Patricia A. McKillip Harfista na wietrze

1

Naznaczony Gwiazdkami, siedząc w towarzystwie Raederle na koronie najwyższej z siedmiu wież Anuin, patrzył, jak trącony czubkiem buta biały kamyczek spada ku stokowi skąpanego w letniej zieleni wzgórza, na którym wznosiło się dworzyszcze. Od podnóża, aż po morze, rozciągało się samo miasto. Nad głowami mieli jasny nieboskłon, którego bezchmurny błękit mącił od czasu do czasu krążący jastrząb. Morgon od paru godzin ani drgnął. Cień jego profilu przesuwał się wraz z porannym słońcem po zębie blanki, w strzelnicy której siedział. Zamyślony, postrzegał Raederle jedynie jako pewną cząstkę otaczającego go krajobrazu, lekkiego wietrzyka, stada kruków, które lśniącymi czarnymi smugami zakreślały zieleniące się w dali sady; jako coś spokojnego i odrealnionego, coś czego piękno przenikało raz po raz do jego podświadomości.

Tok jego rozumowania rozbijał się wciąż o zręby ignorancji. Gwiazdki, dzieci z twarzyczkami z kamienia, gorejące skorupy misy, którą rozbił w chacie Astrina, wymarłe miasta, ciemnowłosy zmiennokształtny, harfista — im więcej o tym myślał, tym więcej rodziło się nierozwiązanych zagadek. Oglądał się na swoje życie, na dzieje królestwa, wygrzebywał z przeszłości oderwane fakty i usiłował poskładać je w całość niczym odłamki rozbitego naczynia. Nic nie pasowało; nic nie trzymało się kupy; co i rusz otrząsał się z tych rozważań i wciągał w płuca aksamitne letnie powietrze.

W końcu drgnął, poruszył się sztywno, jak kamień, który postanawia zbudzić się do życia, i zakrył dłońmi oczy. Pod powiekami zatrzepotały kształty starożytnych bezimiennych zwierząt. Odpędził od siebie wszelkie myśli i wizje, te odfrunęły z powrotem na mielizny niemożliwości.

Zobaczył bezkresne błękitne niebo i labirynt uliczek w dole. Dosyć miał bicia się z myślami; oparł się o swój cień. Wniknęła weń cisza starożytnego kamienia; myśli odpłynęły, ścichły.

Jego wzrok padł na trzewiczek z miękkiej skóry, kątem oka ujrzał zieloną jak liść tkaninę. Odwrócił głowę. Na stopniu obok siedziała ze skrzyżowanymi nogami Raederle.

Nachylił się do niej i przyciągnął do siebie. Zanurzył twarz w długich, pachnących wiatrem włosach dziewczyny i poprzez zamknięte powieki ujrzał ich płonące pasma. Milczał, tuląc ją do siebie, tak jakby obawiał się niespodziewanego podmuchu wichru, który zmiecie ich oboje z tych wyżyn.

Raederle trwała przez chwilę w bezruchu, potem uniosła głowę, by go pocałować. Z ociąganiem wypuścił ją z objęć.

— Nie wiedziałem, że tu jesteś — mruknął, kiedy rozłączyły się ich usta.

— Tak podejrzewałam, kiedy przez godzinę nie raczyłeś zwrócić na mnie uwagi. O czym myślałeś?

— O wszystkim. — Wydłubał kawałek zaprawy murarskiej spomiędzy kamieni i cisnął go w dół, na drzewa. Stadko kruków zerwało się do lotu z pełnym oburzenia krakaniem. — Próbuję sobie przypomnieć swoją przeszłość i wciąż dochodzę do jednego wniosku. Nie mam pojęcia, co, na Hel, robię.

Raederle podciągnęła kolana pod brodę, oparła się o kamienny murek i spojrzała na Morgona. Oczy miała pełne światła, przypominały wypolerowany przez morze bursztyn, i Morgonowi natłok słów ścisnął krtań.

— Szukasz rozwiązań zagadek — powiedziała. — Powiedziałeś mi, że tylko to ci pozostało, choć czujesz się ślepy, głuchy, niemy i zagubiony.

— Wiem. — Wydłubał spomiędzy kamieni jeszcze jeden kawałek zaprawy i rzucił go z takim rozmachem, że omal nie stracił równowagi. — Wiem. Ale jestem tu z tobą, w Anuin, od siedmiu dni, i nie znajduję powodu ani zagadki, która kazałaby mi opuścić ten dom. Nie licząc świadomości, że jeśli pozostaniemy tu dłużej, umrzemy oboje.

— Właśnie — powiedziała z powagą.

— Nie wiem, dlaczego te trzy gwiazdki, które noszę na czole, są dla mnie śmiertelnym zagrożeniem. Nie wiem, gdzie jest Najwyższy. Nie wiem, kim są zmiennokształtni, ani jak mogę pomóc obróconym w kamień dzieciom z korzeni góry. Znam zaś tylko jedno miejsce, od którego można rozpocząć poszukiwanie odpowiedzi. A nie jest to miejsce zachęcające.

— O jakim miejscu mówisz?

— O umyśle Ghisteslwchlohma.

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, a potem spuściła wzrok na nagrzany słońcem kamień.

— Cóż. — Głos drżał jej ledwie uchwytnie. — Zdawałam sobie sprawę, że nie możemy tu zostać na zawsze. Ale, Morgonie…

— Ty możesz tu zostać.

Uniosła głowę. Słońce znowu odbiło się w jej oczach i nie potrafił określić ich wyrazu. Ale głos miała napięty.

— Nie puszczę cię samego. Dla ciebie wyrzeknę się nawet bogactw Hel i wszystkich świń. Będziesz się musiał nauczyć żyć ze mną u boku.

— Dla mnie sama walka o utrzymanie się przy życiu jest wystarczająco trudna — wymruczał bez zastanowienia i zaraz się zarumienił. Usta Raederle drgnęły. Wziął ją za rękę. — Za jeden włosek ze szczeciny srebrnego knura zabrałbym cię na Hed i spędził tam z tobą resztę życia, hodując pociągowe konie.

— Znajdę ci ten włosek ze szczeciny knura.

— Jak zawiera się w tym kraju małżeństwa? Co mam zrobić, żeby cię poślubić?

— To niemożliwe — odparła spokojnie. Puścił jej dłoń.

— Jak to?

— Tylko król jest władny udzielać ślubu swoim dziedzicom. A mojego ojca tu nie ma. Będziemy musieli więc zaczekać, aż raczy wrócić do domu.

— Ależ, Raederle…

Rzuciła kawałkiem zaprawy w przelatującego kruka. Ptak, trafiony w ogon, zakrakał przestraszony i skręcił gwałtownie.

— Co? — burknęła ponuro.

— Nie mogę… nie mogę tak po prostu wkroczyć na ziemie twego ojca, zakłócić spokój umarłym, co zresztą uczyniłem, o mało nie popełnić morderstwa w jego sali tronowej, a potem zabrać cię ze sobą na włóczęgę po królestwie, nie pojmując cię wcześniej za żonę. Co, na Hel, pomyśli sobie o mnie twój ojciec?

— Powie ci to, kiedy się w końcu poznacie. Ja uważam, że mój ojciec dostatecznie już pogmatwał mi życie. Być może przewidział, że się spotkamy, a nawet, że się pokochamy, ale moim zdaniem nie wszystko musi być tak, jak on tego chce. Nie wyjdę za ciebie za mąż, bo podejrzewam, że i to w jakimś swoim śnie przewidział.

— Myślisz, że dlatego właśnie złożył tę dziwną przysięgę dotyczącą Wieży Pevena? — spytał Morgon. — Z góry wiedział?

— Zmieniasz temat.

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, rozważając tę możliwość. Pod jego spojrzeniem Raederle spłonęła rumieńcem.

— Cóż — odezwał się w końcu cicho, rzucając ich przyszłość na wiatr swawolący nad szczytem wieży — jeśli nie chcesz mnie poślubić, to nic na to nie poradzę. A skoro uparłaś się mi towarzyszyć — tak to przynajmniej zrozumiałem — to nie będę cię od tego odwodził. Zbyt cię pragnę. Ogarnia mnie jednak przerażenie. Wydaje mi się, że większą szansę na utrzymanie się przy życiu mielibyśmy, skacząc z tej wieży. A przynajmniej wiedzielibyśmy wtedy, co czynimy.

Raederle przyłożyła dłoń do kamieni, które ich dzieliły, a potem uniosła ją i dotknęła twarzy Morgona.

— Masz imię i misję do spełnienia — powiedziała. — Wierzę, że wcześniej czy później zaświta ci jakaś nadzieja.

— Jak dotąd nie zaświtała. Ty jesteś wyjątkiem. Czy poślubisz mnie na Hed?

— Nie.

Milczał przez chwilę, patrząc jej w oczy.

— Dlaczego?

Spłoszona, odwróciła wzrok; wyczuł u niej nagły przypływ dziwnego podniecenia.

— Z wielu powodów. — Raederle…

— Nie. I nie pytaj o to więcej. I przestań tak na mnie patrzeć.

— Jak sobie życzysz — mruknął po chwili, a potem dorzucił: — Nie wiedziałem, że taki z ciebie uparciuch.

— Taki zakuty świński łeb?

— Taki zakuty świński łeb.

Spojrzała na niego znowu z przekornym uśmieszkiem, a potem przysunęła się bliżej, otoczyła go ramieniem i zwiesiła nogi poza krawędź wieży.

— Kocham cię, Morgonie z Hed. Dokąd wpierw się udamy, opuszczając granice tego kraju? Na Hed?

— Tak. Na Hed… — Wymawiając nazwę rodzimej wyspy, poczuł ucisk w sercu, jak po wypowiedzeniu zaklęcia. — Właściwie, to nie mam po co tam wracać. Ale chcę. Na kilka godzin, w nocy… będzie bezpieczniej. — Pomyślał o morzu, które dzieliło go od domu, i przeszedł go dreszcz. — Nie mogę zabrać cię na morze.

— Na Hel, dlaczego? — żachnęła się.

— To zbyt niebezpieczne.

— Bzdura. Niebezpiecznie jest w Lungold, a udaję się tam z tobą.

— To co innego. Po pierwsze, w Lungold nie umarła żadna z osób, które kochałem. Jak dotąd. Po drugie…

— Morgonie, ja nie umrę na morzu. Podejrzewam, że tak samo jak ogień potrafię też kształtować wodę.

— Ale pewności nie masz. Prawda? — Wyobraził sobie, jak pochłania ją rozkołysana woda, zlewająca się w twarze i ociekające wilgocią, błyszczące postaci, i dorzucił szorstko: — Nie miałabyś nawet czasu się o tym przekonać.

— Morgonie…

— Raederle, byłem na statku, który rozpadł się na morzu na kawałki. Nie chcę narażać w ten sposób twojego życia.

— To moje życie, nie twoje. A poza tym, szukając cię, pływałam statkami z Caithnard do Kyrth i z powrotem, i nic złego mi się nie stało.

— Byłoby lepiej, gdybyś została w Caithnard. Tylko na kilka…

— Nie zostanę w żadnym Caithnard — odparła tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Płynę z tobą na Hed. Chcę zobaczyć wyspę, którą tak kochasz. Może kiedyś, kiedy ty wyruszysz w podróż, przyjdzie mi siedzieć w chacie na Hed i czekać na ciebie, łuskając groch, tak jak czekałam już przez blisko dwa lata.

— Nie potrafisz łuskać grochu.

— Owszem, nie potrafię. Ale ty mnie nauczysz.

Ujrzał oczyma wyobraźni siebie, jak chudy, rozczochrany, ze znużoną, pustą twarzą, z wielkim mieczem u boku i wysadzaną gwiazdkami harfą na plecach, siedzi na przyzbie w Akren z misą grochu na kolanach. Parsknął śmiechem. Obserwująca go Raederle też się uśmiechnęła. Wrócił jej dobry humor.

— Od siedmiu dni się nie śmiałeś.

— Wiem. — Otoczył ją ramieniem i znieruchomiał. Wesołość zniknęła z jego oczu. Myślał o Hed, tej bezbronnej, otoczonej morzem wyspie, która nie może liczyć nawet na ochronę ze strony Najwyższego. — Tak bym chciał wzmocnić Hed, żeby nie mogły jej dotknąć żadne niepokoje na kontynencie i żeby pozostawała wolna od strachu.

— Poproś Duaca, żeby dał ci armię.

— Nie śmiem sprowadzać armii na Hed. Byłby to pierwszy krok do katastrofy.

— Zabierz więc ze sobą kilka duchów — podsunęła. — Duac chętnie się ich stąd pozbędzie.

— Duchy. — Morgon oderwał wzrok od odległych lasów i spojrzał na nią dziwnie. — Na Hed.

— Są niewidzialne. Nikt by ich nie atakował, nie widząc, z kim ma do czynienia. — Potrząsnęła z dezaprobatą głową. — Co też ja opowiadam? Wszyscy kmiecie z Hed czuliby się nieswojo, mając świadomość ich obecności.

— Chyba żeby kmiecie o nich nie wiedzieli. — Dłonie nagle mu zgrabiały przeniknięte osobliwym chłodem. — Co też ja opowiadam? — wyszeptał.

Raederle odsunęła się nieco i spojrzała mu w oczy.

— Bierzesz moje słowa na poważnie?

— Chyba… chyba tak. — Nie widział teraz jej twarzy, lecz oblicza umarłych wyrażające pełną frustracji siłę. — Potrafiłbym ich sobie podporządkować. Rozumiem ich… ich gniew, ich żądzę zemsty, ich miłość do ziemi. Mogą zabrać tę miłość i swoją tęsknotę za wojną na Hed… Ale twój ojciec… jak mogę wyrwać cząstkę historii An i powieść ją ku czyhającemu na Hed niebezpieczeństwu? Nie wolno mi igrać w ten sposób z prawem ziemi An.

— Duac da ci na to przyzwolenie. Co zaś do mojego ojca, to prawem ziemi interesuje się tak, jakby sam był duchem. Tylko co z Eliardem, Morgonie?

— Z Eliardem?

— Nie znam go, ale czy on… czy nie wytrąciłaby go trochę z równowagi sprowadzona przez ciebie na Hed armia umarłych?

Morgonowi zamajaczyła przed oczami na wpół zapomniana twarz brata, obecnego ziemwładcy Hed.

— Może trochę — powiedział cicho. — Ale przywykł już pewnie do tego, że co i rusz wytrącam go z równowagi, nawet we śnie. Rzuciłbym mu do stóp własne serce, gdyby to mogło zapewnić jemu i Hed bezpieczeństwo. Podyskutowałbym z nim o tym…

— Jak zareaguje?

— Nie wiem… nie wiem już nawet, czego się po nim spodziewać. — Była to bolesna myśl, myśl drażniąca niezabliźnione rany. Ale nie dał tego po sobie poznać. Wstał z ociąganiem z parapetu wieży.

— Chodźmy. Porozmawiam z Duakiem.


* * *

— Bierz ich — powiedział Duac. — Wszystkich.

Zastali go w wielkiej sali, wysłuchującego skarżących się kmieci oraz posłańców od lordów An, których ziemie i życie znalazło się w zagrożeniu na skutek niepokojów i waśni wzniecanych przez umarłych. Kiedy sala wreszcie opustoszała i Morgon mógł przedłożyć swoją prośbę, Duac zrobił wielkie oczy.

— Naprawdę ich chcesz? Morgonie, toż oni zburzą spokój Hed.

— Nie, nie zburzą. Wyjaśnię im, po co tam są…

— Jak? W jaki sposób zamierzasz wyjaśnić cokolwiek umarłym, którzy toczą odwieczne boje na krowich pastwiskach i wiejskich ryneczkach?

— Dam im po prostu to, czego szukają. Przeciwnika. Nie wiem jednak, Duacu, jak wyjaśnię to twemu ojcu.

— Memu ojcu? — Duac rozejrzał się po sali, przesunął wzrokiem po belkach sufitu, a na koniec we wszystkie cztery kąty. — Nigdzie go tu nie widzę. A skoro go nie widzę, to jest pewnie tak zajęty, że nie będzie miał czasu liczyć głów umarłych. Ilu ci potrzeba?

— Tylu, ilu możesz mi dać, szlachetnie urodzonych i rycerzy, w których tli się jeszcze iskierka wyrozumiałości. Będzie im potrzebna do zrozumienia Hed. Rood mógłby mi pomóc… — Urwał nagle, i na policzki Duaca wypłynął rumieniec. — Właśnie, gdzie jest Rood? Od paru dni go nie widziałem.

— Bo od paru dni go tu nie ma. — Duac odchrząknął. — Jakoś tego nie zauważałeś. Bałem się, że zapytasz. Wysłałem go za Dethem.

Morgon milczał. Dźwięk tego imienia cofnął go w czasie o siedem dni, kiedy to stał w tej samej kałuży słonecznego światła i rzucał przed siebie cień na spękaną, kamienną posadzkę.

— Deth — szepnął i wzdrygnął się.

— Kazałem Roodowi sprowadzić tu z powrotem harfistę; dałem mu czternastu zbrojnych. Puściłeś Detha wolno, ale ziemwładcy królestwa mają jeszcze do niego wiele pytań. Pomyślałem sobie, że zatrzymam go tutaj do czasu, kiedy Mistrzowie z Caithnard będą go mogli przesłuchać. Ja wolę się do tego nie zabierać. — Dotknął z wahaniem ręki Morgona. — Nawet byś nie wiedział, że tu jest. Dziwię się tylko, że Rood dotąd nie wrócił.

Bladość ustępowała z wolna z twarzy Morgona.

— Mnie to nie dziwi — powiedział. — Nie zazdroszczę Roodowi tego zadania. Zawrócenie Detha do Anuin nie będzie sprawą prostą. Ten harfista chadza własnymi ścieżkami.

— Zobaczymy.

— Roodowi nie uda się go tu przyprowadzić. Na próżno wysłałeś go w chaos Trzech Prowincji.

— Cóż — westchnął z rezygnacją Duac — lepiej ode mnie znasz harfistę. A Rood ruszyłby za nim, nawet gdybym go o to nie poprosił. On też ma do niego sporo pytań.

— Jemu nie zadaje się pytań mieczem. Rood powinien to wiedzieć. — Morgon usłyszał szorstką nutę, która wkradła się do jego głosu. Usunął się trochę zbyt gwałtownie z plamy światła i usiadł przy jednym ze stołów.

— Przepraszam — mruknął bezradnie Duac. — Niepotrzebnie ci mówiłem.

— Dobrze, że mi powiedziałeś. Może tylko trochę za wcześnie. — Wsparł się rękami o dębowy blat i przypomniały mu się zalane słońcem dębowe ściany Akren.

— Wracam do domu. — Te słowa ni stąd ni zowąd napełniły go zapałem. — Do domu… Duacu, potrzebne mi statki. Statki kupieckie.

— Zamierzasz przewieźć umarłych na wyspę statkami? — zdumiała się Raederle. — Zechcą na nie wsiąść?

— A jak inaczej dostaliby się na Hed? — spytał Morgon i po chwili zastanowienia, wpatrując się w swoje odbicie w polerowanym drewnie, podjął: — Nie chcę, żebyś płynęła z nimi jednym statkiem. Tak więc… udamy się do Caithnard konno i tam się z nimi spotkamy. Zgoda?

— Chcesz wracać konno przez Hel?

— To może pofruniemy? — zaproponował, ale Raederle szybko pokręciła głową.

— Nie. Wolę już jechać konno.

Przyjrzał się dziewczynie uważniej, wychwytując w jej głosie dziwną nutkę.

— Mogłabyś bez trudu przyjąć postać kruka.

— Jeden kruk w rodzinie wystarczy — odparła ponuro. — Bri Corbett wynajdzie ci statki, Morgonie. I zamustruje na nie załogi.

— Znalezienie chętnych do tego rejsu będzie kosztowało małą fortunę — zauważył Morgon, ale Duac wzruszył tylko ramionami.

— Umarli, niszcząc plony i zabijając zwierzęta, kosztowali nas już więcej. Jak, na Hel, zamierzasz nad nimi zapanować na Hed, Morgonie?

— Ze mną nie będą walczyć — odparł Morgon. Duac przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu jasnymi oczami koloni morza.

— Zastanawiam się — powiedział w końcu powoli — czym ty właściwie jesteś. Człowiek z Hed potrafiący poskromić umarłych z An… Naznaczony Gwiazdkami.

Morgon spojrzał na niego z osobliwą wdzięcznością.

— Gdyby nie ty, znienawidziłbym w tej sali własne imię. — Wstał. — Duacu, muszę znać ich imiona. Mogę przez wiele dni penetrować umysłem kurhany, jeśli nie będę wiedział, kogo budzę. Znam z imienia wielu królów Trzech Prowincji, ale ani jednego umarłego.

— Ja też — przyznał Duac.

— Wiem, gdzie można znaleźć te imiona — wtrąciła Raederle. — Praktycznie mieszkałam tam w dzieciństwie. Mówię o bibliotece naszego ojca.

Resztę dnia i cały wieczór Morgon z Raederle przesiedzieli w bibliotece wśród starożytnych ksiąg i zakurzonych pergaminów, Duac zaś posłał do portu po Bri Corbetta. Do północy Morgon wrył sobie w pamięć imiona niezliczonych wodzów, ich synów, członków dalekich rodzin, legendy o miłości, przekazy o krwawych watażkach i o lądowych wojnach, w które obfitowała historia An. Potem wyszedł w bezwietrzną letnią noc i udał się samotnie na błonia rozciągające się za królewskim dworem, gdzie spoczywały kości tych, którzy zginęli w bitwach pod Anuin. Tam przystąpił do apelu poległych.

Na głos i w myślach wymieniał imię po imieniu i przytaczał fragmenty legend oraz poezji, które zapamiętał. Umarli, na dźwięk swoich imion powstawali z martwych w sadach, w lasach, spod murawy porastającej same błonia. Jedni szarżowali na Morgona z dzikim, niesamowitym wrzaskiem, a w poświacie księżyca połyskiwały pancerze okrywające ich objedzone przez robactwo szkielety. Inni nadciągali w ciszy: ciemne, posępne postaci ze strasznymi śmiertelnymi ranami. Chcieli go przerazić, ale on patrzył na nich spokojnie oczyma, które nie takie już widziały koszmary. Próbowali go atakować, ale otworzył przed nimi swój umysł i objawił pokłady mocy, jaką dysponował. Wytrzymał ich napór i w końcu stanęli przed nim szeregami na rozległych błoniach. Podziw i ciekawość wyrwały ich ze wspomnień i zmusiły do trzeźwiejszego spojrzenia na świat, do którego zostali wezwani.

Wtedy wyjaśnił im, co od nich chce. Nie oczekiwał, że zrozumieją Hed, ale zrozumieli o co mu chodzi, zrozumieli jego gniew, rozpacz i miłość do ziemi. Złożyli mu hołd w rytuale starym jak samo An. Ich oręż zalśnił matowo w poświacie księżyca. Potem, powoli, wtopili się z powrotem w noc, w ziemię, by czekać tam, aż ponownie ich zawezwie.

I został na pustych błoniach, wpatrzony w jedną nieruchomą, mroczną postać, która nie odeszła z innymi. Przyglądał się jej przez chwilę z zaciekawieniem, a kiedy się nie poruszyła, sięgnął sondą w jej umysł. Głowę wypełniły mu natychmiast żywotne zasady prawa ziemi An.

Serce zabiło mu mocniej. Wysoki mężczyzna w opończy z kapturem, ni to Mistrz, ni widmo, ruszył ku niemu wolnym krokiem. Kiedy był już blisko, blask księżyca wyłowił z ciemności jego rysy — ciemne brwi nad oczyma osadzonymi w umęczonej, zgorzkniałej twarzy, dziwnie przypominającej twarz Rooda. Mężczyzna zatrzymał się przed Morgonem i w milczeniu mierzył go wzrokiem.

Po chwili uśmiechnął się nieoczekiwanie, zgorzkniałość w oczach ustąpiła miejsca osobliwemu zachwytowi.

— Widuję cię — odezwał się — w snach. Naznaczony Gwiazdkami.

— Mathom. — Morgonowi zaschło w ustach. Pokłonił się królowi An, który przybył na jego wezwanie z ciemności nocy. — Pewnie… pewnie zastanawiasz się, co tu robię.

— Nie. Wyłuszczyłeś to jasno armii, którą powołałeś z martwych. Śmiało sobie poczynasz na mojej ziemi.

— Poprosiłem Duaca o przyzwolenie.

— Duac na pewno z ochotą przyjął tę sugestię. Chcesz płynąć z nimi na Hed? Dobrze słyszałem?

— Nie… Zamierzałem dotrzeć do Caithnard lądem i tam zaczekać na statki, ale teraz myślę, że byłoby chyba lepiej, gdybym popłynął z umarłymi. Żywe załogi statków lepiej by się czuły, gdybym był z nimi.

— Zabierasz Raederle na Hed?

— Nie udało mi się… nie zdołałem jej tego wyperswadować.

Król odchrząknął.

— Dziwna z niej kobieta — powiedział, przypatrując się Morgonowi przenikliwymi, zaciekawionymi oczami ptaka, tak jakby pod jego słowami szukał ukrytego znaczenia.

— Jakim widujesz mnie w snach? — zmienił temat Morgon.

— To same strzępy. Fragmenty. Dużo ci one nie pomogą, a i mnie niewiele mówią. Dawno temu śniłem, że przyszedłeś z wieży z koroną w rękach i z trzema gwiazdkami na czole… ale bez imienia. Ujrzałem cię z piękną młodą kobietą, o której wiedziałem, że jest moją córką, ale nadal nie wiedziałem, kim jesteś. Zobaczyłem… — Mathom potrząsnął lekko głową, jakby starał się pozbyć jakiejś hipnotyzującej, wzbudzającej grozę wizji.

— Co zobaczyłeś?

— Nie mam pewności.

— Mathomie. — Morgona, choć noc była ciepła, przeszedł zimny dreszcz. — Bądź ostrożny. To, co kłębi ci się w umyśle, może cię kosztować życie.

— Albo zagrozić mojemu prawu ziemi? — Król położył smukłą dłoń na ramieniu Morgona. — To możliwe. Dlatego właśnie rzadko wyjawiam swoje myśli. Chodźmy do dworu. Swoim pojawieniem się wywołam tam małą burzę, ale jeśli przeczekasz ją cierpliwie, będziemy mogli potem porozmawiać. — Postąpił krok, ale Morgon ani drgnął. — O co chodzi?

Morgon z trudem przełknął ślinę.

— Muszę ci coś wyznać. Zanim wejdę z tobą do twojej sali tronowej. Przed siedmioma dniami wkroczyłem tam z zamiarem zabicia harfisty.

Król z cichym świstem wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.

— Deth tam był?

— Nie zabiłem go.

— Nie wiem czemu, ale wcale mnie to nie dziwi. — Głos Mathoma był schrypnięty, przypominał chrząkanie wieprza. Wziął Morgona za rękę i pociągnął go za sobą w kierunku wielkiego, zalanego blaskiem księżyca dworu. — Opowiadaj.

Morgon wszystko mu po drodze opowiedział. Zawarł w swej opowieści nawet wydarzenia ostatnich siedmiu dni, które upłynęły mu w takiej błogości, że wydawały się nierealne. Mathom słuchał w milczeniu, od czasu do czasu wydając tylko ciche gardłowe pomruki przywodzące na myśl głos kosa. Wkraczając na wewnętrzny dziedziniec, ujrzeli drżące, spocone konie, które służba prowadziła do stajni. Spod siodeł wystawały purpurowo-niebieskie derki. Były to barwy królewskiej gwardii przybocznej. Mathom zaklął pod nosem.

— Rood pewnie wrócił. Z pustymi rękami, wściekły, znękany przez widma i zdrożony.

Weszli do sali tronowej skąpanej w blasku pochodni. Rood siedział przygarbiony nad czarką wina. Na widok ojca zrobił wielkie oczy i zerwał się z miejsca. Towarzyszący mu Duac i Raederle obejrzeli się jak na komendę.

— Na Hel, gdzieś ty się podziewał?!

— Nie krzycz na mnie — odezwał się spokojnie król. — Nie mam współczucia dla głupca, który wyprawia się w ten chaos szukać harfisty.

Oniemiały Rood opadł z otwartymi ustami na ławę, a Mathom przeniósł wzrok na Duaca, który przyglądał się mu na pozór beznamiętnie. Kiedy się jednak odezwał, w jego głosie wyraźnie pobrzmiewało napięcie.

— Cóż cię sprowadza do domu? — spytał. — Spadasz z nieba jak zły omen. Nie widać po tobie, byś przejmował się zbytnio zamieszaniem, jakiego narobiłeś w ziemwładztwie.

— Bo i czym się przejmować — odparł z niewzruszonym spokojem Mathom, nalewając sobie wina. — Bardzo dobrze radziliście tu sobie z Roodem beze mnie.

— Tak uważasz? — wycedził Rood przez zaciśnięte zęby. — A wiesz, że wojna wisi na włosku?

— Wiem. I An przygotowało się do niej w zadziwiająco krótkim czasie. Nawet ty w niecałe trzy miesiące przeobraziłeś się z książkowego mola w wojownika.

Rood wciągnął powietrze w płuca, by odpowiedzieć, ale Duac wymownym gestem ścisnął go za nadgarstek.

— Wojna? — spytał z pobladłą twarzą. — Z kim?

— A kto, prócz nas, się zbroi?

— Ymris? — bąknął Duac. — Ymris? — powtórzył z niedowierzaniem.

Mathom opróżnił duszkiem czarkę wina. Wyglądał teraz starzej niż w blasku księżyca na błoniach, był posępny i zdrożony. Usiadł obok Raederle.

— Widziałem wojnę w Ymris — odezwał się cicho.

— Rebelianci opanowali już połowę wybrzeża. To dziwna, krwawa, bezlitosna wojna, która nadszarpnie poważnie siły Heureu Ymrisa. Nie ma się co łudzić, że zdoła on nie dopuścić do rozlania się buntu poza granice swojego państwa. Przewidywałem taki rozwój wypadków, ale nawet ja nie mogłem wzywać Trzech Prowincji do stawania pod broń bez podania przyczyny. A podanie przyczyny przyśpieszyłoby tylko rebelię.

— A więc zrobiłeś to celowo? — żachnął się Duac. — Zostawiłeś nas, żebyśmy sami się zbroili?

— Owszem, to było drastyczne posunięcie — przyznał Mamom — ale przyniosło pożądany rezultat.

Zerknął znowu na Rooda, który odzyskawszy wreszcie głos, zapytał cicho: — Gdzie byłeś?

— Tu i ówdzie, zaspokajałem ciekawość.

— Na długo ściągnąłeś do domu?

— Chyba już tu zostanę. Jeśli nie będziesz podnosił na mnie głosu.

— Nie podnosiłbym, gdybyś nie był takim zakutym świńskim łbem.

Mathom popatrzył na syna sceptycznie.

— Widzę, żeś zhardział. Co chcieliście zrobić z Dethem, gdyby udało się go wam schwytać?

— Odesłałbym go za jakiś czas na okręcie wojennym do Caithnard — odezwał się po chwili milczenia Duac — żeby Mistrzowie go tam przesłuchali.

— Uniwersytet w Caithnard to nie sąd. Duac spojrzał na ojca zmieszany.

— A jak ty byś postąpił? — zapytał. — Jak byś postąpił na moim miejscu, widząc, że Morgon… że Morgon zamierza dokonać samosądu na człowieku, którego w królestwie nie chroni żadne prawo, który zdradził wszystkich mieszkańców królestwa? No, jak byś postąpił?

— Sprawiedliwie — odparł cicho Mathom. Morgon popatrzył na króla i dostrzegł w jego ciemnych, zmęczonych oczach ledwie uchwytny, osobliwy ból. — Deth jest harfistą Najwyższego. Najwyższemu pozostawiłbym sąd nad nim.

— Mathomie? — odezwał się Morgon. Ale Mathom, nie zwracając na niego uwagi, wyciągnął rękę i pogładził po włosach Raederle.

— Najwyższy — mruknął Rood. Z jego tonu zniknęła wojownicza szorstkość. Słowa króla były zagadką, pełnym goryczy i rozpaczy błaganiem o odpowiedź. Rood zerknął na Morgona. — Słyszałeś mego ojca. Ja nie zajmuję się już rozwiązywaniem zagadek. Ty będziesz musiał ją rozwiązać, mistrzu zagadek.

— Na to wygląda — odparł ze znużeniem Morgon. — Nie widzę innego wyjścia.

— Bawisz tu o wiele za długo — zauważył Mathom.

— To prawda. Nie mogłem wyjechać wcześniej. Ale wyruszę… — Zerknął pytająco na Duaca. — Jutro? Czy statki będą już gotowe do drogi?

Duac kiwnął głową.

— Bri Corbett powiedział, że wyjdą w morze o północy, wraz z odpływem. Jeśli mam być szczery, to dowiedziawszy się ode mnie, o co ci chodzi, powiedział o wiele więcej. Ale zna ludzi, którzy za złoto popłyną nawet z umarłymi.

— A więc jutro — mruknął Mathom. Zerknął wymownie na Morgona, a potem na Raederle, która z naburmuszoną miną wpatrywała się w dopalającą się świecę. Dziewczyna, jakby czytając w myślach ojca, uniosła powoli wzrok.

— Jadę z Morgonem i nie proszę cię, żebyś udzielił nam ślubu. Nie zamierzasz stawiać przeszkód?

Mathom westchnął i pokręcił głową.

— Przeszkód Morgonowi? Za stary jestem i zbyt zmęczony, i pragnę tylko, żebyście w tym ogarniętym wojenną zawieruchą królestwie znaleźli spokój.

Raederle napłynęły do oczu łzy.

— Och, dlaczego tak długo cię nie było? — wyszeptała i Mamom przytulił ją do siebie. — Potrzebowałam cię.

Rozmawiali, dopóki świece nie wypaliły się w lichtarzach i do okien nie zajrzał szary świt. Przespali prawie cały następny dzień, a późnym wieczorem, kiedy świat znowu znieruchomiał, Morgon wezwał swoją armię umarłych do portu w Anuin.

Cumowało tam w poświacie księżyca siedem statków kupieckich z lekkim ładunkiem wytwornych tkanin i przypraw. Morgon z głową pełną imion, twarzy i wspomnień, które czerpał z umysłów umarłych, patrzył, jak ich szeregi stają się z wolna na wpół widzialne. Nadciągali konno zbrojni i milczący, i ustawiali się w kolejce do zaokrętowania. Miasto za ich plecami spowijał mrok, maszty stojących w porcie statków to wznosiły się ku gwiazdom, to opadały w rytm falującej wody. Temu odbywającemu się w koszmarnej ciszy zlotowi umarłych przypatrywali się Duac, Bri Corbett i zafascynowani marynarze pełniący nocne wachty na stojących w porcie statkach. Widmowe zastępy były już gotowe do wejścia na pokłady, kiedy Morgona wytrącił z koncentracji tętent końskich kopyt. Powracając myślami do świata żywych, zobaczył zeskakującą z wierzchowca Raederle. Zdziwił się, że dziewczyna już nie śpi. Pasemka jej włosów wymykające się spod wysadzanych klejnotami spinek lśniły w blasku palącej się w pobliżu samotnej portowej latarni. Nie widział dobrze twarzy.

— Płynę z tobą na Hed — oznajmiła. Wyciągnął rękę z pomroki dziejów, by obrócić twarz dziewczyny ku światłu. Zdumiał go malujący się na niej gniew.

— Przecież ustaliliśmy — powiedział. — Nie popłyniesz na statku pełnym widm.

— Ustaliłeś to z moim ojcem. Mnie zapomniałeś poinformować.

Przetarł grzbietem dłoni spocone czoło. Bri Corbett stał na pokładzie pobliskiego statku oparty o nadburcie, łowiąc uchem dochodzące z nabrzeża odgłosy i obserwując odpływ.

— Panie — zawołał cicho — jeśli wkrótce nie odbijemy, to siedem wypełnionych umarlakami statków utknie do rana w porcie.

— Rozumiem. — Morgon przeciągnął się, by rozprostować obolałe plecy. Raederle założyła ręce na piersi. Pochwycił w powietrzu spinkę, która wysunęła się z jej włosów. — Najlepiej będzie, jeśli udasz się do Caithnard konno i tam się spotkamy.

— Miałeś jechać przez Hel ze mną. A nie płynąć z duchami na Hed.

— Nie mogę poprowadzić armii upiorów do Caithnard lądem i ładować jej tam w porcie na statki na oczach wszystkich kupców…

— Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że w jakikolwiek sposób będziesz chciał się dostać na Hed, ja na krok cię nie opuszczę. Rzecz w tym, że chciałeś obrać kurs prosto na Hed, a mnie zostawić w Caithnard.

— Nieprawda — zaprzeczył z oburzeniem.

— W połowie drogi wpadłoby ci to do głowy — fuknęła — a ja czekałabym na ciebie jak głupia w Caithnard. Mam na koniu juki ze wszystkim, czego mi trzeba; płynę z tobą.

— Nie. Nie zabiorę cię w czterodniowy rejs przez morze z umarłymi z An.

— Zabierzesz.

— Nie zabiorę. — Zabierzesz.

— Nie zabiorę. — Morgon, zaciskając pięści, patrzył na Raederle rozpłomienionym wzrokiem. W świetle latarni widział wyraźnie jej twarz, jej błyszczące oczy, i przypomniał sobie, że niedawno spoglądała w puste oczodoły czaszki i stawiała dzielnie czoło umarłym królom. — Nie — powtórzył chrapliwie. — Nie wiem, jaki ślad mocy pozostawią umarli na wodzie. Nie wiem…

— Nie wiesz, na co się porywasz. Nie wiesz, na ile będziesz bezpieczny, nawet na Hed.

— I dlatego właśnie nie zabiorę cię na statek.

— I dlatego właśnie popłynę z tobą. Ja przynajmniej czuję morze. Urodziłam się z tym.

— I co zrobisz, jeśli ono rozerwie pod tobą drewno i rozrzuci po falach deski, przyprawy i umarłych? Utoniesz, bo obojętne jaką postać przybierzesz, ja nie będę cię mógł ocalić. I co wtedy?

Milczała. Odniósł wrażenie, że szeregi umarłych za jej plecami patrzą na niego z taką samą beznamiętną nieugiętością. Odwrócił się gwałtownie, rozwierając i z powrotem zaciskając pięści. Przechwycił kpiące spojrzenie jednego z królów i zastygł. W martwych oczach widma majaczyło wspomnienie jego imienia. Po chwili sylwetka upiora zafalowała w ciemnościach; ruszył z miejsca i wjechał po trapie na statek.

Nadzorując załadunek widmowej armii na siedem statków kupieckich, Morgon stracił znowu poczucie czasu. Stulecia przepływały przez niego z cichym pomrukiem, który mieszał się z pluskiem wody oraz z głosami Duaca i Raederle rozmawiających ze sobą w jakiejś odległej krainie. Dobrnął wreszcie do końca długiej listy imion i znowu przejrzał na oczy.

Ciemne, ciche statki kołysały się na fali odpływu. Szyprowie wydawali rozkazy przyciszonymi głosami, jakby w obawie, że zakłócą spokój umarłym. Marynarze krzątali się cicho po pokładach. Raederle i Duac stali samotnie na opustoszałym nabrzeżu i patrzyli w milczeniu na Morgona. Zszedł do nich. Słony wiatr, który niedawno się zerwał, osuszał mu spoconą twarz.

— Dziękuję za wszystko — zwrócił się do Duaca. — Nie wiem, co na to powie Eliard, ale ja nie wyobrażam sobie lepszej ochrony dla Hed. Będę spokojniejszy. Przekaż Mathomowi… powiedz mu… — zająknął się, szukając słów.

Duac położył mu dłoń na ramieniu.

— On wie. Uważaj na siebie.

— Będę uważał. — Spojrzał na nieruchomą, milczącą Raederle. Przez chwilę, milcząc, patrzyli sobie w oczy. — Do zobaczenia w Caithnard — powiedział w końcu i ją pocałował. Potem odwrócił się szybko i wszedł na prowadzący statek. Wciągnięto za nim trap; Bri Corbett czekał przy otwartym luku ładowni.

— Naprawdę chcesz odbyć tę podróż w towarzystwie umarłych? — z troską zapytał Morgona spuszczającego się po drabince do nieoświetlonej ładowni.

Morgon kiwnął bez słowa głową. Kiedy Bri zatrzasnął pokrywę luku, wyszukał sobie po omacku miejsce między belami tkanin i workami przypraw. Czuł, jak statek odbija od nabrzeża i wychodzi z portu Anuin na otwarte morze. Oparty o ścianę ładowni słyszał szum wody rozcinanej przez kadłub. Otaczali go milczący, niewidzialni umarli. Ich umysły uspokajały się w miarę, jak zostawiali za sobą swoją przeszłość. Morgon przyłapał się na tym, że mimowolnie usiłuje wypatrzyć w kompletnych ciemnościach ich twarze. Podciągnął kolana pod brodę, wsparł czoło na przedramieniu i wsłuchał się w plusk wody. Po chwili dało się słyszeć skrzypnięcie otwieranego luku.

Wciągnął w płuca długi haust powietrza i wypuścił je powoli. Zamknięte powieki prześwietlił mu blask latami. Ktoś zszedł na dół po drabince, odnalazł w ciemnościach drogę przez zapchaną towarami ładownię i usiadł obok. W nozdrza uderzyła go woń pieprzu i imbiru. Luk znowu się zatrzasnął.

Wtedy uniósł głowę i odezwał się do Raederle, której obecność zdradzał jedynie cichy oddech i rześki zapach morskiego powietrza.

— Czy do końca życia zamierzasz robić mi na przekór?

— Tak — odparła wyniośle.

Opuścił głowę z powrotem na podciągnięte kolana. Po chwili wyciągnął rękę i namacał w ciemnościach najpierw jej nadgarstek, a potem dłoń. Zapatrzony w smolisty mrok przytulił sobie tę dłoń do serca.

Загрузка...