprawdziłam i powiedziałam im, że tak — i na tym się skończyło. A kwadrans później połączył się z nami jakiś major i zażądał kolejnego sprawdzenia. Kiedy mu powiedziałam, że przed chwilą to zrobiłam, uparł się, żebym mu dała dostęp do banku danych. Dałam mu, ale on też niczego nie znalazł, więc mnie oskarżył, że musiałam coś pomieszać w przechowywaniu wiadomości. Powiedziałam mu, że nie mogłam, bo to w pełni automatyczna procedura. To on mnie oskarżył o sabotaż! Więc mu powiedziałam, że nawet jakbym chciała, nie mogłabym nic zrobić, bo nie mam spisu zawartości pamięci. Nawet nie wiem, ile wiadomości zostało zapakowanych dla systemu Danak, więc skąd mogę wiedzieć, czego które dotyczą! Przecież ja nie mogę nawet otworzyć centralnego banku bez kodu zabezpieczającego, a taki kod ma tylko odbiorca, do którego jest adresowana poczta. Wie pan przecież o tym, sir!
— Oczywiście, że wiem — zapewnił ją Heathrow, starając się ponownie nie dopuścić do zbliżającego się ataku histerii.
— Właśnie. Powtórzyłam mu to z dziesięć razy na różne sposoby i w końcu się odczepił. A potem połączył się z nami ten towarzysz pułkownik Therret, szef sztabu generała Chernocka. I znowu to samo co tamten major. Sir, on się uparł, że musi być wiadomość, której nie przesłaliśmy… i powiedział, że wyśle tu ludzi, żeby ze mną o tym „porozmawiali”!
Kolejny raz w jej oczach widać było panikę tylko czekającą by wyrwać się spod resztek kontroli — Heathrow nie dziwił się jej. Co prawda nie miał pojęcia, co się narobiło czy dlaczego, ale dziewczynę rozumiał dobrze: po „rozmowie” z rzeźnikami z UB człowiek potrzebował intensywnej opieki medycznej. Jeżeli miał szczęście.
Sam zresztą też poczuł coś lodowatego maszerującego po plecach. Skoro Urząd Bezpieczeństwa zdecydował, że gdzieś im zginęła zaszyfrowana wiadomość, to szukanie winnego nie skończy się na Howard. Następny w kolejce był on sam.
— Dobrze — odezwał się po chwili gorączkowego myślenia. — Przygotuj mi pełną kopię rozmów związanych z tymi wiadomościami. Ja się ubiorę, a zaraz potem dam ci znać, żebyś mi to przesłała tutaj. Przesłucham wszystko, a ty skontaktujesz mnie potem z towarzyszem pułkownikiem Therretem. Resztą sam już się zajmę. Aha, jakiekolwiek dalsze pytania w tej sprawie od razu przełączasz bezpośrednio do mnie. Zrozumiałaś?
— Tak, sir. Wszystko jest w wykazie rozmów, sir — odparła z olbrzymią ulgą, ale w jej oczach pozostał niepokój. — Przysięgam, że nic nie zrobiłam z żadną wiadomością ani z archiwum, gdzie są przechowywane. Wie pan o tym.
— Oczywiście, że wiem. Cholera, nawet gdybyś chciała, to nie byłabyś w stanie bez kodu dostępu, którego nie ma nikt poza odbiorcą, czyli nimi!
— Ja tylko… przepraszam, sir — powiedziała cicho. — Cokolwiek by się stało, to należy do moich obowiązków i…
— Irene, nie mamy czasu na samooskarżenia, tym bardziej że niczego zrobiłaś i za nic nie jesteś odpowiedzialna — przerwał jej Heathrow. — Więc bądź uprzejma przestać i zabrać się do tego, co ci kazałem zrobić. I to już!
— Tak, sir.
Heathrow zakończył połączenie i sięgnął po spodnie, które zdjął trzy godziny wcześniej.
— …zapewniam pana, towarzyszu pułkowniku, że sprawdziłem dokładnie. W naszym archiwum nie ma żadnej dodatkowej wiadomości dla Danak, żadna nie została pomyłkowo nadana wcześniej do innego adresata i nikt przy żadnej z nich nie próbował majstrować.
— To już usłyszałem od towarzyszki chorąży, towarzyszu komandorze — odparł chłodno towarzysz pułkownik Brigham Therret. — i przyznaję, że wydaje mi się to bardzo podejrzane.
— A czy można się dowiedzieć, czego właściwie pan szuka? — spytał na tyle uprzejmie, na ile mógł, Heathrow. — Bo w tej chwili, przepraszam za wyrażenie, ale macamy po ciemku. Wiemy, że czegoś panu brakuje, i sprawdziliśmy wszędzie tam, gdzie to coś mogło się znaleźć, ale nie znaleźliśmy. Może gdybyśmy wiedzieli, czego konkretnie szukamy, można byłoby podejść inaczej do problemu. Zastanowić się na przykład, gdzie i jak ta wiadomość została źle zarchiwizowana czy błędnie nazwana.
— Hm… — Therret zmarszczył brwi, ale rozchmurzył się nieco, jakby o takiej opcji dotąd w ogóle nie pomyślał.
Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, po czym z miną wyrażającą albo niezdecydowanie albo zniecierpliwienie, polecił:
— Proszę nie przerywać połączenia i poczekać.
I zniknął z ekranu zastąpiony standardowym napisem: POŁĄCZENIE TRWA, PROSZĘ CZEKAĆ.
Heathrow spojrzał na Irene Howard i uśmiechnął się, by dodać jej otuchy. Po sprawdzeniu nagrań rozmów zdecydował, że rozsądniej będzie ciąg dalszy załatwiać z mostka, a nie ze swej kabiny, raz dlatego że to poważniej wygląda, dwa że w razie gdyby musiał mieć dostęp do Howard czyjejś konsoli, miałby go natychmiast. A trzy że w ten sposób mógł cały czas wywierać na nią uspokajający wpływ, co biorąc pod uwagę ciągłą bliskość histerii, było zdecydowanie dobrym pomysłem.
Żałował tylko, że ktoś nie wywiera na niego podobnego wpływu.
Napis zniknął i na ekranie pojawił się nowy rozmówca. Miał na naramiennikach po trzy gwiazdki i Heathrow zdał sobie sprawę, że ma nieprzyjemność z towarzyszem generałem Chernockiem we własnej osobie. Towarzysz generał miał ciemną cerę, duży haczykowaty nos i oczy wyglądające jak dwa otwory wychodzące w próżnię.
— Towarzysz komandor Heathrow — powiedział szef sektora beznamiętnie.
Heathrow przytaknął, zdając sobie sprawę, że pomimo wysiłków wcale nie wygląda spokojnie, ale na to nie był już w stanie nic poradzić.
— Tak, towarzyszu generale — potwierdził. — Jak mogę panu pomóc?
— Oddając mi moją cholerną pocztę! — warknął Chernock.
— Osobiście sprawdziłem dokumentację nadanych do pana wiadomości, sir. Zarówno przyjętych, jak i wysłanych — wszystkie adresowane do dowództwa sektora Danak zostały wczoraj przekazane. Nie znam zawartości tych wiadomości ani nawet ich liczby, bo kurierzy nie mają dostępu do tego fragmentu archiwum, więc nie mogę zaręczyć, że otrzymał pan wszystkie indywidualne przesyłki, ale mogę ręczyć i ręczę, że żadna adresowana do systemu Danak nie pozostała w komputerze, sir.
Heathrow, choć tego serdecznie nie cierpiał, zdecydował się używać starej formy „sir”, wiedząc, że ubecy to lubią, jak długo ma to miejsce jedynie w stosunku do nich.
— Chciałbym w to wierzyć, towarzyszu komandorze, ale jakoś nie mogę — przyznał szczerze Chernock.
— Sir, gdyby podał mi pan jakieś informacje na temat tej brakującej wiadomości… choćby to, gdzie powinniśmy ją otrzymać, być może zdołałbym powiedzieć panu coś więcej. Inaczej nic nie mogę zrobić, a muszę z całym szacunkiem przypomnieć, że zgodnie z przepisami Urzędu Bezpieczeństwa dotyczącymi zasad zachowania tajności przesyłek nie mogę panu udostępnić plików adresowanych do kogoś innego. Proszę się nie denerwować, tylko posłuchać, sir. Nie chodzi o to, że nie chcę, tylko że nie mogę, gdyż fizycznie niemożliwe jest, by ktokolwiek z załogi, w tym także ja, uzyskał dostęp do tej części pamięci, która zawiera wiadomości, bez kodu dostępu, który posiada jedynie adresat. Każdy adresat ma inny kod i może uzyskać dostęp tylko do tego pliku, w którym znajdują się wiadomości do niego, i do żadnego innego, sir.
— Rozumiem… — Chernock przyjrzał mu się uważnie spod na wpół opuszczonych powiek, wybijając palcami prawej dłoni jakiś rytm na obudowie konsolety łączności.
A potem wzruszył ramionami.
— No dobrze, towarzyszu komandorze — powiedział ze śladem niechętnego szacunku w głosie. — Z innych wiadomości, które pan przywiózł, wnoszę, że miał pan także pojawić się w systemie Cerberus.
I przerwał, najwyraźniej czekając na reakcję.
— Tak, sir. Polecieliśmy tam prosto z Shilo. Wiem, że z zasady do tego systemu nie wysyła się jednostek kurierskich floty, ale kurier Urzędu Bezpieczeństwa, który miał zjawić się w systemie Shilo, został oddelegowany do innych zadań i towarzysz generał major Thornegrave uparł się, żeby skorzystać z naszych usług.
— A z systemu Cerberus udał się pan do Clarke, zaś z układu Clarke tu?
— Tak, sir. Jeśli pan chce, mogę udostępnić dziennik pokładowy.
— To nie będzie konieczne, towarzyszu komandorze. Po prostu sprawdzam, czy dobrze zapamiętałem trasę lotu pańskiej jednostki. — Chernock uśmiechnął się zimno. — Widzi pan, problem polega na tym, że powinien pan mieć dla mnie wiadomość. Osobistą i ściśle tajną, od towarzysza brygadiera Treski.
— Od towarzysza brygadiera Treski? — powtórzył zaskoczony Heathrow i spojrzał na Howard.
Ta odpowiedziała bezradnym spojrzeniem i potrząsnęła przecząco głową.
Heathrow tak na dobrą sprawę nie potrzebował się upewniać, bo wspomnienia krótkiego (na szczęście) pobytu w systemie Cerberus miał nadal świeże.
— Nie było żadnej wiadomości od towarzysza brygadiera Treski, sir — powiedział zdecydowanie. — Z obozu Charon otrzymaliśmy tylko jedną przesyłkę i była ona adresowana do towarzysza generała majora Thornegrave’a, sir.
— Jest pan tego pewien? Nie mogła zajść żadna pomyłka?
— W tym przypadku nie, sir. Wiadomość była adresowana do oficera dowodzącego systemem Shilo, dowództwo Urzędu Bezpieczeństwa sektora Shilo. Kod miejsca przeznaczenia nie ulegał wątpliwości. Jego zapis mogę panu udostępnić do wglądu, sir.
— Proszę tak zrobić — powiedział Chernock i po raz pierwszy zabrzmiało to rzeczywiście jak prośba.
— Proszę wykonać, towarzyszko chorąży — polecił Heathrow.
Howard wykonała polecenie i oboje obserwowali z napięciem, jak Chernock przygląda się temu, co wyświetliło się na jego ekranie.
— Rozumiem… — odezwał się po długim studiowaniu krótkiej serii liter. — Wygląda na to, że doszło do pewnego nieporozumienia, towarzyszu komandorze… Ma pan może jakieś przypuszczenia co do treści tej wiadomości?
— Żadnych, sir — oznajmił natychmiast Heathrow z taką pewnością, z jaką tylko mógł.
Nawet gdyby miał takowe, to przyznanie się do tego ubekowi byłoby szczytem idiotyzmu i proszeniem się o kłopoty.
— Mogę tylko powiedzieć, że jedna z wiadomości przesłanych do obozu Hades, a więc pochodzących z Shilo miała oznaczenie informujące, że wymaga natychmiastowej odpowiedzi — powiedział ostrożnie. — To standardowa procedura; chodzi o to, by załoga kuriera nie odleciała z systemu zbyt szybko. Przeczytanie wszystkiego po rozszyfrowaniu i napisanie odpowiedzi może potrwać, a dzięki takiemu oznaczeniu wiadomo, że musimy poczekać na odpowiedź. Nie wiemy, która to wiadomość i czego dotyczy, ale w tym wypadku wszystkie pochodziły z systemu Shilo, stąd moje założenie, że odpowiedź była przeznaczona dla towarzysza generała majora Thornegrave’a.
— Rozumiem — powtórzył po raz kolejny Chernock i pomilczał parę sekund. — Doskonale, towarzyszu komandorze. Był pan bardzo pomocny. Sądzę, że to byłoby wszystko… na razie.
Ostatnie zdanie dodał odruchowo, jakby straszenie oficerów Ludowej Marynarki na zakończenie rozmowy stało się już nawykiem. Heathrow skinął głową, nie dając po sobie niczego poznać.
— Oczywiście, sir. Jeżeli będę mógł pomóc jeszcze w czymś, proszę się natychmiast skontaktować.
— Zrobię to — zapewnił go rzeczowo Chernock. I przerwał połączenie.
— O Jezu! — westchnął z uczuciem Justin Bouret. — Już myślałem, że przylecą tu kupą i wybebeszą nam cały bank pamięci.
— Nic by im to nie dało i on doskonale o tym wiedział — odparł Heathrow dziwnie obojętnie.
Dopiero teraz zaczynał czuć strach i zdenerwowanie — nagle się spocił i zaczęły mu drżeć dłonie. Ocierając pot z czoła, nawet nie próbował ukryć drugiego objawu.
— Bez kodów dostępu dowództwa sektora Shilo albo głównego programu dostępu, który jest tylko w kwaterze głównej UB, prędzej zniszczyliby urządzenie, niż złamali zabezpieczenia programowe — wyjaśnił.
— Jestem pewien, że gdyby nie to, już byśmy mieli nieproszonych gości — ocenił poważnie Bouret.
— Może — uciął Heathrow, zanim tamten zdążył powiedzieć coś, czego potem mógłby żałować, i uśmiechnął się do Howard. — Doskonale się spisałaś, Irene.
— Dziękuję, sir — powiedziała cicho ze wzrokiem wbitym w pokład.
A potem niespodziewanie uniosła głowę i uśmiechnęła się.
— Ale pan spisał się jeszcze lepiej, sir! — dodała.
I zarumieniła się błyskawicznie, osiągając barwę dojrzałego buraka.
— Jak myślisz, Brig: mówią prawdę? — spytał towarzysz generał major Seth Chernock.
— Myślę, że tak — odparł po chwili towarzysz pułkownik Therret, a widząc pytające spojrzenie dowódcy, wzruszył ramionami i wyjaśnił: — Wszystko, co Heathrow powiedział, można łatwo sprawdzić z zapisami pokładowymi. Jeżeli nawet nie tu i nie teraz, to gdy tylko skończy rozwozić wiadomości. Gdyby rzeczywiście była to jego wina, nie podkładałby się tak głupio. A nie mówiłby tego, co powiedział, gdyby nie był pewien, że zapisy potwierdzą jego wersję. Co oznacza, że mówił prawdę, bo inaczej musielibyśmy z niego wyciągać te informacje. Nie podawałby ich tak chętnie i wyczerpująco zanim został zapytany o szczegóły.
— Ale to jest niemożliwe — ocenił rzeczowo Chernock. — To był ruch Dennisa!
— Sir, rozumiem, jak ważna jest dla pana ta rozgrywka szachowa, ale…
— Nic nie rozumiesz, Brigham. Albo nie zdajesz sobie sprawy z tego, co rozumiesz. Tu nie chodzi o głupią partię szachów. Dennis i ja gramy korespondencyjnie w szachy od dziewięciu standardowych lat i ani razu żaden z nas nie zapomniał o tym. Dennis wiedział, że Heathrow tu przyleci, i miał aż za dużo czasu, by obmyśleć swój ruch. Nigdy nie zaprzepaściłby takiej okazji do przesłania go!
Therret ugryzł się w język w ostatniej chwili. Nigdy nie był w stanie zrozumieć dziwnej przyjaźni łączącej Chernocka i egoistycznego chama, jakim był Tresca. Zgoda, Tresca miał zarówno nienaganny przebieg służby, jak predyspozycje psychiczne oraz stosowne plecy, bo inaczej nigdy nie dostałby przydziału tak ważnego jak nadzorowanie więziennej planety. Therret jednakże zbyt dobrze znał się na ludziach i słyszał zbyt wiele plotek, by mieć choćby cień złudzeń co do charakteru Treski. Był to sadysta, leń, kłamca i, ogólnie mówiąc, mały, drobny wszarz, który spełnił wreszcie swe marzenia i zdobył władzę. Folgowanie sadystycznym skłonnościom w stosunku do więźniów było godne ubolewania, natomiast w stosunku do podkomendnych winno być karalne, gdyż nic nie potrafiło skuteczniej zniszczyć dyscypliny.
Ta relacja była tym bardziej niezrozumiała, że Chernock organicznie nie tolerował podobnych zachowań jako osoba z natury powściągliwa i z wyboru cały czas kontrolująca się. Towarzysz generał major był jednym z niewielu prawdziwych intelektualistów w Urzędzie Bezpieczeństwa. A do UB wstąpił bardzo krótko po rewolucji. Wcześniej był profesorem socjologii na Uniwersytecie Rousseau w Noveau Paris. Stąd też wzięła się jego samodyscyplina — inaczej zacząłby głosić swe niezadowolenie z poprzednich rządów, a zwłaszcza z ich niezdecydowania objawiającego się trwaniem przy resztkach kapitalizmu, i to sztucznie reanimowanych przy równoczesnej dystrybucji dóbr na wzór socjalistyczny. Gdyby tak postąpił, prawdopodobnie zostałby jednym ze stałych mieszkańców Hadesu.
Maskował się jednak tak doskonale, że o jego przekonaniach nie wiedziały nie tylko bezpieka czy władze uczelni, ale nawet koledzy wykładowcy. Zdołał także ukryć swą przynależność do Unii Praw Obywatelskich, co było już prawdziwym osiągnięciem. Po zamachu na Harrisa ujawnił się jako jeden z wiodących intelektualnych popleczników Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. Jego szybkie wstąpienie do UB było, jak Therret podejrzewał, wynikiem rozczarowania wywołanego postępowaniem Komitetu. Chernock musiał prędko zdać sobie sprawę, że Pierre nie chce, lub co bardziej prawdopodobne nie może zrealizować w samym środku wojny wszystkich radykalnych reform, których zwolennikiem był Chernock. Ponieważ jego przekonania nie zmieniły się, a zapał nie przygasł, Urząd Bezpieczeństwa był idealnym miejscem dla niego. Jak i dla każdego, kto był gotów poświęcić się, by stworzyć grunt do takich radykalnych zmian.
Od chwili wstąpienia do UB Chernock jeszcze staranniej i wszechstronniej kontrolował swe zachowanie. I stał się znacznie bardziej oschły. Therret znał go co prawda tylko sześć lat standardowych, ale nawet w tym okresie zauważył zmiany w jego zachowaniu. Choć towarzysz generał pozostał zdolny do przyjaźni i okazywania ogromnego ciepła, to coraz bardziej ograniczał grono tych, których nimi obdarzał. Wobec reszty gatunku ludzkiego występował w lodowym pancerzu swego intelektu i poświęcenia dla rewolucji.
Wszystko to powinno doprowadzić go do pogardy i obrzydzenia w stosunku do Treski, bo nie dość, że ten intelektualistą żadną miarą nie był, to jeszcze stanowił sztandarowy przykład braku dyscypliny. I co Chernock musiał zauważać, towarzysz brygadier Tresca był na dokładkę znacznie bardziej oddany sprawie Dennisa Treski (a zwłaszcza jego dobrobytu) niż sprawie rewolucji ludu. A mimo to Chernock polubił go od pierwszego spotkania, ba, nie dość na tym — w znacznej mierze przyczynił się do mianowania go nadzorcą. No i namiętnie od tego momentu grywał z nim w szachy, nie mogąc wręcz doczekać się każdego ruchu przeciwnika. Jedno bowiem Therret musiał byłemu podoficerowi przyznać — Tresca w szachy grał naprawdę dobrze. No ale z drugiej strony Therret nigdy nie uważał, że coś jest nie w porządku z wrodzoną inteligencją szachowego partnera Chernocka, tylko z tym, jak jej używał. Albo raczej nie używał.
— Nie. — Chernock wstał i zaczął spacerować tam i z powrotem po gabinecie. — Dennis wysłałby swój ruch. Ale tego nie zrobił… chyba że ten cały Heathrow i jego histeryczna podkomendna łżą jak najęci, co jak przed chwilą wykazałeś, byłoby nadzwyczaj głupie z ich strony. Przecież wystarczy spytać Dennisa o jego wersję wydarzeń i zażądać natychmiastowej odpowiedzi, gdy tylko będziemy mieli jakiegoś kuriera do dyspozycji!
Chernock zamilkł, splótł dłonie na plecach i kontynuował przemierzanie gabinetu. Robił to coraz szybciej, tak iż obserwujący go z drugiej strony biurka Therret zaczął się w pewnym momencie czuć niczym na meczu tenisowym. Wtedy też go tak kark bolał od kręcenia głową. Wreszcie miał dość — chrząknął i spytał:
— To co pan sądzi, sir?
— Sądzę, że coś złego wydarzyło się na planecie Hades — oświadczył rzeczowo Chernock.
I stanął zwrócony w stronę rozmówcy, najwyraźniej zadowolony, że ten zmusił go do głośnego wyrażenia wniosków.
— Ale co złego mogło się wydarzyć, sir? — zdziwił się szczerze Therret. — Heathrow tam był, gdyby coś było nie tak, zauważyłby to i zameldował.
— Niekoniecznie — zaprzeczył z lekką niechęcią Chernock. — Zauważyłby, gdyby ktoś zaatakował planetę z zewnątrz i ją zdobył. Wtedy byłyby wyrwy w obronie, wraki i inne pozostałości walki. Ale jeśli atak nie nastąpił z zewnątrz…
Umilkł i czekał na reakcję. Therret zbladł i wykrztusił:
— Sugeruje pan, że więźniowie w jakiś sposób… Ależ to niemożliwe, sir.
— Wiem. Tylko widzisz: jest to dokładnie tak samo niemożliwe jak to, że Dennis nie przysłał ruchu albo przynajmniej wyjaśnienia, dlaczego go nie przysyła. Musiało się wydarzyć coś, co mu to uniemożliwiło. Skoro nie był to atak z zewnątrz, więźniowie musieli opanować obóz Charon. Bo gdyby zaatakowali i przegrali, Dennis czy też ktoś, kto przejąłby dowodzenie po jego śmierci, przy pierwszej okazji zameldowałby o wszystkim. A najbliższą okazją było pojawienie się kuriera. I ten meldunek trafiłby do nas, gdyż Danak jest najbliższą siedzibą dowództwa znajdującą się na trasie kuriera.
— Sir, czy pan rozumie, co pan sugeruje? — spytał ostrożnie Therret. — Uważa pan, mając za jedyny dowód brak posunięcia w partii szachów, że więźniowie najlepiej strzeżonego więzienia w historii ludzkości pokonali garnizon i opanowali planetę będącą tym więzieniem?
— Wiem, że brzmi to niewiarygodnie — przyznał Chernock. — Ale to jedyne logiczne wytłumaczenie, więc tak właśnie musiało się stać.
Therret przyglądał mu się długą chwilę w milczeniu, po czym westchnął ciężko.
— Dobrze, sir. Nie wiem, czy się z panem zgodzę, bo jak dotąd się nie zgadzam, ale nie mogę odrzucić pańskiego rozumowania całkowicie… Zakładając, że ma pan rację, powstaje pytanie, co możemy zrobić? Zawiadomić kwaterę główną i inne dowództwa sektorów?
— Nie — sprzeciwił się Chernock. — Przeciwdziałać, i to natychmiast!
— Sir, w tej chwili mamy w systemie ze trzy okręty A jeżeli założymy, że więźniowie opanowali Styx, należy przyjąć, że zdobyli też zbroje, wozy bojowe i wszystko inne. Będziemy potrzebowali sił lądowych, by odbić wyspę, i wsparcia ogniowego, żeby przebić się przez obronę orbitalną. Dużego wsparcia.
— Obronę orbitalną? — Chernock nie ukrywał zaskoczenia.
— To logiczne rozwinięcie pańskiego założenia, sir. Musieli opanować kontrolę lotów i centralę ogniową — i to sprawne — oraz złamać większość zabezpieczeń programowych, bo inaczej nie zdołaliby przeprowadzić kuriera przez pole minowe ani też odczytać wiadomości, które przywiózł. A odpowiedzieli na tę, która wymagała odpowiedzi, więc je przeczytali. W takiej sytuacji nie możemy pozwolić sobie na zlekceważenie takiej możliwości i musimy przyjąć, że w pełni kontrolują obronę orbitalną.
— Masz rację — przyznał Chernock i skrzywił się z niezadowoleniem. — Cholera! To znaczy, że będziemy musieli zawiadomić kwaterę główną, bo będą potrzebne zbyt duże siły, żeby się przebić przez obronę!
— Niekoniecznie, sir.
— Jak to niekoniecznie? — zdumiał się Chernock.
— Czytałem parę miesięcy temu raport o stanie obrony systemowej Cerberusa, sir. Został sporządzony przez wywiad floty po tym spie… po niefortunnej śmierci towarzyszki sekretarz Ransom i zniszczeniu Tepesa — wyjaśnił Therret z minimalnym jedynie zacięciem, co dowodziło naprawdę dobrze rozwiniętego instynktu samozachowawczego.
— I? — ponaglił go Chernock, ignorując jego potknięcie.
— Wynika z niego, że system jest znacznie podatniejszy na atak zewnętrzny, niż ktokolwiek z wywiadu czy nawet z naszego własnego dowództwa przypuszczał. Najwyraźniej istnieje sposób zniszczenia automatycznej obrony z dużej odległości, i to bez narażania się na poważniejsze straty, bo nie trzeba wchodzić w zasięg jej ognia, by to osiągnąć. — Therret wzruszył wymownie ramionami. — Sam to nie do końca rozumiem, ale wniosek był prosty. Otóż nawet kilka krążowników liniowych jest w stanie przebić w fortyfikacjach przejście, przez które reszta zdoła przedostać się do planety. To, czym dysponujemy obecnie w systemie, może nie mieć wystarczającej siły ognia, ale gdybyśmy dokooptowali kilka jednostek floty, to prawie na pewno zdołamy wyrąbać sobie drogę, jeżeli będziemy zmuszeni.
— Zdołamy? — Chernocka najwyraźniej niemile zaskoczyła ta wiadomość.
Albo nie podobało mu się, że oczko w głowie UB wcale nie było tak niezdobytą twierdzą, jak wszyscy się spodziewali, albo też perspektywa, że to on będzie odpowiedzialny za udowodnienie tego wszem i wobec. Na dodatek przy użyciu okrętów Ludowej Marynarki, z uwagi na którą — przynajmniej w połowie — fortyfikowano system.
— No dobrze, skoro musimy to zrobić, zrobimy — odezwał się Chernock po długim milczeniu. — Ale zorganizowanie takiej ekspedycji będzie wymagało czasu.
— Zgadza się, sir. Ale z drugiej strony Hades nam nigdzie nie ucieknie, więc nie ma aż takiego gwałtu, sir.
— Hades nie ucieknie, natomiast oni mogą uciec. Jeżeli uda im się zdobyć jakiś okręt.
— Niewielu zdoła uciec, sir — pocieszył go Therret. — Żeby pokonać garnizon, potrzebnych było wiele tysięcy nie uzbrojonych ludzi. Przyznaję, może uda im się zdobyć jeden czy dwa okręty, których załogi wezmą z zaskoczenia, ale żeby w ten sposób móc ewakuować znaczną część wszystkich skazańców, potrzebowaliby znacznie większej liczby okrętów i znacznie bardziej wydajnych systemów podtrzymywania życia.
— No dobrze. A jeżeli wysłali kuriera do Sojuszu z prośbą o ratunek? — zripostował Chernock.
Therret zamilkł, bo o takiej ewentualności w ogóle nie pomyślał.
— Mogli tak zrobić, sir — przyznał po chwili. — Co bynajmniej nie musi niczego zmienić w krótkim okresie. Nie wiadomo, czy Sojusz jest w stanie wysłać taki konwój po laniu, jakie wreszcie spuściła mu nasza flota. To oczywiście możliwe i brutalna prawda jest taka, że jeśli taki konwój się zjawi to w całym sektorze nie będzie dość sił, by go powstrzymać. Ta ewentualność rodzi trzy możliwości. Pierwsza jest taka, że konwój już przybył i odleciał, a my zastaniemy pustą planetę. Druga, że natkniemy się na niego w systemie. Wtedy pozostanie nam tylko jedno, czyli unikanie walki za wszelką cenę. Trzecia zaś, że nie zdąży przybyć, nim my zdobędziemy Hades. Naturalnie jest i czwarta, że w ogóle nie przybędzie, ale to akurat niczego nie zmienia. Szanse na wystąpienie każdej z nich są dokładnie równe. Jedno nie ulega kwestii: jeżeli wyślemy ostrzeżenie do kwatery głównej, to nasze siły powinny dotrzeć do systemu Cerberus szybciej od przeciwnika.
— No — prychnął Chernock. — I wysłać na wszystkie okręty Ludowej Marynarki ogłoszenie, gdzie można znaleźć system Cerberus.
— Cóż, sir, coś trzeba wybrać — doradził prawie łagodnie Therret. — Albo mamy poważny problem i potrzebujemy floty, by go rozwiązać, albo go nie mamy i nic nie robimy.
— Wiem — burknął Chernock i zamyślił się. — Dobrze, Brig. Zanim zrobimy cokolwiek, sprawdź, jakimi siłami dysponujemy. Musimy oprócz okrętów mieć siły lądowe, żeby odbić Styx, bo nie mam zamiaru niszczyć czegoś, co mogę zdobyć. Tylko nie wiem, ile mamy batalionów interwencyjnych gotowych do akcji. Braki będziemy musieli uzupełnić jednostkami Marines z bazy floty. Kolejne, czego nie jestem pewien, to kwestia dostępności transportowców i okrętów eskadry. Chcę mieć kompletne dane za trzy godziny, chyba że potrzebujesz więcej czasu.
— Nie sądzę, sir. Ale oceniam, że zorganizowanie wszystkiego, jeśli chodzi o siły lądowe, zabierze ponad tydzień. Jak szybko i w jakim zakresie zareaguje na nasze żądanie Ludowa Marynarka, nie mam pojęcia, sir.
— W takim razie przekonamy się doświadczalnie — zawyrokował ponuro Chernock.
— Witam na pomoście flagowym, towarzyszu generale — odezwała się uprzejmie towarzyszka komodor Yang.
— Dziękuję, towarzyszko komodor — odparł z równie nienaganną uprzejmością towarzysz generał major Thornegrave.
I oboje uśmiechnęli się, zupełnie jakby robili to szczerze.
— Jak już wyjaśniłam w naszej rozmowie przez interkom, właśnie wychodzimy z pasma alfa — dodała Yang. — W normalną przestrzeń wejdziemy za… jedenaście minut trzydzieści sekund.
— Doskonale. I dalej już polecimy prosto na orbitę Hadesu?
— Wyjdziemy z nadprzestrzeni naprawdę łagodnie, bo nie ma pośpiechu, więc po co narażać ludzkie nerwy i żołądki na większy stres niż to niezbędne, prawda, towarzyszu generale? — odparła Yang, tym razem ze szczerym uśmiechem. — Dlatego w normalnej przestrzeni znajdziemy się, mając prędkość około tysiąca kilometrów na sekundę, jakieś czternaście minut świetlnych od Hadesu. Ponieważ transportowce nie wyciągną więcej niż dwieście dwadzieścia g, daje to czas dotarcia na orbitę wynoszący dokładnie sześć godzin. Czas wytracania prędkości będzie o osiem minut dłuższy z uwagi na naszą prędkość początkową po wyjściu z nadprzestrzeni.
— Rozumiem. — Thornegrave pokiwał poważnie głową. Mimo swej antypatii do oficerów floty w ogóle, a tej oficer w szczególności z racji jej bezczelności i ciągłego przypominania mu, gdzie jest jej właściwe miejsce, tym razem był jej autentycznie wdzięczny. Bez wątpienia każdy oficer Ludowej Marynarki, a nawet Ludowych Marines wiedziałby o tej różnicy ośmiu minut i znał jej powody, ale on nie był ani jednym, ani drugim i nie miał o tym pojęcia. A ona znalazła sposób, by mu to podać, nie zwracając niczyjej uwagi na ten fakt. Mogło to być nieważne, ale mogło też zapobiec zrobieniu z siebie durnia wobec młodszych oficerów.
Yang dostrzegła w jego oczach błysk wdzięczności, czego nie dała po sobie poznać. Już pierwszego dnia podróży odkryła bowiem, że Thornegrave potrzebował regularnego doceniania swej ważności, by dało się z nim wytrzymać. To, że był ubekiem, pogarszało sprawę, ale nie było jej przyczyną — znała wielu oficerów Ludowej Marynarki, którzy tak jak on musieli być ważni i kontrolować wszystko i każdego wokół. Może zresztą właśnie dlatego tak im zależało na osiągnięciu wyższych stopni.
Naturalnie Thornegrave nie zapomniał o regularnym przypominaniu jej, że jest z Urzędu Bezpieczeństwa. Ponieważ wraz ze sztabem została przydzielona na pokład okrętu UB, nie musiała się użerać z komisarzem, gdyż takowego tu nie było. Ponieważ jednak przydział ten oznaczał w praktyce przynależność do sztabu Thornegrave’a, ten osobiście zajął się wykonywaniem obowiązków anioła stróża. A ponieważ transportowce nie mogły korzystać z pasm wyższych niż delta, pokonanie trzydziestu trzech lat i dziewięciu miesięcy świetlnych dzielących Shilo od systemu Cerberus wymagało dwustu dziewięćdziesięciu pięciu godzin obiektywnych, czyli prawie dziesięciu dni pokładowych. Powolność jednostek klasy Longstop była zresztą powodem, dla którego Ludowa Marynarka nie wykorzystałaby ich do żadnego zadania tak blisko frontu.
Przez te dziesięć dni towarzysz generał dał się we znaki dosłownie wszystkim, którzy mieli pecha mieć z nim jakikolwiek kontakt. Oczywiście przy takim wrodzonym talencie osiągnął to w ciągu kilku pierwszych godzin, ale przez pozostałe dni udało mu się wzbić na poziom wręcz mistrzowski.
Teraz jednak zbliżali się do systemu Cerberus, gdzie będzie miał okazję porządzić całą kupą ubeków, dzięki czemu przynajmniej ona powinna mieć chwilę spokoju. Niestety niedługą, bo teoretycznie na załadunek więźniów mieli siedemdziesiąt dwie godziny. No a droga do Seabring będzie trwała ponad pięć standardowych tygodni i to czasu pokładowego. Już samo myślenie o tym powodowało dreszcze. Niestety w żaden sposób nie dało się jej skrócić.
— Wyjście z nadprzestrzeni to spektakularne zjawisko, towarzyszu generale — powiedziała niespodziewanie. — Mieliście okazję kiedyś je widzieć?
— Nie, nie miałem — przyznał po chwili.
— Stąd będzie dobry widok na głównym ekranie. Nie będzie nam niezbędny, gdyż manewrami zajmują się na mostku, a ja lubię na to patrzeć, więc przełączę obraz na kamery dziobowe. Można to też obserwować na własne oczy z obserwatorium astro.
Thornegrave przyjrzał się jej z namysłem. Był prawie pewien, że chciała się go pozbyć z pomostu flagowego, ale znalazła sposób, który wzbudził jego zainteresowanie. Biorąc pod uwagę jeszcze świeżą uprzejmość, mógł iść jej na rękę… Przez parę sekund ważył wszystkie za i przeciw, aż w końcu przeważył argument nieco innej natury. Nie miał ochoty spędzać najbliższych sześciu godzin, zabijając czas na pomoście flagowym. Yang musiała tutaj być, ale to ona była szoferem tej wycieczki. Miał doskonały pretekst, by wyjść i wrócić za dobre pięć godzin, by wypełnić należycie rolę dowódcy, nie tracąc przy tym twarzy.
— Sądzę, że druga możliwość jest atrakcyjniejsza, towarzyszko komodor — powiedział głośno. — Dziękuję za sugestię.
— Nie ma za co, towarzyszu generale — odparła Yang.
I z satysfakcją obserwowała jego plecy, gdy szedł ku windzie.
Przewodnikiem znów okazał się towarzysz porucznik Rodham. Thornegrave na jego widok skrzywił się w duchu, lecz nie dał nic po sobie poznać. Okazało się, że jego pierwsze wrażenie na widok towarzysza porucznika było słuszne, acz nie do końca. Rodham miał bowiem jeszcze dwie cechy, które nie ujawniły się przy pierwszym spotkaniu. Jedna z nich nadal wprawiała w osłupienie towarzysza generała, gdyż nie potrafił pojąć, jakim cudem tak nieatrakcyjnie wyglądający i sprawiający wrażenie polakierowanego gówna młodzian zdołał zaciągnąć do łóżka tyle kobiet. Po części niebrzydkich i niegłupich, choć rzadko obie te cechy występowały u którejś równocześnie.
Nadal go nie lubił, ale zmuszony był zweryfikować swoją opinię w jeszcze jednej kwestii. Towarzysz porucznik Rodham nie okazał się bowiem całkowicie bezużyteczny. Nie był specjalnie uzdolniony w niczym poza rwaniem panienek, ale z energią wypełniał obowiązki (przynajmniej jak długo ktoś go pilnował) i przejawiał talent do przedstawiania pracy innych jako swojej własnej, kiedy tylko się dało. A gdy się nie dało, czynienia innych autorami własnych błędów i braków. Był to objaw, który zwrócił uwagę Thornegrave’a, a parę prostych testów wykazało, że miał słuszność. Rodham posiadał cechę, która od czasu do czasu przydawała się Urzędowi Bezpieczeństwa. Był mianowicie całkowicie amoralny.
Thornegrave przyznawał to z niechęcią, ponieważ mierzili go ludzie oddani rewolucji z powodu ambicji, nie przekonań. Gardził takimi i prywatnie, i zawodowo, uważając, że są niebezpiecznie słabymi ogniwami. Skoro bowiem dla zaspokojenia własnych ambicji stali się rewolucjonistami, to nie istniał żaden powód, by wierzyć, że nie zmienią zdania, gdy dojdą do wniosku, że bardziej opłacalne jest zostanie kontrrewolucjonistą.
Zdawał sobie jednak sprawę, że tacy jak Rodham byli najlepszymi informatorami. Należało co prawda dopilnować, żeby nie donosili na kogoś, kogo uznali za prywatnego wroga czy przeszkodę w awansie, żeby go usunąć, ale za to miało się gwarancję, że nie będą nikogo ochraniać, bo im się to nie opłacało. Rodham na dodatek miał dar czyniący z niego idealnego kapusia — wzbudzał bowiem u większości ludzi zaufanie. Ot, choćby ostatni przykład: nie dość, że nakłonił towarzyszkę major Reginę Sanderman, żeby z nim spała, to jeszcze żeby mu się zwierzała. Towarzyszka major jeszcze o tym nie wiedziała, ale Thornegrave i jego szef sztabu dzięki tym zwierzeniom mieli na nią oko, czekając na pierwsze zachowania potwierdzające jej nielojalność, o której doniósł Rodham. Na razie były to tylko słowa, ale z czasem…
Co nie zmieniało faktu, że Thornegrave tym bardziej gardził Rodhamem. I zamierzał nadal korzystać z jego usług, bo nie wyrzucało się dobrego narzędzia tylko dlatego, że miało obsmarkaną rękojeść. Poza tym wazeliniarz znał okręt, czego towarzysz generał major o sobie nie mógł powiedzieć, mimo że przebywał na nim dobrze ponad tydzień.
— Czy towarzysz generał życzy sobie, by towarzysz porucznik zaprowadził go do obserwatorium astronawigacyjnego? — spytał Rodham, gdy drzwi windy otworzyły się przed nimi. Thornegrave spojrzał na niego ostro. Rodhama nie było na pomoście, gdy Yang przedstawiła mu propozycję, a on sam nie powiedział, dokąd zmierza. Wyglądało na to, że nie docenił gnojka, który miał lepsze źródła informacji, niż powinien. Ale był głupi — chwalenie się takimi możliwościami przed generałem UB, nawet jeśli chciało się wywrzeć na nim wrażenie, nie było mądre. Z drugiej strony Rodham musiał wyczuć, że irytuje Thornegrave’a, choć prawdopodobnie nie miał pojęcia dlaczego, i mógł rozpaczliwie próbować udowodnić swą przydatność.
Thornegrave pozwolił, by cisza zaczęła być krępująca, nim odpowiedział:
— Tak. Proszę mnie tam zaprowadzić, towarzyszu poruczniku.
— Oczywiście, sir. Proszę za mną, towarzyszu generale.
Thornegrave starannie stłumił uśmiech. Miał zamiar może nie tyle chodzić, ile dokładnie śledzić poczynania towarzysza porucznika. I dać mu dość liny, by sam się powiesił. Gnojek był za cwany dla własnego dobra, ale interesujące mogło być, jak daleko dotrze, nim spadnie na pysk. I na ile widowiskowo gruchnie o ziemię.
— Ślad wyjścia z nadprzestrzeni!
Głos podoficera dyżurującego przy sensorach grawitacyjnych przerwał ciszę panującą w centrum ogniowym i wszyscy odwrócili się odruchowo ku głównej holoprojekcji, na której pojawiły się czerwone symbole nie zidentyfikowanych jeszcze jednostek. Honor, także przyglądająca się im stwierdziła, że wstrzymała oddech, licząc pojawiające się źródła napędu. Zmusiła się do regularnego oddychania i odwrócenia wzroku, by pokazać wszystkim, jak jest spokojna i opanowana.
— Siedemnaście źródeł napędu, ma’am! — zameldował starszy mat.
— Dziękuję i proszę ich pilnować — potwierdziła komandor Phillips. — I meldować natychmiast o każdej zmianie.
— Aye, aye, ma’am.
Phillips była aktualnie dowódcą centrum ogniowego i kontroli lotów, jako że Harriet Benson dowodziła Bacchante, McKeon dowodził Krashnarkiem, a Ramirez nadrabiał zaległości w dowodzeniu więcej niż jednym okrętem jako pełniący obowiązki dowódcy formacji. Honor co prawda wolałaby go zastąpić, ale jej miejsce było tutaj. Alistair poradzi sobie z dwoma okrętami, a wszystko zależało od centrum ogniowego i obsługujących je ludzi na powierzchni Hadesu.
Starszy mat spytał o coś Phillips, ale za cicho, by Honor mogła go zrozumieć. Ta skinęła głową, poklepała go po ramieniu i podeszła do Honor.
— Rozkazy, milady? — spytała.
— Na razie żadnych. Poczekamy…
— Przepraszam, milady, ale mamy wyliczony ich prawdopodobny kurs — odezwała się oficer taktyczna, i widząc przyzwalający gest Honor, dodała: — Kierują się do Punktu Alfa z przyspieszeniem dwa koma szesnaście kilometra na sekundę kwadrat, co pasuje do transportowców klasy Longstop. Powinni znaleźć się tu za sześć godzin. Jeszcze nie zdołała dotrzeć ich prośba o podanie kursu, ale wszystko wskazuje na to, że to konwój z Shilo.
— Dziękuję, komandor Ushakovna — skwitowała Honor. Punkt Alfa był jednym z czterech wejść w pole minowe zaznaczonych na wszystkich mapach posiadanych przez okręty Urzędu Bezpieczeństwa. Oznaczało to, że jednostki, które znalazły się w systemie, należą do UB. Ponieważ jednak baza Charon rutynowo zmieniała przebieg przejścia w polach minowych, każdy kapitan chcący dotrzeć na orbitę musiał przed osiągnięciem punktu wlotowego prosić o podanie bezpiecznej trasy.
Honor w ostatnim momencie ugryzła się w język, by nie upomnieć Ushakovnej, że nie prosiła o spekulacje. Ushakovna miała prawie na pewno rację, a poirytowanie Honor wynikało po prostu z napięcia. Nimitz też tak sądził, gdyż bleeknął cichutko i z lekkim rozbawieniem.
Ponieważ nie miała zamiaru cały czas siedzieć, co byłoby tym trudniejsze, że projektanci pomieszczenia nie przewidzieli ani fotela kapitańskiego, ani miejsca, gdzie można byłoby go zainstalować, wolała stać lub chodzić. Dlatego Nimitz znajdował się w nosidle, które miała na plecach, i oglądał świat znad jej ramienia.
— W porządku — powiedziała głośno, zwracając się do wszystkich obecnych. — W ciągu najbliższych dziesięciu minut powinniśmy otrzymać informacje, kto konkretnie tu zawitał. Ale zanim się zbliżą, minie parę godzin, więc chcę, żebyście wszyscy przestali się denerwować. Co prawda będziemy mieli tylko jedną szansę, ale robiliśmy to już dwa razy, tyle że na mniejszą skalę, więc zrobimy to dobrze i teraz. Komandor Phillips?
— Tak, milady?
— Jeśli nie ma pani nic przeciw, proszę zwolnić rotacyjnie całą wachtę. Mamy dość wyszkolonych operatorów, toteż nie widzę potrzeby, by ci, którzy powinni tu być, gdy zacznie się coś dziać, nie byli wypoczęci i syci.
— Aye, aye, milady. Dopilnuję tego.
Towarzysz generał major Thornegrave przerwał pisanie, nie zdejmując jednak rąk z klawiatury. Sporządzał właśnie notatkę dotyczącą warunków zakwaterowania przymusowych robotników, gdy już znajdą się w systemie Seabring, ale nie mógł się skupić… Rzadko mu się to zdarzało, ale jeszcze rzadziej był świadkiem czegoś równie spektakularnego jak to, co niedawno oglądał.
Wyjście z nadprzestrzeni było znacznie bardziej widowiskowe, niż można by sądzić ze słów towarzyszki komodor Yang. Nigdy nie wyobrażał sobie czegoś podobnego i stał jak urzeczony w obserwatorium, gapiąc się z otwartą gębą na okręty kolejno wychodzące w ślad za flagowym z nadprzestrzeni. Obserwatorium astronawigacyjne wyposażone było w soczewkę grawitacyjną, dzięki czemu wszystko było doskonale i wyraźnie widać. A było co oglądać… Już smukłe krążowniki liniowe prezentowały się wspaniale, gdy ich żagle o średnicy dwustu pięćdziesięciu kilometrów rozbłyskiwały błękitnymi błyskawicami, ale nieporównanie większe wrażenie wywierały transportowce.
Pięciokrotnie większe od krążowników, mimo słabszych napędów miały znacznie większe żagle, toteż pojawiały się w normalnej przestrzeni niczym olbrzymie ażurowe bańki mydlane, przypominając krótkotrwałe błękitne słońca na tle smolistej czerni. Dopiero ich widok uzmysławiał w pełni, jak są wielkie. Naturalnie istniały okręty czy statki jeszcze większe, ale Thornegrave pierwszy raz zdał sobie sprawę z ich prawdziwego ogromu. I został zmuszony do docenienia skali, na jaką ludzkość realizowała swe marzenia. Tak na dobrą sprawę transportowce klasy Longstop były zwykłymi przerośniętymi barkami, o czym dobrze wiedział. Ale nie sposób było ich tak traktować, gdy promieniowały błękitem na tle wiecznego mroku.
Nasunęła mu się na ten widok refleksja, że skoro potrafią budować takie jednostki, to muszą także być w stanie dokończyć rewolucję… dopóki nie uświadomił sobie, że nie tylko oni. I że ci równie zdolni mogą zdołać ich powstrzymać…
W takich właśnie chwilach najbardziej brak mu było towarzyszki Cordelii Ransom. Thornegrave należał do tych nielicznych, którzy wiedzieli, gdzie naprawdę zginęła i w jakich okolicznościach. Uważał też, że propaganda postąpiła słusznie, zatajając to i podając taką wersję wydarzeń, na jaką zdecydowano się ostatecznie. Czyli że zginęła wraz z okrętem jako osobisty wysłannik Komitetu na froncie. W sumie zresztą była to prawda — nie licząc drobnych detali technicznych. W walce klasowej zmagania toczyły się wszędzie, a frontów istniało wiele. Dzięki temu towarzyszka Ransom zyskała status bohaterki, na który w pełni zasłużyła, i stała się męczenniczką rewolucji. Jej strata była poważnym ciosem dla nowego porządku i żałował, że konieczność opóźnienia ogłoszenia tej wiadomości zmusiła Urząd Bezpieczeństwa do okłamywania tak wielu funkcjonariuszy i towarzyszy. Tak jednak było lepiej, patrząc z szerszej perspektywy, i Komitet musiał to dostrzec natychmiast i zrozumieć. Przyznanie, że zdołały ją zabić sługusy burżuazji, po tym jak zdecydowała się wykonać sprawiedliwy wyrok na tej arystokratycznej morderczyni, byłoby ciosem dla towarzyszy rewolucjonistów i ludu pracującego Ludowej Republiki. A nagranie z egzekucji Harrington, choć nieprawdziwe, stanowiło cios dla morale wroga, bohaterska śmierć towarzyszki Ransom krzepiła zaś serca ludu.
Mruknął poirytowany, otrząsając się z rozmyślań. Spojrzał na ekran z na wpół dokończonym zdaniem i prychnął. Zapisał i zarchiwizował tekst, zamknął plik i wyłączył komputer. Od pobytu w obserwatorium minęło ponad pięć godzin i nadszedł czas powrotu na pomost flagowy.
— Nieprzyjaciel rozpoczyna podchodzenie do orbity parkingowej, milady — zameldowała cicho komandor Phillips.
Honor kiwnęła głową, nie odrywając oczu od holoprojekcji taktycznej.
Głos Phillips był bardziej niż nieco zachrypnięty, czemu nie należało się dziwić. Napięcie w sali rosło cały czas, a potęgował je, co dziwniejsze, brak jakichkolwiek oznak podejrzanego zachowania ze strony konwoju. Wyglądało to zupełnie tak, jakby wszyscy obecni czekali, kiedy ich plan zacznie się walić, a każda minuta jego bezproblemowej realizacji zwiększała tę obawę.
Naturalnie nie był to ich plan, tylko plan Honor, ale to akurat dla nikogo poza nią nie miało najmniejszego znaczenia. A ona już wkrótce nie będzie miała czasu się martwić, czy okaże się trafiony. Nimitz zresztą był zdania, że gryzie się niepotrzebnie, o czym świadczyło jego ciche, prawie niesłyszalne mruczenie.
Jak zwykle działało na nią uspokajająco, toteż tym łatwiej było jej stać spokojnie z dłonią wsuniętą za pas. Poza była dziwna, ale jednej ręki nie dało się założyć za plecy, jak to miała w zwyczaju robić w takich sytuacjach. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, jak by taka próba mogła wyglądać, i w tym momencie Phillips spojrzała na nią. I uniosła brwi w niemym pytaniu o powód tej dziwnej wesołości.
Honor potrząsnęła przecząco głową — tłumaczenie na pewno nie przyczyniłoby się do wzmocnienia jej wizerunku jako spokojnego i pewnego siebie dowódcy. Poza tym wesołość w części przynajmniej była skutkiem napięcia. Do którego miała spore powody, gdyż zamiast spodziewanych dwóch krążowników liniowych i trzech ciężkich krążowników transportowcom towarzyszyło sześć krążowników liniowych, cztery ciężkie i dwa lekkie. Co prawda nie powinno to mieć znaczenia ani wpływu na ostateczny wynik, ale znacznie zmieniło stosunek sił. I wywołało niepewność, jakie też inne niespodzianki może kryć konwój.
Jeśli chodziło o niespodzianki, to ona też miała parę. Spojrzała na ekran taktyczny pokazujący tylko okolice Niflheima, najdalszego księżyca planety. W jego cieniu, całkowicie ukryte przed sensorami jednostek konwoju czekały Krashnark i Bacchante gotowe do akcji, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie chodziło naturalnie o ich siłę ognia, znikomą w porównaniu do tej, jaką dysponowała obrona satelitarna, ale o mobilność i skuteczność jako broni psychologicznej. Stanowiły bowiem dla wroga najlepszy dowód na to, że byli jeńcy wiedzą, jak zdobyć ubeckie okręty.
Jednostki konwoju zakończyły ostatnią zmianę kursu tuż przed wewnętrzną sferą min i zaczęły zajmować wyznaczone pozycje na orbicie parkingowej. Używały przy tym aktywnych sensorów, ale tego nie mogła im zabronić, gdyż wzbudziłoby to podejrzenia. Przy tej ilości okrętów i liczbie min w pobliżu był to jak najbardziej sensowny środek ostrożności. Zawsze istniała możliwość, że któraś będzie miała awarię, i żaden rozsądny kapitan (nawet z UB, jak widać) wolał nie dowiedzieć się o tym w ostatnim momencie. Jednak po zajęciu wyznaczonych pozycji okręty kolejno posłusznie wygaszały napędy.
— Czy na którymkolwiek jest aktywne uzbrojenie? — spytała Phillips oficera taktycznego.
— Nie, ma’am — zameldował zapytany. — I wszystkie frachtowce wyłączyły już napędy.
— A reszta? — spytała ostro Phillips.
— Ciężkie krążowniki także to robią, choć jeszcze nie wszystkie… natomiast węzły napędów krążowników liniowych pozostają gorące, ma’am.
Phillips wymamrotała coś pod nosem i spojrzała pytająco na Honor.
Ta wzruszyła ramionami, nie tracąc ani odrobiny spokoju.
— Z taką ewentualnością się liczyliśmy — przypomniała. — Gdybym to ja dowodziła eskortą, nakazałabym wszystkim jednostkom tak postąpić. To jedyny sposób, by zdążyć uciec przed dryfującą miną. Natomiast jest to całkowicie bez znaczenia wobec takiej siły ognia, jaką my dysponujemy.
— Mimo to byłabym szczęśliwsza, gdyby wszystkie okręty wyłączyły napędy, milady. — Phillips uśmiechnęła się bez śladu wesołości.
— Ja także — przyznała Honor.
Po czym wzięła głęboki oddech, podeszła do głównego stanowiska łączności i ujęła podany przez dyżurnego oficera mikrofon. Przez cały czas od momentu nawiązania łączności z konwojem komputerowy brygadier Tresca stworzony przez Scotty’ego i Harknessa spisywał się doskonale, ale teraz przyszła pora na chwilę prawdy.
Spojrzała na Phillips i poleciła:
— Proszę przekazać na Krashnarka i Bacchante, by przygotowali się do wykonania Flypaper.
— Aye, aye, ma’am.
— Dziwne… — mruknęła towarzyszka komodor Yang. Towarzysz generał major uniósł głowę znad ekranu, na którym znajdowała się twarz kapitana transportowca Voyager. Ten nadal odpowiadał na zadane pytanie, ale towarzysz generał major już go nie słuchał. Obserwował towarzyszkę komodor, która pochyliła się nad ekranem stanowiska taktycznego i przyglądała się czemuś ze zmarszczonymi brwiami.
— Co się stało, towarzyszko komodor? — spytał po chwili.
— Prawdopodobnie nic, towarzyszu generale — odparła, nie spuszczając wzroku z ekranu. — Tyle tylko że ciągle jesteśmy namierzani przez dużą ilość aktywnych sensorów obrony systemowej. Głównie radary i lidary.
— Dlaczego? — Spytał, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Yang wzruszyła ramionami.
— Namierzali nas przez całą drogę, to rutynowy środek ostrożności, ale nie rozumiem, dlaczego robią to nadal, skoro już jesteśmy na orbicie. Chyba że… no tak, ćwiczenia! Z pewnością operatorom obozu Charon przyda się każda okazja do potrenowania z prawdziwymi okrętami, a nie tylko na symulacjach. Zaskoczyło mnie, że namierza nas aż tyle lidarów. Ale to logiczne: artylerzyści też potrzebują ćwiczeń.
— Artylerzyści? — zaniepokoił się Thornegrave.
— To, że ich sensory są aktywne, nie oznacza, że działa także. Standardowa procedura w czasie ćwiczeń jest wręcz przeciwna, więc nie obawiam się, że ktoś do nas strzeli przez przypadek. Zaskoczyła mnie po prostu skala tych ćwiczeń i… I urwała, widząc, jak oficer łącznościowa najpierw podskakuje, potem odwraca się w jej stronę, przypomina sobie o obecności Thornegrave’a i zamiera w połowie drogi. Widać było, że nie wie, komu ma się zameldować, co było wysoce niepokojące, ale jeszcze dziwniejsza była jej ostateczna decyzja — nie zwróciła się do żadnego z nich, tylko patrząc w punkt w połowie drogi między obojgiem, powiedziała mechanicznym i wypranym z emocji głosem:
— Towarzyszu generale, myślę, że powinien pan wysłuchać tej wiadomości z planety.
— Jakiej wiadomości? — warknął Thornegrave. — Towarzysz nadzorca Tresca rozłączył się dopiero dziesięć minut temu. O czym chce ze mną tak szybko rozmawiać?
— To nie… — Oficer łącznościowy przełknęła ślinę. — To… proszę, towarzyszu generale!
I podała mu własną słuchawkę uszną w wyciągniętej dłoni.
Thornegrave był tak zaskoczony, że przez moment jedynie jej się przyglądał. Ponieważ znajdowała się po przeciwnej stronie pomostu, prychnął i polecił:
— Proszę przełączyć na ten ekran, towarzyszko komandor!
Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami, wsunęła słuchawkę w ucho i odwróciła się do swojej konsoli.
— Odtwarzam oryginalną wiadomość, towarzyszu generale — powiedziała, nadal tym samym mechanicznym tonem.
Thornegrave przyglądał się jej, podobnie jak i Yang, zastanawiając się, co mogło spowodować tak dziwaczne zachowanie dotąd zupełnie normalnego oficera. A potem przestał, gdyż na stojącym przed nim ekranie pojawiła się postać innej kobiety, a raczej jej popiersie. Dziwnie znajome, tylko w niewłaściwym mundurze… mundur zresztą w ogóle był dziwaczny… niebieska kurtka, dziwaczna czapka z daszkiem, gwiazdy na naramiennikach niewłaściwego kształtu… kobieta nie miała lewej ręki, a lewa połowa twarzy wyglądała na sparaliżowaną… Zmarszczył brwi, myśląc intensywnie… i twarz, i mundur wyglądały znajomo, tylko nie bardzo potrafił je zidentyfikować… A potem ponad prawym ramieniem kobiety pojawił się porośnięty futrem łeb zwieńczony parą stojących uszu i nagle wszystko wskoczyło na swoje miejsce. To był mundur graysońskiego admirała! A kobietą była…
— Uwaga krążownik liniowy Urzędu Bezpieczeństwa Farnese — przemówiła kobieta zimnym, twardym głosem. — Jestem Honor Harrington z Marynarki Graysona i informuję, że mam pod kontrolą całą planetę Hades wraz z obroną systemową. Ta wiadomość jest przeznaczona dla towarzysza generała Thornegrave’a, a nadawana kierunkowym laserem, by zapewnić brak podsłuchu. Robię to dlatego, by umożliwić panu odpowiedź, nim wszyscy się dowiedzą, jak wygląda sytuacja, i ktoś zrobi coś głupiego. Nadaję z centrum ogniowego obozu Charon, a działa, których lidary namierzają pańskie okręty, znajdują się pod moją kontrolą. Rozkazuję natychmiast wyłączyć napędy wszystkich okrętów i przygotować się do przyjęcia abordażu. Jakakolwiek próba oporu czy niewykonanie rozkazów moich bądź moich podkomendnych oznaczać będzie użycie przez nas siły. Wymagam natychmiastowej odpowiedzi.
Towarzysz generał major Thornegrave gapił się na ekran wytrzeszczonymi oczami, zbyt zszokowany, by w jakikolwiek sposób funkcjonować. Jego umysł nie był w stanie uwierzyć w to, co widzi i słyszy, i zachowywał się niczym pijany na lodzie. To było niemożliwe! Harrington zginęła wraz z Ransom, całe miesiące wcześniej, niż to oficjalnie ogłoszono. Nie mogła mu wydawać rozkazów, bo, do cholery, była martwa!
Ale wcale na taką nie wyglądała…
Ocknął się, słysząc za plecami cichy szept.
— Mój Boże! — westchnęła Yang, przyglądając się postaci na ekranie. — To… to nie może być ona! Oglądałam jej egzekucję! Chyba że…
Oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na Thornegrave’a podejrzliwie. A on mógł tylko gapić się na nią, gdyż jego umysł odmawiał uwierzenia zmysłom.
A w następnej chwili to wszystko zeszło na dalszy plan, gdyż oficer łącznościowy zameldowała:
— Odbieram kolejną transmisję:
I przełączyła ją na jego ekran już bez pytania czy czekania na rozkazy.
— Czekam na odpowiedź, towarzyszu generale Thornegrave — oznajmiła zimno Harrington — ale moja cierpliwość się kończy. Albo wykona pan moje polecenia natychmiast, albo każę otworzyć ogień do pańskich okrętów. Ma pan trzydzieści sekund na decyzję.
— Musimy coś zrobić, towarzyszu generale! — ponagliła go Yang.
— Ale my… to znaczy, ja nie… — Thornegrave przełknął ślinę i warknął: — Towarzyszko komandor?
— Słucham, towarzyszu generale? — spytała oficer łącznościowa.
— Ona mówi prawdę czy ta transmisja dociera także do pozostałych okrętów?
— Nie sądzę, towarzyszu generale. Jest nadawana w zakodowanej postaci przez kierunkowy laser komunikacyjny jednego z satelitów łączności planetarnej. Wydaje mi się, że rzeczywiście chwilowo pragnie utrzymać rozmowę w tajemnicy. — Towarzyszka komandor umilkła, odchrząknęła i spytała: — Będzie odpowiedź, towarzyszu generale?
— Nie będzie! — warknął towarzysz generał major Thornegrave. — Poinformuję was, towarzyszko komandor, kiedy zdecyduję się odpowiedzieć na cokolwiek. Rozumiecie?
— Rozumiem — odparła, nie siląc się na dodanie „towarzyszu generale”.
Thornegrave spojrzał na nią wściekle. Zdawał sobie sprawę, że zrugał ją, bo był spanikowany, ale nie na wiele mu się to przydało, bo umysł nadal odmawiał współpracy, a nad paniką nie zdołał zapanować.
— To nie pora na awantury, towarzyszu generale! — Głos Yang był cichy, ale zdecydowany. — Czas nam się kończy, a jesteśmy nieruchomym celem. Musi pan jej odpowiedzieć!
— Nic nie muszę, towarzyszko komodor! — warknął Thornegrave.
— Właśnie że pan musi! — warknęła w odpowiedzi. — Dała panu okazję załatwienia tego bez masakry. Jeżeli pan ją odrzuci, będzie rzeźnia!
— Nie mam w zwyczaju słuchać poleceń zbiegłych więźniów, którzy… — zaczął Thornegrave, ale nie zdołał dokończyć, bo Yang weszła mu w słowo.
— Ona nie jest zbiegłym więźniem, do cholery, tylko kimś, kto ma dość dział, żeby w mgnieniu oka zniszczyć wszystkie nasze okręty!
— Nonsens! To przesada i panika…
— Nie przesadzam! To jest to, na czym ja się znam, nie pan! Jesteśmy bezbronni: żaden okręt nie ma ekranu, nie możemy manewrować, obrona rakietowa nieaktywna… nawet, cholera, pola antyradiacyjnego nie mamy aktywnego! A jeżeli ktoś spróbuje uaktywnić napęd czy uzbrojenie, to jej sensory natychmiast to wykryją i zdąży nas rozstrzelać, nim będziemy choć mieli namiar celu i…
— Doskonale, towarzyszu generale — rozległ się z głośnika spokojny, zimny głos. — Czas się skończył. Odpowiedzialność za to, co teraz nastąpi, spada na pana. Proszę przejść na częstotliwość konwoju!
Polecenie skierowane było do kogoś, kogo nie obejmowało pole widzenia kamery.
— Co?! O co jej chodzi? — zdziwił się Thornegrave.
Ale Yang już się odwróciła, ignorując go kompletnie i rozkazując, by ją natychmiast połączono z kapitanami pozostałych okrętów.
Nim polecenie zostało wykonane, rozległ się ponownie głos Harrington, tyle że tym razem z głośnika głównego ekranu łączności pomostu flagowego.
— Do wszystkich okrętów na orbicie planety Hades. Mówi admirał Honor Harrington z Marynarki Graysona. Kontroluję planetę i całą obronę systemową łącznie z obroną orbitalną. Wszystkie okręty są namierzone przez moje działa energetyczne. Macie natychmiast wyłączyć napędy oraz aktywne sensory i czekać na grupy abordażowe. Jakakolwiek zwłoka lub nieposłuszeństwo w wykonaniu tych poleceń zakończy się zniszczeniem okrętu. To jest pierwsze, jedyne i ostatnie ostrzeżenie. Koniec wiadomości.
— Do wszystkich! — rozległ się natychmiast głos Yang. — Mówi komodor Yang! Wykonać wszystkie polecenia z powierzchni! Powtarzam: wykonać wszy…
— Ma’am: Attila.
Yang odwróciła się, słysząc ten rozpaczliwy okrzyk, i poczuła się tak, jakby ktoś rąbnął ją w żołądek. Kapitan krążownika liniowego Attila spanikował, o co trudno było mieć do niego pretensje. Gdyby tego idioty Thornegrave’a nie sparaliżował strach, można by tego uniknąć, a tak każdy kapitan musiał podjąć decyzję samodzielnie, i to w warunkach kompletnego zaskoczenia. Yang nie wiedziała i nigdy się nie dowiedziała, na co liczył towarzysz kapitan Snellgrave. Być może miał nadzieję, że jeśli wystarczająco szybko uruchomi napęd i będzie dysponował ekranem oraz osłonami burtowymi, zdoła przetrwać pierwszą salwę i zniszczyć obóz Charon rakietami. Może sądził, że zdoła uciec, choć na to ostatnie mógł liczyć jedynie kompletny idiota albo człowiek całkowicie ogarnięty paniką. Najbardziej prawdopodobne było, że w ogóle nie myślał, tylko zareagował instynktownie. Obojętne jakie były jego motywy, popełnił ostatni błąd w życiu.
Attila nie zdążył jeszcze się poruszyć, choć jego silniki manewrowe odpaliły, a poziom energii napędu i ekranu gwałtownie skoczył. Nie osiągnął jednak poziomu, na którym zaczęłoby to mieć znaczenie, ponieważ sensory bazy zarejestrowały to natychmiast, a reakcja Harrington była błyskawiczna — osiem zdalnie sterowanych graserów wystrzeliło równocześnie, trafiając w kadłub okrętu. Promień grasera był w stanie przebić opancerzone burty krążownika liniowego z odległości ponad pół miliona kilometrów. Te trafiły w burty krążownika liniowego z mniej niż dwóch tysięcy kilometrów i miały dość energii, by przeszyć kadłub na wylot, niszcząc wszystko, co spotkały na swej drodze. Ponieważ Attila odpalił silniki manewrowe, pod ich wpływem ruszył praktycznie w chwili trafienia, obracając się wokół własnej osi. I przez to punktowe trafienia graserów zmieniły się w długie cięcia, które dosłownie wybebeszyły okręt.
A w następnej sekundzie eksplodowały jego reaktory.
Na ekranie wizualnym pomostu flagowego rozbłysła oślepiająco biała supernowa. Jej blask był zbyt silny, by filtry zdołały go natychmiast zrekompensować, jako że Attila znajdował się w odległości niespełna sześciuset kilometrów. Równocześnie kadłub okrętu flagowego rozbłysnął dziko, gdy trafiło w niego promieniowanie wywołane eksplozją. A Farnese podobnie jak pozostałe jednostki nie miał nawet uaktywnionego elektromagnetycznego pola siłowego. Otoczony był jedynie cząsteczkowym polem siłowym przechwytującym meteoryty i inne śmieci, ale nie promieniowanie. Na całym okręcie zawyły alarmy radiacyjne.
A zaraz potem dołączyły do nich uszkodzeniowe.
Dopiero znacznie później Yang zdała sobie sprawę, że eksplodował tylko jeden reaktor, reszta została zniszczona przez bezpośrednie trafienia albo ich zabezpieczenia zadziałały tak, jak je zaprojektowano. Gdyby nie to, eksplozja Attili spowodowałaby również zniszczenie Farnese, a najprawdopodobniej także i Wallensteina. Dzięki temu zbiegowi okoliczności uszkodzenia okrętu flagowego okazały się niewiarygodnie lekkie. Zniszczone zostały wszystkie sensory, anteny i sprzężone działka laserowe na prawej burcie, a połowa prawoburtowych klap zamykających ambrazury została zablokowana lub stopiona z kadłubem. Pancerz został zdarty w niektórych miejscach aż na głębokość pół metra, zniszczeniu uległy dwa węzły z dziobowego pierścienia napędu oraz trzy z rufowego. Lewa burta nie została uszkodzona w żaden sposób, a większość wyposażenia rozmieszczonego na górnej i dolnej powierzchni kadłuba także przetrwała prawie bez szwanku. Okręt nie utracił zdolności bojowej… przynajmniej do momentu, do którego nie zostałby ostrzelany przez grasery obrony orbitalnej.
Wallenstein znajdował się w większej odległości od Attili i częściowo był zasłonięty przez kadłub ciężkiego krążownika Hachiman, toteż odniósł znacznie mniejsze uszkodzenia. Za to Hachiman ucierpiał najbardziej. Raz dlatego, że znajdował się najbliżej miejsca eksplozji, dwa, że choć był okrętem klasy Mars, miał znacznie cieńszy pancerz niż krążownik liniowy. To, że jakiekolwiek części jego kadłuba przetrwały, stanowiło dowód naprawdę mocnej budowy, ale i tak ponad trzy czwarte powierzchni zostało rozprute i pogięte. Nikt z załogi nie był w skafandrze, toteż rozhermetyzowanie tylu pomieszczeń zabiło dwie trzecie z niej. Większość pozostałych otrzymała śmiertelne dawki promieniowania, a okręt zmienił się w poskręcany wrak bezwładnie dryfujący w przestrzeni.
Kutuzow, MacArthur i Barbarosa znajdowały się wystarczająco daleko, by nie ucierpieć, a ich kapitanowie zachowali dość przytomności umysłu, by nie zrobić absolutnie nic, dzięki czemu okręty nie stały się kolejnymi celami. Podobnie rzecz się miała z lekkim krążownikiem Sabine, natomiast jego siostrzana jednostka Seahorse nie miała tyle szczęścia. Większość uzbrojenia i wszystkie sensory zostały tak poważnie uszkodzone, że nie nadawały się do użytku, a rufa została poważnie zdeformowana. Zniszczona była także połowa rufowego pierścienia napędu.
Transportowce znajdowały się na tyle daleko, że w ogóle nie groziło im niebezpieczeństwo. Yang poczuła pełen niechęci podziw, gdy zrozumiała, że dlatego właśnie kontrola bazy Charon umieściła je na osobnej, oddalonej od reszty okrętów orbicie. Transportowce miały bowiem nieporównywalnie mniejszą wytrzymałość na uszkodzenia i zostałyby całkowicie zniszczone, gdyby znalazły się choćby tam gdzie Wallenstein. A tak wybuch jedynie nimi zakołysał.
Dopiero po paru minutach wywołane eksplozją zakłócenia zmniejszyły się na tyle, że operatorom z powierzchni udało się ponownie nawiązać łączność z okrętami konwoju. Blady jak trup towarzysz generał major Thornegrave miał więc okazję ponownie ujrzeć kobietę, która właśnie zabiła cztery tysiące jego ludzi.
— Żałuję, że okazało się to konieczne — oświadczyła Harrington bez śladu żalu w głosie. — Ostrzegam równocześnie, że każdy z pozostałych okrętów, który nie wykona moich rozkazów, spotka ten sam los. Będę to powtarzała tyle razy, ile będę musiała, czy pan to zrozumiał, towarzyszu generale?
Towarzysz generał poruszył ustami, ale nie wydobył się z nich głos. Twarz Harrington stężała, a kącik jej ust zaczął drgać miarowo. Thornegrave gapił się na nią, ale jedyne, do czego był zdolny, to naśladowanie wyjętej z wody ryby.
Rachel Yang spojrzała na niego z obrzydzeniem i nacisnęła serię klawiszy na klawiaturze swojego modułu łączności. Twarz towarzysza generała zniknęła z ekranu zastąpiona jej twarzą.
— Tu komodor Rachel Yang — powiedziała wyraźnie. — Pani rozkazy zostaną wykonane, admirał Harrington. Mamy jednak poważne problemy z łącznością, dlatego potrzebuję trochę czasu, by przekazać stosowne polecenia na wszystkie okręty konwoju.
— Doskonale, komodor Yang: ma pani pięć minut na poinformowanie wszystkich okrętów — odparła Harrington. — i na uprzedzenie kapitanów, że moi ludzie dokonają abordażu w zbrojach. Jakikolwiek opór, jakikolwiek powtarzam, spotka się z użyciem siły.
— Rozumiem — wycedziła Yang przez zaciśnięte zęby.
— Lepiej, żeby tak było, bo wszyscy moi ludzie przez lata musieli znosić samowolę funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Nie zawahają się sekundy, by zabić, a większość wręcz będzie czekała na okazję, by wyrównać rachunki z ubekami.
— Rozumiem — powtórzyła Yang.
— To doskonale. — W prawej połowie twarzy Harrington błysnęły zęby w grymasie, który można by uznać za uśmiech. — Jeszcze jedno, komodor Yang. Poinformuje pani kapitanów okrętów, że każda próba samozniszczenia, opuszczenia okrętu czy uszkodzenia systemu komputerowego będzie uznana za niewykonanie rozkazów i także spotka się z użyciem siły. To jednostki UB i nasze pryzy, a w związku z tym, co funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa wyczyniali z jeńcami na tej planecie, nikogo z was nie chronią przepisy konwencji denebskiej. Poinformuje ich pani o tym. I lepiej będzie dla was, jeżeli będziecie o tym cały czas pamiętać.
Harrington przez cały ten czas ani razu nie podniosła głosu, ale czuło się w nim zdecydowanie i obojętność.
Rachel Yang poczuła, że gdzieś w środku robi się jej zimno, i bez słowa skinęła głową na potwierdzenie, że rozumie aż za dobrze.
— Przygotowania zakończone, milady — zameldowała oficjalnie kapitan Gonsalves.
Honor skinęła głową z poważną miną.
Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin wszyscy gorączkowo pracowali. Po to by wreszcie mogły paść te słowa.
— Doskonale, kapitan Gonsalves — odpowiedziała równie formalnie. — Ma pani zezwolenie na odlot. Powodzenia, Cynthia.
Ostatnie zdanie dodała znacznie ciszej i wcale nie uroczyście.
— Dziękuję — uśmiechnęła się Gonsalves. — Zobaczymy się w systemie Trevor Star, ma’am. Proszę się nie spóźnić!
I zakończyła połączenie.
Honor uniosła głowę znad ekranu łączności i rozejrzała się po swym nowym pomoście flagowym. Na głównym ekranie taktycznym widać było transportowce schodzące z orbity i biorące kurs ku granicy wejścia w nadprzestrzeń. Towarzyszył im jeden okręt eskorty, a na ich pokładach znajdowało się ponad dwieście osiemdziesiąt sześć tysięcy ludzi. Było to więcej, niż zakładał Montoya, ale też tłok wewnątrz panował solidny. Natomiast systemy podtrzymywania życia wzmocnione pokładowymi systemami kilkudziesięciu promów i pinas cumujących na burtach miały jeszcze margines bezpieczeństwa na wypadek awarii. Fakt, że niewielki, ale miały.
Nawet patrząc na ich odlot, Honor z trudem wierzyła, że zdołali tego dokonać. Niedowierzanie i duma walczyły w niej o prymat, przytłumiając pozostałe uczucia. Głównie żal po stracie trzech okrętów, których tak potrzebowała. A której można było uniknąć, gdyby tego zasrańca towarzysza generała nie sparaliżował strach.
Ponieważ jednak dupek nie skorzystał z jej propozycji, nie miała wyboru. A więcej czasu nie mogła mu dać, bo nie wiedziała, co on naprawdę robi. Jego ogłupienie mogło być udawane, a jeśliby grał w ten sposób na zwłokę, jego podwładni mogli nawiązać łączność z pozostałymi okrętami i koordynować atak. Kierunkowe lasery nadawały się do tego celu idealnie, gdyż nie była w stanie ani podsłuchać przekazywanych przez nie informacji, ani nawet dowiedzieć się, że są właśnie używane. Co prawda opór nie na wiele by się przydał, ale wtedy mogła zostać zmuszona do zniszczenia wszystkich lub większości okrętów. Bardziej prawdopodobne było, że wykorzystują ten czas do zniszczenia banków pamięci pokładowych systemów komputerowych, co sprawiłoby jej poważny kłopot. Mogła skopiować oprogramowanie Krashnarka, ale krążowniki liniowe były większe i potrzebowały bardziej rozwiniętego oprogramowania, by móc sprawnie funkcjonować. Jedyne, co by jej wówczas pozostało, to opróżnić je ze wszystkiego i przerobić prowizorycznie na transportowce. W walce nie byłaby w stanie w żaden sposób ich wykorzystać.
A tak straciła tylko jeden z nich. No i jeden ciężki krążownik, i jeden lekki.
I zabiła ze cztery tysiące funkcjonariuszy UB.
I co dziwne, nie żałowała tych zabitych. Na garnizonie Piekła nie zemściła się, ponieważ nie mogła. Teraz, choć nie chęć zemsty nią kierowała, po części wyrównała rachunki z ubekami. I czuła się z tym dobrze. A najistotniejsze w tym wszystkim było to, że jej akcja dała spodziewany efekt — załogi pozostałych okrętów były tak przerażone, że wręcz nie mogły się doczekać pójścia do niewoli i przewiezienia na powierzchnię planety, zanim ona nie zdecyduje się również ich zabić.
To były zdecydowanie pozytywne konsekwencje, ale niestety były też i negatywne. Najpoważniejszą z nich zaś stanowiły uszkodzenia, jakie odniósł Farnese. Co prawda udało się odblokować ponad dwie trzecie jego prawoburtowego uzbrojenia, głównie poprzez wycięcie zablokowanych i zniekształconych klap ambrazur. Nic więcej nie dało się zrobić, gdyż w systemie nie było ani możliwości przeprowadzenia stosownych napraw, ani też potrzebnych do tego części czy narzędzi. A okazało się, że oprócz tego, iż na prawej burcie nie ocalał ani jeden sensor i ani jedno sprzężone działko laserowe, to w dodatku osłona burtowa ma nie więcej niż piętnaście procent mocy znamionowej z powodu zniszczenia większości generatorów. Oznaczało to, iż okręt może używać w walce tylko jednej burty, a jeśli komuś uda się trafić go w drugą…
Mimo uszkodzeń był to jednak nadal krążownik liniowy ze sprawnym napędem i systemem podtrzymywania życia, stanowiąc piątą jednostkę klasy Warlord, którą dysponowała. Do tego miała cztery ciężkie krążowniki klasy Mars oraz lekki krążownik Bacchante. Uszkodzony Sabine obsadzony załogą szkieletową został wysłany wraz z transportowcami jako okręt flagowy Cynthii Gonsalves. Nawet jednak bez niego Flota Elizjum nabrała imponujących rozmiarów. Tak imponujących, że problemem stało się znalezienie załóg, by obsadzić wszystkie okręty.
Uśmiechnęła się krzywo na wspomnienie własnej pomysłowości. Ponieważ Farnese nie był w pełni sprawny, okazało się, że do jego obsługi wystarczy załoga licząca siedmiuset, a nie tysiąc trzystu ludzi. Dzięki temu udało się (ledwie) obsadzić pozostałe okręty załogami zredukowanymi, ale złożonymi z wyszkolonych lub doszkolonych ludzi. Co prawda przy tej okazji obsada naziemna centrum ogniowego i kontroli lotów prawie przestała istnieć. Została tylko jedna pełna wachta oraz niewyszkoleni dyżurni pilnujący przez cały czas łączności i sensorów. Przeciwko temu jednak nikt nie protestował — wszyscy skupili się na wybiciu jej z głowy pomysłu, by na jednostkę flagową obrać Farnese.
McKeon był pierwszy, acz tylko dlatego, że LaFollet skojarzył pewne fakty odrobinę później. Za to obaj byli zgodni — żaden nie chciał, by znalazła się w przestrzeni, gdyby miało dojść do bitwy, a jeżeli już, to na pewno nie na nie w pełni sprawnym okręcie. Postawiła na swoim wbrew ich zdaniu i wbrew opiniom Ramireza, Benson i Simmonsa. I to bynajmniej nie dlatego, że (jak obawiał się LaFollet) życie jej obrzydło.
Była to po prostu konieczność. Zdolności dowódczo-taktyczne Harriet Benson wracały z zaskakującą szybkością, niestety była wyjątkiem wśród byłych wieloletnich jeńców. Kilku innych nadawało się do pełnienia wacht lub na pierwszych oficerów, ale nie do samodzielnego dowodzenia. Nie mieli czasu, by wyrobić sobie wszystkie niezbędne do tego cechy. A wśród jeńców z flot Sojuszu było zaskakująco mało oficerów o odpowiednich kwalifikacjach i doświadczeniu. Poza komandorem Ainspanem i komandor porucznik Rebeką Ellis nikt nie dowodził jednostką większą od kutra rakietowego. Ainspan dowodził lekkim krążownikiem HMS Adonai, a Ellis niszczycielem HMS Plam Song. Dlatego pierwszy dostał ciężki krążownik Ares, a druga przejęła od Benson dowództwo Bacchante.
A potem Honor zaczęła żonglerkę z ośmioma pozostałymi okrętami. Skończyło się na tym, że McKeon objął dowództwo Wallensteina, Benson zaś Kutuzowa. Solomon Marchant dostał MacArthura, a Geraldine Metcalf Barbarosę. Z ciężkimi krążownikami poszło trudniej; w końcu zdecydowała się powierzyć dowództwo Ishtar Sarah DuChene, a Huan-Ti Lethridge’owi. Krashnarka zaś od McKeona przejął Scotty Tremaine. Tak szczerze to chciała zrobić kapitanem także Warnera Casleta, który najlepiej z nich wszystkich znał możliwości okrętów Ludowej Marynarki, a doświadczenie miał równe McKeonowi, ale nie mogła tak postąpić, gdyż zbyt wielu byłych jeńców nie zgodziłoby się służyć pod jego rozkazami. Dlatego mianowała go swoim pierwszym oficerem na Farnese. Oficjalne uzasadnienie głosiło, że nie w pełni sprawny okręt potrzebuje najlepszej kadry.
A potem zaczęła się karuzela z dobieraniem oficerów i podoficerów, by wszystkie okręty miały zbliżony poziom obsady… Swoim zastępcą w dowodzeniu eskadrą mianowała Ramireza przydzielonego na pokład Wallensteina. Okrętu dać mu nie mogła, gdyż nie odzyskał na tyle umiejętności manewrowania okrętem, by nadawał się do dowodzenia nim w boju. Centrum ogniowym i kontrolą lotów dowodziła Phillips, a ogólne dowództwo na planecie otrzymał Gaston Simmons.
Była to, oględnie mówiąc, straszna prowizorka, do tego zupełnie niespotykana, gdyż oparta o umiejętności, nie stopnie, ale miała jedną wielką zaletę. Większość ludzi poznawała się przez prawie standardowy rok i nabrała do siebie zaufania. Miała nadzieję, że to zrównoważy większość ich braków w wyszkoleniu.
I lepiej, żeby tak było, bo choć każdy następny okręt, jaki się pojawi w systemie w najbliższym czasie, powinien być sam, a jego załoga nie miała prawa niczego podejrzewać, nie potrwa to długo. Sądziła, że góra dwa-trzy miesiące, bo mniej więcej wtedy zaczną szukać Thornegrave’a i jego konwoju. Miała zamiar wykorzystać ten czas na naprawdę rzetelne ćwiczenia, manewry, szkolenia i zgrywanie załóg.
Niestety, sądząc po okresie, w którym Piekło należało do nich, takich okrętów nie będzie wiele, a o tym, by wśród nich zjawił się jakiś transportowiec, mogła raczej jedynie pomarzyć. A to oznaczało, że nadal będzie jej brakowało możliwości przewiezienia około stu tysięcy osób, gdy Urząd Bezpieczeństwa zacznie sprawdzać, gdzie zgubił się towarzysz generał.
I przyśle tu kogoś, by to sprawdzić.
Nie wiedziała ani kogo, ani czym. Logicznie byłoby zacząć od jednostki kurierskiej, bo był to najszybszy sposób. Jeżeli UB tak właśnie postąpi, istniała szansa, że uda jej się wyłgać tak jak za pierwszym razem, twierdząc, że konwój odleciał do Seabring. Jednakże nawet gdyby tak się stało, od momentu odlotu kuriera czasu pozostanie niewiele. W Urzędzie Bezpieczeństwa nie tkwili sami idioci i w końcu ktoś się zorientuje, że system Cerberus stał się czarną dziurą dla wszystkich okrętów poza jednostkami kurierskimi.
A poza tym wcale nie musieli przysłać kuriera…
Tak czy owak wiedziała, że czas zaczyna się jej kończyć i trzy miesiące były górną granicą, na którą mogła liczyć. A w tym czasie musiała znaleźć jakiś sposób na zdobycie wystarczającej liczby okrętów, by wywieźć z planety tych, którzy tego chcieli, a którzy nadal na niej przebywali.
I wiedziała, że to zrobi, tyle że jeszcze nie całkiem, jak to zrobi…
— W porządku, towarzysze i towarzyszki, zaczynamy! — Towarzysz kontradmirał Paul Yearman rozejrzał się po obecnych w sali odpraw i uśmiechnął chłodno, czekając, aż zapanuje kompletna cisza.
Gdy uwaga wszystkich była już niepodzielnie skupiona na nim, spojrzał na siedzącego obok i spytał uprzejmie:
— Zechce pan zacząć, towarzyszu generale?
— Dziękuję, towarzyszu admirale — odparł równie uprzejmie Seth Chernock i także rozejrzał się po zgromadzonych przy stole oficerach. Stanowili przedziwną mieszankę — czterech nosiło mundury Urzędu Bezpieczeństwa, czternastu Ludowej Marynarki. Podobnie wyglądała sytuacja w siłach lądowych: całością dowodził towarzysz generał major UB Claude Gisborne, ale połowa sił, a dwie trzecie starszych oficerów należało do Ludowego Korpusu Marines.
Nie była to spójna formacja, ani jeśli chodzi o element lądowy, ani latający, i zdawał sobie z tego sprawę, ale to było wszystko, co zdołał zebrać. A i tak zajęło mu to dziewięć standardowych dni. Teraz ekspedycja wreszcie wyruszyła, a w odprawie musieli wziąć udział wszyscy dowódcy, żeby każdy zrozumiał w pełni cel operacji i jej plan.
Pozytywną stroną było to, że miał do dyspozycji dziesięć krążowników liniowych (choć jeden należał do starej klasy Lion) i sześć ciężkich krążowników. Oraz to, że Marines byli w stanie zorganizować dwa swoje szybkie transportowce klasy Roughneck. Negatywną zaś, że nie zdołał zgromadzić więcej niż dwadzieścia siedem tysięcy ludzi. Oczywiście okrętów było dość, by dotrzeć do planety, ale według ostrożnej oceny więźniów było dwadzieścia razy więcej. Jedyną możliwością wyrównania szans był ostrzał z orbity. Problem polegał na tym, że nie był on zbyt precyzyjny… Na szczęście Gisborne był eks-Marine i znał się na operacjach desantowych. Zdołał też jakoś nie dopuścić do otwartych animozji między podlegającymi mu batalionami interwencyjnymi a Marines, co było dużym osiągnięciem, bo członkowie obu formacji nienawidzili się serdecznie. Gisborne trzymał wszystkich żelazną ręką i choć o braterstwie broni mowy być nie mogło, wrogość nie była jawna przynajmniej wśród oficerów jego sztabu i większych jednostek.
Niestety w drugim rodzaju sił zbrojnych nie wyglądało to tak dobrze, choć Yearman nie ponosił tu winy. Chernock potrzebował go, zdawał sobie bowiem sprawę z własnych ograniczeń. Był planistą i administratorem, a jego tak zwane „bojowe” doświadczenia ograniczały się do paru ekspedycji interwencyjnych, co w żaden sposób nie predestynowało go do dowodzenia tą ekspedycją. Dlatego zrobił z Yearmana swego oficjalnego zastępcę, a praktycznego dowódcę pierwszej fazy operacji.
I z tego, co dotąd miał okazję zaobserwować, był to doskonały wybór. Yearman może nie był genialnym strategiem, ale doświadczonym dowódcą znającym się na realiach taktycznych. Zaczął od starań, by z mieszaniny okrętów o różnej przynależności stworzyć na tyle spójny zespół, na ile tylko się da. Niestety okazało się, że dziewięć dni to za mało, by mu się powiodło tak, jak sobie tego życzył.
Chernock podejrzewał, że gdyby wszystkie okręty należały do Ludowej Marynarki, sytuacja wyglądałaby nieporównanie lepiej. Niestety, trzy krążowniki liniowe Ivan IV, Cassander i Modred obsadzone były funkcjonariuszami UB podobnie jak Morrigan, ciężki krążownik klasy Mars. Ich dowódcy, a zwłaszcza towarzysz kapitan Isler z Modreda, byli ciężko niezadowoleni ze znalezienia się pod rozkazami oficera Ludowej Marynarki, i to pomimo świadomości, że stało się tak na wyraźne życzenie Chernocka. Towarzysz kapitan Sorrenson, dowódca Morrigana, prawdopodobnie dorównywał Islerowi w podejściu, ale nie okazywał tak jawnie niechęci.
A sytuację pogarszały wyniki ćwiczeń. Już po pierwszych dla każdego stało się bowiem oczywiste, że załogi wszystkich okrętów Urzędu Bezpieczeństwa były nieporównanie gorzej wyszkolone, a ich oficerowie mniej doświadczeni od swych odpowiedników w Ludowej Marynarce. Jak się należało spodziewać, zwiększyło to jedynie niechęć funkcjonariuszy, a pogardę wojskowych.
Osobiście Chernock ucieszył się, że różnica wyszkolenia okazała się tak drastyczna. Z tego co wiedział, była to pierwsza wspólna akcja UB i Ludowej Marynarki w historii. Starannie notował wszystkie słabe punkty i niedociągnięcia, zwłaszcza jednostek Urzędu Bezpieczeństwa. Wiedział, że gdy towarzysz sekretarz Saint-Just dostanie jego raport po akcji, posypią się głowy, a dla towarzyszy kapitanów skończy się pełne samozadowolenia lenistwo. Bo w tej chwili sytuacja wyglądała tak, iż gdyby niezbędne okazało się rozprawienie ze zbuntowanymi okrętami Ludowej Marynarki, UB musiałoby mieć olbrzymią przewagę siły ognia, by wygrać jakiekolwiek starcie. To, czy w związku z tym należało włączyć w skład sił UB większe okręty, nie było jego sprawą. Ale miał obowiązek uświadomić towarzyszowi sekretarzowi fakt niedostatecznego wyszkolenia ludzi służących na już posiadanych.
Póki co Yearman nie miał innego wyjścia, niż próbować zrobić z tej zbieraniny w miarę choćby zgraną siłę zdolną do walki. Czas potrzebny na zgromadzenie sił lądowych wykorzystał więc w jedyny sensowny sposób — na ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz ćwiczenia. Chernock wiedział, że sytuacja daleka jest od zadowalającej, ale postępowanie Yearmana zaczęło przynosić rezultaty. I to na tyle obiecujące, że dalsze ćwiczenia miały trwać przez całą drogę do celu. Niestety system Cerberus znajdował się w odległości ledwie czterdziestu pięciu lat świetlnych, co przy prędkości osiąganej przez transportowce klasy Roughneck oznaczało ośmiodniowy przelot w czasie obiektywnym, czyli sześcioipółdniowy w czasie pokładowym. Nie było to dużo, ale z drugiej strony po pięciu dniach nieprzerwanych prawie ćwiczeń i manewrów nawet oficerowie Ludowej Marynarki mieli dość. Ci z UB byli na krawędzi buntu, choć nawet do towarzysza kapitana Islera musiało dotrzeć, o ile poprawiły się osiągane przez jego okręt wyniki. Poza tym wszyscy mieli świadomość, jaka byłaby reakcja Chernocka, toteż starali się zachować choćby pozory uprzejmości.
Chernock uznał, że cisza trwała wystarczająco długo, toteż ją przerwał, mówiąc spokojnym głosem:
— Stanowimy zespół zebrany pospiesznie i większość z nas nigdy nie miała okazji ze sobą współpracować. Zdaję sobie sprawę, jak intensywny wysiłek został podjęty, by przezwyciężyć różnice wynikające z odmiennej podległości służbowej, i jak było to wyczerpujące, a czasami irytujące. Wiem, że wszyscy obecni są podenerwowani, i rozumiem powody tego stanu rzeczy. Niemniej nie… będę… tolerował… żadnych… wybuchów złości, wahania w wykonywaniu rozkazów starszych stopniem, niezależnie od tego, jaki uniform noszą, ani innych przejawów niesubordynacji czy rywalizacji. Czy ktokolwiek z obecnych potrzebuje jakiegoś dodatkowego wyjaśnienia tego problemu?
Słysząc jego zimny i groźny ton, ci, którzy tego nie zrobili wcześniej, przybrali pospiesznie starannie neutralne wyrazy twarzy. Chernock odczekał kilkanaście sekund, a gdy nikt się nie odezwał, uśmiechnął się chłodno.
— Miałem nadzieję, towarzysze, że taka właśnie będzie wasza reakcja. I cieszę się, że nie były to nadzieje płonne — pochwalił ich. — Teraz oddaję głos towarzyszowi admirałowi.
— Dziękuję, towarzyszu generale. — Yearman odchrząknął, nie ukrywając zadowolenia i pewnej obawy w związku ze zdecydowaniem, z jakim Chernock udzielił mu poparcia.
Nie ulegało wątpliwości, że tak samo jak innym nie odpowiada mu mieszany skład ekspedycji, ale w jego głosie nie było nic, co by to sugerowało.
— Wyniki ostatnich ćwiczeń pozwalają na niewielką dozę optymizmu — poinformował zebranych. — Co prawda koordynacja nadal pozostawia sporo do życzenia i nie zdecydowałbym się poprowadzić was do walki z wyszkolonym, dysponującym okrętami przeciwnikiem bez przynajmniej jeszcze tygodnia ćwiczeń. Sądzę jednak, że to zadanie jesteśmy w stanie wykonać. Równocześnie jednak chciałem wszystkim przypomnieć, że nadmierna pewność siebie jest jednym z najgroźniejszych wrogów człowieka.
Przerwał i kolejno przyjrzał się wszystkim siedzącym. Chernock potarł nos, by ukryć uśmiech, gdyż spojrzenie Yearmana najdłużej zatrzymało się na towarzyszu kapitanie Islerze.
— Nasze zadanie jest stosunkowo proste — podjął Yearman. — Zapoznaliśmy się z dostarczonymi przez towarzysza generała Chernocka informacjami dotyczącymi obrony systemowej i orbitalnej i sądzę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę z ich podstawowej słabości. Poza stanowiskami ogniowymi zlokalizowanymi na powierzchni księżyców i samej planety wszystkie pozostałe nie są chronione przez żadne pasywne środki obrony antyrakietowej i są praktycznie pozbawione możliwości ruchu. W dodatku mają bardzo ograniczone aktywne środki obrony przeciwrakietowej, zarówno jeśli chodzi o wyrzutnie antyrakiet, jak i stanowiska sprzężonych działek laserowych. W mojej ocenie tych ostatnich jest o połowę za mało, by obrona była skuteczna. Dzięki temu zdalnie sterowane stanowiska ogniowe są nadzwyczaj podatne na zniszczenie i można mieć pewność, że zdołamy się przez nie przebić bez większych strat. Inna będzie sytuacja, gdy znajdziemy się w zasięgu baz ogniowych na księżycach i na powierzchni, ale one mają ograniczone zapasy amunicji, toteż choć poniesiemy straty, nie będą one zbyt ciężkie. A zanim znajdziemy się w ich zasięgu, wybijemy wystarczającą dziurę w pozostałej części stanowisk ogniowych, by pozostałe nie były już dla nas groźne. Jest to najgorszy z możliwych scenariuszy, istnieje bowiem realna szansa, iż do żadnej walki nie dojdzie, gdyż nie potwierdzą się podejrzenia generała Chernocka.
Przy tych słowach Yearman spojrzał na Chernocka. Ten skinął głową zaskoczony odwagą kontradmirała. Natomiast nie jego przekonaniem. Wiedział, że być może poza Therretem nikt z obecnych mu nie wierzy.
Ale wiedział także, że się nie myli.
— Gdyby tak się właśnie szczęśliwie złożyło — ciągnął Yearman — wrócimy do systemu Danak i przestaniemy stanowić jeden związek taktyczny: każdy okręt powróci do wykonywania wcześniej wyznaczonych zadań. Istnieje także trzecia możliwość, mianowicie taka, że podejrzenia towarzysza generała są słuszne i więźniowie opanowali obóz Charon, ale garnizon miał czas zniszczyć systemy kontroli ogniowej i cała obrona systemowa nie będzie funkcjonować. Wówczas walki toczyć będą jedynie siły lądowe, a my być może będziemy im zapewniali wsparcie ogniowe z orbity. Szanse na to są jednak, przyznaję, niewielkie i dlatego się tu spotkaliśmy. Naszym zadaniem jest dostarczenie sił towarzysza generała Gisborne’a na powierzchnię planety Hades i udzielenie im pomocy przy opanowaniu wyspy Styx. Aby to osiągnąć, zamierzam zaatakować obronę wszystkimi okrętami poza ciężkim krążownikiem Rapier. Okręt towarzyszki kapitan Harken ma pozostać jako bezpośrednia osłona obu transportowców przynajmniej milion kilometrów za siłami głównymi i utrzymywać cały czas tę odległość.
— Czy to naprawdę konieczne, towarzyszu admirale? — spytał towarzysz kapitan Fuhrman dowodzący krążownikiem liniowym Ludowej Marynarki Yavuz.
Yearman spojrzał na niego zaskoczony, więc Fuhrman wyjaśnił:
— Nic w otrzymanych przez mnie informacjach nie wskazuje na konieczność zachowania aż tak daleko posuniętych środków ostrożności, towarzyszu admirale.
— Nie wskazuje — zgodził się Yearman — możemy więc to złożyć na karb mojej manii prześladowczej. Niemniej chcę, by ktoś pilnował transportowców. Ot, tak na wszelki wypadek. A przy okazji także naszych pleców. Skoro obrona systemowa jest tak gęsta, będziemy wystarczająco zajęci, by nie zauważyć, że jakiś niszczyciel, który mogli tymczasem zdobyć więźniowie, skorzysta z tego, podkradnie się pod nasze rufy i narobi zamieszania. Mamy dość okrętów, by jeden z nich pilnował tylnego wejścia. Nie zgadza, się pan ze mną, towarzyszu kapitanie?
— Zgadzam się, towarzyszu admirale — przyznał Fuhrman. — Możemy sobie pozwolić na zrezygnowanie z wyrzutni ciężkiego krążownika klasy Sword, bez obrazy, Helen, a nikomu nie zaszkodzi, że ktoś będzie pilnował naszych tyłów. Chciałem się tylko upewnić, czy nie przeoczyłem czegoś w otrzymanych materiałach, towarzyszu admirale.
— Jak widać nie — zakończył temat Yearman. — Ale dobrze, że pan sprawdził: takie przygotowywane pospiesznie zestawy mogą być niekompletne niezależnie od tego, jaką staranność wykazali opracowujący je ludzie. Dlatego zresztą ta odprawa ma tak szczególny przebieg. Wolę tracić czas niż okręty. Dobra, wracając do tematu: ze wszystkich pozostałych okrętów chcę utworzyć jedną grupę uderzeniową, którą będę dowodził osobiście. Gdyby coś stało się mnie lub mojemu okrętowi flagowemu, dowodzenie przejmie mój zastępca… towarzysz kapitan Isler dowodzący Modredem. A gdyby jego także spotkało coś złego, towarzysz kapitan Rutgers dowodzący Pappenheimem.
Yearman zrobił przerwę i przyjrzał się uważnie Islerowi. Ten nie krył zdumienia — spojrzał nawet na Chernocka, jakby zastanawiając się, czy to nie on za tym stoi. Ale Chernock był równie zaskoczony jak wszyscy: przynajmniej dwóch oficerów Ludowej Marynarki spośród obecnych było wyższych stopniem lub miało dłuższe starszeństwo od Islera i Chernock spodziewał się, że któregoś z nich Yearman mianuje swoim zastępcą. Tymczasem towarzysz admirał wykazał zadziwiające zdolności dyplomatyczne, a równocześnie zatkał gębę największemu malkontentowi wśród podkomendnych.
— Rozumiem, towarzyszu admirale — powiedział po chwili Isler.
Yearman kiwnął głową i dodał:
— Jeżeli chodzi o szyk, to chcę, by przynajmniej na początku ciężkie krążowniki znalazły się na skrzydłach. Niestety nie będziemy dysponowali zasobnikami holowanymi, ale cóż: nie można mieć wszystkiego.
Tym bardziej, jeśli wszystko było organizowane w takim pośpiechu. Transportowce Marines nie były przystosowane do przewozu zasobników, a jedyne dwa frachtowce, które można było zarekwirować do tego celu, były niewiarygodnie stare i powolne. Ich użycie podwoiłoby czas potrzebny na dotarcie do celu.
— Krążowniki liniowe mają silniejsze rakiety i najbardziej pojemne magazyny artyleryjskie — konkludował Yearman. — I chcę je wykorzystać do dokonania głównego wyłomu w obronie. Lżejsze jednostki oczyszczą potem przejście z ocalałych stanowisk strzeleckich. Sektory ostrzału i koordynację ognia zapewnia mój sztab z pokładu Tammerlane’a, ale chcę, żebyście wszyscy zwracali uwagę na zużycie amunicji. Mamy jej dość, by wykonać zadanie, ale to nie znaczy, że możemy pozwolić sobie na marnotrawstwo, choćby dlatego że nie będziemy mieli gdzie jej uzupełnić. A kiedy rakiety zaczną eksplodować wśród tak gęsto rozmieszczonych celów, zrobi się zamieszanie. Jest całkiem możliwe, że któryś z was lub z waszych oficerów taktycznych zauważy coś, co umknie mnie czy moim sztabowcom. Gdyby coś takiego nastąpiło, obojętne czy byłby to problem, czy niespodziewana okazja, chcę o tym wiedzieć natychmiast, a nie z lektury pobitewnych raportów. Zrozumiano?
Odpowiedziały mu potwierdzające gesty. Yearman pokiwał głową i dodał:
— To byłyby najważniejsze kwestie. Mój sztab przygotował dokładniejszą odprawę i zaraz przejdziemy do szczegółów. Ale zanim to nastąpi, chciałbym powiedzieć jeszcze jedno. Stanowimy składaną w pośpiechu mieszaną grupę. Niektórzy mogą nazwać ją zbieraniną, ale nie w tym rzecz. Znamy związane z tym problemy i wszyscy ciężko pracowaliśmy, by je pokonać. Chciałem, żebyście wiedzieli, że jestem z was zadowolony. I jestem przekonany, że wykonamy zadanie zlecone przez towarzysza generała Chernocka. Chcę, żebyście powtórzyli to załogom, gdy wrócicie na okręty. Pracowały równie ciężko jak wy, a jeśli będziemy jednak musieli walczyć, od nich także wiele będzie zależało. Dopilnujcie, by wiedzieli, że zdaję sobie z tego sprawę.
Kolejny raz rozejrzał się po twarzach obecnych, po czym najwyraźniej usatysfakcjonowany zwrócił się do swego szefa sztabu:
— Teraz, komandorze Caine, proszę przejść do szczegółów.
Honor uśmiechnęła się, widząc, z jakim entuzjazmem Nimitz zabrał się do następnego selera. Treecat siedział niemalże prosto na specjalnym stołku zmajstrowanym przez jednego z mechaników. Stołek miał dołożony wyściełany wspornik tak umocowany, że oparcie się o niego zmniejszało obciążenie źle zrośniętego środkowego stawu Nimitza. Był z tego wielce zadowolony, co czuła wyraźniej niż dotąd, gdyż po przejściach na planecie Enki ich więź ponownie uległa wzmocnieniu. Tak z tego powodu, jak i z uwagi na jego kalectwo było jej znacznie trudniej racjonować smakołyk mimo świadomości, że nie jest w stanie strawić ziemskiej celulozy.
Cóż, istnieli tacy dziwacy, którzy uważali, że zbyt dużo kakao też szkodzi…
Uśmiechnęła się do własnych myśli i już miała odwrócić się do głównego mechanika, komandor Alyson Inch, gdy rozległ się dzwonek u drzwi. Uniosła głowę, a Andrew LaFollet jak zwykle stojący w czasie posiłku za jej fotelem podszedł do drzwi i otworzył je. Po czym cofnął się, przepuszczając porucznik Thurman.
Nimitz nagle przestał jeść i uniósł głowę, przyglądając się wchodzącej. Honor zaś zmrużyła zdrowe oko, czując dzięki łączącej ich więzi podniecenie nowo przybyłej.
Otarła usta śnieżnobiałą serwetką i odłożyła ją starannie obok nakrycia, czekając, aż Thurman podejdzie do jej fotela. Od momentu objęcia dowództwa Farnese regularnie spożywała obiad z tyloma oficerami, z iloma mogła, by jak najszybciej ich poznać. Był to najlepszy sposób, by zrobić to w jak najkrótszym czasie. Zaczynała ich już rozpoznawać, ale minęło dopiero dziesięć dni od objęcia okrętu, więc proces nie był jeszcze zakończony. Zresztą wszyscy dopiero poznawali się wzajemnie i oswajali z nowymi obowiązkami.
Sądząc po emocjach targających Thurman, ten okres spokoju i poznawania właśnie się skończył. Inni też musieli coś zauważyć, bo w kabinie nagle zrobiło się cicho.
— Przepraszam, że przeszkodziłam w posiłku, ma’am — odezwała się Thurman.
— Nic nie szkodzi, porucznik Thurman — powiedziała Honor, dziwiąc się własnemu spokojowi. — Można poznać powód?
— Naturalnie, ma’am. — Thurman wciągnęła głęboko powietrze i zameldowała: — Komandor Caslet przesyła pozdrowienia i informuje, że wykryliśmy wielokrotny ślad wyjścia z nadprzestrzeni. Dokładnie osiemnaście źródeł napędów.
Podobnie jak większość długo przebywających na planecie jeńców Amanda Thurman była za stara na posiadany stopień. Starsza od Honor, teraz zachowywała pozory spokoju i opanowania tylko dzięki tej w tak trudnych warunkach uzyskanej dojrzałości.
Informacja o liczba okrętów, które znalazły się w systemie, uderzyła w obecnych jak obuchem. Osiemnaście jednostek to była niewielka grupa uderzeniowa albo spory konwój, a nie przypadkowa wizyta towarzyska. A nie przybył żaden kurier z uprzedzeniem, jak miało to miejsce w przypadku konwoju z Shilo. Co znaczyło tylko jedno…
Honor co prawda nie miała pojęcia, jakim cudem stało się to tak szybko, ale to mogła być tylko karna ekspedycja. Albo w najlepszym razie wyprawa zwiadowcza mogąca w każdej chwili zmienić się w karną ekspedycję. Było to nielogiczne, bo w celu sprawdzenia sytuacji wysyła się jeden, góra dwa okręty, a nie takie siły, ale UB z logiki nigdy nie słynęło. Albo podejrzenia wzbudziło zniknięcie Proxmire’a, albo któregoś z krążowników; reakcja mogła się wydawać niezrozumiała, ale te okręty przybyły i nieważne było, dlaczego się tu zjawiły, tylko co z nimi zrobić.
Jej umysł już analizował możliwości, ale jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości — jej czas się skończył. Nawet jeśli uda jej się pokonać niespodziewanych gości dzięki sile obrony systemowej i zaskoczeniu, ten, kto je wysłał, będzie wiedział, że w systemie Cerberus dzieje się coś bardzo, ale to bardzo złego. Jeśli zdobędzie lub zniszczy wszystkie wrogie jednostki i tak nie będzie miała jak wywieźć tych stu tysięcy z powierzchni. A wkrótce pojawi się tu następna, silniejsza grupa wrogich okrętów…
A jeżeli i tę pokona, to kolejna…
— Rozumiem — powiedziała spokojnie. — W którym rejonie te okręty wyszły z nadprzestrzeni i jaki wzięły kurs?
Thurman wyciągnęła spod pachy elektrokartę i włączyła ją, ale odpowiedziała, nie patrząc na ekran:
— Wyszli z niewielką prędkością czternastu minut trzydziestu sekund świetlnych od planety dokładnie na granicy przejścia w nadprzestrzeń. Kierują się prosto ku planecie z prędkością nieco poniżej tysiąca dwustu kilometrów na sekundę i przyspieszeniem dwieście g, ma’am.
— Dwieście g? — zdziwiła się Honor.
— Tak, ma’am. Powodem może być to, że dwie jednostki mają znacznie większą masę od pozostałych, cztery, może pięć milionów ton. Reszta to na pewno okręty, ciężkie krążowniki lub krążowniki liniowe. Na razie trudno to ustalić, bo jednostki klasy Mars mają zbliżoną masę i znacznie silniejsze napędy.
— Rozumiem… — powtórzyła Honor.
Thurman miała rację — okręty klasy Mars dorównywały wielkością przedwojennym krążownikom liniowym, a nadwyżkę mocy napędów miały rzeczywiście imponującą.
— Gdzie wyszli z nadprzestrzeni? — spytała po chwili.
— W samym środku strefy Alfa, ma’am — odparła Thurman. I tym razem ponad jej strach wybiły się radość i niedowierzanie.
Honor doskonale rozumiała jej uczucia. Nimitz zaś warknął nisko i gardłowo, nie kryjąc satysfakcji. Sytuacja była jasna: szesnaście okrętów i dwa transportowce pełne ubeków albo Marines. Dwa transportowce i brak jakiegokolwiek okrętu większego od krążownika liniowego oznaczał, że ekspedycję organizowano w pośpiechu. Krążowniki liniowe były naturalnie w stanie przebić się przez obronę, ale znając upodobania przeciwnika, wiedziała, że gdyby było to możliwe, ot tak na wszelki wypadek w skład eskorty zostałoby włączonych kilka pancerników albo raczej jeden czy dwa superdreadnoughty. A jeżeli operację montowano w pośpiechu, to istniała jeszcze jedna możliwość. Mogły to bowiem być siły mieszane Urzędu Bezpieczeństwa i Ludowej Marynarki. I prawdę mówiąc, wolałaby, aby tak właśnie było, biorąc pod uwagę różnice w wyszkoleniu i możliwościach, o nienawiści między nimi panującej nawet nie wspominając. Nie mając czasu, nawet najlepszy dowódca nie był w stanie stworzyć z takiej zbieraniny skutecznego związku taktycznego. Co w znacznej mierze przypominało jej własną sytuację…
Ponieważ nie było sposobu, by mogła poznać przynależność okrętów, przestała sobie tym zaprzątać głowę i skupiła się na czymś innym. Potwierdziło się właśnie, że niedorzeczny pozornie pomysł, na jaki wpadła w zeszłym tygodniu, był jak najbardziej sensowny. Choć nie spodziewała się, by mieli z tego tak szybko skorzystać, przedsięwzięła pewien środek ostrożności i teraz zaczęło to procentować. Problem polegał na tym, czy jej załogi były dostatecznie wyszkolone, by doprowadzić manewr do końca. Ale przynajmniej znajdowały się w pozycji umożliwiającej spróbowanie. A jeśliby się udało…
Przeprowadziła analizę komputerową, próbując znaleźć prawidłowość odnośnie do rejonu, w którym jednostki przybywające do systemu wychodziły z nadprzestrzeni. Aby to zrobić, dokładnie sprawdziła wszystkie zarejestrowane w banku danych przyloty w historii. Powód był prosty: dysponując tak źle wyszkolonymi załogami, potrzebowała każdego mogącego dać przewagę czynnika, jaki mogła uzyskać. A informacje stanowiły potencjalną broń, gdyż pozwalały stworzyć taktykę, jakiej przeciwnik się nie spodziewał.
I odkryła coś zaskakującego. Otóż wszystkie okręty bezpieki, a potem UB wychodziły z nadprzestrzeni zawsze tak, by znaleźć się jak najbliżej planety, uwzględniając jej ruch w przestrzeni. Podobnie zresztą uczyniły dwa jedyne okręty Ludowej Marynarki: Count Tilly i jednostka kurierska. Ale na tym nie koniec, wszystkie bowiem wyjścia miały miejsce w obszarze ponad płaszczyzną ekliptyki systemu, co było, łagodnie mówiąc, dziwne. Większość kapitanów bowiem stara się wyjść z nadprzestrzeni na lub jak najbliżej płaszczyzny ekliptyki, gdyż tam granica przejścia jest nieco bardziej elastyczna i pozwala na łagodniejsze wyjście. A to z kolei powoduje mniejsze zużycie węzłów alfa i daje większy margines błędu w obliczeniach pozycji. Skoro każdy kapitan przybywający do systemu Cerberus zachowywał się inaczej, musiał istnieć jakiś powód.
Komandor Phillips straciła cały dzień, ale znalazła wytłumaczenie — tak głupie, że musiało być prawdziwe. Okazało się, że bezwład biurokracji Republiki był większy niż w przypadku Royal Manticoran Navy. Honor zakładała zawsze, że Królewska Marynarka bije galaktyczne rekordy w produkowaniu bezsensownych i nikomu niepotrzebnych kwitów, ale się myliła. Powodem bowiem tego dziwnego postępowania wszystkich kapitanów było zarządzenie wydane prawie osiemdziesiąt standardowych lat temu, równie głupie teraz jak w dniu ogłoszenia.
Pierwszy nadzorca planety, jeszcze z ramienia bezpieki, uparł się stworzyć ujednoliconą procedurę wlotu w system jako dodatkowy środek zabezpieczenia. I zrobił to, a nikt nie pomyślał, by zweryfikować jego wypociny. Oficer ten wymyślił sobie, że wyjście z nadprzestrzeni powyżej płaszczyzny ekliptyki będzie dodatkowym sposobem identyfikacji przybywającej jednostki. Jako nietypowe pozwalało bowiem praktycznie od razu zorientować się, czy jest to swój, czy wróg, i to na długo przed otrzymaniem identyfikacji okrętu normalną drogą.
Biorąc pod uwagę zasięg sensorów, jakimi dysponował garnizon, oraz czas potrzebny na dotarcie okrętu w pobliże stanowisk obrony, był to czysty idiotyzm, bo identyfikacja i tak następowała dużo wcześniej, niż można byłoby podjąć jakiekolwiek kroki, gdyby okazało się, że jest to wroga jednostka. Było to także karygodne marnotrawstwo, spowodowane bowiem przez nie zużycie węzłów napędu musiało kosztować łącznie już setki milionów dolarów.
A nigdy nie zostało zakwestionowane i teraz, jak podejrzewała, nikt już nie pamiętał dlaczego, ale wszyscy nadal tak postępowali. Głupota stała się tradycją, podobnie jak miało to miejsce w wielu innych przypadkach. Znała choćby równie nielogiczny zwyczaj obowiązujący w Royal Manticoran Navy, zgodnie z którym niszczyciele i lekkie krążowniki mogły podlatywać do stoczni z jakiego kierunku chciały, ale wszystkie większe okręty tylko z tyłu, musząc ją potem przegonić. Bez wątpienia kiedyś istniał ku temu powód (choć niekoniecznie rozsądny), teraz pozostała jedynie tradycja. Ale wszyscy jej przestrzegali.
Honor zresztą nie obchodził powód, dla którego kapitanowie okrętów UB tak się zachowywali, tylko skutki tychże zachowań. A dzięki nim mogła zorganizować zasadzkę i zrobiła to. Naturalnie istniała szansa, że ktoś się wyłamie i wyjdzie z nadprzestrzeni gdzie indziej, ale niewielka. A jeśli będzie zachowywał się tak jak wszyscy dotąd, to była w stanie w miarę dokładnie przewidzieć, gdzie to zrobi i jakim poleci kursem już w normalnej przestrzeni. I dlatego właśnie jej okręty znajdowały się nieco poza granicą wyjścia z nadprzestrzeni, a nie na orbicie Hadesu czy ukryte za którymś z księżyców. Załogi mogły ćwiczyć w symulatorach niezależnie od tego, gdzie stacjonowały okręty, za to jeżeli ktoś zdecydowałby się przybyć z niezapowiedzianą wizytą…
Tak jak to właśnie nastąpiło.
— Kiedy dotrą na orbitę? — spytała, przerywając milczenie.
— Za około sześć godzin piętnaście minut. Prędkość zaczną wytracać za sto osiemdziesiąt dwie minuty od znalezienia się w systemie, ma’am. Można przyjąć, że na orbitę dotrą za sześć godzin od tej chwili.
— Tylko, że oni nie chcą dotrzeć na orbitę — powiedziała spokojnie Honor.
Kilkoro obecnych spojrzało na nią zaskoczonych absolutną pewnością, z jaką wypowiedziała te słowa. Widząc to, Honor posłała im krzywy uśmiech i zaproponowała:
— Pomyślcie. Nie zostaliśmy uprzedzeni, więc to nie konwój, a nie sprowadzili tylu okrętów po to, by Tresca mógł je sobie obejrzeć. Niespodziewane zjawienie się tu takich sił oznacza, że ktoś nabrał podejrzeń. A skoro tak, to dowódca tej eskadry nie ma zamiaru wlecieć w zasięg skutecznego ognia rakiet kontrolowanych z centrali ogniowej obozu Charon.
— W takim razie gdzie się według pani zatrzymają, ma’am? — spytała cicho komandor Inch.
— Około siedmiu milionów kilometrów od zewnętrznego pierścienia wyrzutni — odparła spokojnie.
Przez moment nikt nie zareagował, a potem, gdy siedzący skończyli obliczanie, przyznali jej rację, kiwając głowami.
Rakiety używane przez Royal Manticoran Navy od początku wojny znacznie ulepszono, podobnie zresztą jak rakiety używane przez Ludową Marynarkę. Dotyczyło to jednakże rakiet dostarczanych pierwszoliniowym jednostkom. System Cerberus znajdował się na tyłach, a jego najlepszą obronę stanowiło to, że nikt niepowołany nie wiedział, gdzie on jest.
Dla zachowania tajemnicy, jak też z powodów technicznych, czyli ciągłego zapotrzebowania na nowe rakiety, Urząd Bezpieczeństwa zdecydował się nie wymieniać olbrzymiej liczby rakiet stanowiących podstawowy element obrony systemu. Dlatego posiadały one przestarzałe już, bo przedwojenne parametry — mogły osiągać maksymalne przyspieszenie osiemdziesięciu pięciu tysięcy g i miały wówczas zasięg półtora miliona kilometrów. Jednakże przy zmniejszeniu przyspieszenia o połowę, paliwa wystarczało im nie na sześćdziesiąt, a na sto osiemdziesiąt sekund, a zasięg wzrastał do sześciu milionów siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. Co prawda mniejsze przyspieszenie ułatwiało ich zniszczenie w pierwszej fazie lotu, ale w tym wypadku nie miało to znaczenia. Za to ich prędkość w chwili wyczerpania się paliwa była o pięćdziesiąt procent wyższa, a poza tym zachowywały zdolność manewrowania w znacznie większej odległości od planety. A w systemie było dość wyrzutni, by odpalić salwy wystarczające do przeładowania każdej obrony przeciwrakietowej.
Chyba że ten, kto przybył w złych zamiarach, znał dokładnie możliwości obrony systemowej. W takim wypadku wystarczyło zatrzymać okręty nieco poza zasięgiem, jaki mogły pokonać rakiety, dysponując jeszcze paliwem, i praktycznie stawały się one bezpieczne. Naturalnie przy odpowiednio licznych salwach któreś z będących już pociskami balistycznymi rakiet musiały dotrzeć do celu, ale nie miało prawa być ich wiele, gdyż po wyczerpaniu paliwa stanowiły łatwe cele, a okręty mogły manewrować — choćby obrócić się do nich ekranami. Dodatkowym ich mankamentem było to, że w ostatniej fazie lotu mogły osiągać prędkość zaledwie siedemdziesięciu sześciu tysięcy kilometrów na sekundę, gdyż wyrzutnie też były przestarzałe i nie posiadały grawitacyjnych dopalaczy. Rakiety były więc łatwym celem dla nowoczesnych środków obrony antyrakietowej. Zwłaszcza dla sprzężonych działek laserowych.
— Naprawdę sądzi pani, że aż tak się zbliżą, ma’am? — spytał ktoś.
— Tak — odparła zdecydowanie. — W innym przypadku w ogóle by się tu nie pojawili. Gdyby byli pewni swego, wyszliby z nadprzestrzeni znacznie dalej od planety, przyspieszyli do maksimum i odpalili rakiety z odległości paru minut świetlnych. W ten sposób pociski osiągnęłyby prędkość.9 C i poruszałyby się zbyt szybko, by kontrola ogniowa była w stanie uzyskać stały ich namiar. Oznaczałoby to, że nie moglibyśmy ich skutecznie niszczyć.
— Dlaczego tego nie zrobili, ma’am? — spytał ten sam oficer.
— Jak już powiedziałam, nie są pewni. To pierwsza możliwość. A druga, że nie chcą przypadkiem zbombardować planety. Wewnętrzny pierścień dział i wyrzutni znajduje się niebezpiecznie blisko Piekła jak na taki ostrzał. Wystarczy tylko odrobinę źle ustawiony lub troszkę zdefektowany zapalnik zbliżeniowy i rakieta trafi w powierzchnię. A wiedzą, że na dole są ich towarzysze i ten, kto dowodzi, najwyraźniej nie chce ich zmasakrować przez przypadek. Musi też posiadać dokładne informacje i wiedzieć, że słabym punktem jest obrona antyrakietowa. Dlatego zatrzyma się tuż poza granicą jej skutecznego ognia i odpali rakiety z mniejszymi prędkościami. Zniszczymy wiele z nich, ale tego pojedynku nie możemy wygrać. Bo ich rakiety nie muszą trafić w cel, tylko w jego pobliże, by spowodować zniszczenia, a nasze muszą.
To zrozumieli wszyscy, sądząc po reakcjach. Współczesne okręty nie były podatne na eksplozje, chyba że nie miały osłon i ekranów, a eksplozje były naprawdę potężne, tak jak miało to miejsce w przypadku Hachimana czy Farnese. Natomiast zdalne stanowiska strzeleckie nie dysponowały generatorami osłon i łatwo było je zniszczyć, wywołując wybuchy w ich pobliżu. Dlatego pojedynek rakietowy na takich warunkach musiał zakończyć się zwycięstwem okrętów.
Nie oznaczało to naturalnie, że tym razem także musza go wygrać…
— Porucznik Thurman, proszę wrócić na mostek, przekazać pozdrowienia komandorowi Casletowi i poinformować go, że eskadra ma wykonać plan Nelson. Proszę powiedzieć mu, by był łaskaw przekazać stosowne rozkazy na resztę okrętów przy użyciu laserów kierunkowych i wyznaczyć kurs do punktu Trafalgar — poleciła spokojnie Honor. — Zrozumiała pani?
— Aye, aye, ma’am! — Thurman zasalutowała, odwróciła się i wymaszerowała z kabiny.
Honor uśmiechnęła się krzywo i spojrzała na gości.
— Obawiam się, że przerwano nam posiłek i wszyscy będziemy musieli udać się na stanowiska. Najpierw jednak… — Sięgnęła po kielich z winem. — Panie i panowie: za zwycięstwo!
— To to — oznajmił stanowczo towarzysz generał Chernock — to nie jest Dennis Tresca.
I wściekłym gestem wskazał nadal widoczną na głównym ekranie łączności twarz mówiącego. Sam zajmował fotel poza zasięgiem kamery i mikrofonu głównego stanowiska łączności, przy którym zasiadał Therret rozmawiający z bazą Charon.
Towarzysz kontradmirał Yearman spojrzał na Chernocka zaskoczony.
— Z całym szacunkiem, ale dlaczego pan tak uważa, towarzyszu generale? — spytał cicho. — Jak dotąd odpowiedział na wszystkie pytania poprawnie, bez śladu wahania czy podpowiedzi. Przynajmniej ja tego nie zauważyłem.
— Przede wszystkim to nie jest „on”, tylko „to”! — warknął Chernock, nie kryjąc złości.
Yearman uniósł brwi, a Chernock prychnął, czując wypełniającą, go wściekłość. Dennis Tresca był jego przyjacielem, a ponieważ to na pewno nie był on, wniosek był logiczny: albo został więźniem, albo był martwy. A z tego co wiedział o sposobie, w jaki Tresca traktował wrogów ludu, to pierwsze było niezwykle mało prawdopodobne, gdyż wszarze na pewno nie byli zainteresowani pozostawieniem go przy życiu.
— Uważam, że oglądamy efekt specjalny, czyli symulację komputerową — wyjaśnił.
Yearman przekrzywił głowę i spojrzał na niego, starając się, by jego mina niczego nie wyrażała. Chernock parsknął śmiechem, widząc jego wysiłki.
— Wiem, że to zaskakujące, i wątpię, by ktokolwiek na pokładzie był w stanie osiągnąć podobny stopień doskonałości, ale zaręczam, że niektóre osiągnięcia speców z naszej własnej propagandy zaskoczyłyby pana — wyjaśnił, w ostatnim momencie nie dodając „jak choćby egzekucja Harrington”. — Na planecie jest jednak sporo niedawno ujętych ludzi z Royal Manticoran Navy, a ich cybernetycy i informatycy zawsze byli lepsi od naszych. Któryś z nich albo raczej paru mogło stworzyć symulację o wiele doskonalszą od tego, co mogliby osiągnąć pańscy czy moi ludzie.
— Jeżeli tak jest rzeczywiście, to w jaki sposób pan to odkrył?
— Znaczące jest choćby to, że nie poprosił o rozmowę ze mną, mimo że wie, że Therret jest moim szefem sztabu i skoro on tu jest, to ja też. A poza tym dobór słów i składnia nie jest dokładnie taka, jak powinna. Przez większą cześć wypowiedzi owszem, ale brak pewnych specyficznych zwrotów, które przy tak długiej rozmowie musiałyby zostać przez Dennisa użyte. Podejrzewam, że rozmawiamy z kimś, kogo obraz, głos i zachowanie są na bieżąco przetwarzane przez komputer. Program symulujący Dennisa został zmontowany w oparciu o nagrania innych rozmów, krótkich i z obcymi, stąd te braki. Ten, kto go tworzył, nie znał zachowań oryginału i dlatego nie osiągnął perfekcji. No i nie dysponował wszystkimi informacjami, jakie miał Dennis, stąd choćby brak skojarzenia między Therretem i mną. Albo też wiedzą o tym, ale nie chcą ze mną rozmawiać, mając świadomość, że odkryłbym oszustwo naprawdę szybko. Połączenie tych dwóch faktów pozwala mi się założyć o każdą kwotę, że to nie jest Dennis. Ba, gotów jestem dać za to głowę!
— Rozumiem… — powiedział posępnie Yearman.
Chernock uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. Nie wątpił bowiem, że Yearman mimo nienagannego wykonywania obowiązków był aż do tego momentu przekonany, że jest to fanaberia Chernocka nie mająca żadnego pokrycia w faktach. No bo niby jakim cudem nieuzbrojeni i rozproszeni po obozach więźniowie mogliby niezauważeni przez satelity przebyć spory kawał morza, dokonać desantu na wyspę i zdobyć obóz, w którym przebywał liczny i doskonale uzbrojony garnizon. Yearman niczym nie zdradził swych wątpliwości i przygotował okręty tak, jakby czekało ich spotkanie z eskadrą Królewskiej Marynarki, ale robił to tylko dlatego, że nie chciał drażnić towarzysza generała Urzędu Bezpieczeństwa.
I Chernock doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Teraz Yearman nagle zrozumiał, że Chernock nie jest ani mitomanem, ani kretynem, i zaczął poważnie traktować te wszystkie wyrzutnie, grasery i pola minowe, które na niego czekały. Chernock obserwował go uważnie, choć starając się, by nie zostało to zauważone, ale Yearman niczego nie zmienił ani w szyku, ani w zadaniach poszczególnych okrętów. Jedynie pokiwał głową i podszedł do holoprojekcji taktycznej.
A Chernock spojrzał z nienawiścią na elektronicznego pajaca udającego jego przyjaciela. Znajdowali się w systemie od ponad trzech godzin. Niech ci na planecie myślą, że im się udało. Trzy minuty temu zaczęli wytracać prędkość — za sto dziewięćdziesiąt dwie minuty Yearman wykona zwrot i odpali pierwszą salwę burtową, wysyłając gnojom zupełnie inną wiadomość.
Honor Harrington siedziała w fotelu kapitańskim i słuchała spływających z całego okrętu meldunków o uszkodzeniach i rannych. Mimo że przed rozpoczęciem przyspieszania wszystko starannie umocowano, musiały zaistnieć straty w ludziach i sprzęcie. A to z tego prostego powodu, że nowoczesne okręty nie zostały zaprojektowane z myślą o podobnych manewrach — nie posiadały foteli przyspieszeniowych, za to miały masę rzeczy, których normalnie nie zamykano w szufladach, nie przykręcano do podłogi i nie chowano, bo nie było takiej potrzeby. Okręt mógł sobie lecieć z dowolnym przyspieszeniem, a na pokładzie się tego po prostu nie odczuwało.
Meldunków było mniej, niż się spodziewała, a straty okazały się lżejsze, choć przyspieszenie wyniosło pięć g. Można było uznać, że wyłgała się tanim kosztem, robiąc coś, czego żaden kapitan okrętu walczącego w przestrzeni nie zrobił od ponad sześciu stuleci.
Uśmiechnęła się kwaśno, ledwie bowiem załoga skończyła, zaczął Nimitz. Przez cały czas był nadzwyczaj cierpliwy i nie narzekał, za to ledwie urwały się oficjalne meldunki, dał jej do zrozumienia zupełnie jednoznacznie, że ostatnie pół godziny nie sprawiło mu przyjemności, a wręcz przeciwnie. Treecaty mają większą tolerancję na podwyższoną grawitację niż większość ludzi, ale to nie znaczyło, że Nimitz był zadowolony z faktu, iż przez trzydzieści pięć minut ważył ponad trzy i pół raza więcej niż w domu. To, że dla większości obecnych stanowiło to gorsze przeżycie, bo ważyli ponad pięć razy więcej niż zwykle, jako że Hades miał 0,94% przyciągania ziemskiego, nie miało dlań znaczenia. Oni już jej powiedzieli, co o tym myślą, on to właśnie robił.
Na zakończenie bleeknął, nie kryjąc oburzenia z powodu jej uśmiechu, na wypadek gdyby przypadkiem nie do końca jasno przekazał je empatycznie, i machnął ogonem. Podrapała go przepraszająco za uszami, wiedząc, że tak naprawdę rozumie, dlaczego musiało mu być niewygodnie, i ma świadomość, że jest jej z tego powodu przykro.
W odpowiedzi Nimitz dotknął delikatnie chwytną łapą jej prawego policzka i pogładził go.
— W porządku, Stinker? — spytała.
Bleeknął cicho, i korzystając z tego, że uniosła rękę, zjechał na jej kolana.
Honor zaś ponownie skupiła uwagę na ekranie taktycznym fotela.
Większość jej kapitanów była przekonana, że straciła rozum, gdy powiedziała im, co zaplanowała. Ich reakcja była nawet zrozumiała — pomysł użycia silników manewrowych jako jedynego źródła napędu do wygenerowania prędkości potrzebnej, by przechwycić napastników, był nawet nie nieortodoksyjny. Tak się po prostu nie postępowało. Maksymalne przyspieszenie, jakie okręt wielkości Farnese był w stanie w ten sposób uzyskać, i to przy silnikach pracujących z pełną mocą, wynosiło około stu pięćdziesięciu g, czyli mniej niż jedną trzecią osiąganego przy użyciu napędu typu impeller. A co gorsza był to proces zżerający olbrzymie ilości paliwa — silniki manewrowe zużywały w ciągu minut tyle samo wodoru co napęd główny w ciągu dni. No a na dokładkę nie funkcjonowały wówczas kompensatory bezwładnościowe. Każdy okręt miał generatory antygrawitacyjne i to znacznie potężniejsze niż promy czy kapsuły ratunkowe, ale były one tak skuteczne, by zapewniać zawsze normalną grawitację na pokładzie.
Honor jednak uparła się i udowodniła im obliczeniami, że ma rację. Stopniowo i niechętnie, ale w końcu musieli się z nią zgodzić. Przy pełnej mocy silników manewrowych utrzymywanej przez trzydzieści pięć minut krążownikom liniowym zostanie paliwa na dwanaście i pół godziny pracy z maksymalną mocą głównego napędu. Ciężkim krążownikom zaś na osiem godzin. A dzięki przezorności Urzędu Bezpieczeństwa na orbicie Hadesu krążyły olbrzymie zbiorniki wodoru, a raczej nie tyle same zbiorniki, ile produkujący go, w pełni zautomatyzowany zakład. Dlatego paliwo na dłuższą metę nie stanowiło problemu. Dwanaście godzin zaś to aż za dużo czasu, by stoczyć decydującą bitwę i dotrzeć do planety. Jedynym ryzykiem było to, że nie będą mieli paliwa, by uciec, gdyby bitwa została przegrana, ale takiej ewentualności i tak nie przewidywała.
Z punktu widzenia załóg pół godziny w pięciokrotnie zwiększonym ciążeniu było poważną niewygodą, ale do zniesienia. Większość ludzi traciła przytomność przy sześciu do siedmiu g, a przystosowani do życia na planetach o podwyższonej grawitacji wytrzymywali więcej. Tymczasem okręty pokonają trzy miliony kilometrów i nabiorą prędkości prawie trzech tysięcy stu kilometrów na sekundę. Nie było to może wiele w porównaniu z tym, co osiągnęłyby w takim czasie, używając napędów głównych, ale dawało im jedną olbrzymią przewagę.
Pozostawały niewidzialne dla wszystkich sensorów przeciwnika.
Przy skali, w jakiej Pan Bóg był uprzejmy zmajstrować systemy planetarne, sensory aktywne miały w najlepszych sytuacjach niewielki zasięg. Stosunkowo niewielki naturalnie. Większość flot oficjalnie monitorowała przy użyciu aktywnych sensorów szerokopasmowych kulę o promieniu miliona kilometrów wokół okrętu. W praktyce większość operatorów (nawet ci z Royal Manticoran Navy) ograniczała się do zasięgu pół miliona kilometrów, gdyż przy większej odległości zauważenie okrętu mniejszego niż superdreadnought było niezwykle trudne. Ponieważ niemal każda flota stosowała do budowy okrętów coraz trudniej wykrywalne materiały, najskuteczniejszy z sensorów aktywnych, czyli radar, stopniowo tracił na skuteczności, gdyż okręt dawał nieporównanie mniejsze echo niż frachtowiec.
A poza tym nie było powodu, żeby się trudzić, ponieważ sensory pasywne, zwłaszcza zaś grawitacyjne, miały znacznie większy zarówno zasięg, jak i rozdzielczość. Naturalnie nie były w stanie wykryć okrętu, który nie emitował żadnego rodzaju promieniowania, ale chcąc się zbliżyć do przeciwnika, musiał użyć napędu. A wtedy nawet najlepsze systemy maskowania elektronicznego nie potrafiły całkowicie ukryć sygnatury tegoż napędu. Dlatego sensory grawitacyjne były najskuteczniejszym, a równocześnie najszybszym środkiem wczesnego ostrzegania i zarówno operatorzy, jak i kapitanowie kierowali się przede wszystkim ich wskazaniami. A najczęściej w praktyce polegali wyłącznie na nich.
A okręty Honor nie miały sygnatur napędów i ruszyły dopiero po dwóch i pół godzinie od znalezienia się przeciwnika w systemie, kiedy jego kurs był już pewny i dokładnie obliczony. Te pół godziny zwiększonego ciążenia było nieprzyjemne, ale teraz na pokładach panowało normalne, wynoszące 1 g przyciąganie, silniki były wyłączone, a jednostki leciały ze stałą, wynoszącą trzy tysiące sto kilometrów na sekundę prędkością. Obserwując ekran taktyczny, Honor uśmiechnęła się z zadowoleniem. Jeśli dobrze domyśliła się zamiarów wroga (a jego dotychczasowe manewry to potwierdzały), przetnie jego kurs około trzy minuty wcześniej, zanim wytraci on prędkość całkowicie. W stosunku do planety, ma się rozumieć. Jej okręty przelecą między obiema grupami jednostek przeciwnika w odległości około sześciuset do dziewięciuset tysięcy kilometrów od sił głównych. I to mając wymarzone cele — dzioby i rufy wrogich jednostek.
Drugą grupę stanowiły dwa transportowce osłaniane przez ciężki krążownik, najprawdopodobniej klasy Sword. Pozostawała ona około półtora miliona kilometrów za siłami głównymi i wszyscy otrzymali rozkazy, by pod żadnym pozorem nie strzelać do transportowców. Wszystkie trzy okręty znajdowały się zbyt daleko od granicy wejścia w nadprzestrzeń, by zdołały uciec, toteż tym się nie martwiła.
— Naprawdę nie wierzyłem, że się to pani uda, ma’am — rozległ się obok cichy głos.
Honor uniosła głowę i zobaczyła stojącego obok fotela Warnera Casleta.
— Tak między nami a ścianą mówiąc, to też miałam niejakie wątpliwości — przyznała równie cicho.
I uśmiechnęła się krzywo.
— Czego pani w żaden sposób nie okazała — przyznał.
I niespodziewanie klasnął. Towarzyszył temu gestowi niezwykle intensywny rozbłysk emocji — głównie zaskoczenia i zadowolenia.
— Co się stało? — spytała zdziwiona.
Caslet spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy.
— Właśnie coś sobie przypomniałem i mam nadzieję, że to dobry omen.
— Co?! — spytała ostrzej.
Uśmiechnął się nieco enigmatycznie i powiedział:
— Dokładnie dwa lata i jeden dzień temu dostała się pani do niewoli, ma’am.
Honor uniosła brwi całkowicie zaskoczona. Przez moment spoglądała na niego w osłupieniu, po czym rzuciła okiem na wiszący na ścianie chronometr pokazujący datę i godzinę. Nie ulegało wątpliwości, że miał rację.
Przez moment nadal siedziała bez ruchu, nim doszła do siebie. A potem uśmiechnęła się jak zwykle krzywo.
— Powinieneś być ostrożniejszy, jeśli chodzi o zaskakiwanie dowódcy tuż przed bitwą! — Potrząsnęła głową i przyznała: — Zupełnie o tym zapomniałam.
— Była pani trochę zajęta przez te dwa lata — zauważył. — I podejrzewam, że dużo ludzi będzie zaskoczonych, gdy dowiedzą się czym. Nie wszyscy mile: na przykład Komitet… Ale tak mi się wydaje, że dobrze byłoby zrobić sobie ładny prezent i dokopać ubekom. Nie uważa pani, ma’am?
— Uważam — zgodziła się poważnie.
Caslet uśmiechnął się, odwrócił i ruszył na swoje stanowisko.
Honor zaś, spoglądając w ślad za nim, potrząsnęła głową. Dokopanie ubekom stanowiło miłą perspektywę, ale znacznie istotniejsze było zdobycie transportowców i to nie uszkodzonych. Wtedy być może dysponowałaby wystarczającą…
Skrzywiła się i zmusiła, by przestać o tym myśleć. Na wszystko przyjdzie czas, a teraz miała do wygrania bitwę.
Seth Chernock miał znacznie większe doświadczenie w lataniu w przestrzeni kosmicznej niż jego kolega po fachu, towarzysz generał major Thornegrave. I lubił latać. W przeciwieństwie do większości oficerów Urzędu Bezpieczeństwa nie musiał zabijać czasu na pokładzie, ponieważ generalnie cierpiał na nadmiar zajęć. Dlatego też czas przelotów spędzał na nadrabianiu zaległości w lekturze, rozmyślaniach i paru innych intelektualnych rozrywkach sprawiających mu przyjemność.
Czasami jednakże podróż zaczynała się dziwnie dłużyć i przyznawał wówczas rację towarzyszom oficerom. Teraz właśnie taki wyjątek miał miejsce. Nie żeby długi dolot na wybraną do otwarcia ognia pozycję był nudny, ale czas płynął znacznie wolniej, niżby on chciał. Wściekłość i lekka obawa trwały już za długo — nadszedł najwyższy czas, by działać. Myślenie było rzeczą dobrą i pożyteczną — w końcu to dzięki pracy koncepcyjnej odkrył prawdę. Ale teraz chciał się mścić!
Sprawdził wskazania chronometru — zostało jeszcze jedenaście minut. Czas się dłużył, a jedyną pociechę stanowiła świadomość, że sukinsyny na powierzchni zrozumieli, co zamierza Yearman. Nadal co prawda próbowali kłamać, ale ich „oficerowie łącznościowi” stawali się coraz bardziej nerwowi, a pytania i wymówki coraz głupsze. Zaczęło się to prawie dwie godziny temu i z początku Yearman odpowiadał, wynajdując rozmaite mniej lub bardziej prawdopodobne wykręty. Każdy dawał chwilę spokoju, choć były one coraz krótsze. Od dwudziestu minut przestał się wysilać i po prostu ignorował wszelkie pytania czy zarzuty płynące z kontroli lotów obozu Charon. Co znacznie zwiększyło podenerwowanie dotychczasowych rozmówców.
Świadomość tego, że są przerażeni, sprawiała Chernockowi zimną satysfakcję. Ścierwa zabiły jego przyjaciela i teraz za to zapłacą. A to, że zorientowali się wcześniej, dodawało smaku jego zemście.
— Siedem minut do przecięcia kursu przeciwnika, ma’am — zameldował Warner Caslet.
Honor potwierdziła ruchem głowy.
Znajdowali się milion trzysta tysięcy kilometrów od tego niewidocznego miejsca w przestrzeni, które nazwała „punktem Trafalgar”, i nadal nic nie świadczyło o tym, by wróg ich zauważył. Możliwości systemów radioelektrycznych Ludowej Marynarki były mniejsze niż tych używanych przez RMN, ale ponieważ tym razem obie strony korzystały z tego samego oprzyrządowania i oprogramowania, Honor i jej kapitanowie dokładnie wiedzieli, co może wykryć przeciwnik i kiedy. Różnicę stanowili operatorzy, ale nie była ona aż tak wielka, by w znaczący sposób rzutować na ogólny obraz. Jak dotąd okręty przeciwnika omiatały wokół siebie sferę standardowymi impulsami radarowymi i jeśli nie zajdzie nic nieprzewidzianego, to powinno tak zostać, przynajmniej dopóki nie zbliżą się na odległość ośmiuset tysięcy kilometrów od sił głównych.
Okazało się także, że wręcz idealnie przewidziała kurs wrogich jednostek, dzięki czemu przy jedynie dwóch drobnych korektach trajektorii jej okręty przetną go prawie w równej odległości od obu grup. Od sił głównych będzie je dzieliło siedemset siedemdziesiąt tysięcy kilometrów, a od transportowców siedemset trzydzieści tysięcy kilometrów. Była to sprawiająca dużą satysfakcję świadomość, ale tego nie było widać po Honor Harrington, gdy kolejny raz rozejrzała się po mostku.
Do tej pory plan sprawdzał się w praktyce prawie idealnie, co automatycznie powodowało podejrzliwość Honor. Wynikała ona z irracjonalnego przekonania o prawdziwości praw Murphy’ego. A poza tym nawet jeśli los się nie wtrąci, przeciwnik i tak dysponował olbrzymią przewagą ogniową, a jej załogi do dobrze wyszkolonych z całą pewnością nie należały.
No i pozostawała jeszcze jedna kwestia — zaledwie jedna trzecia z jej ludzi miała skafandry próżniowe. Ona zresztą do nich nie należała, co zaczynało wpadać jej w nałóg. W świadomości braku skafandra nie było oczywiście niczego zabawnego, ale ponieważ absolutnie nic nie mogła na to poradzić, rozpaczanie było równie bezsensowne, a mniej przyjemne od czarnego humoru. Nimitz, którego skafander przepadł razem z Tepesem, także tak uważał.
Problem ze skafandrami próżniowymi polegał na tym, że były robione praktycznie na miarę, gdyż powinny dobrze pasować, by dawać skuteczną ochronę. Dlatego były stałym elementem wyposażenia każdego członka załogi i przypisane do osoby, nie do okrętu. Modyfikacje były niezwykle trudne i pracochłonne nawet dla fachowców w wyposażonym w pełni warsztacie. Na planecie Hades takiego warsztatu brakowało, gdyż nie był on nikomu do niczego potrzebny. Dlatego mimo dołożonych starań nie więcej niż trzydzieści pięć procent członków załóg dysponowało w miarę pasującymi skafandrami, bo tylko tylu było w stanie dopasować się do zdobytych. Pozostali mieli jedynie mundury, co w praktyce oznaczało, że jeśli jakieś pomieszczenie zostanie trafione i rozhermetyzowane, większość przebywających w nim ludzi zginie.
A ona znajdzie się wśród nich, jeśli trafiony będzie mostek, gdyż mimo gorączkowych poszukiwań przeprowadzonych przez Alistaira, Scotty’ego i Harknessa nie udało im się znaleźć skafandra wykonanego dla jednorękiej kobiety mającej sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu.
Co, prawdę mówiąc, sprawiło Honor ulgę, gdyż raz, że czułaby się winna, mając skafander, podczas gdy większość jej podkomendnych ich nie posiadała, a dwa — nie dało się zbudować modułu ratunkowego dla Nimitza, a ona wolała nie myśleć o ewentualności, w której treecat by zginął, a ona przeżyła. Była to perspektywa zbyt straszna, by odważyła się ją na poważnie rozważyć choćby raz…
Nimitz zamruczał cicho, wyczuwając jej emocje. Nie była pewna, czy rozumiał, co je spowodowało, ale jak zawsze wiedział, kiedy mroczna fala zaczęła wzbierać w jej duszy, i zrobił, co mógł, by ją zatrzymać.
— Za pięć minut znajdziemy się na pozycji i będziemy mogli otworzyć ogień, towarzyszu generale — zameldował kontradmirał Yearman. — Chce pan zaproponować im kapitulację czy od razu mam zacząć strzelać?
Chernock przekrzywił głowę i spojrzał na niego z uśmiechem. Yearman nie miał już żadnych wątpliwości odnośnie do tego, co zaszło na więziennej planecie, mimo iż żaden z nich nie miał pojęcia, jak skazańcy zdołali tego dokonać. W sumie nie było to jednak ważne.
— Sądzę, że towarzysz sekretarz Saint-Just i towarzysze z ministerstwa finansów woleliby, żebyśmy nakłonili ich do poddania się — odparł, nie kryjąc ironii. — Wątpię jednak, by to zrobili. Na wszelki wypadek proszę ich do tego wezwać. Raz. A gdy odmówią, niech pan natychmiast wyrąbie przejście w obronie systemowej. Towarzysze księgowi będą nieszczęśliwi i będą musieli uzupełnić zniszczone uzbrojenie.
— Z całym szacunkiem, towarzyszu generale, mam gdzieś to, że towarzysze księgowi będą nieszczęśliwi — odpalił Yearman z kamienną miną.
Jak na oficera Ludowej Marynarki była to niezwykle odważna uwaga adresowana do generała Urzędu Bezpieczeństwa. Chernock jedynie parsknął śmiechem, a gdy się uspokoił, odparł ponuro:
— Tak między nami, towarzyszu admirale: ja również!
— Zbliżamy się do granicy prawdopodobnego wykrycia przez radary wroga, ma’am.
— Rozumiem.
Napięcie na mostku Farnese było prawie fizycznie wyczuwalne, dlatego Honor zmusiła się, by mówić spokojnie, by nie rzec łagodnie. Następnie obróciła się razem z fotelem i omiotła wzrokiem mostek. Od chwili utraty lewego oka nie polegała na oglądaniu się, wiedząc, że w jej przypadku widzenie kątem oka może okazać się zwodnicze. A tak miała pewność, że dostrzeże wszystko, co powinna, i to bez przekłamań. A jak na razie wszystko wyglądało na gotowe — kontrolki lewoburtowych stanowisk ogniowych płonęły budzącą zaufanie zielenią na ekranie taktycznym, a tablica napędu obok sternika rozświetlona była bursztynowym blaskiem oznaczającym, że wszystkie węzły napędu są w pełni sprawne i gotowe do natychmiastowego użycia. Wzięła głęboki oddech, czując lekki zawrót głowy jak po lampce dobrego koniaku.
Spojrzała na Casleta i spytała:
— Namiar?
— Pewny i na bieżąco aktualizowany, ma’am — odparł równie nienaturalnie spokojnym głosem jak ona.
Kiwnęła głową i skupiła uwagę na ekranie taktycznym fotela, obserwując, jak symbole oznaczające wszystkie trzy zespoły okrętów zbliżają się do siebie. Choć jej jednostki miały wyłączone i zabezpieczone przed przypadkowym włączeniem aktywne sensory, obie grupy wrogich okrętów były wyraźnie widoczne dzięki sygnaturom napędów. Od ponad półgodziny cele były podzielone i utrzymywane w namiarze przez wszystkie okręty, a namiary aktualizowane przez cały czas, tak by w każdym momencie można było otworzyć ogień bez straty czasu na przeliczanie poprawek i innych elementów zapewniających trafienie w cel. Uświadomiła sobie w tym momencie w pełni, że jeszcze kilka minut, a dokona czegoś, czego nie dokonał dotąd żaden oficer w dziejach, Royal Manticoran Navy — przetnie kurs przeciwnika, stawiając idealną kreskę nad T i to na dodatek między dwoma zgrupowaniami wrogich okrętów, mogąc bezkarnie ostrzelać pełnymi salwami burtowymi dzioby jednych, a rufy drugich.
I zrobi to, będąc w zasięgu, dział, nie rakiet.
— Dwie minuty do przecięcia kursu! — zameldował nieskazitelnie spokojnym głosem Caslet.
— Przygotować się do otwarcia ognia! — poleciła równie spokojnie Honor.
— Co do…? — Towarzysz porucznik Henry DesCours wyprostował się nagle, widząc na ekranie swego komputera zupełnie nowy symbol.
Do którego zaraz dołączyły dwa inne.
— Towarzyszko kapitan!
— O co chodzi? — spytała towarzyszka kapitan Jayne Preston, obracając się z fotelem i nie ukrywając dezaprobaty z powodu niezdyscyplinowania oficera taktycznego.
— Niezidentyfikowane okręty, ma’am! — DesCours gorączkowo przeprogramowywał aktywne sensory, a głównie radar artyleryjski mający węższą, ale silniejszą wiązkę od normalnej.
Radar artyleryjski krążownika liniowego Ludowej Marynarki Subutai dał się przekonać i wykonał polecenie. A DesCours zbladł, widząc na ekranie całą grupę okrętów.
— Trzy… nie, dziesięć! — jęknął. — Namiar 3-5-9 na 0-0-5, odległość… siedemset trzydzieści tysięcy kilometrów!
Ostatnie słowa dodał z czystym niedowierzaniem.
Jayne Preston przez moment siedziała jak sparaliżowana, gapiąc się na niego tępo. Wrogie jednostki w odległości mniejszej niż milion kilometrów? To było niemożliwe! A potem zrozumiała, gdzie się one znajdują, i niewiara zmieniła się w panikę. Nieważne, skąd się wzięły, ważne, że były dokładnie za jej rufą, co oznaczało, że nie chroniła jej osłona burtowa, a zasięg dział wynosił…
— Sternik! Ostry zwrot na…
— Ognia! — poleciła Honor Harrington.
Siły główne wroga znajdowały się o pięćdziesiąt stopni z prawej burty dla większości jej okrętów, czyli o pięćdziesiąt stopni z lewej burty Farnese, który leciał „do góry nogami”. Wszystkie grasery i lasery znajdujące się na lewej burcie okrętu wystrzeliły równocześnie, a zaraz potem włączone zostały napęd główny i generatory osłon burtowych. Na to ostatnie nie zwróciła nawet uwagi zajęta obserwowaniem wrogich okrętów. Odległość była niewielka jak na starcie w przestrzeni, ale wiązki spolaryzowanej energii poruszały się z prędkością światła, toteż potrzebowały ponad dwóch sekund na dotarcie do celu. Mimo to załogi ostrzelanych okrętów nadal nie wiedziały, że do nich strzelano. A nastąpiło to, zanim jeszcze towarzyszka kapitan Jayne Preston zaczęła wydawać rozkaz. Trafiły w nie, nim skończyła.
Kontradmirałowi Yearmanowi nawet do głowy nie przyszło, że będzie miał do czynienia z wrogimi okrętami. A nawet gdyby mu przyszło, to i tak byłby pewien, że zostaną wykryte znacznie wcześniej, niż dotrą w zasięg broni energetycznej. Wydzielenie Rapiera do osłony transportowców było czystą formalnością przedsięwziętą odruchowo, a nie z racji poczucia realnego zagrożenia. Ponieważ nie zauważono żadnych śladów wrogich jednostek, jego okręty utrzymywały stały kurs przez ponad sześć godzin… i stały się dzięki temu idealnie namierzonymi i obliczonymi celami. Dziewięćdziesiąt trzy procent dział dowodzonych przez Honor okrętów trafiło w ich niczym nie osłonięte rufy.
Konsekwencje były niewyobrażalne nawet dla Honor. Zaplanowała cały manewr i wykonała go, ale w głębi duszy nie wierzyła, że do końca jej się uda. Ani też że zdoła odpalić pierwszą salwę do niczego nie spodziewających się, a więc jeszcze nie manewrujących okrętów wroga.
A tak właśnie się stało.
I nie była to nawet wina Yearmana. Nikt nigdy nie spróbował podobnej taktyki, a więc nikt nie mógł być na nią przygotowany. I nikt także nie miał pojęcia, jakie zniszczenia może wywołać taki ostrzał, poza świadomością, że duże. Skala okazała się bardziej przerażająca, niż ktokolwiek sobie to wyobrażał, snując teoretyczne rozważania.
Krążownik liniowy Ivan IV stracił całą rufę łącznie z rufowym pierścieniem napędu, a kolejne trafienia rozpruły jego burty prawie do połowy długości. Alarmy wyły, potężne przepięcia wywalały bezpieczniki i paliły instalację, urządzenia eksplodowały, a ponad połowa załogi zginęła lub została ciężko ranna w ciągu mniej niż czterech sekund.
Mimo to Ivan IV miał szczęście, gdyż zabezpieczenia jego dziobowych reaktorów zadziałały i reszta okrętu nie zmieniła się w oślepiającą kulę plazmy. A taki właśnie los spotkał jego siostrzane jednostki: Subutai i Yavuz.
Nie zginęły samotnie — w ślad za nimi, tyle że kilka sekund później, poszły krążowniki liniowe: Boyar i Cassander, oraz ciężkie krążowniki Morrigan, Yama i Excalibur.
Krążowniki liniowe Modred, Pappenheim, Tammerlane, Roxana i Cheetah przetrwały, ale podobnie jak Iwan IV doznały ciężkich uszkodzeń, tak jak i ciężki krążownik Broadsword. Ostatni ciężki krążownik Durandel, a raczej jego wrak — gdyż pozostała mniej niż połowa okrętu ciągnąca za sobą warkocz skrystalizowanej atmosfery i szczątków trudnych do zidentyfikowania — wypadł z szyku, siejąc na wszystkie strony kapsułami ratunkowymi.
Na wszystkich jednostkach, które przetrwały, drużyny awaryjne desperacko walczyły o uwolnienie towarzyszy zamkniętych za zaklinowanymi drzwiami lub w odciętych od reszty pomieszczeniach. Towarzyszył temu jazgot alarmów i krzyki rannych. Jedynym pomieszczeniem, w którym panowały cisza i spokój, był pomost flagowy krążownika liniowego Tammerlane. A to z tego prostego powodu, że jeden z graserów Huan-Ti trafił weń bezpośrednio, zabijając wszystkich, i to zanim się zorientowali, że są atakowani.
Dowództwo przeszło automatycznie na towarzysza kapitana Urzędu Bezpieczeństwa Islera, dowódcę Modreda, który jak się okazało, nie miał bladego pojęcia, co powinien zrobić. Było wysoce prawdopodobne, że żaden oficer (nawet Edward Saganami) nie byłby w stanie zareagować sensownie w podobnej sytuacji, ale mało który darłby się bez sensu spanikowanym dyszkantem. Jego pozbawione elementarnej logiki i sprzeczne ze sobą rozkazy skutecznie paraliżowały próby wspólnego manewru obronnego. Kapitanowie poszczególnych okrętów słusznie zrozumieli, że formacja przestała istnieć jako spójny związek taktyczny, i każdy ratował się na własną rękę.
W stronę okrętów Honor Harrington wystrzelono nawet parę rakiet. Z którymi obrona antyrakietowa poradziła sobie bez trudu. Pappenheim zdołał nawet wystrzelić z tego, co mu pozostało na prawej burcie, celując w Wallensteina, ale te promienie, które trafiły w cel, nie zdołałyby przebić osłony burtowej, a rakiety zostały zniszczone w sporej odległości od okrętu.
A potem eskadra Honor wystrzeliła drugą salwę burtową i już nikt do nich nie strzelał w odpowiedzi. W przestrzeni unosiło się pięć niekompletnych i podziurawionych kadłubów i trochę śmieci, wśród których tu i ówdzie znajdowały się kapsuły ratunkowe lub nieliczni szczęściarze w szczelnych skafandrach próżniowych.
— Wstrzymać ogień! — rozkazała Honor, nie mając zamiaru zmieniać masakry w rzeź.
I ku jej zaskoczeniu rozkaz został wykonany. Nie spodziewała się, że nikt nie wystrzeli, wiedząc, jaką żądzą odwetu wszyscy pałali, ale tak właśnie się stało. Najprawdopodobniej wszyscy byli zaskoczeni łatwością, z jaką odnieśli zwycięstwo, i rozmiarami zniszczeń, jakie spowodowali.
Na zasadzie luźnego skojarzenia w tym momencie przyszło Honor na myśl, że do historii to starcie przejdzie jako bitwa o Cerberus, choć powinno zostać nazwane masakrą w Cerberusie. W Czwartej Bitwie o Yeltsin zabiła więcej ludzi, ale to było w czasie bitwy, a tu dokonała po prostu egzekucji. Szybkość, skala i skutki zaskoczyły ją tak jak i resztę. I po raz pierwszy stoczyła walkę, nie tracąc nawet jednego rannego, o zabitych nie wspominając.
Spojrzała na ekran taktyczny fotela. Była wstrząśnięta własnym osiągnięciem.
Transportowce wykonały gwałtowny zwrot i próbowały uciec, co było bezsensownym posunięciem, gdyż choć szybkie, nie dorównywały prędkością krążownikom liniowym, nie mówiąc już o ciężkich. A Scotty Tremaine zmienił już kurs Krashnarka i zaczynał pogoń za jednym, Geraldine Metcalf zaś Barbarosą za drugim. Nikt nie był w stanie stawić im oporu, gdyż towarzyszący transportowcom ciężki krążownik stał się celem lewoburtowych dział wszystkich okrętów poza Farnese i został po prostu rozstrzelany wraz z całą załogą tak skutecznie, że nie pozostał po nim ślad.
Honor otrząsnęła się, zaczerpnęła głęboko powietrza i wcisnęła klawisz na poręczy fotela, włączając się w sieć łączności eskadry.
— Honor Harrington do wszystkich — powiedziała, starannie wymawiając słowa. — Doskonale się spisaliście. Teraz pozbierajcie niedobitków, obojętne czy są z Ludowej Marynarki, czy z Urzędu Bezpieczeństwa. W tej chwili…
Przerwała i zaskoczona uniosła głowę, gdyż Warner Caslet bez słowa wyjaśnienia rozpiął uprząż antyurazową, wstał i odwrócił się ku niej. Następnie wyprężył się jak struna w postawie zasadniczej i zasalutował tak idealnie, jakby był na paradzie. Zanim zdążyła coś powiedzieć, inni poszli za jego przykładem, a przez pomieszczenie przetoczyła się fala dzikiej radości, gdy zrozumieli, co oznacza to zwycięstwo uwieńczone zdobyciem transportowców, a ona dzięki Nimitzowi czuła tę falę.
W następnym momencie mostek eksplodował owacją.
Chwilę później ktoś włączył system wewnętrznej łączności i z głośników rozbrzmiały okrzyki, wiwaty i oklaski. A zaraz potem dołączyły do nich wiwaty z innych okrętów, tworząc głęboki ryk zdolny wstrząsnąć galaktyką.
A admirał lady Honor Harrington siedziała, nie mogąc się poruszyć.
Dopiero w tym momencie w pełni uświadomiła sobie, że dokonali tego. Dokonali niemożliwego. Najpierw zdobyli Piekło, a potem wystarczającą liczbę okrętów, by móc zabrać wszystkich i odlecieć. Przez chwilę nie mogła myśleć ani planować. I przestało mieć znaczenie to, że ona wszystko wymyśliła, i to, że nimi dowodziła. I to, że dokonali niemożliwego.
To wszystko było w tej chwili bez znaczenia.
Jedyne, co było ważne, to to, że zabierze ich do domu.
I że oni zabiorą ją do domu.