— Przyszedł towarzysz Saint-Just, towarzyszu przewodniczący — oznajmił sekretarz.
Rob Pierre uniósł głowę znad biurka, gdy do gabinetu wszedł szef bezpieczeństwa Ludowej Republiki. Ani gabinet, ani biurko nie były tymi oficjalnymi i znanymi z publicznych wystąpień, starannie wysprzątanymi i zaaranżowanymi przez speców od propagandy. To był pokój i mebel używane od lat przez Pierre’a do pracy. Stąd faktycznie kierował Ludową Republiką. Sprzęty były tu wygodnie zużyte, a na blacie biurka panował radosny bałagan, który oglądać mogli jedynie najbliżsi sprzymierzeńcy.
Których z roku na rok ubywało.
Dla postronnego obywatela Oscar Saint-Just wyglądał jak zwykle — nijako, niegroźnie i beznamiętnie. Pierre znał go zbyt dobrze, by dać się zwieść — widać było po oczach i zachowaniu, że gość jest nieszczęśliwy. Pierre westchnął, konstatując to — miał uzasadnione podejrzenia, że wie, dlaczego Oscar chciał się z nim zobaczyć, ale miał też cichą nadzieję, że się myli.
Okazało się, że niestety miał rację.
Wskazał gościowi jeden z wysiedzianych foteli przed biurkiem i odchylił oparcie swojego, siadając wygodniej. Przez moment miał przed oczami inne biuro i inne spotkanie z tym samym człowiekiem, który był wówczas podsekretarzem bezpieczeństwa wewnętrznego, czyli drugim po Bogu w bezpiece Legislatorów. Wspomnienie to wywołało mieszane uczucia: z jednej strony zadowolenie z tego, co razem osiągnęli, z drugiej smutek. Spotkanie to było pierwszym krokiem prowadzącym dojazdy na potworze, jakim była Ludowa Republika, co zresztą Pierre od paru lat robił. Gdyby wtedy wiedział choć połowę tego co teraz…
Uśmiechnął się gorzko — i tak zrobiłby to samo. Ktoś musiał, a prawdę mówiąc, on także chciał spróbować. Gdyby nie chciał, nikt nie mógłby go zmusić. A skoro dobrowolnie zasiadł do gry, to należało przestać narzekać na karty, jakie rozdał los, tylko grać nimi najlepiej, jak potrafił.
— Co cię sprowadza? — spytał, jak zwykle nie bawiąc się we wstępy czy inne uprzejmości będące jedynie marnowaniem czasu.
— Musiałem cię raz jeszcze spytać, czy naprawdę chcesz to zrobić — odparł spokojnie Saint-Just.
Jego spokój zresztą o niczym nie świadczył — dokładnie tak samo zachowywał się i mówił, gdy maniacy LeBoeufa zdobywali piętro po piętrze, zbliżając się coraz bardziej do sali, w której znajdował się Komitet. Albo rewolucja nie wykształciła w nim uczucia strachu, albo też połączenia między nim i innymi uczuciami a strunami głosowymi.
— Zakładam, że chodzi ci o dewaluację?
— Nie tylko. To oczywiście także mnie martwi, ale prawdę mówiąc, Rob, znacznie bardziej martwi mnie swoboda, jaką dałeś McQueen.
— McQueen możemy wykończyć, kiedy zechcemy — przypomniał mu Pierre. — Cholera, sam przecież spreparowałeś jej dossier tak, żeby można go było użyć przed Ludowym Trybunałem.
— Wiem, co zrobiłem, i wiem też, że zgodziłem się na jej kandydaturę, poparłem ocenę Fonteina i kazałem nagrywać dosłownie każde wypowiedziane przez nią słowo. I w normalnych warunkach przestałbym się martwić tą sprawą. Ale warunki nie są normalne, o czy wiesz równie dobrze jak ja. Nie podoba mi się… jak dobrze zaczynają się rozumieć ze swoimi podwładnymi, jak swobodnie ze sobą rozmawiają.
Pierre skrzywił się i w ostatnim momencie ugryzł w język. To właśnie paranoja Saint-Justa, zarówno zawodowa, jak i osobista, czyniła go tak niezastąpionym. Nie ufał nikomu, no może z wyjątkiem Pierre’a, ale i tego ten ostatni nie był tak do końca pewien. Jednak mimo tej manii prześladowczej Saint-Just już wielokrotnie dawał dowody przenikliwości. Jego podejrzenia się potwierdzały. Niestety nie zawsze.
Pierre wiedział, że szef Urzędu Bezpieczeństwa okazjonalnie stawał się przewrażliwiony, a ponieważ nigdy nie należał do zwolenników umiarkowanych metod, dawało to raczej ekstremalne konsekwencje. Oscar postępował zgodnie z zasadą: „Lepiej zapobiegać, niż gasić”, co oznaczało likwidację wszystkich, których podejrzewał, że mogliby choć rozważać zdradę. W ten sposób miał pewność wyeliminowania wszystkich winnych. A że przy okazji ginęli i niewinni… Cóż, nie da się zrobić omletu bez rozbijania jajek.
I nikomu to nie przeszkadzało (jajek naturalnie nie licząc). Pewien stopień nieprzewidywalności powodował, iż rządy terroru okazywały się skuteczniejsze, niż głosiła teoria. Tyle że nie o to już chodziło — jeżeli mieli wygrać tę wojnę, musieli odstąpić od czystego terroru. Oscar sam się z tym zgodził, gdy rozmawiali pierwszy raz o kandydaturze McQueen. Problem sprowadzał się więc do tego, czy obecne zastrzeżenia wynikały z realnych przesłanek, czy z kolejnego napadu przewrażliwienia.
— Co prawda nie jestem specjalistą od spraw wojskowych i nie mam w tej materii doświadczenia — odezwał się po chwili Pierre — ale wydaje mi się, że podobnie jak w polityce, im ktoś lepiej rozumie się z najbliższymi współpracownikami, tym lepsze wyniki osiąga. Pewien stopień zażyłości między McQueen a jej podkomendnymi to w gruncie rzeczy dobry znak. Pamiętaj, że ona jest dowódcą, nie poganiaczem niewolników. Zaraz, daj mi skończyć! Wiem też, że to jest jeden z powodów, dla których jest dla nas tak niebezpieczna. Ale ona zawsze dowodziła w ten sposób i być może dlatego była tak groźnym przeciwnikiem dla Sojuszu. Uważam, że powinniśmy pozwolić jej działać na jej sposób, tak jak zresztą jej obiecaliśmy. Ty i twoi ludzie musicie naturalnie na nią uważać, ale na razie nie podejmować żadnych działań. Jeżeli przekroczy granicę, oczywiście zostanie usunięta, ale póki co dajmy jej szansę udowodnić, że potrafi robić to, po co ją tu ściągnęliśmy.
— A jeśli nie potrafi?
— To znacznie uprości sprawę — odparł spokojnie Pierre. — Jeżeli nie potrafi zwyciężyć, nie będzie istniał żaden powód, dla którego mielibyśmy pozwalać jej na dalsze zyskiwanie poparcia w korpusie oficerskim.
Nie dodał, bo obaj o tym wiedzieli, że wówczas Oscar będzie miał wolną rękę.
— No dobrze — zgodził się po dłuższym milczeniu Saint-Just. — Nie będę udawał uszczęśliwionego, a Fontein i inni komisarze będą jeszcze bardziej nieszczęśliwi, ale zgodziłem się z tobą co do tego, jak bardzo jej potrzebujemy, więc teraz nie będę bawił się w grymaszącego berbecia.
— Tak drastycznie bym tego nie ujął — ocenił Pierre, gotów nawet do wygłoszenia paru komplementów, gdy decyzja została już podjęta. — Jesteś moim psem łańcuchowym i aniołem stróżem równocześnie, Oscar. W większości wypadków ufam całkowicie twojemu instynktowi i wiem, jak jesteś dobry w tym, co robisz. Jeżeli chodzi o Fonteina i resztę, to byłbym zaskoczony, gdyby nie byli nieszczęśliwi. McQueen poważnie ograniczyła ich rolę w sferze operacyjnej, co musi się w pewien sposób odbić na pozostałych. Nikt nie lubi ograniczania swej władzy. To całkowicie normalna reakcja.
— Zdaję sobie z tego sprawę. A podejrzewam, że w przypadku Fonteina po części może to być przewrażliwienie — pamięta, jak skutecznie wywiodła go w pole przed zamachem Lewelerów. Natomiast z założenia komisarze mają być podejrzliwi wobec wojskowych, do których zostali przydzieleni, i nie chcę tego zmieniać. Ani też stwarzać wrażenia, że nie poświęcam ich raportom tyle uwagi, na ile zasługują.
— A poza tym nie podoba ci się zdecydowanie, kogo McQueen wybrała na dowódcę operacji „Ikar”, zgadza się? — dodał z błyskiem rozbawienia w oczach Pierre.
— No, cóż… — Saint-Just zawahał się przez moment, a nawet zaczerwienił.
A potem prychnął i potrząsnął głową.
— Nie, nie podoba mi się — przyznał. — Jeszcze mniej podoba mi się to, że za jednym zamachem rehabilituje się dwóch oficerów flagowych. To zdecydowanie niewskazany pośpiech.
— Daj spokój! Doskonale wiesz, że to, co się stało, nie było winą Giscarda! A jedynym powodem, dla którego musi zostać zrehabilitowany, był debilny sposób, w jaki Cordelia przedstawiła całą sprawę. Musiał się po prostu znaleźć winny i wypadło, że to on robił za kozła ofiarnego.
— Wiem. — Saint-Just uniósł ręce. — A poza tym Pritchart jest jedną z niewielu komisarzy przydzielonych do starszych rangą oficerów nie obawiających się, że ich podopieczni ulegną czarowi McQueen. Co, przyznaję, znacznie poprawia moje samopoczucie. Pritchart zawsze miała dobrą opinię o jego talentach militarnych i uważa go za politycznie wiarygodnego, ale prywatnie go nie lubi. Skoro więc ostatnio go pochwaliła, musiała mieć naprawdę poważne powody.
— Więc o co chodzi? — zdziwił się Pierre.
— O to, że mnie nie zrozumiałeś. Nie twierdzę, że Giscard zasłużył, by stać się kozłem ofiarnym. Zrobiliśmy go nim, ale nadal nie mamy sposobu poznać czyichś myśli, toteż nie wiemy, jakie to tak naprawdę przyniosło skutki. Uraza, niezadowolenie czy poczucie krzywdy i niesprawiedliwości to poważne motywy. Jeśli dodać do nich publiczne upokorzenie za coś, czemu się nie było winnym, to rzecz może być groźna. Dlatego muszę być wobec niego podwójnie podejrzliwy, mimo że w przeszłości był zawsze godzien zaufania. Bo nie wyklucza to zupełnie ewentualności, że przestanie być lojalny w przyszłości. Ziarno zostało zasiane, a czy i kiedy zakiełkuje, tego nikt nie wie.
— No dobrze: jeżeli mu się powiedzie, zasypiemy go nagrodami i pochwałami. Pomnik mu, cholera, można wystawić, jeśli uznasz to za stosowne. To powinno podziałać jak balsam na jego zranione ego i nic nie wykiełkuje.
— Może tak, a może nie, ale gotów jestem zaryzykować, zwłaszcza że to Pritchart go pilnuje. Znacznie bardziej niepokoi mnie Tourville.
— Tourville? — Pierre dołożył starań, by nie westchnąć. Prawie mu się udało.
— Tourville — potwierdził Saint-Just. — Obaj wiemy, że Cordelia zaplanowała dla niego coś niemiłego, kiedy zabrała go Theismanowi. Najprawdopodobniej za próbę ochrony Harrington przed nią.
— Wiemy, że sądzimy, iż coś podobnego zaplanowała — poprawił go Pierre.
Saint-Just prychnął pogardliwie.
— Rob, nie oszukujmy sami siebie — zaproponował. — Cordelii już nie ma i bardzo dobrze zresztą, więc możemy mówić szczerze. Obaj wiemy, że sprawiało jej przyjemność eliminowanie każdego, kogo uznała za wroga. Choćby całkowicie bezpodstawnie.
— Zgoda, sprawiało jej to przyjemność, i to wielką.
To właśnie była podstawowa różnica między nią a Oscarem. Oscar był bezwzględny i gotów zabić każdego, kogo uznał za zagrożenie, choćby potencjalne, ale nie niszczył osób, których prywatnie nie lubił, tylko dlatego że ich nie lubił. I nie czerpał z tego żadnej przyjemności.
— Fakt, że wielką — przyznał Saint-Just. — Psychopatka jedna i tyle. Natomiast jeśli chodzi o Tourville’a, to ciągnęła go ze sobą tylko po to, by urządzić mu wielki, wredny, publiczny proces pokazowy. I możemy się założyć, że on o tym doskonale wiedział. Właśnie dlatego trzymałem go wraz z załogą tyle czasu.
— Wiem o tym. — Pierre zaczynał tracić cierpliwość i nie całkiem zdołał to ukryć.
— Nie wiesz. — Saint-Just nader rzadko sprzeciwiał mu się tak zdecydowanie, toteż Pierre zaskoczony spojrzał na niego uważniej. — Wiem, że ci powiedziałem, że musimy go odizolować aż do chwili publicznego ogłoszenia śmierci Cordelii, ale sądziłeś, że tak naprawdę nie mogę się zdecydować, czy go wyeliminować czy nie. Zgadza się?
— Cóż… w sumie to tak.
— W pewien sposób masz rację, ale nie do końca. Odizolowanie jego i załogi było istotne, dopóki wieść o bohaterskiej śmierci Cordelii nie trafiła do mediów. A żaden z nas nie sądził, że to tyle potrwa. Nigdy bym nie uwierzył, jak użyteczna okaże się ta dziwka, kiedy da się wykorzystać jej popularność bez konieczności użerania się z nią osobiście. — Saint-Just uśmiechnął się rozmarzony, ale szybko się otrząsnął. — Ale nawet wtedy nie chciałem go eliminować. Wiem, że te miesiące aresztu pokładowego wkurzyły go niesamowicie, ale nie chciałem go zabijać. Natomiast wychodziło mi, że będę musiał, i tu był cały dylemat. Zdaję sobie sprawę, jak dobrym jest dowódcą i jak go potrzebujemy; to byłoby marnotrawstwo. Natomiast w pewien sposób uważam go za większe zagrożenie od McQueen.
— Poważnie? — zdziwił się Pierre. — Dlaczego?
— Dlatego, że on jest naprawdę inteligentny. Czytałem jego akta i raporty jego komisarza i rozmawiałem z nim z dziesięć razy. Robi, co może, by grać zawadiakę, i doskonale mu to wychodzi, ale jest bystry. I nie ma reputacji zbyt ambitnego tak jak McQueen. Jeżeli zdecyduje, że największe szansę na przeżycie daje mu zorganizowanie jakiegoś spisku czy grupy wsparcia, to inni oficerowie znacznie szybciej dadzą się w nią wciągnąć, niż gdyby proponowała to McQueen. Spójrzmy teraz na sytuację z jego punktu widzenia. Wywinął się od stryczka, ale czy na pewno? Musi się nad tym zastanawiać, i to głęboko. Był pod lupą przez dziewięć standardowych miesięcy i musi zdawać sobie sprawę, że domyślamy się, iż wiedział, co szykowała mu Cordelia. A to oznacza, że wie także, iż będziemy obserwowali go znacznie uważniej niż dotąd, pomimo iż wypuściliśmy go wraz ze sztabem i okrętem z aresztu. Wniosek jest prosty i on go zna: jeżeli powinie mu się noga lub jeśli choć trochę przekroczy granicę, nie będziemy mieli wyboru i trafi pod ścianę. A więc musi rozważać, czy nie opłaca mu się połączyć sił z kimś takim jak McQueen choćby w zwykłej samoobronie. Albo też zorganizować coś na własną rękę. Bo jedno ci mogę zagwarantować: nie da się zabić potulnie i bez walki.
Pierre długą chwilę przyglądał mu się w milczeniu i z namysłem, nim wreszcie potrząsnął głową z ulgą i uznaniem.
— Jestem naprawdę wdzięczny losowi, że to ty kierujesz Urzędem Bezpieczeństwa — powiedział szczerze. — Ja bym zwariował od samego rozważania takich pokrętnych spraw. Chcesz mi powiedzieć, że Lester Tourville przejdzie ze swymi okrętami na stronę wroga czy coś tym stylu?
— Oczywiście, że nie — zachichotał Saint-Just. — Ale jak sam właśnie powiedziałeś, moim zadaniem jest przewidzieć taką możliwość i zrobić, co tylko się da, by nie zaszła. Bardziej prawdopodobne jest, że Tourville przypomina Theismana. To większy ekstrawertyk i znacznie bardziej barwna osobowość, ale z założenia apolityczna i skoncentrowana na dobrym wypełnianiu obowiązków, czyli walką z wrogiem, niż na zwiększaniu swej prywatnej władzy. Ale należy pamiętać, że teraz nie lubi nas bardziej niż Theisman, bo ma znacznie więcej powodów. Wiem, że w tej chwili są niezastąpieni, ale mam zamiar dokładnie obu pilnować.
— Miło, że wiesz, że są niezastąpieni — odetchnął Pierre.
— Cieszę się, że ci sprawiłem przyjemność. — Saint-Just rozsiadł się wygodniej i dodał: — A teraz, skoro już znasz moje obawy w tej sprawie, chcę cię zapytać jeszcze raz, czy naprawdę jesteś zdecydowany przeprowadzić i dewaluację, i obniżkę Stypendium?
— Jestem — odparł zwięźle Pierre.
Oscar otworzył usta, lecz nim zdążył coś powiedzieć, gospodarz dodał:
— Zdaję sobie sprawę z ryzyka, ale musimy uporządkować ekonomię. Jest to równie ważne jak militarny aspekt tej wojny. A poza tym, do cholery, to jest główny powód, dla którego wziąłem tę gównianą posadę!
W jego głosie zabrzmiało nagle tyle pasji, że Saint-Just omal nie wytrzeszczył oczu. Wiedział lepiej niż ktokolwiek, jak niezdolność uporania się z problemami ekonomicznymi Ludowej Republiki zżerała Pierre’a. Prawdą też było, że zbliżające się załamanie finansów państwa było głównym powodem przejścia Saint-Justa na jego stronę. Tak jak Oscar to widział, jego prawdziwym zadaniem było utrzymanie stabilności i siły państwa jako źródła władzy i autorytetu, które trzymały w kupie Ludową Republikę. Znacznie mniej istotne było dlań to, kto sprawował tę władzę, byle robił to dobrze. A Legislatorzy tego właśnie nie potrafili.
Mimo to zdecydowanie Pierre’a, by wziąć się do ekonomii właśnie teraz, niepokoiło go, i to poważnie. Zbyt wiele i zbyt różnych spraw będzie toczyło się równocześnie, tworząc zbyt wiele potencjalnych punktów zapalnych, i to z gatunku samozapłonów błyskawicznie się rozprzestrzeniających. A to dla szefa każdej służby bezpieczeństwa było najgorsze, gdyż niezwykle rzadko można było się przygotować na większość problemów. Najczęściej o tym, że takowe istnieją, dowiadywał się, gdy przysłowiowy granat trafiał w szambo.
— Mam świadomość, że kiedyś musimy załatwić te podstawowe problemy — powiedział spokojnie. — Tylko zastanawiam się, czy to najlepszy ku temu czas. Już jesteśmy w trakcie poważnego eksperymentu z udziałem McQueen…
— Dzięki niej to jest właśnie najlepszy czas — oświadczył ostro Pierre. — Załatwiając Lewelerów, usunęła równocześnie najradykalniejsze elementy motłochu. A my, korzystając z okazji, pozbyliśmy się co bardziej kłopotliwych „umiarkowanych”. W ten sposób reszta potencjalnych radykałów dowiedziała się, co stanie się z następnymi próbującymi zamachu stanu. Równocześnie zaś McQueen przekonała opinię publiczną, że flota wspiera Komitet. Nawet jeśli sama ma zamiar czegoś spróbować, to motłoch o tym nie wie, więc jest przekonany, że jeżeli jej każemy, poleci i zabije następny milion. Dodać do tego należy, że umiarkowane elementy populacji stolicy dostały lekcję poglądową, ile kosztuje powstanie w mieście, i nie chcą być uczestnikami, choćby biernymi, następnego. Jak długo Bombowa Admirał cieszy się popularnością, tak długo możemy w miarę spokojnie wprowadzać posunięcia grożące publicznym niezadowoleniem, niewiele w sumie ryzykując.
— Rozumiem, że możemy coś zrobić, za to niepokoi mnie zbieg czasowy, choć podejrzewam, że to będzie dotyczyło każdego momentu, który wybralibyśmy na wprowadzenie poważnych reform. Ale najbardziej martwi mnie to, że chcesz równocześnie zrobić dewaluację i obciąć Dolę.
— Tak gorzkie lekarstwo lepiej aplikować w dawce uderzeniowej, a nie przeciągać kurację, gdy pacjent i tak wie, że ciąg dalszy będzie równie niemiły. Inflacja za starej władzy była duża, w ciągu ostatnich lat wzrosła drastycznie i odbija się to na handlu zagranicznym, a raczej na jego resztkach, jakie jeszcze mamy, z Konfederacją i z Ligą. Mamy według mnie dwie możliwości — znacjonalizować ekonomię na wzór totalitarystyczny albo stopniowo wprowadzać z powrotem zasady prawdziwego wolnego rynku. Ten połowiczny, planowany centralnie socjalizm nas wykańcza.
— Święta racja — przyznał Oscar.
— Właśnie. A ostatnie lata udowodniły, iż biurokraci zarządzają gospodarką równie źle jak za rządów Legislatorów, toteż nie mam ochoty dawać im jeszcze większej kontroli. A to zostawia nam tylko jedną możliwość, czyli wolny rynek. Z kolei żeby ten pomysł miał choć cień szansy, musimy mieć stabilną walutę zbliżoną choćby do jej realnej siły nabywczej. Oraz ludzi mających motywację, by wyjść z domów i iść do roboty. Większość planet i tak jest w lepszej sytuacji niż Haven, gdyż mają mniejszy procent Dolistów wśród mieszkańców. A nawet tutejsze nieroby zaczęły powoli zatrudniać się w miarę trwania wojny. Jeżeli przeprowadzimy dewaluację i zmniejszymy Dolę, zmusimy większą ich liczbę do podjęcia pracy. Uważam, że teraz, gdy mamy Bombową Admirał jako straszak, jest to najdogodniejszy ku temu moment. Wiem, że to ryzykowne. Ale w sumie ryzyko będzie zawsze i wątpię, byśmy byli w stanie go uniknąć.
— No dobra — westchnął Saint-Just. — Masz rację, ale i tak mi się to nie podoba, bo wiem, ile przez to spadnie mi na kark. Igramy z ogniem, Rob, i mam tylko nadzieję, że dysponuję wystarczającą liczbą strażaków. Bo jeśli nie…
— Wiem, ile na ciebie zrzucam, i chciałbym tego uniknąć, ale nie widzę niestety takiego sposobu. Mam też jednak dobrą wiadomość: według moich analityków, jeżeli uda nam się przeforsować te dwie reformy i przeżyjemy najbliższe dwanaście do osiemnastu miesięcy, to dalej pójdzie z górki. Mówię o reformach, ma się rozumieć. Jeżeli do tego McQueen będzie miała jakieś sukcesy, to w połączeniu z groźbą użycia jej pinas i twoich ludzi możemy rzeczywiście tego dokonać.
— A jak nie? — spytał bardzo cicho Saint-Just.
— A jak nie, to w końcu przegramy tę wojnę — odpowiedział równie cicho Pierre. — A to będzie koniec mój, twój i Komitetu. I wiesz co? To może wcale nie być taka tragedia… Bo jeżeli nie zdołamy wprowadzić nawet tak podstawowych reform, będzie to dowód, że zawiedliśmy siebie i Republikę. A wtedy zasłużylibyśmy na każdy koniec, jaki nas spotka, bo wszystko, co zrobiliśmy, wszyscy, których zabiliśmy, będą niepotrzebnymi ofiarami. A jeśli to wszystko miałoby pójść na marne, to śmierć będzie dla nas zbyt lekką karą…
Zabrzmiało to ponuro i złowróżbnie, toteż Saint-Just spojrzał na niego wstrząśnięty, gdyż Pierre nie był skłonny do poddawania się podobnym nastrojom. Co prawda w miarę przeciągania się wojny i jej nieodmiennie niekorzystnego przebiegu coraz rzadziej miewał dobry humor, ale pierwszy raz usłyszał od niego coś podobnego. Mimo to szok nie był tak wielki jak powinien… może dlatego, że spodziewał się podświadomie czegoś podobnego. Poza tym on sam i tak nie miał wyboru — związał się z Robem Pierre’em i był wobec niego lojalny od dnia, w którym podjął tę decyzję. I nie była to lojalność służbowa, jaką przysięgał poprzedniemu rządowi i z której bez wahania zrezygnował. Była to lojalność osobista — Pierre był jego wodzem, gdyż tylko on posiadał odwagę i znał sposób uratowania Republiki. A o lojalności wobec kogoś takiego Oscar Saint-Just ani nie chciał, ani nie potrafiłby zapomnieć.
Przypomniał sobie, za jakiego szaleńca większość uważała Roba Pierre’a przed zamachem i jak niemożliwymi wydawały im się jakiekolwiek zmiany… a jak daleko zaszli. Jeżeli ktokolwiek w galaktyce był w stanie dokończyć proces przemian, to właśnie Rob Pierre.
A jeśli nie był w stanie…
Oscar Saint-Just zdecydował, że nie będzie rozpatrywał tej ewentualności.
— Jeżeli nie robi ci to różnicy, postaram się, żeby coś podobnego nie nastąpiło — zaproponował.
— Sygnał z Salamis, towarzyszu admirale — oznajmił porucznik Frasier. — Ma pan zameldować się na jego pokładzie za dwadzieścia pięć minut wraz z towarzyszem komisarzem, szefem sztabu i oficerem operacyjnym.
— Dziękuję, Harrison — wiceadmirał Lester Tourville spojrzał na Everarda Honekera i wyjął z kieszeni kurtki mundurowej świeże cygaro.
Odpakował je starannie, wyrzucił opakowanie i zapalił z namaszczeniem, czekając, aż się właściwie rozżarzy. Następnie wydmuchnął idealne kółko dymu prosto we wlot wyciągu powietrza i spojrzał na Frasiera.
— Przekaz, proszę, kapitanowi Hewittowi, że obaj z komisarzem opuszczamy okręt, i powiadom mojego sternika, że będę potrzebował pinasy.
— Według rozkazu, towarzyszu admirale — potwierdził Frasier i zajął się przekazaniem rozkazu.
Tourville przyglądał mu się przez moment, po czym spojrzał na podoficera wachtowego.
— Bosmanie Hunley, zechce pan łaskawie przekazać kapitanowi Bogdanovichowi i komandor Foraker, by do nas dołączyli na pokładzie hangarowym, jak tylko nie sprawi im to kłopotu.
— Aye, aye, sir.
Tourville nie zareagował, Honeker też nie. Tourville przestał używać formy „towarzysz” na pokładzie swego okrętu podczas aresztu pokładowego. I zupełnie nie zwracał uwagi, czy jego ludzie stosują ją czy nie, choć nie zachęcał ich do używania zwrotu „sir”. Honeker zaś po prostu przestał to słyszeć. Co pisał w raportach, pozostawało jego tajemnicą, ale jak dotąd nikt za to nie beknął.
— Jest pan gotów? — spytał uprzejmie Tourville, spoglądając na Honekera.
— Sądzę, że tak — odparł zapytany.
I obaj skierowali się do windy otoczeni obłokiem tytoniowego dymu.
Poczekali w milczeniu, aż otworzą się drzwi, po czym Tourville przepuścił Honekera przodem, wsiadł i wybrał kod pokładu hangarowego. I oparł się plecami o ścianę, bębniąc w zamyśleniu palcami prawej dłoni po udzie.
— Naprawdę wolałbym, żebyś palił to cholerstwo, gdy mnie nie ma w pobliżu — odezwał się po chwili Honeker.
Tourville wyszczerzył w odpowiedzi zęby i wydmuchnął kolejny kłąb dymu ku kratce wentylacyjnej w suficie. Z Honekerem przeszli na „ty” w czasie aresztu pokładowego, ale zwracali się tak do siebie tylko wówczas, gdy byli sami. Była to najwyraźniej forma protestu towarzysza komisarza albo też wyraz solidarności z podopiecznym, gdyż to on ją zaproponował. Dla postronnych ich stosunki pozostały oficjalnie uprzejme. Nie byłoby najrozsądniejsze pokazywać reszcie galaktyki, że admirał i jego komisarz zaprzyjaźnili się po tylu latach. A wrogiem cygar Honeker był od momentu, w którym zjawił się na pokładzie poprzedniego okrętu flagowego.
— Daj się człowiekowi nacieszyć drobnymi przyjemnościami, zanim spotkamy się z tą małpą. Przecież nie będę palił na jej okręcie — burknął z wyrzutem.
Podejrzewał, że Honeker domyślił się, iż w głębi duszy żałuje, że został palaczem, ale nie mógł przestać nim być, nie burząc własnego starannie wypracowanego wizerunku. A na to nie mógł sobie pozwolić, zwłaszcza przez ostatnie miesiące czy teraz. Na szczęście medycyna zlikwidowała wszystkie skutki uboczne palenia, ale pozostawała suchość w ustach i popiół na mundurach, co było wystarczająco irytujące.
— Fakt — przyznał Honeker, ale nie skomentował.
Tourville uśmiechnął się, tym razem ciepło. Tego uśmiechu wystrzegał się równie starannie jak przyjaznego tonu czy „tykania” Honekera, gdy istniał choć cień szansy, że ktoś może ich usłyszeć czy zobaczyć. Cóż, ludzie, którzy przeżyli kraksę dwóch pojazdów, nie zapalają zapalniczki, by sprawdzić, czy zbiorniki paliwa są szczelne. Choć z drugiej strony takie sprawdzanie szczelności zbiornika z wodorem było bezpieczniejsze od tego, co on wykonał. A najbardziej niewiarygodne było nie to, że odważył się sprzeciwić członkini Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, bo był zbyt wściekły, by kierować się rozsądkiem, ale że to przeżył.
Za to menda nie przeżyła. I zginęła, zanim zdążyła zorganizować dla niego cokolwiek w rewanżu.
I to była świadomość, która nadal wprawiała go w doskonały humor.
Choć gdy przypominał sobie lot do systemu Cerberus, nadal robiło mu się zimno i czuł krople potu na czole. Dziwka zagrała tak, że dał się sprowokować, ale dopiero później, analizując na spokojnie całą sytuację, zrozumiał, że nie był to przypadek czy impuls. Ta wredna małpa chciała, by zrobił cokolwiek, czego mogłaby użyć jako pretekstu, by go zabić w majestacie prawa. I nie dlatego, że miała coś do niego prywatnie, tylko dlatego, że był dobrym oficerem i próbował wrogów traktować jak ludzi, a nie jak robactwo, które należy eksterminować. Te dwa czynniki wystarczyły, by ją przekonać, że nie można mu ufać, a ponieważ chorobliwie nienawidziła i bała się floty…
Cóż, udało jej się go sprowokować, ale ona była przeszłością, a on cieszył się dobrym zdrowiem. I ani przez moment nie udawał, że jej żałuje — nawet w czasie przesłuchań w UB. To byłoby głupie i niebezpieczne, bo wszyscy wiedzieliby, że fałszywe. Wywnioskował, że nikomu nie zdradziła swoich planów względem niego, ale ludzie pokroju Saint-Justa, z którym miał wątpliwą przyjemność wielokrotnie rozmawiać, nie byli idiotami. Musieli zdawać sobie sprawę, że zabrała go na wycieczkę, która miała skończyć się na Haven, nie po to by go awansować i ucałować. Gdyby więc zaczął udawać, że żałuje, iż zginęła, wiedzieliby, że łże, a co gorsza mogliby zacząć podejrzewać, że robi to, by ukryć coś innego. Jak dajmy na to, że miał coś wspólnego z jej śmiercią.
Na szczęście było dość dowodów potwierdzających jego niewinność, a postarał się, by wszystkie były dostępne, gdyż uparł się (a Honeker go poparł), by towarzyszył mu zastępca dowódcy Hadesu wraz z kopiami nagrań rozmów i z sensorów z całego wydarzenia. Towarzysz nadzorca Tresca nie był tym uszczęśliwiony, ale musiał ustąpić, gdyż sam zlekceważył ostrzeżenia Tourville’a dotyczące tego, co dzieje się na Tepesie, i zakazał mu udzielania pomocy. W ten sposób sam wpakował się w tarapaty i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było sprzeciwianie się rozkazowi komisarza ludowego lub inne zachowanie wskazujące, że próbuje przeszkodzić w śledztwie dotyczącym śmierci członka Komitetu.
W ten sposób Tourville przywiózł na Haven towarzysza majora Garfielda wraz z opieczętowanymi nagraniami całego wypadku oraz rozmów między Tepesem a obozem Charon i Tepesem a Count Tilly. Wynikało z nich jasno i wyraźnie, że to Tourville pierwszy wszczął alarm i zrobił wszystko co mógł, by zapobiec tragedii. W sumie zachował się lepiej niż wszyscy obecni na planecie ubecy, co Honeker podkreślił w swoim raporcie jako nadzwyczajne wypełnienie obowiązków.
Tourville często zastanawiał się przez te ostatnie miesiące, czy przypadkiem jego problemy nie wynikły z niedbalstwa ubeków. W końcu Urząd Bezpieczeństwa podlegał Saint-Justowi, a w sprawie śmierci Ransom jego funkcjonariusze zachowali się co do jednego jak dupy z rączką. Wątpliwe było, by Saint-Just polubił oficera floty, który na ich tle jaśniał jako wzór cnót i gorliwości.
Naturalnie Saint-Just nie znał prawdy — gdyby ją poznał, Lester Tourville i cały jego sztab (o ile nie cała załoga) byliby już dawno martwi. A na Hadesie roiłoby się wręcz od ubeków. Całą prawdę znali tylko on i Shannon Foraker, gdyż tylko oni widzieli przekaz sondy, który Tourville zniszczył, korzystając z ogólnego zamieszania wywołanego wybuchem Tepesa. Sensory obozu Charon nie były w stanie tego zarejestrować, gdyż zostały oślepione potężnym impulsem elektromagnetycznym. Co oznaczało, że nikt inny nie miał pojęcia, co jeszcze się wydarzyło. A Tourville nie miał najmniejszego zamiaru przyznawać się, co widział. I dlatego po pięciu czy sześciu miesiącach aresztu pokładowego zaczął się naprawdę martwić.
Bo nie miał cienia wątpliwości, iż lady Harrington nie zaszyje się w dziczy, by doczekać końca wojny. Co prawda nie wiedział, co zrobi, ale coś na pewno wymyśli i da o sobie znać. A kiedy UB zorientuje się, że ona żyje, najgorszym miejscem, w którym mógł się znaleźć, byłaby orbita parkingowa planety Haven. A zwłaszcza w czasie trwania aresztu pokładowego. Na szczęście lady Harrington jeszcze nie wykonała żadnego ruchu, a on w końcu odzyskał wolność. A teraz obojętne co by się stało, nie pozwoli zabić się bez walki ani „zniknąć”.
Poza tym z pewną niecierpliwością oczekiwał, co się stanie, gdy granat trafi w szambo i UB będzie musiało ukarać własnych funkcjonariuszy za rażące zaniedbania obowiązków. Miał też nadzieję, że UB nie złapie Honor Harrington i jej ludzi, bo jeśli zostaną ujęci, czeka ich pewna śmierć. Po oficjalnym uśmierceniu Harrington po prostu nie będą mieli wyjścia, nie chcąc przyznać, co się naprawdę stało. A na pewno nie zechcą. Zabiją więc ją i wszystkich świadków.
Była to przykra perspektywa, ale na to już niczego nie był w stanie poradzić — zrobił dla niej i jej ludzi wszystko co mógł i teraz pozostała mu jedynie rola obserwatora. Który miał aż za dużo własnych problemów i powinien skupić się na starannym rozważeniu swej obecnej sytuacji.
Podejrzewał, że sporo osób uznałoby jego awans na wiceadmirała za słuszną nagrodę za największe jak dotąd zwycięstwo w tej wojnie. Osobiście Tourville uważał go bardziej za łapówkę — rekompensatę za ponad pół roku aresztu pokładowego. I wcale nie był z niego zadowolony. Wiceadmirałowie byli zbyt widoczni i często obwiniano ich za niewykonanie bzdurnych rozkazów. Przez ostatnie osiem lat poświęcił naprawdę dużo czasu i pomysłowości, by uniknąć takiego zaszczytu, i udawało mu się pozostać kontradmirałem. Teraz niestety awans go dopadł i nic nie mógł na to poradzić.
Winda dotarła do celu i drzwi się otworzyły. Obaj wysiedli — Tourville nadal pogrążony w rozmyślaniach.
Esther McQueen obiecała wstrzymanie egzekucji przegranych oficerów flagowych — być może miała możliwość dotrzymać słowa. I to byłaby zdecydowanie dobra wiadomość. Z kolei złą było to, iż to właśnie ona wybrała go do części obecnego zadania i wykłóciła się z Saint-Justem o jego uwolnienie z aresztu wraz z okrętem. Jeżeli więc okaże się, że McQueen próbuje zaspokoić swoje ambicje i jej się nie uda, on znajdzie się na równie przegranej pozycji, jakby faktycznie spiskował wraz z nią. To, że ledwie ją znał, nie będzie miało znaczenia. Dla każdego ubeka będzie oczywiste, że skoro tak zawzięcie o niego walczyła, to należy do jej frakcji, tyle że jako supertajny członek.
Dalsze rozmyślania przerwało mu otwarcie się drzwi windy naprzeciwko. Wysiedli z niej barczysty kapitan Bogdanovich, który powitał ich skinieniem głowy, oraz Shannon Foraker, której twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu.
Zwykle Shannon wyglądała na atrakcyjną kobietę, choć nikt by jej nie zarzucił, że jest piękna. Od paru miesięcy kontrolowała niezwykle dokładnie mimikę swej pociągłej twarzy, zmieniając ją w lodowatą maskę. Widząc ją, Tourville zaczął się niepokoić. Po przejęciu Honor Harrington przez Ransom Shannon zaczęła się zmieniać, a areszt pokładowy dokończył tę przemianę i Tourville przyznawał sam przed sobą, że nie potrafi jej już zrozumieć. Był jedynie pewien, że nie zdradzi tajemnicy, którą dzielili. Ale poza tym zmieniła się całkowicie — zniknęła radosna i nie zwracająca uwagi na nic poza pracą technowiedźma ignorująca politykę i jej wpływ na otoczenie. Teraz Shannon Foraker obserwowała wszystko, co się wokół działo, starannie dobierała słowa i nigdy nie zapominała o właściwej formie grzecznościowej.
Dla każdego, kto ją znał, były to wysoce niepokojące oznaki. Świadczyły bowiem, że doskonały umysł analityczno-taktyczny, który dotąd uważał Królewską Marynarkę za przeciwnika, znalazł innego, groźniejszego wroga. I cały czas pracuje nad zneutralizowaniem tego nowego zagrożenia.
Zwykły komandor nie mógł stać się zagrożeniem dla całego Urzędu Bezpieczeństwa czy Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, ale Foraker nie była zwykłym komandorem. Skoro zdecydowała, że należy odpłacić im za Cordelię Ransom jako taką i za traktowanie Honor Harrington, to na pewno dopnie swego. I zapłata przybierze drastyczną formę — tego Tourville także był pewien. Było również wysoce mało prawdopodobne, by Shannon to przetrwała, ale jeszcze mniej prawdopodobne było, by zginęła, nie zadając raczej imponujących strat UB czy Komitetowi.
Lester Tourville nie miał nic przeciwko temu, by ktoś zadawał straty i niszczył obie te instytucje. Wręcz przeciwnie — im zniszczenia będą większe, tym lepiej dla niego.
Miał natomiast sporo przeciw utracie Shannon Foraker, która była więcej warta od dowolnej liczby ubeków czy całego Komitetu hurtem na wagę. No i przeciwko temu, że gdy zginie, to wraz z nią spotka to wszystkich w sąsiedztwie. A więc i jego skromną osobę.
Wyrzucił niedopałek cygara do szczeliny spalarki i poprowadził pozostałą trójkę ku korytarzowi wiodącemu do admiralskiej pinasy, skrywając pod wąsem uśmiech. Wyglądało na to, że przydział może okazać się znacznie bardziej interesujący, niż mógłby sobie tego życzyć…
Tourville obserwował przez okno pinasy zbliżający się kadłub Salamis i przyznawał, że mimo tylu lat służby widok nadal robił na nim wrażenie. Być może dlatego, że tylu okrętów w jednym miejscu nie widział od wybuchu wojny. A być może nawet nigdy w życiu.
Rzadko kiedy dane było komukolwiek zobaczyć na własne oczy więcej niż kilka okrętów wojennych równocześnie. Okręty, zwłaszcza liniowe, miały bowiem ekrany, których szerokość liczyła setki kilometrów, co wymuszało stosowne rozproszenie w czasie lotu. Ten nawyk był tak silny, że nawet na orbicie parkingowej z wyłączonymi napędami ich kapitanowie odruchowo utrzymywali odległości pozwalające na uruchomienie napędów bez konieczności używania wpierw silników manewrowych. Oszczędzało to zarówno czas, jak i paliwo.
Dowódcy okrętów, które widział, także postępowali zgodnie z tą zasadą, ale jednostek było tak wiele, że ich kadłuby lśniące bielą w blasku gwiazdy M2 znanej jak Secour-C zdawały się przysłaniać powierzchnię gazowego giganta dorównującego jej prawie wielkością. Trudno się było dziwić, jako że 12. Flota składała się z trzydziestu sześciu superdreadnoughtów, szesnastu dreadnoughtów, osiemdziesięciu jeden pancerników, dwudziestu czterech krążowników liniowych, czterdziestu ciężkich krążowników oraz dwudziestu trzech lekkich krążowników oraz niszczycieli. Co dawało łącznie osiemset milionów ton, a jeśli dodać do tego tendry, transportowce floty i inne jednostki pomocnicze, zwiększało to zgromadzony tonaż do ponad miliarda ton. To musiało być największe skupisko okrętów Ludowej Marynarki w ciągu ostatnich dziesięciu, a może i piętnastu łat.
A mimo to nikt niepowołany o nim nie wiedział.
Co było tym bardziej zadziwiające, że system Secour był zamieszkany. Fakt, ludzie zasiedlili tylko jedną planetę — Marienbad krążącą wokół Secour-A, czyli gwiazdy typu F9, a system był potrójny. Secour-B posiadał trochę przemysłu i habitatów górniczych, za to Secour-C pozostał pusty, jako że nigdy nie zbliżył się bardziej niż na trzydzieści sześć godzin świetlnych od Secour-A i nie było w nim niczego godnego uwagi. Dlatego właśnie był idealnym miejscem na punkt zborny floty Javiera Giscarda, gdyż nie wzbudzał ani niczyjego zainteresowania, ani podejrzeń.
Tourville nadal nie mógł wyjść z podziwu, że McQueen się to udało. Pojęcia nie miał, jak zdołała przekonać Pierre’a i Saint-Justa do zgromadzenia takich sił. I to, że dawno należało coś podobnego zrobić, nie miało najmniejszego znaczenia, wymagało bowiem zabrania większości okrętów z tyłowych systemów, co musiało napotkać zdecydowany sprzeciw bojącego się rewolt Komitetu. A tymczasem miał przed oczami dziesięć procent wszystkich superdreadnoughtów, pięćdziesiąt procent nowo wybudowanych dreadnoughtów i prawie połowę pancerników wchodzących w skład Ludowej Marynarki. Pierwszy raz od Trzeciej Bitwy o Yeltsin stworzona została flota mogąca przejść do ofensywy, i to o dużym (przynajmniej potencjalnie) znaczeniu.
Miał naturalnie świadomość, że jeśli teoria wymyślona przez McQueen nie zmieni się w praktykę i operacja zakończy się czymś podobnym, dajmy na to, do Czwartej Bitwy o Yeltsin, to Esther McQueen straci nie tylko fotel, ale i głowę. Oni zresztą też, choć było to rozważanie raczej teoretyczne, bo żeby mogło ich zabić UB, wpierw musieliby przeżyć starcie z Królewską Marynarką, co przy takim rozwoju wydarzeń było naprawdę mało prawdopodobne.
Uśmiechnął się złośliwie pod wąsem — wyzwanie i ryzyko nigdy go nie odstraszały, a tym razem naprawdę miał ochotę wziąć udział w użyciu tak wielkich sił.
I pies trącał możliwe konsekwencje!
Javier Giscard uniósł głowę, gdy do sali odpraw weszli wiceadmirał Tourville wraz ze swym komisarzem, szefem sztabu i oficerem operacyjnym. Dostrzegł, że Tourville zmrużył oczy, widząc na stole karafki z wodą, kubki i inne akcesoria świadczące o przygotowaniach do znacznie liczniejszego spotkania, ale nie dał tego po sobie poznać.
— Proszę zająć miejsca — zaprosił, wskazując stosowne fotele.
Gdy usiedli, spojrzał na siedzącą obok Eloise Pritchart, a potem przeniósł spojrzenie na Tourville’a.
— Jak się pan zapewne domyślił, wkrótce dołączą do nas dowódcy pozostałych eskadr i flotylli wchodzących w skład 12. Floty — wyjaśnił. — Wówczas kapitan Joubert i komandor MacIntosh przedstawią nasz plan operacyjny. Ponieważ wasza rola w tej operacji będzie decydująca, towarzyszka komisarz Pritchart chciała wpierw porozmawiać z panem i pańskimi starszymi oficerami bez świadków.
Giscard umilkł i lekko przekrzywił głowę.
Tourville zaś z trudem opanował grymas irytacji. I dreszcz strachu. Twarz Pritchart była co prawda prawie równie lodowato obojętna jak twarz Shannon, ale towarzyszka komisarz miała reputację osoby całkowicie pozbawionej uczuć i fanatycznej rewolucjonistki, do tego całkowicie oddanej Komitetowi. Jedyną miłą rzeczą było to, że nie była jego komisarzem ludowym. Honeker ostatnio zaczął zachowywać się prawie jak człowiek, toteż kontrast był tym drastyczniejszy, im silniejsze było poczucie zagrożenia, jakie na podobieństwo mgły rozsiewała wokół Pritchart.
— Rozumiem — powiedział, zanim cisza zbytnio się przeciągnęła.
Giscard uśmiechnął się lekko.
— Jestem pewien — powiedział odrobinę złośliwie i uruchomił holoprojektor.
Nad stołem pojawiła się holoprojekcja.
— Oto rejon operacyjny Dwunastej Floty — oświadczył. Tourville dobrze nad sobą panował, ale poczuł, jak siedzący obok Bogdanovich zesztywniał. Honeker nie był na tyle wprawiony w odczytywaniu map, toteż zorientowanie się, co widzi, zajęło mu więcej czasu. Natomiast Shannon Foraker siadła prosto i w jej niebieskich oczach po raz pierwszy od dawna błysnęło zainteresowanie. Lester Tourville całkowicie ją rozumiał. I patrząc na podświetlone nazwy systemów planetarnych, żałował, że nie może sięgnąć po kolejne cygaro.
Seaford 9, Hancock, Zanzibar, Alizon, Suchien, Yalta i Nuada…
Znał je wszystkie… rozpoznał także symbol umieszczony przy systemie Basilisk.
Drzwi windy otworzyły się i na mostek wmaszerowała energicznym krokiem towarzyszka kapitan Joanne Hall. Znana wśród przyjaciół i rodziny jako „Żabcia” z powodów pozostających całkowitą niewiadomą dla oficerów i załogi pancernika Ludowej Marynarki Schaumberg.
— Kapitan na mostku! — Oznajmił donośnie podoficer wachtowy.
Towarzysz komandor Oliver Diamato będący właśnie oficerem wachtowym podskoczył i pospiesznie zerwał się z fotela. Hall przyjrzała mu się bez słowa, ale i tak wiedział, że pokpił sprawę. Powinien usłyszeć sygnał oznaczający zatrzymanie się windy i zareagować, zanim obecność dowódcy została ogłoszona. Ponieważ tego nie zrobił, wiedział, że w najbliższej przyszłości zostanie mu to w jakiś sposób przypomniane. Hall miała zwyczaj tak postępować.
— Dzień dobry, towarzyszu komandorze — powitała go, jak zwykle w jakiś sposób potrafiąc ze słowa „towarzysz” zrobić zbędny dodatek.
— Dzień dobry, towarzyszko kapitan — odpowiedział energicznie, akcentując „towarzyszkę”. — Przepraszam, że nie zauważyłem wcześniej pani przybycia, ale przeglądałem nagranie ostatnich ćwiczeń i wciągnęło mnie to bardziej niż powinno.
Różnili się nie tylko podejściem do używania oficjalnego zwrotu grzecznościowego. Już choćby z wyglądu stanowili przeciwieństwo. Diamato miał kręcone blond włosy i bladą cerę oraz błękitne oczy. Hall śniadą cerę, czarne proste włosy i czarne oczy doskonale pasujące do poważnej i surowej osoby, jaką ze wszech miar starała się być wobec wszechświata.
— Hmm — przyglądała mu się z namysłem przez długą chwilę, po czym leciutko wzruszyła ramionami. — Jako że ani Bóg, ani nikt inny nie wyposażył nas w oczy z tyłu głowy, uważam, że nic wielkiego się nie stało… tym razem.
— Dziękuję, towarzyszko kapitan. Postaram się, by to się więcej nie powtórzyło — odparł służbiście Diamato, w duchu uważając całą tą rozmowę za nienaturalną i nie na miejscu.
Nic jednakże nie mógł poradzić na to, że towarzyszka kapitan Hall czasami zdawała się zapominać, iż stary imperialistyczno-burżuazyjny korpus oficerski wraz ze wszystkimi tak mu drogimi tradycjami został zmieciony przez rewolucję ludową. Towarzyszka kapitan była zwolenniczką, jak to określała, „stosownej dyscypliny wojskowej”, co ku swemu rozczarowaniu towarzysz komandor porucznik Diamato odkrył, kiedy ledwie jedenaście standardowych miesięcy temu zameldował się na pokładzie, mając przydział na stanowisko asystenta oficera taktycznego. Raziło go to jako niebezpieczny anachronizm, gdyż sam był produktem rewolucyjnego ładu. Przed zamachem był ledwie podporucznikiem, a tak błyskotliwą karierę w ciągu zaledwie ośmiu lat standardowych zawdzięczał zarówno swym zdolnościom, jak i politycznemu zaangażowaniu. Fakt — był jednym z lepszych taktyków w szeregach młodszych oficerów Ludowej Marynarki, ale gardził też starym porządkiem tak zapamiętale jak najbardziej uświadomiony towarzysz komisarz ludowy. Dlatego ktoś tak staromodny (i z pewnością reakcjonista) jak towarzyszka kapitan Hall napawał go głębokimi podejrzeniami.
Spodziewał się, że towarzysz komisarz Addison będzie podzielał jego zastrzeżenia względem dowódcy, jako że szczupły blondyn był całkowicie oddany nowemu ładowi. By się o tym przekonać, wystarczyło wziąć udział w jednej z jego pogadanek uświadamiających. Ku swojemu jednakże zaskoczeniu Diamato stwierdził, że zamiast być jej naturalnym wrogiem, Addison wspierał poczynania Hall. Dopiero gdy zobaczył ją w akcji, zaczął rozumieć dlaczego i powoli zmieniać swój stosunek do towarzyszki kapitan Hall.
Fakt, była staromodna i poważnie wątpił, by żywiła właściwe przekonania polityczne. Ale wynikało to z faktu, iż nie miała żadnych przekonań politycznych. Wykonywała swe obowiązki dokładnie tak samo za poprzedniej władzy, jak i za nowej, a że robiła to lepiej niż większość jej kolegów, brak światopoglądu jakoś jej uchodził.
Diamato nadal uważał to za nienaturalne, bo każdy powinien mieć jakiś światopogląd polityczny (najlepiej, ma się rozumieć, właściwy), ale przestał mieć do niej jakiekolwiek zastrzeżenia siedem miesięcy temu, gdy udowodniła, jak jest kompetentna i dobra jako dowódca. W tym czasie oficerem taktycznym był nadal stary towarzysz komandor Young. A Young był niestety przykładem oficera, który nawet towarzysza komandora porucznika Diamato zmusił do przyznania, że nowy ład ma swoje słabe punkty i nie jest idealny pod każdym względem. Rewolucyjny zapał i odpowiednio wysoko postawieni przyjaciele spowodowali, iż towarzysz komandor Young zajmował stanowisko, do którego niestety nie posiadał potrzebnych predyspozycji i umiejętności i którego wyłącznie dzięki nim na pewno nie osiągnął. Co gorsza, Hall i Addison mimo zgodnej współpracy nie mogli się go pozbyć. Dlatego w krytycznym momencie towarzyszka kapitan przejęła po prostu dowodzenie okrętem i dała towarzyszowi komandorowi porucznikowi Diamato raczej otrzeźwiającą lekcję dotyczącą jego umiejętności.
Powszechnie wiadome jest, że pancerniki nie są w stanie nawiązać równorzędnej walki z „właściwymi” okrętami liniowymi. Podobnie powszechnie wiadome jest, że krążowniki liniowe mają jeszcze mniejsze szanse w starciu z pancernikami niż pancerniki w spotkaniu z superdreadnoughtami. Na szczęście dla słabszych jednostek superdreadnoughty z zasady nie są w stanie dogonić czy zmusić do walki pancerników, zaś te ostatnie mają dokładnie ten sam problem z krążownikami liniowymi. Niestety od każdej reguły są wyjątki, o czym przekonały się trzy krążowniki liniowe Royal Manticoran Navy w czasie rajdu na terenie Ludowej Republiki. Wyjątek zaistniał dlatego, że dowódca pancernika miał na tyle silne nerwy i wystarczającą odwagę, by wyłączyć napęd i inne źródła wykrywalnej emisji i czekać, dopóki rzeczone krążowniki nie znalazły się w skutecznym zasięgu jego rakiet. Dowódcą tym była towarzyszka kapitan Hall, a zasadzka miała miejsce w miesiąc po odbiciu systemu Adler przez towarzysza kontradmirała Tourville’a.
Mimo przewagi przyspieszenia krążowniki liniowe nie zdołały uciec bez walki, a jej wynik okazał się dla nich tragiczny — dwa zostały zniszczone, trzeci zdołał uciec, ale z takimi uszkodzeniami, że na parę miesięcy utracił zdolność bojową. Schaumberg zaś wrócił do służby po ledwie pięciu tygodniach w stoczni remontowej. Nim jednakże odniosła to zwycięstwo towarzyszka kapitan musiała zetrzeć się z własnym oficerem taktycznym, który sprzeciwił się jej planowi, motywując to dużą odpornością na uszkodzenia i przewagą zarówno rakiet, jak i środków radiowo-elektronicznych przeciwnika. Faktem było, iż niewielu oficerów Ludowej Republiki zdecydowałoby się atakować trzy okręty RMN, choć pancernik był prawie dwukrotnie większy od nich wszystkich.
Była to w sumie drobna potyczka, ale Diamato był na mostku i na własne oczy widział jej przebieg i zachowanie dowódcy. A towarzyszka kapitan Hall pokonała przeciwnika mającego przewagę liczebną pięć do jednego (bo krążownikom towarzyszyły dwa niszczyciele osłony), jakby to była codzienna rutyna.
Równie spokojni i pełni zaufania do jej umiejętności byli wszyscy obecni na mostku poza nim samym i towarzyszem komandorem Youngiem. Obserwując spokój, precyzję i zgranie obsady mostka, Diamato zrozumiał wreszcie coś, czego tak do końca nie potrafił nigdy wcześniej pojąć.
Wojsko nie było najlepszym miejscem do sprawdzania, które ze społecznych teorii dotyczących równouprawnienia najlepiej działają w życiu. Aby obrona społeczeństwa praktykującego równość ekonomiczną była skuteczna, musiała zostać podjęta przez autokratyczną hierarchię o dokładnie sprecyzowanym łańcuchu dowodzenia, co w praktyce zawsze i na każdym szczeblu oznaczało oddanie kontroli jednej osobie. Było to niezbędne, bo operacje wojskowe nie są czymś, w czym decyzje podejmować może komitet czy inne gremium. A fakt, że mimo działania i odniesienia zwycięstwa wbrew zdaniu Younga Hall i Addison zdołali się go pozbyć dopiero po ponad sześciu miesiącach, jedynie dobitnie potwierdzał ten wniosek.
Cała ta sprawa wzbudziła w nim zresztą pełen niepokoju proces myślowy, pod wpływem którego zaczął dość krytycznie analizować istnienie i poczynania Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. Doszedł jednak do wniosku, że było to błędne porównanie. Działania wojskowe były bowiem wyspecjalizowane i ograniczone sferą ludzkiej aktywności, a jej główna sfera, jaką było kierowanie Ludową Republiką, wymagała odmiennego podejścia. Tutaj połączenie scentralizowanej władzy i wielu punktów widzenia, czyli Komitet, było bez wątpienia najlepszym możliwym rozwiązaniem. Dojście do tego wniosku niepomiernie uspokoiło towarzysza komandora Diamato. Podobnie jak zrozumienie, że zdecydowany i wymagający posłuszeństwa styl dowodzenia towarzyszki kapitan Hall doskonale sprawdzał się w siłach zbrojnych. Diamato pojął też, że to właśnie dlatego towarzysz komisarz w całej rozciągłości popierał towarzyszkę kapitan. Addison nie lubił Hall, ale ją szanował. A jej osiągnięcia od chwili objęcia dowództwa Schaumberga były głównym powodem, dla którego towarzysz kontradmirał Kellet wybrała ten właśnie pancernik na okręt flagowy Zespołu Wydzielonego 12.3.
— Tylko bez przesady z tymi przeprosinami — Hall uśmiechnęła się lekko. — W końcu jest pan moim oficerem taktycznym, więc nie jest całkowicie bez sensu, że spędza pan czas na analizie problemów taktycznych… nawet w czasie służby jako oficer wachtowy.
Po czym ominęła go i zasiadła w fotelu kapitańskim, sprawdzając odczyty, by zorientować się w stanie okrętu i sytuacji taktycznej.
— Znaleziono powód tych drgań harmonicznych węzła beta 30? — spytała po chwili.
— Nie, towarzyszko kapitan — odparł natychmiast Diamato, gratulując sobie w duchu, że przed kwadransem rozmawiał na ten właśnie temat z towarzyszem komandorem porucznikiem Hopkinsem.
Ten, kogo towarzyszka kapitan złapała na niedoinformowaniu o stanie okrętu w czasie wachty, miał przed sobą perspektywę niemiłej rozmowy. A towarzysz komisarz w takich sprawach jeszcze dodawał swoje uwagi, może mniej kąśliwe, za to w pełni zgodne z wygłaszanymi przez Hall.
— Hm… — mruknęła Hall i wystukała polecenie na klawiaturze fotela.
Spowodowało to uaktywnienie ekranu taktycznego fotela, na którym natychmiast wyświetliły się rzędy cyfr i kodów. Diamato zajrzał jej dyskretnie przez ramię i stwierdził, że przegląda to samo nagranie, którym się zajmował, gdy weszła, tyle że z sześciosekundowym przyspieszeniem. Hall nagle uniosła głowę i złapała go na podglądaniu. Spiął się wewnętrznie, czekając na reprymendę, ale ona jedynie uśmiechnęła się do niego.
— Teraz rozumiem, co pana tak wciągnęło, towarzyszu komandorze — powiedziała, dając mu znak, by stanął obok fotela.
Po czym puściła nagranie przebiegu symulowanego starcia od początku.
— W czasie ćwiczeń nie zdałam sobie sprawy, jak zgrabnie przeprowadził pan ten manewr… o tu… — przyznała, zatrzymując nagranie.
Diamato ostrożnie przytaknął. Sam był raczej dumny z tego, co zrobił, bo choć w czasie starcia flot manewr taki był mało praktyczny, w walce między mniejszymi siłami mógł się okazać decydujący, tak jak w czasie tej właśnie symulacji. Kapitan, który niespodziewanie opuściłby dziób okrętu, równocześnie obracając go i wykonując ostry skręt o dziewięćdziesiąt stopni, gdyby miał szczęście i nie spowodowałby katastrofy, zostałby ulubieńcem dowodzącego admirała z takim wpisem do akt, że mógłby uznać swą karierę za zakończoną.
Ponieważ jednak symulowana bitwa przedstawiała pojedynek dwóch okrętów, tak nieortodoksyjny manewr dał zupełnie inny efekt — Diamato był w stanie ostrzelać pełną salwą burtową nie osłonięty niczym dziób przeciwnika, powodując naprawdę poważne zniszczenia.
— Pozostaje pytanie — Hall oparła się wygodniej i założyła nogę na nogę — czy przewidział to pan i działał zgodnie z planem, czy też był to impuls i reakcja instynktowna. Każda z tych ewentualności i tak stawia pana znacznie powyżej średniej, ale ja chcę znać prawdę do ewentualnego przyszłego wykorzystania. Więc jak to wyglądało?
— Nie jestem pewien, towarzyszko kapitan — przyznał po chwili zapytany. — Rozwiązanie w sumie pojawiło się samo w mojej głowie, bez świadomego rozważania takiej możliwości, więc zapewne było instynktowne, ale… zauważyłem tę możliwość, zanim wystąpiła, i miałem ją gotową, gdy trzeba było podjąć decyzję, tylko gdzieś na granicy świadomości, więc…
I wzruszył bezradnie ramionami. Hall zachichotała z satysfakcją.
— A więc jednak miałam rację i ma pan zmysł taktyczny, towarzyszu komandorze. To dobrze. To bardzo dobrze, że go masz, Oliver!
Diamato wytrzeszczył oczy. Od ponad trzech lat był jej oficerem taktycznym, ale nigdy dotąd nie zwróciła się do niego po imieniu. Ba, nie sądził, że w ogóle wie, jak on ma na imię. Natomiast najbardziej zaskoczyło go to, jak dobrze się poczuł, słysząc pochwałę, i jaką satysfakcję sprawiła mu forma, w jakiej została wygłoszona.
Hall tymczasem przekrzywiła głowę i przyglądała mu się radośnie, czekając na coś.
Rozpaczliwie próbował wymyślić, co powinien powiedzieć, i w końcu wykrztusił:
— Miło mi słyszeć słowa pani aprobaty, towarzyszko kapitan.
— To się może zmienić — odparła z uśmiechem, ale także ze śladami rozczarowania w głosie. — Skoro pokazałeś, co potrafisz, oboje z pierwszym postaramy się nie zawieść twoich oczekiwań w kolejnych symulacjach. Wprawa wymaga ćwiczeń, więc zrobimy, co się da, by ci ich nie zabrakło.
Widząc jego minę, uśmiechnęła się znacznie szerzej i dodała:
— Jestem ciekawa, jak potraktujesz te niespodzianki, które spotkają cię przy najbliższym pobycie w symulatorze numer siedem.
— I to rzeczywiście ma szansę się udać? — spytał bardzo cicho Everard Honeker.
Lester Tourville omal nie parsknął śmiechem, słysząc treść pytania. Dopiero po sekundzie dotarł do niego ton, jakim zostało ono zadane, toteż odparł ze znacznie poważniejszą miną, niż miał pierwotnie zamiar:
— I to ma być właściwe nastawienie jednego z postępowych działaczy nowego ładu piklującego forpoczty ludowych sił zbrojnych? — zdziwił się, zachowując kamienną twarz, ale uważnie obserwując Honekera.
Mimo że przeszli prywatnie na „ty”, na podobnie poważne tematy od tego czasu nie rozmawiali, wystrzegając się podsłuchu. Dlatego nie miał pewności, jaka będzie reakcja, choć ostatni rok wzajemnego zbliżania się sugerował dość jednoznaczną. Tourville nie miał jednakże zamiaru opierać niczego na przypuszczeniach.
Pytanie wskazywało na to, że się nie pomylił, ale chciał mieć pewność, więc skorzystał z okazji. A moment nie był najgorszy, bo właśnie opuścili system Secour, jak zresztą cała 12. Flota. Count Tilly był okrętem flagowym Zespołu Wydzielonego 12.2 dowodzonego przez wiceadmirała Lestera Tourville’a, a oni byli sami w sali odpraw. Za dwadzieścia cztery dni wszystkie elementy 12. Floty powinny osiągnąć wyznaczone cele i symultanicznie rozpocząć operację „Ikar”. Mieli więc przed sobą parę ładnych dni ciszy, spokoju i odosobnienia na ustalenie wzajemnych stanowisk. A Tourville z jednej strony zdawał sobie sprawę, że jego „rehabilitacja” może być chwilowa, a z drugiej, że niesławnej pamięci towarzyszka Ransom wzbudziła u Honekera takie same uczucia jak u niego. Czyli pogardę i nienawiść. Nie wiedział tylko jak silne.
Nie wiedział też, czy uczucia te przeniosły się tak jak w jego przypadku na resztę Komitetu. Gdyby tak się stało, byłoby to nadzwyczaj miłe i użyteczne. Zwłaszcza że on i Giscard w tych okolicznościach zostali już zaszufladkowani jako „ludzie McQueen”, niezależnie od swej woli.
— Jakoś tak wychodzi, że my, postępowi działacze nowego ładu będący forpocztą ludowych sił, dziwnie dużo czasu spędzamy na oglądaniu się, kto za nami podąża i z jakim zamiarem — odezwał się po dłuższej chwili namysłu Honeker.
Wypowiedź można było interpretować na kilka rozmaitych sposobów, toteż Tourville milczał, czekając na ciąg dalszy. Nastąpił on po kilkunastu sekundach.
— Biorąc pod uwagę, że ci z tyłu często niezbyt rozsądnie reagują w przypadku braku całkowitego zwycięstwa, trudno się dziwić, że moje zainteresowanie wynikiem zbliżającej się walki jest nie tylko czysto akademickie. A szczerze mówiąc, niepokoi mnie perspektywa tak dalekiego zapuszczenia się na teren przeciwnika. Bardzo mnie niepokoi.
— A, jeśli tylko o to chodzi, to nie ma się czym martwić — Tourville uśmiechnął się szeroko, starannie skrywając ulgę.
„Niezbyt rozsądnie” nie było sformułowaniem, którego towarzysze komisarze ludowi powinni używać, wyrażając opinię o swych politycznych przywódcach, zwłaszcza w rozmowie z oficerami, których pilnowali i szpiegowali. Skoro Honeker go użył, zrobił kolejny ruch w tańcu, jaki prowadzili (z paromiesięczną przerwą) od dnia wzięcia do niewoli Honor Harrington. Gdyby wypowiedź ta dotarła do kogo trzeba, Honeker znalazłby się w większym niebezpieczeństwie niż to reprezentowane przez całą Royal Manticoran Navy.
— Miło widzieć taką pewność siebie — skomentował zgryźliwie Honeker. — Ale ja, prosty komisarz, wolałbym usłyszeć jakieś odrobinę choćby konkretniejsze wytłumaczenie, dlaczego niby nie ma się co martwić, skoro lecimy ponad dwieście lat świetlnych w głąb systemu wroga. I na dodatek mamy zamiar zaatakować system członkowski Sojuszu, dysponując jedynie trzydziestoma sześcioma okrętami liniowymi. Może się czepiam, ale to jakoś tak za bardzo przypomina mi to, co przytrafiło się towarzyszowi admirałowi Thurstonowi w systemie Yeltsin. I wolałbym nie brać udziału w powtórce… Jeśli dobrze pamiętam, niewielu uczestników premiery ocalało.
— Niewielu, ale to była zupełnie inna bajka — odparł spokojnie Tourville, starannie maskując zaskoczenie.
Szczerość Honekera przewyższyła jego sondę o ładnych parę tysięcy procent, toteż odpowiedź wymagała zastanowienia. Bardziej nad formą niż nad treścią, ale dokładnego. To, że byli sami, o niczym nie świadczyło — sala odpraw, podobnie jak mostek i pomost bojowy, była na podsłuchu. Czyli Honeker albo ten podsłuch wyłączył, albo miał pewność, że go tak dalece kontroluje, iż skasowanie nagrania będzie bezśladowe.
Ta druga ewentualność nie musiała oznaczać, że jego przekonanie pokrywa się z rzeczywistością. Istniała też możliwość prowokacji, tyle że Tourville w to nie wierzył. Po co Honeker miałby zadawać sobie tyle trudu, skoro wystarczyło niedawno zameldować Saint-Justowi, jak naprawdę wyglądały stosunki między Tourville’em, a Ransom, czy pogrążyć go, wymyślając coś pasującego do przebiegu wydarzeń i podejrzeń szefa UB. Pierwsza ewentualność była prawdopodobniejsza, ale skoro chciał wiedzieć, na czym stoi z Honekerem, musiał kiedyś zaryzykować… To był równie dobry moment jak każdy inny.
Uśmiechnął się więc i wyjaśnił:
— Po pierwsze, istnieją pewne poważne różnice między obydwoma systemami. Zanzibar ma co prawda więcej mieszkańców, ale jest systemem rolniczym. Jedynym dobrze rozwiniętym przemysłem jest górnictwo, gdyż znajdujące się w nim pasy asteroidów są szczególnie bogate w minerały. Przemysł ten rozwinął się w ciągu ostatnich około trzydziestu lat standardowych, ale eksport nadal opiera się na nieprzetworzonych surowcach, a więc system ma gospodarkę trzeciopoziomową w trzystopniowej skali. Yeltsin zaś bezwzględnie dwupoziomową i szybko zbliża się do pierwszopoziomowej. A poziom gospodarczy związany jest ze stanem ufortyfikowania i poziomem floty systemowej. Zanzibar dysponuje typową obronną flotą systemową, w większości podświetlną, i umocnieniami, o których nie warto wspominać. Dlatego do skutecznej obrony niezbędne jest stacjonowanie tam sporych sił Królewskiej Marynarki. Tymczasem Marynarka Graysona z niewielką tylko pomocą RMN zmieniła Yeltsin w czarną dziurę dla naszych okrętów.
Zrobił przerwę. Honeker, choć przytaknął ruchem głowy, nie wyglądał na przekonanego. Tourville’a to nie zaskoczyło, toteż kontynuował:
— Druga różnica polega na zaplanowaniu i na tym, kto dowodził obiema operacjami, i jest znacznie ważniejsza. Co prawda nigdy nie służyłem pod Thurstonem, ale znałem jego reputację. Był niezłym strategiem-teoretykiem, ale sztabowcem, nie oficerem liniowym. Giscard zaś jest doskonałym taktykiem i ma doświadczenie bojowe. I oboje z towarzyszką sekretarz opracowali plan, który pozbawiony jest najsłabszych elementów tego, który wymyślił Thurston przed atakiem na system Yeltsin.
I znów zrobił przerwę.
— Czyli? — ponaglił go Honeker.
— Skomplikowanych manewrów mających jeszcze przed atakiem wywabić jednostki RMN i Marynarki Graysona z zajmowanych pozycji — odparł Tourville bez wahania. — Thurston próbował być za sprytny i chciał tak manipulować przeciwnikiem, by prawie bez walki osiągnąć cel. Co gorsza wszystko wskazuje, że zakochał się we własnym planie, co jest kardynalnym błędem, jeśli chodzi o stratega. Kiedy w końcu zaatakował system, był już tak przekonany o sukcesie operacji wstępnych, które po prostu musiały się udać, że leciał ślepy, głuchy i głupi, widząc tylko to, co chciał widzieć. Fakt, że przeciwnik dysponował lepszymi środkami do prowadzenia wojny radioelektronicznej, co miało spory wpływ na złą ocenę sił wroga, gdy je w końcu dostrzegł. Ale faktem też jest, że zobaczył to, czego się spodziewał, i nie próbował nawet tego sprawdzić; całe jego zachowanie przed rozpoczęciem walki na to wskazuje. I w ten sposób wlazł prosto w zasadzkę i w skoncentrowany ogień sześciu superdreadnoughtów prowadzony z minimalnej odległości.
Tourville wzruszył ramionami, robiąc kolejną przerwę. Tym razem Honeker nie zadawał żadnych pytań, tylko spokojnie czekał na ciąg dalszy.
— Gdyby zbliżał się ostrożniej, nadal miałby dość sił, by zdobyć system, gdyż walka rozpoczęłaby się z dużej odległości i poniósłby mniejsze straty na samym jej początku. Owszem: jego pancerniki nie były równorzędnym przeciwnikiem dla superdreadnoughtów, ale miał ich trzydzieści sześć i ponad dwadzieścia krążowników liniowych. Utrzymując dystans, miał dość wyrzutni rakiet, aby pokonać przeciwnika, ale tego nie zrobił. To był błąd taktyczny, ale znacznie poważniejszy okazał się błąd strategiczny. Bo strateg, którego sukces uzależniony jest od przekonania przeciwnika, by tamten zrobił to, co on chce, popełnia błąd dyskwalifikujący go jako zawodowca. Co inteligentniejsi amatorzy go nie popełniają. Naturalnie zawsze warto próbować wywieść w pole przeciwnika, przekonując go na ten przykład, że zamierza się zaatakować w punkcie A, podczas gdy w rzeczywistości jest to punkt B, ale w żadnym wypadku nie można opierać swego planu na tym, że przeciwnik zrobi to, co chce planujący, by operacja się udała.
— Ale przecież… Thurston miał dość sił, by zdobyć system, nawet gdyby przeciwnik nie postąpił tak, jak on zaplanował! Przed chwilą sam to…
— Miał, ale nie był przygotowany i nie miał woli, by ich użyć właściwie — przerwał mu Tourville. — Można powiedzieć, że w decydującym momencie zabrakło mu wyobraźni i jaj. Jego cały plan miał na celu uniknięcie prawdziwej walki i to był jego kolejny błąd. Zgadza się, mógł się zorientować, że tylko taki plan uzyska aprobatę Kline’a… Spotkałem go raz i przyznaję, że była to najgorsza możliwa osoba, jaką można sobie wyobrazić, do sprawowania cywilnej kontroli nad wojskiem. Największy problem z towarzyszem sekretarzem polegał na przedziwnym połączeniu całkowitej ignorancji w kwestiach militarnych z tak wielką obawą przegrania jakiejkolwiek bitwy, że sam sobie odbierał wszelką możliwość wygrania którejkolwiek. Uczciwość nakazuje przyznać, że Ludowa Marynarka nie miała w tym okresie specjalnych osiągnięć, co po fali czystek i przy braku doświadczonych oficerów było zrozumiałe, ale dobijający okazał się pomysł przewodni Kline’a. Wymyślił on sobie mianowicie, że będzie się wszędzie bronił i czekał, aż przeciwnik zaatakuje, bo wtedy to przeciwnik będzie popełniał błędy, a nie my. Royal Manticoran Navy jakoś nigdy nie słynęła ze skłonności do popełniania błędów, w przeciwieństwie do nas, a największym była cała ta koncepcja. Strategia czysto defensywna przy froncie długości dwustu czy trzystu lat świetlnych jest skazana na porażkę, gdyż fizyczną niemożliwością jest obsadzenie każdego systemu planetarnego siłami wystarczającymi do odparcia zdecydowanego ataku. Za to jest doskonała dla przeciwnika, bo pozwala mu spokojnie wybrać czas i miejsce każdego ataku. W efekcie, jeżeli przeciwnikiem nie jest kompletny dyletant, pozwala mu to na atakowanie najsłabszych miejsc i praktycznie gwarantuje zwycięstwo. Każdy, kto chce wygrać jakąkolwiek wojnę, musi ryzykować i działać ofensywnie. Jeżeli się nie mylę, to już któryś z admirałów flot morskich na Ziemi powiedział, że ten, kto nie ryzykuje, nigdy nie wygra. Ta zasada jest nadal aktualna. Wracając zaś do Thurstona, wydaje mi się, że specjalnie sformułował plan w taki sposób, by zminimalizować prawdopodobieństwo stoczenia walki, gdyż wiedział, że inaczej nie uzyska zgody na jego realizację. To mogę zrozumieć. Natomiast nadal nie mieści mi się w głowie, że sam w taką możliwość uwierzył, ba, aż do otwarcia ognia przez okręty wroga był przekonany, że mu się to udało. Przedstawienie takiego planu byłoby sensowne tylko i wyłącznie, gdyby chodziło o samo zatwierdzenie, przy pełnej świadomości, że i tak skończy się poważną bitwą. Także zaplanowaną, tyle że jako wariant awaryjny. Thurston jednakże tak naprawdę nie szukał walki, szukał łatwego, spektakularnego sukcesu i to go zgubiło. Oficer innego kalibru: Theisman, Giscard czy McQueen, mógłby zaplanować, przeprowadzić i wygrać takie starcie, gdyż nie oszukiwałby samego siebie i byłby przygotowany na najgorsze. No i nie zabrakłoby mu odwagi czy zdecydowania w krytycznym momencie. Tourville przerwał, krzywiąc się z niesmakiem. Honeker nadal się nie odzywał, przyglądając mu się wyczekująco, więc dodał:
— Podstawową różnicą obu operacji jest to, że towarzyszka sekretarz nie jest zainteresowana nakłanianiem przeciwnika do robienia czegokolwiek. Ma za to zamiar wykorzystać to, co on już zrobił. No i gotowa jest zaryzykować i ponieść straty, by wygrać. Dlatego spodziewa się, że będziemy musieli zdobyć cele w walce, ale wybrała te cele tak, by dać nam jak największe szanse na zwycięstwo.
— Przecież Zanzibar od ponad dziesięciu lat standardowych jest sojusznikiem Królestwa Manticore! — zaprotestował Honeker. — Właśnie dlatego tam zbudowano nową stocznię! A okręty Royal Manticoran Navy stacjonują tam jeszcze od czasów poprzedzających zdobycie przez Parksa Seaford 9!
— A owszem, stacjonują. Tyle że obecnie to Sojusz jest w pozycji, w której my byśmy byli, gdyby Thurston rozpoczął operację „Sztylet”. Choć przyznaję, że z zupełnie innych powodów. Siły Sojuszu zajęły olbrzymi obszar i na dodatek obecnie duża część okrętów musiała zostać wycofana, by przejść okresowe przeglądy i stosowne naprawy. Połączenie obu tych czynników spowodowało, że Sojusz ma zbyt rozciągnięty front i wszędzie cierpi na brak okrętów. A to z kolei oznacza, że znacznie osłabiono siły stacjonujące w takich systemach jak Zanzibar, położonych daleko za linią frontu i w dodatku uznanych za bezpieczne, gdyż od ponad ośmiu lat żadna ze stron tam nie działała. Naturalnie siły, które pozostawiono, wystarczą, by poradzić sobie z jakąś dokonującą rajdu eskadrą krążowników liniowych… czy nawet dwiema eskadrami. Ale na pewno nie z trzema eskadrami pancerników.
Tourville zrobił kolejną przerwę, uważnie obserwując rozmówcę. Ten jednak słuchał spokojnie, niczym nie zdradzając swoich myśli, toteż po chwili Tourville dodał:
— Prawdę mówiąc, podobną akcję powinniśmy przeprowadzić już lata temu. Straciliśmy kupę pancerników, próbując powstrzymywać Królewską Marynarkę przed dotarciem do Trevor Star i później, ale nadal mamy ich ze dwieście. A od roku standardowego rośnie liczba superdreadnoughtów, i to głównie nowych, więc można było użyć pancerników do lokalnych działań zaczepnych. Jako klasyczne okręty liniowe są zbyt słabe, a teraz mamy już dość sił, by przestać nimi łatać istniejące braki, więc należy ich użyć do rajdów na głębokie tyły przeciwnika. Mają wystarczające przyspieszenie, by uciec dreadnoughtom czy superdreadnoughtom, i dość siły ognia, by bez zbytniego ryzyka zniszczyć wszystko, co jest mniejsze. Są więc niemal doskonałym narzędziem, by zmusić Sojusz do poważnego myślenia o bezpieczeństwie swego zaplecza. A każdy okręt liniowy przydzielony do ochrony tegoż zaplecza i pilnujący czegoś dwadzieścia czy trzydzieści lat świetlnych za linią frontu jest równie skutecznie wyłączony z walki jak okręt zniszczony. I to właśnie jest cel operacji „Ikar”, poza fizycznym zniszczeniem jak największej liczby wrogich okrętów i zadaniem jak najpoważniejszych strat jego infrastrukturze. Wątpię, byśmy byli w stanie przejąć inicjatywę na dłużej, ale przynajmniej pozbawimy jej przeciwnika. A czas pracuje dla nas. I to będzie większe osiągnięcie niż wszystko, co dotąd zdołaliśmy zdziałać w całej tej cholernej wojnie!
— Mhm… więc ten plan faktycznie godny jest zaufania? — Honeker nie krył zaskoczenia.
Tourville tym razem parsknął krótkim śmiechem.
— Jest godny zaufania — potwierdził. — Och, na pewno poniesiemy straty: Królewska Marynarka jest w niekorzystnej sytuacji, ale to nie znaczy, że zwycięstwo przyjdzie łatwo. Każdy, kto walczył z okrętami RMN, dobrze o tym wie. Ale w systemach wybranych przez nas za cele ataku mają zbyt małe siły, by nas powstrzymać. I na pewno zniszczymy przy tej okazji więcej okrętów, niż sami stracimy. Już choćby z tego powodu operacja się opłaci. A dodać do tego należy straty w ich infrastrukturze i morale… Nawet jeśli plan powiedzie się w połowie, będzie to miało olbrzymi wpływ na dalszy przebieg wojny.
Na wszelki wypadek Tourville nie dodał, że McQueen uniknęła także dwóch pozostałych błędów Thurstona: trzymała się z dala od systemu Yeltsin i od Honor Harrington. Szczerość szczerością, ale wszystko miało swoje granice.
— Mam nadzieję, że masz rację — powiedział cicho Honeker. Nadal wyglądał na zaniepokojonego, ale był to zaledwie cień tego niepokoju, z którym rozpoczynał rozmowę. Widząc jego ulgę, Tourville postanowił dać mu trochę spokoju ducha i nie spytał, jak planował, czy Honeker zdaje sobie sprawę, że w oczach jego politycznych szefów obaj należą do „frakcji McQueen”. I czy ma świadomość, co to oznacza, jeśli ponownie zaczną się czystki.
— Cóż, za jakieś trzy standardowe tygodnie przekonamy się, czy miałem rację — odparł radośnie wiceadmirał Lester Tourville.
I uśmiechnął się szeroko.
— A więc w końcu jesteśmy gotowi.
Earl White Haven zdawał sobie sprawę, że brzmiało to prawie jak ciężka pretensja, ale nic na to nie mógł poradzić. Obiecane przez Caparelliego uzupełnienie brakujących okrętów zamiast dwóch miesięcy zajęło pięć, co oznaczało, że 8. Flota była prawie dokładnie o piętnaście miesięcy spóźniona w osiągnięciu gotowości bojowej. I tak zresztą ostatnie dwa superdreadnoughty jeszcze nie dotarły: miały przybyć pojutrze.
A gdyby nie Marynarka Graysona i tak wszystko byłoby nadal w proszku, gdyż Royal Manticoran Navy wciąż nie przysłała trzech okrętów liniowych. Zostały zastąpione przez najnowsze graysońskie superdreadnoughty. Jedyne, co w tym wszystkim było naprawdę dobre, to to, że w ten sposób White Haven dostał dwa okręty klasy Honor Harrington.
Odruchowo spojrzał na zebranych w sali odpraw i na holoprojekcję przedstawiającą skład Ósmej Floty. Stoczniowcy graysońscy pracowali z niewiarygodnym uporem, żeby przygotować Honor Harrington do ceremonii nadania imienia. Opóźnienie w dostawie węzłów beta omal wszystkiego nie zepsuło, ale wykorzystano pięć przeznaczonych dla siostrzanej jednostki i udało się dotrzymać wyznaczonego terminu. I dokładnie co do minuty w rocznicę nadania na Graysonie nagrania z egzekucji Honor Harrington Allison Harrington nacisnęła guzik powodujący eksplozję butelki szampana przytwierdzonej do dziobu okrętu.
Uroczystość także transmitowano na cały system planetarny i symbolizm zgrania czasowego nie miał prawa nikomu umknąć. Podkreślił to jeszcze Judah Yanakov, wybierając Honor Harrington na swój okręt flagowy.
White Haven zaś przede wszystkim był zadowolony z tego, że dysponował dwoma okrętami tej nowej klasy i że będzie miał okazję ocenić, jak nowatorska teoria sprawdzi się w praktyce. Skrzywił się ironicznie, zdając sobie sprawę z własnej niecierpliwości, czego i tak nikt nie zauważył — wszyscy członkowie jego sztabu konsekwentnie gapili się w stół, słusznie uznając go za bezpieczniejszy obiekt od dowódcy, który ostatnio zachowywał się jak hexapuma z bolącym zębem.
White Haven dopiero teraz to sobie uświadomił, toteż odezwał się znacznie radośniej, niż miał ochotę:
— Doskonale, panie i panowie. Lepiej późno niż wcale, więc bierzmy się do roboty. Jenny, ile jednostek stacjonuje obecnie w systemie Barnett i jaki jest stan fortyfikacji?
— Ostatni zwiad przeprowadzono tydzień temu, sir. Ale liczba okrętów nie zmieniła się od czasu poprzedniego, więc przynajmniej chwilowo można ją uznać za stałą — odparła spokojnie porucznik Jennifer O’Brien.
Była oficerem wywiadowczym w sztabie White Havena mimo tak niskiej rangi, gdyż on tego chciał i specjalnie o nią poprosił. Rudowłosa i niebieskooka, pochodziła z Manticore i choć miała trzydzieści jeden lat, jako poddana prolongowi we wczesnej młodości wyglądała na siedemnastolatkę. White Haven cenił ją od Pierwszej Bitwy o Seabring, przed którą wówczas chorąży O’Brien zdecydowanie nie zgodziła się z oceną sił przeciwnika przedstawioną przez pełnego komandora, będącego wówczas oficerem wywiadowczym w sztabie admirała White Havena. Okazało się, że to ona miała rację, i Thomas Theisman dowodzący obroną systemu zadał siłom wysłanym do zdobycia go takie straty, że musiały się one wycofać. White Haven nie obwiniał o to swego oficera wywiadu — miał do dyspozycji te same co on meldunki i doszedł do dokładnie takich samych wniosków. Ale nie zapomniał także, że O’Brien na podstawie identycznych informacji wyciągnęła inne, słuszne. I że miała dość odwagi, by nie zgodzić się tak z własnym dowódcą, jak i z głównodowodzącym całej floty.
— Przypomnij je nam, proszę — polecił.
O’Brien spojrzała na wszelki wypadek w notes i zaczęła wyliczankę:
— Dwadzieścia sześć okrętów liniowych, dwadzieścia osiem pancerników, dwadzieścia krążowników liniowych, trzydzieści do czterdziestu ciężkich krążowników, trzydzieści pięć-czterdzieści lekkich i przynajmniej czterdzieści niszczycieli. Nie wiemy, ile posiada mniejszych jednostek, głównie kutrów rakietowych, ale system jest bazą Ludowej Marynarki od dawna i został solidnie ufortyfikowany, więc może ich być sporo. Na pewno także obrona została wzmocniona zasobnikami holowanymi. Łącznie, jak oceniamy, Theisman posiada sto dziewięćdziesiąt okrętów i sześć do siedmiu razy większą siłę ognia w fortyfikacjach i drobnoustrojach. Przykro mi, że nie mogę podać dokładniejszych danych, sir, ale nie ma sposobu, byśmy byli w stanie dowiedzieć, się w jakim stanie obecnie znajdują się te umocnienia. Na pewno nie są w pełni sprawne, bo Ludowa Marynarka zawsze miała problemy techniczne. Ostatnio nasiliły się one, więc pewna część uzbrojenia może być niesprawna, ale nie można tego zakładać w ciemno. Według mnie, skoro przysłano mu tak poważne posiłki, to także zrobiono wszystko, by jak największa część uzbrojenia statycznego odzyskała pełną zdolność bojową. Można to było osiągnąć, jeśli przerzucono personel techniczny z innych, uznanych za mniej istotne systemów.
— Hm… — White Haven zgadzał się z nią, ale nim to powiedział, spojrzał na szefa sztabu. — Alyson?
— Zgadzam się z Jenny — oznajmiła bez cienia wahania lady Alyson Granston-Henley. — Wszystkie źródła potwierdzają, że odkąd McQueen została sekretarzem wojny, wprowadza nowe porządki, a wie, że Theisman to jeden z najlepszych dowódców, jakich ma. Dlatego nie ma możliwości, żeby kazała mu bronić systemu i zostawiła go bez pomocy. Musiała zrobić co się da, by przywrócić fortom pełną sprawność bojową, gdyż inaczej albo wysłałaby mu więcej okrętów liniowych, albo zredukowała stacjonujące tam siły, by mniej ucierpieć, gdy system padnie jako spisany na straty.
Hamish Alexander pokiwał powoli głową i rozejrzał się po twarzach zebranych. Po większości widać było, że zgadzają się z tą oceną. Wątpliwości mieli jedynie komandor Yerensky, astrogator i komandor Yanakov, oficer logistyczny z Marynarki Graysona.
— A ty jak uważasz, Trev? — spytał White Haven swego oficera operacyjnego.
Komandor Trevor Haggerston z Floty Erewhon podrapał się po brodzie, wzruszył ramionami i uśmiechnął lekko.
— Myślę, że obie mają rację, sir. Tyle czasu zajęło nam zebranie 8. Floty, że głupi by zdążył się namyślić. Poza tym McQueen nie wie, czy do ataku na Barnett nie dostaniemy wzmocnienia ze składu 3. Floty. Co prawda Theisman ma pięćdziesiąt cztery okręty liniowe przeciw naszym czterdziestu dziewięciu, ale dwadzieścia osiem z nich to pancerniki. I tak mamy piętnastoprocentową przewagę w tonażu okrętów liniowych, a jeśli odliczyć pancerniki, to osiągnie ona czterdzieści siedem procent. Przy wsparciu Trzeciej Floty możemy podwoić tę przewagę i McQueen musi o tym wiedzieć. W tych warunkach ktoś tak przewidujący jak ona powinien albo wycofać większość okrętów liniowych, albo zastąpić superdreadnoughty i dreadnoughty pancernikami, których stratę mniej odczuje. Skoro tego nie zrobiła, uznała najwyraźniej, że te braki zrównoważą umocnienia stacjonarne.
— Z całym szacunkiem, panie admirale, ale dotychczasowe rozumowania wszystkich opierają się na założeniu, że McQueen ma pełną swobodę w podejmowaniu decyzji — odezwał się niespodziewanie Yanakov.
Miał trzydzieści jeden lat, więc gdy Grayson przystąpił do Sojuszu, był na tyle młody, że mógł zostać poddany procesowi prolongu, choć jako pierwsze pokolenie. Był także kuzynem admirała Yanakova, i to nader przystojnym — jego blond czupryna i intrygujące brązowe oczy ze złocistymi iskierkami działały niezwykle skutecznie na przedstawicielki korpusu oficerskiego, które miał okazję spotkać. Choć nic w jego zachowaniu nie wskazywało, by świadomie wykorzystywał własną atrakcyjność.
— Sądzę, że to rozsądne założenie, komandorze — oceniła cicho O’Brien.
Jako jedna z nielicznych okazała się całkowicie odporna na jego urok.
— Zdaję sobie sprawę, że wszystkie analizy na to wskazują — zgodził się Yanakov. — I najprawdopodobniej są słuszne, ale powinniśmy rozważyć także ewentualność, że nie są. Gdyby Komitet pozwolił jej na samodzielne podejmowanie decyzji bez cywilnej ingerencji, byłoby to poważne odstępstwo od całej dotychczasowej polityki. Sądzę, że powinniśmy dopuścić możliwość, iż stanowisko Komitetu nie uległo całkowitej zmianie, a przynajmniej znacznie ostrożniej przyjmować w planowaniu operacyjnym założenie, że McQueen ma pełną samodzielność, jako że nie jest ono oparte na żadnych faktach.
— Masz rację, Zack — zgodził się White Haven. — Choć osobiście uważam, że wywiad floty i SIS mają rację w ocenie stopnia samodzielności McQueen.
— Tak jak powiedziałem, sir, sam skłonny jestem tak sądzić. — Yanakov jak zwykle pozostał uparty. — Ale skoro założymy, że samodzielnie decyduje, to dlaczego bardziej nie wzmocniła Theismana? Wywiad zgubił gdzieś co najmniej trzy eskadry superdreadnoughtów, nie wspominając o jeszcze większej liczbie pancerników. Na miejscu McQueen, chcąc utrzymać Barnett, wysłałbym przynajmniej część tych okrętów właśnie tam. A ona nie zrobiła tego.
I wzruszył wymownie ramionami.
— Sama sobie zadawałam to pytanie — przyznała O’Brien. — Pytałam także kapitana Leahy, głównego oficera wywiadowczego 3. Floty, oraz nasz wywiad floty, jak i wywiad Marynarki Graysona. Niestety w odpowiedzi usłyszałem jedynie, że nikt nic nie wie. Jedyne, czego jesteśmy pewni, to tego, że okręty te nie pojawiły się nigdzie; wywiad floty ocenia, że najprawdopodobniej skierowano je do modernizacji. Jest to o tyle prawdopodobne, że mimo embarga technologia wojskowa nadal przecieka z Ligi do Republiki, toteż sensowne jest stopniowe wyposażanie w ostatnie zdobycze wszystkich okrętów, nie tylko nowo budowanych czy naprawianych. Prawda zaś jest taka, że przez minionych osiemnaście miesięcy daliśmy im dość czasu, by się tym zajęli.
— Wiem, Jenny — mruknął White Haven, spoglądając w zamyśleniu na hologram nad stołem.
Był on podzielony — połowa przedstawiała system Trevor Star, a druga widok jak na głównym ekranie wizualnym: zbliżenie szyku 8. Floty. Łącznie robiło to duże wrażenie.
8. Flota składała się z dwustu okrętów, w tym trzydziestu siedmiu superdreadnoughtów oraz dwunastu dreadnoughtów (należących do Floty Erewhon). Zajmowała pozycję o czterdzieści pięć sekund świetlnych od terminalu, czekając na przybycie ostatnich superdreadnoughtów. Wyglądała na uporządkowany rój świetlików, ponieważ światło systemowego słońca odbijało się od białych kadłubów.
Nie były to jednak wszystkie widoczne w holoprojekcji okręty, mapa systemu zawierała bowiem także wszystkie jednostki wchodzące w skład 3. Floty, a znajdujące się obecnie w układzie planetarnym. Na orbicie San Martin stacjonowało pięćdziesiąt pięć superdreadnoughtów, osłaniając planetę oraz budowane na jej orbicie forty. Połowa z tych fortyfikacji miała osłaniać San Martin, druga miała zostać ulokowana w terminalu. Chwilowo jednak nie były ukończone, wbrew pierwotnym założeniom, gdyż Ludowa Marynarka zniszczyła infrastrukturę systemu naprawdę dokładnie — nie ocalała ani jedna stocznia orbitalna. Dlatego wszystko musiało być dostarczane z systemu Manticore, co opóźniało prace.
Wpierw trzeba było wybudować stocznie mogące zająć się montażem prefabrykowanych elementów fortów, a dopiero potem tworzyć same umocnienia. Według najnowszych szacunków pierwsza seria fortów powinna być gotowa za sześć do siedmiu miesięcy standardowych. Do tego momentu jednak cała obrona z takim trudem zdobytego systemu spoczywała na okrętach liniowych.
Których widok doprowadził admirała White Havena do ataku ciężkiej złości. Nie dlatego, że przypominały mu ostatnią krwawą bitwę zakończoną zdobyciem systemu, bo wspominał ją z dumą. I nie ze względu na dowodzącą 3. Flotą Theodosię Kuzak, jako że żywił do niej wyłącznie głęboki szacunek. Złość wywoływała świadomość, iż Trevor Star działał jak kotwica, unieruchamiając taką liczbę niezbędnych do prowadzenia dalszej walki okrętów liniowych. Swoistym paradoksem było, iż zdobycie terminalu miało zwolnić sporo sił do dalszej ofensywy, a tymczasem blokowało je do chwili ukończenia stałych fortyfikacji systemowych.
A Admiralicja nie zgadzała się na żadne osłabienie 3. Floty poza redukcją o niezbędne dwadzieścia okrętów, które już musiały trafić do stoczni na przeglądy i naprawy. Wszystkie zresztą po ich zakończeniu miały wrócić w skład 3. Floty. A żadnego z pozostałych nawet czasowo nie dało się odkomenderować pod jego rozkazy. Rozumiał powody takiej stanowczości, ale nie oznaczało to, że musiała mu się ona podobać.
Na szczęście okres wyczekiwania prawie dobiegł końca — jeszcze dwa dni i będzie mógł ponownie podjąć działania zaczepne. A to oznaczało, że zdobędzie Barnett, bo McQueen i Theisman zbyt długo czekali. Theisman nie dysponował wystarczającymi siłami, by utrzymać system, zwłaszcza że 8. Flota posiadała na wyposażeniu nowe typy rakiet i „Ghost Ridera”. A kiedy zdobędzie Barnett, przyjdzie kolej na dalszy atak już bezpośrednio w kierunku Haven… Czekali strasznie długo, ale w końcu wszystko wskazywało na to, że nie utracili jednak inicjatywy.
— Dobra robota! Tak powinna wyglądać porządnie przeprowadzona operacja! — oznajmiła z szerokim uśmiechem Jacquelyn Harmon.
Pochwała skierowana była do zebranych w sali odpraw dowódców dywizjonów, wśród których znalazł się także świeżo promowany komandor Steward Ashford. Holoprojekcja nad stołem pokazywała zupełnie inny obraz niż ten sprzed sześciu miesięcy, przedstawiający „rozstrzelane” sekcje Ashforda. Na tej widać było spektakularne (choć wirtualne jedynie) wraki trzech krążowników liniowych, dwunastu niszczycieli i trzydziestu trzech frachtowców — słowem, dokładnie całego konwoju z eskortą, który był celem ataku skrzydła. Widoczna z boku ramka podawała straty skrzydła — sześć kutrów zniszczonych, osiem uszkodzonych tak poważnie, że nie można ich było naprawić na pokładzie, i trzynaście lekko uszkodzonych. Stosunek tonażu utraconego przez obie strony był jeszcze bardziej oszałamiający. Zniszczone i poważnie uszkodzone kutry miały łącznie dwieście osiemdziesiąt tysięcy ton, a straty przeciwnika wynosiły cztery miliony ton w okrętach wojennych i ćwierć miliarda ton we frachtowcach.
— Nowa doktryna użycia kutrów i lotniskowców wygląda na skuteczną… przynajmniej w symulacjach — zauważyła kapitan Truman.
Została zaproszona na odprawę i na jej twarzy także widać było uśmiech, ale w głosie słychać było lekkie ostrzeżenie.
— Jest skuteczna, ma’am — w głosie komandora McGyvera słychać za to było jedynie entuzjazm. — Stosunek zniszczonego tonażu ma się jak osiemset do jednego, a co dopiero stosunek zabitych!
— Mniej więcej sto pięćdziesiąt dwa do jednego — dodała Barbara Stackowitz. — Straciliśmy stu dwunastu ludzi, z czego dziewięćdziesięciu trzech zabitych, a zabiliśmy szesnaście tysięcy dziewięćset pięćdziesięciu jeden, z czego ponad jedenaście tysięcy to członkowie załóg eskorty.
— W symulacji — zauważył kwaśno kontradmirał Eskadry Zielonej George Holderman.
W przeciwieństwie do Truman nie został zaproszony na odprawę — wprosił się sam. Było to coś, czego oficerowie Royal Manticoran Navy po prostu nie robili, ale na pokładzie nie było nikogo o wystarczającym starszeństwie stopnia, by mu o tym przypomnieć. Sam Holderman od chwili postawienia stopy na pokładzie robił co mógł, by zepsuć wszystkim humor i stłumić entuzjazm spowodowany wynikiem ćwiczeń. Należał do zdecydowanych przeciwników zarówno lotniskowców, jak i nowej generacji kutrów, i to od samego początku. I zwalczał pomysł z uporem godnym lepszej sprawy.
Przebieg służby miał na tyle dobry, a doświadczenie bojowe na tyle duże, że liczono się z jego opinią, toteż stał się jednym z rzeczników rakietowych admirałów, jak potocznie zaczęto określać tradycjonalistów, czyli przeciwników idei lotniskowców. Uważał cały pomysł za marnowanie czasu i środków potrzebnych do prowadzenia wojny. Jedynym jego usprawiedliwieniem było to, że robił to z przekonania, nie zaś z jakichś osobistych pobudek. Miał też wystarczająco wysoki stopień i dość sprzymierzeńców, by pomimo wysiłków admirała Adcocka dopiąć swego, czyli znaleźć się w składzie specjalnej komisji powołanej do oceny skuteczności działania Minotaura.
— Z całym szacunkiem, sir — odpaliła Truman — ale dopóki Admiralicja nie zechce wysłać nas przeciwko rzeczywistemu celowi, jedynym sposobem, w jaki możemy testować cały pomysł, są symulacje. W których, jak pan zapewne wie, kutry wygrały jak dotąd każde starcie.
Mięsista twarz Holdermana pociemniała pod spojrzeniem, jakie posłała mu złotowłosa kapitan. Z jej zachowania jasno wynikało, że nie podobał jej się ani sposób, w jaki wepchnął się na odprawę, ani on sam jako istota ludzka, ani też to, jak zaczął przerabiać scenariusze ćwiczeń, przekonując pozostałych członków komisji do przyjmowania „bardziej realistycznych” założeń. Które, tak się dziwnie składało, ograniczały przewagę kutrów wynikającą z prędkości, zwinności i trudności w namierzeniu ich jako celów.
Doskonale wiedział, co dawała do zrozumienia, i nie zachwycało go to. Ale znacznie bardziej nie podobał mu się jej ton. Nigdy zresztą nie znosił bezczelnych młodych oficerów nie zgadzających się prywatnie ze starszymi rangą. Takich, którzy to robili publicznie, wręcz nie tolerował, toteż w jego oczach błysnęła złość.
Na jego nieszczęście Alice Truman nie była zwykłym bezczelnym młodszym oficerem. Była kapitanem z listy o reputacji i patronach, z którymi należało się liczyć. Co gorsza — wiedział, że znajduje się na następnej, krótkiej liście awansów, i to na kontradmirała z pominięciem stopnia komodora, co nawet w okresie wojny było rzadkością. Nie miał pojęcia, czy ona o tym wiedziała, ale sądząc po wyzwaniu w głosie i w oczach, podejrzewał, że tak.
Ale cokolwiek by się z nią miało stać w przyszłości, teraz była tylko kapitanem. Toteż zgrzytnął zębami i pochylił się ku niej, dzięki dwudziestocentymetrowej przewadze wzrostu górując fizycznie.
— Wiem, że to były tylko symulacje, kapitan Truman — warknął. — I sytuacja ta nie zmieni się, dopóki ta komisja i Admiralicja nie będą miały pewności, że cały pomysł zasługuje na sprawdzenie w praktyce. A prawdę mówiąc, nierealne założenia stosowane jak dotąd przy ustalaniu parametrów operacyjnych ćwiczeń w nader nikłym stopniu przekonały mnie, by go zarekomendować.
— Nierealne, sir? — Błękitne oczy stały się lodowate. — Mogę zapytać, pod jakim względem?
Kilkoro jej podkomendnych spojrzało po sobie nerwowo, czując zbliżającą się burzę.
— Pod każdym względem! — zirytował się Holderman. — Choćby w tych ćwiczeniach założono, że żaden z kapitanów okrętów eskorty nie zetknął się dotąd z nowym typem kutra. Byli zmuszeni podjąć walkę, nie mając pojęcia o ich faktycznych możliwościach.
— Rozumiem, sir. — Truman przekrzywiła głowę i pokazała zęby w czymś, co można było uznać za uśmiech, jeśli miało się dość dobrej woli. — A wolno spytać, czy którykolwiek z kapitanów uczestniczących w ćwiczeniach w rzeczywistości posiadał jakąkolwiek wiedzę na temat możliwości operacyjnych kutrów klasy Strike?
— Oczywiście, że nie posiadał! Jak mógłby ją mieć, skoro samo istnienie tych kutrów jest objęte najwyższą klauzulą utajnienia?!
— Właśnie, sir. Jeżeli dobrze zrozumiałam założenia tych ćwiczeń ustalone przez komisję, to celem było właśnie sprawdzenie, jaki będzie wynik starcia z siłami, których dowódcy nigdy dotąd nie zetknęli się z kutrami tej klasy. Czy też może przypadkiem coś źle zrozumiałam?
Twarz Holdermana przybrała głęboko purpurowy odcień. Choć bowiem słowa były jak najbardziej właściwe i pełne szacunku, ton, którym zostały wypowiedziane, ciął jak lodowa brzytwa. A poza tym, Truman miała całkowitą rację co do celu ćwiczeń.
— Jaki by nie był cel tych symulowanych ćwiczeń, prawdziwą próbą całego pomysłu będzie to, na ile okaże się skuteczny w praktyce: w przestrzeni i przeciwko ludziom, którzy wiedzą, co ma nastąpić — wycedził zimno. — Przeciwnik raczej szybko zorientuje się, z czym ma do czynienia, i podejmie stosowne kroki, by zlikwidować to zagrożenie, nieprawdaż? Więc nie sądzi pani, że dobrym pomysłem byłoby spróbować znaleźć słabe punkty całego pomysłu, zanim będzie nas to kosztowało sprzęt i ludzi w prawdziwej walce? Królewska Marynarka wolałaby użyć tych załóg i tych kutrów nie tylko jeden raz, jeśli się pani tego jeszcze nie domyśliła.
— Oczywiście, sir — zgodziła się z kamienną twarzą Truman. — Przypomniałam jedynie, że celem tych ćwiczeń było sprawdzenie, jak kutry sprawdzą się w początkowej fazie użycia bojowego.
— Początkowa faza! — Holderman wypluł te słowa, nie kryjąc pogardy. — Nawet przyjmując, że ma pani w tej sprawie rację, żadna symulacja nie na wiele się przyda, jeżeli jej założenia nie przypominają choćby w ogólnych zarysach rzeczywistości. W symulacji każdy może zmanipulować szansę na korzyść jednej lub drugiej strony.
— W rzeczy samej może, sir — przyznała natychmiast Truman i dodała, nie kryjąc ironii: — Naturalnie czasami mimo staranności manipulującego wynik nie okazuje się zgodny z oczekiwaniami, nieprawdaż, sir?
Holdermana zatkało.
A w sali zapanowała martwa cisza; choć wszyscy wiedzieli, do czego Truman nawiązała, nikt nie mógł uwierzyć, że się na to odważyła.
A chodziło o to, że Holderman przekonał resztę komisji do zmiany podstawowej zasady przedostatnich ćwiczeń i na ostatniej odprawie przed ich rozpoczęciem podano dowódcom superdreadnoughtów, które miały być celem ataku, dokładne dane kutrów klasy Strike. Była to drastyczna zmiana w stosunku do planu zatwierdzonego przez Admiralicję i wszyscy zdawali sobie sprawę, że jej celem było zwiększenie przewagi superdreadnoughtów.
Mimo tego kantu oba okręty liniowe przestały istnieć, choć zdołały zniszczyć trzydzieści kutrów i uszkodzić jedenaście. Były to najcięższe straty poniesione dotąd przez skrzydło. Ale i tak kutry wygrały — zniszczyły siedemnaście milionów ton, tracąc sześćset tysięcy ton, i zabiły dwanaście tysięcy ludzi, tracąc trzystu dwudziestu dwóch.
— Może sobie pani myśleć, że te… te zabaweczki są okrętami wojennymi, ale w rzeczywistości okażą się nic nie warte w starciu z zaalarmowanymi okrętami liniowymi dysponującymi w pełni sprawnym systemem kontroli ognia i sensorami! — zapienił się Holderman.
— Jestem pewna, że w przypadku starcia z przygotowanym przeciwnikiem wzrosną straty skrzydła, sir — zgodziła się Truman. — Nikt nigdy nie twierdził, że tak się nie stanie. Z tego co wiem, nikt także nie twierdził nigdy, że „te zabaweczki” są w stanie zastąpić w boju spotkaniowym właściwie dowodzone okręty liniowe. Jak dotąd jednak sprostały wszelkim wyzwaniom z lepszym wynikiem, niż zakładano w prawie każdym ćwiczeniu. I dlatego można założyć, że kapitan Harmon i jej ludzie wystarczająco udowodnili przydatność nowego systemu uzbrojenia przynajmniej na pierwszym etapie, sir.
— Może sobie pani zakładać, co pani chce, kapitan Truman! — Holderman był już wyraźnie rozzłoszczony. — Na szczęście decyzja należy do komisji, nie do pani, i będziemy dalej poddawali system próbom, dopóki nie będziemy przekonani, że ma on jakąś rzeczywistą wartość.
— Rozumiem. — Truman przyjrzała mu się lodowato i wzruszyła ramionami. — Cóż, sir, nie mogę naturalnie mieć nic przeciwko pańskiej determinacji dokonania pełnej, obiektywnej i wszechstronnej oceny całej koncepcji, sir.
Jej głos także był lodowaty, ale spływał takim kwasem, że mógłby oczyścić z farby stalowe ściany bez najmniejszego trudu.
— Póki co jednakże kapitan Harmon i jej oficerowie mają masę pracy. Muszą przygotować się do jutrzejszych ćwiczeń — dodała tym samym tonem. — Mogę zasugerować, byśmy oboje zostawili ich, by się na tym skoncentrowali, sir?
Holderman spojrzał na nią wściekle, ale niewiele mógł zrobić. To ona była kapitanem Minotaura i mimo różnicy stopni on był jedynie gościem na pokładzie jej okrętu. Miała pełne prawo rozkazać mu opuścić czy to dowolne pomieszczenie, czy to cały okręt. Byłoby to zabójcze posunięcie dla jej kariery, i to niezależnie od powodów, ale wyraz jej oczu wskazywał, że w tej chwili na pewno to jej nie powstrzyma. Jemu taki obrót spraw także nie wyszedłby na dobre — w najlepszym razie stałby się pośmiewiskiem całej Royal Manticoran Navy, o flotach sojuszniczych nie mówiąc. W najgorszym razie mogłoby to przekonać Admiralicję, że Truman ma rację w kwestii kutrów i lotniskowca, a to on zachował się niewłaściwie czy przekroczył swe kompetencje. Było to oczywiście niedorzeczne, ale nie należało takiej możliwości ignorować.
— Ma pani rację, kapitan Truman — powiedział tonem wskazującym na jawne wypowiedzenie wojny. — Jeżeli zawiadomi pani moją pinasę, wrócę do bazy i także zajmę się przygotowaniami do jutrzejszych ćwiczeń.
— Oczywiście, sir. Z przyjemnością — odparła, nie kryjąc radości Truman.
Spojrzał na nią wściekle, ale i z pewnym zaskoczeniem — właśnie dorobiła się śmiertelnego wroga i musiała sobie z tego zdawać sprawę, a zupełnie się tym nie przejmowała… Tym bardziej wciekły odwrócił się na pięcie i wymaszerował z sali.
Truman przyglądała się, jak wychodzi, a gdy zamknęły się za nim drzwi, odwróciła się do podkomendnych i uśmiechnęła złośliwie.
W sali panowała martwa cisza.
— Mogę ci zabrać jeszcze chwilkę, Jackie? — spytała uprzejmie.
I wskazała ruchem głowy drzwi.
— Oczywiście, ma’am — odparła Harmon i obie wyszły na korytarz.
Po Holdermanie nie było już śladu i Truman uśmiechnęła się znacznie bardziej naturalnie.
— Sądzę, że mogłam to załatwić odrobinę bardziej taktownie — zauważyła — ale sukinsyn wkurzył mnie równo i dokładnie.
— Mnie też — przyznała Harmon — ale…
— Ale nic, co byśmy zrobiły, i tak nie zdoła zwiększyć jego determinacji skasowania całego projektu „Anzio” — przerwała jej Truman. — Choć przyznaję, że zrobiłam co mogłam, by zachęcić go do zwiększenia wysiłków.
— Że co? — Harmon wytrzeszczyła oczy. — Czy może byłabyś uprzejma mi to wyjaśnić szerzej?
Truman parsknęła śmiechem, widząc jej minę, i wyjaśniła:
— To proste, Jackie. Do spółki z komodorem Pagetem są najstarszymi rangą członkami komisji i od miesięcy siedzą na wynikach ćwiczeń. Za każdym razem wygrywacie z pieśnią na ustach, ale prędzej ich cholera zadusi, niż to przyznają oficjalnie. Chyba to zauważyłaś?
— Oczywiście, że zauważyłam!
— To dlaczego masz nadzieję, że przestaną to robić!? — zdziwiła się Alice. — Poza tym cały czas obaj kombinują z parametrami ćwiczeń, w końcu znajdą takie, że zaatakowani nas zmasakrują… Pamiętaj, że ani Holderman, ani Paget nie są idiotami, to całkiem dobrzy taktycy, tyle że konwencjonalni. W tej kwestii po prostu zachowują się jak para durniów, ale znajdą sposób i obie o tym wiemy. A uda im się, bo kutry są delikatne, a oni prędzej czy później wymyślą takie okoliczności, że będziesz musiała zgodzić się na astronomiczne straty, chcąc wykonać zadanie. Albo go nie wykonasz, co dla nich będzie jeszcze lepsze. To nie musi być ani rozsądny scenariusz, ani sytuacja, która ma spore prawdopodobieństwo wystąpienia w rzeczywistości. Wystarczy, że będzie teoretycznie możliwa, i skończy się dużymi stratami kutrów przy minimalnych osiągnięciach. I wtedy natychmiast ogłoszą wyniki tych konkretnych ćwiczeń i oprą na nich cały raport dla Admiralicji.
Harmon przyglądała się jej, nie mogąc słowa z siebie wydusić.
Widząc to, Alice Truman westchnęła ciężko i z rezygnacją.
Jacquelyn Harmon była doskonałym oficerem, ale pochodziła z rodziny całkowicie pozbawionej wojskowych tradycji. W pewien sposób przypominała Honor Harrington, która także wywodziła się z rodziny o niewielkich tradycjach służby w Royal Manticoran Navy i wszystko, do czego doszła, zawdzięczała wyłącznie swym umiejętnościom. Alice Truman zaś była córką wiceadmirała, wnuczką kapitan i kontradmirała oraz prawnuczką komodor, dwóch kontradmirałów i Pierwszego Lorda Przestrzeni, toteż doskonale znała i rozumiała układy, intrygi i machinacje istniejące w Royal Manticoran Navy praktycznie od chwili jej poznania. Była to wiedza, której Jackie Harmon nie była w stanie nigdy posiąść. Truman doskonale wiedziała, w jaki sposób Holderman i jego poplecznicy mogą i jeśli im pozwoli, opóźnią lub doprowadzą do zaniechania całej koncepcji lotniskowców. Była nawet w stanie ich zrozumieć, bo miała świadomość, że robią to z przekonania, iż taki właśnie jest ich obowiązek. Jedynym problemem było to, że nie mogła im na to pozwolić, Królewska Marynarka bowiem desperacko potrzebowała przewagi, jaką gwarantowały rozsądnie użyte lotniskowce.
— Zaufaj mi, Jackie — odezwała się tak łagodnie, jak była w stanie. — Nie powiedziałam, że natychmiast doprowadzą do zaniechania całego pomysłu, bo tego nie są w stanie zrobić: ma zbyt wielu zwolenników i za bardzo jest sensowny. Ale mogą opóźnić wprowadzenie lotniskowców do seryjnej produkcji o rok albo i dwa. A na to nie możemy pozwolić.
— A co ci da to, że go wkurzyłaś?
— A to, że jeśli się całkowicie nie pomyliłam w jego ocenie, Holderman jest w tej chwili tak wściekły, że nie może się wręcz doczekać przybycia do bazy Hancock, zebrania kogo trzeba i wykręcenia założeń jutrzejszych ćwiczeń tak, by postawić na swoim — wyjaśniła radośnie Truman. — I pokombinuje tak, że wynik będzie dla nas taką klęską jak Trzecia Bitwa o Yeltsin dla Amosa Parnella.
— I to ma być ta dobra wiadomość?! — Harmon zbladła.
A Truman zachichotała ze złośliwą satysfakcją.
— To wręcz cudowna wiadomość. Bo widzisz, już wysłałam raport do admirała Adcocka, z kopiami do admirała Caparelliego, wiceadmirał Givens, wiceadmirała Darwersa i wiceadmirał Tanith Hill, w którym wyrażam troskę spowodowaną tym, że założenia ćwiczeń zostały opracowane nierealistycznie.
Harmon wytrzeszczyła oczy i zamarła z opuszczoną szczęką. Wymienieni byli szefami departamentów: uzbrojenia, planowania, budowy okrętów i szkolenia, oraz tworzyli naczelne dowództwo RMN zwane Admiralicją. Do pełnego kompletu brak było tylko admirała Corteza (personel floty) i wiceadmirała Mannocka, głównego chirurga Królewskiej Marynarki.
Truman, widząc jej reakcję, uśmiechnęła się szeroko i dodała:
— Naturalnie nie sugeruję niczyjego celowego działania, ale wyrażam obawę, że z tego powodu kilka ostatnich ćwiczeń nie daje podstaw do pełnej i obiektywnej oceny możliwości kutrów w warunkach bojowych. Ponieważ równocześnie odnoszę wrażenie, iż problem się nasila, zwracam na niego uwagę wszystkich stosownych autorytetów, dokładnie tak jak powinnam. Niestety jakoś tak wyszło, że kopie przeznaczone dla Holdermana i reszty członków komisji gdzieś się zapodziały… a może bosmanmat sztabowy Mantooth zapomniał je wysłać w nawale obowiązków, co oczywiście byłoby strasznym niedopatrzeniem.
— Chcesz powiedzieć…? — Harmon spojrzała na nią z podziwem.
— Że Ich Lordowskie Moście i reszta naszych najwyższych dowódców będzie miała powód, by naprawdę dokładnie przyjrzeć się założeniom każdego ćwiczenia oraz temu, jak i kiedy dokonano w nich zmian. I znajdą bez trudu to, co muszą znaleźć: ciągłe pogarszanie możliwości kutrów, które i tak mimo tego osiągały zwycięstwa i na końcu jedną druzgocącą porażkę. A to spowoduje wzięcie pod lupę ćwiczeń jako całości i nie ma takiej ewentualności, żeby nie odkryli prawidłowości i tego, kto za nimi stoi. A ukoronowaniem będą te ostatnie przegrane przez was ćwiczenia. Coś mi się wydaje, że pan kontradmirał Holderman i pan komodor Paget niedługo będą tłumaczyli się tak gęsto, jak wówczas gdy byli midszypmenami.
— Jezu, Alice…
— Zdecyduj się — zaproponowała uprzejmie Truman. Zaskoczona Harmon zamarła na długą chwilę, nim zrozumiała, o co chodzi.
— Alice. No dobrze: a jeśli on tego nie zrobi? Jeśli poczeka i spreparuje, dajmy na to, ćwiczenia za tydzień? Albo wszystko się sprawdzi, tak jak mówisz, a on się zacznie mścić? W końcu jest admirałem, było nie było.
— Po kolei. Po pierwsze jestem przekonana, że jest za bardzo wściekły, żeby zrezygnować z okazji. Po drugie nawet jeśli poczeka parę dni, w końcu będzie chciał postawić na swoim i pułapka się zamknie. Co się odwlecze, to nie uciecze. A jeżeli będzie chciał się mścić… — Truman wzruszyła ramionami. — Jeżeli zareaguje tak, jak się spodziewam, to nie będzie już groźny, a każda próba odwetu będzie przez wszystkich potraktowana właśnie jako zemsta na podkomendnym, który robił, co do niego należy, podczas gdy pan admirał robił z siebie idiotę. Oczywiście że wszyscy domyślą się, co się naprawdę stało, parę osób domyśli się od razu, ale to akurat nie jest groźne. Będą wiedzieli, dlaczego to zrobiłam, i choć może nie zachwyci ich to, jak kapitan pomógł kontradmirałowi zrobić z siebie idiotę, wątpię, żeby miało to jakieś reperkusje, jeśli chodzi o mnie. Może będę miała jakieś kłopoty, jeżeli któryś z nich znajdzie się w składzie komisji kwalifikacyjnej, gdy będę miała awansować na stopień flagowy, ale tym będę się martwić później. Nie teraz. Poza tym sądzę, że do tego czasu do większości dotrze, jak użyteczne są lotniskowce.
— A jeśli się mylisz i on się nie da sprowokować? — spytała cicho Harmon.
— Jeżeli nie wystarczy to, jak dotąd fałszował założenia ćwiczeń, to moja kariera zakończy się szybciej, niż spodziewa się rodzina — odparła, siląc się na lekki ton, Truman. — Cóż, rodzina się rozczaruje i nie będzie tym zachwycona podobnie jak ja. Ale rodzice będą wiedzieli, dlaczego tak się stało, a to jest dla mnie najważniejsze. Podobnie jak to, że będę w stanie spać spokojnie i patrzeć na siebie w lustrze. A fakt, że załatwiłam tego dupka Holdermana, bo go załatwię, możesz być tego pewna, będzie miłą osłodą końca kariery!
Dźwięk alarmu był bardzo cichy. Porucznik Gaines zapamiętał to na zawsze. Podobnie jak to, jak w ogóle było cicho i spokojnie przez długi czas. A potem rozległ się ten dźwięk, zupełnie jakby komputer pokładowy odchrząknął, chcąc uprzejmie zwrócić na siebie uwagę. Dopiero potem w koszmarach, które prześladowały go przez lata, zdał sobie sprawę, jak niewłaściwy był to dźwięk.
Wyłączył alarm i sprawdził główną holoprojekcję taktyczną. W jej centrum widać było zimną gwiazdę typu K2, będącą słońcem systemu Seaford 9. Przeniósł wzrok na granicę przejścia w nadprzestrzeń i omiótł ją wzrokiem, szukając symbolu, który musiał gdzieś tam być, bo inaczej nie rozległby się alarm. Znalazł go i pochylił się nad klawiaturą.
Komputer posłusznie uaktywnił niewielki holoprojektor na jego stanowisku. Na razie obraz był niewyraźny, czemu trudno się było dziwić. Widać było jedynie pojedynczy, rozmazany ślad wyjścia z nadprzestrzeni migający na bursztynowo i czerwono na zmianę. Oznaczało to niezidentyfikowany, prawdopodobnie wrogi kontakt. Z odległości większej niż dwie, trzy minuty świetlne nawet najlepsze sensory nie były w stanie rozróżnić liczby czy zidentyfikować wielkości jednostek, które pojawiły się w normalnej przestrzeni, dopóki nie uruchomią one napędów. Dopiero ich sygnatury pozwolą na szacunkową choćby identyfikację gości, toteż czekał cierpliwie.
Najprawdopodobniej był to nie zapowiedziany konwój albo też coraz częściej pojawiający się zwiadowca Ludowej Marynarki. Gaines miał nadzieję, że to będzie właśnie wroga jednostka zwiadowcza, bo wtedy coś się zacznie dziać. Do takich zadań przeciwnik wybierał najlepszych kapitanów, a ich przeloty zawsze były błyskawiczne. Co nie zmieniało faktu, że admirał Hennesy regularnie próbował przechwycić zwiadowcę. Nigdy mu się to nie udało, ale obserwowanie tych prób było dobrą rozrywką, czasami nawet podniecającą. Admirała Santino jeszcze nie widział w akcji, toteż był ciekaw jego reakcji. Jeżeli to był zwiadowca, będzie miał okazję porównać nowego dowódcę sił stacjonujących w systemie ze starym…
Szansa na to była jednak niewielka, bo ślad wyjścia wyglądał na wywołany przez parę jednostek, a nie jedną, co bardziej wskazywało na konwój. Choć z drugiej strony nie można było wykluczyć ewentualności, że przeciwnik tym razem wysłał, dajmy na to, cztery czy pięć jednostek, chcąc dokonać dokładniejszego zwiadu. To, że dotąd tego nie robił, o niczym nie świadczyło, a byłaby to znacznie lepsza rozrywka niż zwykle. Na holoprojekcji zaczęły pojawiać się źródła napędu, powoli wzmacniane i identyfikowane przez komputer.
Powód tej powolności był zrozumiały, choć nie należał do przyjemnych. Istniał bowiem co prawda plan wyposażenia Seaford 9 w pełną sieć wczesnego ostrzegania, taką jaką miały inne systemy, w których znajdowały się bazy RMN, ale jakoś nie wprowadzono go w życie. Gaines podejrzewał, że dokumenty gdzieś zaginęły, gdyż z własnych doświadczeń wiedział, że dział logistyczny był najbliższą, jaką udało się stworzyć człowiekowi, formą zjawiska zwanego czarną dziurą. Każde zamówienie, jakie trafiało w jego pobliże, obojętne czego by dotyczyło, zostawało albo opóźnione, albo przekręcone, albo w ogóle znikało ze znanego wszechświata.
Naturalnie tym razem mógł się mylić, gdyż mimo iż Ludowa Marynarka zbudowała w systemie olbrzymie stocznie, magazyny i umocnienia, zanim sir Yancey Parks nie odebrał jej go, tak naprawdę nigdy nie były one specjalnie ważne dla Royal Manticoran Navy, gdy już znalazły się w jej posiadaniu.
Specjaliści od uzbrojenia i budownictwa okrętowego spędzili ponad rok, zaglądając wszędzie, gdzie się dało (i gdzie się nie dało też) na terenie stoczni i przyległości, oraz zabrali z magazynów próbki najnowszych urządzeń i oprogramowania. A potem wydali zgodną opinię głoszącą, iż Gwiezdne Królestwo i Sojusz nie bardzo mogą znaleźć praktyczne wykorzystanie dla bazy i jej wyposażenia.
Owszem, była większa niż Hancock i teoretycznie RMN powinna czym prędzej ją zająć, przystosować do własnych standardów i włączyć do swego programu budowy okrętów. A choćby nie, to obsadzić większość stoczni remontowych i wykorzystać je do modernizacji stacjonujących w pobliżu jednostek, odciążając w ten sposób bazę Hancock.
Niestety, zarówno pierwszy, jak i drugi pomysł były niepraktyczne, gdyż wyposażenie było, mówiąc zwięźle, przestarzałym złomem w porównaniu z używanym przez stocznie Królestwa, a system nie posiadał ani lokalnej populacji, ani nawet nadającej się do zamieszkania planety i na dodatek leżał zbytnio na uboczu. Konieczna modyfikacja kosztowałaby prawie tyle co zbudowanie nowych stoczni, a Hancock był znacznie lepszym do tego miejscem.
Znaczenie Seaford 9 miał jedynie jako odskocznia do ataków na Zanzibar, Alizon, Yorik i jeszcze parę sąsiednich systemów i dlatego istotne było jego zdobycie. Planowano co prawda zmodernizowanie stoczni remontowych i pomysł ten regularnie powracał, ale jak dotąd zrobiono to jedynie z jedną, na potrzeby czysto lokalne.
Flota po prostu nie miała sił, środków i ludzi, by zrobić coś więcej, co stało się w pełni oczywiste, kiedy rozpoczęto wycofywanie do systemu Manticore jednostek w celu dokonania poważniejszych modernizacji, bez zastąpienia ich innymi. Jasne było, że jeżeli Gwiezdne Królestwo może obyć się bez jakiegoś systemu planetarnego, to właśnie bez Seaford 9. Dlatego też stacjonujące tu siły nie były duże — kontyngent dyżurnych techników i mechaników, by jedyna w miarę nowoczesna stocznia remontowa funkcjonowała, dwie eskadry ciężkich krążowników, flotylla krążowników liniowych, wzmocniony dywizjon superdreadnoughtów i parę niszczycieli. Oraz Stacja Radioelektroniczna Jej Królewskiej Mości Seaford 9 dowodzona przez porucznika Heinricha Gainesa.
Nazwa robiła wrażenie, ale na tym się kończyło — te same powody, dla których uznano system za zbędny dodatek, i te same trudności RMN spowodowały, że zamiast pełnej sieci wczesnego ostrzegania złożonej z sond z nadajnikami grawitacyjnymi trzeciej generacji miał do dyspozycji mniej niż połowę potrzebnych, i to w większości pierwszej generacji. A te były niewiele lepsze od używanych przez lady Harrington w Drugiej Bitwie o Yeltsin. Ich największym mankamentem było powolne przetwarzanie danych i dlatego…
Przestał biadolić, gdyż holoprojekcja nagle rozpłynęła się i uformowała na nowo, gdy komputer zakończył identyfikację. Gaines przyglądał się jej nieświadom, że brwi próbują wejść mu w bezpośredni kontakt z włosami, a w ustach nagle zabrakło śliny.
Identyfikacja nie była pełna — przy ponad połowie obiektów kody pulsowały, co oznaczało przybliżone zidentyfikowanie, które zostanie automatycznie zaktualizowane, gdy tylko pozwolą na to uzyskane dane. Nowo przybyłe jednostki znajdowały się ponad dziesięć minut świetlnych od głównych anten szerokopasmowych czujników stacji, a więc wszystko, co widział, poza informacjami z sond wyposażonych w nadajniki szybsze od prędkości światła, było mocno przestarzałe. Ale i tak wystarczyło, by zmienić jego żołądek w lodowatą bryłę.
Przyglądał się holoprojekcji jeszcze przez moment, po czym wybrał na klawiaturze priorytetowy kod łączności i czekał. Obiektywnie niedługo: pięć do dziesięciu sekund, ale wydawało mu się, że całą wieczność. W końcu usłyszał znajomy znudzony głos:
— Oficer operacyjny grupy, komandor Jaruwalski.
— Tu Sensor Jeden — zameldował, używając stosownego kryptonimu. — Mam ślad wyjścia z nadprzestrzeni niezidentyfikowanych, powtarzam: niezidentyfikowanych okrętów w namiarze 1-7-7 na 0-9-8 względem słońca systemu. Odległość od bazy dziesięć minut pięćdziesiąt siedem sekund świetlnych. Po przybyciu nie nadały kodu identyfikacyjnego.
— Niezidentyfikowane? — znudzenie zniknęło z głosu rozmówczyni i Gaines nieomal zobaczył, jak siada nagle prosto. — Klasy jednostek zostały już zidentyfikowane?
— Nie wszystkie. Sensory grawitacyjne rozpoznały pięćdziesiąt cztery źródła napędu. Jak do tej pory między piętnaście a dwadzieścia to okręty liniowe, a przynajmniej dziesięć to pancerniki. Identyfikacja komputerowa wyłącznie na podstawie sygnatur napędów, ale odczyty są stałe, ma’am.
Przez moment słyszał jedynie ciszę i bez trudu mógł wyobrazić sobie tok myślowy rozmówczyni, bo sam właśnie miał go za sobą. Minimum dwadzieścia pięć okrętów to nie był zwykły rajd. A siły stacjonujące w systemie składały się z trzech superdreadnoughtów i czterech krążowników liniowych. Wniosek był oczywisty — Seaford 9 nie mógł zostać utrzymany.
— Rozumiem i dziękuję, Sensor Jeden — odezwała się Jaruwalski. — Proszę o stały przekaz danych bezpośrednio z sieci. I proszę spróbować je jak najszybciej zweryfikować.
— Aye, aye, ma’am — potwierdził Gaines.
I poczuł olbrzymią ulgę, że przekazał te wieści komuś wyższemu stopniem, kto był na dodatek odpowiedzialny za zajęcie się nimi. Wszystko, co on musiał teraz zrobić, to utrzymywać stały przepływ informacji do okrętu flagowego. I mieć nadzieję, że w jakiś sposób zdoła przetrwać to, co nieuchronnie musiało nastąpić.
A doskonale wiedział co to takiego.
— Jeżeli do tej pory nas nie zauważyli, to teraz się to zmieniło! — oceniła z zadowoleniem towarzyszka wiceadmirał Ellen Shalus, widząc, jak w holoprojekcji taktycznej zaczynają się pojawiać sygnatury napędów okrętów Royal Manticoran Navy.
Obserwowała je uważnie przez dłuższą chwilę, po czym zmarszczyła brwi i potarła w zamyśleniu podbródek.
Dostrzegł to towarzysz komisarz Randal i spytał zaniepokojony:
— Co się stało?
Shalus wzruszyła ramionami.
— Niby nic, ale widzę za mało ich okrętów — wyjaśniła i spytała oficera operacyjnego: — Jakie siły powinniśmy tu napotkać, Oscar?
— Według najświeższych analiz co najmniej sześć do ośmiu okrętów liniowych i eskadrę krążowników liniowych, towarzyszko admirał — odparł natychmiast towarzysz Levitt, co podobnie jak i jego ton świadczyło, że rozmowa prowadzona jest wyłącznie na użytek podsłuchu.
Shalus spojrzała na Randala i wskazała ruchem głowy holoprojekcję taktyczną.
— Co prawda jesteśmy jeszcze za daleko, by uzyskać dokładne odczyty, ale tam na pewno nie ma eskadry okrętów liniowych ani tuzina krążowników liniowych, towarzyszu komisarzu. Wygląda to na trzy, cztery okręty liniowe i osłonę krążowników.
— Może reszta nie włączyła napędów i czeka w zasadzce? — spytał zaniepokojony Randal. — Albo uaktywniły maskowanie elektroniczne i nie możemy ich dostrzec.
Shalus uśmiechnęła się — ta druga możliwość też jej przyszła do głowy. Pasowałaby do takich cwaniaków jak ci z Królewskiej Marynarki. Pierwsza byłaby głupotą, więc jej w ogóle nie komentowała.
— Nie wiem — przyznała uczciwie. — Jest to możliwe, choć z drugiej strony towarzysz admirał Giscard uprzedzał, że wiele informacji jest starych i mogą być nieaktualne. Nie przeprowadzaliśmy zbyt wielu operacji zwiadowczych w tym rejonie od początku wojny, dlatego między innymi założyliśmy, że przeciwnik będzie się tu czuł bezpiecznie i pewnie. Sądzę, że najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem jest to, że brakujące jednostki zostały wycofane w celu dokonania przeglądów i modernizacji. Wywiad donosi, że spora część okrętów liniowych RMN wymaga ich, i to od dawna.
— Hmm… — Randal podszedł do jej fotela i wpatrzył się w ekran. — Może pani ocenić, co przeciwnik robi?
— W tej chwili miota się jak stadko przerażonych piskląt — odparła z zimnym uśmiechem. — Nawet jeśli część jednostek uaktywniła maskowanie, i tak nie może ich być wystarczająco dużo, by zdołali nas powstrzymać. Osobiście sądzę, że to, co widzimy, to wszystkie okręty wroga obecne w tym systemie. W tej chwili próbuje dokonać koncentracji sił i zdecydować, jak postąpić. Mamy zasobniki holowane i przewagę w okrętach, że o zaskoczeniu nie wspomnę. Mogą zrobić tylko dwie rzeczy: uciec lub zginąć. W sumie obojętne co wybiorą, choć przyznaję, że wolałabym to drugie.
I coś drapieżnego błysnęło w jej oczach.
— Chcę usłyszeć, co możemy zrobić! — warknął kontradmirał Eskadry Zielonej Elvis Santino.
Andrea Jaruwalski w ostatniej chwili ugryzła się w język, by nie odpalić czegoś w stylu: „To trzeba było ruszyć grube dupsko i spędzić choć parę godzin na zastanowieniu się, co da się zrobić w podobnej sytuacji, patentowany leniu!”
Santino zastąpił wiceadmirała Hennesy’ego dwa i pół miesiąca standardowego temu i przez cały ten czas nie zdołał ani na niej, ani na reszcie sztabu wywrzeć pozytywnego wrażenia. Owszem, narobił szumu wokół tego, że na dowód zaufania do ich umiejętności zostawił cały sztab poprzednika, zamiast zastępować go swoimi ludźmi. Tyle że mu ani przez moment nie uwierzyła. W jej ocenie Santino po prostu nie miał swojego sztabu. A został tu przysłany, bo choć stanowisko dowódcy placówki Seaford 9 wyglądało w teorii na niezwykle ważne i prestiżowe, naprawdę było na tyle nieistotne, że nadawało się dla nieudaczników, którzy gdzieś indziej mogliby wyrządzić rzeczywiste szkody. Albo też stać się powodem wstydu dla całej Royal Manticoran Nawy — Ktoś taki jak Santino idealnie pasował do systemu potrzebnego Królestwu Manticore jak zasłonka w śluzie powietrznej. A o tym, że jest niekompetentnym leniem, świadczyło choćby to, że nie ustalił regularnego programu ćwiczeń czy choćby odpraw samego sztabu.
Mimo iż wiedziała, że nie tylko ona tak uważa, niczym w głosie czy zachowaniu nie zdradziła pogardy czy braku zaufania. W końcu należało również mieć na względzie własną karierę.
— Zakładając, że Sensor Jeden właściwie zidentyfikował siły przeciwnika, a jestem przekonana, że tak się stało, nie pozostało nam zbyt wiele możliwości, sir — oznajmiła spokojnie i rzeczowo. — Zbliża się do nas co najmniej dwanaście superdreadnoughtów i osiem dreadnoughtów, podczas gdy my mamy trzy okręty liniowe. Przeciwko dwunastu pancernikom i czterem krążownikom liniowym dysponujemy pięcioma krążownikami liniowymi. Sprawa jest prosta, sir: nie jesteśmy w stanie ich powstrzymać przed zajęciem systemu. Po prostu nie mamy na to dość sił. Według mnie jedynym sensownym posunięciem jest natychmiastowa ewakuacja stoczni i ledwie zostanie zakończona, opuszczenie systemu.
— To absurd! — szczeknął Santino. — Nie do przyjęcia! Nie zamierzam być drugą Yeargin i oddać systemu bez walki!
— Z całym szacunkiem, sir, ale nie jesteśmy w stanie z tymi siłami walczyć i przeżyć. I przeciwnik o tym wie — odparła rzeczowo, sprawdzając na ekranie swego komputera dodatkowe informacje. — Jest w odległości dziewięciu minut świetlnych i porusza się z prędkością czterech tysięcy pięciuset kilometrów na sekundę. Zakładając, że dąży do bezpośredniego przechwycenia przy głównej stoczni, za sto siedemnaście minut powinien zacząć wytracać prędkość, a dotrze tu za dwieście pięćdziesiąt dziewięć. To łącznie nieco ponad cztery godziny, panie admirale. To niewiele czasu dla jednostek ewakuacyjnych na rozpoczęcie załadunku załogi stoczni.
— Cholera, jest pani moim zasranym oficerem taktycznym, a nie jakimś pozbawionym jaj cywilem! A może nie martwi pani okazanie tchórzostwa w obliczu wroga? — ryknął Santino donośnie.
Jaruwalski spojrzała na niego rozwścieczona i najbliżej siedzący odruchowo się od niej odsunęli — jej złość biła nie tylko z oczu, ale i z całej postaci.
— Żadne przepisy prawa wojskowego nie wymagają, żebym wysłuchiwała obelg, admirale Santino — oznajmiła głosem o temperaturze płynnego azotu. — Moim obowiązkiem jest podać panu ocenę sytuacji taktycznej wraz z opinią, jakie jest najlepsze w mojej ocenie rozwiązanie. Dla mnie sprawa jest jednoznaczna: dysponujemy trzema okrętami liniowymi o masie dwudziestu pięciu milionów ton, a zbliżają się do nas okręty liniowe o łącznej masie stu czterdziestu siedmiu milionów ton, co oznacza, że przeciwnik ma sześciokrotną przewagę. I to nie biorąc pod uwagę dwunastu pancerników, które im towarzyszą!
— Pani obowiązkiem jest słuchać tego, co mówię, i robić, kurwa, co każę! — ryknął Santino, waląc pięścią w stół.
Aż ją poderwało. Otworzyła usta, by mu odpalić chwilą szczerości, zbyt wściekła, by myśleć o karierze, gdy nagle ją olśniło. I zamarła. W tym właśnie ułamku sekundy zrozumiała bowiem, co tak naprawdę kryje się pod jego chamstwem i złością.
A krył się po prostu strach.
A raczej nie tyle strach, ile przerażenie. I nie było to zwykłe uczucie doznawane przez każdego normalnego człowieka na wieść, że najprawdopodobniej za parę godzin napastnikom uda się go zabić. To było przerażenie przed odpowiedzialnością. I przed tym, co oddanie systemu bez walki może oznaczać dla jego kariery.
Nic w szkoleniu, jakie odebrała, ani w jej dotychczasowej służbie nie przygotowało jej do postępowania z dowódcą tak owładniętym przerażeniem, że jego umysł przestał działać. A z tym właśnie miała do czynienia w tej chwili. I ta świadomość bezradności napełniła ją niespodziewanym spokojem.
Każdy miał prawo się bać, ale żaden dowódca nie miał prawa dać się sparaliżować strachowi i przestać myśleć. A Santino sam się pogrążył — nie dość, że strzępił gębę, wyrażając się pogardliwie o komodor Yeargin i utracie systemu Adler, to przechwalał się, co by zrobił na jej miejscu. A równocześnie przez cały czas nic nie zrobił, tylko wegetował na orbicie.
W jednej kwestii mogła go zrozumieć — zniszczenie sił stacjonujących w systemie Adler wstrząsnęło całą Royal Manticoran Navy, i to dogłębnie. Ludowa Marynarka nie miała prawa robić czegoś takiego. A już na pewno nie im — takie było wewnętrzne i głębokie przekonanie wszystkich, choć oczywiście nikt tego głośno nie powiedział. Oficjalny wyrok wydany sześć miesięcy temu wraz z dokładnym i obiektywnym uzasadnieniem i analizą błędów popełnionych przez Yeargin uznawał ją winną „całkowitego nieprzygotowania i braku inicjatywy oczekiwanej po oficerze flagowym RMN”. Od tego momentu część oficerów bardziej niż śmierci bała się podobnych zarzutów czy też dorobienia się opinii „niewystarczająco ofensywnie nastawionych”.
Elvis Santino właśnie udowodnił, że należał do tego grona. A co gorsza, właśnie udowodnił także, że jest całkowicie nieprzygotowany, brak mu inicjatywy i w ogóle nie nadaje się na dowódcę czegokolwiek, a ten, kto mianował go podporucznikiem, popełnił największy błąd w życiu. I obojętne czy Santino miałby odwagę to przyznać choćby przed swoim sztabem, doskonale o tym wiedział. A to jeszcze powiększało jego przerażenie… i desperackie wręcz zdeterminowanie, by udowodnić wszystkim, że tak nie jest.
Kiedy się odezwała, zrobiła to tak spokojnym i niewyzywającym tonem, na jaki mogła się zdobyć, świadoma, że jedynie w ten sposób może doń dotrzeć:
— To, czego pan czy ja chcielibyśmy, sir, nie zmieni w niczym ani faktów, ani sytuacji taktycznej. A fakty są następujące: przeciwnik ma w graserach przewagę pięć do jednego, w laserach pięć koma pięć do jednego, a w wyrzutniach rakietowych ponad sześć do jednego. To ostatnie naturalnie przy założeniu, że nie mają zasobników holowanych. W tych warunkach…
— Nie oddam tego systemu bez walki, komandor Jaruwalski — przerwał jej Santino głosem niezwykle spokojnym i zdecydowanym.
Było w nim coś, co jeżyło włosy na głowie: tak mówią ludzie ignorujący wszystko, co się wokół dzieje, i przekonani, że to, co im się wydaje, jest ważniejsze od rzeczywistości.
— Zarządzę natychmiastową ewakuację całego personelu stoczni i pozostałych niekombatantów, ale nie ma takiej możliwości, żebym stąd uciekł bez walki — dodał stanowczo. — To nie wchodzi w grę! Znam swoje obowiązki, nawet jeśli inni oficerowie zapominają o swoich.
— Nie mamy szansy stoczyć boju spotkaniowego i prze…
— Nie zamierzam tego robić — przerwał jej, nie podnosząc głosu. — Zapomina pani o zasobnikach holowanych i naszej przewadze w wojnie radioelektronicznej.
— Ludowa Marynarka także dysponuje zasobnikami, sir! — nadal próbowała mówić spokojnie i miała świadomość, że się to jej nie udaje. — A z danych wywiadu wynika, że wykorzystują coraz szerzej technologię przemyconą z Ligi do modyfikowania…
— Ich zasobniki są gorsze od naszych! A nawet jeśli nie, to ich obrona antyrakietowa i elektronika są znacznie gorsze. Możemy się do nich zbliżyć, oddać salwę, ledwie znajdziemy się w zasięgu maksymalnego skutecznego ognia, i wycofać się. Wszystkie superdreadnoughty mają nowe kompensatory, więc nigdy nie zdołają nas dogonić. A równocześnie w ten sposób uniemożliwimy im pogoń za jednostkami ewakuacyjnymi.
Widząc błysk i wyraz jego oczu, Jaruwalski poczuła przerażenie. A ostatnie zdanie wręcz ją dobiło. Kretyn właśnie znalazł taktyczne uzasadnienie własnego obłędu. To, co wymyślił, oznaczało zniszczenie wszystkich okrętów i śmierć załóg. Mieli zginąć tylko dlatego, że był zbyt głupi i zbyt przerażony, by dotarło doń, co powinien zrobić. A teraz nabrał przekonania, że uda mu się zatuszować własną głupotę i bezczynność. Nie docierało do niego, że żaden dupochron nie będzie mu potrzebny, bo martwi nie piszą raportów. A ten pomysł był samobójstwem. I to bezsensownym.
— Nie ma znaczenia, sir, czy nasze zasobniki są lepsze, jeśli przeciwnik ma ich kilkakrotnie więcej. A ma — powiedziała tak rzeczowo, jak potrafiła. — A…
— Jest pani zwolniona ze stanowiska oficera operacyjnego — warknął Santino, nie pozwalając jej skończyć. — Potrzebuję ducha ofensywnego, a nie tchórzostwa!
Jaruwalski podskoczyła jak spoliczkowana i zbladła z wściekłości.
— Moim obowiązkiem jest podać panu jak najlepszą ocenę tak… — zaczęła.
Przerwał jej kolejnym uderzeniem pięścią w stół, które zabrzmiało jak wystrzał.
— Powiedziałem, że jest pani zwolniona! — wrzasnął. — A teraz won stąd! Nie chcę pani w ogóle widzieć na okręcie, Jaruwalski! Jeśli komuś brak odwagi, to nie ma tu czego szukać!
Wpatrywała się w niego, nie mogąc z wściekłości wydusić słowa.
— Za pięć minut wydam rozkaz ewakuacji. Jest pani nim objęta i wynoś się pani z mojego okrętu!
— Panie admi…
— Cisza! — ryknął.
Posłuchała, wiedząc, że stała się ogniskową jego obłędnego strachu, przez który nic się nie przebije. I nie mając pojęcia, co zrobić, bo to był czysty idiotyzm. Jedynym oficerem, z którego zdaniem w podobnej sytuacji musiał liczyć się każdy dowódca, był jego oficer taktyczny lub w sztabie oficer operacyjny. A on właśnie nie miał zamiaru jej słuchać…
Santino dziabnął wściekle paluchem w klawisz interkomu.
— Kapitanie Tasco, właśnie zwolniłem ze stanowiska i obowiązków komandor Jaruwalski — oznajmił Santino jadowicie, nie spuszczając z niej pałających oczu. — Chcę, by natychmiast opuściła okręt. Dostarczy pan pinasę, która niezwłocznie przewiezie ją na jednostkę ewakuacyjną, obojętne którą. Aha, gdyby okazało się to konieczne, może pan kazać pułkownikowi Wellermanowi usunąć ją z HMS Hadrian pod strażą.
Interkom milczał przez dobre dziesięć sekund.
— Sir — Tasco był zdecydowanie wstrząśnięty — jest pan pewien, że to słuszna decyzja? Nie…
— Całkowicie pewien, kapitanie! — przerwał mu Santino lodowato.
I puścił klawisz, przerywając połączenie.
— Wynoś się! — warknął do Jaruwalski.
I odwrócił się do niej plecami, spoglądając na pozostałych, bladych jak trupy członków swego sztabu.
Ona też na nich popatrzyła.
Kolejno na każdego.
Żaden nie spojrzał jej w oczy. I żaden się nie odezwał.
Dla nich stała się uosobieniem zarazy, kimś, kogo kariera właśnie się skończyła. Bo rzeczywiście się skończyła — było bez znaczenia, czy miała rację czy nie i jaki będzie wynik bitwy. Znaczenie miało jedynie to, że dowodzący placówką pozbawił ją stanowiska i wyrzucił z okrętu pod zarzutem tchórzostwa. I nikt nie odważył się spojrzeć jej w oczy w obawie, że to wystarczy, by zaraza przeniosła się i na niego.
Miała ochotę wrzasnąć i skląć ich, żeby przestali zachowywać się jak banda durniów — wspólnie mogliby pozbawić Santino dowodzenia i uratować okręty i życie. Nie zrobiła tego, bo wiedziała, że to nic nie da, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że to ona ma rację. Byli jej przyjaciółmi… a żaden nie miał dość odwagi, by przeciwstawić się idiocie nieprzytomnemu ze strachu. Woleli iść na śmierć i skazać na nią tysiące ufających im podkomendnych, niż zaryzykować własne kariery…
Miała ochotę splunąć, ale powstrzymała się ostatkiem przyzwoitości. Wiedziała, że nie zobaczy ich już żywych, a idących na śmierć nie zegna się pogardą.
Odwróciła się i bez słowa wyszła z sali.
Przynajmniej ewakuacja przebiegała planowo, co po serii nieszczęść z ostatnich paru godzin zaczęło napawać porucznika Gainesa optymizmem. Dotarł do końca korytarza łączącego śluzę pinasy z galerią pokładu hangarowego HMS Cantrip, złapał poręcz i zeskoczył za linię oznaczającą granicę pokładowej grawitacji ciężkiego krążownika.
— Gaines, Heinrich O., porucznik — przedstawił się czekającej tam młodej dziewczynie w stopniu chorążego z lekkim obłędem w oczach.
Ta błyskawicznie wpisała jego dane do elektrokarty, na którą najwyraźniej miała zgrany spis personelu przesłany przez komputer Orbitalnej Bazy numer Trzy.
Elektrokarta bipnęła prawie natychmiast i chorąży odwróciła się do dyżurnego oficera pokładu hangarowego w randze porucznika.
— To ostatni, sir! — oznajmiła głośno. — Wszyscy potwierdzeni i obecni na pokładzie, sir!
Porucznik podziękował jej ruchem głowy i pochylił się nad komunikatorem.
— Ostatnia jednostka ewakuacyjna wyruszyła w drogę, sir — zameldował kapitan Justin Tasco.
Wiedział, że jego głos brzmi płasko i nienaturalnie, ale nawet nie próbował tego zmienić. Usiłował przemówić Santino do rozumu, ale jego argumentacja została gwałtownie, by nie rzec po chamsku, przerwana. Nie spodziewał się czegoś podobnego. A teraz nie miał już wyjścia — musiał wypełnić obowiązek, choć wiedział, że jest to idiotyzm i marnotrawstwo.
— Doskonale — niewielki ekran łączności fotela kapitańskiego ukazywał radośnie wyszczerzoną gębę Santino. — Usunął pan tę dzi… komandor Jaruwalski z okrętu?
— Zgodnie z pańskim rozkazem — odparł drewnianym tonem Tasco.
Przez dwa lata był kapitanem flagowym wiceadmirała Hennesy’ego i cały ten czas współpracował blisko z Andreą Jaruwalski, ale był jedynie kapitanem, a przepisy wyraźnie zabraniały „komentarzy podważających autorytet starszego rangą oficera”. To, że skretyniałe ścierwo przypadkiem dowodzące w systemie nie miało już autorytetu wśród najbliższych współpracowników, było bez znaczenia. Natomiast żałował, że nie może mu powiedzieć, co o nim myśli.
— Pinasa dostarczyła ją na pokład HMS Cantrip osiemnaście minut temu — dodał, nie kończąc wypowiedzi zwyczajowym „sir”.
W końcu słowo to było oznaką szacunku.
— Doskonale, Justin! W takim razie każ obrać kurs i ruszamy!
— Jak pan sobie życzy, admirale — odparł Tasco beznamiętnie.
I zaczął wydawać rozkazy.
Pomimo niskiej rangi Gaines zdołał wkręcić się na mostek ciężkiego krążownika, wykorzystując przywilej należny dowódcy stacji „Sensor Jeden”. To, że w praktyce już nie był dowódcą, a stacja niedługo przestanie istnieć, było zupełnie inną sprawą, na którą nikt w panującym zamieszaniu nie zwrócił uwagi. Stanął sobie skromnie pod ścianą, żeby nikomu nie leźć w oczy, ale pozycję wybrał tak, by widzieć wyraźnie główną holoprojekcję taktyczną. Chwilę zajęło mu zorientowanie się, co widzi. A potem zamarł.
— Co, do cho…? — jęknął, obserwując, jak główne siły stacjonujące w systemie opuszczają orbitę.
Ale nie po to, by eskortować wyznaczone do przeprowadzenia ewakuacji okręty, ale po to, by obrać kurs prowadzący na spotkanie wroga!
— Co oni do cholery, wyprawiają?! — mruknął, nie mogąc powstrzymać się od zadania tego w sumie retorycznego pytania.
— Wykonują bezsensowny rozkaz durnia, który oficjalnie zamierza „odciągnąć przeciwnika od nas” — odparł zmęczony sopran z prawej.
Zaskoczony tonem i treścią wypowiedzi Gaines odwrócił się czym prędzej. Obok stała czarnowłosa kobieta o jastrzębich rysach ubrana w skafander próżniowy z insygniami pełnego komandora. I naszywką na piersi. Gaines przeczytał ją odruchowo i dostrzegł najbardziej zmęczone i pełne świadomości klęski oczy, jakie w życiu widział.
— Jak to „odciągnąć?! — wykrztusił. — Przecież nikt nas nie ściga!
Odwróciła głowę i przyjrzała mu się z namysłem. A potem wzruszyła ramionami.
— Słyszał pan określenie „dla honoru bandery”, poruczniku? — odpowiedziała pytaniem.
— Oczywiście, ma’am.
— A wie pan, skąd się wzięło?
— No, cóż… prawdę mówiąc nie.
— Jeszcze w czasach flot nawodnych na Ziemi istniała taka tradycja w jednej z nich, niezbyt bojowej, ale prawdę mówiąc, zapomniałam której. Datowała się jeszcze z okresu żaglowców, czyli z zupełnie zamierzchłej przeszłości. To w sumie nieważne… — wzruszyła ramionami i odwróciła się ku holoprojekcji, ale nie przestała mówić. — Chodzi o to, iż przyjęto w niej zasadę, że gdy kapitan jakiegoś okrętu znalazł się w obliczu wroga, którego bał się zaatakować, lub też uznał, że nie zdoła takiej walki wygrać, oddawał jedną salwę burtową i opuszczał banderę tak szybko, jak tylko mógł. Salwa była z zasady wystrzeliwana z burty przeciwnej niż zwrócona ku przeciwnikowi, żeby go nie zirytować i nie skłonić do odpowiedzi.
— Dlaczego?
— Dlatego że opuszczenie flagi czy też bandery, bo obie nazwy funkcjonowały równolegle, było ówczesnym odpowiednikiem wyłączenia ekranu — odparła takim samym nieobecnym tonem Jaruwalski. — Poddawał okręt, ale ponieważ wystrzelił wcześniej salwę, miał dupochron i nie można go było oskarżyć o tchórzostwo czy kapitulację bez walki.
— Przecież to szczyt idiotyzmu! — zirytował się Gaines. — I on…?
— Właśnie tak — zgodziła się posępnie. — Głupota, jak widać, nie była wyłącznie specjalnością naszych przodków.
— Co oni, do cholery, wyprawiają?! — zdumiał się towarzysz komisarz Randal.
— Nie jestem pewna — w głosie towarzyszki wiceadmirał Shalus niedowierzanie walczyło z nadzieją.
A potem oderwała wzrok od holoprojekcji taktycznej i uśmiechnęła się tak, że na pomoście flagowym powiało chłodem.
— Ale nie narzekam, towarzyszu komisarzu — dodała. — Przeciwnik jest bowiem tak miły, że spełnił moje marzenie… Oscar, kiedy znajdziemy się w maksymalnym zasięgu skutecznego ostrzału rakietowego?
— Za siedem minut, towarzyszko admirał — zameldował oficer operacyjny.
— Doskonale — powiedziała miękko. I uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
— Jesteśmy w maksymalnym zasięgu skutecznego ognia, panie admirale — zameldował kapitan Tasco. — Mam wydać rozkaz otwarcia ognia?
— Jeszcze nie, poczekajmy chwilę. To będzie tylko jedna salwa, więc nie chciałbym jej zmarnować.
— Sądząc po ich przyspieszeniu, także mają zasobniki holowane — ostrzegł Tasco.
— Zdaję sobie z tego sprawę, kapitanie — ton Santino znacznie ochłódł. — I wydam komendę do otwarcia ognia, kiedy uznam to za stosowne. Czy to jasne?
— W zupełności — prychnął Tasco.
— Pewnie sobie wyobraża, że odpali jedną salwę ze wszystkiego, co ma, łącznie z zasobnikami, i ucieknie dzięki większej mocy kompensatorów — ocenił towarzysz komandor Levitt.
Shalus przytaknęła ruchem głowy.
Ledwie mogła uwierzyć, że ktokolwiek, a zwłaszcza oficer flagowy Royal Manticoran Navy, mógł być takim idiotą, ale stanowiło to jedyne wytłumaczenie postępowania przeciwnika.
Znajdowali się w odległości sześciu i pół miliona kilometrów od siebie i choć obie strony wytracały już prędkość, odległość ta nadal się zmniejszała. Nim przeciwnik rozpoczął ten samobójczy manewr, jej eskadra poruszała się z prędkością czterystu kilometrów na sekundę, co oznaczało, że nie zdołałaby go dogonić ani też ostrzelać, gdyby z pełną prędkością skierował się z orbity ku granicy przejścia w nadprzestrzeń. Czyli miała do czynienia z oficerem głupszym od przeciętnej dopuszczalnej.
Chyba że wywiad aż tak drastycznie mylił się w ocenie możliwości uzbrojenia i wyposażenia okrętów RMN. Jeżeli oficer dowodzący okrętami Królewskiej Marynarki nie był durniem, lecz zdawał sobie sprawę z przewagi technicznej, jaką dysponował, i podjął starannie skalkulowane ryzyko, to sukces operacji „Ikar” znalazł się pod dużym znakiem zapytania. Natomiast sama nie mogła uwierzyć w taką możliwość — przeciwnik dysponował nie więcej niż pięćdziesięcioma zasobnikami, podczas gdy ona miała ich trzysta dwadzieścia osiem. Żadna elektronika ani obrona przeciwrakietowa nie mogła, zrównoważyć takiej dysproporcji.
— Oni są już martwi — usłyszała czyjś szept. — Tylko jeszcze o tym nie wiedzą.
Kiwnęła głową, w pełni zgadzając się z tą oceną.
— Proszę skoncentrować ogień na dwóch czołowych superdreadnoughtach — polecił Santino.
— Według rozkazu, panie admirale — potwierdził kapitan Tasco.
Santino uśmiechnął się złośliwie.
Nawet po wydzieleniu pełnej eskadry ciężkich krążowników do przeprowadzenia ewakuacji i tak pozostały mu pięćdziesiąt cztery zasobniki. Wraz z wyrzutniami pokładowymi dawało to prawie dziewięćset rakiet w pierwszej salwie. Taka lawina pocisków powinna bez większego trudu przeładować obronę antyrakietową prowadzącego elementu.
Santino uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją — jeżeli zniszczy te dwa okręty liniowe, nikt nie będzie mógł mieć do niego pretensji, bo nic w całym systemie nie było dla RMN tyle warte. Dla przeciwnika i owszem, na pewno było tu dużo użytecznych konstrukcji, ale to już sprawa oceny. A w takiej sytuacji nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nie zmusił wroga do zapłacenia wysokiej ceny za złom i…
— Nieprzyjaciel wystrzelił rakiety! — krzyknął ktoś. — Wielo… O Jezu!
— Ognia! — rozkazała towarzyszka wiceadmirał Shalus.
I trzysta dwadzieścia osiem zasobników holowanych odpaliło rakiety. Ponieważ miały one nieco mniejszy zasięg i zdecydowanie gorszą elektronikę niż te używane przez Królewską Marynarkę, by to nadrobić, zasobniki zamiast dziesięciu zawierały po szesnaście wyrzutni. Oprócz nich wszystkie okręty liniowe Zespołu Wydzielonego 12.1 wystrzeliły także salwy burtowe, dodając tysiąc pięćset rakiet do pocisków z zasobników.
Łącznie w stronę okrętów Santino pomknęło ponad sześć tysięcy siedemset rakiet.
Elvis Santino kurczowo zaciskał dłonie na poręczach fotela, gapiąc się na obraz widoczny w holoprojekcji. W jego wytrzeszczonych oczach było jedynie czyste przerażenie. To było niemożliwe! Wiedział, że tak jest, ale jednocześnie widział, że to się jednak dzieje. W głośniku ekranu łączności słyszał rozkazy kapitana Tasco próbującego ratować okręt, ale sam nie był w stanie nic zrobić ani nic powiedzieć.
Komandor porucznik Uller pełniący obowiązki oficera operacyjnego po wyrzuceniu komandor Jaruwalski wydał polecenie odpalenia rakiet, nie mogąc doczekać się rozkazu od dowódcy placówki. Jednak ich salwa wyglądała wręcz rachitycznie w porównaniu ze ścianą śmierci pędzącą w ich stronę.
Santino zacisnął powieki, jakby w ten sposób był w stanie uniknąć spojrzenia prawdzie w oczy.
Tak wywiad, jak i Jaruwalski ostrzegali go, ale im nie wierzył. Znał raporty i zapoznał się z analizami, ale w nie nie uwierzył. Widział kiedyś takie rakietowe tsunami i jego skutki — ale to było jego własne tsunami. Nigdy nie ujrzał, by przeciwnik odpowiedział czymś zbliżonym, i dlatego był święcie przekonany, że nigdy czegoś takiego nie zobaczy.
Teraz wiedział, że się pomylił.
Choć w sumie nie aż tak bardzo — zobaczył to, było nie było, tylko raz w życiu.
Heinrich Gaines i Andrea Jaruwalski odruchowo przysunęli się bliżej siebie, z chorobliwą fascynacją przyglądając się holoprojekcji. Cantrip był bezpieczny — napastnicy nie mogli go ani dogonić, ani ostrzelać, nim osiągnie granicę wejścia w nadprzestrzeń. Podobnie jak reszta okrętów ewakuacyjnych miał zbyt dużą przewagę prędkości, by mogło być inaczej. Zresztą napastnicy nawet nie próbowali zmieniać kursu w pogoni za czymś tak nieistotnym. Najprawdopodobniej nie zrobiliby tego, nawet gdyby konwój osłaniały wszystkie pozostałe okręty placówki Seaford 9. Skoro te jednak same pchały się im w ręce…
Gaines odczytał informacje wypisane przy symbolach rakiet wystrzelonych przez okręty Ludowej Marynarki i jęknął.
Andrea Jaruwalski nie jęknęła — obserwowała to wszystko jakby z boku. Wywiad floty oceniał, że dzięki przemytowi technologii z Ligi Solarnej obrona antyrakietowa przeciwnika poprawiła się o piętnaście procent; z tego co właśnie widziała, wynikało, że o dobre dwadzieścia procent. Co do samych rakiet trudno jej było ocenić, gdyż taka liczba musiała po prostu przeładować komputery antyrakietowe ostrzelanych jednostek.
Rakiety wroga dotarły w zasięg skutecznego ognia i przestała myśleć o czymkolwiek. Obrona antyrakietowa spisała się doskonale, ale było fizyczną niemożliwością, by poradziła sobie z wystarczającą ich ilością. Prawie cztery tysiące rakiet dotarło na wyznaczoną odległość od celów i eksplodowało, siejąc wokół śmiercionośnymi promieniami impulsowych laserów. Trafiały wszędzie, tworząc jedno morze ognia i śmierci — w ekrany, w osłony burtowe oraz w nie osłonięte dzioby i rufy.
Równie szybko wszystko się skończyło — w ciągu sekund w przestrzeni wykwitł łańcuszek minisupernowych, a potem zapanował spokój. Z trzech superdreadnoughtów, czterech krążowników liniowych i ośmiu ciężkich krążowników po dziewiętnastu sekundach od eksplozji pierwszej głowicy laserowej pozostały dwa uszkodzone ciężkie krążowniki, poszarpany wrak krążownika liniowego i śladowe ilości szczątków.
Ktoś cicho i namiętnie klął głosem, w którym słychać było łzy…
A przeciwnik wystrzelił drugą salwę już tylko z pokładowych wyrzutni…
I tak okazała się wystarczająca, by dobić resztki sił Santino.
Salwa wystrzelona przez okręty Królewskiej Marynarki także dotarła do celu. Superdreadnought Ludowej Republiki zmienił się w kulę ognia, a drugi wypadł z szyku, wypluwając chmurę powietrza i rój kapsuł ratunkowych. Natomiast reszta parła ustalonym kursem, aż dotarła na odległość umożliwiającą skuteczny ostrzał bazy i stoczni orbitalnych.
Przez cały ten czas Andrea Jaruwalski nie spuściła wzroku z holoprojekcji taktycznej.
Zrobiła to dopiero, gdy pierwsze rozbłyski nuklearnego ognia zaczęły niszczyć instalacje. Dopiero wówczas poczuła się w pełni pobita i bezużyteczna.
Odwróciła się i powoli poszła ku wyjściu.
— Słyszałeś?! Przecież to ludzkie pojęcie przechodzi! — Scooter Smith był wyraźnie wstrząśnięty, choć nie na tyle, by zapomnieć, że należy mówić szeptem.
W końcu obaj z Maxwellem i innymi mechanikami pokładowymi skrzydła siedzieli w sali odpraw, słuchając, jak porucznik Gearman przedstawia założenia najbliższych ćwiczeń.
Komandor Stackowitz i kapitan Harmon miały przeprowadzić odprawę z dowódcami dywizjonów, ale dopiero później. Ponieważ nadal najwięcej wagi poświęcano nowym reaktorom, mechanicy jako pierwsi dowiadywali się o wszystkim. To, czego właśnie dowiedział się Scooter, znacznie podniosło mu poziom adrenaliny.
— A niech sobie przechodzi. Może w tę i nazad, jak lubi — ocenił spokojnie Maxwell, i korzystając z osłony, jaką dawali siedzący przed nim, podrapał się energicznie pod pachą. — Szarża zdecydowała się dokopać Minnie. No to dokopie. Nigdy nie brałeś w czymś takim udziału czy jak?
— I to wszystko, co masz na ten temat do powiedzenia? — Scooter przyjrzał mu się niezbyt życzliwie.
— To, co mamy do powiedzenia ja albo ty, gówno kogo obchodzi. Liczy się tylko to, że ta dupa Holderman zdecydował, że przegramy ćwiczenia. Pojęcia nie mam, czego się na nas uwziął, ale nic na to obaj nie poradzimy, więc może byś się trochę mniej wkurzał? Albo na kogo innego?
— Nigdy nie wychylasz łba ze skrzynki z narzędziami?
— Się oduczyłem — przyznał z krzywym uśmieszkiem Maxwell. — Jak by nie było, mam trochę większe doświadczenie w unikaniu oficjalnych rugań niż ty, mój chłopcze.
— Fakt! — zgodził się Scooter. — W tej kwestii masz większe doświadczenie niż ktokolwiek we flocie, Kluczuś!
— Cios poniżej pasa — zauważył smętnie Maxwell — ale czego się można spodziewać po kimś takim…
Smith wyszczerzył zęby, ale obrzydzenie mu nie minęło.
Musiał natomiast przyznać rację Maxwellowi. I to w dwóch sprawach. Po pierwsze obaj byli bezsilni, po drugie Holderman zdołał przekonać komisję, by założenia ćwiczeń ustalono tak, aby Minotaur nie mógł ich wygrać. Dlatego kutry dostały rozkaz zaatakowania bazy Hancock bez użycia maskowania elektronicznego. Atak mógł być przeprowadzony z dowolnym przyspieszeniem, z dowolnego kierunku i rozpocząć się w dowolnym miejscu, ale w jego trakcie nie wolno było używać wyposażenia radioelektronicznego, należącego do najnowocześniejszych w całej Królewskiej Marynarce, w większym zakresie niż standardowy. A na dodatek zredukowano skuteczność ich aktywnych środków obrony antyrakietowej o czterdzieści procent, aby „odzwierciedlić prawdopodobne modyfikacje przeprowadzone przez przeciwnika w zakresie wzmocnienia odczytu danych i kontroli ognia”.
Co było pieprzeniem kotka za pomocą młotka, o czym Smith doskonale wiedział. I nie tylko Smith.
Jedyną zaletę stanowiło to, że ćwiczenia miały być prawdziwe, a nie symulowane, co uniemożliwiało Holdermanowi i jego kumplom zmiany założeń w ich trakcie. Co prawda jak dotąd tego nie zrobili, ale Scooter miał dziwną pewność, iż jedynie dlatego, że na to nie wpadli.
W przeciwieństwie też do Maxwella miał silne podejrzenia odnośnie do tego, co sprowokowało Holdermana, i zastanawiał się, co też napadło starą, że zrobiła coś tak głupiego.
Najprostsza odpowiedź było taka, że kapitan też człowiek i zdarzy mu się coś spieprzyć. W sumie ciekaw był, co Harmon wymyśli — oprócz sensorów bazy miało ich szukać jeszcze pięć superdreadnoughtów i krążowniki liniowe osłony. Jak na jedno skrzydło kutrów rakietowych i jeden lotniskowiec było to dużo za dużo. Ale Harmon i Stackowitz to stare wygi, i do tego sprytne. Był pewien, że wymyślą sposób skrytego dotarcia znacznie bliżej celu, niż się Holdermanowi w najgorszym koszmarze przyśniło. Nie wiedział tylko jaki.
— Ile zostało do wyjścia z nadprzestrzeni? — spytała towarzyszka kontradmirał Kellet.
Pytanie skierowane było do oficera astronawigacyjnego i zbiegło się przypadkiem z pojawieniem się na pomoście flagowym pancernika Ludowej Marynarki Schaumberg towarzyszki komisarz Ludmiły Penevski.
— Sześć godzin i czterdzieści trzy minuty, towarzyszko admirał — zameldowała towarzyszka komandor Jackson.
— Doskonale — potwierdziła Kellet i spojrzała na towarzyszkę komisarz.
Ta przez moment nie zareagowała w żaden sposób, po czym uśmiechnęła się.
— Ludzie wyglądają na spokojnych i pewnych siebie — zauważyła cicho Penevski, podchodząc do fotela.
Razem zbliżyły się do holoprojekcji taktycznej.
— Dlaczego mieliby nie być? — zdziwiła się Kellet. — Co prawda byłabym szczęśliwsza, mając kilka prawdziwych okrętów liniowych, ale i tak jestem przekonana, że damy sobie radę z siłami, które zastaniemy w systemie.
— Nawet jeżeli będą tam superdreadnoughty? — spytała cicho Penevski.
Tym razem to Kellet się uśmiechnęła. Był to bardziej grymas niż uśmiech, pozbawiony śladu wesołości, za to pokazujący zęby niczym u głodnego drapieżnika.
— Różnica w sprzęcie, zwłaszcza w elektronicznym, dzieląca nas od Królewskiej Marynarki nie jest już taka jak na początku wojny — wyjaśniła. — Przeciwnik nadal posiada przewagę, ale już nie taką jak kiedyś. W naszej ocenie dzięki transferowi technologii zmniejszyła się ona co najmniej o połowę. Przez ostatnie parę lat największym atutem RMN nie była jakość sprzętu, lecz to, że dysponowała zasobnikami holowanymi w przeciwieństwie do nas. Dawało jej to olbrzymią przewagę pierwszej salwy. Często taką, że była ona rozstrzygająca. W tym przypadku najistotniejsza jest liczba rakiet, a nie różnice w jakości obrony antyrakietowej. Teraz my też mamy zasobniki, i to mające po szesnaście, a nie po dziesięć rakiet. A to oznacza, że szanse po raz pierwszy się wyrównały, towarzyszko komisarz.
— Tak to właśnie rozumiem, ale nie ma sensu udawać, że jestem równie obeznana z techniką jak pani, towarzyszko admirał. Dlatego jest mi trudniej zaakceptować teoretyczne wyliczenia i prognozy. Nie rozumiem po prostu do końca założeń, na których są one oparte… zwłaszcza tego, co pani zdaje się uważać, czyli że ponownie zaczęła się liczyć głównie skuteczność naszej aktywnej obrony przeciwrakietowej.
— Bo tak jest w istocie, a sprawa przedstawia się w sumie dość prosto, ale nie tak łatwo jest to przystępnie wytłumaczyć. Zastanówmy się…
Kellet umilkła, rzeczywiście zastanawiając się, jak to wyjaśnić metodą łopatologii stosowanej. Penevski zjawiła się na okręcie ze trzy miesiące temu i nadal poznawały się wzajemnie. Była natomiast jedna rzecz, którą już odkryła, a której towarzyszka komisarz wcale nie ukrywała — była mianowicie gotowa przyznać się, gdy czegoś nie wiedziała. A to była tak olbrzymia zaleta, że kontradmirał Kellet gotowa jej była wybaczyć całą masę drobnych wad.
— W sumie pojedynek rakietowy sprowadza się do liczb — podjęła — a to dlatego, że teoria prawdopodobieństwa nie ma ulubieńców. Zagłuszacze, cele pozorne i inne elektroniczne cuda są w stanie ogłupić i odciągnąć od celu pewną liczbę rakiet. Im są lepsze, tym większą, ale zawsze jest to jedynie drobna część nadlatujących. A kiedy rakieta uzyska pewny namiar celu i ma paliwo, by manewrować do samego końca ataku, jedynym, co może ją powstrzymać, jest albo antyrakieta, albo trafienie z działka laserowego.
Zrobiła przerwę i spojrzała pytająco na słuchaczkę. Ta kiwnęła głową na znak, że jak dotąd rozumie.
— Każdy okręt, eskadra czy grupa wydzielona ma określoną górną granicę rakiet, jaką może zniszczyć jej obrona antyrakietowa. Zależy ona od czułości sensorów, oprogramowania komputerów oraz ich pojemności i szybkości oraz od ilości i celności systemów uzbrojenia, które można wykorzystać do niszczenia nadlatujących rakiet. Od początku wojny Royal Manticoran Navy we wszystkich kwestiach poza ostatnią miała znaczną przewagę. Podobnie jak w jakości głowic samonaprowadzających, ale to osobny temat i w tej chwili go zostawmy, bo tylko zaciemniłby obraz. Nasze rakiety i sprzężone działka laserowe są praktycznie tej samej jakości, a my nieco lepiej wykorzystujemy główne uzbrojenie energetyczne w roli obrony antyrakietowej. Natomiast lepsza elektronika połączona z monopolem na zasobniki holowane dawała dotąd Królewskiej Marynarce znaczną przewagę w pojedynkach artyleryjskich. Teraz dzięki przemytowi z Ligi Solarnej zmniejszyliśmy przewagę RMN w elektronice z trzydziestu pięciu procent do jakichś piętnastu czy szesnastu. A co ważniejsze, dysponujemy zasobnikami i możemy zalać obronę przeciwrakietową przeciwnika nawet liczebniejszymi salwami, niż on dotąd był w stanie, zaczynając od bitwy o Hancock. Co to oznacza w praktyce, najlepiej będzie widać, jeśli porównamy siły obu stron w naszym fragmencie operacji „Ikar”. Według ocen wywiadu w systemie może na nas czekać maksymalnie eskadra superdreadnoughtów, druga krążowników liniowych oraz dwadzieścia do trzydziestu krążowników i niszczycieli osłony. Zakładając, że dotychczasowe walki są wyznacznikiem, przeciwnik wybierze kompromis między maksymalną liczbą zasobników a ograniczeniem przyspieszenia przez nie wywołanym. Dlatego też można przyjąć, że ich okręty liniowe będą miały po dziesięć do dwunastu zasobników, krążowniki liniowe po cztery, a ciężkie krążowniki po dwa. Czyli przyjmując najgorszy wariant, przeciwnik będzie dysponował stu czterdziestoma czterema, dodać czterdzieści osiem i trzydzieści dwa… co daje łącznie dwieście czterdzieści cztery zasobniki z dwoma tysiącami dwustoma czterdziestoma rakietami. My natomiast mamy znacznie większe możliwości holowania, a nowe ciężkie krążowniki klasy Mars dysponują olbrzymim zapasem energii napędów w stosunku do mocy kompensatorów.
Żeby nie wprowadzać zamieszania, zdecydowała się nie wyjaśniać dlaczego. A powód był prosty — Ludowa Marynarka miała nadzieję zdobyć nie uszkodzony egzemplarz nowego typu kompensatora bezwładnościowego albo też dostać jego plany z Ligi, której inżynierowie powinni je już opracować. Dlatego zaprojektowano nową klasę ciężkich krążowników o dostosowanych do nich parametrach napędów. Ponieważ dotychczas żadna z ewentualności nie nastąpiła, jednostki klasy Mars dysponowały olbrzymim zapasem mocy, co miało zresztą swoją dobrą stronę. Mogły stracić więcej węzłów napędu niż inne, nim odbijało się to na ich przyspieszeniu. Mogły też holować dwukrotnie więcej zasobników niż okręty RMN klasy Star Knight, o co nikt ich nie podejrzewał, bo traciły tyle samo przyspieszenia. Naturalnie gdyby były wyposażone w kompensatory nowego typu, mogłyby holować ich trzy razy więcej, ale to chwilowo było jedynie gdybanie. Jeśliby to kiedykolwiek nastąpiło…
Kontradmirał Kellet wzięła się w garść i zmusiła do przerwania marzeń. Wróciła do rzeczywistości i dokończyła:
— Oznacza to, że rozpoczniemy bitwę, mając po dwanaście zasobników za każdym pancernikiem i po sześć za ciężkim krążownikiem. Zmniejszy to co prawda nasze maksymalne przyspieszenie o dwadzieścia procent, jeśli chodzi o krążowniki, ale da nam czterysta pięćdziesiąt sześć zasobników, czyli ponad siedem tysięcy rakiet w pierwszej salwie. I to jest właśnie powód, dla którego wręcz nie mogę się doczekać Drugiej Bitwy o Hancock.
I błysnęła ponownie zębami w drapieżnym uśmiechu.
— Wyjdziemy z nadprzestrzeni za czterdzieści pięć minut, towarzyszu admirale — zameldowała komandor Lowe ze spokojem typowym dla profesjonalistów w sytuacji, gdy granat właśnie miał wpaść do szamba.
Lester Tourville zignorował to i po prostu powiedział z odruchową uprzejmością:
— Dziękuję, Karen.
Wcale nie był taki spokojny, ale nie widział żadnego powodu, by to okazywać. Udawał, że z namysłem studiuje ekran taktyczny fotela, na którym chwilowo widać było jedynie hipotetyczne rozmieszczenie okrętów wchodzących w skład Zespołu Wydzielonego 12.2, w rzeczywistości zaś myślał o czymś zupełnie innym. Głównie o tym, co niepokoiło Lowe i co ona także maskowała pozornym spokojem. I nie chodziło bynajmniej o to, że dowodził najmniej liczną grupą — miał o pięć okrętów mniej nawet niż Zespół Wydzielony 12.3 Kellet (choć o dziewięć pancerników więcej niż ona). Powodem niepokoju była konieczność przebycia tak dalekiej drogi w głąb terenów wroga. Miał do pokonania najdłuższą trasę ze wszystkich czterech zespołów wydzielonych i mimo iż wcześniej sam uspokajał Honekera, samego go to raczej niepokoiło. By nie rzec, że bardzo go niepokoiło…
Żeby odegnać niespokojne myśli, skupił się na zadaniu. Było oczywiste, że w systemie Zanzibar natknie się na okręty Royal Manticoran Navy, bo sama flota systemowa nie byłaby w stanie poradzić sobie z większym rajdem pirackim. Nikt się go tam jednakże nie spodziewał, a gdyby okazało się, że natknie się na zbyt wiele okrętów liniowych, dysponował wystarczającą przewagą przyspieszenia, by im uciec.
— Zasobniki gotowe, Shannon? — spytał, nie podnosząc głowy.
— Gotowe, skipper — odparła komandor Foraker starannie kontrolowanym głosem, jakiego dorobiła się po bitwie o Adler.
Tourville szczerze tego żałował, ale nic nie był w stanie na to poradzić. Jedyną optymistyczną rzecz stanowiło to, że planując akcję, doszła nieco do siebie, i miał świadomość, iż nie straciła nic ze swych zawodowych umiejętności, jak i talentu do nieortodoksyjnych, odważnych posunięć. Ani też talentu czy może ochoty do uzasadniania swych propozycji z bezpośredniością i logiką, które nie pozostawiały miejsca na nieporozumienia… choć czasami jej adwersarze mieli nieodparte wrażenie bezpośredniego spotkania z walcem grawitacyjnym na wolnych obrotach.
Z jej pomysłem przeprowadzenia ataku Tourville zgadzał się w zupełności, choć dostrzegał jego minusy. Shannon zaproponowała, by od samego początku prowadzić atak z dużą szybkością, co oznaczało wyjście z nadprzestrzeni ze sporą prędkością początkową. Przeciwnicy całkiem rozsądnie argumentowali, że postawi to zespół wydzielony w złej sytuacji, jeśli w systemie natkną się na okręty liniowe RMN. Będą bowiem potrzebowali więcej czasu i miejsca na wytracanie prędkości, by móc rozpocząć ucieczkę. Shannon wykazała mniejszą niż zwykle cierpliwość. Przypominając chłodno, że aby ich przechwycić, rzeczone okręty liniowe będą musiały obrać stosowny kurs i nabrać odpowiedniego przyspieszenia, a im szybciej Zespół Wydzielony 12.2 wykona zadanie, tym mniej będą miały na to czasu. A ponieważ ich celem były stacje i stocznie orbitalne wokół planety Zanzibar, gwarancję przechwycenia okręty Królewskiej Marynarki miałyby jedynie, gdyby znajdowały się na orbicie wokół niej i pozostały tam. Co z kolei spowodowałoby dostrzeżenie ich na tyle wcześnie, że przy proponowanej przez nią prędkości zespół zdołałby bez trudu im umknąć i zaatakować zapasowy cel, jakim były zakłady wydobywcze w pasie asteroidów. Ponadto konieczność rozwinięcia większej prędkości, by ich przechwycić, zmuszałaby obrońców do wcześniejszego działania z wykorzystaniem większych energii, co z kolei znacznie osłabiało skuteczność ich systemów maskowania elektronicznego. I to na tyle, że można je było wykryć wystarczająco wcześnie, by zdołać ich uniknąć.
Drugą kontrowersyjną kwestią okazało się jej stanowisko, że ważniejsze jest utrzymanie przez cały czas pełnej zdolności manewrowej (a więc możliwości osiągania maksymalnych przyspieszeń), niż zabranie jak największej liczby zasobników holowanych. Główną bowiem przewagę pancerników nad prawdziwymi okrętami liniowymi stanowiła ich zwrotność. Ponieważ nie chciała z niej rezygnować, zaproponowała, by zamiast holować je klasycznie za rufami, zrobić to, co Royal Manticoran Navy zrobiła w Czwartej Bitwie o Yeltsin. Czyli holować je na krótkich promieniach ściągających wewnątrz przestrzeni objętej ekranem. W ten sposób ich liczba nie miałaby żadnego wpływu na możliwe do osiągnięcia przyspieszenia. Oznaczało to, że krążowniki liniowe będą w stanie holować jedynie po dwa zasobniki, a ciężkie krążowniki żadnych z braku technicznych możliwości. Shannon godziła się na to bez protestów.
W przeciwieństwie do oficerów operacyjnych poszczególnych eskadr, którzy mało furii nie dostali po wysłuchaniu jej propozycji. Poczekała spokojnie, aż pierwszy atak minie, i korzystając z chwili ciszy, przypomniała, że pancerniki zaprojektowano jako okręty wielozadaniowe i że dysponują one większą liczbą emiterów promieni ściągających w stosunku do swej masy niż jakakolwiek klasa okrętów Ludowej Marynarki. W praktyce oznaczało to, że każdy mógł holować jedenaście zasobników, czyli więcej niż niejeden superdreadnought, przynajmniej w ten sposób, jaki zaproponowała.
Proste wyliczenie wykazało, że będą w stanie wystrzelić ponad cztery tysiące sześćset rakiet z zasobników, mając cały czas pełną zdolność manewrową i nie tracąc ani jednego procenta możliwego do osiągnięcia przyspieszenia. Nie dość, że wydatnie zwiększało to możliwości operacyjne, to na dodatek powinno przekonać przeciwnika, że nie posiadają żadnych zasobników holowanych.
Większość oponentów po usłyszeniu tego ostatniego argumentu umilkła nagle i zaczęła myśleć, sądząc po minach. Paru nieprzekonanych zaś zamknęło się, widząc spojrzenie, jakim obrzucił ich Tourville. Uświadomili sobie nagle, że nie dość, że to właśnie ten sztab wygrał bitwę o Adler, to na dodatek Lester Tourville cieszył się pełnym poparciem swojego komisarza.
Na to wspomnienie uśmiechnął się pod wąsem. Promocja miała wbrew pozorom także i dobre strony… Szybko jednak spoważniał, gdy uparte myśli wróciły do punktu wyjścia, czyli trapiącej go obawy. Odchylił się na oparcie fotela i westchnął, mając nadzieję, że nikt nie zauważy jego napięcia.
A wszystko to z powodu pewnego drobiazgu astronawigacyjnego.
Karen Lowe była doskonałym oficerem astronawigacyjnym, ale tak długa podróż w nadprzestrzeni powodowała, iż minimalny nawet błąd obliczeniowy miałby nader poważne skutki.
Zbyt dalekie od planowanego wyjście z nadprzestrzeni nie byłoby aż takie straszne, gdyby błąd nie okazał się zbyt wielki. Jeżeli bowiem jakaś jednostka próbuje wyjść z nadprzestrzeni w dwudziestoprocentowym pasie przylegającym do granicy wyjścia danego systemu planetarnego, jedynym efektem jest to, że tego po prostu zrobić nie może, i jak długo się nie cofnie do granicy, tak długo z nadprzestrzeni nie wyjdzie. Jeżeli jednak spróbuje wyjść bliżej słońca systemu niż ów dwudziestoprocentowy pas, sprawy przybierają znacznie gorszy obrót. Ktoś kiedyś opisał rezultat takiego wyjścia jako nader podobny do ostrzeliwania kamiennej ściany z działa plazmowego załadowanego jajami na miękko. Tourville’owi porównanie przemówiło do wyobraźni, a rola jajka zdecydowanie mu nie odpowiadała.
I właśnie dlatego denerwował się tym bardziej, im mniej czasu pozostało do wyjścia z nadprzestrzeni. Przy trasie długości ponad stu lat świetlnych wystarczyłby bowiem błąd rzędu jednej pięciomilionowej procenta, by mieli okazję obejrzeć tę ścianę z punktu widzenia jajka. I to, że ufał komandor Lowe bez zastrzeżeń, nie miało żadnego wpływu na wyobraźnię podpowiadającą złośliwie, że tak drobniutki błąd może zdarzyć się najlepszym…
A dodatkową złośliwością losu było to, że sam zwiększył to zagrożenie, zgadzając się na pomysł Shannon. Aby po wyjściu z nadprzestrzeni mieć jak największą prędkość, należało bowiem równie szybko lecieć przez nadprzestrzeń. Dlatego też cały zespół wydzielony poruszał się z prędkością.6 c w paśmie alfa i miał dokonać awaryjnego wyjścia z nadprzestrzeni. Doskonale zdawał sobie sprawę, co na to powiedzą członkowie załogi, gdy już przestaną rzygać, ale przekraczając granicę z prędkością stu osiemdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę, będzie w stanie natychmiast po wyjściu mieć w normalnej przestrzeni prędkość czternastu tysięcy kilometrów na sekundę. A załogi będą miały dość czasu, nie tylko by przestać wymiotować, ale i posprzątać, nim dojdzie do jakiejkolwiek walki.
Granica wyjścia z nadprzestrzeni gwiazdy typu G4, jaką było słońce systemu Zanzibar, wynosiła nieco ponad dwadzieścia minut świetlnych, a Zanzibar od słońca dzieliło dziewięć minut świetlnych. Kurs wyliczono tak, by wyjść z nadprzestrzeni jak najbliżej planety — gdyby wszystko poszło idealnie, byłoby to dokładnie jedenaście minut trzydzieści sekund świetlnych od Zanzibaru i mieliby prędkość czternastu tysięcy trzystu dziewięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Przy maksymalnym możliwym przyspieszeniu wynoszącym czterysta pięćdziesiąt g dotarcie do planety zajęłoby im sto szesnaście minut. Co prawda zespół będzie miał w tym momencie prędkość czterdziestu pięciu tysięcy kilometrów na sekundę, toteż szybkie i zgrabne wytracenie jej do chwili ponownego ataku byłoby raczej trudne, ale rekompensowały to zalety ataku z dużą prędkością. Nawet gdyby na orbicie znajdowały się wystarczające do podjęcia walki siły obrońców, starcie trwałoby nader krótko. A jego okręty przelecą na tyle blisko planety, iż niezależnie od wyniku tego starcia będą w stanie ostrzelać instalacje orbitalne będące głównym celem ataku. I to na tyle precyzyjnie, by nie trafić przy tej okazji żadnego neutralnego frachtowca… ani samej planety. A przynajmniej miał taką nadzieję.
Bo jeżeli wystrzelone przez jego zespół wydzielony rakiety chybią celu i złośliwie trafią w powierzchnię planety Zanzibar choćby przez przypadek, nic już nie będzie istotne. Ani dla niego, ani dla Ludowej Republiki Haven…
Aż go wstrząsnęło na myśl o takiej ewentualności. Nigdy by sobie nie wybaczył ostrzelania zamieszkanej planety bronią nuklearną. Sprawa natomiast miała też szerszy wymiar niż przeżycia psychiczne jednego wiceadmirała. Byłoby to bowiem naruszenie zasad edyktu eridańskiego zakazującego bombardowania zamieszkanych planet, poza naprawdę punktowym niszczeniem celów militarnych. Taki przypadkowy ostrzał ludności cywilnej byłby jedynym stuprocentowym powodem ściągnięcia sobie na kark całej potęgi floty Ligi Solarnej.
W tej kwestii nie byłoby nawet żadnej debaty w parlamencie Ligi, podobnie jak nie byłoby żadnej rezolucji, deklaracji czy innych ostrzeżeń. Byłby atak na winnego masakry przeprowadzony szybko, sprawnie i siłami gwarantującymi natychmiastowe zwycięstwo. Wymuszanie przestrzegania edyktu stanowiło jedną z podstawowych zasad Ligi od pięciuset trzech lat standardowych, a Marynarka Ligi przez cały ten czas miała rozkaz podjęcia natychmiastowego, skutecznego działania w takim przypadku. Treść rozkazu była prosta: każde państwo, organizacja czy jednostka najemna, które zbombardowały zamieszkaną planetę, nie wzywając wcześniej jej władz do kapitulacji, miały zostać zniszczone.
Była to jedyna, niezmienna zasada polityki zagranicznej Ligi Solarnej od tysiąc czterysta dziesiątego roku Po Diasporze. I Liga pięć razy udowodniła, że traktuje ją absolutnie dosłownie.
Pierwsze dwa wieki po wynalezieniu żagli Warshawskiej, które umożliwiły prowadzenie wojny międzyplanetarnej, były okresem, w którym wydarzyło się więcej ludobójstw i okrucieństw niż przez całe wcześniejsze dzieje ludzkości. Należały do nich również ataki na bezbronne planety zakończone masakrami mieszkańców. Gdyby do podobnych sytuacji doszło obecnie, gdy siła mszcząca broni pokładowej niepomiernie wzrosła, straty byłyby nieporównywalnie większe. Już bowiem krążownik liniowy dysponował wystarczającą siłą ognia, by zniszczyć każde miasto, miasteczko czy osadę na powierzchni dowolnej planety. I nawet nie musiałby do tego celu używać głowic nuklearnych, wystarczyłyby rakiety jako broń kinetyczna.
Pierwszy raz jej skuteczność udowodnił tak zwany „sposób Heinleina” zastosowany przez zbuntowanych ziemskich kolonistów w czasie Rewolty Lunarnej w trzydziestym dziewiątym roku Przed Diasporą. Koloniści zbombardowali wówczas Ziemię promami księżycowymi wypełnionymi skałami, które po wejściu w studnie grawitacyjne planety nabrały wystarczającej prędkości, by wyrządzić poważne szkody. Rakieta zdolna osiągać przyspieszenie rzędu osiemdziesięciu tysięcy g była znacznie groźniejsza od takiej samoróbki. A reszcie planety zaszkodziłaby minimalnie, dzięki czemu doskonale nadawałaby się do ponownego zasiedlenia. Tym razem przez kolonistów strony bombardującej.
Tyle że Liga Solarna po doświadczeniach z taką właśnie sytuacją na jednej z planet członkowskich postanowiła zająć się tą sprawą. I zajęła się. Efektem był ogłoszony przez nią edykt eridański włączony jako 97 poprawka do konstytucji Ligi. W masakrze na Epsilon Eridani zginęło siedem miliardów ludzi. Liga nie zapomniała o nich do dziś, toteż nikt, kto miałby choć resztki zdrowego rozsądku, nie ryzykowałby zemsty Ligi, która była równie pewna co błyskawiczna, naruszając tenże edykt.
Tourville wziął się w garść — cały ten problem nie miał znaczenia, jako że nie zamierzał ostrzeliwać Zanzibaru. A był najwyższy czas, żeby przestać się martwić odległą i niegroźną Marynarką Ligi, a zacząć bliską i jak najbardziej niebezpieczną Royal Manticoran Navy i jej sojusznikami.
— Powiedziałaś, że chciałaś go zmusić, więc chyba jesteś zadowolona? — zauważyła Jackie Harmon, opierając się o ścianę windy.
I przyglądając się spod oka Alice Truman, która wraz z nią jechała do sali odpraw skrzydła.
— Jestem — zgodziła się zapytana. — Choć przyznaję, że mnie rozczarował. Myślałam, że stać go na więcej.
— Proszę?! — zdumiała się Harmon. — Zwiększył możliwość wykrycia nas o osiemdziesiąt pięć procent, zmniejszył naszą możliwość pasywnej obrony antyrakietowej mniej więcej o tyle samo, a możliwości aktywnej o czterdzieści procent. To na co jeszcze niby miałoby go być stać?!
— A, nie: jeśli o to chodzi, to przyznaję, że zrobił dobrą robotę — uśmiechnęła się Truman. — W tych ćwiczeniach postawi na swoim i zniszczy większość twoich kutrów, choć podejrzewam, że twoje załogi są znacznie lepsze, niż on sądzi, więc oberwie bardziej, niż się spodziewa. Nie o to mi chodziło, gdy mówiłam, że mnie rozczarował… Poszedł na łatwiznę i zastosował czysto siłowe, brutalne rozwiązanie. Które będzie mu naprawdę trudno wytłumaczyć, kiedy Adcock i Caparelli wezmą go pod lupę i zaczną zadawać pytania.
Winda zatrzymała się, drzwi się otwarły, ale Truman to nie przeszkadzało. Ciągnęła dalej, wychodząc na korytarz, tyle że znacznie ciszej:
— Ograniczanie możliwości pasywnej obrony przeciwrakietowej to najbardziej arbitralna zmiana, jaką mógł wprowadzić. I równocześnie całkowicie nieuzasadniona w świetle analiz wywiadu dotyczących możliwości Ludowej Marynarki nie tylko na dzień dzisiejszy, ale także na najbliższą przyszłość. Tak się tym pięknie wystawił, że prawie mi go żal…
— Tak? — prychnęła Harmon, przyglądając się jej z ukosa. — A mnie to ci nie żal?! Czuję się jak kurczak zaproszony na obiad, więc pozwolisz, że nie będę się zmuszać, by podzielić twe współczucie dla tego biedaka.
— Chyba pozwolę — westchnęła ciężko Truman, omal nie wywołując echa tym westchnieniem.
Dotarty do drzwi sali odpraw, które automatycznie się przed nimi otworzyły.
— Baczność! — warknął komandor McGyver na ich widok.
Wraz z Barbarą Stackowitz rozpoczęli już wstępną odprawę i Harmon uśmiechnęła się ponuro, widząc miny zgromadzonych. Najwyraźniej dobrze wyliczyła czas swego przybycia wraz z kapitanem Minotaura — zebrani już znali miłe wiadomości dotyczące ćwiczeń.
— Spocznij — poleciła Truman.
Zebrani bez słowa usiedli, przyglądając się obu nowo przybyłym w równym stopniu z uwagą co z ostrożnością. Truman podeszła do swego fotela i usiadła w nim bez słowa — była co prawda pierwszym po Bogu na okręcie, ale odprawa stanowiła domenę Harmon. Ta także, milcząc, zajęła miejsce i pochyliła się, opierając ręce o blat stołu, i przyjrzała się podkomendnym.
— Jak rozumiem, najgorsze już wiecie — powiedziała po paru sekundach ciszy. — Tak, atakujemy ze sztucznie narzuconymi ograniczeniami w elektronice i dokopią nam tym razem. Ale nie będziemy robić wyłącznie za ruchomy cel. I dlatego…
Przerwał jej ostry, świdrujący dźwięk interkomu zarezerwowany tylko dla wiadomości najwyższej wagi. Stackowitz najszybciej nacisnęła klawisz uaktywniający połączenie i sygnał urwał się z jękiem, a na ekranie pojawiła się twarz pierwszego oficera lotniskowca.
— Komandor Stackowitz, sala odpraw skrzydła — przedstawiła się. — W czym mogę pomóc, sir?
— Szukam kapitan, pani komandor — odparł zwięźle komandor Haughton.
Pochodził z planety Gryphon, co zawsze było słychać, ale tym razem znacznie silniej niż zwykle. Truman zmarszczyła brwi i podeszła do fotela Stackowitz, po czym pochyliła się tak, by znaleźć się w polu widzenia kamery.
— O co chodzi, John?
— Jest pani potrzebna na mostku, ma’am — poinformował ją zwięźle. — System wczesnego ostrzegania właśnie zameldował o dużym śladzie wyjścia z nadprzestrzeni. Jak na razie są to niezidentyfikowane siły, ale kierują się w głąb systemu z przyspieszeniem czterech kilometrów na sekundę kwadrat i nie nadały kodu identyfikacyjnego… Nie wiem kto to, ma’am, ale na pewno nie nasi.
— Kapitan na mo… — zaczął kwatermistrz i urwał, widząc gwałtowny gest Truman, która wypadła z windy jak przeciąg i była już prawie w połowie drogi do swego fotela.
— Mów do mnie, Al! — warknęła pod adresem oficera taktycznego, nie zwalniając kroku.
— Wyszli z nadprzestrzeni pięć minut temu, ma’am — zameldował komandor Jessup — prawie w płaszczyźnie ekliptyki tuż poza granicą wyjścia. I skierowali się prosto w głąb systemu. W tej chwili są oddaleni od słońca o sześćset pięćdziesiąt sześć sekund świetlnych i znajdują się w namiarze 0-0-3 na 0-9-2 względem bazy Hancock. Od orbity dzielą ich trzysta pięćdziesiąt dwie sekundy świetlne. Mają prędkość jedenaście tysięcy dwieście jeden kilometrów na sekundę i przyspieszenie cztery kilometry na sekundę kwadrat.
— Hmm… — mruknęła Truman, siadając w swoim fotelu, który McGyver opuścił, gdy tylko znalazła się na mostku.
Spojrzała na ekran taktyczny i zmarszczyła brwi, patrząc na przewidywany kurs. Potem zażądała od komputera aktualnej identyfikacji składu wrogiej grupy i mars na jej czole jeszcze się pogłębił, gdy dane zaczęły wyświetlać się na ekranie fotela.
Ponad trzydzieści pancerników, dziesięć do dwunastu ciężkich krążowników, pół tuzina niszczycieli… zabębniła palcami po poręczy fotela. Taka siła mogła zmasakrować superdreadnoughty kontradmirała Truitta. I to w starciu trwającym około kwadransa. Naturalnie w takim boju spotkaniowym poniosą dotkliwe straty, ale są w stanie wygrać…
W tym momencie zwróciła uwagę na niewielkie przyspieszenie przeciwnika i skrzywiła się posępnie. Starcie może trwać znacznie krócej, bo tak małe przyspieszenie musiało oznaczać dużą liczbę zasobników holowanych. A co Ludowa Marynarka potrafi zrobić z zasobnikami, pokazała bitwa o Adler… Wszystko to oznaczało, że Hancock zostanie stracony, a to było coś gorszego od zwykłej klęski, w systemie bowiem brakowało jednostek, by ewakuować cały personel gwałtownie rozrastającej się ostatnio bazy. A…
Przestała nagle wybijać rytm i zmrużyła oczy, tknięta niespodziewaną myślą… Było to nieprawdopodobne, ale… Przeanalizowała pomysł pod innym kątem, spiesząc się, jako że nieprzyjaciel z każdą chwilą zbliżał się bardziej do bazy Hancock. Wyszło jej, że jednak…
Zajęła się gorączkowymi obliczeniami i równocześnie spytała:
— Alf, zauważyli nas już?
— Nie, ma’am. I nie zauważą — odparł Jessup z niezachwianą pewnością siebie.
Truman kiwnęła potwierdzająco głową.
Nie spodziewała się innej odpowiedzi, Minotaur bowiem leciał z pełnym maskowaniem elektronicznym i tak dobraną prędkością, by było ono w pełni skuteczne, ale wolała się upewnić. Maskowanie i prędkość wzięły się stąd, że zmierzał do punktu, który obie z Harmon wybrały na początek ataku w ćwiczeniach. Okazało się przypadkiem, że nie był on aż tak bardzo odległy (na skalę kosmiczną ma się rozumieć) od miejsca, w którym wyszły z nadprzestrzeni okręty Ludowej Marynarki. A coś, co było w stanie ukryć się przed sensorami bazy Hancock, po prostu nie miało prawa zostać zauważone przez sensory pokładowe przeciwnika, nawet gdyby dzięki przemytowi z Ligi ich rozdzielczość wzrosła o połowę. A to oznaczało…
Spojrzała na wynik obliczeń i zaklęła bezgłośnie. To, na co miała nadzieję, po prostu nie mogło niestety się udać, ale druga z rozpatrywanych możliwości i owszem…
— Alf, sprawdź, czy się nie pomyliłam, dobrze? — spojrzała na oficera taktycznego i dodała: — Zakładam, że przeciwnik jest na kursie dokładnie przechwytującym bazę, a nie tylko na zbliżeniowym. Zgadza się?
— Tak, ma’am. Zakładając, że utrzyma przyspieszenie czterech kilometrów na sekundę kwadrat, zacznie wytracać prędkość za około czterdzieści pięć minut w odległości nieco mniejszej niż sześćdziesiąt koma sześć miliona kilometrów od bazy. Przechwycenie zaś nastąpi za sto trzydzieści osiem minut od teraz.
Truman ponownie skinęła głową — potwierdzało to jej własne obliczenia. W razie gdyby przeciwnik nie zaczął wytracać prędkości, przeciąłby orbitę, po której krążyła baza, za osiemdziesiąt trzy minuty, ale wówczas znalazłby się „przed” nią. Uniknąć tego mógł, zmieniając kurs, na co miał aż za dużo czasu.
Jednak na cokolwiek by się zdecydował, na pewno pozostanie na obecnym kursie i nie zmieni przyspieszenia przez najbliższe czterdzieści pięć minut. I tyle miała czasu. Spojrzała ponownie na ekran taktyczny fotela, po czym przeniosła wzrok na sternika.
— Proszę wziąć kurs 0-1-0 na 0-7-8 i zmienić prędkość na trzysta g — poleciła.
— Aye, aye, ma’am. Jest 0-1-0 na 0-7-8 i trzysta g. Truman kiwnęła głową i wybrała kombinację kontroli lotów skrzydła, po czym uaktywniła ekran łączności.
— Kontrola lotów, dowódca skrzydła — zameldowała się Harmon, jeszcze zanim jej twarz pojawiła się na ekranie.
— Będziesz miała chrzest bojowy, Jackie — poinformowała ją Truman. — Twoje kutry są gotowe?
— Kończymy ładować ostrą amunicję, ma’am. Za cztery minuty będziemy gotowi do startu.
— Hm… — Alice Truman dokonała poprawki obliczeń na ekranie taktycznym.
I skrzywiła się, widząc wynik. Żeby się udało, kutry będą musiały lecieć z większym przyspieszeniem niż gwarantujące całkowitą skuteczność maskowania. Ale szansa istniała.
— Dobrze — zdecydowała. — Zrobimy tak…
— Obudzili się, towarzyszko admirał — zameldowała nieco niekonwencjonalnie towarzyszka komandor Morris.
Jane Kellet uniosła głowę i spojrzała na ekran taktyczny fotela. Zdawała sobie sprawę, że przeciwnik ma przewagę dzięki systemowi sond przekazujących dane w czasie rzeczywistym, ale sensory grawitacyjne jej okrętów wykrywały źródła napędów także natychmiast po ich uaktywnieniu. Co jednostki Royal Manticoran Navy właśnie zrobiły. Jej zdziwienie natomiast wywołała ich identyfikacja.
— Olivio, jesteś pewna identyfikacji klas? — spytała na wszelki wypadek oficera taktycznego.
— Jestem, towarzyszko kapitan — odparła Morris. — Komputer taktyczny też. Nie ma żadnych śladów użycia maskowania, co zresztą przy tej prędkości, jaką rozwijają, nie na wiele by się przydało. Nawet RMN nie dysponuje aż tak dobrymi systemami maskowania elektronicznego. Według naszej oceny siły przeciwnika składają się z pięciu superdreadnoughtów, jedenastu krążowników liniowych i ośmiu jednostek osłony: lekkich krążowników i niszczycieli.
— I lecą z przyspieszeniem czterysta trzydzieści pięć g?
— Dokładnie cztery koma dwadzieścia sześć kilometra na sekundę kwadrat. Dlatego ich sygnatury są tak wyraźne.
— Rozumiem. — Kellet usiadła wygodnie i w zamyśleniu pomasowała podbródek.
Dopiero po paru sekundach zauważyła pytające spojrzenie komisarz Penevski.
— Jestem trochę zaskoczona taktyką przeciwnika, towarzyszko komisarz — wyjaśniła. — Żeby osiągnąć takie przyspieszenie, musieli zostawić wszystkie zasobniki poza tymi, które mogą być holowane wewnątrz ekranów, a to oznacza, że mają ich co najwyżej setkę.
— Dlaczego tak postąpili? — spytała Penevski.
— Właśnie tego nie mogę do końca zrozumieć — przyznała Kellet. — Chyba że…
Umilkła i zajęła się obliczeniami.
A gdy na ekranie taktycznym fotela pojawił się wynik i przewidywane kursy, zmarszczyła brwi i przyglądała im się dłuższą chwilę.
— To mogłoby być to… — powiedziała w końcu do siebie.
— Co mogłoby być czym? — spytała starannie uprzejmym tonem Penevski.
To, że stara się być uprzejma, dotarło do Kellet — uśmiechnęła się leciutko i spojrzała na nią, a potem wyjaśniła:
— Przy obecnym kursie i przyspieszeniu przeciwnik przechwyci nas, zanim rozpoczniemy wytracać prędkość, chcąc przechwycić ich bazę. Prawdopodobnie wyliczył, że do tego momentu musimy zachować zarówno kurs, jak i przyspieszenie, obojętne co byśmy zamierzali dalej zrobić. I tak jest rzeczywiście. Sądzę, że chcą przelecieć obok z maksymalną prędkością i ostrzelać nas ze wszystkiego, co mają. W ten sposób walka będzie krótka i może okazać się rozstrzygająca, ale przyznam, że nie próbowałabym takiego rozwiązania na ich miejscu.
— Dlaczego?
— Bo korzystny wynik starcia zależy od szczęścia, a na to nie powinien liczyć żaden dowódca. Natomiast rozpatrując rzecz obiektywnie, czyli przyjmując, że nie zdołają zniszczyć lub poważnie uszkodzić napędów naszych okrętów, taki manewr jest dla nich pod każdym względem niekorzystny, towarzyszko komisarz. Poświęcili większość siły ognia, jaką dają zasobniki, by móc rozwinąć duże przyspieszenie, wiedząc po naszym przyspieszeniu, że holujemy ich dużo, przynajmniej jeśli chodzi o pancerniki. Ponieważ zapas mocy ciężkich krążowników klasy Mars pozostaje tajemnicą, sądzą, że holują one niewiele zasobników albo i żadnych, ale to w sumie już bez znaczenia. Szybkość, z jaką zbliżamy się do siebie, nie pozwoli na długą wymianę ognia, a w takiej sytuacji rozstrzygająca jest pierwsza salwa. Z takiego błyskawicznego starcia, do którego zresztą dążą, wyjdą w znacznie gorszym stanie niż my z uwagi na brak zasobników. Poza tym po starciu znajdą się za nami i będą mieli zbyt dużą prędkość, by wytracić ją na czas pozwalający na związanie nas walką. A my bez żadnych przeszkód polecimy dalej i zniszczymy bazę ich floty.
— A nie mogą zacząć wytracać prędkości, zanim dojdzie do spotkania? — spytała Penevski.
— Oczywiście że mogą i tego się właśnie spodziewam, jeśli naturalnie chcą w ogóle podjąć walkę. Ale na ich miejscu wolałabym stoczyć ją, gdy my już będziemy wytracali prędkość. Wtedy mogłabym zabrać wszystkie zasobniki, gdyż nie musiałabym osiągać tak wielkiego przyspieszenia. A to z kolei pozwoliłoby mi dłużej maskować sygnatury napędów. W ten sposób znacznie później wiedzielibyśmy, na co się zdecydowali, a niepewność przeciwnika zawsze można wykorzystać. A zamiast tego lecą tu niedozbrojeni i z dala widoczni.
— Może chcą walczyć jak najdalej od bazy w nadziei, że zdołają nas powstrzymać?
— Możliwe, ale dalej nie widzę sensu takiego postępowania. Owszem, przechwycą nas szybciej i dalej od bazy, niż gdyby poczekali, aż zaczniemy wytracać prędkość, ale to nie zapewni im żadnej dodatkowej przewagi. Nawet zabierając wszystkie zasobniki, jakie są w stanie holować, i tak przechwyciliby nas grubo wcześniej, niż baza znalazłaby się w zasięgu naszych rakiet. Wcześniejsze spotkanie w większej odległości od niej nie rekompensuje poświęcenia takiej siły ognia. A oni wybrali właśnie to rozwiązanie.
— Może zaskoczeni spanikowali i popełnili błąd.
— To oczywiście jest możliwe…
— I co o tym sądzisz, Ira? — spytała spokojnie towarzyszka kapitan Hall.
— Dziwne to zaiste… — odparł towarzysz komandor Hamer widoczny na ekranie komunikacyjnym fotela kapitańskiego, jako że znajdował się na zapasowym stanowisku dowodzenia wraz z dyżurną obsadą awaryjną.
Było to standardowe zabezpieczenie stosowane na wszystkich dużych okrętach, by jeśli zostanie zniszczony mostek, okręt nie pozostał bez dowódcy.
— A ty, Oliver? — spytała Hall. — Masz jakieś sugestie? Towarzysz komandor Diamato wzruszył wymownie ramionami równie ogłupiony jak Hamer.
Zgodnie z obietnicą towarzyszki kapitan oboje z towarzyszem komandorem Hamerem wypełnili mu czas zwany wolnym w sposób zdecydowanie męczący i pracowity, a mianowicie angażując go w ćwiczenia taktyczne. Przy tej okazji zaczął ich oboje podziwiać, zwłaszcza Hall. Nadal co prawda miał zastrzeżenia co do jej postawy politycznej, ale dowódcą była doskonałym i Diamato przyznawał, że potrafiła stworzyć świetny i nader zgrany zespół. Jak oceniał, za pięć, sześć lat być może dorówna jej jako taktyk — o ile oboje z Hamerem będą go cały czas równie ostro szkolili. Chwilowo był głęboko wdzięczny, że jest dopiero trzecim taktykiem na pokładzie pancernika, ponieważ intensywna współpraca z dowódcą i jej zastępcą uzmysłowiła mu braki we własnej wiedzy, a szczególnie niedostatek doświadczenia. Zbyt szybko awansował i nie zdobył podstaw, których tak naprawdę potrzebuje każdy dobry dowódca. I był wdzięczny towarzyszce kapitan Hall, że mu to pokazała i zajęła się nadrabianiem zaległości.
— Myślę, że ktoś tam naprawdę uczciwie coś spieprzył, ma’am — powiedział towarzysz komandor Diamato tak pogrążony w myślach, że dopiero słysząc, co palnął, zesztywniał.
I spojrzał bojaźliwie na towarzysza komisarza. Towarzysz komisarz Addison spiorunował go wzrokiem… i odwrócił się bez słowa.
Towarzysz komandor Diamato odetchnął z ulgą.
— Możesz mieć rację — przyznała spokojnie towarzyszka kapitan Hall, jakby forma jego wypowiedzi do niej nie dotarła. — Problem polega na tym, że choć nie mam nic przeciwko temu, by przeciwnik popełniał błędy, a bitwa o Adler udowodniła, że nawet RMN może robić kardynalne, to nie chcę pochopnie wyciągać wniosków. Siedź przy sensorach i uważaj… mam przeczucie, że zbliża się coś paskudnego, tylko jeszcze tego nie zauważyliśmy…
— Jak na razie nie najgorzej — mruknęła cicho do samej siebie Alice Truman.
Minotaur zbliżał się z boku do kursu nieprzyjaciela, ale daleko za nim, czyli tam, gdzie najmniej powinien zwracać uwagę. Na dodatek lotniskowiec miał najlepsze wyposażenie elektroniczne w całej Royal Manticoran Navy, czyli najprawdopodobniej najlepsze w całej znanej galaktyce. I używał go, a zwłaszcza systemów maskujących, w pełni. Zresztą nawet gdyby nieprzyjaciel go dostrzegł, nic tragicznego nie powinno się wydarzyć — okręt był sam, a przetnie ich kurs za dwanaście minut w odległości około ośmiu milionów kilometrów. Nawet jeśli znajdzie się za rufami okrętów Ludowej Marynarki, to i tak będą one poza zasięgiem rakiet. Zwłaszcza próbujących dogonić cel, co zwiększało dzielącą je od niego odległość.
Oczywiście Minotaur stanowił tylko jeden z elementów układanki, o których napastnicy nie wiedzieli. Innym było dziewięćdziesiąt sześć kutrów Harmon, które wystartowały ponad pół godziny temu i obrały zupełnie inny niż on kurs. Miały co prawda napędy znacznie potężniejsze niż jakiekolwiek kutry dotąd, ale i tak były one nieporównywalnie słabsze od napędów jakiegokolwiek konwencjonalnego okrętu. W połączeniu z ich systemami maskowania elektronicznego pozwalało to na rozwinięcie prawie pięćset g i pozostanie niezauważonymi z odległości trzydziestu sekund świetlnych.
A tym razem powinny pozostać niedostrzeżone dłużej, gdyż miały idealne warunki do ataku: przeciwnik nie miał pojęcia o ich istnieniu, więc ich nie szukał. Obecnie zresztą poruszały się na wszelki wypadek ze znacznie mniejszym przyspieszeniem, żeby nie ryzykować, jako że znajdowały się już na kursie przechwytującym.
A raczej powinny się tam znajdować.
— Zauważyłaś cokolwiek, co by wskazywało, że nas dostrzegli? — spytała cicho kapitan Harmon, patrząc na swego oficera taktycznego.
— Nie, skipper — odparł chorąży Thomas. — Lecą tym samym kursem z tym samym przyspieszeniem przez cały czas. Przetną nasz kurs z prawej burty w odległości dwustu osiemdziesięciu czterech tysięcy kilometrów za… dziewięć minut. Kąt ataku nie będzie idealny, ale będziemy wówczas mieli prędkość dokładnie dwieście kilometrów na sekundę.
— Ich zagłuszacze i wabiki nadal są nieaktywne?
— Zgadza się — potwierdził i uśmiechnął się z wysiłkiem. — Nadal mają problemy z obsługą i naprawą sprzętu, więc nie chcą używać systemów elektronicznych dłużej niż to konieczne. Skoro nie widzą wroga, to ich nie używają, a ponieważ my już jesteśmy w zasięgu skutecznego strzału, więc nas nie dostrzegli, a nawet nie podejrzewają, że tu w ogóle jesteśmy.
— To dobrze — oceniła Harmon i spojrzała na głównego mechanika.
Porucznik Gearman siedział bezczynnie przy pulpicie, wyglądając na zupełnie odprężonego. Przeczyła temu jednak strużka potu płynąca po prawej skroni.
— Mike, gdy tylko wydam rozkaz, chcę mieć pełną moc osłon burtowych i dziobowej — przypomniała mu.
— Będzie ją pani miała, skipper.
— To dobrze — powtórzyła.
I przeniosła wzrok na stanowisko drugiego mechanika, posyłając zajmującemu je podoficerowi ostrzegawcze spojrzenie.
— I nie życzę sobie żadnych upuszczonych kluczy na moim okręcie, macie! — oznajmiła ostro.
— Rozumiem, ma’am — potwierdził czym prędzej Maxwell. Po czym spojrzał wymownie w sufit. Zawsze podejrzewał, że jego przezwisko dotarło do oficerów, ale teraz dopiero zyskał pewność. I nie miał cienia wątpliwość, kto był źródłem tej wiadomości. Należało Scooterowi podziękować za pamięć i troskę. I to gdy tylko znajdzie się z powrotem na pokładzie. Najlepiej w jakiś jajcarski sposób… może by tak z użyciem wrzątku… albo prądu…
— Mam coś dziwnego, towarzyszko kapi… — zaczął towarzysz komandor Diamato, urwał i zameldował już poprawnie: — Niezidentyfikowany okręt za rufą. Zamaskowany, towarzyszko kapitan.
— Jaki okręt? — towarzyszka kapitan Hall celowo odezwała się ostrzej, by przypomnieć mu o spokoju i opanowaniu.
Diamato wziął głęboki oddech i zameldował w miarę normalnym głosem:
— Nie mogę go zidentyfikować jednoznacznie, towarzyszko kapitan. Niezwykle trudno jest go nawet utrzymać w namiarze. Wątpię, żebyśmy dotąd mieli do czynienia z tak dobrym systemem maskowania. Przetnie nasz kurs około ośmiu milionów kilometrów za rufą, ale wygląda na to, że zmienia kurs, by lecieć za nami. Wstępna identyfikacja to dreadnought, ale ciągle brak jednoznacznej.
— I jest tam zupełnie sam? — spytała Hall, nie kryjąc zdziwienia.
Diamato potwierdził ruchem głowy, nim sobie przypomniał, że powinien to zrobić słownie.
— Tylko jego zauważyliśmy, towarzyszko kapitan.
— Hm… jest za daleko, by nam w jakikolwiek sposób zaszkodzić, nawet gdyby się okazało, że jednak nie jest sam — odezwał się towarzysz komandor Hamer.
Hall włączyła funkcję telekonferencji, dzieląc ekran łączności tak, by mieć z lewej Hamera, a z prawej kontradmirał Kellet. I by wszyscy troje słyszeli się i widzieli równocześnie.
— Zgadzam się z komandorem Hamerem — odezwała się Kellet. — Pytanie co on tam robi i dlaczego nie zmienił kursu, by dołączyć do reszty? Jeżeli ma dobrą elektronikę, to powinien być w stanie to zrobić. A wygląda, że ma dobrą.
— Chyba że leci z obrzeży systemu — Hall pociągnęła się za ucho, myśląc intensywnie.
Nie podobało jej się to przypadkowe zgranie w czasie. Nadlatujące z bazy okręty liniowe właśnie zaczęły jednak wytracać prędkość. Znajdowały się sześć koma osiem miliona kilometrów przed dziobami Zespołu Wydzielonego 12.3. Obie grupy zbliżały się do siebie z prędkością dziewięciu tysięcy czterystu kilometrów na sekundę, co oznaczało, że za dwanaście minut — znajdą się w maksymalnym zasięgu skutecznego ognia. A teraz to…
— Oni coś kombinują… — powiedziała cicho. — Tylko pojęcia nie mam co.
Było to ogłupienie całkowicie zrozumiałe, gdyż kontrwywiad Gwiezdnego Królestwa Manticore zdołał utrzymać w kompletnej tajemnicy nie tylko parametry techniczne, ale i samo istnienie nowej klasy kutrów rakietowych, jak też i pierwszego w historii Royal Manticoran Navy lotniskowca.
— Zgadzam się — przyznała Kellet i odwróciła się od ekranu. — Olivia, przekaż, żeby przygotowali boje, wabiki i całą resztę. Chcę je mieć za pięć minut gotowe do użycia.
— Aye, aye, ma’am. Rozpocząć zagłuszanie? — spytała towarzyszka komandor Morris.
— Jeszcze nie — odparła Kellet po namyśle. — Przeciwnik ani nie zaczął zagłuszania, ani nie wystrzelił celów pozornych czy czegokolwiek… nie chcę prowokować go, żeby to zrobił, bo utrudni nam to ustalenie pewnych namiarów.
— Rozumiem.
— A tymczasem, kapitan Hall — Kellet odwróciła się z powrotem ku ekranowi — obawiam się, że będę zmuszona porozmawiać z towarzyszem kontradmirałem Porterem…
Obie doskonale nad sobą panowały — żadna się nie skrzywiła. Przynajmniej nie całkiem. Byłoby to, jakkolwiek by na to patrzeć, naruszenie dyscypliny — w końcu towarzysz kontradmirał Porter był oficjalnie zastępcą Kellet. A to, że bez dokładnej instrukcji nie byłby w stanie się wypróżnić, było zupełnie inną kwestią.
— W takim razie… — powiedziała Kellet, nie kryjąc rezygnacji.
Hall skinęła głową.
Kellet spojrzała na swego oficera łącznościowego i poleciła:
— Nick, połącz mnie, proszę, z towarzyszem kontradmirałem Porterem.
— Do cholery, to się może udać! — szepnęła sama do siebie Alice Truman.
Tak naprawdę nie sądziła, że jej zwariowany pomysł w praktyce się powiedzie, ale była to jedyna godna próby możliwość, toteż zabrała się do jej realizacji. Ku jej szczeremu zaskoczeniu kontradmirał Truitt musiał się zgodzić z jej propozycją, bo choć nie potwierdził tego żadną wiadomością, co było nader sensownym posunięciem, robił dokładnie to, co zasugerowała.
To zasugerowanie zresztą najbardziej ją niepokoiło. I to nie ze względów technicznych, gdyż Minotaur, gdy przemyślała pomysł do końca, znajdował się o mniej niż dwie sekundy świetlne od jednej z sond wyposażonych w nadajnik grawitacyjny. Nie było więc problemu z nadaniem kierunkową wiązką lasera wiadomości z poleceniem natychmiastowej jej transmisji, tak by odebrał go wyłącznie moduł łączności sondy. Wiadomość została nadana do bazy z prędkością większą od prędkości światła, a podejrzeń przeciwnika nie miała prawa wzbudzić, gdyż sondy w pobliżu trasy przelotu napastników nadawały cały czas. Z pewnością byli w stanie rozróżnić te transmisje — każdy porządny sensor grawitacyjny mógł je wykryć, natomiast nie oznaczało to, że potrafią je zrozumieć. Albo wiedzą, jak je generować. W tym rejonie panował taki tłok w łączności grawitacyjnej, że można by nadać coroczną mowę tronową i nikt by się nie zorientował. Poza odbiorcą.
Truman martwiło co innego — aby plan się powiódł, musiała natychmiast wypuścić kutry, gdyż inaczej nie zdążyłyby znaleźć się na dogodnej do ataku pozycji. A to oznaczało, że jeśli Truitt odrzuci jej sugestię, kutry będą zmuszone walczyć samodzielnie z całą zmierzającą w głąb systemu grupą okrętów Ludowej Marynarki. Co mogło mieć tylko jeden skutek.
Ona co prawda także musiała wcześniej ustawić w odpowiedniej pozycji Minotaura, ale to akurat było mniej groźne, gdyż zawsze mogła się wycofać. Kutry takiej możliwości nie miały. Teraz wyglądało na to, że najgorszy scenariusz nie będzie musiał być realizowany.
I Alice Truman uśmiechnęła się ze złośliwą satysfakcją, przyglądając się odliczającemu pozostały do rozpoczęcia ataku czas licznikowi widocznemu w rogu ekranu taktycznego fotela.
— Mamy ich, skipper! — ogłosił chorąży Thomas.
— Na tyle dokładnie, by gwarantować namiar? — spytała Harmon.
— Żeby gwarantować namiar, muszę uruchomić aktywne sensory, ma’am — przyznał Thomas nieco mniej radośnie.
Harmon skwitowała to mruknięciem.
Kutry prawie osiągnęły zaplanowaną pozycję do rozpoczęcia ataku, zbliżając się do celu lotem balistycznym, ale z napędami aktywnymi, tyle że nie wykorzystywanymi, co maskowanie powinno całkowicie ukryć. Odległość od celu wynosiła nieco mniej niż sekundę świetlną, a grasery były bronią działającą z prędkością światła. Jeżeli wszystko zagra idealnie, to przeciwnik będzie miał dwie, góra trzy sekundy, by zorientować się, że jest atakowany.
— Doskonale — odezwała się. — Przygotować grasery i wyrzutnie. Mike, chcę, żebyś postawił dziobową osłonę, jak tylko Tommy odpali ostatnią rakietę. Potem stawiaj burtowe.
— Rozumiem, ma’am — potwierdził Gearman, nie kryjąc napięcia.
Na pulpicie przed towarzyszem komandorem Diamato zaczęła pulsować czerwona kontrolka. Zdziwiło go to, więc wystukał na klawiaturze pytanie.
I zdziwił się jeszcze bardziej, widząc na ekranie odpowiedź komputera taktycznego.
— Mamy coś z lewej burty, towarzyszko kapitan — powiedział niepewnie.
— Coś?! — Towarzyszka kapitan Hall odwróciła się wraz z fotelem ku niemu. — Co za „coś”?!
— Nie bardzo wiem, ma’am… — przyznał. — Za słabe jak na sygnaturę napędu okrętu czy rakiety, a sensory wykryły z dziesięć takich anomalii… chyba że to jakieś zakłócenie… tyle że w banku danych nie mamy niczego, co by je choć przypominało.
Tak był zajęty problemem, że nawet nie zwrócił uwagi na formę, jakiej użył.
A nikt nie uznał za potrzebne uświadomić mu tego.
— To może być jakaś sonda? — spytała Hall.
— Komputer tak właśnie uważa, ma’am… ale ja się z nim nie zgadzam. To mi jakoś… nie pasuje… Czuję, że to coś innego, a poza tym sygnał jest za silny jak na zamaskowaną sondę RMN.
— Uaktywnić wabiki i włączyć zagłuszanie! — warknęła Hall.
I Diamato odruchowo wcisnął właściwy klawisz.
— Co do…? — zdumiał się towarzysz kapitan Hector Griswold dowodzący pancernikiem Ludowej Marynarki Admirał Tascosa.
Powodem tego zdumienia był fakt iż jego siostrzany okręt — Schaumberg — nagle uaktywnił wszystkie defensywne środki obrony antyrakietowej. I to bez żadnego widocznego powodu. Na wszelki wypadek sprawdził raz jeszcze dane z sensorów pokładowych i spytał oficera łącznościowego:
— Dostaliśmy jakieś wiadomości od admirał Kellet, Bob?
— Nie, towarzyszu kapitanie.
Griswold coraz bardziej zdziwiony zwrócił się do oficera taktycznego:
— To dlaczego okręt flagowy uaktywnił zagłuszanie i resztę, Nick?
— Nie wiem, towarzyszu kapitanie…
— Cholera! — zaklął z uczuciem chorąży Thomas, gdy jeden z pancerników nagle włączył wszystkie obronne środki radioelektroniczne, zmieniając się z uczciwego celu w kulę elektronicznych zakłóceń.
Systemy elektroniczne używane przez Ludową Marynarkę były o wiele lepsze niż osiemnaście czy dwadzieścia miesięcy temu, ale i tak gorsze niż ich odpowiedniki stosowane w Royal Manticoran Navy. W zupełności jednak wystarczyły, by ukryć coś tak małego jak holowane za rufą zasobniki.
Już miał o tym zameldować, ale Jacquelyn Harmon także to zauważyła.
I zareagowała.
— Rozpocząć atak! — warknęła.
— Co ona zrobiła?! — zdumiała się towarzyszka kontradmirał Kellet, unosząc głowę znad ekranu łączności fotela i wpatrując się w komandor porucznik Morris.
— Włączyła wszystkie obronne systemy radioelektroniczne bez rozkazu, towarzyszko admirał — powtórzyła Morris.
Kellet zmarszczyła brwi.
— Wybacz, Ron — rzuciła pod adresem towarzysza kontradmirała Portera widocznego na ekranie i sięgnęła do przełącznika częstotliwości, gdy ekran zgasł.
I rozjaśnił się ponownie, tyle że tym razem ukazując oblicze kapitan Hall.
— Żabciu, co ty do… — zaczęła Kellet.
— Ma’am, właśnie… — rozpoczęła równocześnie Hall. Obie zagłuszył trzeci głos:
— Zostaliśmy namierzeni przez lidar! — krzyknęła Olivia Morris. — A raczej lidary: wiele źródeł, i to bardzo blisko!
— Namiar! — oznajmił z tryumfem Thomas, gdy wiązka lidaru odbita od celu wróciła do lidaru na pokładzie Harpy.
— Ognia! — rozkazała Harmon.
Dziewięćdziesiąt sześć graserów wystrzeliło w ciągu dwóch sekund. I choć kutry nie mogły zbliżyć się pod właściwym kątem, by trafić w nie osłonięte ekranami dzioby okrętów, prawie wszystkie trafiły w cel. Celem bowiem nie były okręty Ludowej Marynarki, lecz holowane przez nie zasobniki. Dziewięćdziesiąt trzy zostały zniszczone w wyniku tej pierwszej salwy.
Zasobniki były całkowicie bezbronne i podatne na zniszczenie, gdyż niczym nie chronione i nie opancerzone. Dlatego grasery zdolne przedziurawić pancerz burtowy okrętu liniowego siały wśród nich prawdziwe spustoszenie. Powód był prosty — kiedy promień energii takiej mocy trafia w coś, nie stapia i nie powoduje wyparowania celu, gdyż transfer energii jest zbyt gwałtowny i zbyt wielki. To, w co trafi, czy jest to stop metali, ceramika czy ludzkie ciało, wyparowuje eksplozyjnie, wybuchając dosłownie z ogromną siłą. Tak też zostały zniszczone trafione zasobniki, a siła wybuchu części z nich spowodowała reakcję łańcuchową u sąsiednich, w które trafiły rozrzucone wybuchami szczątki, działając niczym szrapnele.
— Co to jest, do nagłej cholery?! — Jane Kellet próbowała mówić spokojnie, ale sama słyszała w swym głosie pierwsze objawy paniki.
— Nie wiem, towarzyszko admirał! — jęknęła Morris. Zarówno ona, jak i Oliver Diamato i kilkanaście innych osób z sekcji taktycznej próbowało zrozumieć coś z niemożliwych i nielogicznych danych pochodzących z sensorów.
— To są… — zaczęła Morris.
— Kutry rakietowe! — rozległ się w głośniku czyjś głos.
Kellet spojrzała na ekran łączności fotela, na którym komputer uprzejmie zidentyfikował rozmówcę jako komandora Diamato.
— Wyjaśnij! — warknęła.
— To muszą być kutry rakietowe, bo taką lawinę ognia z ciężkich graserów mogłoby spowodować jedynie z dziesięć krążowników liniowych, ale wówczas strzelaliby również z dział laserowych. A poza tym nawet RMN nie ma aż takich systemów maskujących, by tak wielkie okręty zdołały nie wykryte podejść do nas na tak małą odległość, a…
— Rakiety! — przerwał mu czyjś głos.
Alice Truman wyszczerzyła zęby w uśmiechu, obserwując, z jakim opóźnieniem i jak nierówno uaktywniały się systemy obrony radiowo-elektronicznej okrętów wroga. Zaskoczenie musiało być kompletne, a choć Minotaur znajdował się zbyt daleko, by jego sensory pokładowe zdołały dokładnie namierzyć zasobniki holowane, bez trudu wykryły eksplozje za rufami wrogich okrętów. A teraz na ekranie taktycznym pojawiła się chmura punkcików oznaczających własne rakiety, co znaczyło, że kutry przeszły do drugiej fazy ataku.
— No dobrze, Alf — zwróciła się do Jessupa. — Sprawdź, na ile możemy pomóc kutrom.
— Aye, aye, ma’am — rozpromienił się Jessup. — Ognia!
I dziewięć rakiet z dziobowych wyrzutni lotniskowca pomknęło na spotkanie wrogich okrętów.
Minotaur znajdował się dziewięć milionów kilometrów bezpośrednio za ich rufami i odległość wolno, lecz stale się zwiększała. Sytuacja ta ulegnie zmianie, gdy okręt rozpocznie pościg, ale jak dotąd nie leciał z maksymalnym przyspieszeniem, by nie spłoszyć przyszłych ofiar. I dlatego wystrzelenie rakiet powinno okazać się pustym gestem, gdyż żadna rakieta nie miała wystarczającego zasięgu, by dotrzeć do tak odległego celu.
Ale w magazynach artyleryjskich i wyrzutniach HMS Minotaur znajdowały się pierwsze rakiety będące owocem programu „Ghost Rider” o możliwościach, jakich nie miały dotąd żadne rakiety w galaktyce.
— Dziobowa osłona! — polecił Michael Gearman, gdy ostatnia z dwunastu rakiet opuściła wyrzutnię Harpy.
— Stoi dziobowa! — zameldował prawie natychmiast mat Maxwell.
— Silniki manewrowe gotowe! — zawtórował mu porucznik Takahashi.
— Doskonale! — potwierdziła Harmon, nie spuszczając wzroku z ekranu taktycznego.
Jej skrzydło właśnie zmasakrowało zasobniki holowane, likwidując największe zagrożenie dla wszystkich. Przeciwnikowi mógł zostać z tuzin, acz było to optymistyczne założenie. A teraz wystrzelone przez kutry rakiety gnały ku właściwym celom, jakimi były pancerniki. Co prawda kąt ataku nadal nie był najlepszy, za to odległość w chwili wystrzelenia wynosiła zaledwie dwieście dwadzieścia tysięcy kilometrów, a miały one przyspieszenie rzędu osiemdziesięciu pięciu tysięcy g. Dawało to dwadzieścia dwie sekundy lotu i oznaczało, że rakiety będą miały dość paliwa, by manewrować w ostatniej fazie ataku.
Oscar Diamato patrzył z przerażeniem na zbliżającą się chmurę rakiet i myślał tępo, że miał rację — to musiały być kutry rakietowe. Rakiety bowiem wystrzeliwane były ze zbyt wielu miejsc, i to rozproszonych, by mogły pochodzić skądkolwiek indziej. Ale było ich tak wiele, wystrzelone zostały z tak bliska i leciały tak różnymi trajektoriami, że zaskoczona obrona antyrakietowa zgłupiała. Celów było za dużo i zbyt rozrzucone, by można było szybko je zniszczyć. Potrzebny był czas na obliczenia i namiary dla antyrakiet, a tego czasu nie było.
Rakiety przedarły się w pobliże okrętów, nim zdążyło wystartować więcej niż kilka antyrakiet, o biernej obronie antyrakietowej nie wspominając. Powitał je zmasowany ogień sprzężonych działek laserowych i dział energetycznych użytych jako broń antyrakietowa. To ostatnie okazało się w panującym zamieszaniu bronią obosieczną. Niszczyciel Alcazar, flagowy okręt osłony, został trafiony w śródokręcie promieniem grasera pancernika Admirał Tascosa próbującego zniszczyć nadlatujące rakiety. Alcazar po prostu znalazł się w złym miejscu w niewłaściwym czasie. I został zniszczony wraz z całą załogą.
Diamato gorączkowo robił, co mógł, by przełamać obronę radioelektroniczną kutrów i znaleźć cel dla broni pokładowej Schaumberga, ale przypominało to walkę z cieniem. A w następnym momencie pancernikiem wstrząsnęły pierwsze trafienia. Rozkaz towarzyszki kapitan Hall uaktywniający pokładowe środki wojny radioelektronicznej spowodował, iż okręt był najtrudniejszym celem do trafienia ze wszystkich wchodzących w skład Zespołu Wydzielonego 12.3, ale to nie uratowało go całkowicie. Rakiet po prostu było zbyt dużo i znajdowały się zbyt blisko, by zdołał uniknąć trafień. Zawyły alarmy uszkodzeniowe i na mostek runęła lawina meldunków:
— Graser numer trzy zniszczony!
— Bezpośrednie trafienie głównego lidaru!
— Wielokrotne trafienia w dziób, towarzyszko kapitan! Beta Trzynaście i Czternaście zniszczone!
Litania zdawała się nie mieć końca, ale Diamato wiedział, że mogła być znacznie dłuższa. Albo mogło jej już nie być, podobnie jak i okrętu, gdyby nie przezorność towarzyszki kapitan Hall. Była to niewielka po…
— Bezpośrednie trafienie w zapasowe stanowisko dowodzenia!
Ten krzyk przedarł się przez jego koncentrację i Diamato odruchowo spojrzał na ekran ukazujący plan okrętu, na którym zaznaczano uszkodzenia i zniszczenia. Zapasowe stanowisko dowodzenia rozbłysło krwawą czerwienią i odważył się spojrzeć na towarzyszkę kapitan. Twarz Hall była kamienną maską, ale w jej oczach widać było ból, gdy uświadomiła sobie, że Ira Hamer właśnie zginął.
— Znajdź mi te kutry, Oliver! — poleciła głosem prawie tak spokojnym jak przed rozpoczęciem ataku.
I towarzysz komandor Diamato pochylił się pospiesznie nad klawiaturą.
Silniki manewrowe nie są przewidziane do szybkiego przemieszczania całych jednostek, toteż kutry powoli zmieniały kursy, przerywając atak zgodnie z planem. W ten jednakże sposób mogły mieć uaktywnione osłony dziobowe, które nie były w stanie współistnieć z aktywnym napędem typu impeller. Gdy zakończyły powolny zwrot, odwróciły się ekranami dennymi do przeciwnika i przynajmniej chwilowo były w miarę bezpieczne.
Jacquelyn Harmon obserwowała ich manewry z dumą. Dzięki tej dupie z rączką Holdermanowi przeciągającemu ocenę przydatności bojowej załogi miały dość czasu, by się zgrać, i reagowały niczym doświadczeni weterani, a nie debiutanci w czasie pierwszej akcji bojowej. Kutry wykonywały unik na tyle duży, by przestać stanowić cele, jeśliby przeciwnikowi udało się je namierzyć mimo maskowania, lecz równocześnie na tyle mały, by móc przeprowadzić kolejny atak. Żałowała jedynie, że trwa to tyle czasu…
A potem przestała o tym myśleć, gdyż zauważyła coś kątem oka na ekranie taktycznym. I dopiero po sekundzie zrozumiała, co to takiego. A była to pierwsza salwa dziewięciu rakiet wystrzelonych przez dziobowe wyrzutnie Minotaura. Dogonienie celów zajęło im sto czterdzieści trzy sekundy, w trakcie których osiągnęły prędkość stu dwudziestu sześciu tysięcy kilometrów na sekundę. Żadna inna rakieta w znanej przestrzeni nie była zdolna do podobnego wyczynu, a to z tego prostego powodu, że aby mieć dość paliwa na tak długi lot, musiałaby osiągać przyspieszenie zredukowane o trzydzieści pięć procent. Co spowodowałoby, iż w tej chwili znajdowałaby się dwa miliony kilometrów za celem i miała prędkość mniejszą o dwadzieścia tysięcy kilometrów na sekundę. Co ważniejsze, w jednoczłonową rakietę nie dałoby się wpakować dość paliwa, by wystarczyło go na dotarcie do celu i manewrowanie w czasie ostatniej fazy ataku.
A te będą miały wówczas zapas paliwa pozwalający jeszcze na prawie czterdzieści sekund lotu.
Nikt w całym Zespole Wydzielonym 12.3 nie zauważył tych dziewięciu rakiet, co było całkowicie zrozumiałe — panowało olbrzymie zamieszanie w wyniku zaskakującego ataku kutrów, które praktycznie natychmiast zostało spotęgowane zniszczeniami. Żaden z operatorów czy oficerów taktycznych nie miał po prostu czasu rozglądać się w poszukiwaniu ewentualnych nowych źródeł zagrożenia, skoro na ekranach taktycznych aż roiło się od już znanych. A pojedynczy dreadnought był tak daleko z tyłu, że nikt nie traktował go jako źródła jakiegokolwiek zagrożenia.
A ponieważ nikt ich nie zauważył, nikt też nie próbował im przeszkodzić.
Wszystkie rakiety skierowane zostały przeciwko jednemu celowi, a ponieważ do końca dysponowały możliwościami manewrowymi, skierowały się ku rufie pancernika. Dwie detonowały wewnątrz przestrzeni objętej ekranami, pozostałe zaś siedem na zewnątrz, ale żadna w większej odległości niż osiem tysięcy kilometrów. I większość promieni laserowych z ich głowic trafiła w rufę okrętu, która po prostu przestała istnieć wraz z rufowym pierścieniem napędu, maszynownią i częścią kadłuba. Ekran zaczął migotać, ale nie zniknął, co było pechem dla pozostałej przy życiu części załogi, jedno bowiem z ostatnich trafień zniszczyło kompensator bezwładnościowy… I załoga poruszającego się z prędkością dwustu g pancernika Ludowej Marynarki Mohawk została rozsmarowana po ścianach, pokładach i przyrządach.
Nagła utrata łączności z okrętem zwróciła uwagę załóg najbliższych jednostek, a widok wraku zaalarmował je. Zdumienie ustąpiło miejsca konsternacji, gdy zorientowano się, że Królewska Marynarka użyła kolejnej nowej broni. Że są nią rakiety nowej generacji, okazało się, gdy sprawdzono wskazania rufowych sensorów — widać było na nich kolejne liczące po dziewięć pocisków salwy zbliżające się ku Zespołowi Wydzielonemu 12.3. Nie miały już jednak tak łatwego zadania jak pierwsza, gdyż same stały się celami zarówno pasywnej, jak i aktywnej rufowej obrony antyrakietowej wszystkich jednostek, które miały je w polu rażenia.
— Admirał Truitt zwiększył ponownie prędkość, skipper! — zameldował radośnie Evans.
Harmon skinęła głową.
Okręty Truitta rzeczywiście zwiększyły przyspieszenie do maksimum i ledwie znalazły się w zasięgu skutecznego ostrzału rakietowego, odpaliły pełne salwy burtowe, opróżniając przy tej okazji wszystkie holowane zasobniki.
Rakiety pomknęły prosto ku nieosłoniętym dziobom jednostek Ludowej Marynarki, które zaczęły gwałtownie manewrować, by uniknąć śmiertelnego zagrożenia. Odwracając jednakże dzioby od lawiny śmierci, która ku nim pędziła, odsłoniły równie bezbronne rufy kutrom rakietowym. Te z kolei zmieniły już kursy na tyle, by nie kierować się dziobami ku przeciwnikowi, co znaczyło, że mogą wyłączyć dziobowe osłony, uaktywnić napędy główne i przystąpić do kolejnego ataku.
— Tu Gold Leader do wszystkich! — powiedziała Harmon na częstotliwości całego skrzydła. — Przystąpić do drugiego ataku przy użyciu rakiet!
Pozostawione na tę okazję zapasowe rakiety były już załadowane do rur rewolwerowych wyrzutni i ledwie przebrzmiał jej rozkaz, nastąpiło ich odpalenie.
Dla Jane Kellet był to koszmar na jawie.
A raczej byłby to koszmar na jawie, gdyby miała czas to sobie uświadomić. Nie miała jednak tego czasu, zajęta desperackim ratowaniem swoich okrętów, które, jak się okazało, wprowadziła w sam środek starannie zaplanowanej zasadzki. Rakiety zdawały się nadlatywać ze wszystkich stron, superdreadnoughty Królewskiej Marynarki zbliżały się nieuchronnie… A ona po stracie zasobników nie miała czym z nimi walczyć — jeśli znajdzie się w zasięgu dział, zmasakrują jej pancerniki. A na domiar złego cały czas byli atakowani przez te cholerne kutry.
Co prawda sekcje taktyczne były teraz w stanie je odnaleźć, gdy ponownie zaczęły używać napędów, ale ich zagłuszacze i inne środki obrony radioelektronicznej były niewiarygodnie wręcz skuteczne, a same jednostki małe i niezwykle zwrotne. Z tak niewielkiej odległości trafienie w każdą z nich nie powinno być problemem. A było.
I to dużym.
Już samo uzyskanie namiaru było upiornie trudne, a co gorsza kutry rozdzieliły się na dwie grupy, które obrały rozbieżne kursy. Najwyraźniej chciały znaleźć się z obu stron jej formacji i wziąć ją w klasyczne nożyce, by atakować na przemian, przecinając jej kurs. Widziała, jak to robią, ale odwróciły się ekranami ku burtom jej okrętów, więc mogła użyć jedynie rakiet.
— Admirał Kellet do wszystkich jednostek! — warknęła na ogólnym kanale łączności. — Przygotować się do zmiany kursu! Nowy to 0-9-0 na 2-7-0!
Nie było to wiele, ale w ten sposób odwracała nieco rufy od kutrów i gwałtownie zmieniała kurs, oddalając się od superdreadnoughtów. Nawet bez zasobników i z nowymi kompensatorami bezwładnościowymi nie mogły osiągać takich przyspieszeń jak jej pancerniki, a więc jeśli uda jej się uciec z ich zasięgu…
— Opróżnić pozostałe zasobniki, celując w kutry! — poleciła, myśląc równocześnie gorączkowo i analizując pozostałe jej jeszcze opcje.
Nie wiedziała, ile zasobników ocalało, ale chcąc uciec przed superdreadnoughtami, i tak musiałaby je zostawić, więc lepiej było je wykorzystać przeciwko kutrom. Miała sporą szansę uciec okrętom liniowym, więc realnym zagrożeniem pozostały tylko te cholerne kutry dysponujące wystarczającym przyspieszeniem, by ją dogonić. Czyli każdy zniszczony teraz zmniejszał zagrożenie, jakie…
Jedna z wystrzelonych przez superdreadnoughty kontradmirała Truitta rakiet detonowała dziewiętnaście tysięcy kilometrów przed dziobem Schaumberga. Okrętem targnęło potężnie, gdy dwa promienie spolaryzowanej energii, znacznie silniejsze od emitowanych przez głowice rakiet wystrzeliwanych przez kutry, trafiły w pancerz, prując go jak papier. Jeden zniszczył trzy wyrzutnie rakiet, rozhermetyzował magazyn artyleryjski, zdemolował graser i dwa dziobowe działa laserowe, zabijając przy okazji osiemdziesiąt siedem osób. Drugi przebił się przez pancerz, burtę i ściany stojące mu na drodze oraz kolejny pancerz i zniszczył pomost flagowy, zabijając wszystkich obecnych. W tym także kontradmirał Jane Kellet.
Joanne Hall poczuła nagłe szarpnięcie okrętu, po którym zawyły kolejne alarmy zniszczeniowe, i odruchowo spojrzała na ekran łączności fotela. Był ciemny i martwy. Przez moment przerażenie i niedowierzanie walczyły w niej o prymat, ale stłamsiła oba — nie miała na nie czasu. Wiedziała, co Kellet planowała, a biorąc pod uwagę stan zniszczeń na innych okrętach, o których informował aktualizowany na bieżąco obraz na ekranie taktycznym, nie miała pojęcia, kto ze starszych rangą oficerów jeszcze żył.
I nie miała czasu, by to sprawdzać.
— Sygnał do wszystkich! — poleciła, nawet nie podnosząc głowy znad ekranu taktycznego. — Głównym celem są kutry. Powtarzam: głównym celem są kutry. Wszystkie okręty wykonają obrót na prawą burtę i obiorą podany wcześniej kurs. Podpisano Kellet, kontradmirał.
Dopiero w tym momencie uniosła głowę i spojrzała prosto w wytrzeszczone oczy porucznika pełniącego obowiązki oficera łącznościowego.
Ten blady jak trup spojrzał na Calvina Addisona.
A towarzysz komisarz Addison skinął potakująco głową, przyglądając się Hall ze zrozumieniem.
— Przeciwnik zmienia kurs, skipper — zameldował Thomas. — Wygląda na to, że chcą uciec admirałowi Truittowi.
— Widzę — odparła spokojnie Harmon, myśląc gorączkowo. Przeciwnik próbował uciec, i biorąc pod uwagę, jakie baty dostał, na pewno szybko nie wróci. Wszystko, co powinna zrobić, to ścigać ich do granicy wejścia w nadprzestrzeń, dobijając pozostających w tyle maruderów. Bazie Hancock przestało zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo, bo jednostki Ludowej Marynarki nie przestaną uciekać, jak długo ich śladem będzie podążał choćby jeden superdreadnought.
Ale kurs, jaki obrały okręty wroga, pozwalał im na wymknięcie się z pułapki, zanim okręty Truitta znajdą się w zasięgu umożliwiającym użycie broni energetycznej. A to oznaczało, że większości uda się uciec. Dotychczas zniszczone zostały jedynie trzy pancerniki, dwa niszczyciele i sześć ciężkich krążowników. Wszystkie pozostałe jednostki zostały uszkodzone, w tym niektóre ciężko, ale zachowały zdolność ruchu i rozwijania przyzwoitych przyspieszeń.
Harmon zgrzytnęła zębami — perspektywa ucieczki tych niemalże wraków nie podobała jej się absolutnie. Ale z drugiej strony jedynymi jednostkami, które mogły im to uniemożliwić, były jej kutry. Nie mające już rakiet. Co oznaczało ataki ze znacznie mniejszej odległości, i to pod kątami niebezpiecznie wystawiającymi ich dzioby na ostrzał potężniejszego przeciwnika.
Przeciwnika, który szybko się uczył. Szok i strach wywołane atakiem skrzydła już minęły i jeżeli będzie próbowała ich zatrzymać, zacznie robić się parszywie. Jak dotąd jedynie pięć kutrów zostało zniszczonych, ale wiedziała, że liczba ta zacznie gwałtownie rosnąć.
Nie musiała tego robić. Baza była bezpieczna, system pozostał we władaniu Royal Manticoran Navy, a dotychczasowy przebieg bitwy stanowił najlepszy dowód słuszności całego pomysłu użycia lotniskowców i nowej generacji kutrów.
Ale przecież nie o to w tym momencie chodziło…
— Kutry kontynuują pościg, towarzyszko kapitan — zameldował Diamato.
— A superdreadnoughty?
— Zmieniają kurs, by przeciąć nam drogę, ale nie zdołają tego zrobić wystarczająco blisko, ma’am. Z moich obliczeń wynika, że gdy znajdą się najbliżej, będzie nas dzieliło około półtora miliona kilometrów, a to zbyt duża odległość dla broni energetycznej. Bliżej mógłby dotrzeć jedynie ten samotny dreadnought, ale nie próbuje. Też bym nie próbował, mając rakiety o takim zasięgu — skomentował, uśmiechając się ponuro Diamato.
— Rozumiem — mruknęła Hall.
Spojrzała na ekran taktyczny ukazujący zniszczenia pozostałych okrętów i skrzywiła się boleśnie. Ponad jedna trzecia ocalałych pancerników była na dobrą sprawę wrakami z jako tako sprawnymi napędami. A i to nie do końca — dwa z nich na pewno nie zdołają uciec przed superdreadnoughtami, a ona nie miała wyboru — musiała je zostawić, nie chcąc stracić wszystkich okrętów.
Jedyne pocieszenie stanowiła nadzieja, że innym zespołom wydzielonym powiodło się lepiej…
Ale była to nadzieja niewielka i zdecydowanie mało przyjemna.
— Towarzyszko kapitan, mam na linii towarzysza kontradmirała Portera. Chce rozmawiać z admirał Kellet — zameldował cicho oficer łącznościowy.
Hall uśmiechnęła się ponuro. Oczywiste było, że Porter chciał z nią rozmawiać, widząc, że uciekają. To musiało dotrzeć nawet do takiego głąba. Zgodnie z przepisami powinna oddać mu dowodzenie jako najstarszemu stopniem. Dowodzenie i odpowiedzialność za dalszy los Zespołu Wydzielonego 12.3.
Tyle tylko że ten cymbał patentowany nie miał bladego pojęcia, co oznaczają te słowa.
Ani co powinien zrobić.
Spojrzała błagalnie na Addisona.
— Towarzyszu komisarzu…? — było to wszystko, co mogła powiedzieć.
Gdyby wypowiedziała prośbę, nie mógłby jej spełnić, wiedząc, że rozmowy na mostku są nagrywane. Pozostało jedynie mieć nadzieję, że się domyśli. I odważy.
Addison spojrzał na nią i odetchnął głęboko. Przez kilka sekund przyglądał się jej z namysłem, nim się odezwał, nie patrząc nawet na oficera łącznościowego.
— Proszę poinformować towarzysza kontradmirała, że towarzyszka admirał Kellet jest chwilowo nieosiągalna. I proszę mu też powiedzieć, towarzyszu poruczniku, że nasz system wewnętrznej łączności został poważnie uszkodzony i nie możemy blokować żadnego łącza.
— Rozumiem, towarzyszu komisarzu — potwierdził cichutko porucznik.
Towarzyszka kapitan Hall pochyliła głowę nad ekranem taktycznym fotela, starannie kryjąc uśmiech.
— Dostał! — wrzasnął radośnie chorąży Thomas.
Michael Gearman skrzywił się odruchowo.
Nie żeby zazdrościł tamtemu entuzjazmu czy nie cieszył się, widząc, jak promień ich grasera dobija kolejny ciężko uszkodzony pancernik Ludowej Marynarki. Bo na takich właśnie jednostkach skrzydło skoncentrowało ogień, prując burty, dehermetyzując pomieszczenia i niszcząc, co się dało, aż okręty zmieniały się w dryfujące wraki lub eksplodowały. Gearman podzielał jego radość, tylko podświadomość pchała mu przed oczy wspomnienia innej bitwy i innego okrętu…
Superdreadnoughta, który został rozstrzelany w podobny sposób, tyle że nie przez kutry rakietowe. Jego załoga także została zmasakrowana… a jedną ze szczęśliwszych ofiar był Michael Gearman, który stracił wówczas tylko nogę, nie życie tak jak większość.
Odruchowo pomacał zregenerowaną kończynę i mimo wszystko pożałował nieszczęśników, którzy ginęli teraz od ich ostrzału.
— Wyszliśmy poza teoretyczny zasięg dział superdreadnoughtów, ma’am — zameldował chrapliwie Diamato.
— Rozumiem — potwierdziła Hall.
Oznaczało to, że ścigające ich okręty liniowe nie zdołają, gdy przechwycą jej jednostki, zbliżyć się na tyle, by móc użyć broni elektromagnetycznej. Była to miła wiadomość. Ale na wojnie wszystko się mogło zdarzyć, a rakiety superdreadnoughtów, samotnego dreadnoughta i grasery kutrów zniszczyły kolejne cztery pancerniki. Łącznie zniszczonych zostało jak dotąd dziewięć z trzydziestu trzech, a wszystkie pozostałe były poważnie uszkodzone. Zniszczeniu uległy też wszystkie niszczyciele i prawie wszystkie ciężkie krążowniki — ocalały dwa, bardziej przypominające wraki niż okręty…
Osłona praktycznie przestała więc istnieć.
A po bokach formacji niczym stada rekinów uwijały się te przeklęte kutry.
Wreszcie zdołali je wszystkie zidentyfikować i policzyć. Jak dotąd udało im się zniszczyć szesnaście, a pięć ciężko uszkodzonych zmusić do przerwania walki. Pozostało jednak siedemdziesiąt pięć w pełni sprawnych i nadal groźnych. Miały niewiarygodne przyspieszenie, a ich załogi były doskonale wyszkolone i zgrane, atakowały bowiem w przemyślany sposób, manewrując grupowo, i widać było, że robią to nie pierwszy raz.
Po każdym ataku obie grupy goniły Zespół Wydzielony 12.3, godząc się ze stoickim spokojem na ostrzał rakietowy i nieuchronne straty. Choć znacznie mniejsze, niż powinny być, gdyż rakiety nadal miały poważny problem z trafieniem. Po czym atakowały w skoordynowany sposób, przecinając kurs jej okrętów, i strzelały jak oszalałe. A zniszczenia wywołane przez ich grasery były olbrzymie.
Jedynym prawdziwym pocieszeniem było to, że przy każdym ataku traciły przewagę prędkości. Za każdym bowiem razem, przystępując do niego, z jakiegoś powodu przestawały przyspieszać. Ponieważ wcześniej, tuż przed atakiem osiągały przyspieszenie sześćset trzydzieści g, miały dość prędkości, gdy przecinały kurs jej okrętów. Jednak dopiero gdy po ataku znalazły się na kursie równoległym do zespołu wydzielonego, ponownie zaczynały przyspieszać. Traciły w ten sposób prędkość, ale niestety niewystarczająco wolno — obliczenia jednoznacznie wskazywały, że będą miały jej dość, by towarzyszyć jej i atakować przez cały czas aż do granicy wejścia w nadprzestrzeń.
Oznaczało to, że jedynym sposobem, by tam dotrzeć, było je rozbić i zdziesiątkować.
— W porządku — oznajmiła nadal spokojnie Jackie Harmon dowódcom dywizjonów i sekcji na częstotliwości dowodzenia skrzydła.
Temu spokojowi przeczył wyraz jej twarzy. Straciła w ostatnim ataku kolejne trzy kutry, z czego dwa w kretyńskich solowych atakach, które w ogóle nie powinny się zdarzyć. Zostały jej siedemdziesiąt dwie sprawne maszyny i zmusiła się, by myśleć o ich załogach, a nie o tych, którzy zginęli. — Admirał Truitt został z tyłu, więc teraz wszystko zależy od nas. Chcę widzieć ataki pełnymi dywizjonami, żadnych solówek, albo głupkowi, który to przeżyje, osobiście urwę łeb przy samej dupie! Macie to powtórzyć dosłownie swoim pilotom! — poleciła i odczekała chwilę, żeby jej słowa dokładnie zapadły im w pamięć. — Macie tego dopilnować. Jasne? A teraz do roboty: chorąży Thomas wyznaczy cele kolejnego ataku.
— Ponownie atakują, ma’am — zameldował Diamato.
— Widzę, Oliver — odparła spokojnie Hall.
Rozkazy „admirał Kellet” zostały już wykonane, toteż teraz pozostało jej jedynie obserwować i czekać. I analizować sytuację. Doskonale wiedziała, co chciał osiągnąć dowodzący kutrami — mimo że postrzelane pancerniki Zespołu Wydzielonego 12.3 nadal były znacznie groźniejsze od kutrów. Zwłaszcza kutrów pozbawionych rakiet. Mimo to tamten po prostu nie mógł bezczynnie obserwować, jak uciekają. Sądząc zresztą po zajadłości ataków, nie tylko on — wszyscy piloci zdawali się podzielać zdecydowanie dowódcy.
Przy takim podejściu i niewielkich odległościach niezbędnych do skutecznego użycia graserów kutry powinny był łatwym łupem pancerników.
A nie były.
Oboje z Diamato domyślili się, że musi się za tym kryć jeszcze jakaś przyczyna. Coś, czego dotąd nie rozgryźli, a co znacznie zwiększało odporność kutrów i utrudniało zniszczenie ich. Zachowywały się zresztą przedziwnie — nie tylko traciły przyspieszenie w trakcie ataku, ale także zwrotność po jego zakończeniu. Manewrowały tak ociężale, jakby używały wyłącznie silników manewrowych. Nie miała pojęcia, co było tego powodem, wiedziała jednak, że były nie tylko trudne do namierzenia, ale też niezwykle odporne na trafienia. Zupełnie jakby dysponowały osłoną dziobową, tyle że to było niemożliwe.
Coś zaczęło jej świtać, ale zmęczony i przeciążony umysł odmówił kolaboracji. A potem nie miała już czasu, by o tym myśleć, gdyż kutry rozpoczęły kolejny atak. Postanowiła poinformować o wszystkim wywiad i skupiła się na bieżącym zagrożeniu.
— Uwaga! Nadlatują!
Wszystkie sprawne kutry skrzydła zmieniły kurs i rozpoczęły atak, plując ogniem z maksymalną możliwą szybkostrzelnością. Kolejny pancernik zmienił się w supernową. Po paru sekundach to samo stało się z ciężkim krążownikiem. Ale tym razem przeciwnik był gotów i jego działa postawiły prawdziwą ścianę ognia. Całe szczęście, że dziurawą w wyniku odniesionych uszkodzeń.
Co gorsza, ktoś chyba domyślił się istnienia osłon dziobowych, gdyż rakiety zaprogramowano tym razem tak, by mijały kutry i eksplodowały za ich rufami. Pocisk przelatujący obok był trudniejszy do namierzenia i zniszczenia, a kutry od rufy były bezbronne.
I to dało się zauważyć gdy w krótkim czasie cztery z nich przestały istnieć. Reszta przedarła się przez rakiety i utrzymując kurs, nadal strzelała najszybciej jak mogła.
Straty zaczynały być zbyt ciężkie. Jacquelyn Harmon musiała przyznać, acz bardzo niechętnie, że skrzydło nie zdoła powstrzymać okrętów wroga przed dotarciem do granicy nadprzestrzeni.
— Ostatni atak, panie i panowie! — oznajmiła na ogólnej częstotliwości skrzydła. — Dołóżcie im na pożegnanie, a potem wracamy do domu!
Niespodziewanie eksplodował nie ostrzeliwany przez nikogo pancernik, a po chwili drugi. Najwidoczniej zostały poważniej trafione w ostatnim ataku i wtórne eksplozje albo skutki celnych strzałów, nad którymi nie zdołały zapanować ekipy awaryjne, doprowadziły do zniszczenia okrętów.
Harmon uśmiechnęła się z mściwą satysfakcją i wykonała zwrot, biorąc kurs wytyczony do ostatniego ataku.
Schaumberg zatoczył się, gdy trzy promienie graserów przebiły się równocześnie przez lewoburtową osłonę i rozpruły kadłub. Osłona zamigotała i zgasła, by po ułamku sekundy uaktywnić się ponownie. Ale mając już tylko połowę mocy. Cztery działa energetyczne i dwie wyrzutnie rakiet nie były w stanie się aktywować — przestały istnieć całkowicie zniszczone.
A potem przez osłabioną osłonę przebił się kolejny promień grasera i Oliver Diamato ledwie zdążył opuścić hełm skafandra, gdy w lewej ścianie mostka pojawiła się nagle potężna dziura, przez którą z wyciem uciekło powietrze z rozhermetyzowanego pomieszczenia. Fragmenty pancerza chroniącego mostek, a rozerwanego przez trafienia, przeleciały przez jego wnętrze, siejąc śmierć i zniszczenia.
Diamato ledwie to zarejestrował, mając oczy wlepione w ekran taktyczny. Lewoburtowa osłona praktycznie przestała istnieć, i sądząc po danych, jakie właśnie się wyświetlały w rogu ekranu, tym razem na dobre. Uratować ich mogło tylko jedno…
— Obrót o dwanaście… nie, o czternaście stopni na lewą burtę! — krzyknął.
— Aye, sir! Jest obrót o czternaście stopni na lewą burtę! — potwierdził sternik.
Diamato odetchnął z ulgą, widząc, jak okręt wykonuje manewr i obraca się ekranem ku kutrom.
Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że Hall ani nie potwierdziła, ani nie skomentowała jego rozkazu, a sternik i tak go wykonał.
Odwrócił się i zamarł, widząc jej nienaturalną pozycję i zalany krwią skafander.
— Cholera! Nie sądziłam, że będzie w stanie to zrobić — oceniła z niechętnym podziwem Harmon, patrząc, jak ostrzelany przez kutry pancernik wykonuje obrót dokładnie o kąt potrzebny, by uniemożliwić im ostrzelanie lewoburtowej osłony.
Ten, kto dowodził tym okrętem, musiał mieć nerwy jak postronki, by tak idealnie zgrać manewr przy odniesionych przez okręt zniszczeniach. Ustawił się tak, iż kutry lecące śladem maszyny komandora porucznika Gillespiego nie były w stanie mu nic zrobić. A była to prawdziwa szkoda, gdyż lewoburtowa osłona praktycznie przestała istnieć.
Natomiast dzięki temu ustawił się prawą burtą prawie prostopadle w stosunku do kursu grupy dowodzonej przez Harmon. Wyglądało to na okazję, której po prostu nie sposób było przegapić.
— Przygotuj się, Ernest — uprzedziła Harmon.
— Aye, aye, ma’am. — Takahashi sprawdził swój ekran i na wszelki wypadek spojrzał na Maxwella. — Proszę uważać na przedni pierścień: chcę mieć dziobową ścianę, natychmiast jak powiem.
— Będę uważał, sir — obiecał Maxwell.
— I żadnych Srebrnych Kluczy — uśmiechnął się Takahashi. Mat Maxwell zarechotał ze zrozumieniem: ten oficer przynajmniej niczego nie ukrywał.
— Ernest… — powiedziała Harmon, obserwując ekran w oczekiwaniu, aż wyliczony i rzeczywisty kurs się pokryją. — Teraz!
— Pani kapitan! Kapitan Hall!
Diamato klęczał przy fotelu kapitańskim, ignorując przeskakujące wokół wyładowania elektryczne. Biało-błękitne iskry w próżni były całkowicie niesłyszalne, ale nawet gdyby były, i tak nie zwróciłby na nie uwagi, ponieważ skupiał ją w całości na rannej. Hall siedziała na pokładzie, ale gdyby jej nie obejmował, osunęłaby się nań bezwładnie. Jakimś cudem stanowiska taktyczne, łączności i sternika pozostały nietknięte. Wszystkie inne zostały zniszczone, a obsługujący je ludzie wybici. Diamato robił, co mógł, by opanować mdłości na widok tej rzezi.
Komisarz Addison został prawie rozcięty na dwoje. Reszta albo poszatkowana, albo poprzebijana przez odłamki pancernej ściany. Ale Hall wciąż żyła… jeszcze.
Załatał najgorsze dziury w jej skafandrze, zużywając prawie cały zapas łat awaryjnych, ale oznaki życia na medpanelu ledwie drgały. Nie był lekarzem, ale i tak wiedział, że Hall umiera. Odniosła zbyt wiele wewnętrznych obrażeń i miała zbyt dużo wewnętrznych krwotoków, i nie mógł z tym nic zrobić, nie zdejmując z niej skafandra. A to zabiłoby ją natychmiast.
— Kapitan Hall! — zawołał ponownie. I zamarł, gdyż powoli otworzyła oczy.
— O… Oliver… — był to ledwie słyszalny w głośnikach szept, po którym rozległ się cichy, ale wyraźny bulgot krwi.
Z trudem powstrzymał się, by nie zacisnąć dłoni na jej ramionach.
— Tak, skipper!
Poczuł, że coś go szczypie w oczy, i dopiero gdy przestał wyraźnie widzieć, zorientował się, że płacze.
Musiała to usłyszeć w jego głosie, gdyż poklepała go słabo po udzie.
— Teraz… wszystko… od ciebie… — szepnęła, przyglądając mu się pałającymi oczyma, świadoma, że śmierć zbliża się szybkimi krokami. — Wydostań… moich… ludzi… Ufam… ci… Oli…
Jej oddech zamarł i Oliver Diamato spojrzał bezradnie w jej niewidzące oczy.
I w tym momencie coś się z nim stało. Zupełnie jakby w chwili śmierci Joanne Hall jakaś iskra przeskoczyła z jej duszy w jego. Jakby przejął nagle esencję bycia dowódcą i oficerem. Położył ją łagodnie na pokładzie, odetchnął głęboko i doskonale już wiedział, co ma zrobić.
Wstał i spokojnie podszedł do swego stanowiska. W jego ruchach i zachowaniu nie było śladu wahania. Sprawdził stan uzbrojenia i osłon burtowych i prychnął cicho — połowa prawoburtowych stanowisk dział była zniszczona, druga połowa operowała na lokalnej kontroli ognia. Miało to swoje dobre strony, jeżeli naturalnie nie zostało przerwane połączenie z choćby częścią tych ostatnich. Nie miał bowiem czasu na poprawne wpisywanie programu ogniowego, a to, co zamierzał zrobić, komputer artyleryjski najprawdopodobniej by odrzucił. Z ludźmi sprawa była prostsza…
Wyszczerzył zęby i zajął się klawiaturą.
Z uwagi na zniszczenia wolał nie opierać się na komputerze artyleryjskim i jego uznaniu priorytetów celów, tylko robić wszystko ręcznie. Wybrał dwa kutry, nadał im pierwszeństwo jako celom i wyłączył autokontrolę jedynego ocalałego lidaru. Ustawił go na wybrane cele, włączył autonamiar. W ten sposób komputer artyleryjski nie mógł przejąć kontroli nad lidarem, a załogi dział powinny dostawać stały namiar celów. Następnie wypisał polecenie otwarcia ognia, podał swój osobisty kod autoryzacji i wysłał wszystko na poszczególne stanowiska.
Zapaliła się para zielonych kontrolek oznaczających, że przynajmniej do części stanowisk ogniowych rozkaz dotarł, a ich obsługi zdecydowały się go przyjąć i wykonać. Nie liczył, ile ich było — tyle, ile było, musiało wystarczyć.
— Do zobaczenia w piekle! — warknął.
I nacisnął przycisk.
Ułamek sekundy później kuter rakietowy oznaczony 01-001 a ochrzczony Harpy eksplodował w oślepiającym błysku, gdy jego dziobową osłonę przebiły równocześnie dwa promienie graserów pancernika.
— Towarzyszka admirał Kellet powinna właśnie atakować Hancock, a towarzysz admirał Shalus zakończyć atak na Seaford 9 — zauważył Honeker.
Tourville potwierdził ruchem głowy, ale nie odezwał się.
Honeker zresztą nie spodziewał się odpowiedzi. Po prostu musiał coś powiedzieć, czując coraz większe zdenerwowanie i napięcie.
— Dwanaście minut do wyjścia z nadprzestrzeni, towarzyszu admirale — zameldowała jak zwykle spokojnie komandor Lowe.
Ale każdy, kto ją znał, usłyszałby w jej głosie nutki napięcia.
— Dziękuję, Karen — w głosie Tourville’a nie było śladu czegokolwiek poza spokojem.
No, ale na jego miejscu w ten sposób zachowałby się każdy rasowy admirał.
Tym bardziej że nic innego nie miał do roboty.
Kontradmirał Eskadry Zielonej Michael Tennard wpadł na pomost flagowy, doszczelniając jeszcze skafander próżniowy. W całym kadłubie jego flagowego superdreadnoughta słychać było dźwięk alarmu bojowego, toteż ledwie znalazł się na pomoście, spojrzał na holoprojekcję taktyczną.
I zaklął cicho, acz z uczuciem.
Ponad pięćdziesiąt niezidentyfikowanych, czyli w praktyce wrogich jednostek kierowało się ku planecie Zanzibar. Już poruszały się z prędkością prawie piętnastu tysięcy kilometrów na sekundę, a rosła ona w stałym tempie czterystu pięćdziesięciu g. Takie przyspieszenie oznaczało, że nie nadlatuje nic większego od pancernika, ale on miał do dyspozycji sześć okrętów liniowych i sześć krążowników liniowych RMN oraz kilkanaście krążowników, niszczycieli i przestarzałych „drobnoustrojów” należących do floty systemowej.
— Przynajmniej nie holują zasobników — zauważył jego szef sztabu, stając obok. — Nie przy tym przyspieszeniu.
— Dobre choć to — mruknął Tennard.
Szef sztabu skinął głową, nic nie mówiąc — obaj wiedzieli, że okręty Tennarda nie mają pełnego zapasu zasobników. W sumie dysponowały siedemdziesięcioma trzema, a to nie zapewniało takiej salwy, jakiej można byłoby sobie życzyć wobec takiej przewagi wroga. Z drugiej strony napastnicy nie mieli zasobników, a superdreadnoughty dysponowały znacznie lepszą obroną antyrakietową. Jeżeli pierwszą salwą zdoła zniszczyć z pół tuzina pancerników, a potem utrzymać dystans, by móc prowadzić pojedynek rakietowy, istniała duża szansa, że zada przeciwnikowi takie straty, że ten zdecyduje się zrezygnować z ataku. Naturalnie sam także poniesie straty, a te cholerne pancerniki miały naprawdę dużo wyrzutni, ale…
Tennard przestał snuć zbędne rozważania i zabrał się do wydawania rozkazów, udając, że nie wie, co nastąpi. Takie samooszukiwanie się niczego nie zmieniło, bo i tak nie było sposobu, by mógł opuścić system bez walki. Nie tylko honor Królewskiej Marynarki był tu stawką, ale i wiarygodność całego Gwiezdnego Królestwa Manticore. Gdyby uciekł, nie broniąc Zanzibaru, wszyscy sojusznicy straciliby wiarę w gwarancje bezpieczeństwa udzielone przez Królestwo.
A brutalna prawda była taka, że przeciwnik miał wystarczającą przewagę, by jeśli tylko będzie skłonny podjąć starcie na wyniszczenie, wygrać je. A po wyeliminowaniu z walki jego okrętów liniowych już bez większych problemów przebije się przez resztę i będzie w stanie unicestwić wszystko, co zastanie na orbicie planety Zanzibar.
Wszystko, co tak naprawdę mógł osiągnąć kontradmirał Tennard, to że wróg zapłaci za to jak najwyższą cenę.
I tym właśnie się zajął z ponurą determinacją.
— Do wyjścia z nadprzestrzeni pozostało trzydzieści jeden minut, towarzyszu admirale — zameldował głosem komandora MacIntosha głośnik interkomu.
Javier Giscard pochylił się i wcisnął klawisz.
— Rozumiem, Andy — odparł i dodał: — Oboje z towarzyszką komisarz wkrótce zjawimy się na pomoście flagowym.
— Rozumiem, panie admirale.
Giscard zakończył połączenie i uśmiechnął się krzywo.
— Sądzę, że jeśli Andy nas nie rozgryzł, to przynajmniej coś podejrzewa — oświadczył beztrosko.
— Tak sądzisz?! — zapytała ostro Pritchart. Pokiwał głową i czekał na ciąg dalszy.
Oboje znajdowali się w jego kabinie ubrani w skafandry i czekali na sygnał alarmu bojowego poprzedzającego wyjście z nadprzestrzeni. Większość podkomendnych była przekonana, że zajęci są jakimiś poprawkami w planach, które wynikły w ostatnim momencie. I mieli rację, tyle że nie chodziło o takie plany, jak sądzili. No i na pewno żaden nie spodziewał się, że planowanie odbywa się w ten sposób, że towarzyszka komisarz siedzi na kolanach towarzysza admirała.
— Dlaczego tak sądzisz? — spytała zaniepokojona.
— Bo ostatnio bardzo się stara rozpowszechniać historie podkreślające, jakie to napięcie panuje między nami — wyjaśnił Giscard z uśmiechem. — Incydenty, o których opowiada, nie miały miejsca, a raczej miały, ale nie przebiegały dokładnie tak, jak je opisuje.
— Chcesz powiedzieć…
— Chcę powiedzieć, że nas osłania. A przynajmniej tak sądzę.
Przez kilka długich sekund patrzyła mu w oczy, przygryzając dolną wargę. Po czym westchnęła i wzruszyła ramionami.
— Jestem mu za to wdzięczna, ale wolałabym, żeby się nie domyślił — przyznała niezbyt uszczęśliwiona. — I lepiej żeby był ostrożny w tym, co mówi, bo jeśli go za bardzo poniesie wyobraźnia i UB zacznie porównywać jego wersje z meldunkami agentów…
Nie dokończyła — nie musiała, oboje wiedzieli, co by to oznaczało.
Giscard pokiwał głową i przestał się uśmiechać.
— Masz oczywiście rację, ale wątpię, by dał się ponieść fantazji. I nie zapominaj, że publicznie iskrzy między nami równo — przypomniał. — Udawanie napięcia stało się już chyba odruchowe. On po prostu bardziej to podkreśla. Jest ostrożny i zawsze można to uznać za przesadę średnio rozgarniętego świadka. Albo za próbę amatora usiłującego zasłużyć się, by zostać oficjalnym kapusiem.
— Hmm… — Pritchart zastanowiła się, po czym westchnęła z rezygnacją i oparła o jego ramię. — Cóż, przynajmniej wpadłeś na genialny pomysł, jak się pozbyć tej świni Jouberta.
Powiedziała to sztucznie radosnym tonem, niemniej była to prawda.
— Prawda? — spytał zadowolony z samego siebie Giscard.
Nie miał żadnych złudzeń, iż Urząd Bezpieczeństwa domyśli się, że skorzystał z pierwszej szansy, by się pozbyć Jouberta, ale nadarzyła się ku temu całkowicie legalna okazja, a od samego początku protestował przeciwko jego obecności i został po prostu zmuszony, by przyjąć donosiciela na szefa sztabu. Skoro los sprezentował mu tak doskonałą okazję, skorzystał z niej oczywiście. A Pritchart miała możliwość stanowczo argumentować przeciwko niej. Sprawa była całkowicie czysta, bo nikt nie mógł przewidzieć, że towarzysz kapitan Herndon dowodzący dreadnoughtem Shaldon w drodze do celu padnie trupem na atak serca. Jego zastępca był zbyt niedoświadczony, by dowodzić okrętem liniowym, więc trzeba było natychmiast znaleźć nowego dowódcę. No, a nawet towarzyszka komisarz Pritchart nie mogła użyć argumentu, że Joubert został zdegradowany, gdyż było dokładnie odwrotnie — przeniesienie ze stanowiska szefa sztabu na kapitana okrętu liniowego zawsze uważano za awans. A żeby sprawę ukoronować, Joubert miał i stosowne doświadczenie, i stopień. I dlatego towarzysz admirał Giscard został zmuszony, by zrezygnować z jego usług dla dobra zadania, i przeniósł go czym prędzej do Grupy Wydzielonej 12.4.2 towarzysza kontradmirała Darlingtona, w skład której wchodził Shaldon. I natychmiast mianował na wakujące stanowisko szefa sztabu komandora MacIntosha, który odtąd łączył obowiązki szefa sztabu i oficera operacyjnego. I wszyscy (oficjalnie poza towarzyszką komisarz Pritchart) byli zachwyceni tą zmianą.
Uśmiechnął się z zadowoleniem na samo wspomnienie.
Pritchart odpowiedziała uśmiechem pełnym zrozumienia, znów wykazując niesamowitą zdolność przewidywania jego toku myślowego. Objął ją silniej i spochmurniał — perspektywy nie były najweselsze, a co gorsza w najbliższej przyszłości czekało go zdecydowanie niemiłe fizyczne przeżycie.
— Lepiej chodźmy — zaproponował cicho.
Odwróciła się i pocałowała go gwałtownie, z cichą desperacją.
A potem oboje wstali i ponownie przybrali oficjalne maski.
— Zdecydowali się na bój spotkaniowy — ocenił kapitan Bogdanovich.
I potrząsnął ze smutkiem głową.
— A dlaczego mieli się nie zdecydować? — spytał cicho Tourville.
Obaj stali przed holoprojekcją taktyczną. Przyglądając się jej, Tourville odruchowo wzruszył ramionami i dodał:
— Dzięki Shannon są przekonani, że nie mamy zasobników, a wiedzą, że ich rakiety są lepsze od naszych, więc to rozsądne. Na miejscu ich dowódcy dążyłbym do jak najszybszego rozpoczęcia pojedynku artyleryjskiego, bo wówczas by nas zmasakrował. No, ale ja wiem, że mamy zasobniki, i nawet gdy próbuję o tym zapomnieć, podejrzewam, że jednak wpływa to na moją opinię.
— To nie tylko o to chodzi — uśmiechnął się Bogdanovich. — Ma pan też skłonność do szarży i szybkiego rozpoczynania walki.
— No, no, nie jestem aż taki narwany! — zaprotestował Tourville i spojrzał na niego badawczo.
Bogdanovich tylko się uśmiechnął.
— Jestem? — spytał Tourville. Bogdanovich bez słowa pokiwał głową.
— No dobrze, może trochę — ustąpił Tourville.
I starannie ukrył uśmiech. Fakt — wierzył, że najlepsze są decydujące starcia, ale nie zawsze, i o ile mógł i nigdy nie dążył do nich nie przygotowany i bez przemyślanego planu. No i nieprzypadkowo nie przeniósł flagi na inny okręt.
Count Tilly był tylko krążownikiem liniowym, znacznie łatwiejszym do zniszczenia niż pancernik. Ale w tej bitwie krążowniki liniowe będą drugorzędnymi celami, które mogą zostać trafione bardziej przez przypadek niż świadomie.
A to jakoś Bogdanovichowi nie przyszło do głowy.
Zadowolony odwrócił się i podszedł do swego fotela.
Kontradmirał Tennard czekał, z niecierpliwością obserwując zmniejszającą się odległość między obiema grupami rakiet. Jego jednostki już wytracały prędkość, gdyż wynosiła ona w tej chwili nieco ponad sześć i pół miliona kilometrów i malała o osiemset kilometrów co sekundę. W skuteczny zasięg rakiet wejdzie za cztery minuty. Zamierzał zaatakować pierwszy, a potem utrzymywać stosowną odległość od przeciwnika, jak długo się da.
— Przygotować się do odpalenia — polecił cicho, ale zdecydowanie.
— Zalecam, żebyśmy rozmieścili zasobniki na pozycjach, towarzyszu admirale — powiedziała Shannon Foraker.
W jej głosie słychać było napięcie. Wszyscy je odczuwali, ale w jej przypadku brzmiało to prawie tak, jakby było ono zmieszane z ulgą. Było to znajome, miłe nawet napięcie, które chwilowo zastąpiło to trzymające ją od miesięcy. W tej chwili jej głos brzmiał jak dawniej — jak taktycznej technowiedźmy, którą Tourville dobrze znał i rozumiał, a która zniknęła gdzieś po bitwie o Adler.
Tourville odwrócił głowę i spojrzał na nią mile zaskoczony.
A ona uniosła głowę, jakby czując jego spojrzenie, i ku jego zaskoczeniu uśmiechnęła się.
A potem mrugnęła porozumiewawczo!
— Popieram zalecenie! — powiedział, z trudem panując nad głosem.
Na szczęście porucznik Frasier nie potrzebował dalszej zachęty, by przekazać polecenie pozostałym okrętom Zespołu Wydzielonego 12.2.
— Panie admirale, przeciwnik…
— Widzę — Tennard sam był zaskoczony spokojem własnego głosu.
Właśnie zobaczył, jak kardynalny błąd popełnił, i prawie w tej samej sekundzie zrozumiał, że jest trupem. A mimo to mówił spokojnie, jakby nic się nie stało! A ujmując rzecz wprost — dał dupy dokumentnie. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że napastnicy mogą holować minimalną ilość zasobników wewnątrz ekranów. Co przy możliwościach pancerników bynajmniej nie było mało. Było to rozwiązanie proste, logiczne i wysoce prawdopodobne. A on nawet o nim nie pomyślał.
I świadomość, że to, co proste, zawsze jest najtrudniejsze, nie stanowiła dlań żadnej pociechy. Bo obserwując, jak za okrętami przeciwnika pojawiają się paciorki zasobników, wiedział, że stracił system, okręty i życie.
— Zmieniamy kurs — polecił. — Pełna szybkość i kurs zbliżeniowy. Chcę znaleźć się jak najbliżej przeciwnika.
— Jak najbliżej, sir? — zdziwił się szef sztabu.
— Jak najbliżej — potwierdził ponuro Tennard. — Kiedy odpalą salwę, zostaniemy zmasakrowani. Jedyna szansa to znalezienie się jak najprędzej w zasięgu dział. Przy szczęściu może się udać… natomiast ja na ich miejscu trzymałbym dystans i po prostu rozstrzelał nas rakietami.
— Ale…
— Wiem — przerwał mu miękko Tennard. — To nie jest szansa na przeżycie, bo takiej już nie mamy. To tylko szansa na zadanie jak największych strat… Spieprzyłem wszystko i stracę system i okręty… i nie jestem w stanie nic zrobić, by uratować ludzi z pułapki, w którą ich wpakowałem. Jedyne, co mogę zrobić, to próbować zabrać jak najwięcej przeciwników ze sobą.
I uśmiechnął się słabo bez śladu wesołości.
— Przeciwnik zmienia kurs na zbliżeniowy, panie admirale — zameldowała Foraker.
— Próbuje dojść na odległość dział — skomentował Tourville i pogładził sumiastego wąsa, nim zdecydował: — Nie będziemy zwiększali odległości, Karen. Musiał się zorientować, jak Shannon go zrobiła, ale teraz to już i tak niczego nie zmieni.
Obie grupy okrętów zbliżały się do siebie i gdy osiągnęły odległość sześciu i pół miliona kilometrów, wystrzeliły rakiety prawie równocześnie. Okręty kontradmirała Tennarda nie posiadały jednak rakiet najnowszej generacji jak Minotaur, jako że była to wciąż broń eksperymentalna. Dlatego wystrzelone przez niego miały jedynie nieco większy zasięg i przyspieszenie od tych, którymi dysponowały okręty Ludowej Marynarki. Miały też znacznie lepsze systemy samonaprowadzające, ale nie na tyle, by zrównoważyć taką różnicę ilościową. Było ich bowiem tysiąc dwieście, i to wraz z rakietami z wyrzutni okrętowych, a okręty Lestera Tourville’a odpowiedziały salwą prawie sześciu tysięcy pocisków.
Obie fale minęły się w przestrzeni i obie formacje zwróciły się burtami ku nadlatującym rakietom, by chronić najczulsze miejsca okrętów przed trafieniem. Oraz umożliwić im jak najskuteczniejszy ogień z wyrzutni burtowych.
Holoprojekcje taktyczne ukazywały zbliżającą się falę zniszczenia i śmierci, ale chwilowo było to jeszcze nierealne. Był to rój punkcików świetlnych, a nie rzeczywistość.
Jeszcze nie.
I dlatego strach nie zastąpił całkowicie napięcia, choć zaczął już się pojawiać wśród ludzi czekających na to, co nieuniknione, obojętne jakie mundury nosili. Na obu pomostach flagowych zrobiło się ciszej niż zwykle, gdy wszyscy czekali, aż skończy się ten pozorny spokój.
Te parę sekund zdawało się trwać wieczność, a potem nagle iluzja przestała istnieć, gdy pojawiły się na holoprojekcjach pierwsze własne antyrakiety. Napięcie zniknęło i pozostał tylko strach przed zbliżającym się laserowym piekłem.
Nadlatujące rakiety zaczęły znikać wpierw pojedynczo, potem grupami. A potem masowo, gdy znalazły się w zasięgu ognia sprzężonych działek laserowych z artylerii głównej. Ale to nie był ten rodzaj walki, do jakiej Królewska Marynarka była przyzwyczajona, a obrona antyrakietowa przeciwnika okazała się po modernizacji znacznie skuteczniejsza. I to zarówno pasywna, jak i aktywna. No i jednostki Zespołu Wydzielonego 12.2 były celami znacznie mniejszej liczby rakiet. Prawie połowę zniszczyły antyrakiety, a trzecią część pozostałych działka. Nieco ponad czterysta przebiło się na odległość detonacji, a połowę z nich ogłupiły środki radiowoelektroniczne, wabiki i boje pozorujące cele. Komputery pokładowe rakiet nie były zaprogramowane na taki stopień skomplikowania ECM-ów, bo ci, którzy je odpalili, nie mieli pojęcia, jak dobre są w rzeczywistości środki, którymi dysponuje przeciwnik dzięki przemytowi technologii.
Ponad dwieście rakiet pokonało jednak wszystkie przeszkody dzielące je od trzydziestu trzech pancerników. I w ostatnim momencie te pancerniki obróciły się o dziewięćdziesiąt stopni, ustawiając się dennymi ekranami ku nadlatującym rakietom. Manewr, choć skomplikowany, wykonany został bezbłędnie, a to dzięki pomysłowości Shannon Foraker, która go wymyśliła, i uporowi Lestera Tourville’a ćwiczącego go przez całą drogę.
W tej ścianie ekranów znajdowały się oczywiście luki, i to duże, jako że pancerniki musiały utrzymywać spore odległości, by nie zetknęły się ich ekrany. Ale i tak była to najciaśniejsza formacja, jaką okręty Ludowej Marynarki zdołały utrzymać od ponad ośmiu lat standardowych.
Była to obrona dokładnie w stylu Royal Manticoran Navy. Którą mogła prowadzić jedynie naprawdę dobrze wyszkolona jednostka taktyczna. I odniosła zamierzony skutek — przytłaczająca większość rakiet detonowała w ustalonej odległości od celów, marnując promienie laserowe na trafienia w ekrany, których nie mogły przebić.
Widząc to, Lester Tourville uśmiechnął się z mściwą satysfakcją.
Wiedział, że nie uniknie strat — rakiety RMN były po prostu zbyt dobre i miały zbyt silne głowice, by mogło być inaczej. Ale tak jak powiedział Honekerowi trzy standardowe tygodnie temu, był na to przygotowany. Podobnie jak McQueen i Giscard. Wiedzieli, że nie da się toczyć walki bez strat. Straty były do przyjęcia, jak długo okupywały zwycięstwo.
Dwa pancerniki zmieniły się w supernowe, dwa inne we wraki ciągnące za sobą smugi śmieci i skrystalizowanego powietrza. Pozostałe jednakże powróciły do pierwotnego położenia burtą ku przeciwnikowi i rozpoczęły ostrzał rakietowy z pokładowych wyrzutni.
Tyle że nie bardzo miały do czego strzelać, gdyż otwierająca salwa skupiona została wyłącznie na superdreadnoughtach, a była pięciokrotnie liczniejsza od tego, co wystrzeliły okręty kontradmirała Tennarda.
Każdy z superdreadnoughtów stał się celem dziewięciuset sześćdziesięciu rakiet, a były zbyt rozciągnięte w przestrzeni, by móc powtórzyć manewr Tourville’a z podobnym skutkiem. Raz dlatego, że Tennard nie był przygotowany na taką lawinę ognia i nie przyjął ciasnego, ułatwiającego obronę szyku. Przeciwko temu, czego się spodziewał, sensowna była luźna, pozwalająca na indywidualne manewry okrętów formacja połączona systemem obrony antyrakietowej. Dwa, że załogi nie były na tyle dobrze wyszkolone, by w tak krótkim czasie, jaki miały do dyspozycji, ryzykować zacieśnienie szyku i obrót. Ryzyko samozniszczenia okrętów przy tej okazji było zbyt duże…
I w ten sposób pogardzana Ludowa Marynarka dysponowała tym razem lepszym wyszkoleniem, przewagą ogniową i lepszym dowództwem.
Michael Tennard zdawał sobie z tego sprawę w ostatnich minutach swego życia. I bezsilnie obserwował, jak jego okręty kolejno otacza ogień… a potem była już tylko nie kończąca się seria potężnych wstrząsów, które targały na wszystkie strony jego okrętem flagowym. Trzymał się desperacko najbliższej konsoli, chcąc za wszelką cenę pozostać na nogach i widzieć, jak ginie jego eskadra. A potem nastąpił oślepiający błysk… i ciemność.
— Mój Boże! — westchnął Yuri Bogdanovich. — Zupełnie jak w systemie Adler!
— Nie całkiem, Yuri — sprzeciwił się ponuro Tourville, patrząc na listę strat i uszkodzeń!
Trzy kolejne pancerniki zostały całkowicie zniszczone — łącznie stracił dwadzieścia siedem procent sił, ale przeciwnik zignorował kompletnie jego krążowniki liniowe, skupiając ogień na pancernikach. I te dołączyły teraz do walki, kolejno zmieniając zdolne jeszcze do akcji krążowniki Królewskiej Marynarki we wraki.
Przeciwnik nadal się odgryzał, ale nie miał wystarczającej siły ognia, by uzyskać coś więcej od sporadycznych trafień, a po każdej wystrzeliwanej przez Shannon Foraker salwie odpowiadał coraz słabiej.
Spoglądając na tę precyzyjną rzeź, Tourville nie czuł ani radości, ani satysfakcji. Wykonał swój obowiązek i ze smutkiem przyglądał się pobojowisku, na którym wśród trudnych do zidentyfikowania szczątków unosiło się jeszcze mniej kapsuł ratunkowych. Sam stracił osiem lub dziewięć tysięcy ludzi i powinien się cieszyć, że to przeciwnik poniósł znacznie większe straty. Tylko jakoś się nie cieszył…
Był dumny ze swych ludzi i zdecydowany dokończyć zadanie, ale nikt przyglądający się tej masakrze nie mógł odczuwać radości na jej widok. A przynajmniej nikt, kogo Lester Tourville miałby życzenie kiedykolwiek poznać.
Otrząsnął się, gdy ostatni krążownik liniowy Royal Manticoran Navy eksplodował. Pozostały krążowniki i niszczyciele oraz drobniejsze jednostki floty systemowej Zanzibaru. Żaden nie zawrócił z drogi, mimo wszystko próbując dotrzeć w zasięg broni energetycznej z odwagą i determinacją godnymi podziwu. Żaden też nie miał szansy, by to osiągnąć.
Tourville odwrócił się od ekranu wizualnego i holoprojekcji taktycznej, nie chcąc oglądać tej rzezi.
— Karen, weź kurs na Zanzibar — polecił komandor Lowe, po czym spojrzał na Foraker i dodał: — Zacznij obliczać trajektorię ostrzału, Shannon. Mam nadzieję, że będą na tyle rozsądni, by się poddać… Dam im dwanaście godzin na ewakuację ludzi ze wszystkiego, co jest na orbicie, ale nie zamierzam tracić czasu na jałowe dyskusje. Jeśli to ich nie przekonało, że nie żartuję, to żadne słowa tego nie zrobią.
I uśmiechnął się chłodno.
Po czym podszedł do swego fotela, odchylił oparcie i usiadł wygodnie. Sięgając po cygaro, uśmiechnął się lekko…
Nikt, patrząc na niego, nie domyśliłby się, że Lesterowi Tourville’owi jest naprawdę smutno.
— Przygotować się do wyjścia z nadprzestrzeni na mój rozkaz… — polecił komandor Tyler. — Wyjście za pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… Teraz!
Grupa Wydzielona 12.4.1 składająca się z superdreadnoughtów Zespołu Wydzielonego 12.4 i lekkich krążowników osłony wyskoczyła z nadprzestrzeni w normalną przestrzeń. Towarzyszyły temu jasne rozbłyski energii o barwie ozonu mające miejsce ledwie sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od granicy przejścia w nadprzestrzeń gwiazdy typu G0, jaką był Basilisk A. Był to fenomenalny wręcz przykład precyzyjnej astronawigacji, ale ani Javier Giscard, ani nikt na pokładzie okrętów wchodzących w skład jego grupy nie był w stanie tego chwilowo docenić. Wszyscy bowiem zajęci byli walką z buntującymi się żołądkami i falami nudności towarzyszącymi nieodłącznie alarmowemu wyjściu z nadprzestrzeni.
Walki te miały rozmaity skutek — Giscard na przykład wygrał i nie oddał ostatniego posiłku, choć omal nie stracił przytomności. Natomiast sądząc po odgłosach, przynajmniej połowa obecnych na pomoście flagowym rzygała jak koty. Wiedział, że tysiące innych na pokładach robi to samo, i zdawał sobie sprawę, że w tym momencie jego okręty są praktycznie bezbronne, ale nic na to nie mógł poradzić. Przez około dwie minuty nikt nie był zdolny do normalnego funkcjonowania. Pozostawała automatyczna obrona antyrakietowa. Najwytrzymalsi ludzie, a było takich naprawdę niewielu, potrzebowali minimum dwudziestu sekund, by dojść do siebie. Gdyby w tym rejonie znajdował się jakikolwiek nieprzyjacielski okręt, cała grupa wydzielona byłaby dlań wymarzonym wręcz, bo prawie bezbronnym celem.
Żadnego okrętu jednak nie było, bo i być nie powinno — system planetarny to naprawdę olbrzymia przestrzeń, a napastnicy świadomie lecieli najprostszym kursem prowadzącym ku jedynej planecie układu. Co prawda wyszli z nadprzestrzeni niewiele dalej, jako że Giscard nie zamierzał tracić czasu, ale to niewiele przekładało się na olbrzymi obszar przestrzeni i spotkanie akurat tu okrętu Królewskiej Marynarki byłoby prawdziwym pechem.
Giscard wolał mieć pole do manewru i nie zamierzał marnować czasu na próbę skutecznego podejścia do celu, która była z góry skazana na fiasko. Co prawda nie posiadał konkretnych danych dotyczących systemu wczesnego ostrzegania, jakim dysponowała w układzie Królewska Marynarka, ale wiedział, czego może się spodziewać. Znał bowiem systemy, w jakie wyposażone były główne układy planetarne Ludowej Republiki. Haven na przykład dysponował antenami pasywnych szerokopasmowych sensorów o średnicy około tysiąca kilometra i czułości pozwalającej wykryć wyjście z nadprzestrzeni niszczyciela z odległości stu godzin świetlnych. Zdrowy rozsądek nakazywał założyć, iż co najmniej równie dobrym sprzętem dysponował w macierzystych układach przeciwnik. Prawdopodobnie zresztą lepszym, bo i elektronika, i komputery Gwiezdnego Królestwa Manticore stały na wyższym poziomie.
Dlatego założenie planu było takie, by przeciwnik zauważył go jak najszybciej. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z teorią, obrońcy będą mieli godzinę na reakcję, nim zjawi się kontradmirał Darlington. I dopiero wtedy zrozumieją, że znaleźli się między młotem a kowadłem…
Naturalnie taka koordynacja przy takich odległościach graniczyła z cudem, ale na dobrą sprawę nie była potrzebna. Byłoby to miłe zwieńczenie skomplikowanego manewru, ale nawet spory poślizg w przybyciu drugiej grupy nie powinien mieć większego znaczenia. Nie powinien…
Giscard stwierdził z ulgą, że żołądek wrócił na właściwe miejsce, a przed oczyma rozjaśniło mu się na tyle, że widzi w miarę wyraźnie cały pomost flagowy.
— Jaka sytuacja, Franny? — spytał.
— Tego… tak… — oficer astronawigacyjny jeszcze nie w pełni doszła do siebie. — Jesteśmy trzysta dziewięćdziesiąt sześć milionów kilometrów od Basilisk A w pozycji 0-0-5 na 0-0-3 względem niego. Mamy prędkość… czternaście koma jeden kilometra na sekundę i przyspieszenie trzy koma siedemdziesiąt pięć kilometra na sekundę kwadrat. Od orbity Medusy dzieli nas około dwustu trzydziestu milionów kilometrów i powinniśmy dotrzeć w zasięg przechwycenia za sto trzydzieści dwie minuty przy utrzymaniu obecnego kursu i przyspieszenia. W chwili przecięcia orbity będziemy mieli prędkość czterdziestu trzech tysięcy ośmiuset dwóch kilometrów na sekundę.
— Andy? — Giscard spojrzał na MacIntosha. — Coś do nas już leci?
— Na razie nie, towarzyszu admirale. Mamy wiele sygnatur napędu wewnątrz systemu i część z nich to z pewnością okręty, ale jak dotąd żaden nie kieruje się w naszą stronę. Oczywiście jest na to trochę za wcześnie, ale podejrzewam, że po tak widowiskowym wejściu nie będziemy musieli długo czekać.
— Dziękuję — Giscard spojrzał na Pritchart i potarł podbródek.
Meldunek Tyler potwierdzał, że znaleźli się tam, gdzie chcieli, co było przede wszystkim zasługą jej dokładnych wyliczeń. Nieco denerwowała go wielkość przyspieszenia, ale sam zdecydował, by lecieć tak szybko, choć nie było to do końca bezpieczne. Powód był prosty — cała Ludowa Marynarka została zmuszona do drastycznego zmniejszenia marginesów bezpieczeństwa, nie mogąc dorównać przeciwnikowi w rozwoju techniki. Przed wybuchem wojny standardem zarówno w Royal Manticoran Navy, jak i w Ludowej Marynarce było zablokowanie najwyższych dwudziestu procent mocy napędów, stąd też maksymalna osiągana szybkość stanowiła osiemdziesiąt procent nominalnej możliwej dla każdego napędu. Postąpiono tak dlatego, że z zasady kompensator bezwładnościowy informował, że zamierza się zepsuć, przestając działać… co natychmiast zmieniało załogę w krwawą maź na wszystkich powierzchniach wewnętrznych okrętu. Jako że im większe jest obciążenie sprzętu, tym wyższe prawdopodobieństwo awarii, większość flot wojennych i wszystkie handlowe wolały oszczędzać to najistotniejsze dla życia załóg urządzenie.
Ta bezpieczna w sumie sytuacja przestała niestety wchodzić w grę dla Ludowej Marynarki, gdy RMN zaczęła powszechnie stosować nowe, usprawnione kompensatory. Nie mogąc dorównać ich osiągom, zdecydowano się na dwa kroki. Po raz pierwszy od osiemnastu lat standardowych wznowiono budowę dreadnoughtów, które mając mniejszą masę, były w stanie osiągać przyspieszenia zbliżone do superdreadnoughtów przeciwnika wyposażonych w nowe kompensatory. Oraz zmniejszono o połowę margines bezpieczeństwa wszystkich okrętów, co pozwoliło na osiąganie podobnych rezultatów. Było to naturalnie rozwiązanie prowizoryczne i skuteczne tylko tak długo, jak długo przeciwnik nie zdecydował się także zmniejszyć marginesu bezpieczeństwa. Jak na razie jednak powszechnie tego nie robił, toteż różnica w osiąganych prędkościach prawie się wyrównała.
Raport MacIntosha potwierdzał zaś jego podejrzenia. Każde siły stacjonujące w dowolnym systemie potrzebowały na reakcję co najmniej dziesięć minut. Czas ten mógł się wydłużyć do czterdziestu, jeśli ich dowódca był zbyt pewny siebie i pozwolił okrętom siedzieć bezczynnie na orbicie z wyłączonymi napędami. W tym przypadku raczej nie wchodziło to w grę, ale przypuszczał, że o reakcji przeciwnika dowie się później niż za dziesięć minut, biorąc pod uwagę, jak skuteczne były systemy maskujące okrętów Royal Manticoran Navy. A ponieważ nienawidził czekać, wolałby, aby jak najprędzej taką reakcję na ich przybycie dało się wykryć.
W tym konkretnym przypadku powód był jeszcze jeden — dopiero gdy przeciwnik zareaguje, będzie wiedział, czy dywersja się powiodła i jakie gniazdo szerszeni właśnie kopnął…
Wiceadmirał Michael Reynaud z Królewskiej Służby Astro Kontrolnej (w skrócie ACS) uniósł głowę i brwi, słysząc specyficzny trójtonowy sygnał alarmu, który rozbrzmiał w pomieszczeniu. Sygnał nie był donośny, gdyż nie musiał być — główna sala kontroli lotów znajdowała się głęboko we wnętrzu olbrzymiej stacji kosmicznej i była miejscem z zasady cichym i spokojnym. Co bynajmniej nie oznaczało, że dyżurujący tu nie mieli roboty.
Mieli, i to aż za dużo, gdyż kontrolowali cały ruch odbywający się poprzez terminal Basilisk i jedna jedyna pomyłka mogła ich kosztować utratę ładnych paru milionów ton ładunku, o statku i załodze nie wspominając. Dlatego właśnie sala była cicha i spokojna — w nerwowej atmosferze przekrzykiwania się nawzajem łatwiej o błędy.
Żeby zapewnić kontrolerom jak najlepsze warunki pracy, dostosowano także oświetlenie i panującą w sali temperaturę. Światło było przyciemnione, by wyraźniej widać było ekrany i holoprojekcję, a temperaturę utrzymywano bliżej chłodnej niż pokojowej, co było zwyczajem przyjętym jeszcze na Ziemi przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. Jak się bowiem okazało, niewielki chłód utrudniał dyżurującym przy elektronicznym sprzęcie zapadanie w drzemkę, gdy następowała dłuższa chwila bezczynności. Od zasady tej naturalnie istniał wyjątek — kontrolerzy pochodzący ze Sphinksa twierdzili, że w sali panuje miłe ciepełko typowe dla porządnego letniego dnia.
Reynaud nie przejmował się tym, bo ruch panował taki, że szans na drzemkę nikt nie miał, obojętne jak reagował na temperaturę. Teraz jednak nawet o tym nie pomyślał, gdyż sygnał, który się rozległ, był zarezerwowany dla częstotliwości używanej wyłącznie przez dowództwo obrony systemu. A o żadnych ćwiczeniach nikt go nie uprzedzał…
Obrócił się wraz z fotelem i obserwował, jak oficer łącznościowy najpierw wyłącza alarm, a potem wystukuje na klawiaturze główny kod autoryzacji dostępu. Otrzymanie dostępu do sieci łączności szybszej od prędkości światła zawsze trwało, gdyż należało pokonać rozbudowany system zabezpieczeń, a potem przekonać sieć do współpracy. Była to ze strony Królewskiej Marynarki zwykła upierdliwość (przynajmniej w opinii Reynauda) wywodząca się z paranoicznej chęci utrzymania tajemnicy. Zwłaszcza wobec cywilów, a ACS była służbą cywilną mimo używania stopni wojskowych i uniformów. Nie wolno jej było na przykład posiadać własnego nadajnika grawitacyjnego, a dostęp do bezpośredniego odczytu z sieci zabezpieczony był całym labiryntem kodów identyfikacyjnych, haseł i innych elektronicznych blokad.
Reynaud nie okazywał zniecierpliwienia. Tak naprawdę nie miał tego wojskowym za złe. Rozumiał potrzebę zachowania tajemnicy, zwłaszcza iż zdawał sobie doskonale sprawę, jaką przewagę dawał monopol na posiadanie łączności szybszej od prędkości światła oraz na zrozumienie przesyłanych tą drogą informacji. Jego słabość do Royal Manticoran Navy miała jeszcze jeden powód — dobrze pamiętał czas, kiedy to on i jego ludzie zostali praktycznie opuszczeni przez wszystkich i zapomniani. Miało to miejsce dwanaście standardowych lat temu i wtedy dla RMN czuł jedynie pogardę. W pełni uzasadnioną, gdyż sam przebywał w systemie Basilisk parę lat dłużej i dobrze wiedział, że na tę placówkę przysyłano tylko durniów i nieudaczników. Aż do pewnego pięknego dnia…
Wspomnienia przerwał mu nagły rozbłysk czerwonej kontrolki na głównej konsoli łączności. I jakoś tak nigdy nie zdołał odtworzyć sposobu, w jaki się tam znalazł… Pamiętał, że siedział w swoim fotelu, a zaraz potem stał za plecami oficera łącznościowego, zupełnie jakby sygnał oznaczający nadejście wiadomości o najwyższym kodzie uprzywilejowania teleportował go. Tym także przestał zaprzątać sobie głowę, gdyż dyżurny oficer skończył procedurę dekodującą i uzyskał dostęp do sieci, a na ekranie jego monitora wyświetliła się treść tej wiadomości. Wszystko przestało być ważne po przeczytaniu paru krótkich zdań. Reynaud prawie się zatoczył, gdy uświadomił sobie, co zmierza ku tym wszystkim znajdującym się na orbicie Medusy magazynom, stoczniom, bazom przeładunkowym i stacjom obsługującym międzyplanetarny handel płynący przez system.
Przyglądał się ekranowi jeszcze przez moment, czując suchość w ustach, po czym odwrócił się do podwładnych i oznajmił głośno:
— Uwaga wszyscy!
Wykonali polecenie, natychmiast odwracając ku niemu głowy, gdyż takiego tonu jeszcze nigdy u niego nie słyszeli.
— Grupa niezidentyfikowanych, prawdopodobnie wrogich okrętów znajduje się w systemie i kieruje w stronę Medusy — poinformował ich Reynaud. — Wiceadmirał Markham ocenia, że liczy ona co najmniej dwadzieścia superdreadnoughtów i piętnaście do dwudziestu lekkich krążowników.
Ktoś jęknął.
A Reynaud pokiwał powoli głową i dodał:
— Jestem pewien, że siły chroniące terminal wkrótce wyruszą na ich spotkanie, ale nawet jeśli zdołałyby dotrzeć na czas, w całym systemie nie mamy dość okrętów, by powstrzymać napastników. Co oznacza, że ogłaszam stan Zulu! Jessie, zajmiesz się zorganizowaniem kolejności ewakuacji. Wiesz, co robić: pierwszeństwo mają statki neutralne i pasażerskie, frachtowce są na samym końcu.
— Zajmę się tym, Mike — zapewniła go dyżurna oficer kontroli lotów i skierowała się ku olbrzymiej holoprojekcji, przywołując gestem parę asystentów.
Holoprojekcja ukazywała wszystkie jednostki znajdujące się w promieniu pięciu minut świetlnych od terminalu Basilisk.
Reynaud położył dłoń na ramieniu oficera łącznościowego i polecił:
— Zawiadom kuriera, by przygotował się do drogi, Angelo. Prześlij mu wiadomość od Markhama i moją decyzję ewakuacji. I odczyty sensorów sieci wczesnego ostrzegania. I każ mu natychmiast ruszać. A ty, Jessie, oczyść drogę kurierowi, gdy tylko Angela skończy.
Jessie potwierdziła ruchem głowy, a Reynaud zwrócił się do jednego z dyżurnych łącznościowców:
— Al, razem z Gusem zajmiecie się łącznością ze wszystkimi statkami. Chcę, żeby Angela skupiła się wyłącznie na kanale floty, tak na wszelki wypadek.
Al skinął głową.
A Reynaud dodał spokojnym co prawda głosem, ale nie kryjąc powagi sytuacji:
— Piekło się zacznie, gdy kapitanowie statków się zorientują co się dzieje. Jesteśmy o dziesięć godzin świetlnych od Medusy, ale mało który będzie myślał logicznie, a wszyscy będą żądali pierwszeństwa, żeby jak najprędzej wywieźć swe bezcenne tyłki z tego systemu. Nie pozwólcie się zastraszyć i przekrzyczeć. Jess poda wam kolejność wylotów, gdy tylko ją dogra. Trzymajcie się jej za wszelką cenę, bo inaczej nie zapanujemy nad chaosem!
— Tak jest, sir! — obaj wyglądali, jakby mieli zamiar zasalutować.
Czego w ACS nigdy nie praktykowano.
Reynaud zdążył się już jednak od nich odwrócić, szukając kolejnego podwładnego. A raczej podwładnej, która musiała gdzieś tu być… tyle że nie mógł jej znaleźć…
— Cynthia! — zawołał w końcu.
— Słucham, sir?
Reynaud podskoczył, gdyż głos dobiegł tuż zza jego pleców, po czym obrócił się tak gwałtownie, że porucznik Cynthia Carluchi musiała odskoczyć, by nie oberwać łokciem. Jakim cudem zdołał nie spojrzeć na nią wściekle, świadom, że sam jest sobie winien. Carluchi dowodziła kontyngentem Royal Manticoran Marines przydzielonym do stacji ACS prawie pięć miesięcy i powinien się już przyzwyczaić do tego, jak bezgłośnie się porusza.
— A, tu jesteś! — burknął.
Zaczerwieniła się, co w innych warunkach sprawiłoby mu niejaką satysfakcję, gdyż porucznik Carluchi była równie opanowana co młoda i atrakcyjna. Teraz jednak miał co innego na głowie, toteż spojrzał poważnie w jej błękitne oczy i spytał:
— Słyszałaś, co kazałem zrobić Alowi? Przytaknęła bez słowa.
— To dobrze — dodał Reynaud jeszcze poważniej. — Bo do ciebie będzie należało uzmysłowić tym panikarzom na zewnątrz, że muszą słuchać poleceń kontroli lotów. Da się, poruczniku?
— Da się zrobić, sir — odparła rzeczowo. I zasalutowała.
Reynaud ku własnemu zdumieniu odsalutował jej, choć znacznie mniej precyzyjnie.
Carluchi wykonała paradny w tył zwrot i ruszyła szybkim marszem ku wyjściu. Wiedział, że gdy tylko znajdzie się na korytarzu, zacznie biec, i nie miał nic przeciwko temu. Lady Harrington zapoczątkowała tradycję, wydzielając dwie pinasy do służby celnej i do egzekwowania poleceń ACS, dwanaście lat temu, i tak już pozostało. Tyle że w tej chwili miał do dyspozycji dwanaście pinas obsadzonych przez Marines. Choć dwa działka pulsacyjne i działo laserowe, w które każda była uzbrojona, nie mogły się równać z uzbrojeniem choćby kutra rakietowego, to wobec nieopancerzonych statków handlowych wystarczały aż nadto. A co ważniejsze wiedział, że Cynthia Carluchi i jej Marines nie zawahają się ich użyć, jeśli zajdzie taka konieczność.
I lepiej żeby kapitanowie frachtowców także mieli tę świadomość.
Wiceadmirał Eskadry Czerwonej Silas Markham jedynie dużym wysiłkiem woli zdołał zmusić się do spokojnego siedzenia w fotelu. Jedenaście minut temu był jak zwykle zagrzebany w papierach w swym gabinecie na pokładzie Medusa Gold 1, stosunkowo nowej stacji orbitalnej mieszczącej sztab i dowództwo Sił Wydzielonych Basilisk. Papierów jak zwykle nie ubywało, a robota była nudna, frustrująca i monotonna. Poza tym czuł się oszukany z powodu ciągłych redukcji podległych mu sił w ciągu ostatnich siedmiu standardowych miesięcy.
Rozumiał powody, dla których Admiralicja odbierała mu okręty liniowe. Nawet się z nimi zgadzał. Ale to nie uprzyjemniało świadomości, że dowodzi siłami, którymi z powodzeniem mógłby dowodzić kontradmirał albo i komodor. I dowodziłby, gdyby nie fakt, iż pod jego ochroną znajdował się jeden z terminali Manticore Wormhole Junction, czyli otwarta droga do systemu Manticore.
I nawet nie miał argumentów, żeby się kłócić! Od ponad dziesięciu lat standardowych w okolicy systemu Basilisk nie pojawił się nawet jeden zasmarkany niszczyciel Ludowej Marynarki, żeby dokonać pobieżnego choćby rozpoznania. Służba w sektorze była rutyną, podobnie jak utrzymywanie w nim okrętów. Basilisk znajdował się tak głęboko na tyłach, że defensywnie nastawionemu kierownictwu Ludowej Marynarki po rewolcie nawet przez myśl nie przeszło, by go zaatakować. A gdyby przeszło, to o jeden tranzyt czekała cała Home Fleet. Gdyby więc cokolwiek wskazywało na zainteresowanie wroga tym systemem, byłoby aż nadto czasu, by wzmocnić odpowiednio stacjonujące w nim siły. No i było pięknie.
Tyle że teraz wyglądało na to, że nikt nie powiedział nowej sekretarz wojny, że ma być defensywnie nastawiona i nie ryzykować takiej głupoty jak rajd na system Basilisk. To, co leciało ku Medusie, mimo że nadal było niezidentyfikowanymi siłami, mogło być jedynie silną grupą okrętów Ludowej Marynarki, których celem było zniszczenie wszystkiego, co się tylko dało.
Co więcej, wszystkie te wygodne zapewnienia (w które sam jak głupi uwierzył) o wzmocnieniu w razie zagrożenia w praktyce można było o kant dupy potłuc. Nawet krążownik liniowy potrzebował na dotarcie z orbity Manticore do terminalu Basilisk dziewiętnastu godzin, superdreadnought prawie dwudziestu dwóch… jeśli miał kompensator bezwładnościowy nowego typu. A od terminalu do Medusy dzieliło go dalsze dwadzieścia dwie do dwudziestu sześciu godzin lotu. Mówiąc krótko, przybycie posiłków wymagało czasu. Niewielkiego jak na skalę przelotów międzysystemowych, ale zbyt długiego jak na warunki taktyczne, w których toczono walki w obrębie jednego systemu. A przy takich walkach czterdzieści jeden godzin czy czterdzieści jeden dni nie robiło już różnicy, bo przybywająca po takim czasie odsiecz i tak zjawiała się za późno.
Zwłaszcza że przeciwnika od planety dzieliły dwie godziny lotu…
Pinasa dogoniła wreszcie jego okręt flagowy HMS King William, zwany przez załogę Billy Boy, który leciał wolniej, niż mógł, czekając na nią. Markham dla zabicia czasu przyglądał się manewrom i samemu cumowaniu. Nie uważał się za specjalnie odważnego i czuł strach na myśl o tym, z jaką siłą przyjdzie mu się zmierzyć. Ale był wiceadmirałem Royal Manticoran Navy i gdy podległe mu siły miały zetrzeć się z wrogiem, jego miejsce było na pomoście flagowym okrętu flagowego, a nie w jakimś zakichanym gabinecie oddalonym o całe minuty świetlne od pola walki.
Promienie ściągające superdreadnoughta wciągnęły pinasę na jasno oświetlony pokład hangarowy i umieściły w kołysce dokującej. Markham wstał, nim jeszcze mechaniczne cumy zakotwiczyły ją ostatecznie. Było to wbrew regulaminowi, gdyż aż do zakończenia manewru cumowania pasażerowie mieli siedzieć przypięci pasami do foteli, ale był za bardzo zniecierpliwiony, by bezczynnie czekać. Poza tym był też najstarszy stopniem, co oznaczało, że nikt nie mógł mu zakazać wstania.
Prychnął, ledwie mu to przyszło do głowy, i pochylił się, obserwując herb okrętu widoczny na ścianie galerii. Jego głównym elementem była osobista pieczęć króla Williama I, jako że to jego imię nosił okręt. Markham uśmiechnął się ironicznie, zastanawiając się, ilu członków załogi wiedziało, że król William I padł ofiarą zamachowca-wariata.
Nie była to myśl specjalnie podbudowująca morale.
Zwłaszcza w takich warunkach jak te.
— Ruszyli się, towarzyszu admirale — oznajmił komandor MacIntosh.
Giscard uniósł głowę i odwrócił się, przerywając Julii Lapisch.
— W jakiej sile? — spytał.
— Nadal są za daleko, by dokonać pewnej identyfikacji, ale jak ocenia sekcja taktyczna, okrętów liniowych jest między sześć a osiem, natomiast liczby krążowników liniowych jeszcze nie da się określić. Zbliżają się najprawdopodobniej z przyspieszeniem trzystu g.
— Dziękuję. — Giscard odwrócił się wraz z fotelem do porucznika Thaddeusa i spytał: — I co ty na to, Madison?
— Ocena sił przeciwnika stacjonujących w tym systemie była najpełniejsza z możliwych, na podstawie danych, jakimi dysponowaliśmy, planując operację „Ikar”, towarzyszu admirale — odparł oficer wywiadowczy prawie wyzywająco.
Giscard nie zareagował. Nie miał zamiaru reagować, jak długo Thaddeus nie przekroczy granicy i panuje nad sobą, gdyż wiedział, czym jego zachowanie jest spowodowane. Rozwiązanie zagadki, dlaczego ktoś o jego zdolnościach nadal był porucznikiem, znajdowało się w aktach UB, które Pritchart dostała tuż przed odlotem. Starsza siostra Thaddeusa została zadenuncjowana przez zazdrosnego kochanka jako wróg ludu. Oskarżenie okazało się fałszywe, a donosiciel powiesił się, gdy mu przeszła złość i zrozumiał, co zrobił. Nastąpiło to jednakże zbyt późno, by uratować życie Sabinie Thaddeus i Urząd Bezpieczeństwa bał się, że los siostry mógł wpłynąć na podejście towarzysza porucznika do nowego ładu.
Z obserwacji Giscarda wynikało, że obawy UB były słuszne, tyle że nigdy nie miało to wpływu na wykonywanie przez porucznika obowiązków służbowych. A Javier Giscard nie był akurat osobą mającą komukolwiek za złe nienawiść do UB.
— Wiem, że dysponowaliśmy starymi danymi, Madison — odparł cierpliwie, starając się samą intonacją głosu uzmysłowić tamtemu, że powinien uważać na maniery przy świadkach. — Ale te siły są znacznie słabsze, niż się spodziewaliśmy, i wolałbym nie doświadczyć niespodziewanego objawienia się reszty w momencie, w którym wyłączą maskowanie, ostrzeliwując nasze rufy. Nienawidzę niespodzianek, więc jeśli masz jakieś informacje, nawet wątpliwe, które mogłyby pomóc wyjaśnić tę różnicę w liczebności okrętów liniowych, chciałbym je usłyszeć.
— Rozumiem, towarzyszu admirale. I przepraszam. — Thaddeus zamyślił się, i to ciężko, by po długiej chwili potrząsnąć przecząco głową. — Naprawdę nie wiem nic konkretnego, co mogłoby pomóc, towarzyszu admirale. Ale w sumie wiem niewiele, bo od początku wojny nie przeprowadzaliśmy żadnych lotów zwiadowczych w tym systemie. Polegamy jedynie na informacjach zebranych przez kapitanów statków, których opłacamy. W dodatku najczęściej nie są to obywatele Ludowej Republiki, co powoduje, że pochodzące od nich dane trzeba traktować szczególnie ostrożnie.
Zamilkł, spoglądając na Giscarda, który kiwnął głową z zadowoleniem. Nie z tego, co usłyszał, ale z tego, jak zostało to powiedziane. Thaddeus uznał jego gest za rozkaz, by kontynuował, i tak też zrobił.
— Dzięki nim dysponujemy w miarę dokładnymi informacjami dotyczącymi sił broniących terminalu, gdyż znajdują się one w zasięgu standardowych sensorów każdego frachtowca, który go używa. Jednak co do reszty stacjonujących w systemie okrętów dane te były zawsze znacznie mniej kompletne i pewne.
— Dlaczego, towarzyszu poruczniku? — spytała Pritchart wyjątkowo neutralnym tonem. — Jak rozumiem, przynajmniej połowa korzystających z terminalu frachtowców zostawia bądź odbiera ładunki z magazynów znajdujących się na orbicie Medusy.
— Zgadza się, towarzyszko komisarz — przytaknął Thaddeus znacznie bardziej oficjalnym tonem.
W końcu była funkcjonariuszką UB, czyli wrogiem… Tyle że nie do końca wydawał się o tym przekonany. Jakby nie mógł w sobie wzbudzić podobnej nienawiści do tej, którą czuł wobec innych ubeków. I fakt ten zdawał się go w równym stopniu dziwić, co niepokoić.
— W takim razie dlaczego nie są w stanie uzyskać równie dokładnych informacji odnośnie reszty sił stacjonujących w systemie? — Pritchart nie ustąpiła. — Powinni móc to zrobić, będąc na orbicie Medusy.
— Tak i nie — odpowiedział za Thaddeusa MacIntosh. — Są w stanie uzyskać dobre dane jednostek znajdujących się w pobliżu planety, ale nie tych, które są, powiedzmy, na patrolu czy odbywają ćwiczenia z dala od niej. A ponieważ Królewska Marynarka jest wyczulona na punkcie szpiegostwa, tak jak my bylibyśmy na ich miejscu, niewiele okrętów przebywa na orbicie, a dodatkowo wprowadzono inne środki ostrożności. Frachtowce jedynie w wyjątkowych, uzasadnionych wypadkach mogą używać w systemie aktywnych sensorów, a pasywne są dość miernej jakości. Co gorsza od wybuchu wojny grupy kontrolujące statki w poszukiwaniu kontrabandy dokładnie sprawdzają także sensory pokładowe i jeżeli znajdą coś znacznie lepszego niż standard, to kapitan musi mieć naprawdę dobre wytłumaczenie. W przeciwnym wypadku on i statek zostają umieszczeni na czarnej liście i dostają całkowity zakaz korzystania z Manticore Junction aż do zakończenia walk. W takiej sytuacji przestają być dla nas w ogóle przydatni, nie mówiąc już o tym, że ponoszą olbrzymie straty. Jest to dość drastyczne posunięcie ze strony Królestwa Manticore, acz bezwzględnie skuteczne. Zrobiłbym dokładnie to samo na ich miejscu.
— Towarzysz komandor ma rację, towarzyszko komisarz — dodał Thaddeus. — Informacje uzyskane tą drogą wskazują, że przeciwnik przez ostatnie parę miesięcy wycofywał okręty liniowe z systemu. Pojedynczo i nieregularnie, ale stale. Nie mamy na to co prawda dowodów, ale analitycy wywiadu floty uważają, że nie zastąpiono ich innymi. W naszej sytuacji lepiej jest jednak założyć najgorsze, czyli że przeciwnik dysponuje pełnymi siłami, niż dać się zaskoczyć. A pełny stan to dwanaście okrętów liniowych bazujących w okolicach Medusy.
Wywiadu floty już nie było, gdyż stanowił część wywiadu Urzędu Bezpieczeństwa, ale Thaddeus używał odruchowo starej nazwy, do której przywiązani byli wszyscy oficerowie Ludowej Marynarki. On bardziej niż większość, jako że od początku kariery zawodowej związany był właśnie z wywiadem.
— Rozumiem. Dziękuję obu panom za informacje — Pritchart nie poprawiła go, najwyraźniej uznając przejęzyczenie za nieistotne, i spojrzała na Giscarda: — Czy to ma jakiś wpływ na nasze plany, towarzyszu admirale?
— Nie sądzę, towarzyszko komisarz — odparł z przesadną uprzejmością, z jaką zawsze zwracał się do niej publicznie, gdy rozmowa zaczynała zahaczać o kwestie taktyczne.
Był to może niezbyt subtelny, za to skuteczny sposób, by wszyscy wokół wiedzieli, że to on tu rządzi w tych kwestiach, cokolwiek by się wydawało szpiclowi UB.
— Przeciwnik może dysponować słabszymi siłami, niż się spodziewaliśmy, ale i tak ma dość okrętów, by stawić nam opór i zadać spore straty. A Home Fleet Royal Manticoran Navy cały czas znajduje się najwyżej czterdzieści do czterdziestu ośmiu godzin drogi od Medusy. — Giscard potrząsnął głową. — Miejmy nadzieję, że wchodzące w jej skład okręty będą przybywać pojedynczo i kontradmirał Darlington poradzi sobie z nimi. Natomiast jeśli przy terminalu coś pójdzie nie po naszej myśli, w krótkim czasie przeciwnik będzie dysponował znacznie większymi siłami niż my. Dlatego uważam, że najrozsądniej będzie kontynuować to, co zaplanowaliśmy, i jedynie przelecieć w pobliżu planety, ostrzeliwując instalacje orbitalne. Chyba że ma pani na myśli jakieś konkretne zmiany, towarzyszko komisarz?
— Nie mam, towarzyszu admirale — odparła chłodno.
— Doskonale — ocenił Giscard, nie kryjąc zadowolenia. I odwrócił się w stronę holoprojekcji taktycznej.
Pomimo niższej od przeciętnej temperatury panującej w głównej sali kontroli lotów stacji ACS Basilisk większość obecnych była mokra od potu. Próbowali nie dopuścić do paniki wśród oczekujących na tranzyt statków. Pierwszą reakcją wśród kapitanów czekających w kolejce, tak jak się spodziewali, było zamieszanie błyskawicznie przeradzające się w panikę, co było równie nieuchronne jak irracjonalne. Znajdowali się dziesięć godzin świetlnych drogi od celu ataku, a co więcej wszystkie wrogie okręty kierowały się ku planecie, czyli prawie dokładnie w przeciwną stronę. W związku z czym było aż za dużo czasu, by wszystkie oczekujące frachtowce zdążyły dokonać tranzytu, a w najgorszym wypadku terminal, a więc i kolejka do niego znajdowałyby się poza granicą przejścia w nadprzestrzeń systemu Basilisk. Sieć sensorów z nadajnikami grawitacyjnymi zapewniała natychmiastową informację, gdyby jakiś wrogi okręt skierował się w ich stronę, toteż bez problemu wszyscy zdążyliby wejść w nadprzestrzeń i zniknąć na długo wcześniej, niż wróg zdołałby się zbliżyć. Logika miała jednak niewielki wpływ na procesy myślowe większości kapitanów floty handlowej, toteż do Centrum Kontroli popłynęła od każdego lawina argumentów uzasadniających natychmiastowe przyznanie pierwszeństwa jego kupie złomu. Porucznik Carluchi jak dotąd musiała co prawda interweniować tylko dwa razy, ale oczywiste było, iż jedynie obecność jej pinas i zdecydowane działania zapobiegły masowym próbom wepchnięcia się na początek kolejki. Pierwszy zdecydował się tego spróbować andermański frachtowiec z rudą, ostatni jak na razie solarny frachtowiec ze smakołykami przeznaczonymi dla wewnętrznych planet Ligi.
Reynaud co prawda coraz bardziej nie lubił Ligi Solarnej, a jego niechęć rosła z każdą informacją o kolejnym przemycie technologii do Ludowej Republiki, ale tym razem zmuszony był przyznać, że więcej racji miał kapitan solarnego frachtowca. Ruda nawet po kilkudziesięciu latach w próżni nie traciła nic na właściwościach, natomiast żywność zepsułaby się w połowie drogi do systemu Manticore, gdyby frachtowiec nie był w stanie skorzystać z terminalu. Normalnie, czyli w nadprzestrzeni, na pokonanie drogi z systemu Basilisk do Manticore potrzebne były bowiem dwa standardowe miesiące. Naturalnie to, że rozumiał powody pośpiechu, nie oznaczało, że się ugiął. Solarny frachtowiec także nie dostał zgody na przyspieszenie tranzytu. Reynaud z satysfakcją obserwował, jak pinasy zaganiają go na jego miejsce w kolejce.
Był to zresztą jedyny powód do satysfakcji. Nie czuł jej, patrząc, jak sześć dreadnoughtów i osiem krążowników liniowych wyznaczonych do obrony terminalu oddala się od niego z każdą sekundą, gnając z maksymalnym przyspieszeniem ku planecie. Wyruszyły natychmiast po otrzymaniu informacji o ataku i choć nie miały cienia szansy, by przechwycić wrogie okręty, zanim te dotrą na orbitę Medusy, ich dowódca nie mógł tak po prostu bezczynnie siedzieć i patrzeć, jak wróg niszczy infrastrukturę systemu.
Dlatego okręty kontradmirał Hanaby od dziesięciu minut leciały z maksymalnym przyspieszeniem, czyli czterystu osiemdziesięciu g, osiągając już prędkość dwóch tysięcy ośmiuset kilometrów na sekundę i nadal przyspieszając o cztery koma siedem kilometra na sekundę kwadrat. W tej chwili miały już za sobą osiemset tysięcy kilometrów, i patrząc, jak coraz bardziej się oddalają, Reynaud poczuł nagły chłód wywołany osamotnieniem.
Była to także irracjonalna reakcja, jako że terminal bynajmniej nie pozostał bezbronny. Co prawda ważniejsze wydatki i potrzeby materiałowe wynikłe po wybuchu wojny znacznie spowolniły zaplanowane tempo jego ufortyfikowania, ale jakąś, i to nie taką znów słabą, obroną dysponował. Zaplanowano obronną sferę złożoną z osiemnastu fortów po szesnaście milionów ton każdy. Jak dotąd ukończono w pełni jedynie dwa, a osiem następnych miało być gotowych w ciągu sześciu standardowych miesięcy. Oznaczało to co najmniej pięć standardowych lat opóźnienia, ale nic na to nie można było poradzić. Dwa ukończone stanowiły i tak wystarczającą obronę przed eskadrą czy dwiema krążowników liniowych, które mogły się tu zapuścić, korzystając z nieobecności okrętów Hanaby. Ale jeśli atak zostałby przeprowadzony przez większe siły…
Reynaud odwrócił się od holoprojekcji i skoncentrował na tym, co należało do jego obowiązków, a nie na nieuzasadnionych obawach…
— Co?! — earl White Haven okręcił się na pięcie, spoglądając z osłupieniem na komandor McTierney.
Oficer łącznościowy była blada i przyciskała do ucha prawą dłoń, jakby pomagało jej to w słuchaniu wiadomości albo w ich zrozumieniu.
— Ludowa Marynarka zaatakowała Basilisk, sir — powtórzyła wstrząśnięta, a w jej głosie nadal słychać było niedowierzanie. — ACS ogłosiło ewakuację i oczyszczenie terminalu z oczekujących na tranzyt statków sześć… nie, siedem minut temu. Siły wroga w chwili odlotu jednostki kurierskiej oceniano na dwadzieścia superdreadnoughtów z osłoną lekkich krążowników.
— Dobry Boże! — jęknął ktoś za plecami White Havena.
A twarz Hamisha Alexandra zmieniła się w maskę, gdy zdał sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji tego, co właśnie usłyszał. Basilisk został zaatakowany nie przez lekkie siły zazwyczaj dokonujące rajdów. Dwadzieścia superdreadnoughtów wystarczy do zniszczenia wszystkiego, co Royal Manticoran Navy miała w systemie, nawet gdyby okręty te nie były podzielone na dwie grupy. Przyczyniło się do tego wycofanie z systemu dużej liczby okrętów liniowych w ciągu ostatnich paru miesięcy… w części po to, by wzmocnić jego 8. Flotę.
A po rozprawieniu się z okrętami Markhama przeciwnik zniszczy wszystko, co znajduje się na orbicie Medusy. Najprawdopodobniej da załogom czas na ewakuację… chyba żeby dowodził któryś z tych świeżo upieczonych admirałów z awansu społecznego, ale to było wątpliwe. Rewolucyjny fanatyzm nie był w stanie zastąpić umiejętności zawodowych i doświadczenia, z czego McQueen na pewno doskonale zdawała sobie sprawę. Tak więc strat w ludziach nie będzie… natomiast strat w budowanej przez sześćdziesiąt lat standardowych infrastrukturze nawet nie próbował ocenić. Podobnie jak tego, ile może zająć ich zastąpienie w samym środku ciągnącej się wojny…
Zdał sobie sprawę z dzwoniącej wręcz w uszach ciszy i przerwał ponure rozmyślania. Na liczenie strat przyjdzie czas później — teraz należało zrobić wszystko, by je zminimalizować. A właśnie przyszła mu do głowy jeszcze bardziej ponura ewentualność…
— Czy Reynaud przekazał admirał Hanaby, co zamierza? — spytał.
— Nie, sir — McTierney potrząsnęła przecząco głową. White Haven skrzywił się lekko — Reynaud powinien tę wiadomość przekazać wraz z tym, co wysłał, ale Królewska Służba Astro Kontrolna nie była wojskiem, tylko grupą umundurowanych cywilów, więc nie należało oczekiwać cudów.
Poza tym wiedział, co Hanaby zrobi, a raczej już zrobiła. Dokładnie to, co uczyniłby na jej miejscu każdy zasługujący na swój stopień admirał — ruszyła całą naprzód na spotkanie z wrogiem.
A właśnie na tym mogło temu wrogowi zależeć.
Zmarszczył brwi i wpatrzył się z namysłem w holoprojekcję ukazującą Ósmą Flotę zajmującą pozycje dokładnie czterdzieści pięć sekund świetlnych od terminalu Trevor Star. Jego sztab czekał w milczeniu na pomoście flagowym, nie mając pojęcia, co rozważał. Oficerowie sztabu byli jeszcze zbyt wstrząśnięci, by prowadzić tak dalekie analizy, ale milczeli, widząc, że dowódca jest zajęty i że dochodzi do niewesołego, końcowego wniosku.
Po paru kolejnych, długich jak wieczność sekundach White Haven wyprostował się i odwrócił — decyzja została podjęta.
I zaczął wydawać zwięzłe, zdecydowane rozkazy:
— Cindy, nagraj następującą wiadomość dla admirała Webstera. Wiadomość brzmi: „Jim, zostań tam, gdzie jesteś. To może być wybieg, by zwabić Home Fleet do systemu Basilisk i oczyścić drogę do ataku na stolicę. 8. Flota rusza natychmiast do Basilisk. Koniec wiadomości”.
Ktoś z obecnych wciągnął ze świstem powietrze i White Haven uśmiechnął się lekko bez śladu wesołości: powinni sami pomyśleć o takiej ewentualności, ale tym też zajmie się we właściwym czasie. Ani na moment nie spuścił wzroku z McTierney.
— Wiadomość nagrana, sir — zameldowała.
Jej głos nadal drżał, ale w oczach nie było już szoku i niedowierzania.
— Doskonale. Druga wiadomość do dowódcy stacji ACS w systemie Manticore. Wiadomość brzmi: „Admirale Yestremensky, z mojego rozkazu proszę oczyścić obszar nexusa na kierunku Manticore-Basilisk z całego ruchu cywilnego i natychmiast, powtarzam: natychmiast, zlikwidować kolejkę. Proszę przygotować się na tranzyt floty objęty najwyższym priorytetem! Koniec wiadomości”.
— Wiadomość nagrana, sir — potwierdziła McTierney.
— Doskonale. Zrób kopie i wyślij do Admiralicji do admirała Caparelliego, admirał Givens, wiceadmirała Reynauda z ACS Basilisk i wiceadmirała Markhama — wyrecytował jednym tchem White Haven. — Standardowa kodacja, stopień najwyższego uprzywilejowania. Jak tylko je zrobisz, przekaż kurierowi przysłanemu przez Reynauda z poleceniem, by nadał do adresatów, przelatując przez system Manticore i nie tracił czasu na doręczanie.
— Aye, aye, sir.
White Haven kiwnął głową i odwrócił się do swego szefa sztabu i oficera operacyjnego stojących obok.
— Alyson, chcę, żebyś opracowała z Trevorem plan tranzytu: Trevor Star-Manticore-Basilisk.
— Aye, aye, sir — potwierdziła kapitan Granston-Henley, spojrzała na komandora Haggerstona i z powrotem na admirała. — Standardowy porządek tranzytu?
— Nie. Nie mamy czasu na typowy, ładny i długi tranzyt. Będziemy przechodzić tak szybko, jak się da, w kolejności, w jakiej okręty dotrą do terminalu, z jednym wyjątkiem: okręty liniowe zawsze mają pierwszeństwo przed jednostkami osłony, poza tym kto pierwszy, ten lepszy. I Alyson: musi być naprawdę szybko. Chcę, żeby okręty docierały do terminalu z pełną prędkością, a przerwy w tranzycie zostały ograniczone do minimum możliwego, a nie wynikającego z przepisów. Prześlij tę wiadomość kurierem do centrów kontroli Manticore i Basilisk wraz z przewidywanym czasem rozpoczęcia tranzytu.
— A… — Granston-Henley ugryzła się w język i powiedziała cicho: — Rozumiem, sir.
White Haven pokiwał głową i ponownie odwrócił się ku holoprojekcji taktycznej. Doskonale pojmował jej reakcję, ale po prostu nie miał wyboru. Ósma Flota znajdowała się czterdzieści pięć sekund świetlnych od terminalu, co oznaczało, iż niszczyciel mogący użyć przyspieszenia sześciuset dwudziestu g (bez żadnego marginesu bezpieczeństwa) mógł tam dotrzeć po około trzydziestu jeden minutach, ale superdreadnought mógł wyciągnąć jedynie czterysta sześćdziesiąt sześć g, czyli potrzebował czterdziestu jeden minut. Ale do tego należało doliczyć czas potrzebny na wytracanie szybkości, by względem terminalu wynosiła ona zero w chwili rozpoczęcia tranzytu. A to oznaczało, że niszczyciel mógł rozpocząć tranzyt po pięćdziesięciu minutach od wyruszenia, a superdreadnought po pięćdziesięciu siedmiu minutach. A potem trzeba było jeszcze wykonać nie jeden tranzyt, lecz dwa i dotrzeć już w systemie Basilisk tam, gdzie będą najbardziej potrzebne, czyli na orbitę Medusy.
A tranzyt nie mógł zostać wykonany równocześnie, choć była to pociągająca możliwość. Z prostego powodu: każdy wormhole junction miał swoją indywidualną górną granicą tonażu, jaki mógł jednocześnie przez niego przejść. W przypadku Manticore Junction granica ta wynosiła około dwustu milionów ton, czyli w tym konkretnym przypadku dwadzieścia dwa superdreadnoughty. Niestety każdy tranzyt destabilizował terminal — minimum na dziesięć sekund, a w przypadku jednostek o masie przekraczającej dwa i pół miliona ton czas ten był wprost proporcjonalny do kwadratu masy. Czyli jednorazowy maksymalny tranzyt zamykał terminal na ponad siedemnaście godzin.
Gdyby miał pewność, że te dwadzieścia dwa superdreadnoughty wystarczą do rozprawienia się z napastnikami, wybrałby to właśnie rozwiązanie jako szybsze. Ale jeśli jego podejrzenia okazałyby się słuszne, mogły się okazać niewystarczające.
A miał do dyspozycji jeszcze piętnaście superdreadnoughtów i dwanaście dreadnoughtów. I były to jedyne okręty liniowe zdolne dotrzeć na miejsce walki w czasie krótszym niż trzydzieści godzin.
I dlatego nie odważył się zostawić żadnego z nich.
Oznaczało to jednak, iż musiał wysyłać je pojedynczo, a jak długo przy wylocie terminalu Basilisk nie było wrogich jednostek, tak długo nie istniał żaden powód, dla którego miałby tego nie robić. A czy wróg jest w zasięgu, czy nie, będzie wiedział, nim rozpocznie drugi tranzyt. Problem polegał na tym, że każda przechodząca jednostka spowoduje destabilizację terminalu, choć na znacznie krótszy czas.
W przypadku wszystkich mniejszych okrętów do krążownika liniowego włącznie destabilizacja będzie trwać dziesięć sekund po każdym okręcie, natomiast dreadnought zamknie terminal na prawie siedemdziesiąt sekund, a superdreadnought na sto trzynaście. Według prostego obliczenia tranzyt całej 8. Floty potrwa więc co najmniej sto osiem minut. Jeśli dodać do tego czas potrzebny na dotarcie do terminalu Trevor Star i zmianę terminalu w systemie Manticore, oznaczało to, że jego okręty dopiero po dwóch-trzech godzinach znajdą się w systemie Basilisk.
Było to i tak nieporównanie szybciej, niż mogły tam dotrzeć okręty Home Fleet, ale zbyt długo, by ocalić to, co znajdowało się na orbicie Medusy. I zmuszało do maksymalnego zmniejszenia przerw między tranzytami poszczególnych okrętów, co pewnie doprowadzi paru kontrolerów lotów do załamania nerwowego. Normalnie czas tranzytu jednej jednostki wynosił minimum minutę, ale z zasady wysyłano je w dłuższych odstępach czasu, gdyż kolejki rzadko kiedy były tak długie. Ograniczenie to spowodowane było koniecznością dania załogom czasu na odlecenie od wylotu terminalu.
Tranzytu dokonywano pod żaglami, które w normalnej przestrzeni nie były źródłem napędu, wormhol był jednak tunelem nadprzestrzeni, łączącym dwa punkty położone w normalnej przestrzeni, toteż nie można się było bez nich obejść. A to z kolei oznaczało, że po znalezieniu się z powrotem w normalnej przestrzeni, jednostka musiała zrekonfigurować napęd z żagli na impeller, poruszając się do tego momentu z niewielką prędkością wyjścia. Jeżeli z jakiegokolwiek powodu ta rekonfiguracja się opóźniła, istniało duże prawdopodobieństwo, że następny dokonujący tranzytu wleci mu w rufę. Im krótsze przerwy między jednostkami, tym większe prawdopodobieństwo takiego zderzenia…
Perspektywa nie była przyjemna, ale nie miał wyboru — wiedział, jak sam przeprowadziłby ten atak, i dlatego musiał jak najszybciej znaleźć się z całą 8. Flotą w systemie Basilisk. Zakładanie, że ma się do czynienia z głupim przeciwnikiem, przeważnie się mściło. Nie zamierzał popełniać tego błędu.
I to był powód, dla którego earl White Haven z ponurą determinacją obserwował okręty Ósmej Floty lecące ku terminalowi z największą możliwą prędkością.
Admirał Leslie Yestremensky dowodząca Królewską Służbą Astro Kontrolną w systemie Manticore czytała z osłupieniem wiadomość, która właśnie wyświetliła się na ekranie jej komputera. Czterdzieści dziewięć okrętów liniowych, tłukło jej się pod czaszką niczym uszkodzone nagranie, czterdzieści dziewięć okrętów liniowych przy zachowaniu minimalnych odstępów czasowych.
White Haven oszalał!
To musiałoby jednak zostać stwierdzone komisyjnie, a póki co nadal był trzecim w hierarchii służbowej oficerem w całej Królewskiej Marynarce, co w czasie wojny dawało mu pełne prawo do podobnych wariactw. Co nie będzie miało żadnego wpływu na skalę katastrofy, jeżeli ta się wydarzy. A wystarczyło, by ktoś pomylił się w obliczeniach o jedną dziesięciotysięczną procenta.
Wzięła się w garść, choć z pewnym trudem, i spojrzała na chronometr. Miała pół godziny do dyspozycji, nim zjawi się pierwszy niszczyciel z floty tego wariata, więc należało zrobić wszystko, co możliwe, by choć zredukować skalę grożącej katastrofy.
— Panie i panowie! — oznajmiła donośnie i bez śladu przekonania o nieszczęściu. — Mamy stan alarmu Alfa kategorii pierwszej. Kontrola lotów Manticore ogłasza stan Delta. Wszystkie wylatujące jednostki mają natychmiast zostać usunięte z rejonu nexusa. Frank, prześlij do tego kuriera wiadomość dla wiceadmirała Reynauda, żeby za trzydzieści minut wstrzymał tranzyt z terminalu Basilisk. Nie będzie żadnych wyjątków, a protestującego kapitana może poinformować, że działa z mojego polecenia zgodnie z artykułem 4 paragraf 3 Regulaminu Tranzytowego Manticore Wormhole Junction.
— Tak jest, ma’am — potwierdził komandor Frank Adamon.
Jakoś tak się przyjęło, że kontrola nexusa systemu Manticore bardziej przestrzegała oficjalnych form w wewnętrznych stosunkach niż inne, ale tę „ma’am” przypisać należało raczej zaskoczeniu niż dyscyplinie.
— Jeff, Sam i Serena — Yestremensky na wszelki wypadek wskazała palcem wymienionych. — Przekażcie obowiązki zmiennikom, za pół godziny mamy tranzyt dwustu okrętów przy minimalnych możliwych przerwach i właśnie przypadł wam zaszczyt nadzorowania go. Zabierajcie się do planowania operacji.
— Dwustu okrętów?! — powtórzyła Serena Ustinow najwyraźniej pewna, że się przesłyszała.
— Dwustu okrętów — potwierdziła poważnie Yestremensky. — Bierzcie się do roboty: zostały wam dokładnie czterdzieści trzy minuty, nim pierwszy wyleci z terminalu Trevor Star.
Michael Reynaud wysłuchał zwięzłej informacji admirała White Havena i gwizdnął bezgłośnie. Nigdy nie uczestniczył w tranzycie na taką skalę. Ba, z tego co wiedział, podobny tranzyt nigdy nie miał miejsca. Toteż z jednej strony czuł ulgę, że posiłki zjawią się tak szybko, z drugiej zaś strach na myśl o możliwej katastrofie. Ponieważ jednak nikt nie pytał go o zdanie, zostawił te wątpliwości dla siebie i zabrał się do wykonywania rozkazów.
— Za trzydzieści osiem minut zaczyna się tranzyt floty z Manticore — oznajmił podkomendnym. — Za dwadzieścia pięć minut przerywamy wszystkie tranzyty wylotowe. Każdy statek, który się nie zmieści w tym przedziale czasowym, ma zostać natychmiast wycofany z rejonu terminalu. Rejon wyczekiwania oraz trasa dolotowa i wylotowa z terminalu mają być czyste za dokładnie dwadzieścia sześć minut, bo będziemy potrzebowali dużo miejsca do zaparkowania okrętów. Teraz bierzcie się do roboty!
Nikt nie protestował, ale czuł ich niedowierzanie i uśmiechnął się złośliwie. A potem przestał się uśmiechać, gdyż spojrzał na holoprojekcję taktyczną. Admirał Hanaby znajdowała się w drodze od dziewiętnastu minut i odleciała ponad trzy miliony kilometrów. I mimo otrzymania tej wiadomości nie zmieniła ani kursu, ani przyspieszenia.
Co w sumie miało sens, bo wiadomość zapowiadała przybycie pomocy, toteż z tym większym spokojem mogła skupić się na jak najszybszym dotarciu do przeciwnika. Nie mogła zmienić losu Markhama, ale jeśli dotrze do Medusy wystarczająco szybko, a przeciwnik poniesie w starciu z Markhamem duże straty, być może zdoła go powstrzymać przed zniszczeniem wszystkiego…
Reynaud prychnął pogardliwie i przestał snuć pobożne życzenia, koncentrując się na czekającej go pracy.
— Kiedy dotrzemy na orbitę Medusy, Franny? — spytał cicho Giscard.
— Za pięćdziesiąt dziewięć minut, towarzyszu admirale — zameldowała Tyler. — Jesteśmy oddaleni o sto pięćdziesiąt milionów kilometrów.
Giscard kiwnął głową i spojrzał na Maclntosha.
— Jesteśmy gotowi, Andy?
— Jesteśmy — potwierdził ten spokojnie. — Przeciwnik osiągnął prędkość nieco ponad dziewięć tysięcy kilometrów na sekundę, szybkość zbliżeniowa to łącznie dwadzieścia trzy koma dwa tysiąca kilometrów na sekundę, a dzieli nas około sto trzydzieści dziewięć milionów kilometrów. Jeżeli nasze kursy i przyspieszenia pozostaną stałe, do spotkania dojdzie dokładnie za czterdzieści sześć minut.
— Doskonale — Giscard skinął głową i spojrzał kątem oka na Pritchart.
W takich momentach jak ten prawie żałował, że nie ma typowego komisarza ludowego, takiego, którego nie byłoby mu żal, gdyby zginął. Nie mógł nawet jawnie na nią spojrzeć, nie mówiąc już o jakimkolwiek innym uzewnętrznieniu niepokoju… westchnął w duchu i skupił spojrzenie na ekranie taktycznym fotela.
Przeciwnik przybywał tak szybko jak mógł i było to logiczne. I tak pomimo dużego przyspieszenia przechwycenie nastąpi zaledwie w odległości trzynastu minut lotu od Medusy. Co w sumie niczego nie zmieni, bo nawet jeśli przeciwnik nie zacznie wytracać prędkości, chcąc jak najszybciej znaleźć się w zasięgu broni energetycznej, będzie musiał przetrwać jego ostrzał rakietowy. A mimo iż prędkość zbliżania wynosiła ponad sześćdziesiąt tysięcy kilometrów na sekundę, Giscard bardzo wątpił, by to się udało.
Skrzywił się lekko, świadom, ilu ludzi zginie w najbliższym czasie. I świadom jeszcze czegoś — nawet wiedząc, jakie koszmary go w związku z tym czekają, nie mógł się doczekać początku starcia. Jego flota zbyt długo doznawała samych klęsk i upokorzeń. Zbyt wielu ludzi, których znał i lubił, a czasami nawet kochał, zginęło. A on sam chory był na wspomnienie warunków i ograniczeń, w jakich musiał innych prowadzić do walki. Teraz nadeszła jego kolej i jeśli choćby w połowie uda mu się wykonać to, co zaplanowała Esther McQueen, zada takie straty Królewskiej Marynarce, jakich ta nigdy dotąd nie poniosła. A będzie to tylko jedna z serii porażek, jakich nie znały czterystuletnie dzieje Royal Manticoran Navy.
I czuł zimną satysfakcję na myśl o tym, jak po tej symultanicznej serii będzie wyglądało morale przeciwnika.
Michael Reynaud westchnął z ulgą, widząc, jak ostatni z protestujących frachtowców wraca grzecznie do kolejki pod kontrolą nieustępliwych pinas. Jego kapitan co prawda nadal pyskował, ale wykonywał też polecenia kontrolera, a to było najważniejsze. Ponad jedna czwarta frachtowców, które nie mogły zdążyć przed tranzytem 8. Floty, weszła już w nadprzestrzeń, najprawdopodobniej chcąc jak najbardziej oddalić się od systemu. Pozostało ich mniej niż dwadzieścia i wszystkie znajdowały się już poza wynoszącą pół sekundy świetlnej granicą wolnej przestrzeni wokół terminalu. Ich kapitanowie wyszli z logicznego w sumie założenia, że kiedy sytuacja wróci do normy, dzięki tranzytowi i tak znacznie szybciej niż w jakikolwiek inny sposób znajdą się w układzie Manticore.
Osobiście Reynaud wątpił, by w systemie szybko zapanowała sytuacja zbliżona choćby do normalności, ale wątpliwości te zostawił dla siebie.
Chrząknął niezbyt zachwycony tą myślą i sprawdził raz jeszcze główną holoprojekcję. Od pojawienia się przeciwnika minęła prawie dokładnie godzina i jego siły znajdowały się mniej niż dziewięć sekund świetlnych od Medusy. Na jego spotkanie leciały okręty admirała Markhama i Reynaud wolał nie myśleć, co się stanie z jednostkami RMN, gdy do tego spotkania dojdzie.
Admirał Hanaby znajdowała się w drodze od czterdziestu czterech minut i oddaliła się od terminalu o ponad szesnaście milionów kilometrów, lecąc już z prędkością dwunastu tysięcy dwustu czterdziestu dwóch kilometrów na sekundę. Robiło to wrażenie, jak długo ktoś nie zdał sobie sprawy, że jej okręty pokonały prawie dokładnie 1,5% odległości dzielącej terminal i planetę…
Dla Reynauda znacznie istotniejsza była świadomość, że pierwsze niszczyciele Ósmej Floty zjawią się za trzynaście minut i…
I rozmyślania przerwał mu dźwięk alarmu. Michael Reynaud siadł prosto i zbladł, wpatrując się w czerwony symbol wyjścia z nadprzestrzeni kolejnej niezidentyfikowanej grupy okrętów.
Towarzysz kontradmirał Gregor Darlington zmełł w ustach następne bezgłośne przekleństwo, gdy spojrzał na ustabilizowaną holoprojekcję, nie czując już kolejnej fali nudności. Wiedział, że siedzący za jego plecami oficer astronawigacyjny najchętniej zapadłby się pod pokład. Sam z najwyższym trudem powstrzymywał się przed urwaniem głowy pechowemu towarzyszowi komandorowi, i to publicznie. Znacznie by mu ulżyło, ale tak naprawdę to po pierwsze nie całkiem była to wina towarzysza komandora Huffa, a nawet gdyby tak było, nigdy by go nie zrugał w obecności komisarza. Ludowa Marynarka miała w swej historii zdecydowanie zbyt wiele kozłów ofiarnych. Najczęściej martwych kozłów ofiarnych.
— Widzę, żeśmy się trochę pomylili w obliczeniach, Gorg — powiedział tak spokojnie, jak umiał, po czym odchrząknął i spytał: — Konkretnie o ile?
— O osiemdziesiąt sekund świetlnych, towarzyszu admirale — przyznał Huff. — Polecieliśmy za daleko o dwadzieścia trzy koma siedem miliona kilometrów.
— Rozumiem… — Darlington splótł dłonie na plecach i pobujał się na piętach, przyswajając tę rewelację.
Sprawa nie była bynajmniej tak prosta, jak mogłoby to sugerować określenie, że polecieli za daleko. Grupa Wydzielona 12.4.2 powinna wyjść z nadprzestrzeni cztery miliony kilometrów od terminalu Basilisk i skierować się wprost ku niemu z prędkością pięciu tysięcy kilometrów na sekundę. W ten sposób forty znalazłyby się w zasięgu ich skutecznego ostrzału rakietowego, gdy obrońcy właśnie orientowaliby się, co się stało. Przy szczęściu, tylko forty, gdyż stacjonujące w tym rejonie okręty RMN od godziny powinny gnać na złamanie karku ku Medusie. Co prawda trzydzieści dwa miliony ton umocnień pomnożone razy dwa to nadal groźny przeciwnik, ale on miał osiem dreadnoughtów, dwanaście pancerników i cztery krążowniki liniowe, czyli ponad trzykrotną przewagę tonażu. I powinien też mieć niezastąpiony atut w postaci całkowitego zaskoczenia.
Którego nie miał dzięki towarzyszowi komandorowi Huffowi. Co prawda uczciwość nakazywała przyznać, iż tak precyzyjne wyjście z nadprzestrzeni byłoby nie lada osiągnięciem, ale Huff, do cholery, właśnie do takich zadań był przez lata przygotowywany. A poza tym cała grupa wyszła z nadprzestrzeni w odległości mniejszej niż dwa miesiące świetlne od celu tylko po to, by mógł spokojnie skalibrować i przeliczyć raz jeszcze, co potrzeba. I w sumie nawet się tak bardzo nie pomylił… bo o mniej niż dwie tysięczne procenta.
Tyle że to zupełnie wystarczyło.
— Ile potrzebujemy na wytracenie prędkości i powrót do terminalu? — spytał.
— Około dwudziestu jeden minut, by wytracić prędkość do zera — zameldował Huff, starannie obserwując plecy i kark dowódcy.
Zobaczył grę mięśni i uznał, że lepiej nie dodawać, iż pancerniki zrobią to szybciej. Obaj o tym wiedzieli i gdyby Darlington chciał poznać szczegóły, to by o nie zapytał.
— Będziemy wówczas nieco ponad trzydzieści milionów kilometrów od celu — dodał, licząc gorączkowo. — Na dotarcie do terminalu będziemy potrzebowali sto jedenaście minut, licząc od teraz. W skutecznym zasięgu rakiet znajdziemy się za osiemdziesiąt cztery minuty, ale nasza prędkość względna w chwili dotarcia do celu wyniesie prawie szesnaście tysięcy kilometrów na sekundę.
— Hmm… — skwitował to Darlington.
Obrońcy zorientowali się już, co się święci — forty uruchamiały wszystkie posiadane zagłuszacze, ECM-y, boje, platformy i inne środki wojny radio-elektronicznej, w tym parę wyczyniających rzeczy, o jakich żaden agent wywiadu nie wspominał. Pozorne cele i echa elektroniczne rozświetliły cały rejon terminalu wyglądający teraz niczym jedna wielka kula elektronicznych i grawitacyjnych zakłóceń oraz źródeł emisji. Nie było się co oszukiwać — jego sensory pokładowe z odległości większej niż cztery miliony kilometrów nie miały szans się przez to przebić. Jedyny plus stanowiło to, że nic nie zakłócało pozycji okrętów Królewskiej Marynarki zazwyczaj stacjonujących w pobliżu terminalu. I że były one obecnie znacznie dalej od tegoż terminalu niż Grupa Wydzielona 12.4.2.
— Kiedy okręty RMN zdołają wrócić do terminalu? — spytał na wszelki wypadek oficera operacyjnego.
Odpowiedź nastąpiła natychmiast: najwyraźniej spodziewał się pytania i nie miał zamiaru oberwać za Huffa.
— Potrzebują czterdziestu pięciu minut i dwudziestu sekund na wytracenie prędkości, towarzyszu admirale. W tym momencie będą prawie dwie minuty świetnie od terminalu i na powrót będą potrzebowały dalszych dziewięćdziesięciu. Zakładając, że natychmiast zaczną wytracać prędkość, zajmie im to około stu trzydziestu pięciu minut.
— Dziękuję… — mruknął Darlington.
Nie podobała mu się perspektywa lotu na oślep w elektroniczną burzę, którą generowały forty. Pomimo modyfikacji sensorów dzięki technologii solarnej będzie musiał przelecieć około miliona kilometrów, robiąc za ruchomy cel i nie mogąc odpowiedzieć ogniem z braku pewnego namiaru. Przy niskiej prędkości, bo większej nie zdoła rozwinąć w tak krótkim czasie, oznaczało to prawie minutę. Co nie byłoby jeszcze takie złe, gdyby nie świadomość, że oba forty miały do dyspozycji dużo zasobników. Nie wiedział wprawdzie jak dużo, ale nie miał złudzeń: wszystkie znajdą się na pozycjach i będą czekały na jego okręty.
Teoretycznie mógł spróbować mikroskoku w nadprzestrzeń, ale był to pomysł zdecydowanie niepraktyczny, było to bowiem zadanie tak trudniejsze dla astrogatora, jak i bardziej ryzykowne dla formacji. Wystarczyła bowiem naprawdę drobniutka różnica w cyklach generatorów nadprzestrzennych okrętów, by rozrzucić całą formację po paru sekundach normalnej przestrzeni przy wyjściu i jeszcze bardziej utrudnić wykonanie zadania. Dlatego właśnie okręty Królewskiej Marynarki leciały ku Medusie, a nie próbowały mikroskoku. Jedynym rozsądnym sposobem było dotarcie do terminalu tą samą metodą. Zajmie to trochę czasu, ale wynik i tak był przesądzony.
Spojrzał na towarzysza komisarza Leopolda i powiedział:
— Sądzę, że powinniśmy natychmiast zawrócić w stronę terminalu.
— A możemy w dalszym ciągu pokonać oba forty? — Leopold nawet nie spojrzał na Huffa, co temu ostatniemu zdecydowanie źle wróżyło.
— Uważam że tak, towarzyszu komisarzu — odparł bez wahania. — Poniesiemy większe straty, niż zakładał plan, ale zdobędziemy kontrolę nad terminalem. To, czy zdołamy ją utrzymać do przybycia admirała Giscarda, to już inna sprawa, gdyż siły osłonowe terminalu mogą przybyć przed nim, a liczą tyle samo dreadnoughtów, ile my mamy. Jeśli poniesiemy ciężkie straty w walce z fortami, wątpię, byśmy zdołali je pokonać, a jeżeli nawet, to nie bardzo zostałoby nam cokolwiek do zniszczenia okrętów Home Fleet, gdy te rozpoczną tranzyt z Manticore. Z drugiej strony, ponieważ jesteśmy poza granicą przejścia w nadprzestrzeń, możemy uciec w nią, kiedy tylko zobaczymy siły, z którymi nie będziemy sobie w stanie poradzić. To zresztą był główny powód, dla którego admirał Giscard zgodził się na ten dwustopniowy atak. Zawsze możemy uciec bez walki.
— Rozumiem… — Leopold rozważał problem przez kilkanaście sekund, nim skinął głową. — Skoro uważa pan to za sensowne rozwiązanie, zapewne należy tak właśnie postąpić.
— Komandorze Huff, proszę wziąć kurs na przechwycenie terminalu. Powinniśmy zdążyć, zanim okręty osłony tam dotrą. Jeżeli naturalnie zechcą podjąć walkę — polecił Darlington. — Aha, i proszę pamiętać, że chcę przebyć strefę ostrzału rakietowego fortów tak szybko, jak to tylko możliwe.
— Rozumiem, towarzyszu admirale — potwierdził Huff.
I zajął się przekazywaniem otrzymanych rozkazów reszcie okrętów grupy wydzielonej.
Reynaud zgrzytnął zębami, gdy druga grupa okrętów Ludowej Marynarki zaczęła wytracać szybkość. Doskonale wiedział, co nowy przeciwnik zamierzał osiągnąć i dlaczego mu się to nie udało, ale ta świadomość miała niewielki wpływ na jego samopoczucie. Obliczać różne kombinacje potrafił równie dobrze jak oficerowie floty i właśnie to robił… I nagle zesztywniał, gdyż na ekranie pojawiły się wektory przewidywanych kursów i wyliczone czasy potrzebne na wykonanie poszczególnych manewrów.
Przeciwnik potrzebował na dotarcie w skuteczny zasięg rakiet około osiemdziesięciu pięciu minut. Niech będzie osiemdziesięciu czterech, jeśli zacznie strzelać na oślep. A Reynaud wiedział coś, o czym nie wiedział dowódca wrogich sił — oba forty i owszem, były sprawne, ale miały niewielki zapas zasobników holowanych: może z półtorej setki łącznie. Natomiast za jedenaście minut powinien zjawić się pierwszy niszczyciel 8. Floty… a za dwadzieścia sześć pierwszy wchodzący w jej skład superdreadnought. I zakładając, że White Haven zdoła dokonać tranzytu, nie zmieniając swych okrętów liniowych w kule szybko stygnącej plazmy, od tego momentu co sto trzynaście sekund będzie się zjawiał kolejny, czyli…
Wiceadmirał Królewskiej Służby Astro Kontrolnej Reynaud przestał liczyć i uśmiechnął się naprawdę, ale to naprawdę paskudnie.
Wiceadmirał Markham stracił cień nadziei, widząc meldunek sieci wczesnego ostrzegania o wyjściu z nadprzestrzeni drugiej grupy wrogich okrętów. Równie szybko jak Reynaud zrozumiał pełen plan wroga i z trudem nie okazał tego, co myśli. A nie były to piękne rozmyślania, gdyż tak zawsze kończy się niedocenianie przeciwnika. Jego ludzie i on sam mieli właśnie zapłacić za pogardliwe traktowanie Ludowej Marynarki i jej „obronnego myślenia” przez całą Royal Manticoran Navy (w tym także przez nich samych).
Ale dzięki sieci przekaźników grawitacyjnych przesyłających wiadomości z prędkością większą od prędkości światła wiedział też, że Ósma Flota jest już w drodze. Nie oznaczało to oczywiście żadnego ratunku dla niego czy jego okrętów, gdyż ich losu nie było w stanie zmienić nic poza cudem, a Pan Bóg jakoś ostatnio nie spieszył się w podobnych sytuacjach.
Ale radykalnie wręcz zmieniało to losy drugiej grupy wrogich okrętów, których celem było zniszczenie fortów broniących terminalu i zdziesiątkowanie w zasadzce Home Fleet, gdy ta przybędzie z odsieczą.
— Za trzydzieści dziewięć minut wejdziemy w zasięg skutecznego ostrzału rakietowego, sir — zameldował cicho oficer operacyjny.
Markham potwierdził ruchem głowy i uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją.
— Zastanawiam się, jak sobie radzi towarzysz admirał Giscard — powiedział cicho komisarz Leopold.
Darlington zaskoczony odwrócił głowę. Głos był tak cichy, że nikt inny nie mógł go usłyszeć, dlatego odpowiedział równie cicho, patrząc tamtemu w oczy:
— Prawdopodobnie lepiej od nas, ale wątpię, by już nawiązał kontakt z głównymi siłami wroga, towarzyszu komisarzu.
— Chciałbym wiedzieć dokładniej… — westchnął Leopold. Darlington wzruszył ramionami.
— Gdybyśmy mieli te cholerne nadajniki grawitacyjne, moglibyśmy nawet z nim porozmawiać, a tak możemy się jedynie domyślać. Sygnatury napędów wszystkich okrętów są nadal aktywne, więc do walki jeszcze nie doszło… natomiast jej wynik dla nas nie ma znaczenia. Przynajmniej nie bezpośrednio. Nawet gdyby wszystkie okręty admirała Giscarda zostały zniszczone w pobliżu Medusy, i tak będziemy wiedzieli o zbliżaniu się jednostek RMN, które tego dokonały, by wejść w nadprzestrzeń, zanim się tu zjawią.
Spojrzał na komisarza i uśmiechnął się, widząc jego minę.
— Nie znaczy to, że spodziewam się podobnego obrotu wydarzeń, towarzyszu komisarzu — dodał, tłumiąc wesołość. — Przedstawiłem to jedynie jako możliwy scenariusz.
— Och… — Leopold przełknął z trudem ślinę i uśmiechnął się słabo. — Rozumiem… Na przyszłość, towarzyszu admirale, proszę mnie uprzedzić o tym, zanim zacznie pan opowiadać.
— Jak pan sobie życzy, towarzyszu komisarzu.
Klimatyzowany chłodek sali kontroli lotów należał do przeszłości. Reynaud czuł krople potu spływające po twarzy, a jego ludzie co chwilę ocierali czoła, mimo iż obiektywnie temperatura w sali pozostała bez zmian. Obecne były wszystkie cztery zmiany, co oznaczało, że miał więcej ludzi niż stanowisk i reszta mogła jedynie patrzeć, wstrzymywać oddech i modlić się, ale rozumiał, dlaczego się tu zjawili. Nikt, kto tego nie zobaczył na własne oczy, nie byłby w stanie uwierzyć tak do końca, że to się udało.
A w oczyszczonej ze statków przestrzeni w pobliżu terminalu unosiło się trzydzieści dziewięć niszczycieli, które właśnie wyleciały z nadprzestrzennego tunelu niczym stary, od dawna już nie używany pociąg towarowy. I jakimś cudem obyło się prawie bez wypadków.
Prawie, gdyż jeden miał miejsce — HMS Glorioso o ułamek sekundy zbyt wolno zrekonfigurował napęd po tranzycie i HMS Vixen wleciał w jego rufę. Na szczęście ze zrekonfigurowanym już napędem, choć o niewielkiej jeszcze mocy. Dzięki temu wybuchły tylko rufowe węzły napędu i rufowa maszynownia Glorioso. Nie został zniszczony kompensator bezwładnościowy ani większość kadłuba. Reynaud wolał nie myśleć, ilu ludzi zginęło na jego pokładzie, ale błyskawiczna reakcja sternika HMS Vixen i prędkość niszczyciela pozwoliły mu uniknąć czołowej kolizji. Dwa inne okręty zaś zdążyły odciągnąć wrak Glorioso, nim pojawił się kolejny niszczyciel.
Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby rekonfiguracja któregoś napędu zakończyła się tysięczną część sekundy wcześniej, okręty znalazłyby się kilkanaście metrów bliżej, albo sternik Vixena miał odrobinę wolniejszy refleks. Wtedy oba okręty rzeczywiście by się zderzyły, a nie tylko otarły o siebie, a następny niszczyciel w kolejce wpadłby prosto na ich wraki, rozpoczynając reakcję łańcuchową, której ofiarami padłoby kilka dalszych okrętów i paręnaście tysięcy ludzi.
Udało im się na szczęście tego uniknąć. A teraz tranzyt rozpoczęły już superdreadnoughty. A paradoksalnie zmniejszyło to ryzyko zderzenia, bo choć giganty te znacznie powolniej reagowały na stery, prawie równie szybko rekonfigurowały napędy, a wylatywały nie co dziesięć, lecz co sto trzynaście sekund, a więc było znacznie więcej czasu na spokojniejsze kierowanie nimi.
Reynaud otarł pot z czoła i opadł na oparcie fotela. Dopiero w tym momencie dostrzegł stojącego obok dowódcę trzeciej zmiany, Neville’a Underwooda.
— No to udało się! — szepnął ten, nie odrywając oczu od holoprojekcji.
— Może tak, a może nie — odparł Reynaud. — Do tej pory przeszły cztery superdreadnoughty. A gdyby one się otarły, to… poza tym nadal istnieje możliwość, że przeciwnik je dostrzeże i ucieknie.
— Może, ale potrzebowaliby naprawdę dobrych sensorów, żeby to wykryć przez to całe zagłuszanie i śmieci emitowane przez forty. A kiedy nasi zajmą wyznaczone pozycje i zmniejszą emisję, przełączając napędy na pogotowie, powinni być niewidoczni choćby dzięki własnym systemom maskowania z odległości większej niż parę sekund świetlnych. A poza tym to wcale by mnie nie zmartwiło, gdyby tamci po prostu odlecieli w cholerę. To naprawdę miła perspektywa w porównaniu z tym, co sądziłem, że nas czeka, Mike!
I uśmiechnął się z zażenowaniem.
— Miła, fakt — burknął Reynaud. — Ale ja chcę dostać tych gnojków, Nev. Naprawdę chcę!
Underwood spojrzał na niego spod oka. Michael Reynaud był jednym z najsympatyczniejszych, by nie rzec najbardziej pacyfistycznie nastawionych ludzi, jakich znał — przynajmniej w paramilitarnej organizacji, jaką była ACS. Podejrzewał zresztą, że podstawowym powodem, dla którego Reynaud wybrał karierę w Królewskiej Służbie Astro Kontrolnej, a nie w Królewskiej Marynarce, była niechęć do świadomego zabijania. Teraz, słuchając go, nigdy by czegoś podobnego nie podejrzewał… I nie musiał zastanawiać się dlaczego.
Szarża wiceadmirała Markhama za kwadrans miała dotrzeć do celu i obaj wiedzieli, jak się ona zakończy.
— Ich elektronika jest lepsza, niż podejrzewaliśmy, towarzyszu admirale — zameldował oficer operacyjny, i to nie pytany, co wzbudziło zaniepokojenie Darlingtona.
Podszedł do niego i spojrzał na ekran taktyczny.
— Zagłuszanie wzrosło? — spytał w końcu, nie mogąc się zorientować, o co chodzi.
— Nie, towarzyszu admirale. A przynajmniej nie sądzę, ale proszę spojrzeć tu, tu i tu… — zapytany cofnął nagranie kilku ostatnich minut i puścił je z przyspieszeniem. — Proszę spojrzeć na namiary fortów. Wiemy, gdzie były, nim włączyli zagłuszanie, a namiary pogarszają się w miarę upływu czasu, zamiast poprawiać. Ich pozorne cele i cała reszta muszą mieć o wiele większe możliwości, a operatorzy reagują na nasze próby dekodacji szybciej, niż zakładaliśmy. Wciąż co prawda mamy prawdopodobne namiary fortów, ale komputery głupieją, tyle pojawiło się tam fałszywych celów, źródeł napędów i generatorów grawitacyjnych dużej mocy.
— Spodziewaliśmy się, że nie będzie łatwe… proszę zrobić co będzie pan w stanie, komandorze.
— Będę się starał, towarzyszu admirale.
Admirał White Haven stał niewzruszenie na pomoście flagowym superdreadnoughta Benjamin the Great i czekał cierpliwie, aż holoprojekcja taktyczna zacznie znów ukazywać uporządkowany obraz terminalu i jego okolic pełnych obecnie okrętów jego floty. Jako pierwsze do tranzytu wyznaczył graysońskie okręty, mając gdzieś urażoną dumę Royal Manticoran Navy, jeśli ta urażona się poczuła. Powód był prosty — okręty były nowsze, silniejsze i posiadały w nadmiarze to, co było najistotniejsze: zasobniki holowane. Jak dotąd osiem znalazło się już w systemie Basilisk, pozostały jeszcze trzy, no i okręty Królewskiej Marynarki. Ale i tak już wiedział, że zdążyłby odeprzeć drugi człon ataku Ludowej Marynarki. A mimo to zamiast zadowolenia i dumy czuł pustkę i niesmak.
I to nie z powodu uszkodzenia jednego niszczyciela i śmierci jak do tej pory trzydziestu pięciu ludzi, choć zdawał sobie sprawę, że był za nią odpowiedzialny, podobnie jak i za inne ofiary na pokładzie HMS Glorioso, chwilowo uznane za „zaginione”. Przez osiem lat wojny nauczył się, że ofiary są zawsze i że najlepszy nawet dowódca może jedynie je minimalizować, nigdy zaś nie zdoła ich uniknąć. I może jedynie starać się, by te, które poniesie, kosztowały wroga jak najwięcej.
Na jego samopoczucie nie miało także wpływu postępowanie kontradmirał Hanaby, która nie zawróciła, bo było to najrozsądniejsze, co mogła zrobić. Jedyną rzeczą, na którą mogła liczyć, było to, że zmusi poszarpane przez Markhama siły wroga do odwrotu, nim ten zniszczy wszystko na orbicie planety.
Ale nic, co uczyni, nie uratuje wiceadmirała Markhama… Podobnie jak genialny manewr Ósmej Floty nie mający sobie równych w dotychczasowej historii wojen międzyplanetarnych.
Wziął głęboki oddech i zmusił się do odwrócenia wzroku od głównej holoprojekcji ku ustawionemu obok ekranowi podłączonemu do systemowej sieci sond i przekaźników grawitacyjnych nadających z prędkością większą od prędkości światła. Nie miał na to ochoty, ale zmusił się, by oglądać coś, co się właśnie działo, a na wynik czego nie miał najmniejszego wpływu. Ponieważ jednak to, że na to nie patrzył, również niczego by nie zmieniło, uczciwość nakazywała choć w ten sposób uczcić obrońców systemu.
Na ekranie pojawił się diamentowy pył, gdy obie strony odpaliły, co miały w zasobnikach i w wyrzutniach. Okręty Markhama zrobiły to wcześniej i miały lepsze systemy kontroli ognia, ale przeciwnik posiadał o wiele więcej rakiet i wynik starcia dyktował prosty rachunek prawdopodobieństwa.
White Haven odruchowo zapamiętał zaskakująco wysoką liczbę rakiet ogłupionych przez ECM-y okrętów Królewskiej Marynarki i zniszczonych przez ich obronę antyrakietową, ale wiedział, że to i tak za mało. I miał rację — wkrótce został zniszczony pierwszy superdreadnought.
A potem drugi…
I trzeci…
Trzy przetrwały tę salwę, a był wśród nich i King William. Ale pulsujące kody uszkodzeń przy każdym świadczyły o tym, jak poważne są zniszczenia.
A potem dotarły w zasięg dział i masakra przybrała na sile. A mimo to nikt po żadnej ze stron się nie poddał.
Wróg stracił dwa superdreadnoughty w pojedynku rakietowym, a kilka kolejnych zostało poważnie uszkodzonych, ale żaden aż tak jak King William czy pozostałe okręty RMN.
Wymiana ognia trwała ledwie parę sekund, ale była straszna. Gdy na ekranie przestały szaleć wybuchy, zniknęły też z niego kolejne dwa superdreadnoughty Ludowej Republiki, a trzy następne zmieniły się w pozbawione napędu wraki… Po jednostkach zaś wiceadmirała Markhama nie pozostał nawet wrak.
Jedynie rozlatująca się chmura kapsuł ratunkowych, w których znajdowały się niedobitki załóg obu walczących stron. Tu i ówdzie sygnał kapsuły zamigotał i zniknął, gdy uszkodzona przestała działać lub istnieć…
White Haven zmełł w ustach przekleństwo i zmusił się, by spojrzeć na holoprojekcję taktyczną. Pierwszy superdreadnought Royal Manticoran Navy właśnie opuszczał terminal wylotowy.
Hamish Alexander przeniósł wzrok na zbliżające się do terminalu dreadnoughty i pancerniki Ludowej Marynarki i powiedział tak cicho, że nikt nie mógł go usłyszeć:
— Teraz nasza kolej, gnoje!
Po czym z kamienną twarzą przywołał gestem komandora Haggerstona.
Javier Giscard oddał podoficerowi elektrokartę po starannym jej przestudiowaniu. Uszkodzenia, jakie w ciągu paru ostatnich sekund walki odniósł Salamis, skłaniały go do podejrzeń, że przeciwnik w jakiś sposób domyślił się, że jest to okręt flagowy dowódcy całego zespołu. Na szczęście okazało się, że wiara kapitan Short w umiejętności załogi maszynowej była uzasadniona. Miał zamiar przy najbliższej sposobności porozmawiać z nią i dowiedzieć się, jakim cudem udało jej się skompletować w pełni wyszkolone wachty maszynowe dla całego okrętu, bo w Ludowej Marynarce pełnej technologicznych półidiotów i prawie kompletnych durniów graniczyło to z cudem, ale na pewno nie nastąpi to szybko. Zresztą chwilowo było to mniej ważne. Ważne było to, że zgodnie z otrzymanym właśnie meldunkiem za dwadzieścia pięć minut będą sprawne wszystkie węzły alfa. Była to doskonała wiadomość, gdyż oznaczała, że w razie konieczności okręt będzie mógł się wycofać. W przeciwieństwie do siostrzanego Guichena.
Westchnął i powoli usiadł w fotelu kapitańskim. A potem dał znak Julii Lapisch, by podeszła.
— Słucham, towarzyszu admirale? — spytała oficer łącznościowy, zatrzymując się obok fotela.
Wewnętrznie nadal była pełna rezerwy i dystansu, którymi odgrodziła się od otaczającej ją rzeczywistości. Ale w jej szarozielonych oczach płonął ogień i Giscard nie był do końca pewien, co on oznaczał. Wyglądało na to, że niedawno zobaczyła coś bardziej przerażającego od Urzędu Bezpieczeństwa, przez co stwarzane przez UB zagrożenie wydało się jej mniejsze… A być może odkryła właśnie, ile prawdy jest w starym powiedzeniu, iż nic na świecie nie jest bardziej podniecające, niż kiedy ktoś do człowieka strzela i nie trafia.
— Jesteś gotowa do nadania wiadomości? — spytał.
— Jestem, towarzyszu admirale.
— W takim razie zaczynajmy — polecił.
Skinęła głową i skierowała się w stronę swego stanowiska, dając równocześnie prawą ręką znak asystentowi, by wysłał nagraną uprzednio wiadomość.
Giscard zapadł się w fotel i zamknął oczy. Jego okręty wytracały prędkość od chwili otwarcia ognia, ale leciały wcześniej zbyt szybko, by udało im się wytracić ją całkowicie. Przelecą obok planety. Jedyne, co mógł zrobić, to spowolnić ten proces i dać w ten sposób załogom nieco więcej czasu na ewakuację instalacji orbitalnych.
Westchnął ciężko i potarł oczy. Właśnie po to tu przybył i z jednej strony nie mógł się doczekać rozpoczęcia dzieła zniszczenia, z drugiej zaś nie miał na to najmniejszej ochoty.
Zniszczenie ośmiu superdreadnoughtów przeciwnika było osiągnięciem, mimo iż stracił przy tym co najmniej pięć (bo Guichen na pewno nie zdoła wejść w nadprzestrzeń) swoich. Straty te mogą okazać się wyższe, gdyż na trzech innych trwały gorączkowe naprawy napędów i ich wynik nie był jeszcze znany. Zupełnie czym innym jednak było to, co zamierzał zrobić, czyli zniszczenie wszystkiego co zdoła, a co znajdowało się na orbicie Medusy. Oraz to, co miał zrobić Gregor Darlington — zniszczenie stacji ACS, fortów i nie dokończonych umocnień przy terminalu.
Dopiero to stanowić będzie prawdziwy cios dla Gwiezdnego Królestwa Manticore. I nie chodziło jedynie o materialną wartość tego, co zniszczą. Chodziło przede wszystkim o to, że będzie to uderzenie w samo Królestwo, nie w jakiś sojuszniczy system czy odległą bazę floty na pograniczu. Medusa była częścią Królestwa podobnie jak planety systemu Manticore. Przez osiem lat Sojusz toczył wojnę na terenie Ludowej Republiki, zdobywając planety wchodzące w jej skład i niszcząc jej infrastrukturę. Tym razem nadszedł czas zapłaty. Giscard był zbyt dobrym strategiem, i to strategiem żądnym zemsty, by nie dołożyć starań, aby ta zapłata była jak najwyższa. Dokładnie tak jak życzyli sobie Esther McQueen i Rob Pierre.
Ale to nie znaczyło, że musiała mu się podobać rola niszczyciela i kata. Wiedział, że dla większości jego kolegów oficerów były to tylko zniszczenia o niewyobrażalnej wręcz wartości. Dla bardziej ogłupionych rewolucyjną retoryką — kara dla burżuazyjnych imperialistów. Ale dla niego nie było to tylko uderzenie po kieszeni. Nic nie był w stanie na to poradzić, ale dla niego to, co miał unicestwić, było ukoronowaniem długiego czasu, wysiłków, nadziei i potu wielu ludzi, którzy stworzyli coś wspaniałego wspólnym wysiłkiem. Zniszczy marzenia i dorobek życia wielu i spowoduje wiele śmierci. Nie chciał tego robić, ale nie miał wyboru. Co prawda nadawana właśnie przez Lipach wiadomość nakazywała natychmiastową ewakuację wszystkich z orbity, ostrzegając, o której dokładnie rozpocznie się ostrzał, ale to niewiele zmieniało. Podobnie jak i to, że jedynie beztroski idiota nie rozpocząłby ewakuacji godzinę temu, gdy stało się oczywiste, że obrońcy nie zdołają powstrzymać zagrożenia.
Giscard znał ludzką naturę i wiedział, że część ludzi nie usłucha polecenia ewakuacji. Jedni nie będą chcieli, inni nie będą mogli. Z jednej strony poczucie obowiązku, z drugiej brak fizycznej możliwości pomimo ćwiczeń ewakuacyjnych i sporego marginesu czasowego. Wiedział, że załogi będą robiły, co mogły, i wiedział też, że on sam wstrzyma ogień do ostatniej chwili, ale i tak zabije część z nich. Mimo iż zrobi więcej, niż wymagały edykt eridański i konwencja denebska…
I wiedział także, że nie ma wyboru. Gdyby miał pewność, że Darlington wykona swoją część zadania i uniemożliwi Home Fleet przybycie z systemu Manticore, miałby dość czasu, by pozwolić na długą ewakuację. Wytracić szybkość, zawrócić i zbliżyć się do planety na tyle wolno, by móc wysłać grupy abordażowe i upewnić się, że na orbicie nie został żaden cywil. Ale nie miał na to czasu, bo jeśli Darlingtonowi się nie uda, to on sam dowie się o tym, gdy okręty Home Fleet odpalą pierwszą salwę w jego kierunku. A o tym, czy druga część planu się udała, dowie się dopiero za sześć godzin.
Co ważniejsze — nie miał żadnej możliwości sprawdzić, jakie siły pilnowały terminalu i czy nie okazały się silniejsze, niż zakładali. A te były już naprawdę blisko. I aż do końca nie będzie wiedział, czy nie używają elektronicznego maskowania.
Dlatego obserwował chronometr, zastanawiając się, czy bardziej jest mu wstyd, czy bardziej czuje tryumf.
— Przeciwnik znajduje się czternaście minut świetlnych od terminalu, sir — zameldowała cicho kapitan Granston-Henley.
White Haven skinął głową i odwrócił się plecami do holoprojekcji taktycznej. Nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, jak wygląda sytuacja. Miał w systemie dwadzieścia trzy superdreadnoughty zajmujące wybrane pozycje i gotowe do walki.
Dowódca napastników najwyraźniej chciał odpalić salwę ze wszystkiego, co miał, lecąc z maksymalną możliwą prędkością, i dobić to, co zostało z fortyfikacji i obrońców z bliska. Musiał posiadać aktualne informacje o stanie budowy pozostałych fortów, gdyż inaczej nie zaryzykowałby tego. Na szczęście ekipy budowlane zdążyły opuścić nie dokończone umocnienia będące całkowicie bezbronnymi celami. Nie miały bowiem nawet pasywnych środków obrony antyrakietowej i każda rakieta, która namierzy którykolwiek z nich, po prostu musi trafić. Jedyne, co mogło je chronić, to obrona antyrakietowa dwóch sprawnych fortów i okrętów 8. Floty.
Wiadomo było, że takowa zostanie podjęta, ale równie wiadome było, że wszystkich rakiet nie da się przechwycić, a forty były tak zachęcającym celem… Oznaczało to dalsze straty i kolejne opóźnienia w osiągnięciu przez obronę terminalu pełnej gotowości bojowej. I w konsekwencji nieuchronne dłuższe stacjonowanie w systemie znacznie większej liczby okrętów Królewskiej Marynarki.
Aż go wstrząsnęło na tę myśl. Zbyt dobrze znał polityków, by nie wiedzieć, co teraz nastąpi. Dziki wrzask całej opozycji domagającej się, by RMN zapewniła wystarczającą ochronę wszystkim przed podobnymi rajdami. Gdyby Ludowa Marynarka wykonała podobne ataki na inne systemy, rozłożyłoby to cały plan ataku. Który właśnie miał się zacząć. Już przedtem niezwykle trudno było skompletować niezbędne do podjęcia ofensywy okręty, teraz będzie to znacznie trudniejsze. A jeśli nie odzyskają inicjatywy, dadzą jedynie przeciwnikowi czas na odtworzenie sił i wybranie kolejnych miejsc do zaatakowania, których znów nie będą w stanie obronić i…
Zmusił się do zaprzestania tych bezsensownych rozważań i odetchnął głęboko. On też miał sprawę, która zagotuje nieco Admiralicję, i nie miał zamiaru popuścić. Kiedy fort zostaje oficjalnie uznany za w pełni sprawny bojowo, ma mieć pełne stany wszystkiego, a nie śmieszny zapas amunicji mający być „uzupełniony gdy tylko będzie to możliwe”! Gdyby nie Harrington i dwa siostrzane okręty tej samej klasy, sytuacja nie wyglądałaby wcale tak różowo. Na szczęście miał je do dyspozycji, a one miały pełne magazyny amunicyjne — łącznie tysiąc pięćset zasobników holowanych wraz z systemami szybkiego ich stawiania.
Od momentu zakończenia tranzytu stawiały je na wyznaczonych miejscach i zgrywały kontrolę ognia. Każdy był w stanie kierować ogniem dwustu zasobników, ale pozostałymi mogły bez trudu zająć się forty i reszta superdreadnoughtów. Natomiast ogólne dowództwo i rozkaz otwarcia ognia należał do admirała Yanakowa na pokładzie Honor Harrington. Miał najnowocześniejszy system kontroli ognia i prawo do tego. Wszystkie zasobniki i rakiety należały bowiem do Marynarki Graysona.
— Czy cokolwiek w zachowaniu przeciwnika wskazuje, że nas wykrył? — spytał.
— Nie, sir — odparła zdecydowanie Granston-Henley.
A komandor Haggerston potwierdził ruchem głowy i wyjaśnił:
— Nie sądzę, by zdołali nas dostrzec z odległości większej niż trzy do czterech milionów kilometrów, a są w tej chwili o trzydzieści dziewięć sekund świetlnych od nas, sir. Co prawda środki radiowo-elektroniczne fortów nie są aż tak dobre jak te, w które zostały wyposażone nasze najnowsze okręty, ale za to jest ich naprawdę dużo, a ich boje czy zagłuszacze są znacznie potężniejsze i mają więcej możliwości niż posiadane przez nas okręty. W mojej ocenie przeciwnik będzie musiał lecieć zupełnie na oślep przez co najmniej dziewięć i pół minuty, podczas gdy my…
Zamiast skończyć, wskazał wymownie na róg swego ekranu, gdzie widniał jaskrawoczerwony napis: CZAS DO ODPALENIA 00:08:27.
Kiedy White Haven pokiwał ze zrozumieniem głową, ostatnia cyfra zmieniła się na szóstkę.
— Towarzyszu admirale, zdaje się, że przeciwnik uruchomił nowy system zakłócania — zameldował oficer operacyjny.
— W jakim sensie nowy i dlaczego zdaje się? — warknął Darlington.
Znajdowali się nieco ponad minutę od granicy własnego skutecznego ostrzału rakietowego, co oznaczało, że najprawdopodobniej byli już w zasięgu strzału obrońców, i wyglądało na to, że udało im się ponownie namierzyć oba forty. Pewności jednak nie było, a Darlington, podobnie jak i wszyscy, spodziewał się lada moment lawiny rakiet. I do ciężkiej frustracji doprowadzało go, że nawet nie wiedział, do czego ma zacząć strzelać w odpowiedzi.
— Nie jestem pewien, towarzyszu admirale… — odparł wolno oficer operacyjny. — Przez cały czas w zagłuszaniu pojawiały się fałszywe źródła napędów. A teraz pojawiło się ich więcej, i to w krótkim odstępie czasu. I jeszcze coś… wygląda to zupełnie tak, jakbyśmy równocześnie zostali namierzeni przez radary i lidary kilkunastu jednostek.
— Co?! — Darlington odwrócił się ku ekranowi taktycznemu. Ale na jakąkolwiek reakcję było już za późno.
— Sir, właśnie coś odebrałam i sądzę, że powinien pan to usłyszeć! — oznajmiła niespodziewanie Cynthia McTierney.
— Co?! — White Haven spojrzał na nią, nie kryjąc rozdrażnienia. — Cindy, to nie czas…
— To rozkaz przekazany właśnie przez admirała Yanakova do wszystkich graysońskich okrętów, sir — przerwała mu McTierney z niezwykłym wręcz uporem i nim zdążył zareagować, wcisnęła klawisz.
Na pomoście flagowym rozległ się głos admirała Yanakova, w którym dźwięczała stal:
— Tu admirał Yanakov do wszystkich okrętów graysońskich. Rozkaz brzmi: „Lady Harrington i żadnej litości!”
— Co?! — White Haven obrócił się wraz z fotelem. Ale na jakiekolwiek działanie było już za późno.
Tysiąc sześćset dziewięćdziesiąt pięć zasobników holowanych odpaliło równocześnie z pełnymi salwami burtowymi okrętów 8. Floty i wyrzutniami fortów, wypluwając z siebie ponad dziewiętnaście tysięcy rakiet. Pociski te pomknęły ku okrętom Ludowej Marynarki oddalonym o zaledwie pięć milionów kilometrów z prędkością dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy g. A okręty te leciały na ich spotkanie z prędkością ponad czternastu tysięcy kilometrów na sekundę.
— Skok w nadprzestrzeń! — to było wszystko, co zdążył krzyknąć Darlington.
Ale stracił na to cztery sekundy.
A rakiety potrzebowały mniej niż dziewięćdziesięciu, by dotrzeć do celu.
Antyrakiety były wystrzeliwane prawie na oślep — przy takiej ilości celów musiały w któryś trafić. Praktycznie natychmiast dołączyły do nich sprzężone działka laserowe, ale na nic więcej nie było czasu. Potrzeba było bowiem co najmniej sześćdziesięciu sekund, by generatory hipernapędu osiągnęły gotowość, a nim Darlington wydał rozkaz, Huff przekazał go kapitanom innych okrętów, a ci wydali rozkazy załogom maszynowym, zostało znacznie mniej niż te niezbędne sześćdziesiąt sekund.
Pustka typowa dla przestrzeni kosmicznej zniknęła zastąpiona jedną olbrzymią eksplozją, gdy tysiące impulsowych głowic laserowych detonowało prawie równocześnie, tworząc ścianę ognia i śmierci. Ponad tysiąc z nich zniszczyło siebie nawzajem, ale było to bez znaczenia. Pozostało ich aż nadto, by unicestwić osiem dreadnoughtów, dwanaście pancerników, cztery krążowniki liniowe i wszystkie okręty osłony poza dwoma.
Wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa i logice dwa uszkodzone niszczyciele zdołały wejść w nadprzestrzeń. Głównie dlatego, że nikt nie marnował rakiet na tak drobne cele, programując salwę.
Były to jedyne ocalałe jednostki z Grupy Wydzielonej 12.4.2 Ludowej Marynarki.
Hamish Alexander złapał za moduł łączności fotela, ledwie przebrzmiały słowa Yanakova. I zamarł, bo gdy na ekranach przestały rozkwitać minisupernowe, w przestrzeni unosiło się ledwie kilka kapsuł ratunkowych i prawie żadnych szczątków. Graysońskie lidary nadal oświetlały każdy materialny obiekt, ale żaden z okrętów nie wystrzelił ponownie.
Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że Yanakov powiedział „żadnej litości”, a nie „bez pardonu”.
Odetchnął głęboko, wypuścił powoli powietrze z płuc i spojrzał na kapitan Granston-Henley.
— Przypomnij mi, żebym przy okazji przedyskutował z admirałem Yanakovem kwestię precyzyjności w wydawaniu rozkazów — powiedział.
I uśmiechnął się krzywo, choć ze śladami autentycznej wesołości.