KSIĘGA DRUGA

Rozdział VIII

— Aaaapsik!

Kichnięcie szarpnęło jej głową tak, że przed oczyma zatańczyły gwiazdy rozmyte natychmiast przez łzy. Komodor lady Honor Harrington, patronka i hrabina Harrington, czym prędzej rzuciła grzebień i potarła czubek nosa w gorączkowej próbie uniknięcia kolejnej, zbliżającej się błyskawicznie eksplozji.

Próba zakończyła się fiaskiem i aż jej w uszach zadzwoniło.

A wokół zatańczyła chmura niewiarygodnie delikatnych włosów. Machnęła ręką przed twarzą, próbując je rozegnać, co dało taki sam efekt, jakby oganiała się przed komarami. Z jednym wyjątkiem — komary nie lepiły się do spoconej dłoni.

Kichnęła kolejny raz.

Leżący na jej kolanach treecat spojrzał na nią zrezygnowany, bez śladu zwykłego złośliwego rozbawienia. Wyglądało na to, że odwrócenie łba to jedyny wysiłek, na jaki go stać. Leżał rozciągnięty niczym wycieraczka na tyle, na ile pozwalały mu na to źle zrośnięte żebra i środkowe biodro. Nawet ogon miał płasko wyciągnięty.

I dwa razy szerszy niż zwykle.

Zimy na Sphinksie są mroźne i długie, toteż żyjące na planecie zwierzęta matka natura wyposażyła dla ochrony w stosowną warstwę izolacyjną. Dlatego treecaty posiadały niezwykle ciepłe i miękkie futro o jedwabistej gładkości i prawie zerowej przyczepności. To ostatnie było sporą wadą, jeśli chodzi o użycie chwytnego ogona w przypadku istot nadrzewnych. Sytuacja, w której ogon ześliznąłby się z gałęzi, gdy wisi się ze sto metrów nad ziemią głową w dół, raczej nie byłaby najlepszym i najzdrowszym sposobem zejścia z drzewa.

Treecaty zareagowały na to wyzwanie, wykształcając całkowicie nietypowy ogon, z czego sprawę zdawało sobie niewielu ludzi. Otóż ogon ten był płaski i z wewnętrznej strony całkowicie pozbawiony futra, za to mający szorstką skórę doskonale przyczepiającą się nawet do mokrych czy oblodzonych gałęzi. Silne mięśnie utrzymywały ogon zwinięty owłosioną stroną na zewnątrz, przez co wyglądał zupełnie normalnie, a w rzeczywistości był rurką. W ten sposób treecaty nie traciły dodatkowego ciepła i dysponowały całkowicie skutecznym chwytnym ogonem nawet w środku najsroższej zimy.

Zimy na Sphinksie, ma się rozumieć, a Sphinx był chłodną planetą nawet w lecie. Czego zdecydowanie nie dało się powiedzieć o Hadesie, znacznie częściej określanym mianem Piekła przez tych, którzy wiedzieli o jego istnieniu. Planeta krążyła wokół Cerberusa B, czyli gwiazdy G3 oddalonej o zaledwie siedem minut świetlnych, a oś miała nachyloną pod kątem ledwie pięciu stopni. I zdecydowanie nie została zaprojektowana z myślą o treecatach. Porastała ją klasyczna puszcza tropikalna, z tym że mająca cztery, a nie trzy zwyczajowe poziomy koron, przez co na poziomie ziemi panował zielonkawy półmrok. Nie był on jednak bynajmniej chłodny, jako że w rejonach równika, a tu właśnie się znajdowali, średnia temperatura wynosiła dobrze powyżej czterdziestu stopni Celsjusza (prawie sto pięć w starej skali Fahrenheita), a wilgotność przekraczała 90%. Padało nawet często, tyle że na ziemię nie spadała ani kropla, bo wszystkie zatrzymywały gęste korony którejś z warstw, tak że na dół dostawała się jedynie przypominająca pył wodny mżawka. Dla ludzi były to warunki bardzo uciążliwe. Dla treecata wręcz niebezpieczne.

Treecaty bowiem nie zrzucają futra w regularnym cyklu kalendarzowym, ale w zależności od temperatury otoczenia. Było to jak najrozsądniejsze, gdyż na Sphinksie pory roku zmieniają się wolno, a niewielkie przedłużenie się zimy powoduje, iż mróz trzyma przez dodatkowe trzy-cztery miesiące standardowe. Dla organizmu Nimitza gwałtowny przeskok z umiarkowanej temperatury panującej na pokładzie Tepesa (jak zresztą na pokładach wszystkich statków i okrętów kosmicznych) do sauny na powierzchni był więc poważnym szokiem.

Wewnętrznej warstwy futra pozbywał się stopniowo jeszcze przed dostaniem się do niewoli, toteż pozostały mu tylko dwie. Teraz jednak gwałtowny skok temperatury spowodował błyskawiczne linienie środkowej warstwy, którą zwykle miał przez cały rok. Organizm w ten sposób bronił się przed przegrzaniem, a ludzie przebywający w jego pobliżu znajdowali się w gęstniejącej lub rzednącej chmurze kłaków. I kichali na potęgę.

Na jego szczęście wszyscy wiedzieli, że jest bardziej nieszczęśliwy od nich i że pozbycie się futra jest dla niego naprawdę ważne, a źle zrośnięte kości uniemożliwiają mu zwykłą samodzielność higieniczną, bo mimo chmury sierści nie brakło ochotników do czesania i szczotkowania go. W normalnych warunkach bezwstydnie wykorzystywałby to, że jest obiektem powszechnej uwagi. W obecnych to właśnie jemu najbardziej zależało, by cały proces jak najszybciej się zakończył.

Teraz bleeknął cicho i prawie przepraszająco.

Honor przestała trzeć nos i podrapała go za uszami.

— Wiem, Stinker, to nie twoja wina.

Przez długą chwilę siedziała bez ruchu, mając nadzieję, że jednak przestanie ją kolejny raz kręcić w nosie. Była to jednak złudna nadzieja, bo przynajmniej jeszcze jedno kichnięcie było bardziej uparte od niej. Nie mając chwilowo nic do roboty, spojrzała odruchowo ku koronie najbliższego, podobnego do palmy drzewa o pniu średnicy dobrego metra u podstawy. Wśród liści, jakieś trzydzieści metrów w górze, dało się rozróżnić sylwetkę LaFolleta. Jeżeli wiedziało się, że on tam musi być. Andrew LaFollet miał ze sobą: komunikator, manierkę, elektroniczną lornetkę, pulser i ciężki karabin pulsacyjny z podczepionym granatnikiem. Przynajmniej to miał na pewno — bo poza tym mógł mieć jeszcze wszystko, łącznie z kieszonkową bombą atomową.

Co jej akurat w niczym nie przeszkadzało — skoro chciał, niech ma. Wpadła na pomysł posłania go na drzewo jako wartownika, ale nie było to koniecznością obiektywną. Nie musiał tam siedzieć, sensory promów i tak ostrzegłyby ich o zbliżaniu się czegokolwiek większego od treecata, ale skoro uparł się jej pilnować, będąc na ziemi, to już większy pożytek przyniesie, jeśli będzie pilnował ich wszystkich. W końcu elektronika też zawo…

Dalsze rozmyślania przerwało jej kolejne kichnięcie.

Przez moment miała wrażenie, że sklepienie czaszki jej odpadło. Okazało się to złudzeniem, za to przestało ją wreszcie kręcić w nosie. Odczekała na wszelki wypadek jeszcze trochę, ale tym razem napad kichania rzeczywiście minął. Pociągnęła nosem i schyliła się po upuszczony grzebień, co nie było takie proste, jako że nie chciała zrzucić z kolan Nimitza, a przytrzymać go nie miała czym z powodu braku lewej ręki. Rozwiązanie znalazł treecat — wczepił się pazurami w jej spodnie, tyle że znacznie delikatniej niż zwykle. Powody były dwa — spodnie pochodziły z zapasów awaryjnych promów i nie dość, że były raczej podłej jakości, to przede wszystkim nie do zastąpienia, bo zapasy ubrań były niewielkie. Dzięki jego pomocy zdołała bez problemów odnaleźć i złapać grzebień.

— Mam go! — poinformowała tryumfalnie.

I zabrała się do dalszego czesania, wzbijając tym kolejną chmurę sierści.

Nimitz zamknął oczy i zaczął mruczeć basowo. Dzięki więzi czuła jego wdzięczność i radość z tego, że oboje żyją… Uśmiechnęła się krzywo, wspominając przyjaciół i podkomendnych, którzy zginęli, by im to umożliwić. Nimitz przestał mruczeć, łypnął na nią jednym okiem z lekką naganą i ponownie zamruczał.

— Czy on w końcu przestanie linieć? — spytał z rezygnacją znajomy głos.

Odwróciła się, by spojrzeć na pytającego, ale podszedł od lewej strony (z wiatrem), a z powodu spalonego implantu jej sztuczne oko nie funkcjonowało, więc zaczęła obracać się całym ciałem, gdy usłyszała:

— Cholerna skleroza! Już podchodzę z przodu!

Po wiecznie wilgotnych liściach przypominających nader szeroką trawę, które porastały każdy wolny kawałek gruntu, zaszurały kroki i w jej polu widzenia pojawili się Alistair McKeon i Warner Caslet. Podobnie jak pozostali obcięli zdobyczne spodnie, robiąc z nich postrzępione szorty, i nosili oprócz nich wyłącznie podkoszulki, a i tak byli mokrzy od potu. No i mieli prawie metrowe maczety w pochwach na plecach, a McKeon także przypasaną kaburę z ciężkim wojskowym pulserem na prawym biodrze. Jedyne z uniformu Królewskiej Marynarki, czego nadal używał, to buty, dość już zresztą sfatygowane.

— Co za stylowe przyodziewki dla rozbitków — powitała ich Honor.

McKeon uśmiechnął się, oglądając taką część swojej skromnej osoby, jaką był w stanie dojrzeć. Trudno było sobie wyobrazić gorzej prezentującego się komandora Royal Manticoran Navy… dopóki nie spojrzało się na siedzącą przed nim kobietę.

— Może i „stylowe”, ale na pewno najwygodniejsze z dostępnych na tej zakazanej planecie — prychnął Caslet.

Pochodził z planety Danville w systemie Paroa mającej umiarkowany klimat zwany też czasem śródziemnomorskim i nie ukrywał, co sądzi o łaźni parowej, w której wylądował.

— Nie przesadzajmy, siedzimy praktycznie na równiku, więc musi być gorąco — mitygowała go Honor. — Jak rozumiem, bliżej bieguna robi się przyjemniej. Tak przynajmniej twierdzi Harkness.

— Pewnie — burknął McKeon, ocierając pot z czoła. — Z tego, co twierdzi, wynika, że na biegunie jest zaledwie trzydzieści pięć stopni Celsjusza. W nocy.

— Przesada. — Honor starała się starannie wymawiać słowa, pamiętając, że paraliż połowy twarzy powoduje przy szybkim mówieniu seplenienie, bełkot i inne utrudnienia w zrozumieniu.

Nie do końca jej się to udało i McKeon z trudem zmusił się do bezruchu, miał bowiem ochotę spojrzeć oskarżycielsko na Casleta. Co byłoby nieuczciwe, bo nie miał on absolutnie nic wspólnego ze złośliwym przepaleniem implantu przez ubeckich klawiszy. Podobnie jak z obcięciem jej włosów niemal na łyso. Pierwsze zostało zrobione pod pretekstem wymogów bezpieczeństwa, drugie higieny, a tak naprawdę z czystego sadyzmu i chęci upokorzenia. Co jeszcze z nią zrobiono, Honor nie powiedziała, a jego za każdym razem, gdy o tym pomyślał, trzęsła taka cholera, że żałował, iż odpowiedzialni za to już nie żyją.

Dlatego też wciąż musiał sobie przypominać, iż jedyną winą Casleta była przynależność do Ludowej Marynarki. I że próbując im pomóc, sam wpędził się w niezłe tarapaty, lądując jeszcze nie jako więzień, ale jako prywatny przymusowy gość martwej już na szczęście i nie opłakiwanej Cordelii Ransom. Co dokładnie miało go spotkać po przybyciu na Hades, nikt z żywych nie wiedział, ale z pewnością nie byłoby to nic miłego.

— No dobrze, niech już będzie, trzydzieści stopni — ustąpił McKeon. — Ale tylko w zimie.

— Jesteś przypadkiem beznadziejnym — westchnęła z rezygnacją i krzywym uśmiechem Honor.

Alistair dobrze nad sobą panował, lecz dzięki Nimitzowi wyczuła jego nagłą wściekłość i doskonale wiedziała, co ją spowodowało. Rozmowa na ten temat niczego by jednakże nie dała. Dlatego też spojrzała na Casleta i spytała:

— A tobie jak minął dzień, Warner?

— Parno, duszno i leniwie — odparł z uśmiechem.

Po czym spojrzał na McKeona i powiedział, wyciągając dłoń:

— Daj mi manierkę. Chcecie porozmawiać w spokoju, to zajmę się czymś pożytecznym, a moja też już jest pusta.

— Dzięki. To całkiem sensowny pomysł. — McKeon odpiął manierkę od pasa.

Nosił ją na lewym biodrze jako przeciwwagę dla pulsera. Rzucił ją Casletowi, który złapał ją bez trudu, zasalutował niedbale i ruszył w stronę zamaskowanych promów.

Honor przyglądała się, jak odchodzi, po czym odwróciła się do McKeona i powiedziała cicho:

— On jest dobry. I jest po naszej stronie.

— Wiem.

Nie zabrzmiało to jak przeprosiny, ale nie trzeba było mieć empatycznych zdolności Nimitza, by wiedzieć, że miało taki charakter. Caslet i McKeon zdążyli się zresztą zaprzyjaźnić — zaczęło się na pokładzie Tepesa, dokończyło na Piekle już po ucieczce. Nadal jednak nie rozwiązana pozostała jedna kwestia stanowiąca nieuniknione źródło napięcia. Warner Caslet mimo wszystkich swych zalet pozostawał ciągle, przynajmniej w teorii, przeciwnikiem jako oficer Ludowej Marynarki. Honor lubiła go i miała doń zaufanie, ale nadal istniała ta niewidzialna granica. Caslet także zdawał sobie sprawę z jej istnienia. Dlatego zasugerował Honor, że może lepiej byłoby, gdyby nikt mu nie proponował noszenia innej niż maczeta broni. I dlatego nabrał zwyczaju oddalania się pod różnymi pretekstami, gdy wyczuwał, że jego obecność może ich krępować w rozmowie. Natomiast Honor nadal nie wiedziała, co powinni z nim zrobić. Wrogiem Warnera Casleta nie stała się bowiem ani Ludowa Marynarka, ani Ludowa Republika, a jedynie Urząd Bezpieczeństwa i Komitet Bezpieczeństwa Publicznego. To właśnie sposób, w jaki UB (z polecenia Ransom) potraktowało jeńców, spowodował jego opór i sprzeciw.

Znała go jednak zbyt dobrze, by wierzyć, że to wystarczyło, aby odwrócił się od całej Ludowej Republiki. Nienawidził obecnych władz i gardził nimi, ale podobnie jak ona traktował oficerską przysięgę i miał przed sobą trudny wybór.

A zbliżał się czas, w którym będzie musiał podjąć jeszcze trudniejsze decyzje. A raczej kolejne jeszcze trudniejsze decyzje, gdyż to, że się tu znalazł, było wynikiem kilku już podjętych. Był to także jedyny powód, dzięki któremu nadal żył. W przeciwnym wypadku zginąłby na pokładzie Tepesa wraz z całą jego załogą, gdy Harkness wysadził okręt. McKeon zabrał go, gdyż istniała możliwość, że ucieczka się nie powiedzie, a pozostawienie go w celi byłoby równoznaczne ze skazaniem na powolną śmierć. Ransom nigdy nie uwierzyłaby, że im nie pomógł, a przy swej paranoi prawdopodobnie uznałaby to za pierwszy przejaw buntu we flocie i postarała się na wszelkie sposoby wydusić z niego informacje o spisku. Ponieważ spisku nie było, proces ten byłby długi i bolesny…

Otrząsnęła się z tych niewesołych rozważań i wskazała McKeonowi miejsce obok na pniaku. Usiadł posłusznie, ocierając pot z włosów nad czołem. Powiewy wiatru w lesie były słabe, ale starannie je wykorzystał, wybierając miejsce tak, by chmura sierści nie poleciała w jego stronę.

Honor, widząc to, parsknęła śmiechem.

— Fritz przyniósł mi świeżą manierkę z dziesięć minut temu — powiedziała, nie przestając czesać Nimitza. — Jest gdzieś w plecaku, poczęstuj się.

— Dziękuję — ucieszył się McKeon. — My opróżniliśmy nasze ponad godzinę temu.

Sięgnął do plecaka, odnalazł izolowaną manierkę i wyjął ją. Wytrzeszczył oczy, słysząc, jak coś w niej zagrzechotało.

— Lód! — ucieszył się. — O tym nie mówiłaś!

— Przywilej stopnia, komandorze McKeon. — Uśmiechnęła się Honor. — Mówiłam, żebyś się poczęstował.

McKeon nie potrzebował dalszej zachęty — odkręcił nakrętkę i przyssał się do manierki z taką ekstazą, że aż zamknął oczy, czując zimny płyn w gardle. Ponieważ woda była przeznaczona dla Honor, zawierała proteiny i skoncentrowane środki odżywcze oprócz witamin, soli i elektrolitów dodawanych przez Montoyę każdemu. Dawało to dziwny, lekko gorzkawy smak i uświadomiło mu, że nie należy pić za dużo.

— Och! — westchnął, odrywając manierkę od ust i nadal czując miły chłód w przełyku.

Zakręcił butelkę i dodał:

— Prawie zapomniałem, jak smakuje zimna woda. — Odłożył manierkę do plecaka i powiedział: — Dziękuję.

— Nie przesadzaj. — Potrząsnęła głową Honor nieco zawstydzona.

Widząc to, uśmiechnął się i pokiwał głową. Nie była przyzwyczajona do „niańczenia”, jak to określił Montoya, i żenowało ją to, ale doktorek w tej kwestii był uparty. Zresztą wiedziała, że ma rację, tylko wydawało jej się wciąż, że to nieuczciwe, zwłaszcza że wszyscy zrobili znacznie więcej niż ona, by ucieczka się powiodła. Tyle że ona została najpoważniej ranna, a wcześniej na wpół zagłodzona. I dlatego komandor-chirurg Montoya, ignorując różnicę stopni, zdecydowanie i nie najłagodniej kazał jej się zamknąć i pozwolić tuczyć, aż będzie przypominała normalnego człowieka, a nie worek kości i przestanie rozszczepiać światło, stojąc bokiem. Ponieważ wiedziała, że ma rację, nie protestowała. Pozostali też o tym wiedzieli i jakby zmówili się, by ją dodatkowo podkarmiać smakołykami.

Było to dziwne określenie zawartości awaryjnych racji żywnościowych, ale jakoś je trzeba było nazwać… Swoją drogą, przed zapoznaniem się z posiłkami Ludowej Marynarki Honor była dogłębnie przekonana, że nic nie może smakować gorzej niż racje awaryjne Royal Manticoran Navy… Wychodziło na to, że podróże kształcą, a człowiek uczy się przez całe życie.

— Jakieś wieści od patroli? — spytała, zmieniając temat.

— Nie bardzo. Przynieśliśmy z Warnerem okazy, które chciał Fritz, ale wątpię, żeby okazały się lepsze od dotychczasowych. A Jasper i Anson natknęli się na następnego misiorysia. Okazał się równie niesympatyczny jak poprzednie dwa. Szkoda, że lokalne drapieżniki nie wiedzą, że jesteśmy niejadalni, może dałyby nam spokój, gdyby do nich dotarło, że nie są w stanie nas strawić.

— A może nie. — Honor skończyła czesać Nimitza i wyczyściła grzebień o nogawkę. — Jest sporo rzeczy, których ludzie czy treecaty nie mogą strawić do końca, o ile w ogóle, a i tak je jedzą, bo im smak odpowiada. Może dla niego jesteśmy smakowitą niskokaloryczną przekąską.

— Może mnie sobie uważać, za co chce, jak długo trzyma się z daleka i nie jest nachalny. Bo inaczej nakarmię go z pulsera i już niczego nie przekąsi.

— Nastawienie wrogie i jak najbardziej rozsądne — oceniła. — Przynajmniej jest mniejszy od hexapumy.

— Dobre choć to — zgodził się McKeon, przyglądając się obozowisku.

Oba promy szturmowe nie były łatwe do ukrycia — każdy miał kadłub długości sześćdziesięciu trzech metrów i skrzydła rozpiętości od czterdziestu trzech przy maksymalnym rozłożeniu do dziewiętnastu przy minimalnym. W większości ukształtowań terenu ukrycie choćby jednego z nich byłoby niemożliwe. W tym lesie tropikalnym okazało się to wykonalne, choć pracochłonne, drzewa bowiem rosły na tyle rzadko, iż udało się wcisnąć między nie kadłuby, wycinając ledwie kilka, a wielowarstwowe korony i tak nadal zasłaniały widok. Następnie przykryto je siatkami maskującymi tłumiącymi sygnatury energetyczne i cieplne, przystrajając całość liśćmi i lianami. To już była prosta robota, choć nadal pracochłonna z uwagi na małą liczbę mogących wziąć w niej udział ludzi, do dyspozycji było bowiem jedynie siedemnaście par rąk i cztery przenośne podnośniki grawitacyjne. Mieli jednak motywację, toteż dokonali tego w rekordowym czasie. Alternatywa w postaci kolejnych dowodów nachalnej gościnności Urzędu Bezpieczeństwa okazała się doskonałym bodźcem.

— Jak się sprawują konwertery? — spytał po chwili McKeon.

— Nadal działają — odparła, kończąc czyścić grzebień z wyjątkowo skołtunionego kłębu sierści włosów. — Im bliżej poznaję ich wyposażenie ratunkowe, tym jestem pod większym wrażeniem. Sądziłam dotąd, że będzie gorsze, ale ktoś w Ludowej Marynarce naprawdę się przyłożył do wyposażenia tych promów.

— W Urzędzie Bezpieczeństwa — poprawił ją McKeon z niechęcią. — Skoro UB ma wszystko, co najlepsze, to wyposażenie awaryjne też.

— Tym razem to chyba nie tak… Harkness, Scotty i Warner sprawdzili instrukcje obsługi i wszystkie są standardowe, jak w Ludowej Marynarce. Prostsze niż nasze, ale z pewnością dla floty, nie dla ubecji.

McKeon mruknął coś niezrozumiale, najwyraźniej nie zgadzając się z myślą, że cokolwiek zrobione w Ludowej Republice mogłoby dorównać podobnemu wyposażeniu pochodzącemu z Królestwa, nie mówiąc już o przewyższeniu go.

— Prawdę mówiąc, uważam, że ich koncentraty są nawet lepsze od naszych — dobiła go Honor. — Są masywniejsze i większe, ale mają większą wydajność, porównując moc i wagę.

— Tak?! Za to broń nadal mają gorszą. — Uśmiechnął się, znajdując argument na poparcie swojego punktu widzenia.

— Fakt. I sądzę, że mając do wyboru lepszy graser albo lepszy konwertor dla promów, sądzę, że wybrałabym graser. Ale byłby to trudny wybór.

— Zwłaszcza po takich doświadczeniach — zgodził się znacznie poważniejszym tonem.

Uniosła głowę i przyjrzała mu się bacznie. Alistair skupił się jak dotąd na rzeczach najważniejszych, nie planując dalekosiężnych posunięć. Dostanie się na powierzchnię, przekonanie garnizonu, że wszyscy zginęli w wybuchu, ukrycie promów i zbadanie okolicy wypełniły mu czas. Z dalszymi planami czekał na nią, podejrzewając, że Honor już coś wymyśliła. Jedyna rzecz, której był pewien, to że promy na pewno będą kluczowym elementem następnych posunięć, dlatego dopilnował, by pozostały w pełni sprawne.

Ponieważ klimat zdecydowanie nie sprzyjał elektronice i delikatnej maszynerii, bosmanmat Barstow i jego ekipy techniczne miały codzienne zajęcia polegające na usuwaniu pnącz, mchów, owadów i innego cholerstwa, które z uporem próbowało przez wloty powietrza lub luki podwozia dostać się do wnętrza.

Kadłuby wykonane z pancernego kompozytu były odporne na wszystko, co przyroda mogła wymyślić, ale duża wilgotność i gorąco stanowiły idealne środowisko do rozwoju pleśni, grzybów i podobnych ohydztw, które w krótkim czasie przeżarłyby delikatną elektronikę i co delikatniejszą mechanikę, czyniąc z promów bezużyteczne pancerne skorupy.

Dlatego też najskuteczniejszą ochroną było stałe utrzymywanie w pojazdach normalnych warunków temperaturowo-wilgotnościowych, do jakich zostały przewidziane. A to oznaczało, że ich pokładowe systemy podtrzymywania życia musiały pracować bez przerwy. Co wymagało energii — niewielkiej w porównaniu z ilością potrzebną do lotu, ale sporej, jeśli trzeba było ukryć źródło energetyczne. Naturalnie starannie wybrali miejsce lądowania — znajdowali się prawie dokładnie po przeciwnej stronie planety w stosunku do wyspy, na której stacjonował garnizon. Na dodatek zgodnie z tym, co wyciągnął z komputerów Tepesa Harkness, najbliższy obóz był oddalony o ponad tysiąc kilometrów, a więc nie istniał żaden logiczny powód, by przeciwnik interesował się tym rejonem. W końcu tropikalna puszcza porastała większą część powierzchni planety, toteż garnizon nie powinien zwrócić specjalnej uwagi na ten właśnie jej fragment.

Jednakże ani Alistair McKeon, ani Honor Harrington nie mieli zamiaru opierać swych planów czy działań na tym, co ich zdaniem przeciwnik powinien. A poza tym nawet pomijając kwestię wykrycia przez satelity czy sensory przelatujących pojazdów działających reaktorów promów, ich użycie miało inną poważną niedogodność — szybko skończyłyby się zapasy paliwa.

Na szczęście ten, kto planował, w co wyposażyć promy na wypadek awaryjnego lądowania, umieścił w ich lukach bagażowych dwa razy więcej konwerterów energetycznych, niż posiadały ich odpowiedniki używane w Royal Manticoran Navy. Jak podejrzewała, spowodowane to było koniecznością ładowania zasilaczy broni i innego wyposażenia dla znacznie większej liczby osób niż w RMN, niemniej dawały one dość energii, by utrzymać na chodzie przez cały czas systemy podtrzymywania życia obu promów. Co prawda temperatura wewnątrz była o parę stopni wyższa niż powinna, ale w porównaniu z warunkami na zewnątrz było tam wręcz zimno. I sucho.

A przy okazji dało się wyprodukować trochę lodu…

McKeon resztką sił powstrzymał się przed ponownym „pożyczeniem” manierki. To była woda specjalnie przygotowana dla Honor i nie chodziło o lód, ale o jej wartość odżywczą. Podobnie jak dodatkowa porcja żywności znajdująca się w plecaku. Nie wspominając już o tym, że Fritz oberwałby mu uszy za coś podobnego, bo chamstwem byłoby pozbawianie jej niezbędnych kalorii.

Potrząsnął głową, ukrywając starannie uśmiech — dzięki opiece Montoyi Honor nie przypominała już zagłodzonego nieszczęścia i była jedyną osobą regularnie przybierającą na wadze. To, że ktoś o zwiększonym metabolizmie potrafił przytyć na awaryjnych racjach żywnościowych Ludowej Marynarki, mówiło samo za siebie o traktowaniu tego kogoś na pokładzie Tepesa. I tak nadal brakowało jej do normy dobrych dziesięciu kilo i obojętne, jak by jej się nie podobało „niańczenie” i „rozpieszczanie”, miał zamiar to robić, dopóki Fritz Montoya oficjalnie nie ogłosi, że Honor odzyskała pełnię sił.

Żeby przestać o tym myśleć, spytał:

— Jakieś pomysły na przyszłość? Bliższą czy dalszą? Honor spojrzała na niego, unosząc prawą brew — pierwszy raz zapytał bezpośrednio, co planuje dalej, a więc musiał uznać, że prawie doszła do siebie, przynajmniej psychicznie. Inaczej nie poruszyłby tak poważnego tematu nawet w tak nieformalny sposób.

— Nawet kilka — odparła, wsuwając grzebień do kieszeni. Potem sięgnęła po manierkę.

McKeon powstrzymał odruch, by ją wyręczyć. Co prawda miał obie ręce i poszłoby mu to sprawniej, ale miał też prawie pewność, jaka byłaby jej reakcja. Dlatego siedział spokojnie i tylko się przyglądał.

Honor ścisnęła manierkę kolanami, odkręciła zakrętkę i podała manierkę Nimitzowi, który ujął ją obydwoma chwytnymi łapami. Pił długo, a gdy skończył, westchnął z ulgą i oparł się o Honor, pocierając łbem o jej bok, gdy tymczasem ona zakręciła i schowała naczynie. A potem podrapała go pod brodą.

Zamruczał znacznie energiczniej niż poprzednio.

Jak podejrzewała, kończył wreszcie zrzucać futro, co cieszyło nie tylko jego, ale wszystkich mających bezpośredni kontakt z chmurami sierści. Uśmiechnęła się, czując, że jest mu chłodniej, i spojrzała na McKeona.

— Myślę, że mam ogólne zarysy pomysłu — stwierdziła. — Będziemy jednak musieli działać ostrożnie. No i zajmie to sporo czasu.

— Ostrożność to nie problem — ocenił McKeon. — Natomiast czas może nim być. Zależy, ile będziemy go potrzebowali.

— Sądzę, że zdążymy — powiedziała ze spokojną pewnością. — Musimy zdążyć, nim skończy nam się żywność.

— Oczywiście — zgodził się McKeon.

Jak wszystkie małe jednostki znajdujące się na pokładzie okrętu wojennego promy wyposażone były w pełen zestaw ratunkowy, gdyż w razie awarii użyte byłyby w charakterze kapsuł ratunkowych czy szalup. Dlatego miały na pokładach zapas racji żywnościowych na tydzień dla pełnej obsady. Dla ich niewielkiej grupy wystarczył on na parę miesięcy, a po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że McKeon pesymistycznie wykonał szacunkowe obliczenia i starczy ich na dłużej. Natomiast do tej pory nie udało się odszukać na powierzchni planety niczego, co byłoby jadalne dla człowieka.

— Fritz niczego nie znalazł? — spytał.

— Obawiam się, że nie. Przepuścił przez analizator wszystko, co mu przynieśliśmy, ale jeżeli to, co mu właśnie dostarczyliście z Warnerem, nie różni się, a wątpię, by tak było, radykalnie od wszystkiego zebranego dotąd, to nie ma co się oszukiwać. Nasz system trawienny jest w stanie wyizolować większość potrzebnych nam elementów nieorganicznych z tutejszych roślin, ale to wszystko. I nie chodzi o to, że część tych roślin jest trująca, ale o to, że nie mamy nawet odpowiednich enzymów, by strawić lokalną odmianę celulozy. Nie wiem jak inni, ale ja nie mam ochoty mieć w kiszkach zwiększającej się masy śmieci, których nie da się strawić. Lokalna fauna jest równie nieatrakcyjna pod tym względem.

— Właściwie mnie to nie zaskoczyło — ocenił McKeon. — Cholera, gdyby to miało być łatwe, los nie wybrałby nas, no nie?

— Fakt — zgodziła się, obejmując Nimitza i tuląc go do siebie.

Po chwili spojrzała ponownie na McKeona.

— I myślę, że nadszedł kres bezczynności — dodała ciszej. — Wiem, że obaj z Fritzem nadal mnie obserwujecie niczym zaniepokojone kwoki, ale naprawdę doszłam już na tyle do siebie, że możemy zacząć działać.

McKeon otworzył usta, by zaprotestować, namyślił się i zamknął je bez słowa.

Poklepała go po nodze i dodała:

— Nie martw się, Nimitz i ja jesteśmy twardzi.

— Wiem, że jesteście, tylko to jest tak cholernie niesprawiedliwe… — urwał i wzruszył ramionami. — Już dawno powinienem zrozumieć, że wszechświat jest niesprawiedliwy, ale czasami mam dość obserwowania, jak los robi co może, żeby ci dokopać. Więc zrób mi przyjemność i choć jeden raz uważaj na siebie. I nie przemęczaj się. Dobrze?

— Dobrze — zgodziła się nieco stłumionym przez wzruszenie głosem i raz jeszcze poklepała go po kolanie. — Tym bardziej że na początek nie przewiduję niczego specjalnie męczącego dla kogokolwiek.

— Tak? — zdziwił się, nie kryjąc niedowierzania, McKeon.

— A tak. Chcę, żeby Harkness przy pomocy Scotty’ego i Russa włamał się do sieci satelitarnej i znalazł sposób dostania się do sieci komputerowej obozu Charon.

— Trudne zadanie — ostrzegł McKeon. — Jeśli garnizonem nie dowodzi totalny kretyn, ich system nie przyjmie poleceń pochodzących z zewnątrz.

— Nie mówię o przeprogramowaniu, tylko o wydostaniu danych z systemu. Zresztą jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, nie będziemy nawet do tego zmuszeni. Chcę mieć taką możliwość na wszelki wypadek. A co do trudności… skoro Harkness w pojedynkę włamał się do komputerów pokładowych krążownika liniowego, mając do dyspozycji tylko minikomp i musząc kryć się z tym, co robi, to teraz ma chyba łatwiejsze zadanie, prawda? Tym bardziej że garnizon wie, iż nikt poza nimi na całej planecie nie ma dostępu do żadnych urządzeń elektronicznych.

— Racja — zgodził się McKeon. — No dobra, skipper, poszukam ich i powiem, żeby zabrali się do roboty. Jak do nich dotrze, że będą siedzieli w klimatyzowanym promie, to może nawet żadnego nie będę musiał zachęcać dobrym słowem!

Po czym roześmiał się, wstał i odszedł.

Rozdział IX

— Wiesz, gdyby oni choć czasem ze sobą rozmawiali, może bylibyśmy w stanie coś podsłuchać — zauważył porucznik Russell Sanko.

— Gdyby wiedzieli, jaką ci robią przykrość, gadaliby jak najęci — odparł Jasper Mayhew ze złośliwym zadowoleniem. — Póki co nasłuchujemy dopiero dwa tygodnie… Źle ci, że tu siedzisz?

Po czym odchylił fotel, by znaleźć się dokładnie pod wylotem nawiewu chłodnego, suchego powietrza, i uśmiechnął się błogo.

— Rozpieszczony hedonista — prychnął Sanko.

— Nonsens. Jedynie produkt wrogiego środowiska — poprawił go Mayhew. — To nie moja wina, że stałe zagrożenie prowadzi u ludzi do psychozy. Wszyscy pochodzący z Graysona robią się strasznie nerwowi, kiedy muszą przebywać na otwartej przestrzeni i oddychać nie filtrowanym powietrzem. Ja też! I powinieneś mi współczuć, bo to nieuleczalna psychoza. Dlatego lady Harrington przydzieliła mnie do tego zadania. To straszne, gdy człowiek wymaga klimatyzacji ze względów medycznych.

— No. — W głosie Russella jakoś nie było śladu współczucia. — Pewnie!

Mayhew zachichotał, a Sanko skupił uwagę na konsoli łączności, przed którą siedzieli. Praktycznie byli rówieśnikami — Mayhew, mając dwadzieścia dziewięć lat, był ledwie o trzy lata starszy od swego towarzysza — i obaj byli pełnymi porucznikami. Co prawda Mayhew miał o jakieś trzy standardowe miesiące dłuższe starszeństwo i należał do sztabu lady Harrington jako oficer wywiadu, Sanko zaś był oficerem łącznościowym na HMS Prince Adrian. A zgodnie z odwieczną i nadal honorowaną tradycją pomiędzy sztabowcami a oficerami pokładowymi podległymi temuż sztabowi zawsze istniała rywalizacja, ale Mayhew był na tyle sympatyczny i tak dobrze się z nim pracowało, że szybko przestało to mieć znaczenie. Na dodatek pod pozorami lekkoducha krył się przenikliwy umysł. Mayhew był też zawsze chętny do pomocy, jak zresztą wszyscy pochodzący z Graysona, z którymi Sanko się zetknął. Był również jakimś krewnym Protektora, o czym prawie wcale nie mówił, i nie było w nim śladu arogancji, której Sanko naoglądał się u niektórych rodaków o wiele gorzej urodzonych.

Niestety, jak przyjemny by był współpracownik, nie miało to wpływu na wykonywaną pracę, jeżeli nie było co robić. A tak właśnie wyglądała ich sytuacja.

Sprawa powinna być łatwa, prosta i przyjemna — przeciwnik miał ogólnoplanetarną sieć łączności i całkowicie jej ufał, co było zupełnie zrozumiałe, jako że nie dość, iż jedynie garnizon dysponował sprzętem i źródłami energii, to łączność była automatycznie szyfrowana. Co prawda sprzęt i oprogramowanie kodujące do najnowszych nie należały, ale i tak były lepsze niż te, o których informował wywiad przed odlotem. Najwyraźniej UB i w tej kwestii było lepiej wyposażone od Ludowej Marynarki.

Nie ulegało wątpliwości, że gdy go budowano, obóz Charon został wyposażony w najlepszy, być może jeszcze eksperymentalny sprzęt, ale od tego czasu minęło sporo lat, a modyfikacje najwyraźniej następowały wolniej, niż powinny. Liczba satelitów meteorologicznych i komunikacyjnych była imponująca, co przy minimalnych kosztach zapewnianych przez użycie antygrawitacji było zrozumiałe. I te były całkiem nowoczesne. Natomiast stacje naziemne już nie za bardzo. No, a oni mieli do dyspozycji dwa promy szturmowe wyposażone w sprzęt i programy najnowszej generacji, gdyż także należały do Urzędu Bezpieczeństwa. Co oznaczało, że sprzęt, z którego korzystali, był co najmniej o dwadzieścia lat nowszy i w pełni kompatybilny ze starymi modelami tej samej produkcji. Ba, był nawet specjalnie przystosowany do współpracy z nimi. Czyli Sanko i Mayhew oraz trzymający pozostałe wachty Harkness i Tremaine, jak też Lethridge i Clinkscales powinni być w stanie bez żadnych trudności dostać się do planetarnego systemu łączności i wyciągnąć z niego wszystkie informacje, jakie tylko chcieli.

Problem polegał na tym, że system praktycznie nie był używany poza automatycznym przesyłaniem danych meteorologicznych przez satelity do obozu. A dane pogodowe nie były czymś, co specjalnie interesowało kogokolwiek z podsłuchujących.

W sumie trudno się było dziwić, że nie używali radia — skoro cały garnizon siedział na wyspie, to nie potrzebowali łączności satelitarnej, żeby się ze sobą porozumieć, a to, co działo się w obozach, obchodziło ich mniej niż wcale, więc nie zostawili w żadnym środków łączności. A jeśli dowódca chciał z którymś porozmawiać, na dobrą sprawę mógł wystawić głowę przez okno i wrzasnąć…

Z tego właśnie powodu od dwóch tygodni trzy wachty po dwóch ludzi każda dyżurowały przy radiostacji i nudziły się setnie w klimatyzowanym luksusie. Gdyby mieli jakiś porządny komputer, nie musieliby nawet tam siedzieć — zaprogramowaliby go odpowiednio i wszystko szłoby automatycznie. Ponieważ jednak były to komputery Ludowej Marynarki, do których najlepiej pasowało określenie „graty”, nikt nie chciał czegoś podobnego ryzykować. Po zapoznaniu się z tym elektronicznym złomem, a zwłaszcza z jego oprogramowaniem, Sanko przestał się dziwić, że Harkness zdołał w tak krótkim czasie dokonać tak znaczących zmian w oprogramowaniu komputerów pokładowych krążownika liniowego. Komputery promów miały niezwykle ograniczone możliwości, a ich oprogramowanie było wręcz tragiczne w porównaniu z maszynami używanymi przez Królewską Marynarkę. To, co było potrzebne do lotów i wykonywania misji bojowych, było i owszem, na dobrym poziomie i proste w obsłudze. Natomiast wszystko, co nie było absolutnie niezbędne do funkcjonowania promu w określonych warunkach bojowych, musiało być robione ręcznie albo przy wykorzystaniu niezwykle uproszczonych i ograniczonych przygotowanych przez producenta programów. Ich poziom prezentował się tak, że płakać się chciało, a wiarygodność była żadna, dlatego prościej i bezpieczniej było, aby człowiek siedział i pilnował cybernetycznego durnia. Dureń ten był bowiem tak tępy, że zgubiłby się w samo południe w…

— Baza, tu Harriman — rozległo się nagle w głośniku. — Dajcie mi koordynaty Alfy 7-9.

Sanko wytrzeszczył oczy i rzucił się do klawiatury. Mayhew czym prędzej wyprostował fotel i zrobił to samo na stanowisku oficera taktycznego.

— Harriman, ty dupo wołowa! — rozległ się damski głos pełen rezygnacji i bezsilnej złości. — Jesteś głupszy, niż ustawa przewiduje! Jak do cholery udało ci się znowu zapodziać te koordynaty?!

Obaj pracowali gorączkowo, korzystając z niespodziewanej okazji. Wszystkie informacje, jakie Harkness zdołał wydostać z bazy danych Tepesa, zostały załadowane do pamięci komputera pokładowego promu, zanim zaczął się nasłuch. Teraz Mayhew jęknął tryumfalnie, gdyż coś z właśnie uzyskanych danych pasowało do już posiadanych. Sanko równocześnie zaś rozpracowywał satelitę będącego przekaźnikiem w rozmowie. Miał do dyspozycji nowszy sprzęt i lepsze oprogramowanie od przeciwnika, toteż bez trudu dostał się do komputera satelity. Ponieważ dysponował takim samym fabrycznie typem sprzętu i programów, nie spowodowało to żadnego alarmu, podobnie jak zorganizowanie łączności z satelitą przy użyciu kierunkowej wiązki laserowej całkowicie niezależnej od normalnego systemu łączności. Oznaczało to, że komputery w obozie Charon nic nie wiedziały o jej istnieniu. Ani o tym, że właśnie przy jej użyciu ściągnął informacje z satelity komunikacyjnego. Łącznie z danymi dotyczącymi kodowania, używanych kryptonimów i automatycznych zabezpieczeń. Te ostatnie grzecznie wyświetliły się na ekranie komputera i porucznik Sanko uśmiechnął się w sposób, którego nie powstydziłaby się głodna hexapuma.

— A skąd ja mam wiedzieć, co się z nimi stało? — obruszył się Harriman. — Gdybym wiedział, gdzie się to gówno podziało, to by mi nie zginęło, no nie?

— Siedzi w twoim komputerze, matole! — jęknęła jego rozmówczyni.

— Tak? — prychnął Harriman, nie kryjąc złości. — Tak się składa, że patrzę właśnie na katalog plików, Shrevner, i nic takiego nie ma. Więc może byś tak ruszyła dupsko i podała mi te namiary. Za dwanaście minut robię zrzut dla Alfy 7-8, a potem mam jeszcze parę następnych, jakbyś nie wiedziała.

— Jeeezu! Wy zasrani piloci, jesteście… — Głos nagle umilkł i dodał już z mniejsza pogardą: — Są, przesyłam.

Przez kilka sekund panowała cisza przerwana raptem przez radosne prychnięcie i głos Harrimana:

— Ciekawa godzina sporządzenia pliku, co, Shrevner? Wygląda na to, że został zamknięty tak z godzinę po moim odlocie. Co ty na to?

— Pieprzę cię, Harriman.

— Tylko w marzeniach, słoneczko — dodał ze słodyczą Harriman.

Dało się słyszeć kliknięcie i zapanowała cisza w eterze.

— Udało ci się? — spytał Jasper.

— Myślę, że tak. — Sanko zajął się przeglądaniem plików ściągniętych w czasie rozmowy.

Po parunastu sekundach uśmiechnął się szeroko i oznajmił:

— Wygląda naprawdę interesująco. A co u ciebie?

— Trochę niepewnie, ale też ciekawie. Myślę, że czas zawiadomić skipper i komodora McKeona, i…

— Baza, tu Carson — rozległo się w głośniku. — Jestem nad Gamma 1-7 i mam problem. Według koordynat, które dostałem…

Sanko i Mayhew rzucili się do klawiatur.


* * *

— …w sumie w ciągu ostatnich dwóch godzin przechwyciliśmy sześć rozmów bądź kompletnych, bądź częściowych między bazą a pilotami promów, milady. Naturalnie mogliśmy podsłuchiwać tylko te przekazywane przez satelity znajdujące się w zasięgu wzroku, więc podejrzewam, że było ich więcej.

— Logiczne założenie — zgodził się McKeon i potarł podbródek.

Czego nie było widać, a co też mu weszło w nawyk poprawiający myślenie, to sprawdzanie językiem dziury po wybitych kolbą strzelby zębach.

— Jeśli wysyła się równocześnie tyle promów z zaopatrzeniem, rozmowy są nieuniknione — dodał. — Zwłaszcza jeśli połowa pilotów nie potrafi otworzyć drzwi wychodka bez dokładnej instrukcji.

— Może te ostatnie zastępuje u nich zasłonka — skomentowała Honor z błyskiem w oku.

A Nimitz poparł ją radosnym bleeknięciem.

Skończył linieć tydzień temu, co poprawiło mu nastrój i zwiększyło poczucie humoru. Ale i tak był zachwycony za każdym razem, gdy miał okazję posiedzieć w normalnych, to jest klimatyzowanych, warunkach. Teraz także nie krył zadowolenia.

Honor uśmiechnęła się i pochyliła nad stolikiem, na którym Mayhew rozłożył mapę z plastpapieru. Jedyny porządny holoprojektor znajdował się w kabinie pilotów, zbyt ciasnej jak na odprawę, natomiast stanowisko taktyczne przedziału desantowego wyposażone było w drukarkę i oprogramowanie przekładające dane z trójwymiarowych na dwuwymiarowe. Skorzystał z tego Mayhew, tworząc aktualną mapę planety możliwą do praktycznego wykorzystania w większym gronie. Nad nią właśnie pochylała się Honor, by odczytać wpisane drobnym drukiem uwagi. Normalnie nie musiałaby tego robić — wystarczyło wydać odpowiednie polecenie protezie oka, ale ta chwilowo była całkiem niesprawna.

Odczytała, co chciała, i usiadła prosto, analizując uzyskane informacje i gładząc kikut lewej ręki, co było jej nowym, nerwowym gestem. Wziął się on nie tyle z urojonego bólu nie istniejącej kończyny, przed którym ostrzegał ją Montoya, ile z urojonego swędzenia. W sumie było to niby lepsze, ale dostawała momentami szału, nie mogąc się podrapać.

— Może, ale i tak to ofermy — rzucił McKeon ze szczerbatym uśmiechem. — Z tego, co słyszeliśmy, te ofiary nie są w stanie znaleźć własnych tyłków bez planu lotów, tuzina radiolatarni i radaru naprowadzającego.

— Całkiem możliwe, ale nie zamierzam z tego powodu narzekać — poinformowała go Honor.

Nimitz bleeknął z aprobatą.

— Ja też — zapewnił ją McKeon.

Honor przestała pocierać kikut i ponownie skupiła uwagę na mapie. Co prawda większość danych już znała — zostały jedynie potwierdzone te wydostane przez Harknessa z bazy danych Tepesa, ale przynajmniej mieli pewność, że są aktualne. No i przybyło trochę nowych, tak więc cała operacja okazała się jak najbardziej potrzebna.

Inaczej niż w wizji znanego, a żyjącego w zamierzchłych czasach poety Dantego, Piekło miało cztery kontynenty i dużą wyspę nie całkiem kwalifikującą się do miana kontynentu, a nie dziewięć kręgów. Ani ekipa zwiadu kartograficznego, która planetę odkryła i zbadała, ani bezpieka nie wysilały wyobraźni, toteż kontynenty nazywały się: Alfa, Beta, Gamma i Delta. Ktoś jednak wysilił się i nazwał wyspę Styx, choć jak dla Honor był to raczej poroniony pomysł. Podobnie zresztą średnio przypadły jej do gustu nazwy trzech księżyców planety: Tartarus, Sheol i Niflheim. Opinii nie wygłaszała, jako że nikt jej o zdanie nie pytał, nadając te nazwy, a teraz nie było sensu do tego wracać.

Na podstawie informacji uzyskanych przez Harknessa McKeon wybrał na miejsce lądowania wschodnie wybrzeże Alfy, największego z czterech kontynentów. W ten sposób znaleźli się ponad dwadzieścia dwa tysiące kilometrów od obozu Charon na wyspie Styx. I pewnie dokładnie po przeciwległej jej stronie na drugiej półkuli planety. Honor była nieprzytomna w tym czasie, ale gdyby to ona dowodziła, podjęłaby dokładnie taką samą decyzję i to z tych samych powodów. Korzyścią było to, że istniała niewielka szansa, by ktoś tu trafił przypadkiem, a mankamentem to, że nie mogli monitorować krótkodystansowej łączności garnizonu.

Zupełnie inną kwestią okazały się loty zaopatrzeniowe do obozów, jak zresztą miała nadzieję.

— Russ, identyfikację ilu promów zdobyłeś? — spytała.

— Dziewięciu, ma’am.

— A kody zabezpieczające?

— Żadnego, ma’am, bo ich nie używają. Mają tylko auto-kodowanie. Może to i było dobre, gdy zakładano tu bazę dla garnizonu, ale teraz jest o kilkanaście generacji przestarzałe. Nasze oprogramowanie dekoduje je automatycznie, ale na wszelki wypadek wgrałem do pamięci wszystkie zabezpieczenia, jakie miał komputer satelity. Jeżeli pani chce, mogę nawiązać łączność, używając dokładnie tych samych form i procedur tak zmontowanych, że nikt się nie zorientuje, że to nie oryginał z któregoś z ich promów.

— Rozumiem… — Honor usiadła wygodnie i podrapała Nimitza za uszami.

Sanko z pewnością miał rację. Budowniczowie bazy zastosowali wszystkie najnowsze zabezpieczenia tak w samej budowli, jak i w systemie łączności. Między innymi procedurę automatycznego sprawdzania i zapisywania tożsamości rozmówcy przy każdym połączeniu. Było to najnowsze rozwiązanie, ale osiemdziesiąt lat temu. Obecni władcy Piekła nie posunęli się co prawda tak daleko, by zlikwidować tę procedurę, ale nie zwracali na nią żadnej uwagi, podobnie zresztą jak na przepisowe formy utrzymywania łączności. Centralny komputer obozu przydzielił każdemu promowi numer identyfikacyjny, który został wpisany w jego transponder pokładowy, i potem tylko sprawdzał tenże, gdy prom cokolwiek nadawał. Dlatego wszystkie wiadomości nadane z pokładu danego promu miały ten sam kod identyfikacyjny, co pozwalało równocześnie automatycznie śledzić jego położenie. I nikt nie musiał sobie tym głowy zaprzątać.

Ludzie zresztą nie zmieniali kodów identyfikacyjnych na tyle często, by stanowiły one autentyczny środek bezpieczeństwa, polegając na starych autokodujących programach. Było to gorsze niż całkowity brak kodacji, gdyż dawało fałszywe poczucie bezpieczeństwa. A sam fakt istnienia takiego systemu kodującego powodował, iż nikt nie zastanawiał się, czy jest on skuteczny czy nie. Stwarzało to nader przydatną dziurę w elektronicznej obronie obozu Charon. Dziurę tym atrakcyjniejszą, że jedynie komputery weryfikowały tożsamość rozmówcy. Operatorzy wychodzili najwyraźniej z założenia, że skoro ktoś zdołał się znaleźć w systemie łączności, to znaczyło, że miał do tego prawo.

W sumie trudno im się było dziwić — wiedzieli, że tylko oni na całej planecie, a raczej w całym systemie planetarnym, dysponują sprzętem umożliwiającym nawiązanie łączności. Skoro w okolicy nie było nikogo, kto mógłby ich podsłuchiwać, po co mieli utrudniać sobie życie kodowaniem i zabezpieczaniem łączności.

Było to sensowne wytłumaczenie, niemniej takie postępowanie stanowiło objaw lenistwa, a lenistwo, jak wskazywało doświadczenie, rozprzestrzenia się szybko. Ludzie, którzy zaczęli postępować niestarannie czy beztrosko w jednej kwestii, po naprawdę niedługim czasie podchodzili w ten sposób do wszystkich obowiązków. A garnizon miał na dodatek wszelkie powody do nadmiernej pewności siebie, co jeszcze zwiększało niedbałość w podejściu do wykonywania obowiązków.

— No dobrze. — Honor dała znak McKeonowi i postukała palcem w mapę. — Wygląda na to, że używają naprawdę prostego systemu identyfikacyjnego, a my dysponujemy takim samym sprzętem, więc wystarczy wykorzystać jeden z uzyskanych kodów i…

— …i wprowadzić go do transpondera promu — dokończył. Honor przytaknęła bez słowa.

McKeon zaś podrapał się po nosie i westchnął.

— Problem polega na tym, że my mamy promy szturmowe, a nie transportowe, jakich oni używają do rozwożenia żywności, co oznacza, że nasze mają zupełnie inną sygnaturę napędu. Wystarczy jeden odczyt sensorów i muszą zauważyć różnicę.

— Teoretycznie tak — zgodziła się — ale wszystko, co do tej pory podsłuchaliśmy i zaobserwowaliśmy, wskazuje, że garnizon rozleniwił się wręcz nieprzyzwoicie. Są gnuśni i pewni siebie. Pamiętasz jedną z zasad admirała Courvosiera z Zaawansowanego Kursu Taktyki? „Zaskoczenie prawie zawsze polega na tym, że jedna ze stron nie dostrzega czegoś, co widziała zawsze”.

— Ma pani na myśli, że ograniczą się do sprawdzenia transpondera? — Gdy nie byli sami, McKeon przestrzegał oficjalnych form grzecznościowych tak jak wcześniej.

— Właśnie. Dlaczego zresztą mieliby postąpić inaczej? Są właścicielami wszystkiego, co lata na tej planecie. Założą po prostu, że to jakieś uszkodzenie sprzętu, przynajmniej z początku. I to nawet gdyby kod transpondera był całkowicie nieidentyfikowalny, a to z tego prostego powodu, że to, co leci, po prostu musi być jednym z ich pojazdów. Będą tego tak pewni jak operatorzy radaru w miejscu zwanym Pearl Harbor na Ziemi. Ten błąd notorycznie się powtarza w całej historii.

— To ma sens… — powiedział powoli, zastanawiając się równocześnie, gdzie też da się znaleźć informacje, co to było Pearl Harbor i na czym rzecz polegała.

I to tak, żeby Honor nie zorientowała się, że tego szuka.

Od lat miał takie hobby — sprawdzał (choć po czasie), do jakiej ciekawostki z historii wojskowości właśnie nawiązała.

A zajęcia zawsze miał dużo, bo Honor pamiętała zaskakująco wiele epizodów, i to od starożytności ziemskiej zaczynając.

— Teraz powstaje pytanie — głos Honor przerwał mu rozmyślania — jak często odbywają te loty z zaopatrzeniem.

— Spróbowałem to ustalić, milady — odezwał się Mayhew, a ponieważ siedział z jej lewej strony, Honor odwróciła się ku niemu. — Nie wiem, na ile jest to wiarygodne, ale dokonałem pewnych ekstrapolacji na podstawie danych zgranych przez bosmanmata Harknessa i tego, co uzyskaliśmy w trakcie dzisiejszego nasłuchu.

— I do czego doszedłeś? — zachęciła go, gdy przerwał.

— Cóż… bosmanmat nie miał czasu zająć się tymi danymi, a my z komandorem Lethridge’em i Scottym pobawiliśmy się i pokopaliśmy w tych informacjach. Wyszło nam, że na planecie przebywa co najmniej pół miliona więźniów.

— Pół miliona? — powtórzyła z niedowierzaniem. Mayhew przytaknął.

— Przynajmniej. Planeta funkcjonuje jako więzienie od osiemdziesięciu lat standardowych, milady. A więźniów należy podzielić na dwie kategorie. Część to jeńcy wojenni z sił zbrojnych różnych systemów podbitych przez Ludową Republikę przed wojną z nami, na przykład Tambourine czy Trevor Star, a część to świeży, że się tak wyrażę, personel flot Sojuszu. Żeby tu trafić, trzeba zostać uznanym za naprawdę niebezpiecznego czy niepoprawnego. Można by powiedzieć, że trafia tu kwiat jeńców. Ci, którzy zaczęliby tworzyć ruch oporu, gdyby pozostali na swych planetach po ich podbiciu, słynący z nieustępliwości, specjaliści od ucieczek czy oficerowie albo podoficerowie nawet w niewoli utrzymujący dyscyplinę, ład i porządek wśród podkomendnych. Słowem ci, którzy stwarzają kłopoty. Jeżeli chodzi o najstarszych jeńców, to są tu wyłącznie dzięki uprzejmości bezpieki; gdyby wówczas rządził Komitet i Urząd Bezpieczeństwa, zostaliby po prostu zastrzeleni każdy we własnym świecie i nikt by się nie trudził przewożeniem ich tutaj. Legislatorzy mieli, że tak powiem, łagodniejsze podejście do tego zagadnienia. Przez około dziesięć lat przed wybuchem wojny jeńcy praktycznie przestali tu docierać, a potem, jak już mówiłem, zaczęto tu wysyłać „zasłużonych” jeńców z naszych flot. Przyznam, że zaskoczył mnie klucz doboru zastosowany przez UB, bo ja wykorzystałbym takie miejsce jak Piekło zupełnie inaczej. Mając do dyspozycji więzienie uznane za całkowicie bezpieczne, tu właśnie przesłuchiwałbym szczególnie cennych jeńców posiadających ważne informacje. Nie musiałbym się spieszyć, więc każdy zeznałby, co wie, a nikt nie zostałby odbity ani nie uciekłby, choćby dlatego że położenie tej planety jest utajnione. UB natomiast przesłuchuje jeńców na łapu-capu albo w pobliżu frontu, albo na Haven i używa Piekła jako swego rodzaju śmietniska: trafiają tu ci, z których już nie będzie pożytku, a tutaj nie mogą już sprawić więcej kłopotu.

— I tak od ładnych parunastu lat? — spytała Honor z błyskiem złośliwości w zdrowym oku. — Śmietanka jeńców ze wszystkich obozów…

— Właśnie, milady. Według danych, którymi dysponujemy, jest ich tu między sto osiemdziesiąt a dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Pozostałych trzysta do czterystu tysięcy to więźniowie cywilni. Około jedna trzecia z nich to członkowie rozmaitych ruchów oporu działających na różnych podbitych planetach, reszta to polityczni.

— Hmm… — Honor potarła czubek nosa.

A potem pogłaskała Nimitza, najwyraźniej czekając na to, co Mayhew jeszcze ma do powiedzenia.

— Najwięcej pochodzi z Haven — dodał porucznik — a sporo z samego Noveau Paris. Najwyraźniej stolica była najdokładniej czyszczona przez oba organy bezpieczeństwa.

— Logiczne — odezwał się McKeon. — Władza w Ludowej Republice Haven zawsze była scentralizowana, a rozkazy zawsze wychodziły z Haven. Ten, kto kontroluje planetę, kontroluje Republikę, a Noveau Paris to siedziba władz i centrum administracyjne. Logiczne, że każda władza chciała mieć w tym rejonie jak największy spokój. Tyle że Legislatorzy wyłapywali i wysyłali tu Proli, a Komitet Legislatorów i innych „wrogów ludu”.

— Masz całkowitą rację — zgodziła się Honor. — Tyle że taka ich liczba może nam poważnie utrudnić zadanie.

McKeon spojrzał na nią zaskoczony, więc wyjaśniła:

— Nie lubię generalizować, ale w tym przypadku jedno nie ulega kwestii: wśród więźniów politycznych zawsze będzie większa liczba kolaborantów niż wśród jeńców.

— Dlaczego? — zdziwił się McKeon. — Znaleźli się tutaj, ponieważ sprzeciwiali się władzy, więc dlaczego mają współpracować z tajną policją tejże władzy?

— Większość z nich znalazła się tu dlatego, że władza, a raczej ludzie tę władzę mający, gdy dokonywano aresztowań, uznali ich za zagrożenie dla tego, co chcieli zrobić. Nie oznacza to, że aresztowani byli rzeczywistymi przeciwnikami, a sam zauważyłeś, że po rewolucji zmienił się rodzaj więźniów. Tu trafiali przeciwnicy, tak rzeczywiści, jak i wyimaginowani, władzy Ludowej Republiki przez osiemdziesiąt lat standardowych. Część z tych, którzy znaleźli się tu za poprzedniej władzy, może być zażartymi zwolennikami nowej i szukać okazji, by udowodnić swą lojalność i wyjść stąd. Część na pewno niesłusznie aresztowana pozostaje równie wierna idei Republiki jak ty czy ja Koronie. Znajdą się wśród nich na pewno szczerzy patrioci, którzy walczyli z Komitetem, ale gotowi są z nim współpracować przeciwko zewnętrznemu wrogowi, czyli nam. No i wreszcie — ubecja na pewno umieściła wśród więźniów szpicli, czy to płatnych, czy zmuszonych do współpracy szantażem, chcących uratować rodziny.

— Nie pomyślałem o tym — przyznał.

— Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie zakładam, że nie ma tu autentycznych wrogów Komitetu i UB gotowych na wszystko, by obalić Pierre’a i Saint-Justa — dodała Honor. — I nie twierdzę, że wśród jeńców wojennych nie ma zdrajców, szpicli i szumowin. W każdej większej grupie ludzi znajdzie się jakieś ścierwo. A poza tym nawet jednostki odważne i prawe, które wytrzymały tortury, mogą załamać się po latach bezradności i braku jakiejkolwiek nadziei na przyszłość.

Ostatnie zdanie powiedziała z całkowicie kamiennym obliczem w sposób jednoznacznie świadczący o tym, że czegoś podobnego doświadczyła. W następnej sekundzie otrząsnęła się i dodała już normalnym tonem:

— Będziemy musieli w pewnym momencie zaryzykować nawiązanie kontaktu, bo sami nie zdołamy zwyciężyć. Wydaje mi się, że najbezpieczniejsi będą jeńcy tak z flot Sojuszu, jak i ci, którzy wcześniej walczyli z Ludową Marynarką, ale po pierwsze, nie zamierzam beztrosko uznać, że nie znajdą się wśród nich zdrajcy, a po drugie, trzeba ich odnaleźć. I nawiązać z nimi kontakt, tak by nie wiedzieli o tym polityczni. Będzie to delikatna i czasochłonna operacja, tym bardziej że na początku przynajmniej będę musiała spotkać się osobiście z każdym ewentualnym kandydatem.

Pogłaskała Nimitza i w jej oku pojawił się jakby błysk rozbawienia. McKeon przyjrzał się jej z zainteresowaniem, ale nie odezwał się słowem, widząc, że Honor potrząsa głową; wzruszył jedynie ramionami. Wiedział, że ma niezwykłą zdolność poznawania się na ludziach przy pierwszym spotkaniu, i nie wątpił po dotychczasowych doświadczeniach, że zdoła zrobić to, co zapowiedziała.

— A wracając do tematu — powiedział — Jasper miał powiedzieć pani coś o częstotliwości lotów zaopatrzeniowych?

— Miał — przyznała Honor i spojrzała na Jaspera Mayhewa.

— Tak, milady. — Mayhew wskazał na mapę. — Czerwone kropki oznaczają znane nam obozy. Nie są to wszystkie, bo nawet gdyby Tepes miał pełną listę, pochodziłaby ona sprzed dwóch lat. Wtedy nastąpiło ostatnie uaktualnienie. Sądząc z innych posunięć UB, lista nie była kompletna ze względów bezpieczeństwa. Paranoja, ale fakt. Próbujemy ją zaktualizować, ale to musi potrwać. Jak widać, obozy znajdują się głównie na trzech kontynentach, Delta praktycznie jest pusta, prawdopodobnie z uwagi na zbyt ostry klimat. Mają zresztą dość miejsca, żeby sobie na to pozwolić. Widać również, że im bliżej równika, tym obozów jest mniej.

Honor przytaknęła. Było to sensowne postępowanie, gdyż ludzie z planet o umiarkowanym klimacie nie pożyliby długo w tropikach. To akurat mogło nie być istotnym argumentem dla UB, za to z pewnością na decyzji zaważył fakt, iż tropikalny las nader szybko się regenerował i próbował zarosnąć wykarczowane tereny. Oznaczało to ciągłą walkę z roślinnością i choć należałaby ona do więźniów, to trzeba by im dostarczać odpowiednich narzędzi, i to nie raz na miesiąc. A to byłoby męczące dla garnizonu. Naturalnie mogli zorganizować obóz i przestać się nim interesować, ale obóz taki w krótkim czasie przestałby istnieć, a więc nie miał wpływu na ogólną sytuację.

Zresztą właśnie brak obozów w okolicy był głównym powodem, dla którego wybrali ten rejon na kryjówkę.

— Średnio w obozie przebywa około dwóch i pół tysiąca więźniów — kontynuował Mayhew. — Oznacza to, że na planecie jest około dwustu obozów. Z oczywistych powodów nie ma żadnego na Styksie: obóz Charon to magazyn i koszary garnizonu wraz z lądowiskiem, parkiem maszynowym i kontrolą lotów. Obozy są oddalone od siebie o minimum pięćset kilometrów, co uniemożliwia więźniom pozbawionym urządzeń technicznych skuteczną koordynację poczynań. Mogą się bowiem kontaktować wyłącznie przez posłańców.

— Nie byłbym tego taki pewien — sprzeciwił się McKeon. — Pięćset kilometrów wydaje się dużą odległością, zwłaszcza na pustkowiu, ale należy pamiętać o ludzkiej pomysłowości. Na przykład ten rejon na północy Alfy — jest tu duże jezioro, na brzegach którego znajduje się sporo obozów. Byłbym naprawdę zaskoczony, gdyby więźniowie w nich przebywający nie posiadali regularnie wykorzystywanej i starannie zamaskowanej flotylli łodzi służącej do komunikacji z innymi obozami.

— Prawdopodobnie ma pan rację, sir. Ale chodzi o to, że koordynacja poczynań na skalę ogólnoplanetarną jest mało prawdopodobna, a nie o to, że wszystkie obozy są od siebie całkowicie odizolowane — wyjaśnił Mayhew.

— Całkowitą izolację łatwiej byłoby utrzymać, budując większe obozy w znacznie większym oddaleniu — dodał Sanko.

— Zgoda, ale wtedy każdy z obozów stanowiłby bardziej ryzykowny punkt zapalny — odparła Honor. — Dwa i pół tysiąca osób stanowi mniejsze zagrożenie niż, dajmy na to, dwadzieścia pięć tysięcy czy choćby dziesięć tysięcy. W takiej liczbie jest znacznie łatwiej ukryć się niewielkiej, dobrze zorganizowanej grupie, która dysponuje wówczas znacznie większą swobodą działania. A jak powiedział komodor McKeon, ludzka pomysłowość nie zna granic…

Sanko kiwnął głową, że się z tym zgadza, a Honor gestem dała znak Jasperowi, by mówił dalej.

— Dzięki temu, że część pilotów miała rozmaite problemy i nawiązała łączność z obozem Charon, wiemy, że do obozu Alfa 7-9 zostało dostarczonych dwieście dwadzieścia pięć tysięcy racji żywnościowych. Zakładając, że siedzi tam dwa i pół tysiąca ludzi, jest to wystarczający zapas na około standardowy miesiąc. Podobnie ma się rzecz z dostawą do obozu Beta 2-8. Można z tego wywnioskować, że każdy obóz jest zaopatrywany raz na miesiąc. Pozostaje pytanie, czy loty odbywają się przez cały czas, stopniowo, czy też w ciągu dwóch-trzech dni wszystkie promy udają się do wszystkich obozów. Rozsądniejsze jest to pierwsze rozwiązanie, wygodniejsze dla garnizonu drugie. Trzy do czterech dni wysiłku i lenistwo przez resztę miesiąca. Skłonny jestem uznać, że stosowana jest druga metoda, ponieważ dwa tygodnie nasłuchu nie dały nic, za to dziś podsłuchaliśmy dziewięć rozmów. Ale nadal jest to hipoteza, której chwilowo nie można udowodnić.

— Miesiąc… — mruknęła Honor, zastanawiając się nad czymś głęboko. — No dobrze, tyle mamy czasu na kontakt z każdym obozem, w przypadku którego znamy datę ostatniego zrzutu. Sądzę, że Jasper ma rację i że loty są skomasowane przez kilka dni w miesiącu. Teraz pozostaje zastanowić się, jak zamierzamy wykorzystać ten okres spokoju…

Rozdział X

— A to ciekawostka — powiedział cicho komandor porucznik Scotty Tremaine.

— Co takiego? — spytał głos z graysońskim akcentem. Scotty odwrócił się od ekranu i spojrzał na komandora Solomona Marchanta, byłego pierwszego oficera ciężkiego krążownika Marynarki Graysona Jason Alvarez. Jako oficer elektroniczny w sztabie Honor Scotty miał z nim częsty kontakt i w sumie go polubił. W przeciwieństwie do większości swych rodaków czarnowłosy Marchant nie żywił specjalnego podziwu dla Royal Manticoran Navy. Szanował ją, ale zdawał sobie sprawę, że RMN także sporo nauczyła się od Marynarki Graysona i choć nowocześniejsza i bardziej doświadczona, nie była wszechwiedząca i wszechmocna. Poza tym nie tolerował durniów i miał miły zwyczaj zakładać, poznając kogoś, że jest to dorosły, myślący człowiek, który wie, co robi. I trwał w tym przekonaniu do momentu, w którym delikwent udowodnił, że jest inaczej.

— Właśnie zauważyłem coś, co wszyscy przeoczyliśmy — poinformował go Tremaine.

Marchant spojrzał nań pytająco, toteż Scotty wskazał na ekran i wyjaśnił:

— Powinienem zwrócić na to uwagę wcześniej, ale jakoś mi umknęło. Jasperowi i Ansonowi zresztą też.

— A co konkretnie? — W głosie Marchanta pojawiła się nuta zniecierpliwienia.

Wszyscy byli podenerwowani, bo praktycznie nie mieli co robić, a z nudów na dłuższą metę można zwariować. Zwykle rozbitkowie zawzięcie trudzą się, by przetrwać, co w ich przypadku nie miało miejsca. Wszystko, co potrzebne, mieli ze sobą, a ponieważ to, co ich otaczało, było niejadalne, nawet polowanie nie miało sensu. Na dodatek najważniejsze było utrzymanie w tajemnicy tego, że tu są, więc jakakolwiek aktywność została ograniczona do minimum. Gdy tylko wróciły patrole rozesłane w celu zbadania okolicy w promieniu trzydziestu kilometrów i rozciągnięto światłowody do rozmieszczonych na perymetrze pasywnych sensorów, skończyły się wycieczki. Co oznaczało, że poza szczęśliwcami wybranymi przez mata Barstowa do utrzymania w gotowości promów wszyscy cierpieli na ostrą przypadłość polegającą na braku zajęć. Barstow zresztą musiał prawie że oganiać się od szukających jakiejkolwiek roboty ochotników, i to z zasady starszych od niego stopniem.

Honor widziała, co się święci, i zrobiła co mogła, by każdemu znaleźć jakąś pracę, ale nikt nie był idiotą, toteż wszyscy zdawali sobie sprawę, że część tych zajęć była typowym zabijaniem czasu. Dlatego kto mógł, zajmował się analizą danych uzyskanych z banków pamięci Tepesa i z nasłuchu. Dlatego Marchant został partnerem Scotty’ego. Podobnie jak komandor porucznik Metcalf Jaspera Mayhewa, a komandor porucznik DuChene Lethridge’a. Zgodnie ze starą zasadą, że co dwie głowy to nie jedna.

— Wygląda na to, że na terenie Alfy jest obóz, który nie ma numeru — wyjaśnił Scotty i uśmiechnął się. — Ma natomiast nazwę: obóz Inferno. I co ciekawsze, znajduje się dokładnie na równiku.

— Na…?! — Marchant podszedł do mapy widocznej na ekranie i przyjrzał się jej uważnie. — Nie mogę go znaleźć.

— Bo to jest mapa z Tepesa, a na niej tego obozu nie ma. Dopiero wczoraj, gdy Russ wyciągnął aktualne dane meteorologiczne z satelitów, uzyskaliśmy uaktualnioną mapę Alfy, na której znajduje się siedem nowych obozów, o których do tej pory nie wiedzieliśmy. — Nacisnął klawisz i na ekranie pojawiło się sześć czerwonych kropek i jedna pulsująca. — Kiedy dziś objąłem wachtę, zaintrygowało mnie, dlaczego ten obóz jest inaczej nazwany i zlokalizowany, i spróbowałem się czegoś dowiedzieć. No i znalazłem tę oto notatkę w danych z Tepesa. Okazuje się, że obóz wcale nie jest nowy, tylko nie został umieszczony na mapie ze względów bezpieczeństwa.

Nacisnął inny klawisz i na ekranie zamiast mapy pojawiła się treść notatki.

— Rozumiem… — mruknął Marchant, powściągając uśmiech, bowiem Scotty ostatnie zdanie wygłosił, nie kryjąc obrzydzenia.

Doskonale go rozumiał, ponieważ nikt z nich nie potrafił zrozumieć, czym kierował się Urząd Bezpieczeństwa, utajniając te, a nie inne informacje i to w tajnych z założenia dokumentach. Jedynym logicznym wytłumaczeniem było to, że zlecono wybór wyjątkowemu paranoikowi.

Teraz pochylił się nad ramieniem Tremaine’a, przeczytał notatkę i gwizdnął cicho.

— Już rozumiem — powiedział zupełnie innym tonem. — I myślę, że natychmiast powinniśmy zawiadomić o tym lady Honor i komodora McKeona.


* * *

— Proszę, proszę… — powiedziała cicho Honor po przeczytaniu sporządzonego przez Scotty’ego wydruku. — Co za uprzejmość… prawdopodobnie.

— To rzeczywiście wygląda obiecująco, ma’am — oceniła Geraldine Metcalf.

Ciemnoskóra, jasnowłosa komandor porucznik była oficerem taktycznym McKeona. Pochodziła z Gryphona, co było wyraźniej słychać, gdy głęboko nad czymś myślała — choćby tak jak teraz.

— Zgadzam się, Gerry, ale nie należy wyciągać zbyt pochopnych wniosków — ostudził jej zapał McKeon. — Ta notatka ma ponad dwa lata standardowe. Przez ten czas wiele mogło się zmienić, a my nie musimy się znowu aż tak spieszyć. Działając zbyt pospiesznie, możemy wszystko zepsuć, jeśli sytuacja w tym obozie uległa zmianie. Wolę powoli a dokładnie wszystko sprawdzić.

— Absolutnie nie mam nic przeciwko temu, skipper — zapewniła go Metcalf. — Ale jeśli te informacje się potwierdzą, to UB zrobiło nam wielką uprzejmość.

— Co do tego masz całkowitą rację — przyznała Honor, głaskając powolnymi ruchami Nimitza.

Treecat leżał na jej kolanach, gdyż źle zrośnięte kości uniemożliwiały mu zajęcie zwyczajowego miejsca na ramieniu, a siedzenie przez dłuższy czas było uciążliwe. Poza tym doszedł już jednak do siebie — zakończył zrzucanie futra i po jego zachowaniu widać było, że wrócił mu humor i pewność siebie. Wywarło to zbawienny wpływ na nastrój Honor powoli, ale równomiernie wracającej do normalnej wagi.

— Naturalnie gdyby wiedzieli, że robią nam uprzejmość, czym prędzej zlikwidowaliby obóz — dodała. — Ponieważ nie wiedzą, ich postępowanie jest całkiem sensowne i nie ma żadnego powodu, by mieli zmieniać coś, co od tak dawna się sprawdza. Dlatego jestem skłonna dać wiarę tym informacjom, mimo iż są tak stare.

— Hmm… — McKeon podrapał się po brodzie, pogapił w ścianę i w końcu powoli przytaknął. — Trudno się z tym nie zgodzić, ale chciałbym zarobić dolara za każdym razem, gdy uznałem coś za logiczne, a okazało się, że wcale takie nie było.

— Fakt — przyznała Honor, ponownie przeglądając wydruk. I żałując, że nie może spytać o opinię Casleta. Gerry, Solomon i Scotty byli dobrzy, choć ten ostatni czasami przejawiał zbytni entuzjazm, ale wszyscy byli znacznie młodsi i mniej doświadczeni. I żadne z nich tak naprawdę nie chciało się jej sprzeciwiać. Pozostawał jeszcze McKeon, który natychmiast mówił, co myślał, gdy się z nią nie zgadzał, ale problem polegał na tym, że znali się zbyt długo i zbyt dobrze. Na tyle dobrze, że generalnie rozumieli się bez słów. Podczas walki był to olbrzymi plus, natomiast poza nią skutecznie uniemożliwiało im to dostrzeganie błędów w rozumowaniu drugiego.

W przypadku Warnera ten problem nie istniał, a na dodatek Caslet był równie doświadczony i inteligentny, o czym przekonała się w czasie operacji na obszarze Konfederacji. I co ważniejsze, miał inny punkt widzenia na wiele spraw, co było wysoce użyteczne. Tyle tylko, że jego poczucie obowiązku mogło się nagle obudzić i wszystkim przysporzyć kłopotów w najmniej spodziewanym momencie.

Nie podobało jej się to tym bardziej, że Caslet znalazł się w obecnej sytuacji, gdyż to właśnie poczucie obowiązku i uczciwość nie pozwoliły mu biernie obserwować, jak UB traktuje ją i jej towarzyszy. A dzięki więzi z Nimitzem wiedziała, że jest jej przyjacielem i że nie żałuje tego, co zrobił. Niestety wiedziała też, że w tej chwili sam nie jest pewien, jak dalej postąpi. Jeszcze nie złamał swej oficerskiej przysięgi, ale nie miała pewności, co może za takowe złamanie uznać, dlatego wolała nie prosić go o żadną formę współpracy. Paradoksem było, że te cechy, które spowodowały, że go lubiła i szanowała, teraz przyczyniały jej duchowej rozterki. Poza tym na temat obozu Inferno wiedział dokładnie tyle samo co oni…

— Czy do Inferno także dostarczono teraz żywność? — spytała.

— Nie wiemy, ma’am — odparł Anson Lethridge, były oficer astrogacyjny w jej sztabie.

Wraz z Mayhewem i Scottym siedzieli w sekcji taktycznej zwróceni twarzami ku rufie, czyli ku reszcie przedziału desantowego zajmowanego przez towarzyszy.

— Dostawy, których możemy być pewni, to tylko te, o których informacje podsłuchaliśmy lub wyciągnęliśmy z pamięci satelitów komunikacyjnych. O locie do tamtego obozu nie było mowy, co oczywiście nie znaczy, że nie mógł się on odbyć. Po prostu załodze nie przydarzyły się żadne problemy i nie nawiązywała łączności z obozem Charon. Zakładając, że słusznie oceniliśmy ich metodę zaopatrywania obozów, to i do Inferno powinni dostarczyć żywność, ale nie ma sposobu, byśmy mogli zyskać co do tego pewność.

— Obawiałam się, że to powiesz — westchnęła i ponownie się zamyśliła. — Myślę, że powinniśmy oprzeć się na tych wiadomościach.

I spojrzała na McKeona wyczekująco. Alistair przyglądał się jej w milczeniu przez dwie czy trzy sekundy, zanim kiwnął głową.

— Doskonale. Gerry, razem z Sarah pomóż matowi Barstowowi sprawdzić prom — poleciła Honor. — A ty, Scotty, złap Harknessa i sprawdźcie drugi. Chcę w nocy odlecieć stąd obydwoma.

— Obydwoma?! — zdziwił się McKeon. Honor uśmiechnęła się półgębkiem.

— Dobrze słyszałeś — potwierdziła. — Nie ma sensu jednego zostawiać, za to mając oba do dyspozycji, zyskamy w razie potrzeby większą elastyczność działania.

— I większe ryzyko, że nas zgarną od razu — zaoponował. — Poza tym dwa trudniej ukryć.

— Wiem — przyznała — ale nie chcę dzielić sił. Poza tym w ten sposób unikniemy konieczności używania satelitów komunikacyjnych, na które ktoś mógłby zwrócić uwagę. Sądząc z ukształtowania terenu, powinno nam się udać ukryć oba promy, choć zapewne nie tak łatwo, jak gdyby chodziło o jeden. W ten sposób praktycznie zmniejszamy o połowę ryzyko przypadkowego spostrzeżenia nas, a prawda jest brutalna: jeżeli granat wpadnie w szambo i zrobi się gorąco, to przy tak małej liczbie ludzi misja ratunkowa i tak miałaby niewielkie szanse na sukces. Jeżeli garnizon zorientuje się, że tu jesteśmy, zgarną nas, czy będziemy razem, czy osobno. Tylko że razem drożej sprzedamy skórę.

McKeon przyznał jej rację ruchem głowy.

Honor westchnęła i oznajmiła:

— W takim razie bierzmy się do roboty!


* * *

W teorii był to szybki i łatwy przelot, jako że obóz Inferno od miejsca ich pobytu dzieliło ledwie 1400 kilometrów, czyli około dwudziestu minut lotu z maksymalną prędkością. Tyle że w praktyce nie mogli lecieć tak szybko, a to z dwóch powodów. Sądzili, że zlokalizowali wszystkie satelity, ale mogli któregoś przeoczyć. W teorii dysponowali trzema godzinami luki na przelot, gdy trasa znajdowała się poza zasięgiem orbitalnych szpiegów. Jednak pomyłka mogła ich zbyt drogo kosztować. A nawet gdyby się nie mylili, rozgrzanie powietrza poprzez tarcie o kadłub przy tej prędkości mogło zostać zarejestrowane przez satelity meteorologiczne znajdujące się na geostacjonarnych orbitach. Na dodatek użycie napędu antygrawitacyjnego mogło zostać zauważone przez sensory grawitacyjne, w jakie z pewnością wyposażony był obóz Charon.

Dlatego zamiast lecieć szybko i krótko, musieli lecieć wolno i długo.

Dodatkową zaletą było to, iż nie musieli uaktywniać reaktorów, co także zmniejszało ryzyko wykrycia. Natomiast minusem to, iż Scotty Tremaine i Geraldine Metcalf pilotująca drugi prom spędzili większość lotu, klnąc cicho, lecz siarczyście. Latanie bez przyrządów tuż nad drzewami dobre było dla myśliwców odrzutowych, a nie dla masywnych i nieruchawych w porównaniu z nimi promów szturmowych. I to na dodatek nad taką puszczą jak ta. Oczywiście aktywnych sensorów pokładowych także nie używali ze względów bezpieczeństwa.

Tremaine omal nie wpakował się przez to w koronę jakiegoś olbrzyma, który niespodziewanie wyrósł mu przed dziobem, a potem miał kłopoty z odnalezieniem kursu. Zresztą nawigacja była problemem równie poważnym jak pilotaż i to z tego samego powodu, czyli niemożności korzystania ze wszystkich urządzeń. Miejsce startu ustalili z łatwością, i to z dużą dokładnością, położenie, czyli długość i szerokość geograficzną obozu Inferno znali z mapy meteorologicznej, która ujawniła jego istnienie. Tremaine i Metcalf bez trudu wytyczyli więc kurs, tyle że w trakcie lotu nie bardzo mieli jak sprawdzić swoją pozycję. Nie dysponowali radiolatarniami ani nie mogli oprzeć się na lokalizacji gwiazd, bo niebo było zachmurzone. Mogli tak jak piloci z garnizonu użyć satelitów, ale te nadawały tylko po otrzymaniu stosownego polecenia. I tu tkwił problem, bo co innego kierunkowa wiązka z ziemi przy dokładnie obliczonej pozycji, a co innego trafienie taką wiązką z ruchomego emitera w także ruchomy cel. Było to naturalnie wykonalne, ale znacznie zwiększało ryzyko wykrycia i Honor wraz z McKeonem zrezygnowali z tego rozwiązania. Dlatego pilotom nie pozostało wiele więcej niż kompas, zliczanie pozycji i własne oczy. A przy trasie długości 1400 kilometrów najmniejszy błąd mógł ich znieść daleko od zaplanowanego celu.

Na domiar złego widzialność tej nocy także pozostawiała wiele do życzenia. I to łagodnie rzecz ujmując. Chmur było dość, by przysłonić większość gwiazd, ale za mało, by zasłonić dwa znajdujące się w pełni księżyce — Tartarusa i Niflheima. Gdyby w pełni był tylko jeden, doskonale oświetlałby drogę. Oba dawały mieszaninę blasku i cienia skutecznie wywołującą złudzenia optyczne. Zwłaszcza jeśli patrzyło się z lecącego pojazdu na nierówną powierzchnię, jak na przykład stykające się korony tropikalnych drzew.

Sam obóz także nie był łatwym do znalezienia celem, jako że nie był oświetlony lampami elektrycznymi, gdyż w żadnym obozie nie było prądu. Owszem, i sam obóz, i teren wokół niego zostały pozbawione roślinności i być może istniało tam nawet jakieś prowizoryczne lądowisko dla promów, ale obszar zajmowany przez obóz wcale nie był taki duży i z powietrza łatwo było go przeoczyć. Zwłaszcza w tak zwariowanych warunkach, jakie stwarzały cienie, drzewa i ruchome plamy blasku.

Wszystko to razem powodowało, że sądzili, iż promy najprawdopodobniej będą zmuszone krążyć w rejonie obozu znacznie dłużej, niż mogło się to komukolwiek na ich pokładach podobać. Zwiększało to szanse zauważenia nie tylko przez jakiegoś satelitę, ale i z ziemi — ktoś mógł zacząć się zastanawiać, słysząc silniki, co też robi tu w środku nocy prom i to krążący w kółko. To ostatnie nie byłoby problemem, gdyby mogli mieć pewność, że Urząd Bezpieczeństwa nie ma w obozie wtyczek wyposażonych w radiostację czy inną krótkofalówkę. A taki jak ten przybytek wręcz prosił się o umieszczenie w nim szpicli, i to paru.

— Powinniśmy już coś zauważyć, ma’am — odezwał się Scotty do siedzącej w fotelu drugiego pilota Honor.

Większość ludzi nie wyczułaby w jego głosie napięcia, ale Honor znająca go z czasów, gdy był jeszcze nieopierzonym chorążym, nie miała z tym najmniejszego kłopotu. Odwróciła się ku niemu i uśmiechnęła jak zwykle krzywo.

— Cierpliwości, Scotty. Ledwie zaczęliśmy szukać — powiedziała spokojnie.

Skrzywił się i westchnął.

— Wiem, ma’am — przyznał. — I wiem, że tam w dole prawie nic nie widać, ale…

Zamilkł i wzruszył wymownie ramionami. Honor roześmiała się cicho.

— Ale chciałbyś, żebyśmy jak najszybciej znaleźli obóz i wylądowali — dokończyła.

— Właśnie tak, ma’am — przyznał z uśmiechem. — Chyba zawsze byłem trochę niecierpliwy, prawda?

— Troszeczkę.

— Cóż, widać to wrodzone i…

— Przepraszam, panie Tremaine — rozległ się w słuchawkach znajomy głos — ale myślę, że coś widzę.

— A gdzież jest to coś, bosmanmacie? — spytał uprzejmie Scotty. — Miło byłoby, gdyby był pan nieco dokładniejszy, meldując o zauważeniu czegoś.

— Aye, aye, sir. Przepraszam, sir. Chyba się starzeję, sir — zameldował Harkness tak radośnie, że Honor musiała udać atak kaszlu, by nie parsknąć śmiechem. — Spróbuję się poprawić, sir. Może następnym razem znajdzie pan sobie młodszego i bystrzejszego mechanika pokładowego, sir. Wtedy…

— Powiesz mi, co widziałeś, czy mam tam przyjść i poprosić bosman Ascher, żeby się tobą zajęła?! — przerwał mu Tremaine.

— O, najpierw nawymyślali, a teraz grożą! — chlipnął Harkness.

Ponieważ przez całą drogę zajmował się komputerem w kabinie pilotów, w tym momencie pojawiła się holomapa z mrugającym punktem w miejscu, w którym coś zauważył. Miejsce to znajdowało się z lewej i z tyłu, wobec czego Scotty położył maszynę w szeroki skręt i spytał:

— Dwójka jest nadal na pozycji?

Honor pochyliła się i spojrzała przez boczne okno z armaplastu, ale nie zdołała niczego dostrzec. Bosmanmat Harkness miał ze swojego stanowiska znacznie lepszą widoczność.

— Trzyma się jak przylepiona, sir — zameldował. — Trochę się odsunęła w ćwiartkę rufową, ale utrzymuje pozycję.

— A to dlatego, że pilotuje ją oficer i dama, Harkness. I w przeciwieństwie do niektórych, co to nie mówią mi, że coś widzą, póki tego nie miniemy, jest dobra w tym, co robi.

— Proszę tylko tak dalej, sir — poinformował go uprzejmie Harkness. — A następnym razem, gdy będzie pan szukał swego tyłka po ciemku, będzie pan musiał używać własnej latarki.

— Jestem zszokowany — oznajmił Tremaine z oburzeniem. — Tym, że po tylu latach oficer i gentleman może usłyszeć coś podobnego od…

Urwał nagle i zmniejszył szybkość.

— Sądzę, że mogę być winien przeprosiny, bosmanmacie Harkness — przyznał Scotty. — Niewielkie, ale przeprosiny. Widzi to pani, ma’am?

— Widzę.

Honor uniosła elektroniczną lornetkę, kolejny raz żałując swej protezy. To, co widziała, wyglądało na parę pochodni na tle puszczy i była zaskoczona, że Harkness zdołał to dostrzec w czasie pierwszego przelotu. Co prawda miał dostęp do odczytów pasywnych sensorów, ale te były zdecydowanie miernej jakości, więc było to niezłym osiągnięciem.

— I co dalej, ma’am? — spytał pozornie spokojnie Tremaine.

— Zawiadom komandor Metcalf i poleć do przodu paręset metrów. Zobaczymy, czy znajdziemy w pobliżu jakąś polanę albo przesiekę, na której dałoby się wylądować.

— Według rozkazu, ma’am.

Scotty włączył przyciskiem na drążku sterowym światła pozycyjne, błysnął nimi raz i zwiększył ciąg turbin atmosferycznych. Prom łagodnie zwiększył wysokość, a skrzydłowa maszyna odbiła w prawo i pozostała na tym samym pułapie. Na tle nieba prom Scotty’ego, który wyrównał trzysta metrów wyżej, był wyraźnie widoczny. Tremaine zakończył manewr i położył maszynę w zakręt, oblatując rejon, w którym płonęły pochodnie.

Z większej wysokości lepiej było je widać, toteż Honor z uwagą przyglądała się im zdrowym okiem przez lornetkę. Na ziemi znajdowały się dwie podwójne linie pochodni krzyżujące się pod kątem prostym. Cztery znajdujące się na skrzyżowaniu płonęły jaśniej i wydało jej się, iż w ich blasku dostrzega budynki o płaskich dachach. Wytężyła wzrok, ale nic więcej nie zauważyła, toteż odłożyła lornetkę i przetarła łzawiące oko wierzchem dłoni.

Z boku i nieco z dołu dobiegło ją ciche bleeknięcie. Nimitz podróżował w wysoce nieregulaminowym gnieździe uwitym z dwóch koców na pokładzie promu, gdyż był to jedyny sposób zapewnienia mu zarazem wygody i bezpieczeństwa. Uśmiechnęła się do niego i podniosła ponownie elektroniczną lornetkę, przyglądając się tropikalnej puszczy.

— Co to za linia na wschodzie? — spytała po chwili.

— W jakiej odległości od obozu, milady? — odpowiedział pytaniem przez interkom Mayhew.

— Jak sądzisz, Scotty? Wygląda na dwadzieścia do dwudziestu pięciu kilometrów…

— Coś koło tego — zgodził się zapytany. — Harkness?

— Dwadzieścia trzy kilometry, ma’am — odezwał się Harkness po chwili, przyglądając się niewyraźnemu odczytowi pasywnych sensorów.

— W takim razie to rzeka, milady — poinformował ją Jasper, szeleszcząc mapą tak, że było go słychać w słuchawkach. — Na mapie meteo jest zaznaczona w tym miejscu niewielka rzeka, milady.

— Hm… — Honor odłożyła lornetkę i potarła czubek nosa. A potem spojrzała na Scotty’ego i spytała:

— Będziesz w stanie wylądować tam bez grawitatorów?

— Bez…?! — Scotty omal się nie zakrztusił. — Jasne! Zabrzmiało to jak przechwałka i Honor uśmiechnęła się.

— Tylko się nie podniecaj za bardzo — ostrzegła. — Pytam poważnie: jesteś w stanie?

Przez chwilę panowała w kabinie cisza, a potem Tremaine odparł niechętnie:

— Prawdopodobnie tak, ma’am, ale nie mogę tego zagwarantować. Naszą pinasą potrafiłbym to zrobić bez problemów, ale to bydlę jest nieruchawe i węższe. Znacznie wolniej reaguje na stery i prawdę mówiąc, nie miałem zbyt wielu okazji, by poćwiczyć nim pionowe lądowanie i wykorzystanie ruchomych dysz manewrowych.

— Ale sądzisz, że potrafisz?

— Tak, ma’am.

Honor zastanawiała się przez dłuższą chwilę, potem westchnęła i potrząsnęła głową.

— Byłoby to miłe, ale nie ma sensu ryzykować — zdecydowała. — Zejdź nad wierzchołki drzew, Scotty… Bosmanmacie?

— Aye, ma’am.

— Proszę uruchomić reaktor.

— Aye, aye, ma’am. Powinniśmy mieć pełną moc za cztery minuty.

— Dzięki. Scotty, poinformuj, proszę, o zmianie napędu komandor Metcalf.

— Aye, aye, ma’am.

Scotty błysnął dwukrotnie światłami pozycyjnymi na skrzydłach i zaczął obniżać lot.

— Prom numer dwa potwierdził, ma’am — odezwał się w słuchawkach Clinkscales.

— Dzięki, Carson.

Honor odchyliła się na oparcie fotela, obserwując, jak zbliżają się do rzeki i do drzew. Uruchomienie reaktora i napędu grawitacyjnego zwiększało poważnie ryzyko wykrycia, zwłaszcza przez satelitę, ale nie miała wyjścia. Mogła jedynie ograniczyć czas ich aktywności. Wiedząc, że może zajść taka konieczność, uwzględniła ją, uzgadniając znaczenie sygnałów świetlnych z Geraldine, by nie musieć na dodatek przerywać ciszy radiowej.

— Grawitatory gotowe, ma’am — poinformował ją Scotty.

— Widzisz tę przerwę w kształcie litery S na południu?

— Widzę.

— Wygląda na najszerszy kawałek terenu bez drzew. Zniż się tam i poszukaj miejsca do lądowania na zachodnim brzegu.

— Rozumiem… — Scotty’emu prawie udało się stłumić wątpliwość w głosie, ale tylko prawie.

Honor uśmiechnęła się lekko i spokojnie czekała, aż dotrą na miejsce. Prom wytracał wysokość i prędkość równocześnie, manewrując z godną podziwu delikatnością i zwinnością. Scotty złożył rozpostarte dotąd maksymalnie skrzydła — przy napędzie grawitacyjnym nie potrzebował już ich powierzchni nośnej — by nie stracić sterowności przy tak małej prędkości. Przestawił dysze manewrowe na położenie pionowe, gdy znalazł się nad rzeką, i dał pełen ciąg, opadając powoli aż do prawie całkowitego znieruchomienia.

Rzeka była płytka i płynęła kamienistym korytem, drzewa zaś rosły także na samych jej brzegach, dzięki czemu było tu może nie chłodniej, ale bardziej sucho niż w ich poprzedniej kryjówce, a roślinność wyglądała na rzadszą i mniej rozłożystą.

— Tam, ma’am, z lewej. — Wskazał Tremaine. — Co pani o tym sądzi?

— Hmm… — Honor obróciła się w fotelu, by spojrzeć we wskazanym kierunku.

To, co zauważył Scotty, było wyrwą w roślinności powstałą po upadku olbrzymiego drzewa, które pociągnęło za sobą dwa czy trzy inne. W efekcie powstała zachęcająca dziura znacznie większa na poziomie ziemi niż w koronach drzew, gdyż nastąpiło to dość dawno i sąsiedzi wykorzystali niespodziewaną okazję.

— Zgoda — oceniła — ale powoli i zmniejsz ciąg, żeby nam jakieś śmieci nie wpadły w turbinę.

— Aye, aye, ma’am. Bosmanmat Barstow będzie zachwycony pani troską. — Scotty błysnął w uśmiechu zębami.

— Zaraz! — W słuchawkach rozległo się pełne oburzenia warczenie Harknessa. — To mój prom, sir! Barstow może się zajmować Dwójką, a od tego niech trzyma łapy z daleka!

— Następnym razem się poprawię — obiecał Tremaine. — A przynajmniej spróbuję…

Zabrzmiało to nieco wymuszenie, co było usprawiedliwione, gdyż całą uwagę skoncentrował już na manewrowaniu promem, grając na klawiszach deski rozdzielczej z wprawą wirtuoza. I nie spuszczając przy tym wzroku z wybranego do lądowania miejsca.

Honor powściągnęła odruch, by mu pomóc. Nie dość, że niewiele rzeczy mogło równie skutecznie zdekoncentrować pilota jak druga para dłoni na sterach, to na dodatek ona miała tylko jedną dłoń. Próba musiałaby zakończyć się katastrofą.

Prom powoli wsunął się między drzewa, lecąc zaledwie parę metrów nad ziemią. Mimo zmniejszonego ciągu dysze wywołały minitornado liści, gałązek i innych drobiazgów, toteż pozostało mieć jedynie nadzieję, że osłony wlotów powietrza okażą się wystarczająco wytrzymałe, by zatrzymać większe i twardsze szczątki, a miękka drobnica nie zaszkodzi turbinom. O tym, co by się stało, gdyby teraz eksplodowała turbina, wolała nie myśleć.

Turbiny nie miały na szczęście najmniejszego zamiaru eksplodować — pracowały równo, mimo iż Tremaine manewrował ciągiem i dyszami, przesuwając prom w lewo, bliżej stojących drzew.

— Nie będziemy mieli tak dobrej kryjówki jak poprzednio, ma’am — ocenił spokojnie, choć na czole perliły mu się kropelki potu. — Nie zdołam wlecieć tak głęboko jak tam… odsunę się, ile zdołam, w bok, żeby Gerry miała więcej miejsca.

— Nie przesadzaj, Scotty — powiedziała miękko. — Już jesteśmy nieźle ukryci, resztę załatwią siatki.

Nie skomentowała, że wybrał trudniejsze miejsce do lądowania, bo nie było po co. Był lepszym pilotem od Metcalf, był urodzonym pilotem o dużym doświadczeniu, toteż wiedział, co robi. Parę lat temu była równie dobra jak on. Jednakże brak okazji do samodzielnego pilotażu zrobił swoje. No a teraz z jedną tylko ręką… Tremaine przeleciał jeszcze kilka metrów w bok i kiwnął głową.

— Proszę wypuścić podwozie, ma’am — na poły polecił, na poły poprosił.

To mogła zrobić jedną ręką — dźwignia też była tylko jedna. Pociągnęła ją i na pulpicie zapaliły się trzy zielone lampki oznaczające, że podwozie wysunęło się bez kłopotów.

Tremaine powoli zmniejszył ciąg, pozwalając, by prom płynnie opadł i osiadł na ziemi. Wszystko przebiegło sprawnie i bez problemów poza momentem, gdy prawoburtowa goleń zaczęła się niespodziewanie zapadać w jakiś wykrot. Ponieważ promy zostały zaprojektowane z myślą o podobnych niespodziankach, komputer kontrolujący podwozie wydłużył je odpowiednio tak, by prom się nie przechylił. Na szczęście dziura okazała się niezbyt głęboka. Kiedy maszyna znieruchomiała, Scotty powoli zmniejszył obciążenie grawitatorów aż do ich całkowitego wyłączenia, cały czas obserwując wskazania przyrządów.

Dopiero po dobrych dziesięciu sekundach odetchnął z ulgą i oznajmił:

— Wylądowaliśmy! Harkness, możesz wyłączyć reaktor.

— Aye, aye, sir.

Honor obróciła się w fotelu i poklepała Scotty’ego po ramieniu w momencie, gdy była w stanie go dosięgnąć.

— Dobra robota, Scotty — pochwaliła go. Uśmiechnął się zadowolony.

I oboje odwrócili się, by obserwować przez boczne okno, jak radzi sobie Geraldine Metcalf.

A radziła sobie całkiem dobrze i bez żadnych kłopotów zaparkowała prom po przeciwległej stronie. Wyglądało to na manewr prosty, łatwy i przyjemny, ale wszyscy w kabinie pilotów znali prawdę.

— Doskonale — oceniła Honor, gdy drugi prom także znieruchomiał i wyłączył turbiny. — Teraz musimy się pospieszyć, by rozciągnąć siatki, zanim pojawi się nad nami satelita. Mat O’Jorgenson?

— Słucham, ma’am? — Mat Tamara O’Jorgenson pochodziła z planety Sphinx i na pokładzie Prince’a Adriana zajmowała się systemami podtrzymywania życia.

Zagadką dla wszystkich było, dlaczego została przez UB uznana za tak ważną, że dołączono ją do grona „wybranych”. Była także doskonałym strzelcem pokładowym.

— Proszę zająć się górną wieżyczką, dopóki nie skończymy — poleciła Honor.

— Aye, aye, ma’am.

— Cóż… — Honor rozpięła pasy bezpieczeństwa i wstała. — W takim razie weźmy się do roboty!

Rozdział XI

Siatki skończyli rozpinać krótko przed świtem. Tym razem maskowanie nie było tak idealne jak poprzednio, gdyż z uwagi na suchszy klimat poszycie lasu było bardziej skąpe. Po ciemku trudniej było znaleźć liany, krzewy i inną roślinność do narzucenia czy wplecenia w sztuczne zielsko stanowiące część składową siatek. Honor wiedziała, że McKeon zamierzał zająć tym ludzi, ledwie się rozwidni, ale teraz zbliżał się czas przelotu satelity i można było jedynie mieć nadzieję, że to, co zdołali zrobić, okaże się wystarczające.

— Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, może odeślemy jeden prom na stare lądowisko — powiedziała cicho, gdy oboje usiedli pod skrzydłem i obserwowali wschód słońca.

Alistair spojrzał na nią, więc wzruszyła ramionami, wiedząc, że i tak rozpozna w jej słowach przeprosiny.

— Może — zgodził się po chwili. — Do łączności możemy wykorzystać wiązkę kierunkową i satelitę komunikacyjnego z założonym blokiem. Jeżeli będziemy ostrożni, nie powinni zauważyć. Jeżeli… nie lubię tego słowa, wiesz?

Mruknęła potwierdzająco i oparła się wygodnie o oparcie fotela wyjętego wbrew jej protestom z przedziału desantowego przez Harknessa i LaFolleta. Nadal nie doszła do pełni sił i musiała uczciwie przyznać, że czuje się naprawdę zmęczona.

— Nie powinnaś się tak forsować — powiedział cicho McKeon. Nimitz przykuśtykał do fotela, bleeknął na znak aprobaty i wdrapał się na jej kolana, gdzie zwinął się w kłębek. Honor zamknęła oczy i powiedziała zmęczonym głosem:

— Musiałam zrobić, co do mnie należy. Dowódca ma dawać przykład… gdzieś to słyszałam… pewnie w Akademii…

McKeon prychnął ironicznie.

— Ja też. Tyle że dowódca wzorowo mdlejący nie jest dobrym przykładem do naśladowania, a tobie niewiele brakowało. Więc kiedy następnym razem Fritz „zasugeruje”, że masz dość, to lepiej, do cholery, zrób sobie przerwę i odpocznij!

— To rozkaz? — spytała sennie, czując bardziej niż słysząc ciche mruczenie Nimitza.

McKeon roześmiał się cicho.

— Rozkaz. Jesteśmy w końcu równi stopniem. Sama mi to oznajmiłaś, choć Ich Lordowskie Mości jeszcze nie ogłosiły tego publicznie. Pewnie ofiary zgubiły mój adres. Poza tym lepiej mnie słuchaj, panno Coup de Vitesse, bo prawdopodobnie teraz ja bym cię pokonał. Zakładając, ma się rozumieć, że Andrew by mnie najpierw nie uszkodził.

— Bardzo bym się starał tego nie zrobić — zapewnił cicho LaFollet siedzący na skrzydle jako najlepszym z możliwych punktów obserwacyjnych.

— A widzisz? — Uśmiechnęła się Honor. — Andrew by ci nie pozwolił.

— Tego nie powiedziałem, milady — zaprotestował radośnie major LaFollet. — Postarałbym się nie uszkodzić komodora McKeona, pomagając mu skłonić panią do odpoczynku.

— Zdrajca! — mruknęła Honor, uśmiechając się półgębkiem.

A zaraz potem zasnęła.


* * *

Na równiku było nie tylko bardziej sucho, ale i znacznie bardziej gorąco, gdyż znajdowali się w samym środku kontynentu, z dala od chłodzącego wpływu oceanu. Na szczęście Nimitz skończył przed przeprowadzką zrzucać futro, ale mimo to w południe oboje z Honor zostali zmuszeni do schronienia się w kabinie jednego z promów.

Na szczęście nic nad nimi nie przelatywało, co oznaczało, że ich podróż nie została zauważona, a nowe miejsce pobytu pozostało nie odkryte. Dlatego też późnym popołudniem McKeon zorganizował grupy robocze — część ludzi rozesłał w poszukiwaniu elementów roślinności, którymi można by poprawić maskowanie, a część pod komendą Barstowa i Harknessa zajęła się wystawieniem, podłączeniem i uruchomieniem konwerterów.

W krótkim czasie we wnętrzach obu promów zrobiło się naprawdę przyjemnie.


* * *

Do zmroku pozostały ze dwie godziny, gdy pod skrzydłem jednego z promów spotkali się: Honor, LaFollet, Jasper Mayhew i Carson Clinkscales. Ten ostatni wyglądał dość oryginalnie, gdyż choć dzięki regularnemu korzystaniu z kremu przeciwsłonecznego, w który na szczęście zaopatrzono apteczki promów, nie spalił się dotąd w piekących promieniach, ale za to miał cerę zbliżoną odcieniem do marchewkowych włosów. Nie dało się ukryć, że w połączeniu ze stu dziewięćdziesięcioma centymetrami wzrostu i chudością przywodzącą na myśl śmierć na chorągwi zwracał uwagę.

W tej chwili jednak nikt się nim nie interesował, wszyscy obecni przyglądali się bowiem z mieszaniną potępienia i sprzeciwu Honor. Jedynym jej szczęściem było to, że jak dotąd McKeon i Montoya nie dowiedzieli się o jej pomyśle, a od pozostałych była starsza stopniem. Oznaczało to, że choć niechętnie, wykonają jej polecenia. A dwaj pozostali powinni dowiedzieć się za późno… przynajmniej na to liczyła.

— Carson, Jasper i ja poradzimy sobie sami, milady — oświadczył rzeczowo LaFollet. — A mówiąc zupełnie szczerze, to będzie nam pani tylko zawadzać.

— Tak? — spytała uprzejmie, przekrzywiając głowę. — Jeśli dobrze pamiętam, Jasper wychował się w Austin; jakoś nie przypominam sobie, by rosła tam jakakolwiek puszcza. Carson całe życie mieszkał w domenie McKenzie, też nie bardzo słynącej z lasów, o puszczach nie wspominając… Prawdę mówiąc, Andrew, dla nikogo wychowanego na Graysonie jakikolwiek las nie jest znajomym czy miłym miejscem, bo przy waszym środowisku biegać po lesie mógłby tylko idiota albo samobójca. Z drugiej strony przyznaję, że Sphinx nie ma puszczy tropikalnej, za to puszczy jako takiej tam nie brak, podobnie jak rozmaitych, całkiem groźnych drapieżników.

A ja się tam wychowałam i od dziecka wiem, jak sobie poradzić w lesie.

Mówiąc to, uniosła dłoń gdzieś do wysokości pasa, by im unaocznić, jak małym dzieckiem była, gdy już to wszystko wiedziała. W odpowiedzi usłyszała dwa pełne rezygnacji westchnienia i zgrzytanie zębów LaFolleta.

— Może i tak, milady, ale nadal uważam, że to nie jest zajęcie dla pani. — LaFollet nie ustępował łatwo. — Jest pani słaba i ślepa na jedno oko. I choć ma pani rację co do warunków na Graysonie i choć przyznaję, że nauczyłem się pływać dopiero w pani służbie, to Gwardia Pałacowa dokładnie szkoli kandydatów w poruszaniu się i walce w lesie. I w innych rodzajach terenu także, o czym być może pani nie wie. Przechodzimy dokładnie to samo szkolenie co Siły Specjalne wojsk lądowych. Przyznaję, że przez parę ostatnich lat nie odświeżałem swych umiejętności, ale to ponoć tak jak z jazdą na rowerze…

— Andrew, przestań się kłócić… — poleciła mu stanowczo, choć z dziwnie łagodnym uśmiechem. — Muszę iść z wami. Masz całkowitą rację co do tego, że jestem osłabiona i nie widzę w trzech wymiarach, ale wiesz równie dobrze jak ja, że nie będzie czasu na przekazywanie wiadomości, jeśli będzie trzeba podjąć szybką decyzję. Poza tym nikt inny nie potrafi określić tak dobrze jak ja, czy przypadkiem nie trafiliśmy na zdrajcę.

LaFollet przyglądał się jej długą chwilę, nim westchnął i potrząsnął głową.

— Dobra — skapitulował. — Powinienem już się nauczyć, w jakiej sytuacji nie ma sensu z panią dyskutować.

— To, że ci się jeszcze nie udało, na pewno nie jest moją winą — roześmiała się i poklepała go po ramieniu. — Jednak zdaje się, iż gdzieś słyszałam, że graysońscy gwardziści są z natury uparci.

— Jak widać niewystarczająco! — warknął LaFollet. — No dobra, skoro idzie pani z nami, milady, to lepiej będzie, jeśli wyruszymy, zanim komodor McKeon i komandor Montoya domyślą się, co się święci. Może i pani nie powstrzymają, ale nim przestaną próbować, zrobi się północ.

— Tak jest, sir! — zgodziła się potulnie.

Spojrzał na nią bykiem, ale pochylił się i podniósł z ziemi nosidło z Nimitzem w środku, wykonane zgodnie z jej wskazówkami przez Harknessa. I pomógł Honor je założyć.

Dopóki Nimitz nie znajdzie się pod opieką dobrego weterynarza-chirurga specjalizującego się w zwierzętach rodem z planety Sphinx, nie będzie w stanie podróżować na jej ramieniu, a Honor nie miała kurtki mundurowej umożliwiającej to. Jej zwyczajowe stroje wykonywane były z kuloodpornego, niezwykle wytrzymałego na przebicie i samozasklepiającego się materiału. Tę kurtkę, którą miała na sobie, Nimitz w tydzień przerobiłby na strzępy. Co gorsza, utrata lewej ręki uniemożliwiała jej noszenie go w objęciach. Dlatego wpadła na pomysł swoistego plecaka, bez klapy, za to dobrze wyściełanego i noszonego nie na plecach, ale na piersiach. Nimitz był w stanie stać w nim i patrzeć do przodu, choć z nieco niższej niż zwykle perspektywy.

— Nadal wolałbym, żeby pani została — powiedział LaFollet tak cicho, by pozostali go nie słyszeli. — Jest pani słaba, nie ma pani jeszcze wyczucia równowagi i nie podoba mi się takie narażanie. I wie pani, że mam rację.

— Wiem. I wiem, że moim obowiązkiem jako dowódcy jest być tam, gdy nawiążemy kontakt z kimś z obozu. I nie chodzi tylko o podjęcie decyzji. Musimy uważać, przed kim ujawnimy swą obecność, a wiesz, że tylko ja mogę bez cienia wątpliwości ocenić, czy rozmówca jest szpiclem czy nie. I nie chodzi tu o jakąś intuicję, tylko o pewność.

LaFollet, słysząc ostatnią część wypowiedzi, zamknął usta, które już otworzył, by dalej protestować. Jako jeden z naprawdę niewielu ludzi wiedział, że dzięki więzi z Nimitzem, który był empatą, Honor mogła wyczuć emocje otaczających ją ludzi. Widział, jak to wygląda, i wiedział, że jest skuteczne — przynajmniej raz uratowało jej życie. I wiedział też, że mówiła prawdę — inni mogli się domyślać czy podejrzewać, komu z nowo poznanych mieszkańców obozu mogą zaufać, natomiast ona będzie to wiedziała.

Pomógł jej dopasować długość szelek nosidła, złapał oparty o wspornik podwozia karabin pulsacyjny i sprawdził jej wyposażenie. Wszyscy mieli maczety i noktowizory, chwilowo zawieszone na szyjach. Honor u pasa miała także: z prawej kaburę z pulserem, z lewej elektroniczną lornetkę i manierkę. Mayhew niósł do tego karabin pulsacyjny, młody Clinkscales zaś objuczył się lekkim trójlufowym działkiem pulsacyjnym. Widząc go z tym egzemplarzem kieszonkowej artylerii, LaFollet prawie zaprotestował, ale zmienił zdanie — Carson był wystarczająco silny, by nieść i strzelać z zawieszonego na specjalnej uprzęży działka, a takie wsparcie ogniowe zawsze się przyda. Zasilane taśmą działko mogło wystrzelić w zależności od ustawienia od kilkuset do trzech tysięcy eksplodujących strzałek na minutę, jak długo wystarczało amunicji w pojemniku, który Clinkscales miał na plecach. — W porządku, milady — westchnął Andrew LaFollet. — Ruszamy!


* * *

Honor robiła co mogła, by ukryć bezmiar ulgi, gdy LaFollet zarządził kolejną przerwę. Nie miała zamiaru spowalniać tempa ani dawać mu okazji do jak zwykle nienagannie uprzejmych i niegłośnych komentarzy w stylu: „przecież mówiłem”, ale w zupełności zgadzała się z jego opinią na temat własnej kondycji. Co prawda odzyskała już sporo sił, ale nadal nie wróciła w pełni do formy i wolała nie myśleć, co by było, gdyby planeta miała większą grawitację niż siedemdziesiąt dwa procent tej, w której się urodziła i wychowała. Mimo to była wykończona i bardziej opadła na tyłek, niż usiadła, opierając się o drzewo i starając się oddychać najciszej i najwolniej, jak potrafiła. Po prawie czterdziestu latach standardowych regularnych ćwiczeń i naprawdę dobrej kondycji fizycznej była w opłakanym stanie.

Andrew przez parę minut obchodził miejsce chwilowego odpoczynku, poruszając się prawie równie bezszelestnie jak śnieżny leopard rodem ze Sphinksa. Albo rzeczywiście przeszedł tak dobre przeszkolenie, jak mówił, albo jej własny puls tak walił w uszach, że nie usłyszałaby bawoła błotnego żyjącego na Beowulfie…

Uśmiechnęła się smętnie i ze zdziwieniem stwierdziła, że LaFollet siedzi obok niej i przygląda się jej uważnie. Noktowizor skutecznie utrudniał odczytanie wyrazu twarzy, ale nie musiała się wysilać — dzięki Nimitzowi dokładnie znała jego emocje. I czuła się jak uczennica pod spojrzeniem pozbawionego złudzeń nauczyciela, który zastanawia się, dlaczego jego nauki poszły w las.

Na dobitkę Nimitz bleeknął cicho, ale radośnie. Zrezygnowała z udawania. Otarła pot z czoła i powiedziała cicho:

— Mam nadzieję, że nie jest ze mną aż tak źle, jak zakładałeś. I że nie czujesz się w pełni usprawiedliwiony.

— Milady, dawno już przestałem oczekiwać od pani rozwagi i ostrożności.

— Nie jestem aż taka zła!

— Jest pani gorsza — roześmiał się cicho. — Znacznie gorsza. Ale już się przyzwyczailiśmy i nie bardzo byśmy wiedzieli, co z panią zrobić, gdyby się pani zmieniła. A poza tym, biorąc pod uwagę inne cechy, chyba jednak panią zatrzymamy.

— O, serdeczne dzięki łaskawemu panu!

Z boku, od strony Jaspera Mayhewa rozległ się stłumiony chichot.

Honor odetchnęła z ulgą — jedyną zaletą dowodzenia tak małym oddziałem było jego zżycie i to, że mogła sobie pozwolić na rozluźnienie form obowiązujących w Royal Manticoran Navy. Nie oznaczało to bynajmniej, że ktokolwiek przeszedł z nią na „ty” publicznie — nawet McKeon tego przestrzegał, ale gdy byli sami, zwracał się do niej po imieniu. Pozostali natomiast czuli się w jej obecności znacznie swobodniej niż kiedyś. Dotyczyło to zwłaszcza pochodzących z Graysona, z wyjątkiem naturalnie LaFolleta. Dla nich długo patronka Harrington była kimś za bardzo, jak na jej gust, zbliżonym do Boga. Teraz stała się istotą ludzką — mającą autorytet, ale zdecydowanie należącą do tego samego co i oni gatunku. Honor zdawała sobie sprawę z wartości, jakie daje dyscyplina i autorytet, ale w tej chwili miała pod komendą mniej ludzi, niż liczyła załoga dowodzonego przez nią dwadzieścia osiem standardowych lat temu kutra rakietowego LAC-113. A wtedy właśnie nauczyła się, że brak formalizmu i sztywności jest bardzo ważny w tak małych grupach, które muszą z założenia być niezależne i zgrane. A poza tym naprawdę miło było dla odmiany nie musieć się odseparowywać sztucznymi barierami od ludzi, którzy oprócz tego, że byli podkomendnymi, byli także jej przyjaciółmi.

— Jak myślisz, ile przeszliśmy? — spytała, gdy uspokoiła już oddech.

— Sądzę, że około dziewiętnastu kilometrów, milady. Kiwnęła głową i oparła się o pień drzewa. Nic dziwnego, że była zmęczona. Co prawda roślinność, zwłaszcza ta niskopienna, była znacznie uboższa niż w poprzednim miejscu, ale to nie znaczyło, że nie stanowiła poważnie utrudniającej marsz przeszkody. Zwłaszcza po zapadnięciu zmroku. Pomimo noktowizorów poruszali się wolno, a i tak dość było wykrotów, korzeni i nisko rosnących gałęzi, pnącz i krzewów, by każdy miał problemy z utrzymaniem równowagi. Ona sama przewróciła się tylko dwa razy, ale potknięcia przestała liczyć po pierwszej godzinie. Oba upadki były tym groźniejsze, że nie miała drugiej ręki, którą człowiek odruchowo sobie pomaga. Pierwszy zakończył się rozdarciem lewej nogawki i stłuczeniem kolana, przez co kulała jakiś czas. Drugi okazał się znacznie gorszy — zdołała jedynie osłonić Nimitza prawą ręką i obrócić się, padając, tak by wylądować na prawym ramieniu i przetoczyć się, by nie zgnieść treecata. Wstać pomógł jej Jasper, który wyrósł jak spod ziemi, i tym razem przyjęła jego pomoc z wdzięcznością.

W głowie przestało jej się kręcić po dobrej minucie, a ramieniem zaczęła ostrożnie poruszać znacznie później, obawiając się, że je wybiła. Okazało się, że miała więcej szczęścia.

Nieba przez korony drzew nie było widać, za to blask obu księżyców docierał tam, gdzie nie zasłaniały go liście, tworząc jasne plamki srebra na pniach i ziemi. Wyglądały ładnie. I strasznie migotały przed oczami, męcząc wzrok.

Podejrzewała, że Sheol prawie zaszedł, a Tartarus zajdzie za godzinę, co oznaczało, że na przebycie ostatnich czterech czy pięciu kilometrów pozostało im około trzech godzin. Odetchnęła głęboko i wstała.

LaFollet przekrzywił głowę i spojrzał na nią, ale nic nie powiedział.

Skrzywiła się w próbie uśmiechu i poklepała go po ramieniu.

— Mogę być słaba, ale myśleć jeszcze potrafię i wiem, na co mnie stać — zapewniła go.

— Mógłbym się zgodzić, milady, gdyby nie udowodniła pani, że jest zbyt uparta, by zadbać o własne dobro. I to wiele razy — skomentował, wstając bez wysiłku.

Przez kilka sekund przyglądał się jej badawczo, po czym skinął głową i bez słowa dał sygnał do wymarszu.


* * *

— A więc to jest obóz Inferno… — powiedziała cicho Honor. Wraz z towarzyszami leżała na niewielkim, lecz stromym wzgórzu na wschód od obozu, i opierając podbródek na dłoni, przyglądała się panoramie. Na wzgórzu rosło kilka drzew, zapewniając cień i kryjówkę, a przestrzeń między nimi porastała sięgająca pasa trawa o szerokich, przypominających ostrza mieczy źdźbłach. Obóz w dole widoczny był doskonale, ponieważ tak na jego terenie, jak i w otaczającym go pasie szerokości piętnastu metrów wycięto całą roślinność. Musiało to nastąpić jakieś dwa czy trzy lata temu, gdyż pojawiły się już zaczątki krzewów i innej roślinności, a zachodnia ściana ogrodzenia porośnięta była dość gęsto jakimś pnączem o szerokich, rozłożystych liściach. Honor podejrzewała, że to akurat było celowe — pnącze mogło nawet zostać zasadzone i pielęgnowane, gdyż cztery dość spore budowle stały blisko płotu, i jeżeli się nie myliła, to za parę godzin, ledwie minie południe, roślina zacznie rzucać na nie cień.

Jakiś kilometr na północ od obozu znajdowało się utwardzone lądowisko z cerambetu i jakieś magazyny z prefabrykatów. W samym centrum obozu zaś ustawiono na wysokim rusztowaniu plastikowy zbiornik na wodę. W porannej ciszy wyraźnie było słychać skrzypienie wiatraka napędzającego pompę, która uzupełniała wodę w zbiorniku, jak też jej plusk, gdy wylewała się z rury. Oczywiste też było, że nikt nie wykorzystuje energii wiatraka czy wody do wytworzenia energii elektrycznej.

W drucianym ogrodzeniu otaczającym obóz znajdowały się cztery bramy, każda w jednej ścianie, połączone traktami o ubitej nawierzchni przecinającymi się na południe od zbiornika. Po obu stronach traktów, czy też szerokich ścieżek, ustawiono trzymetrowe słupy, na szczytach których umieszczono pochodnie. Bramy zaś były szczelnie zamknięte.

— Ilu ich tam może być, milady? — spytał cicho Clinkscales.

— Nie mam pojęcia — przyznała uczciwie i uniosła głowę.

Po czym podrapała leżącego obok Nimitza pod brodą, zastanawiając się nad pytaniem zadanym przez Carsona. W zależności od stopnia upakowania w jednym budynku mogło zmieścić się piętnaście do pięćdziesięciu osób. Przyjmując średnio około trzydziestu, dawało to…

— Sądzę, że między sześćset a siedemset — powiedziała głośno i odwróciła głowę, by spojrzeć na leżącego z prawej LaFolleta. — Andrew?

— Mogę zgadywać, podobnie jak pani. — LaFollet wzruszył ramionami. — Sądzę, że to prawdopodobna liczba, ale z drugiej strony, w obozie powinno być ponoć ponad dwa tysiące ludzi.

— W normalnym obozie — poprawiła go. — To jest obóz karny.

— Miejsce rzeczywiście do tego wybrali idealne! — burknął Clinkscales, z głośnym plaśnięciem likwidując kolejnego krwiopijcę na własnym karku.

Krwiopijce były owadami przypominającymi z wyglądu moskity, a określiła je tak Sarah DuChene, gdyż nazwa oryginalna była nieadekwatna — rozpiętość ich skrzydeł miała prawie szerokość dłoni. Na szczęście latały i atakowały pojedynczo, gdyż rój takich „robaczków” mógłby okazać się śmiertelnie groźny. Niestety owady były zbyt głupie, by nauczyć się, że ludzka krew, choć może doskonale smakowała, była dla nich trująca i zabijała je w krótkim czasie — góra pięciu minut. Te, które się jej napiły, zdychały, a inne dalej nachalnie pchały się po swoją działkę.

— Nie trzeba się nawet starać, żeby znienawidzić to miejsce! — dodał z przekonaniem Carson.

Uśmiechnęła się, słysząc jego utyskiwanie — poza wyglądem Carson Clinkscales w niczym nie przypominał niezgrabnego, zawstydzonego nieszczęśnika, który pojawił się w sztabie 18. Eskadry Krążowników jako porucznik flagowy. Młody oficer, w jakiego się zmienił, zaczął nawet okazywać poczucie humoru i Honor coraz bardziej go lubiła.

— Sądzę, że o to właśnie chodziło — poinformowała go radośnie. — I trudno dziwić się logice, która kierowała strażnikami. Zresztą nie mam zamiaru na nich narzekać, skoro tak uprzejmie zebrali w jednym miejscu wszystkich, z którymi chciałabym się spotkać.

Wszyscy przytaknęli jej kiwnięciami głów, poza Nimitzem, który naturalnie bleeknął potwierdzająco.

Z informacji odkrytych przez Tremaine’a wynikało, iż obóz Inferno został założony przez Urząd Bezpieczeństwa jako obóz karny dla najgorszych, czyli najbardziej nieposłusznych i przedsiębiorczych więźniów z całej planety. Chodziło o takich, którzy notorycznie sprawiali kłopoty, ale nie na tyle poważne, by ich od ręki zastrzelić. Średni wyrok dla debiutanta wynosił planetarny rok, czyli nieco mniej niż rok standardowy, a dla recydywistów były kary odpowiednio dłuższe, aż do dożywocia włącznie. Prawdziwym powodem istnienia obozu była chęć utrzymania dyscypliny wśród więźniów innymi metodami niż egzekucje. Stosunkowo krótkie, lecz uciążliwe zesłania ciągle uświadamiały wszystkim, że UB nadal może wymyślić coś gorszego niż obecne warunki, nie zabijając. Zesłania dożywotnie zaś oznaczały, że zastrzelenie nie zawsze jest najgorszą karą, jaką można wymyślić.

Z punktu widzenia klawiszy pomysł był doskonały. Musiał się też sprawdzić, gdyż obóz istniał już od paru lat i nadal funkcjonował. O czym nie wiedzieli, bo nie mieli prawa wiedzieć, to o tym, że niezwykle wręcz ułatwili zadanie Honor, zbierając najenergiczniejszych i najbardziej niepokornych więźniów w jednym miejscu. Było ono wręcz idealne dla kogoś, kto szukał większej liczby gotowych na wszystko sprzymierzeńców. A dodatkową uprzejmością było to, że jeżeli w obozie przebywało rzeczywiście około sześciuset zesłańców, to miała dość broni na pokładach obu promów, by każdy z nich otrzymał coś, co strzela: od pulsera do karabinu plazmowego.

A sześciuset uzbrojonych desperatów dysponujących dwoma promami szturmowymi to już była całkiem poważna siła…

Istniał tylko jeden problem — czy przebywający w obozie rzeczywiście byli gotowymi na wszystko desperatami. Aby się o tym przekonać, należało zrobić tylko jedną rzecz…

— Dobrze — powiedziała cicho. — Wycofajmy się do lasu i zorganizujmy sobie jakiś kawałek osłony, nim słońce stanie się nie do wytrzymania. Tylko taki, żeby nie rzucał się w oczy.

— Oczywiście, milady — zgodził się LaFollet.

Na jego znak Mayhew i Clinkscales wycofali się, wpierw pełznąc, potem idąc, i po chwili zniknęli w lesie.

On sam zaś poczekał, aż Honor skończy kolejny raz przyglądać się obozowi przez elektroniczną lornetkę, a potem spytał:

— Ma pani jakiś pomysł, jak nawiązać kontakt, milady?

— Mamy dość żywności na trzy do czterech dni, ale nie mam zamiaru aż tyle czekać. Wody jest pod dostatkiem, więc nie mam też zamiaru niepotrzebnie ryzykować przez zbędny pośpiech. Najpierw ich poobserwujemy i zobaczymy, co robią. Potem spróbujemy porozmawiać z jakąś grupą, która wyjdzie poza obóz. Idealnie byłoby, gdyby to były dwie albo trzy osoby. A reszta zależy od tego, co usłyszymy…

Mówiąc o wodzie, miała na myśli strumień przepływający przez obóz i niknący w puszczy niedaleko miejsca, w którym leżeli.

— Sensowny pomysł — ocenił LaFollet. — Gdy tylko urządzimy obóz, zaczniemy z Jasperem i Carsonem dyżury na zmianę. Jak tylko zauważymy coś ciekawego, zawiadomimy panią.

— Mogę…

— Nie — przerwał jej zwięźle i stanowczo. — Miała pani rację, upierając się, by tu z nami przyjść, ale z tym poradzimy sobie sami. A chcę, by pani odpoczęła przed rozmową z kimś z obozu, milady. I nie chcę, żeby pani bez potrzeby wyciągała Nimitza z cienia!

— To cios poniżej pasa! — obruszyła się Honor. LaFollet uśmiechnął się skromnie.

— Jestem pojętnym uczniem jaśnie pani dobrodziejki — poinformował ją z satysfakcją.

Po czym wskazał w kierunku lasu i polecił:

— Do cienia marsz!

Rozdział XII

— Myślę, że ta para wygląda najbardziej obiecująco, Andrew — oceniła cicho Honor.

Był ranek drugiego dnia obserwacji obozu, a ona leżała w rozwidleniu gałęzi dobre cztery metry nad ziemią, obserwując okolicę obozu przez elektroniczną lornetkę. Na samą myśl o tym LaFollet dostawał gęsiej skórki. Jednoręka kobieta leżąca na gałęzi i trzymająca w jednej jedynej ręce lornetkę — od mniejszych zmartwień można było dostać nerwicy! Jedyne, co było w tej sytuacji pocieszające, to że istniała naprawdę niewielka szansa na to, by spadła. Pomógł naturalnie wejść jej na tę gałąź, co nie było nawet trudne, gdyż drzewo miało chropowatą, pełną występów korę, nie zaś gładki pień jak pseudopalmy. Podobnie rzecz się miała z gałęziami, ale co ważniejsze, gałęzie były szerokie i kształtem przypominały koryto — najprawdopodobniej w celu łatwiejszego zbierania niezbyt częstych opadów. Poza tym rosły we wszystkie strony, często się ze sobą krzyżując i łącząc, toteż mimo iż zwężały się na końcach, cała ich plątanina pozostawała mocna i stabilna. Ta, na której leżała Honor, była szersza i wyglądała bardziej na półkę niż gałąź. Co i tak nie zmieniało faktu, że LaFollet się denerwował.

Parę metrów nad Honor siedział Nimitz wczepiony w drewno pazurami. Obserwując go, LaFollet czuł swego rodzaju perwersyjną przyjemność. Wiedział bowiem, że Honor niepokoiła się o niego, gdyż była to pierwsza nadrzewna wyprawa treecata od chwili jego zranienia. Faktem było, że wspinał się nieporadnie, bez zwykłej gracji, ale i bez cienia wahania.

Nie ulegało wątpliwości, że Nimitz uważa się za w pełni sprawnego kalekę i choć zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń, uważa, że wrócił do samodzielności. Dobitnie o tym świadczyły zawadiackie ruchy ogona i radosne bleeknięcia adresowane tak do Honor, jak i do LaFolleta.

Andrew z pewnym trudem oderwał wzrok od drzewa i osłaniając oczy dłonią, spojrzał ponownie na parę, której z takim zajęciem przyglądała się Honor. Co prawda nie widział ich teraz zbyt dokładnie, ale bez trudu zorientował się, że to ten sam duet, który uważnie obserwował przez większą część poprzedniego dnia. Mężczyzna był niski, łysy i tak czarny, że jego skóra wyglądała momentami na purpurową. Ubrany był w barwny, by nie rzec pstrokaty przyodziewek. Kobieta zaś była o co najmniej piętnaście centymetrów wyższa, miała długie włosy splecione w warkocz sięgający pasa i nosiła strój w różnych odcieniach szarości. Trudno było sobie wyobrazić parę stanowiącą większe przeciwieństwo, a nie sposób było domyślić się, co robią, wędrowali bowiem powolutku wzdłuż zewnętrznej granicy oczyszczonego z drzew i krzewów pasa okalającego obóz.

Wyglądało to zupełnie tak, jakby zaglądali do lasu, szukając czegoś, ale absolutnie się przy tym nie spieszyli. Szli powoli i długie okresy spędzali w bezruchu. Ich zachowanie było na tyle nietypowe, że LaFollet zaczął się poważnie zastanawiać, czy długoletni pobyt w Piekle nie pomieszał im przypadkiem zmysłów.

Było to tym bardziej prawdopodobne, że poprzedniego dnia robili dokładnie to samo.

— Jest pani pewna, że to dobry wybór, milady? — spytał w końcu, bezskutecznie próbując ukryć powątpiewanie słyszalne w głosie.

— Tak mi się wydaje — odparła spokojnie Honor.

— Ale oni wyglądają na… no na… — Ugryzł się w język, nie chcąc powiedzieć tego, co cisnęło mu się na usta.

Honor roześmiała się.

— Na wariatów? — dokończyła. — Pomyleńców?

— Prawdę mówiąc, tak — przyznał po chwili. — Wystarczy na nich popatrzeć. Tam jest gorąco jak cholera, a oni robią sobie spacerek z postojami po tej patelni! Gdyby nas szukali, to byłoby logiczne zachowanie, ale nas nie szukają, bo nie mogą wiedzieć, że tu jesteśmy. A jeżeli nawet, to robią to w tak niekompetentny sposób, że gorzej już nie można. To, co robią, jest pozbawione sensu, więc… Umilkł i wzruszył ramionami.

— Możesz mieć rację. — Nieoczekiwanie się z nim zgodziła. — Dłuższe pozostawanie tu może doprowadzić każdego do przynajmniej lekkiego szaleństwa. Ale wątpię, żeby z nimi było aż tak źle, jak sądzisz. Nie to zresztą jest głównym powodem. Wszyscy pozostali, jak widzisz, przebywający poza ogrodzeniem są w grupach co najmniej pięcioosobowych, a każda z nich wykonuje określone zadanie. Co więcej, przynajmniej dwie grupy przez cały czas widzą się nawzajem.

LaFollet nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że Honor ma rację. Poza ogrodzeniem znajdowało się sześć grup — dwie po dziesięć do piętnastu ludzi, które zajmowały się ściąganiem drewna z lasu, podczas gdy trzecia wycinała z mozołem krzaki i inną wyższą roślinność z okalającego obóz pasa. Każdej z nich pilnował pięcio-siedmioosobowy oddział uzbrojony w długie dzidy. Z drugiej strony obozu też widać było podobne grupy, ale trudno było określić, czy zajmowały się dokładnie tym samym. Jedynie ta dziwna para nie robiła niczego konkretnego i często znikała pozostałym z pola widzenia.

— Ta dwójka zresztą kieruje się w naszą stronę — dodała Honor. — Sądzę, że mógłbyś z Jasperem przechwycić ich tam, gdzie drzewa porastające to wzgórze prawie dochodzą do wykarczowanego pasa, i nie zwróci to niczyjej uwagi. Zaproście ich na rozmowę ze mną.

— Zaproście! — prychnął LaFollet i pokiwał głową z rezygnacją. — Według życzenia, milady.


* * *

Honor siedziała na grubym korzeniu drzewa, plecami opierając się o pień. Na kolanach miała Nimitza. Oboje przyglądali się parze więźniów eskortowanych w ich kierunku. Goście znajdowali się jeszcze zbyt daleko, by Nimitz zdołał wyczuć ich emocje, ale sądząc po zachowaniu, byli zmęczeni, ostrożni i niepewni, by nie powiedzieć zdezorientowani. Trzymali się razem, często oglądając się za siebie, a mężczyzna otaczał kobietę ramieniem w obronnym geście, który mógłby wyglądać śmiesznie, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu, gdyby nie był tak zdecydowany.

Za nimi szedł Jasper Mayhew, trzymając w dłoniach karabin, ale tak by lufa celowała w ziemię. Pochód zamykał Andrew, mając w jednym ręku włócznie gości, a w drugim pulser. Włócznie miały ostrza w kształcie szerokich liści wykonane z obłupanego starannie mlecznobiałego kamienia. Z tego samego rodzaju kamienia wykonano noże, które Andrew miał zatknięte za pas. Zaproszonym pozostały jedynie skórzane pochwy przy pasach.

Podeszli bliżej i Nimitz drgnął niespokojnie, a ona sama skrzywiła się odruchowo, gdy poczuła ich emocje. Podobny strach miała już okazję wyczuwać, ostatnio nawet często, ale u nikogo nie czuła takiej skondensowanej i bezsilnej równocześnie wściekłości. Była tak wielka, że Honor podświadomie spodziewała się, że któreś z nich lada moment eksploduje i zmieni się w berserkera. A tymczasem po ich zachowaniu nie było widać niczego — panowali nad sobą doskonale. Dopiero pod tymi emocjami wyczuła coś jeszcze — niepewność i ciekawość. Słabe, ale wskazujące, że to, co się właśnie działo, wcale nie musiało być tym, co założyli jako najbardziej prawdopodobne.

Oboje dotarli do szczytu wzgórza i zatrzymali się nagle, gdy dostrzegli ją i Nimitza. Spojrzeli na siebie i kobieta coś powiedziała. Zbyt cicho, by Honor zdołała usłyszeć, ale poczuła, jak ciekawość tamtej rośnie. Dopiero po sekundzie zrozumiała, że spowodował to widok Nimitza. Mayhew coś jej odpowiedział i oboje ruszyli dalej, kierując się wprost ku miejscu, gdzie siedziała.

Honor wzięła Nimitza na rękę i wstała. Poczuła, jak przez wściekłość gości przebija zaskoczenie i ciekawość, gdy oboje weszli w cień rzucany przez drzewo i przyjrzeli jej się dokładnie, stając w odległości trzech-czterech metrów.

Pierwsza z zaskoczenia otrząsnęła się kobieta, przekrzywiła głowę i spytała:

— Kim jesteście?

Standardowy angielski był uniwersalnym międzyplanetarnym językiem ludzkości od początku kolonizacji kosmosu. Stało się tak dlatego, że był również powszechnie używany na Ziemi przed erą lotów kosmicznych. Na wielu planetach i w wielu państwach używano innych języków — niemieckiego w Imperium Andermańskim, hiszpańskiego w San Martin, francuskiego w New Dijon, chińskiego w Ki-Rin, japońskiego w Nagasaki czy hebrajskiego w Unii Judejskiej. Natomiast każdy wykształcony człowiek znał standardowy angielski, a większość elektronicznych zapisów oraz wydruków sporządzano w tym języku. Wymowa na różnych planetach także była na tyle zbliżona, by funkcjonował on jako rzeczywiście uniwersalny język. Jednak w tym przypadku Honor musiała się dobrze koncentrować, by zrozumieć dziwną, płynną i nieco bełkotliwą wymowę. Nigdy nie słyszała podobnej i nawet nie próbowała zgadywać, jaki może być ojczysty język mówiącej. Przy odpowiedniej uwadze dawało się ją zrozumieć, toteż wyprostowała się, skłoniła głowę i przedstawiła się spokojnie:

— Jestem Harrington. Komodor Harrington, Royal Manticoran Navy.

— Royal Manticoran Navy?! — spytała ostro kobieta.

A Honor poczuła jej nagły gniew, gdy ta zlustrowała spojrzeniem jej strój.

— Jak cholera! — warknęła niewiasta, nie udając, że wierzy.

— Jestem tym, kim powiedziałam — odparła spokojnie Honor. — A strój nie musi świadczyć o przynależności. My musieliśmy zadowolić się tym, co udało się znaleźć.

Kobieta przyglądała jej się twardo przez kilkanaście sekund, nie odzywając się przy tym słowem. Nagle uniosła brwi i wytrzeszczyła oczy.

— Zaraz! — rzuciła chrapliwie. — Honor Harrington? Tym razem zaskoczona Honor też omal nie wytrzeszczyła oczu.

— Zawsze mnie tak nazywano — powiedziała ostrożnie i spojrzała pytająco na Mayhewa.

Ten jedynie pokręcił bezradnie głową.

— Mój Boże! — jęknęła kobieta i spojrzała na swego towarzysza.

Ten odwzajemnił spojrzenie i wzruszył ramionami, unosząc przy tym dłonie.

Cisza zaczęła się przedłużać.

— Mogę spytać, skąd zna pani moje imię? — spytała uprzejmie Honor.

Kobieta odwróciła się ku niej i powiedziała powoli, przyglądając jej się uważnie:

— Kilkudziesięciu jeńców z Królewskiej Marynarki trafiło do mojego obozu na krótko przed tym, jak czarni wysłali mnie do Inferno. Sporo o pani opowiadali… jeśli rzeczywiście jest pani tą Honor Harrington, o której myślę. Mówili, że załatwiła pani jeszcze przed wojną krążownik liniowy, mając tylko ciężki krążownik, i że złoiła pani skórę Ludowej Marynarce w systemie Hancock. I mówili, że ma pani dziwnego zwierzaka… To pani?

— Jeśli pominąć pewną przesadę w relacjach, to ja — powiedziała jeszcze ostrożniej Honor.

Nigdy nie przyszło jej do głowy, że ktoś tu o niej słyszał, a już zupełnie była nieprzygotowana na nagły wybuch radosnego entuzjazmu, jaki jej nazwisko wywołało u rozmówczyni.

— W Hancock to nie ja dowodziłam — wyjaśniła. — Byłam oficerem flagowym admirała Sarnova, no i miałam pomoc w spotkaniu z tym krążownikiem liniowym. A Nimitz nie jest moim zwierzakiem… ale tak w ogóle to wychodzi na to, że jestem tą Honor Harrington.

— Cholera! — szepnęła uradowana kobieta. — Cholera, wiedziałam, że on nie może pochodzić z tej planety!

Niespodziewanie jej radość zniknęła, ustępując smutkowi i rozczarowaniu.

— Więc sukinsyny panią też dorwały! — powiedziała z żalem.

— Tak i nie — odparła Honor. — Jak pani widzi, jesteśmy nieco lepiej wyposażeni niż wy.

Ponieważ przez ten czas LaFollet zdążył do niej dołączyć, podała mu Nimitza, a wzięła od niego włócznie. Zważyła je w dłoni, obejrzała ostrza i oddała mu. I poklepała wymownie kolbę pulsera.

Zaskoczyła ją reakcja rozmówczyni.

— Tylko nie to! Zdobyliście któryś z nich, tak? — spytała przerażona.

— To znaczy? — spytała uprzejmie Honor.

— Jeden z promów zaopatrzeniowych — wyjaśniła tonem, w którym przerażenie ustępowało oskarżycielskiej nucie.

— Nie. Nie zdobyliśmy żadnego z promów zaopatrzeniowych.

— Jak cholera! Znaleźliście broń w lesie. Rosła sobie dziko.

— Nie, odebraliśmy ją ubekom — odparła spokojnie. — Tyle że zdarzyło się to na orbicie tej miłej planety.

Ponieważ więźniowie spojrzeli na nią jak na wariatkę, westchnęła i wyjaśniła:

— Czy któreś z was widziało może całkiem dużą eksplozję na niebie tak ze cztery-pięć standardowych miesięcy temu?

— Owszem — odparła powoli kobieta, mrużąc oczy. — Nawet parę eksplozji, prawdę mówiąc… I co z tego?

— A to, że właśnie wtedy tu przybyliśmy.

LaFollet przestąpił z nogi na nogę i nie potrzebowała Nimitza, by wiedzieć, że jest niezadowolony, iż tak szybko obdarzyła gości zaufaniem. Nie powiedziała mu, że jeśli nie będzie mogła zaufać tej dwójce do końca, to weźmie ich ze sobą do promów. W razie konieczności przy użyciu siły. Teraz jednak musiała spróbować ich przekonać, że mówi prawdę, gdyż inaczej oni jej nie zaufają i wszyscy znajdą się w błędnym kole.

— Przybyliście? — powtórzyła z niedowierzaniem kobieta. Honor kiwnęła potakująco głową.

— Na pokładzie krążownika liniowego Urzędu Bezpieczeństwa — wyjaśniła. — Dostaliśmy się do niewoli w systemie Adler i zostaliśmy przekazani w ręce UB. Zamierzali mnie powiesić w obozie Charon, a moich towarzyszy tu zostawić, ale nie całkiem im wyszło, bo mieliśmy inne plany.

— Plany?

Honor ponownie skinęła głową.

— Powiedzmy, że jeden z moich podoficerów ma dobrą rękę do komputerów. Dostał się do pokładowego systemu komputerowego i doprowadził do tego, że przestał działać. W powstałym zamieszaniu pozostali uwolnili mnie, bo siedziałam w izolatce, i przejęli kontrolę nad jednym z pokładów hangarowych. Potem ukradliśmy sensowny środek transportu i zniszczyliśmy krążownik. — Na samo wspomnienie ucieczki poczuła żal po tych, którzy zginęli, ale nie dała tego po sobie poznać.

— A to ostatnie jakim cudem?! — spytała rozmówczyni, nie kryjąc sceptycyzmu.

Honor uśmiechnęła się krzywo.

— Była to lekcja poglądowa na temat tego, co się stanie, jeśli pinasa uruchomi główny napęd, pozostając na pokładzie hangarowym — powiedziała miękko.

Przez dwie sekundy twarz kobiety niczego nie wyrażała. A potem więźniarka zrozumiała.

— Jezu! — jęknęła jak po ciosie w żołądek — Ale to…

— Zabiło wszystkich na pokładzie — dokończyła Honor. — I dlatego nikt tutaj nie wie, że przeżyliśmy i wylądowaliśmy. I dlatego, tak jak powiedziałam, jesteśmy nieco lepiej wyposażeni niż wy.

— Skąd pani wie? — Mężczyzna odezwał się po raz pierwszy. Wymowę miał podobną do towarzyszki, tylko bardziej sepleniąco-bełkotliwą i znacznie trudniejszą do zrozumienia. Widząc, że Honor przekrzywiła głowę i próbuje go zrozumieć z niewielkim sukcesem, powtórzył wolno i starając się mówić jak najwyraźniej:

— Skąd wiecie, że nie wiedzą?

— Powiedzmy, że czytamy ich pocztę — odparła Honor.

— Ale to znaczy… — zaczęła kobieta i odwróciła się do towarzysza. — Henri, oni mają pinasę! Jasna cholera, mają pinasę!

— Ale… — zaczął Henri i urwał.

Oboje przyglądali się sobie zaszokowani. Po czym równocześnie spojrzeli na Honor i strach oraz podejrzliwość zastąpiły podniecenie i radość.

— Macie, prawda? — zapytała kobieta. — Macie pinasę ze sprawnym systemem komputerowym i funkcjonującym modułem łączności. Musicie mieć!

— Coś w tym guście — przyznała Honor, obserwując ją uważnie.

Była zaskoczona szybkością, z jaką kobieta domyśliła się pewnych rzeczy na podstawie skromnych w sumie danych, i to pokonując przy okazji strach i całkowite zaskoczenie. Być może reakcja Honor wynikała z instynktownego założenia, że jeśli ktoś nie zdołał nauczyć się poprawnie mówić w uniwersalnym języku, to musi pochodzić z naprawdę zabitego dechami miejsca. Czyli nie może być specjalnie bystry.

Dalsze rozmyślania przerwały jej kolejne słowa rozmówczyni:

— To po co…? — Zabrzmiało to tak, jakby kobieta mówiła sama do siebie. — Oczywiście! Potrzebujecie ludzi, zgadza się, pani komodor? I wymyśliła pani, że obóz Inferno to najlepsze miejsce do zwerbowania odpowiednich, tak?

— Coś w tym guście — powtórzyła Honor, starając się nie okazać rosnącego zaskoczenia.

Nie miała pojęcia, ile czasu kobieta tu spędziła, ale nie ulegało wątpliwości, że nie wywarło to najmniejszego negatywnego wpływu na jej zdolność myślenia.

— Niech to cholera! — powiedziała niewiasta z prawie nabożnym szacunkiem.

Potem zaś zrobiła krok do przodu i wyciągnęła prawą rękę.

Tym razem Nimitz nie był potrzebny, by Honor wyczuła jej dziką radość. Uczucie to dosłownie z niej promieniowało.

— Miło mi panią poznać, komodor Harrington! Więcej niż miło, prawdę mówiąc. Jestem Benson. Harriet Benson. A to jest Henri Dessouix. W poprzednim życiu byłam kapitanem we flocie systemowej układu Pegasus, a Henri porucznikiem w Korpusie Marines systemu Gaston, zwanym potocznie Gaston Marines. Siedzę tu od mniej więcej sześćdziesięciu pięciu lat standardowych i nigdy w życiu nie byłam bardziej zachwycona poznaniem kogokolwiek!

Rozdział XIII

— I tak to wygląda w skrócie — zakończyła Benson piętnastominutową opowieść, która nastąpiła po ogólnej prezentacji. Oboje siedzieli wraz z Honor w cieniu drzewa. Za Honor stał jak zwykle czujny LaFollet, Mayhew i Clinkscales zaś trzymali wartę na wszelki wypadek.

— Byłam młoda i głupia, nie wspominając o tym, że wystarczająco wkurzona, żeby natychmiast po kapitulacji dołączyć do ruchu oporu, który właśnie się tworzył. — Benson skrzywiła się z niesmakiem. — Bezpieka wygarnęła nas błyskawicznie, no i wylądowałam tutaj. Gdybym zdała sobie sprawę, że przez następne pół wieku nikt nie sprosta tej ich cholernej Ludowej Marynarce, pewnie siedziałabym cicho w domu.

Honor pokiwała głową. Miała jedynie niejasne wyobrażenie, gdzie znajduje się system Pegasus. Wiedziała, że blisko systemu Haven. I pamiętała, że był jednym z pierwszych zdobytych przez Ludową Marynarkę. Natomiast sądząc z tego, co Benson czuła i jak mówiła, przypuszczała, że niezależnie czy ta znałaby przyszłość czy nie, i tak wzięłaby udział w działaniach ruchu oporu.

— A pan, poruczniku? — spytała uprzejmie, spoglądając na Dessouix.

— Henri wylądował tu z dziesięć lat później — odpowiedziała za niego Benson.

Zaskoczyło to Honor, ale Dessouix jedynie przytaknął z lekkim uśmiechem, a nic w jego uczuciach nie wskazywało, by miał coś przeciwko temu. Być może z uwagi na jego wymowę zwyczajowo towarzyszka mówiła w jego imieniu.

— Skąd? — spytała Honor.

— Z planety Toulon w systemie Gaston — odpowiedziała Benson. — Flota systemowa Gastona sprawiła Ludowej Marynarce znacznie więcej problemów niż moja, no ale oni wiedzieli, co ich czeka. A my dowiedzieliśmy się o tym, że zostaniemy zaatakowani, gdy w systemie pojawiły się pierwsze eskadry wroga… cóż… było, minęło… Henri służył w kontyngencie pokładowym na jednym z okrętów…

— Dague — podpowiedział Dessouix.

— Tak, na Dague. Po kapitulacji rządu Toulonu jego kapitan nie złożył broni i przez ponad rok standardowy prowadził działania korsarskie głównie przeciwko frachtowcom Ludowej Republiki. W końcu go dopadli i praktycznie rozstrzelali Dague. Wszyscy oficerowie, którzy przeżyli, zostali na miejscu zabici za „piractwo”. Podoficerowie i oficerowie Marines znaleźli się tu, bo tylko to gwarantowało, że nie podejmą znowu walki… Spotkaliśmy się po ilu… chyba po dziesięciu latach standardowych twego pobytu w Piekle?

— Jedenastu — uściślił Dessouix. — Przenieśli mnie do twojego obozu, żeby odseparować od innych.

Zapadła cisza.

— A jak znaleźliście się w obozie Inferno? — spytała po chwili Honor.

— Oh, zawsze miałam tendencję do pakowania się w kłopoty — powiedziała Benson z gorzkim uśmiechem i położyła dłoń na ramieniu Henriego. — Henri może potwierdzić.

— Przestań! — warknął i zaczął mówić powoli, starając się, by jego słowa były jak najbardziej zrozumiałe. — To nie twoja wina bien-aimee. Podjąłem decyzję sam. Każdy decydował za siebie.

— A ja tylko was do tego doprowadziłam — dodała Benson. Nagle odetchnęła głęboko, potrząsnęła głową i przyznała:

— On ma rację, damo Honor. Jest upartym mężczyzną ten mój Henri.

— A ty nie? — palnął Dessouix.

— Na pewno nie jestem mężczyzną — odcięła się z lekkim uśmiechem, który przydał jej twarzy łagodności.

— Zauważyłem.

Benson zachichotała. Po sekundzie spoważniała i spojrzała na Honor.

— Pytała pani, jak znalazłam się w obozie Inferno… Odpowiedź w sumie jest prosta… parszywa, ale prosta. Widzi pani, ani bezpieka, ani czarni, czyli UB, nigdy nie uważali za stosowne zawracać sobie głowy takimi duperelami jak konwencja denebska. Dla nich nie jesteśmy jeńcami, ale własnością. Mogą z nami zrobić, co im się żywnie podoba, i nikt nie wyciągnie z tego konsekwencji. Jeżeli więc ktoś ma pecha być przystojnym i wpaść czarnemu w oko…

Wzruszyła wymownie ramionami. A twarz Honor stężała.

Benson przez sekundę wpatrywała się w jej zdrowe oko, nim przytaknęła.

— Właśnie — powiedziała chrapliwie i odwróciła głowę. Wzięła głęboki wdech i widać było, że zmusza się do zapanowania nad wściekłością.

— Byłam najstarszym rangą oficerem w obozie. Wśród jeńców było rodzeństwo, bliźniaki, brat i siostra, którzy pomagali mi w zarządzaniu. Choć się zaprzyjaźniliśmy, nigdy nie dowiedziałam się, z jakiej planety pochodzili… Jakoś tak wyszło. Podejrzewam, że z samego Haven, ale unikali tego tematu. Sądzę, że nawet tutaj nadal się bali… Na pewno byli więźniami politycznymi, nie jeńcami, i w sumie nie powinni być w naszym obozie, ale siedzieli tu prawie tak długo jak ja, a na początku bezpieka nie segregowała nas zbyt dokładnie. Oboje byli urodziwi i w przeciwieństwie do mnie należeli do drugiego pokolenia poddanego prolongowi.

Odruchowo poprawiła włosy i Honor dopiero teraz zwróciła uwagę, że jest wśród nich sporo siwych, choć trudno je było zauważyć, jako że była blondynką. Jej opalona twarz także zdradzała wiek, ale dopiero gdy się jej przyjrzało z bliska i dokładnie. Nie było się czemu dziwić; jeśli kobieta należała do pierwszego pokolenia poddanego procesowi prolongu, tak jak Hamish Alexander, nie mogła być wówczas w odpowiednio młodym wieku. Honor przyglądała się jej spokojnie i czekała na ciąg dalszy.

— W każdym razie… tak z sześć lat temu, zgadza się, Henri? — Benson spojrzała na towarzysza.

Dessouix skinął głową, więc przeniosła wzrok na Honor i kontynuowała:

— Około sześciu lokalnych lat temu jeden z czarnych upatrzył sobie tę bliźniaczkę. Był mechanikiem pokładowym na promie dostarczającym żywność i chciał ją zabrać ze sobą na Styx.

Honor uniosła brwi i Benson przerwała, przyglądając się jej pytająco.

— Nie chcę przeszkadzać — wyjaśniła Honor. — Ale sądziłam, że na Styksie nie wolno przebywać więźniom.

— Więźniom nie, niewolnikom tak — odparła chrapliwie Benson. — Nie wiemy dokładnie, ilu ich tam jest, podejrzewam, że kilkuset, i jest to raczej wbrew oficjalnej polityce, co oczywiście niczego nie zmienia. Te skurwysyny myślą, że są bogami i mogą robić wszystko, na co im tylko przyjdzie ochota. Więc ściągnęli tylu, ilu potrzebowali do najbardziej gównianych zajęć fizycznych. I biorą sobie do łóżka, na kogo im przyjdzie ochota.

— Rozumiem. — Ton Honor był lodowaty.

— Sądzę, że rzeczywiście pani rozumie. — Benson uśmiechnęła się gorzko. — A wracając do tematu: Amy, słysząc rozkaz tej świni, spanikowała, bo ze Styksu nikt nigdy nie wrócił. Dlatego próbowała uciec, a to bydlę zaczęło ją gonić. Adam pospieszył siostrze z pomocą, co było głupie, ale ludzkie i zupełnie zrozumiałe. Dokopał mu nawet… zanim z promu wysiadł pilot z karabinem pulsacyjnym i go zastrzelił… Chciałam ich zabić… wywlec ich z tego promu i rozerwać gołymi rękami. Mogliśmy to zrobić… nawet zostało to już zrobione… dwukrotnie. Tyle że ścierwa znalazły doskonały sposób na nas. Dlatego tak się zdenerwowałam na myśl, że zaatakowaliście któryś z promów żywnościowych. Ustalili prostą zasadę: obóz, w którym nastąpi atak, zostaje skreślony. Nigdy więcej nie przyleci do niego żaden prom z żywnością. A kiedy skończą się zapasy jedzenia…

Umilkła na długą chwilę i wymownie wzruszyła ramionami.

Nikt nie przerywał tej ciszy.

— I dlatego — podjęła w końcu — nie mogłam pozwolić na zaatakowanie tego promu, choć ci zboczeni degeneraci stanowiący jego załogę na to zasługiwali. Ale Amy też nie mogłam im oddać. Więc kiedy czarny pozbierał się i zaczął ją ponownie gonić, po prostu go zablokowałam.

— Co proszę?! — zdziwiła się Honor.

Dessouix roześmiał się chrapliwie.

— Stanęła mu na drodze — wyjaśnił z dumą. — Gdy chciał ją minąć, skoczyła i znów była przed nim. Myślałem, że ją zastrzelą, ale nie cofnęła się o centymetr.

— Podobnie jak i ty się nie cofnąłeś — dodała miękko Benson. — Bo Henri dołączył do mnie. A potem paru innych. I po minucie stało nas tam kilkuset, skutecznie blokując drogę całej załodze. Jak komuś dali w łeb kolbą, następny zajmował jego miejsce. W końcu czarni mieli dość i odlecieli.

Spojrzała na Honor roziskrzonym wzrokiem, przypominając sobie moment zwycięstwa, ale blask oczu szybko przygasł, a w głosie zabrzmiała gorycz, gdy zaczęła mówić dalej.

— Oczywiście na tym się nie skończyło. I tak odcięli nam dostawy żywności… Jak się wam podoba nasz bełkot?

— Średnio — przyznała Honor zaskoczona nagłą zmianą tematu.

Benson roześmiała się gorzko.

— To nie luki w wykształceniu czy dziwny akcent — oświadczyła rzeczowo. — To wada nabyta. Jesteście zbyt krótko na powierzchni, by to wiedzieć, ale na tej przeklętej planecie rośnie jedna jedyna roślina, którą możemy przynajmniej częściowo strawić. Nazwaliśmy ją pseudopyrą. Wolę nie mówić, jak smakuje… nie chcecie tego wiedzieć, możecie mi wierzyć. A ja chciałabym zapomnieć jej smak. Niemniej można przeżyć, jedząc ją, przynajmniej przez jakiś czas. Nie może być jedynym pożywieniem, ale to skuteczny dodatek przedłużający okres, na który wystarczy racji żywnościowych. Niestety pseudopyra zawiera śladowe ilości jakiejś toksyny, która kumuluje się w mózgu i zakłóca działanie ośrodka mowy, podobnie jak dzieje się to w przypadku wylewu. W Piekle jest niewielu lekarzy, a na dodatek nigdy nie miałam okazji porozmawiać na ten temat z kimś z innego obozu, toteż nic więcej nie wiem. Nie mam nawet pojęcia, czy w innych obozach poznali się na tej bulwie. W każdym razie dzięki niej zdołaliśmy przeżyć, choć nie było to przyjemne. Mieliśmy do wyboru: albo jeść to gówno, albo siebie nawzajem. A do tego ostatniego jeszcze nie dojrzeliśmy.

Ostatnie zdanie powiedziała zupełnie rzeczowo i beznamiętnie.

— W tamtych dwóch obozach dojrzeli — powiedział cicho Henri.

Benson powoli skinęła głową.

— Co i tak ich nie uratowało — dodała z ciężkim westchnieniem. — I to nie są plotki, widzieliśmy to. Czarni, ta banda zboczonych sadystów, nagrali różne scenki z tych obozów, a potem pokazywali je w pozostałych, żeby mieć pewność, że ich demonstracja dotarła do wszystkich.

— Kurwa! — Honor usłyszała cichutki szept LaFolleta tylko dlatego, że stała blisko.

Z jego twarzy nie dało się jednak nic wyczytać. Podobnie jak z jej twarzy. Spoglądała spokojnie na kapitan Benson i czekała, aż ta będzie gotowa mówić dalej.

— To trwało trzy miesiące. Pod koniec każdego gnoje przylatywali, tak jakby przywieźli żywność. Prom zawisał nad lądowiskiem, a oni się nam przyglądali i czekali. Wszyscy wiedzieliśmy na co i część z nas chciała im oddać Amy, zanim zginiemy wszyscy. Ludzie są tylko ludźmi… ale druga część się uparła. Mieliśmy dość traktowania nas jak bydło albo rzeczy i byliśmy zbyt wściekli, by kierować się rozsądkiem. Byliśmy tak wściekli, że nawet pilnowaliśmy jej, żeby sama do nich nie poszła, bo wiedzieliśmy, co z nią zrobią, jak tylko znajdą się na Styksie.

Ponownie umilkła, przeżywając na nowo tragiczne wspomnienia.

— Myślę, że wszyscy byliśmy trochę niespełna rozumu — przyznała. — To absurd, by dwa tysiące ludzi zagłodziło się na śmierć albo stopniowo się truło, by ocalić jedną osobę, ale… nie wiem, jak to powiedzieć… tu chodziło o zasadę… po prostu nie mogliśmy postąpić inaczej i nadal uważać się za ludzi!… A potem Amy wzięła sprawę w swoje ręce…

Benson zacisnęła dłonie i jedynym mącącym ciszę dźwiękiem był odległy, chrapliwy rechot jakiegoś zwierzaka w głębi lasu.

— Kiedy przylecieli czwarty raz, wybiegła na lądowisko. Zaskoczyła nas i udało jej się. Przez chwilę stała tak, przyglądając się zadowolonym z siebie czarnym. A potem, gdy prom wylądował, wyjęła nóż i poderżnęła sobie gardło.

Andrew LaFollet westchnął cicho.

Jedynie Honor dzięki więzi z Nimitzem wiedziała, jak wielkie było jego zaskoczenie i wściekłość. Wychował się w społeczeństwie, które skutecznie chroniło kobiety (czasami wbrew ich woli) przez prawie tysiąc lat. Dlatego ta historia właśnie jego najbardziej poruszyła.

— Doucement, ma pelite — powiedział cicho Henri i ujął dłoń towarzyszki.

Ta przygryzła wargę, a po chwili zirytowana wzruszyła ramionami i dokończyła:

— I tak oto znaleźliśmy się oboje tutaj. Uznali nas za przywódców buntu i skazali na dożywocie jako przykład dla innych.

— Rozumiem… — powiedziała cicho Honor.

— Dziękuję — odpowiedziała cicho Benson, patrząc na nią z wdzięcznością.

Przez kilka sekund patrzyły sobie w oczy, nim Honor odchrząknęła, zdecydowana przerwać ten podniosły nastrój.

— Oczywiste jest, że nadal mam masę pytań — powiedziała, starając się pamiętać, by mówić wyraźnie i pamiętać o własnym defekcie wymowy.

Swoistą ironią losu było, że akurat wszyscy troje mieli problemy z wyraźnym mówieniem, a na cud zakrawało, że w ogóle byli w stanie się zrozumieć w tych warunkach.

— Natomiast najważniejsze w tej chwili pytanie wyda się wam może dziwne, za to bez trudu, mam nadzieję, na nie odpowiecie — dodała nieco enigmatycznie.

— Jakie to pytanie? — spytała Benson.

— Co robiliście w chwili, gdy moi ludzie zaprosili was na tę rozmowę?

— Co robiliśmy? — powtórzyła najwyraźniej zdezorientowana Benson.

— Właśnie. Zdołaliśmy się domyślić, czym zajmowały się inne widoczne stąd grupy w pobliżu obozu, natomiast w żaden sposób nie potrafiliśmy odgadnąć, co wy robiliście.

— A, o to chodzi! — ucieszyła się Benson.

A potem roześmiała się i jakby zawstydziła.

— My… można powiedzieć, że obserwowaliśmy ptaki.

— Że co proszę? — zdumiała się Honor.

— No, tak naprawdę to nie są ptaki — dodała pospiesznie Benson i wzruszyła ramionami. — To takie nasze wspólne zainteresowanie… hobby można powiedzieć. Wczoraj i dziś mieliśmy wolne, toteż zdecydowaliśmy się sprawdzić, czy odszukamy grupy lęgowe, które widzieliśmy żerujące w trawie przez ostatnie dwa tygodnie. Pewnie nie ma pani pojęcia, że na tej planecie istnieją trzy płcie? No, w sumie cztery, ale czwarta to neuter, więc nie bierze udziału w prokreacji, ale za to wychowuje młode, przynajmniej u tutejszych odpowiedników ssaków. I zajmuje się także łowiectwem, gdy nie ma młodych pod opieką. A stosunek urodzin przedstawicieli wszystkich czterech płci wydaje się być regulowany bie…

Benson mówiąca dotąd z ożywieniem prawdziwego pasjonata urwała nagle i zaczerwieniła się. Rumieniec wyglądał tak niesamowicie na jej zdecydowanej twarzy o ostrych rysach, jakby kobieta została specjalnie stworzona do rządzenia i rozkazywania, że Dessouix wybuchnął śmiechem.

— Widzi pani, damo Honor? Hobbystom nawet Piekło nie da rady — rzucił.

— Widzę — potwierdziła Honor z półuśmiechem i przez kilka długich chwil przyglądała się obojgu, myśląc intensywnie.

Nimitz mruczał cichutko zadowolony, że skończyła się seria niezwykle intensywnych a częściowo sprzecznych, błyskawicznie po sobie następujących emocji, które towarzyszyły relacji. Teraz leżał odprężony na kolanach Honor, która dopiero w tym momencie zrozumiała, że treecat czuje się swobodnie w nowym towarzystwie i że ufa obojgu.

Ona też dobrze się przy nich czuła. Fakt, wiedziała, że każde z nich skrywa mroczne tajemnice i psychiczne rany, i wiedziała też, że oboje z trudem opanowują nienawiść i żądzę mordu. Ale panowali nad nimi, a gdyby ich nie czuli, nie byliby ludźmi. Gdyby zaś ich nie opanowali, dawno zostaliby psychopatami…

A najistotniejsze z tego wszystkiego było to, że dzięki Nimitzowi wiedziała, że powiedzieli prawdę i że w miarę trwania rozmowy byli nie tylko coraz bardziej ciekawi, ale mieli coraz większą nadzieję. Nadzieję, że może jej pojawienie się przyniesie poważną zmianę w ich życiu. Sądziła, że jak na razie sami nie wiedzieli, co przez to dokładnie rozumieją, ale wystarczała im szansa na odpłacenie prześladowcom. Po wysłuchaniu Benson Honor doskonale to rozumiała.

— Jest pani może dowódcą obozu Inferno? — spytała w końcu.

— Nie — odparła Benson.

Honor pokiwała głową — to byłby nadmiar szczęścia, ale zapytać należało.

Niespodziewanie Benson dodała:

— Pod pewnym względem jestem najstarszym oficerem w obozie: przywieziono mnie na planetę w drugiej partii jeńców, jaka tu dotarła, więc jestem tu jednym z oficerów o najdłuższym stażu. Natomiast najwyższy stopniem ze skazanych na dożywocie jeńców w obozie Inferno to komodor z floty systemowej San Martin nazwiskiem Ramirez. Czasami mam nieodparte wrażenie, że ten obóz tak naprawdę stworzono z myślą o nim. Z tego, co wiem, sprawił Ludowej Marynarce naprawdę dużo kłopotów w trakcie podboju Trevor Star. Był dowódcą grupy wydzielonej osłaniającej odwrót wszystkich zdolnych do lotu statków z uciekinierami, jakie mogły skorzystać z terminalu Manticore Junction. I jednym z niewielu, którzy przeżyli. A odkąd znalazł się tu, narozrabiał więcej, niż my z Henrim zdołaliśmy wymyślić.

— Brzmi to jak rekomendacja. — Honor przekrzywiła głowę i przyjrzała się obojgu uważnie. — Zechcielibyście wystąpić w roli moich emisariuszy?

Benson i Dessouix spojrzeli na siebie, wzruszyli prawie równocześnie ramionami i spojrzeli z powrotem na Honor.

— A co konkretnie mielibyśmy mu przekazać? — spytała ostrożnie Benson.

— Zaproszenie na rozmowę. Z tego, co powiedzieliście, wnoszę, że wydaje się mało prawdopodobne, by ubekom udało się umieścić szpicla w obozie, ale gdybym była na ich miejscu, to umieściłabym nie jednego, lecz paru. Podobnie jak dobry podsłuch. Być może UB nie uznało tego za stosowne, ale miałam okazję się przekonać, że to wręcz chorobliwie podejrzliwa banda.

— Tak i nie… to dość dziwne połączenie w praktyce — zastanowiła się Benson. — Są aroganccy i tak pewni siebie, że obrzydzenie bierze. I absolutnie nic ich nie obchodzi nasza opinia o nich, podobnie jak nasz los. Nie sądzę, by mieli kogoś w tym obozie, ale mogę się mylić. A jedno nie ulega wątpliwości: pilnują własnego bezpieczeństwa naprawdę dobrze, podobnie jak odizolowania Styksu. Zwłaszcza po tych dwóch wypadkach opanowania promu przez więźniów. Żeby to zrobić, tak na marginesie, potrzebna jest naprawdę duża grupa desperatów, o czym wiedzą obie strony. Prom można zdobyć, ale nie ma dokąd nim uciec. Zapasy żywności wystarczą na miesiąc lub kilka, jeśli prom dopiero rozpoczął lot zaopatrzeniowy po obozach, a potem wszystkich czeka śmierć. Obóz Charon ma silną obronę przeciwlotniczą i skradziony prom nawet nie miałby prawa tam dotrzeć. Mimo to przylatują czujni i silnie uzbrojeni i nie wahają się strzelać, gdy tylko wyda im się, że ktoś z nas może stanowić zagrożenie. Włóczni i noży potrzebujemy do obrony przed lokalnymi drapieżnikami, bo przez tyle lat jakoś się nie zorientowały, że jesteśmy niejadalni, ale broń musimy zostawiać sto metrów od lądowiska. Jeżeli załoga promu zauważy u kogoś znajdującego się bliżej nóż, otwiera ogień z działka pulsacyjnego. I tak szybko nie przestaje strzelać…

Benson wzruszyła wymownie ramionami.

— Będę o tym pamiętać — obiecała Honor. — Być może nadarzy się okazja odpłacić im tym samym… ale teraz chodzi mi o to, że nie mogę ryzykować, gdyż obie możemy się mylić. Należy założyć, że w obozie są szpicle i podsłuch, a być może i podgląd. Nie mogę się tam więc pojawić, a dobrze byłoby, gdybym jak najprędzej porozmawiała z komodorem Ramirezem. Podejmiecie się go zaprosić na wieczorną pogawędkę, i to tak, żeby nie podać prawdziwego powodu na wypadek podsłuchu?

— Tak. — Benson nie wahała się.

— Doskonale! — Honor podała jej dłoń, którą kapitan Benson uścisnęła.

A potem wszyscy troje wstali i Honor poleciła LaFolletowi:

— Oddaj naszym przyjaciołom broń, Andrew. Wierzę, że są po naszej stronie.

— Jak pani sobie życzy, milady. — LaFollet wydawał się nie mieć zastrzeżeń, najwyraźniej w kwestii oceny ludzi miał już do Honor pełne zaufanie.

Z lekkim ukłonem podał Benson wpierw włócznie, potem noże i dodał:

— I przyznam, że cieszy mnie to, że znaleźli się po naszej stronie!

Rozdział XIV

Mężczyzna podążający na wzgórze śladem Benson i Dessouix był olbrzymi. Co prawda wrażenie to potęgowało zachodzące za jego plecami słońce, dzięki czemu wyglądał jak ciemna, pozbawiona twarzy postać budząca grozę niczym baśniowy troll, ale i tak jego rozmiary były imponujące. Był o dobre pięć centymetrów wyższy od Honor, a jego budowa najdobitniej świadczyła o pochodzeniu z planety o solidnie zwiększonej grawitacji. San Martin należał do planet o największym przyciąganiu, na jakich odważyli się osiąść ludzie. Nawet mutanci generalnie przystosowani do życia na planetach o zwiększonej sile ciążenia, z których wywodziła się Honor, nie byliby w stanie oddychać atmosferą San Martin na poziomie morza. Była bowiem zbyt gęsta i zawierała zbyt wiele dwutlenku węgla i tlenu. Dlatego też koloniści osiedlili się na wyżynach i w górach. A ich wygląd odzwierciedlał dokładnie warunki atmosferyczno-grawitacyjne planety, na której żyli od pokoleń.

Co widać też było po mężczyźnie, który dotarł na szczyt wzgórza i zatrzymał się zaskoczony widokiem oczekującej go Honor. Co ciekawe — wyczuła nie szok i zaciekawienie, a jedynie zaskoczenie, ale kontrolowane, nie bardzo silne. Nie wiedziała, co mu powiedzieli Benson i Dessouix — oczywiste było, że sporo, i równie oczywiste było, że nie wszystko, bo inaczej nie byłby w ogóle zaskoczony. Zapanował nad sobą zresztą tak sprawnie i szybko, że mogła mu jedynie pozazdrościć.

— A kimże też pani może być? — Głos miał, jak należało się spodziewać po kimś ważącym prawie dwieście kilogramów, głęboki i dudniący, ale wymowę dziwnie łagodną i śpiewną.

Honor znała ją i aż do spotkania z renegatką o sadystycznych skłonnościach, dowodzącą strażą więzienną na Tepesie, nawet lubiła. W jego głosie było poza tym coś dziwnie znajomego…

Podeszła bliżej, odchodząc równocześnie nieco w bok, by słońce przestało jej świecić prosto w oczy, i wreszcie zobaczyła jego twarz. Miał starannie przystrzyżoną brodę, ale nie była ona w stanie wystarczająco przesłonić jego rysów… za plecami usłyszała ciche i pełne niedowierzania przekleństwo — Andrew LaFollet jak zawsze trzymający się o krok za nią i krok z boku właśnie również zobaczył dokładnie twarz przybysza.

Honor z trudem otrząsnęła się z zaskoczenia. To było niemożliwe: wszyscy wiedzieli, że zginął, a poza tym było to popularne nazwisko na San Martin i szansa, że coś takiego się przytrafi…

Wzięła się w garść i przedstawiła.

— Harrington. Honor Harrington.

— Harrington? — powtórzył, połykając prawie „H” w bezdźwięcznym zaśpiewie.

A w następnej sekundzie jego ciemnobrązowe oczy zwęziły się, gdy zobaczył jej pulser i strój z magazynów UB. Rzucił błyskawiczne spojrzenie na broń oraz LaFolleta i Mayhew i jego prawa dłoń opadła na rękojeść noża. Zdążył wydobyć go z pochwy do połowy, gdy LaFollet wycelował w niego karabin pulsacyjny, a równocześnie Honor, czując jego nagłą wściekłość i determinację, rozkazała:

— Stać!

To słowo rozbrzmiało w wieczornej ciszy jak strzał, a ponieważ zostało wypowiedziane przez kogoś mającego za sobą trzydzieści lat doświadczeń w dowodzeniu i rozkazywaniu, zrobiło swoje. Był to głos kapitański — głos kogoś przyzwyczajonego do rozkazywania i wiedzącego, że jego rozkazy są wykonywane natychmiast i bez wahania.

Olbrzym zamarł.

— Skurwiele! — warknął, spoglądając z nienawiścią na Benson i Dessouix.

Jego głos nie był już łagodny, a gotująca się w nim wściekłość świadczyła, że ledwie nad sobą panuje. Jednak napad ślepej furii godnej berserkera już im nie groził.

— Chwileczkę, komodorze! — rzuciła ostro Honor, skupiając ponownie na sobie jego uwagę, choć jakby wbrew jego woli. — Nie winię pana za podejrzliwość. Sądzę, że na pana miejscu byłabym równie nieufna. Ale nie pozwolił mi pan dokończyć. Jestem oficerem Royal Manticoran Navy, nie Urzędu Bezpieczeństwa.

Ostatnie zdanie powiedziała już normalniejszym tonem.

— Tak? — Nieufność i sceptycyzm Ramireza były aż nadto widoczne.

Honor jęknęła w duchu i opanowała zniecierpliwienie — naprawdę nie lubiła się powtarzać, a zanosiło się na to, że będzie zmuszona przekonywać do swojej tożsamości każdego nowo poznanego „pensjonariusza”.

— Tak — powtórzyła spokojnie — i jak wyjaśniłam to kapitan Benson i porucznikowi Dessouix, mam dla pana pewną propozycję.

— Jestem pewien, że atrakcyjną — warknął.

— Komodorze Ramirez, jaki cel miałoby UB w całej tej maskaradzie i wywabieniu pana tu pod pozorem spotkania z oficerem RMN? — zniecierpliwiła się Honor. — Gdyby chcieli pana zabić, wystarczyłoby przylecieć i pana zastrzelić, a gdyby nie chcieli ryzykować, to przestać dostarczać żywność do tego obozu. Albo zbombardować go napalmem czy bombami kasetowymi. Na pewno je mają na Styksie, więc załatwiliby sprawę czysto, szybko i bezboleśnie z własnego punktu widzenia.

— Na pewno — zgodził się, starając się mówić obojętnie.

Złość i nienawiść były jednakże wszechobecne w jego emocjach. Nie rządziły jego postępowaniem, ale wraz z podejrzliwością stały się częścią charakteru. Po tylu latach były tak mocno zakorzenione, że samo podejrzenie, iż ona jest z UB, zaciemniało mu obraz sytuacji i uniemożliwiało logiczne myślenie.

— Proszę posłuchać! — powiedziała, powoli tracąc cierpliwość. — Musimy porozmawiać, bo możemy sobie nawzajem pomóc, a przy odrobinie szczęścia możemy być w stanie opuścić tę planetę. Ale żeby to się stało, musi pan choć rozważyć możliwość, że moi ludzie i ja jesteśmy tymi, za których się podajemy, a nie tymi, za kogo nas pan uważa. Czyli mówiąc wprost, nie jesteśmy ubekami!

— I dlatego chodzicie w ich mundurach, macie ich broń i jesteście na planecie, której położenie tylko oni znają. Oczywiście, że nie jesteście ubekami — warknął Ramirez. — To jasne jak słońce i proste jak świński ogon!

Honor na moment odebrało mowę, a gdy ją jakieś trzy sekundy później odzyskała, spokój i opanowanie gdzieś wyparowały.

— Właśnie że jest to jasne i proste i gdybyś nie był pan upartym mułem, którego prawie nie można przekonać, jak pański syn, to już byś pan zrozumiał! — rzuciła rozzłoszczona.

— Mój co?! — Wytrzeszczył oczy zaskoczony nieoczekiwanym zupełnie argumentem.

— Pański syn — odparła nieco spokojniej Honor. — Tomas Santiago Ramirez.

Komodorowi Ramirezowi opadła szczęka, więc Honor westchnęła i dodała:

— Znam go całkiem dobrze. Poznałam też pańską żonę, jak również Rosaria, Elenę i Josepha.

— Tomas… — szepnął Ramirez i otrząsnął się jak ktoś walnięty w szczękę. — Zna pani małego Tomacito?

— Małego?! — prychnęła Honor. — Jest tylko trochę od pana niższy i lżejszy, ale w barach tak na oko macie tyle samo. Obaj lubicie solidne budowle z kamienia, zgadza się? Ta pańska kruszynka jest też pełnym pułkownikiem Royal Manticoran Marines i to z imponującym przebiegiem służby.

— Ale… — Ramirez potrząsnął głową jak ktoś po raz drugi trafiony przez zawodowego boksera.

Honor zachichotała z satysfakcją, ale i ze zrozumieniem.

— Może mi pan wierzyć, że jestem równie zaskoczona jak pan tym spotkaniem. Pańska rodzina jest przekonana, że zginął pan, osłaniając ich ucieczkę z Trevor Star.

— Zdołali się wydostać? — spytał z nadzieją Ramirez, jakby nie dotarło doń to, co właśnie usłyszał. — Dotarli na Manticore? Są…

Urwał i przetarł oczy wierzchem dłoni.

— Wydostali się — powtórzyła łagodnie Honor i uśmiechnęła się krzywo. — A Tomas jest jednym z moich bliskich przyjaciół. Sądzę, że powinnam domyślić się, że to pan, ledwie kapitan Benson wymieniła pańskie nazwisko. Gdyby Tomas znalazł się tu, to daję głowę, że wylądowałby w obozie Inferno, a po kimś przecież charakterek odziedziczył… Ale przyznaję, że nie przyszło mi to do głowy.

— Ale… — zaczął Ramirez i urwał.

I zamiast coś powiedzieć, wziął naprawdę głęboki wdech. Honor zaś położyła mu dłoń na ramieniu i ścisnęła mocno. A potem zaprosiła go gestem pod swoje ulubione drzewo.

— Usiądźmy, to wszystko panu opowiem — zaproponowała.


* * *

Jakąś godzinę później Honor miała pewność, iż pierwsze wrażenie było prawdziwe — Jesus Ramirez rzeczywiście był niezwykle podobny do ojca. Tomas Ramirez należał do najłagodniejszych i najsympatyczniejszych ludzi, których spotkała, we wszystkich kwestiach poza związanymi z Ludową Republiką Haven. Wstąpił do Marines tylko dlatego, że był przekonany o nieuchronności wojny między Ludową Republiką a Królestwem Manticore, a całe swoje życie poświęcił niszczeniu tejże Ludowej Republiki. Robił to tak konsekwentnie i z taką pasją, że momentami graniczyło to wręcz z obsesją.

Teraz wiedziała, skąd się u niego wzięło to podejście i te cechy. Ich źródło miała przed sobą, zajęte przyswajaniem sobie rewelacji o najbliższych, które właśnie mu przekazała.

Nadal nie mogła pojąć zbiegu okoliczności, który doprowadził do ich spotkania, choć z drugiej strony powinna się czegoś podobnego spodziewać. Dawno już odkryła, że los jest złośliwy, a Bóg ma specyficzne poczucie humoru. Jedyną rzeczywiście nieprawdopodobną rzeczą było to, że Ramirez przeżył osłanianie ewakuacji. Reszta była logiczną konsekwencją jego charakteru i wynikających z niego poczynań. Po prostu musiał wylądować najpierw w Piekle, a potem w obozie karnym. A ponieważ ona szukała właśnie takich jak on jeńców, musieli się spotkać.

— Dobrze — z mroku rozległ się nagle głęboki bas. — Rozumiem, co chce pani osiągnąć, ale mam pytanie: zdaje sobie pani sprawę, co się stanie, jeśli ta próba się nie powiedzie?

— Wszyscy zginiemy — odparła spokojnie.

— Jeżeli będziemy mieli szczęście, to zginiemy w walce — poprawił ją. — Jeżeli będziemy mieli pecha, to skończymy jako obóz Kilkenny numer trzy.

— Jako co? — zdziwiła się Honor. Ramirez roześmiał się ponuro.

— Czarni nazwali tak obozy, do których przestali za karę dostarczać żywność — wyjaśnił. — Nazwali to metodą żywieniową kotów z Kilkenny. Zna pani tę starą ziemską rymowankę?

— Znam — przyznała z niesmakiem.

— Według nich było to śmieszne — dodał. — Ale chodziło mi o coś innego. O sprawdzenie, czy zdaje sobie pani sprawę, o jaką stawkę chce pani zagrać. Bo jeżeli nam się nie uda, ucierpią na tym wszyscy więźniowie, a wszyscy z obozu Inferno zapłacą życiem i nie dla wszystkich śmierć nadejdzie szybko. Ja mam tę świadomość od dawna i gdyby nie ona, lata temu zrobiłbym coś nadzwyczaj głupiego. A wtedy z kim mogłaby pani spróbować tego wariactwa?

W jego głosie i emocjach pierwszy raz pojawił się przebłysk autentycznego humoru.

— To nie jest aż takie wariactwo — sprzeciwiła się z uśmiechem.

— Jeżeli się uda, to nie. Natomiast jeśli się nie uda… Mimo że było już ciemno, nie miała wątpliwości, że właśnie wzruszył ramionami — było to niemal słychać w jego głosie.

A potem zamilkł i milczał przez dobre dwie minuty. A ona nie przerywała ciszy, gdyż zdawała sobie sprawę, jak intensywnie Ramirez myśli, analizując ogólny plan, jaki mu przedstawiła, i szukając w nim błędu dyskwalifikującego go jako niewykonalny.

— Wie pani — powiedział w końcu. — Najbardziej zwariowane jest to, że to się może udać. Jeżeli się nie uda, jesteśmy skończeni, ale jeśli choć połowa pójdzie jak należy, to naprawdę może się udać.

— Dzięki za dobre słowo. Przywykłam uważać, że mam choć cień szansy na zwycięstwo, planując coś — powiedziała zgryźliwie.

Ramirez roześmiał się cicho.

— Nie wątpię w to. Ja też tak myślałem i proszę zobaczyć, gdzie skończyłem.

— Rzeczywiście — przyznała uczciwie Honor. — Ale proszę spojrzeć na sytuację z innej perspektywy. Nie skończył pan tu, Piekło jest po prostu chwilowym przystankiem, który opuścimy razem.

— Ładna mi chwila! — prychnął. — Widzę, że jest pani niepoprawną optymistką!

I znów zamilkł na dłużej.

A potem klasnął w dłonie, co zabrzmiało jak eksplozja.

— Doskonale, komodor Harrington! — powiedział. — Skoro pani jest taką wariatką, by spróbować, to ja jestem równie szalony, żeby pani pomóc.

— Bardzo mnie to cieszy — przyznała szczerze, po czym dodała ostrożnie: — W takim razie pozostaje tylko ostatnia kwestia, komodorze Ramirez.

— Jaka? — W jego głosie nie było słychać emocji, za to dzięki Nimitzowi wyczuła nagłe, złośliwe rozbawienie, którego się nie spodziewała.

— Musimy ustalić, kto dowodzi całą operacją.

— Rozumiem. — Ramirez usiadł wygodnie i zaproponował uprzejmie: — Skoro jesteśmy oboje równi stopniem, pozostaje kwestia starszeństwa. Ja uzyskałem stopień komodora w tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku Po Diasporze. A pani?

— W tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku miałam jedenaście lat! — zaprotestowała Honor.

— Doprawdy? — W głosie Ramireza słychać było rozbawienie. — W takim razie chyba jestem komodorem trochę dłużej niż pani.

— Cóż, nie da się ukryć, ale… z całym szacunkiem, siedzi pan tu przez czterdzieści lat! Przez ten czas sporo zmieniło się w wyposażeniu, uzbrojeniu i… — umilkła i zacisnęła zęby.

W tym momencie żałowała, że nie przedstawiła się jako admirał Marynarki Graysona, w ten sposób uniknęłaby całej tej bezsensownej licytacji. Po prostu nie przyszło jej do głowy, że może się to okazać potrzebne, a gdyby zrobiła to teraz, zabrzmiałoby to niezbyt…

Rozmyślania przerwał jej radosny śmiech Ramireza.

— Proszę się nie martwić, komodor Harrington, to tylko moje specyficzne poczucie humoru. Oczywiście, że ma pani rację. Ostatni raz dowodziłem tak dawno temu, że miałbym problem z odnalezieniem mostka bez przewodnika. Nie wspominając już o tym, że siedziałem tu jak dupa, a to pani ze swoimi ludźmi zdobyła promy, broń i całą resztę, dzięki której mamy szanse na odzyskanie wolności.

Przerwał na chwilę, a gdy odezwał się ponownie, zarówno w jego głosie, jak i w uczuciach nie było już śladu wesołości.

— Pani musi dowodzić, to logiczne i zrozumiałe, bo bez pani nadal moglibyśmy jedynie marzyć o takiej możliwości. A jedyne, co nie ulega żadnej wątpliwości, to że nie stać nas na prywatne konflikty dotyczące dowodzenia i podziału kompetencji. Mogę mieć dłuższe starszeństwo, ale proszę mi wierzyć, bez żadnego oporu oddaję się pod pani rozkazy i naprawdę nie mam żadnych pretensji do objęcia dowództwa.

— I będzie mnie pan nadal wspierał po zakończeniu pierwszej fazy operacji? — spytała równie poważnie. — Naszym celem nie jest wyłącznie opanowanie planety, ale wydostanie się z niej. A nie wyobrażam sobie, by można to było osiągnąć przez dowodzenie kolegialne czy inną bzdurę dotyczącą podziału dowodzenia. To najważniejsza sprawa, ale jest jeszcze inna, drobiazg, lecz istotny. Nie wybijemy w walce całego garnizonu, a zdaję sobie sprawę, że i pan, i wszyscy tu osadzeni macie dość konkretne pomysły, co zrobić z ubekami, których dostaniecie w swoje ręce. A otwarty sezon polowań na ubeków po prostu nie może wchodzić w grę. Jeżeli mamy doprowadzić mój plan do końca, struktura dowodzenia przyjęta na początku musi obowiązywać ciągle i dotyczyć także, nazwijmy to, „wewnętrznych” problemów.

— W takim razie mamy problem — przyznał twardo. — Ponieważ nie myli się pani w tej sprawie, mamy rachunki do wyrównania. Jeżeli będzie pani chciała to uniemożliwić…

— Tego nie powiedziałam — przerwała mu zdecydowanie. — Dzięki relacji kapitan Benson mam wyobrażenie o tym, jak byliście traktowani, nie mówiąc już o krótkim na szczęście okresie własnych doświadczeń w celi UB. Natomiast to, że Urząd Bezpieczeństwa ignoruje konwencję denebską, nie upoważnia mnie jako oficera RMN do tego samego ani też nie zwalnia od obowiązku przestrzegania jej. Raz omal tego nie zrobiłam i choć nadal uważam, że miałam rację, chcąc gnoja zastrzelić na miejscu, przyznaję, że nie miałam do tego prawa, i dobrze się stało, że mnie przed tym powstrzymano. Nie zamierzam dopuścić do podobnej sytuacji, tym bardziej na masową skalę.

— W takim razie… — zaczął Ramirez.

— Proszę pozwolić mi skończyć! — przerwała mu ponownie. — To, że zamierzam przestrzegać konwencji denebskiej, nie oznacza, że nie mam zamiaru pozwolić na wymierzenie sprawiedliwości. Konwencja, jeżeli dobrze pamiętam, zezwala na karanie winnych złamania jej zasad, dopóki odbywa się to zgodnie z prawem. Co prawda najczęściej oznacza to długotrwałe procesy przed sądami cywilnymi po zakończeniu wojny, ale znajdujemy się w specyficznej sytuacji, a na dodatek sądzę, że będziemy mieli do dyspozycji wystarczającą liczbę oficerów z różnych flot, by urządzić tu regularny i całkowicie legalny sąd wojenny. W razie potrzeby z kilkoma składami orzekającymi.

— Sąd wojenny? — powtórzył Ramirez.

— Sąd wojenny. W pełnym znaczeniu tego słowa, czyli wraz z prawem oskarżonych do obrony. Naturalnie wyrok sądu będzie natychmiast wykonany. Każdy wyrok. Proszę zrozumieć, komodorze Ramirez, polowanie z pulserami na ubeków czy inne samosądy uniemożliwią nam wprowadzenie i utrzymanie dyscypliny we własnych szeregach. Poza tym tego na dłuższą metę nie da się utrzymać w tajemnicy, zwłaszcza jeśli uda nam się uciec, a idiotyzmem byłoby dawać przeciwnikowi tak idealny materiał propagandowy. O aspekcie moralnym tej sprawy nie wspomnę, bo to akurat jest oczywiste, a sam pan musi przyznać mi rację w jednej kwestii. Nie każdy funkcjonariusz UB wchodzący w skład garnizonu znęcał się nad wami. Założę się, że część z nich praktycznie nawet nie miała z wami kontaktu. Nie wiem jak pan, ale ja nie jestem zwolenniczką zbiorowej odpowiedzialności.

— Ja też niespecjalnie — przyznał. — To jedyny pani warunek w tej sprawie?

— Jedyny.

— Cóż… niech będzie. W takim razie, jak to mawiano na Ziemi: najpierw zapewnimy im sprawiedliwy proces, a potem ich powiesimy. Prawdę mówiąc, nikt z nas nie spodziewał się, że kiedykolwiek będziemy mieli okazję, by wyrównać rachunki tak własne, jak i w imieniu tych, których zabili. Pani dała nam tę okazję, a argumenty przemawiające za przestrzeganiem cywilizowanych metod są istotne… zwłaszcza pierwszy. Jeżeli uda nam się opuścić tę planetę i nie zginąć po drodze, przynajmniej na stare lata będę mógł spokojnie patrzeć sobie w oczy przy goleniu. Tym się ponoć różni sprawiedliwość od zemsty, choć ta druga też ma swój urok… Tylko proszę pamiętać o jednym: wspólnie uda nam się przekonać większość do tego pomysłu, ale naprawdę wątpię, by udało się przekonać wszystkich…

— Jak pan sądzi, z iloma się uda?

— Nie wiem. Większość, tak jak powiedziałem, zgodzi się z tym rozumowaniem. Dla innych argumentem będzie to, że pani ma prawo do ostatecznej decyzji, bo właśnie dzięki pani są wolni. A ostatecznym argumentem dla najbardziej upartych będzie to, że za panią stoi siła i że tylko pani może ich stąd zabrać. Nie sądzę, by chęć zlinczowania czarnych okazała się silniejsza wśród licznej grupy. Natomiast na pewno znajdą się jednostki, dla których zemsta będzie ważniejsza… tym jednak proponuję zająć się, gdy problem się pojawi.

— Rozumiem… W takim razie mogę przyjąć, że mi pan pomoże, komodorze Ramirez? We wszystkim?

— Może pani przyjąć, komodor Harrington — odparł poważnie.

I wyciągnął ku niej dłoń wielkości średniej łopaty, którą uścisnęła, czując równocześnie dzięki więzi z Nimitzem jego szczerość i zdeterminowanie.

Загрузка...