Deth — szepnął Morgon. Dłonie harfisty znieruchomiały. Twarz miał tak zniszczoną i wynędzniałą, że gdyby nie oczy, które nie straciły blasku, trudno by go było poznać. Nie miał konia ani torby, nie miał żadnego dobytku, prócz ciemnej harfy o niczym nie ozdobionej, smukłej, eleganckiej ramie. Jego kalekie dłonie spoczywały przez chwile na strunach, potem zsunęły się po nich na ziemię.
— Morgon. — Głos miał schrypnięty ze zmęczenia i zdumienia. — Nie chciałem ci zakłócać spokoju — dodał tak łagodnie, że Morgona odszedł gniew, jaki jeszcze przed chwilą nim miotał.
Stał bez ruchu, a że noc była bezwietrzna, znieruchomiał również płomień pochodni, którą trzymał w ręku. Niesamowita, nieskazitelna muzyka harfy, dobiegająca dotąd z jakiegoś mrocznego zakamarka podświadomości, splątała się nagle z niepewnym, nieporadnym brzdąkaniem, które od kilku nocy go prześladowało. Stał tak na skraju blasku rozsiewanego przez własną pochodnię i chciało mu się krzyczeć z wściekłości, coś kazało mu odwrócić się bez słowa i odejść, a jednocześnie odczuwał potrzebę postąpienia jeszcze jednego kroku w przód i zadania pytania. I zrobił w końcu ten krok tak cicho, że sam nie zdawał sobie sprawy, iż w ogóle się poruszył.
— Co ci się przytrafiło? — Własny głos zabrzmiał mu w uszach obco, dziwnie nieswojo. Harfista spuścił wzrok na swoje dłonie, które spoczywały na ziemi niczym odważniki.
— Miałem spór — powiedział — z Ghisteslwchlohmem.
— Zawsze zwycięsko wychodziłeś z wszelkich sporów. — Morgon, nadal spięty, bezszelestnie jak zwierzę postąpił jeszcze jeden krok.
— W tym również stanęło na moim. Gdyby nie to, królestwo miałoby o jednego harfistę mniej.
— Nie łatwo cię zabić.
— O, nie. — Spojrzał Morgonowi w oczy wzrokiem, którym niczemu nie zaprzeczał i o nic nie prosił. Morgon miał już zrobić kolejny krok, ale nie uczynił tego. Przeniósł pochodnię do drugiej ręki. Płomień przypiekł mu skórę. Rzucił na ziemię gałąź, od której zajęła się kupka suchych liści. W miarę, jak przygasały, na twarz Detha nasuwał się cień; Morgon widział ją teraz taką jak dawniej, oglądaną z drugiej strony ogniska. Milczenie harfisty przyciągało go jak magnes. Odniósł wrażenie, że stąpa po cienkiej jak ostrze miecza kładce przerzuconej nad przepaścią własnego gniewu i rozterki. Przykucnął wreszcie przy ogniu, zatoczył wokół niego krąg, zmniejszył siłą woli.
— Dokąd zmierzasz? — spytał po chwili.
— Wracam do miejsca swoich narodzin. Do Lungold. Nigdzie indziej nie mam czego szukać.
— Idziesz pieszo do Lungold?
Deth wzruszył nieznacznie ramionami, wykonał nieokreślony gest rękami.
— Nie mam konia.
— Co tam będziesz robił? Na harfie grać już nie możesz.
— Nie wiem. Może zacznę żebrać.
Morgon zamilkł znowu. Przyglądał się harfiście, grzebiąc palcami w ziemi. Natrafił na kapelusik żołędzia i rzucił go w ogień.
— Przez sześćset lat służyłeś Ghisteslwchlohmowi. Wydałeś mu mnie. Okazał się aż tak niewdzięczny?
— Nie — odparł beznamiętnie Deth. — Obudziła się w nim podejrzliwość. Puściłeś mnie żywym z Anuin.
Dłoń Morgona znieruchomiała między martwymi liśćmi. Coś przez niego przepłynęło, coś jakby ledwie uchwytny, dziki zapach wiatru, który hula nad pomocnymi rubieżami, a w nieruchomą letnią noc nad królestwem wnosi zaledwie aluzję swego istnienia. Po chwili poruszył znowu dłonią; pod palcami przełamała się z cichym trzaskiem sucha gałązka. Dorzucił jej połówki do ogniska i zaczął zbierać myśli, tak jakby przygotowywał się do pojedynku na zagadki z kimś, kogo możliwości nie zna.
— Więc Ghisteslwchlohm był w An?
— Przebywa od jakiegoś czasu na bezdrożach. Dochodzi tam do sił po wstrząsie, jakim dla jego mocy była twoja ucieczka. Nie wiedział, gdzie jesteś, ale ponieważ w moim umyśle może czytać jak w otwartej księdze, odnalazł mnie bez trudu w Hel.
Morgon podniósł na Detha wzrok.
— Czy wasze umysły są przez cały czas sprzęgnięte?
— Tak przypuszczam. Ze mnie Ghisteslwchlohm nie ma już żadnego pożytku, ale tobie może grozić niebezpieczeństwo.
— Nie szukał mnie w Anuin.
— Spotkałem się z nim siedem dni po opuszczeniu Anuin. Wydawało się mało prawdopodobne, że jeszcze tam jesteś.
— Byłem. — Morgon dorzucił do ognia garść suchych patyków i patrzył, jak zajmują się ogniem, kurczą i zwijają pod wpływem gorąca. Nagle przeniósł wzrok na powykręcane palce harfisty. — Co on ci, na Hel, zrobił?
— Sporządził mi harfę, bo moją starą ty mi zniszczyłeś i nie miałem żadnej. — W oczach harfisty coś zabłysło; ni to wspomnienie bólu, ni tłumione, chłodne rozbawienie. Płomień przygasł i Deth opuścił powoli głowę. Na jego twarz znowu nasunął się cień. — Ta harfa była z czarnego ognia — podjął beznamiętnie. — Na jej ramie płonęły trzy rozpalone do białości gwiazdki.
Morgonowi ścisnęła się krtań.
— I zagrałeś na niej — wyszeptał.
— Kazał mi. Leżąc potem bez przytomności, czułem, jak wnika swoim umysłem w mój i wydobywa zeń moje wspomnienia z wydarzeń w Anuin, z miesięcy naszej wspólnej podróży, z lat i stuleci, przez które mu służyłem, i z jeszcze dawniejszych czasów… Ta harfa miała dziwne, udręczone brzmienie — przypominało głosy, które, jadąc przez Hel, słyszałem nocami.
— Ale darował ci życie.
Deth odchylił się, wsparł głowę o pień drzewa i spojrzał Morgonowi w oczy.
— Nie znalazł powodu, dla którego miałby mi je odbierać.
Morgon milczał. Gałązki w płonącym przed nim ognisku trzaskały jak łamane drobne kości. Choć noc była ciepła, przeszedł go nagle zimny dreszcz. Przysunął się bliżej ognia. Jakieś zwierzę wywabione z zarośli zwróciło na niego świecące oczy, a potem zamrugało i Zniknęło. W panującej wokół ciszy wisiało tysiąc zagadek, które powinien zadać, ale wiedział, że w odpowiedzi usłyszy od harfisty jedynie nowe zagadki. Siedział przez chwilę w tej otchłani ciszy, ugniatając w dłoniach światło.
— Marna to zapłata za sześć wieków wiernej służby — odezwał się w końcu. — Czego się po nim spodziewałeś, proponując mu swe usługi?
— Powiedziałem mu, że potrzebuję pana, a nie wystarcza mi żaden król omamiony jego łgarstwami. Pasowaliśmy do siebie. On tworzył iluzje, ja je podtrzymywałem.
— Niebezpieczna to była iluzja. I nigdy nie bał się Najwyższego?
— A czy Najwyższy dał mu jakiś powód, dla którego miałby się go obawiać?
Morgon wziął w palce liść i włożył go do ogniska.
— Żadnego — przyznał, trzymając dłoń w ogniu i sięgając do wspomnień. — Żadnego — powtórzył szeptem. Ogień ryknął nagle bezgłośnie pod jego dłonią, przywołując go do rzeczywistości. Cofnął szybko rękę, łzy napłynęły mu do oczu. Przełykając przekleństwa, wsunął sobie sparzoną dłoń pod pachę i przygarbił się. — Ależ ze mnie gapa.
— Nie mam wody, Morgonie…
— Zauważyłem. — Głos miał schrypnięty z bólu. — Nie masz wody, nie masz żywności, nie chroni cię prawo ani bogactwo, nie masz nawet na tyle czarodziejskiej mocy, by uchronić się przed poparzeniem. A z jedynej rzeczy, jaką jeszcze posiadasz, nie jesteś w stanie korzystać. Jak na człowieka, który dwa razy w ciągu siedmiu dni ledwie uniknął śmierci, stworzyłeś wspaniałą iluzję bezsiły. — Podciągnął kolana i wsparł na nich czoło. Milczał przez chwilę. Nie spodziewał się dowiedzieć czegokolwiek od harfisty i już mu na tym nie zależało. Przedzielający ich ogień mówił starożytnym językiem, który nie potrzebuje zagadek. Przypomniał sobie o Raederle i przemknęło mu przez myśl, że powinien do niej wrócić, ale siedział dalej. Harfista trwał w wiekowym, znużonym bezruchu, bezruchu starych korzeni albo zmurszałego kamienia. Ognisko, wymknąwszy się spod kontroli Morgona, przygasało. Uniósł w końcu głowę. Płomyk snuł się po popiele, twarz harfisty skrywał mrok.
Wstał, trzymając się za sparzoną pięść.
— Obudziłeś mnie swoją grą — powiedział — i przywabiłeś tu jak psa. Nie wiem, czy ci zaufać, czy zabić, czy może uciekać przed tobą, bo prowadzisz jakąś grę bardziej wyrafinowaną i niebezpieczną, niż jakikolwiek znany mi mistrz zagadek. Potrzebujesz żywności? Możemy ci trochę odstąpić.
Upłynęła długa chwila, zanim Deth mu odpowiedział; a i wtedy ta odpowiedź była ledwie słyszalna:
— Nie.
— Jak chcesz. — Morgon zwlekał jeszcze z odejściem, wbrew samemu sobie wciąż żywiąc nadzieję, że jednak czegoś się dowie. W końcu odwrócił się gwałtownie. Dym z dogasającego ogniska szczypał go w oczy. Postąpił trzy kroki w ciemność, a za czwartym wszedł w błękitny ogień, który rozgorzał nagle wokół niego z nicości, jaśniał i jaśniał, przewiercając się przez niego, aż w końcu Morgon krzyknął i poleciał w światłość.
Ocknął się o brzasku. Leżał na ziemi tam, gdzie upadł, twarz miał całą w ziemi i pokruszonych liściach. Ktoś wsunął stopę pod jego ramię i przewrócił go na plecy. Zobaczył znowu harfistę siedzącego nadal pod drzewem, a przed nim kupkę popiołu. Potem przeniósł wzrok na tego, który pochylał się nad nim, by chwycić go za tunikę pod szyją i poderwać na nogi.
Wciągnął w płuca haust powietrza, żeby krzyknąć z bólu i wściekłości; dłoń Ghisteslwchlohma zakryła mu usta. I wtedy zobaczył oczy harfisty, ciemne jak noc, nieruchome jak tafla czarnego stawu pod Górą Erlenstar, i coś w tych oczach rzucało mu wyzwanie. Harfista podniósł się z ziemi sztywno i niezdarnie, co świadczyło, że siedział tak przez całą noc. Z wystudiowaną pieczołowitością położył harfę w popiołach wygasłego ogniska. Potem odwrócił głowę. Morgon spojrzał w tamtą stronę i w promieniach wschodzącego słońca zobaczył pobladłą Raederle.
Bezgłośny krzyk rozpaczy wyrwał mu się z piersi. Usłyszała; spojrzała na niego z taką samą rozpaczą. Była brudna i zmęczona, ale cała i zdrowa.
— Jeśli tkniesz mego umysłu — warknął Ghisteslwchlohm — zabiję ją. Zrozumiałeś? — Potrząsnął brutalnie Morgonem, zmuszając go, by na niego spojrzał. — Zrozumiałeś?
— Tak — powiedział Morgon. I natychmiast zaatakował Założyciela rękami. Runęła na niego ściana białego ognia, który przeniknął go do szpiku kości. Osunął się na ziemię, mrugając zalewanymi potem powiekami i orząc paznokciami leśną podściółkę, by stłumić cisnący się na usta krzyk. Raederle podbiegła i pomogła mu wstać.
Kręcił głową i próbował odepchnąć dziewczynę poza zasięg płomienia miotanego przez czarodzieja, ale bezskutecznie.
— Przestań — wykrztusiła.
— Mądra rada — powiedział Założyciel. — Zastosuj się do niej. — W gorącym rozbłysku wydał się Morgonowi zmęczony. Jego twarz, na której od wieków nosił maskę łagodności, była wychudła i zapadnięta. Ubrany był nędznie, w zgrzebną, workowatą szatę, w której wyglądał na mniejszego, niż był w istocie. Szata ta była bardzo zakurzona, jakby szedł w niej pieszo Drogą Kupców.
— A więc w końcu mnie dopadłeś — wycedził Morgon, przezwyciężając wściekłość i ból.
— Wbrew pozorom nie było to takie trudne. Przemierzając królestwo, pozostawiałeś za sobą ślad, którego i ślepy by nie przeoczył. Podejrzewałem, że popłyniesz na Hed, udałem się tam nawet za tobą, ale… — Ghisteslwchlohm uniósł rękę, by uśmierzyć zapędy rwącego się do ataku Morgona. — Przypłynąłeś tam i odpłynąłeś. A ja nie prowadzę wojny z kmieciami i krowami; podczas swojego tam pobytu w niczym nie zakłóciłem spokoju. — Zawiesił głos i przez chwilę przyglądał się w milczeniu Morgonowi. — Sprowadziłeś na Hed upiory An. Jak ci się to udało?
— A jak myślisz? Nauczyłeś mnie co nieco o prawie ziemi.
— Nie tak wiele.
Morgon poczuł w swoim umyśle spragnioną informacji sondę. Oślepiła go, przywołała wspomnienia strachu i bezradności. Znowu był bezradny, z tym że teraz miał u boku Raederle. Rozpacz i gniew ścisnęły mu gardło. Czarodziej, zbadawszy umysłową więź, którą nawiązał w Anuin z umarłymi, chrząknął cicho i wycofał sondę. Poranne światło znowu zalało ziemię; Morgon zobaczył cień harfisty leżący na zdeptanych liściach. Przylgnął do niego wzrokiem. Nieruchomość tego cienia przyciągała go, sprowadzała nań otępienie. I nagle rozbrzmiały mu w głowie słowa Ghisteslwchlohma. Podniósł wzrok.
— O co ci chodzi? Wszystkiego, co wiem, nauczyłem się od ciebie.
Czarodziej patrzył na niego ze ściągniętymi brwiami, jak na zagadkę spisaną na zakurzonym pergaminie. Nie odpowiedział.
— Potrafisz zmieniać postać? — zwrócił się niespodziewanie do Raederle.
— Nie.
Kręcąc głową, postąpiła krok w stronę Morgona.
— Połowa królów w dziejach An przybierała od czasu do czasu postać kruka, a dowiedziałem się od Detha, że ty odziedziczyłaś moc zmiennokształtnego. Szybko się nauczysz.
Krew napłynęła jej do pobladłej twarzy, ale nie spojrzała na harfistę.
— Nie zmienię postaci — powiedziała cicho i prawie nie zmieniając intonacji, ku zaskoczeniu zarówno Morgona, jak i czarodzieja, dodała: — przeklinam cię w imię swoje i Madir oczyma malutkimi i płomiennymi, byś nie widział wyżej ludzkiego kolana ani niżej niż błoto pod stopą… — Zamilkła, bo czarodziej zakrył jej usta dłonią.
Ghisteslwchlohm mrugał przez chwilę, jakby chciał przywrócić sobie ostrość widzenia. Potem zsunął dłoń na gardło Raederle, a w Morgonie coś zaczęło się naprężać z wymierzoną, niebezpieczną precyzją, jak struna harfy, która ma się za chwilę zerwać.
Ale czarodziej powiedział tylko kpiąco:
— Oszczędź mi kolejnych dziewięćdziesięciu ośmiu przekleństw. — Cofnął rękę i Raederle odchrząknęła. Morgon wyczuwał, że drży na całym ciele.
— Ani myślę zmieniać postać — podjęła. — Prędzej umrę. Przysięgam na moją…
Czarodziej znowu ją uciszył.
Przez chwilę przyglądał się dziewczynie z umiarkowanym zainteresowaniem, a potem rzucił przez ramię do Detha:
— Zaprowadzisz ją bezdrożami do Góry Erlenstar. Ja nie mam na to czasu. Zaklnę jej umysł; nie będzie próbowała ucieczki. Naznaczony Gwiazdkami pójdzie ze mną do Lungold, a potem do Góry Erlenstar. — Wyczuł chyba coś w cieniu rzucanym za nieruchomymi, ciemnymi paprociami, bo się obejrzał. — Znajdę ludzi, którzy będą dla ciebie polowali i pilnowali dziewczyny.
— Nie.
Czarodziej obrócił się jak fryga i stanął obok Morgona, tak że ten nie mógł teraz bez jego wiedzy wykonać najmniejszego ruchu. Patrzył spod ściągniętych brwi na Detha, dopóki ten się nie odezwał.
— Jestem jej dłużnikiem — powiedział harfista. — Chciała mnie puścić wolno z Anuin przed przybyciem Morgona. Obroniła mnie przed nim niechcący ze swoją małą armią upiorów. Nie jestem już twoim sługą, a ty jesteś mi coś winien za te sześćset lat służby. Daruj jej wolność.
— Jest mi potrzebna.
— Możesz pojmać każdego z lungoldzkich czarodziejów, a Morgon nie będzie ci w stanie w tym przeszkodzić.
— Lungoldzcy czarodzieje są nieprzewidywalni i zbyt niebezpieczni. Są też zbyt skorzy do oddawania życia pod wpływem dziwacznych impulsów. Suth jest najlepszym tego przykładem. Fakt, jestem ci coś winien, choćby za twoją nieporadną grę na harfie, którą przywabiłeś Naznaczonego Gwiazdkami. Ale proś mnie o coś innego.
— Niczego innego nie chcę. Może tylko z wyjątkiem harfy ze strunami z wiatru dla człowieka, który nie ma rąk, by na niej zagrać.
Ghisteslwchlohm milczał. Morgonowi zadźwięczały w pamięci echa pewnej starej zagadki. Uniósł powoli głowę i spojrzał na harfistę. Głos Detha brzmiał jak zwykle beznamiętnie, ale w jego oczach dostrzegał twardość, której nigdy tam wcześniej nie widział. Ghisteslwchlohm zdawał się czegoś przez chwilę nasłuchiwać; jakiegoś głosu skrytego pod porannym wietrzykiem.
— No tak — odezwał się w końcu z niejakim zaciekawieniem. — Nawet twoja cierpliwość ma swoje granice. Wyleczę ci dłonie.
— Nie chcę.
— Jesteś nierozsądny, Dethu. Wiesz tak samo dobrze jak ja, co jest stawką w tej grze. Morgon po omacku, jak ślepiec, zgłębia swoją moc. Jest mi potrzebny pod Górą Erlenstar, a nie chcę ciągnąć go tam silą.
— Nie pójdę do Góry Erlenstar — wyrwało się Morgonowi.
Czarodziej puścił to oświadczenie mimo uszu; patrzył spod przymrużonych powiek na Detha.
— Jestem stary, okaleczony i bardzo zmęczony — podjął cicho Deth. — W Hel pozostawiłeś mi właściwie tylko życie. Wiesz, co potem zrobiłem? Zaprowadziłem swojego konia do Caithnard i znalazłem tam kupca, który nie splunął na mój widok. Zamieniłem u niego konia na ostatnią w swoim życiu harfę. I spróbowałem na niej zagrać.
— Powiedziałem, że…
— Nie ma już w całym królestwie dworu, na którym mógłbym zagrać, nawet gdybyś wyleczył mi dłonie.
— Przystałeś na to ryzyko przed sześciuset laty — powiedział Ghisteslwchlohm. Jego głos stał się bardziej piskliwy. — Mogłeś wybrać pośledniejszy od mojego dwór, by na nim grać, jakieś niewinne, nie przesiąknięte mocą miejsce, którego niewinność nie przetrwałaby w ostatecznej rozgrywce. Dobrze o tym wiesz. Zbyt jesteś mądry, by o cokolwiek siebie obwiniać, i nie masz co ubolewać nad utraconą niewinnością, bo nigdy jej nie miałeś. Albo tu zostaniesz i umrzesz z głodu, albo zaprowadzisz Raederle z An do Góry Erlenstar i pomożesz mi w dokończeniu tej gry. Potem możesz żądać zapłaty za swoje usługi. — Urwał, a po chwili dorzucił szorstko: — A może łączy cię coś z Naznaczonym Gwiazdkami, coś ukrytego tam, gdzie nie sięgam?
— Naznaczonemu Gwiazdkami nic nie jestem winien.
— Nie o to pytałem.
— Zadawałeś mi już to pytanie. W Hel. Chcesz usłyszeć inną odpowiedź? — Urwał, jakby sam zaskoczony gniewem, który pobrzmiewał w jego głosie, a potem, już ciszej, podjął: — Naznaczony Gwiazdkami jest w tej grze punktem centralnym. Tak samo jak ty nie wiedziałem, że okaże się nim młody książę z Hed, którego omal nie pokochałem. Nic więcej mnie z nim nie łączy, a to co łączy, trudno uznać za coś znaczącego. Zdradziłem go już dwa razy, wydając tobie. Ale będziesz musiał poszukać sobie kogoś innego, kto zdradzi Raederle z An. Jestem jej dłużnikiem. I jeszcze jedna sprawa małej wagi: ona nie stanowi dla ciebie żadnego zagrożenia i każdy ziemwładca z królestwa może zająć w twych planach jej miejsce…
— Na przykład morgola?
Deth znieruchomiał. Wstrzymał oddech, nie mrugnął nawet, przywodził na myśl twór wyrzeźbiony przez wiatr z powietrza. Obserwujący go Morgon otarł sobie coś z twarzy grzbietem dłoni; uświadomił sobie z zaskoczeniem, że to łza.
— Nie — odezwał się w końcu Deth bardzo cicho.
— A widzisz — powiedział czarodziej, studiując twarz harfisty. W kącikach jego ust pogłębiła się drobna siateczka zmarszczek zniecierpliwienia i władczości. — A więc istnieje jednak coś, co ma znaczenie. Tak sobie myślę. Skoro nie chcesz mi już służyć z własnej woli, to może uda mi się jakoś ciebie do tego nakłonić. Morgola Herun rozbiła pod Lungold obóz. Towarzyszy jej dwieście jej strażniczek. Zakładam, że chcą bronić miasta; morgola, nie wiedzieć czemu, czeka tam na ciebie. Dam ci do wyboru. Jeśli nie zmienisz zdania i zostawisz tu Raederle, to ja, podporządkowawszy sobie wpierw z pomocą Morgona ostatnich czarodziejów z Lungold, zabiorę morgolę do Góry Erlenstar. Wybieraj.
Ghisteslwchlohm czekał. Harfista znowu znieruchomiał.
— Wybieraj — warknął znowu Założyciel i harfista drgnął.
Raederle poderwała ręce do twarzy.
— Pójdę z tobą, Dethu — wyszeptała. — Zresztą i tak nie mogę opuścić Morgona, bo popełniłabym krzywoprzysięstwo.
Harfista nie odpowiedział. W końcu, nie spuszczając wzroku z twarzy Ghisteslwchlohma, ruszył wolnym krokiem w ich stronę. Zatrzymał się przed czarodziejem i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Potem szybkim, płynnym ruchem spoliczkował Założyciela grzbietem okaleczonej dłoni.
Ghisteslwchlohm cofnął się, wpijając palce w ramię Morgona, ale ten się nie poruszył. Harfista osunął się na kolana i przygarbił, przyciskając do piersi dłoń, w której popękały kości. Podniósł wzrok na czarodzieja. Twarz miał bladą, wykrzywioną cierpieniem, ale nie było w niej prośby o litość. Ghisteslwchlohm spoglądał nań z góry, a Morgon widział w jego oczach coś jakby strzępy wspomnień z wielu stuleci. W końcu uniósł rękę. Ognisty bicz smagnął harfistę po oczach i odrzucił w tył. Deth padł na wznak między paprocie i znieruchomiał tam, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w słońce.
Czarodziej ręką i spojrzeniem przytrzymywał Morgona, dopóki ten nie uświadomił sobie powoli, że szlocha bez łez, a mięśnie ma sprężone do ataku. Założyciel przetarł oczy, tak jakby struga ognia wydarta przed chwilą z umysłu przyprawiła go o ból głowy.
— Dlaczego, na Hel — zapytał — marnujesz na niego swoje pokłady współczucia? Spójrz na mnie. Spójrz na mnie!
— Nie wiem! — krzyknął Morgon. Kolejna struga ognia śmignęła w kierunku ciała harfisty. Trafiła w ciemną harfę i ta stanęła w płomieniach. Powietrze wypełniło się zawodzeniem pękających strun. Raederle zafalowała i zamieniła się w słup ognia; czarodziej przywrócił ją siłą swego umysłu do poprzedniej postaci. Wciąż na poły składała się z ognia i Morgon próbował walczyć z impulsem mocy, który mógł być dla niej śmiertelny, gdy nagle coś go zmroziło. Odwrócił się na pięcie. Spomiędzy drzew przyglądała się im ciekawie grupka mężczyzn. Dosiadali czarnych jak noc koni, odzienie mieli mokre, mieniące się barwami morza.
— Świat — skomentował jeden z nich w ciszy, jaka nagle zapadła — nie jest dla harfistów miejscem bezpiecznym. — Skłonił się Morgonowi. — Naznaczony Gwiazdkami. — Jego blada, nie wyrażająca niczego twarz zdawała się falować w podmuchach lekkiego wietrzyka. Zalatywało od niego morzem. — Dziecię Ylona. — Spojrzenie wodnistych oczu przeniósł na Ghisteslwchlohma. — Najwyższy.
Morgon gapił się na nich oniemiały. W głowie miał kompletną pustkę, choć jeszcze przed chwilą jego umysł szukał gorączkowo sposobów wyjścia z sytuacji. Nie mieli broni; ich czarne wierzchowce stały nieruchomo, jak wykute z kamienia, ale Morgon wyczuwał, że najmniejsze poruszenie, zmiana światła, krzyk ptaka na fałszywą nutę, może sprowokować bezlitosną szarżę. Zdawali się trwać w zawieszeniu, zastygli jakby w chwili bezruchu, która występuje między dwiema kolejnymi falami; czy to wskutek zaciekawienia, czy niepewności — trudno było stwierdzić. Morgon czuł na ramieniu zaciśniętą dłoń Ghisteslwchlohma i dziwnie pokrzepiał go fakt, że czarodziej chce go żywym.
Zmiennokształtny, który przemówił pierwszy, odpowiedział na jego nieme pytanie z łagodną, wieloznaczną kpiną:
— Od tysięcy lat czekamy na spotkanie z Najwyższym.
Czarodziej ze świstem wciągnął powietrze w płuca.
— Tak. Wyście są pomiot mórz Ymris i An…
— Nie. Nie jesteśmy z morza. Ukształtowaliśmy się tylko w rytm jego muzyki. Brutalnie obeszłeś się ze swoim harfistą.
— Mój harfistą, moja sprawa.
— Wiernie ci służył. Obserwowaliśmy przez wieki, jak wypełnia twoje rozkazy, nosi twoją maskę, czeka… jak i my czekaliśmy, a czekanie nasze zaczęło się na długo przed tym, zanim ty postawiłeś stopę na ziemi Najwyższego, Ghisteslwchlohmie. Gdzie jest Najwyższy? — Jego koń ruszył bezszelestnie niczym cień i zatrzymał się trzy kroki przed Morgonem. Morgon zwalczył w sobie impuls, który kazał mu się cofnąć. Zadziwił go znużony, zniecierpliwiony ton głosu Założyciela:
— Nie interesuje mnie gra w zagadki. Ani walka. Ukształtowaliście się z umarłych ludzi i morskich roślin; oddychacie, gracie na harfach i umieracie… to wszystko, co wiem i co chcę o was wiedzieć. Cofnij wierzchowca, bo zaraz będziesz dosiadał kupy wodorostów.
Zmiennokształtny, nie wykonawszy najmniejszego ruchu, cofnął się z koniem o krok. Jego oczy zalśniły jak woda; przemknął przez nie cień rozbawienia.
— Mistrzu Ohmie — powiedział — czy słyszałeś zagadkę o człowieku, który o północy otworzył drzwi swojego domu i nie zobaczył za nimi czarnego nieba, lecz czarne oko jakiegoś stworzenia rozciągającego się poza wszelkie wyobrażenie? Spójrz na nas jeszcze raz. A potem odejdź spokojnie, zostawiając tu Naznaczonego Gwiazdkami i naszą krewniaczkę.
— Sam spójrz — warknął opryskliwe Założyciel. Morgonem, którego wciąż trzymał za ramię, wstrząsnęła potęga energii wypromieniowanej przezeń w kierunku zmiennokształtnych. Pod jej naporem runęły drzewa, przerażone ptaki wzbiły się z wrzaskiem w powietrze. Bezgłośny strumień ognia pomknął ku ich umysłom; Morgon czuł go, ale jakby z oddali, bowiem jego umysł czarodziej osłonił. Kiedy ucichł trzask i powalone drzewa znieruchomiały, stado spłoszonych ptaków zaczęło przyjmować powoli postaci zmiennokształtnych. Ich liczba podwoiła się teraz, bo okazało się, że połowa występowała dotąd pod postacią nieruchomych koni. Przybierali bez pośpiechu poprzednie kształty na oczach oszołomionego Ghisteslwchlohma, który dopiero teraz zaczynał sobie zdawać sprawę z ich potęgi. Uścisk jego dłoni spoczywającej na ramieniu Morgona zelżał. Bez żadnego wyraźnego powodu zaszeleściły zarośla i zmiennokształtni zaatakowali.
Fala czarnej sierści i czarnych jak muszle kopyt runęła na nich bezgłośnie z taką szybkością, że Morgon ledwie zdążył zareagować. Wytworzył wokół siebie iluzję nicości, którą zauważyła chyba tylko Raederle; krzyknęła cicho, kiedy chwycił ją za rękę. Coś go uderzyło: końskie kopyto albo rękojeść widmowego miecza. Oscylował przez chwilę na granicy niewidzialności, to pojawiając się, to znikając. Napiął odruchowo mięśnie, przygotowując się na śmiertelny cios. Ale ten nie spadał. Wybiegł umysłem wiele mil naprzód, gdzie drogą toczył się wóz wypełniony tkaninami, prowadzony przez pogwizdującego kupca. Napełnił umysł Raederle tą samą wizją i pociągnął ją tam za sobą.
W następnym momencie leżeli już oboje na dnie dużego krytego wozu, krwawiąc na belę haftowanego płótna.