Wokół wyrosły ściany, otoczyły go, w granatowym kamieniu otworzyło się dwanaście okien, wpuszczając do środka niespokojny, szemrzący wiatr. Poczuł czyjąś obecność i odwrócił się gwałtownie, powracając do własnej postaci. Przed nim stał Najwyższy. Miał pobliźnione dłonie czarodzieja i szlachetną, wyniszczoną twarz harfisty. Ale oczy nie należały ani do jednego, ani do drugiego. Były to oczy sokoła, bystre, przeszywające, pałające przerażającą potęgą. Unieruchomiły go. Pożałował, że wypowiedział to imię, którego mroczną stronę po tak długim czasie w końcu odkrył. Po raz pierwszy w życiu nie miał odwagi zadać żadnego pytania.
— Musiałem cię odnaleźć… — wyszeptał w pustkę milczenia Najwyższego — …muszę zrozumieć.
— Nadal nie rozumiesz? — Głos Najwyższego zlewał się niemal z poszumem wiatru. W następnej chwili Najwyższy zepchnął głęboko w siebie swoją moc i stał się harfistą, cichym, znajomym człowiekiem, przed którym Morgon nie czuł już takiego respektu. Jednak sam fakt tej przemiany znowu odebrał Morgonowi głos, wyzwalając w nim sprzeczne emocje. Usiłował nad nimi zapanować. Kiedy jednak harfistą wyciągnął rękę i dotknął gwiazdek najpierw u jego boku, a potem na plecach, przywołując je do istnienia, chwycił go za nadgarstki.
— Dlaczego?
Przeszył go znowu wzrok sokoła; nie potrafił odwrócić oczu. Odnosił wrażenie, że czyta w nich wspomnienia, że ogląda milczącą, odwieczną grę, którą prowadził Najwyższy, to z Panami Ziemi, to z Ghisteslwchlohmem, to z nim — Morgonem. Widział nie kończący się korowód zagadek, z których nie jedna sięgała swymi korzeniami początków czasu. Oto Pan Ziemi wynurza się samotnie z cieni jakiejś wielkiej, niedokończonej wojny… ukrywa się przez tysiące lat, to pod postacią liścia na leśnej ściółce, to w słonecznym promieniu sunącym po pniu sosny. Potem na tysiąc lat przyjmuje twarz czarodzieja, a na kolejne tysiąc lat nieruchomą, tajemniczą twarz harfisty i patrzy jego pozbawionymi wyrazu oczami na pokrętne ścieżki mocy.
— Dlaczego? — szepnął znowu i zobaczył siebie na Hed, siedzącego w porcie w cieniu harfisty Najwyższego i trącającego struny harfy, na której nie potrafi grać. Wiatr od morza albo dłoń Najwyższego odsłania gwiazdki na jego czole. Harfista dostrzega je, rozpoznaje obietnicę z przeszłości tak odległej, że pogrzebała w mrokach zapomnienia jego imię. Odebrało mu mowę; przekuwał swoje milczenie w zagadki…
— Ale dlaczego? — Oczy szczypały go od łez albo potu. Przetarł je; zacisnął znowu dłonie na przegubach Najwyższego, tak jakby tylko to mogło go uchronić przed zmianą postaci. — Mogłeś uśmiercić Ghisteslwchlohma samą myślą. Zamiast tego służyłeś mu. Ty. Ty mnie jemu wydałeś. Tak długo byłeś jego harfistą, że zapomniałeś własnego imienia?
Najwyższy drgnął; teraz, on chwycił Morgona za ręce.
— Zastanów się. Jesteś wszak mistrzem zagadek.
— Prowadziłem grę, do której mnie wyzwałeś. Ale nie wiem dlaczego…
— Zastanów się. Znalazłem cię na Hed niewinnego, zacofanego, nieświadomego własnego przeznaczenia. Nie potrafiłeś nawet grać na harfie. Kto w tym królestwie był w stanie obudzić drzemiącą w tobie moc?
— Czarodzieje — wycedził Morgon przez zaciśnięte zęby. — Mogłeś powstrzymać zagładę Lungold. Byłeś tam. Czarodzieje mogliby wtedy przetrwać na wolności, wyszkolić mnie…
— Nie. Gdybym użył swojej mocy do powstrzymania tamtej bitwy, musiałbym stanąć do walki z Panami Ziemi, a nie byłem jeszcze do tego gotowy. Zniszczyliby mnie. Pomyśl o ich twarzach. Przypomnij je sobie. Twarze Panów Ziemi, które widziałeś pod Górą Erlenstar. Wywodzę się z nich. Dzieci, które niegdyś kochali, zostały pogrzebane pod Górą Isig. Jak, przy całej swej niewinności, mogłeś je zrozumieć? Ich tęsknotę i ich brak poszanowania prawa? Kto w królestwie mógłby cię tego nauczyć? Chciałeś mieć możliwość wyboru. Podsunąłem ci ją. Mogłeś zatrzymać moc, którą przejąłeś od Ghisteslwchlohma, moc bezprawną, destrukcyjną, nie uznającą miłości. Mogłeś też połykać ciemność, aż ją ukształtujesz, zrozumiesz, a i tak będziesz krzyczał o więcej. Dlaczego, wyrwawszy się spod władzy Ghisteslwchlohma, to nie jego ścigałeś, lecz mnie? On zabrał ci moc prawa ziemi. Ja zabrałem ci ufność, miłość. Poszedłeś za tym, co najbardziej sobie ceniłeś…
Morgon zacisnął pięści i wstrzymał oddech, formułując pytanie.
— Czego ode mnie chcesz?
— Zastanów się, Morgonie. — Spokojny, znajomy głos złagodniał nagle, stał się ledwie dosłyszalny. — Potrafisz kształtować dzikie serce Osterlandu, potrafisz kształtować wiatr. Widziałeś mojego nieżyjącego, pogrzebanego pod Górą Isig syna. Przejąłeś od niego gwiazdki własnego przeznaczenia. I pomimo mocy, jaką posiadłeś, i gniewu, jaki tobą miotał, odnalazłeś drogę tutaj, do mnie. Jesteś moim ziemdziedzicem.
Morgon kurczowo ściskał Najwyższego, tak jakby lada chwila miała mu się usunąć spod stóp podłoga wieży. Usłyszał własny głos, dziwnie bezbarwny, dobiegający jakby z oddali.
— Twoim dziedzicem?
— Tyś jest Naznaczony Gwiazdkami, dziedzic, którego przyjście przewidzieli umarli z Isig, na którego tyle wieków czekałem. Jak sądzisz, skąd wzięła się władza, jaką masz nad prawem ziemi?
— Nie wiem… nie zastanawiałem się nad tym. — Głos opadł mu do szeptu. Pomyślał o Hed. — Zwracasz mi… zwracasz mi Hed?
— Daję ci całe królestwo. Wiem, że je kochasz, razem z jego upiorami, twardogłowymi kmieciami i śmiercionośnymi wichrami… — Najwyższy urwał. Morgon jęknął, osunął się na klęczki i z zalaną łzami twarzą znieruchomiał u jego stóp. Nie mógł wykrztusić słowa; nie wiedział, jakim językiem światła i ciemności przemawiać do sokoła, który tak bezwzględnie pokierował jego życiem. Znowu pomyślał o Hed. Najwyższy też ukląkł i ujął w dłonie twarz Morgona. Miał teraz ciemne jak noc, już nie beznamiętne, lecz pełne bólu oczy harfisty.
— Morgonie — szepnął — tak bym chciał, żebyś nie był kimś, kogo tak kocham.
Objął Morgona i przytulił do piersi. Otoczył go ciszą i Morgon poczuł, że jego serce, ściany wieży i rozgwieżdżone nocne niebo za nimi nie są z krwi, kamienia i powietrza, lecz z nieruchomości harfisty. Płakał bezgłośnie. Coś twardego i kanciastego puchło mu w piersiach, dławiło, ale nie był to smutek.
— Co się stało z twoim synem? — spytał.
— Zginął na wojnie. Został odarty z mocy. Nie mógł już żyć… Przekazał ci wysadzany gwiazdkami miecz.
— I… i od tamtego czasu byłeś sam? Bez dziedzica? Pokładając jedyną nadzieję w obietnicy?
— Tak. Przez tysiące lat żyłem w ukryciu, żywiąc się tylko tą obietnicą. Snem martwego dziecka. A potem przyszedłeś ty, Morgonie. Zrobiłem wszystko, żeby zachować cię przy życiu. Wszystko. Byłeś całą moją nadzieją.
— Dajesz mi nawet rubieże? Pokochałem je. Kocham też mgły nad Herun, vesty, bezdroża… Przestraszyłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo to wszystko kocham. Przyjmowałem każdy kształt i wciąż mi było mało… — Ból niczym ostrze przeszył jego pierś. Chrapliwie wciągnął powietrze w płuca. — Chciałem od ciebie tylko prawdy. Nie wiedziałem… nie wiedziałem, że dasz mi wszystko, co tak pokochałem.
Nie mógł dalej mówić. Wstrząsany szlochem nie miał już pewności, czy zdoła zachować swoją postać. Ale pomógł mu w tym Najwyższy, uspokajając go dotykiem dłoni i tonem głosu. Nadal jednak nie mógł nic powiedzieć; wsłuchiwał się w szept wiatru wdzierającego się do wieży, w plusk kropel deszczu rozbijających się o kamienie. Wsparł czoło o bark Najwyższego. Odpoczywał, kiedy on milczał.
— Nawet się nie domyślałem — powiedział w końcu chrapliwie, uspokoiwszy się trochę. — Nigdy nie pozwoliłeś mi sięgnąć wzrokiem tak daleko poza mój gniew.
— Bałem się pokazać ci zbyt wiele. Twoje życie wisiało na włosku, a byłeś dla mnie taki cenny. Chroniłem cię, jak potrafiłem, wykorzystując siebie, twoją ignorancję, nawet twoją nienawiść. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczysz, ale w tobie cała nadzieja królestwa; byłeś mi potrzebny silny, zdezorientowany, szukający mnie wciąż bezskutecznie, choć zawsze byłem blisko ciebie…
— Powiedziałem… powiedziałem Raederle, że jeśli wrócę z rubieży, by prowadzić z tobą pojedynek na zagadki, przegram.
— Nie. W Herun wydobyłeś ze mnie prawdę. To ja tam przegrałem. Rozbroiła mnie twoja szlachetność. — Najwyższy pogładził Morgona po włosach i znowu przytulił do piersi. — Tylko dzięki tobie i morgoli moje serce nie obróciło się w kamień. Byłem zmuszony przełożyć wszystko, co kiedykolwiek jej powiedziałem, na kłamstwo. A ty obróciłeś to z powrotem w prawdę. Byłeś wspaniałomyślny wobec kogoś, kogo nienawidziłeś.
— Nawet w chwilach, kiedy najbardziej cię nienawidziłem, tliła się we mnie zawsze iskierka miłości do ciebie. Ale ty podsuwałeś mi same zagadki… Kiedy byłem pewien, że Ghisteslwchlohm cię zabił, opłakiwałem cię, choć sam nie wiedziałem dlaczego. Kiedy na północnych rubieżach grałem na harfie wiatrom, zbyt zmęczony, by myśleć, to ty mnie wyciągnąłeś… ty przywróciłeś mi chęć do życia… A ja próbowałem cię zabić.
Harfista dotknął jego policzka, odgarnął mu włosy z czoła.
— Bardzo skutecznie odwracałeś ode mnie podejrzenia moich wrogów. Ale nie wiem, co bym zrobił, Morgonie, gdybyś nie opamiętał się tamtego dnia, w Anuin. Gdybym do powstrzymania cię użył swojej mocy, twoje i moje dni byłyby policzone. Gdybym zrozpaczony impasem, do jakiego razem doprowadziliśmy, pozwolił ci się zabić, przechodząca na ciebie moc by cię zniszczyła. Zadałem ci więc zagadkę w nadziei, że tym rozładuję twój gniew.
— Dobrze mnie znałeś — wyszeptał Morgon.
— Nie. Wciąż mnie zaskakiwałeś… od samego początku. Jestem stary jak kamienie na tej równinie. Wielkie miasta wzniesione przez Panów Ziemi legły w gruzach podczas wojny, której nie przeżyłby żaden człowiek. Zrodziła się ona ze swego rodzaju niewinności. Dysponowaliśmy ogromną mocą, a nie zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożeń, jakie ona niesie. To dlatego, choć miałem świadomość, że mnie za to znienawidzisz, starałem się, byś zrozumiał Ghisteslwchlohma i pojął, jak sam siebie niszczy. Żyliśmy kiedyś spokojnie w naszych miastach. Były otwarte na każdą zmianę wiatru. Z każdą porą roku zmieniały się nasze twarze; czerpaliśmy wiedzę ze wszystkiego — od ciszy bezdroży po lodowate wichry, hulające nad północnymi rubieżami. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że moc zawarta w każdym kamieniu, w każdym zawirowaniu wody, ma swoją, zarówno twórczą, jak i destrukcyjną stronę, było już za późno. — Urwał. Nie widział już Morgona. — Kobieta, którą znasz pod imieniem Eriel, jako pierwsza z nas zaczęła gromadzić moc. Ja zaś pierwszy zrozumiałem tego implikacje… ten paradoks, który powściąga magię i legł u podstaw studiowania sztuki rozwiązywania zagadek. Dokonałem więc wyboru i zacząłem podporządkowywać sobie wszystkie ziemskie byty z poszanowaniem ich własnych praw, pilnując, by nic tych praw nie zakłóciło. Ale o utrzymanie prawa ziemi musiałem podjąć walkę i wtedy dowiedzieliśmy się, co to wojna. Królestwo, jakim ty je znasz, nie przetrwałoby dwóch dni w ogniu walk, które rozgorzały. Obróciliśmy w perzynę nasze miasta. Wyniszczyliśmy siebie nawzajem. Zniszczyliśmy nasze dzieci, nawet z nich wyssaliśmy moc. Miałem już wówczas władzę nad wiatrami i tylko to mnie ocaliło. Udało mi się ograniczyć moc ostatnich Panów Ziemi na tyle, że została im tylko ta, z którą się urodzili. Zepchnąłem ich do morza i ziemia zaczęła powoli leczyć swoje rany. Potem pogrzebałem nasze dzieci. Panowie Ziemi wydostali się po jakimś czasie z morza, ale nie potrafili wyrwać się spod mojej kontroli. A nie mogli mnie odnaleźć, bo zawsze skrywały mnie wiatry…
Jestem jednak bardzo stary i niedługo już będę mógł ich powstrzymywać. Wiedzą o tym. Byłem już stary, kiedy stawałem się czarodziejem o imieniu Yrth, by sporządzić harfę i miecz dla swego dziedzica. Ghisteslwchlohm dowiedział się o Naznaczonym Gwiazdkami od umarłych spod Isig i został jeszcze jednym wrogiem, którego kusiła obietnica zdobycia olbrzymiej mocy. Wydawało mu się, że podporządkowując sobie Naznaczonego Gwiazdkami, przejmie dziedziczoną przez niego moc i stanie się Najwyższym nie tylko z imienia. Ta moc by go zabiła, ale nie uznałem za stosowne go ostrzec. Kiedy zorientowałem się, że czeka na ciebie, zacząłem go obserwować — najpierw w Lungold, potem pod Górą Erlenstar. Przybrałem postać harfisty, który zginął podczas zagłady, i wstąpiłem do niego na służbę. Dzięki temu bez mojej zgody nie mogła ci się stać żadna krzywda. Kiedy w końcu znalazłem cię siedzącego w porcie Tol, nieświadomego swojego przeznaczenia, radego z władania Hed, z harfą, na której nie umiałeś grać, w rękach, i koroną królów An pod łóżkiem, uświadomiłem sobie, że czekając na ciebie przez te wszystkie nie kończące się, samotne stulecia, nie spodziewałem się doczekać kogoś, kogo pokocham… — Znowu zawiesił głos. Morgon patrzył na niego przez łzy. — Hed. Nic dziwnego, że właśnie ta ziemia wydała Naznaczonego Gwiazdkami, uwielbianego powszechnie księcia Hed, władcę zacofanych, upartych kmieci, którzy wierzą tylko w Najwyższego…
— Nadal taki jestem… zacofany i uparty. Czy przychodząc tu za tobą, zgubiłem nas obu?
— Nie. To jedyne miejsce, w którym nikt by się nas nie spodziewał. Przemierzając Ymris, nie tykałeś prawa ziemi.
Morgon opuścił ręce.
— Nie śmiałem — powiedział. — Zresztą ty zaprzątałeś wszystkie moje myśli. Musiałem cię znaleźć, zanim Panowie Ziemi znajdą mnie.
— Wiem. Zostawiłem cię w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Ale odnalazłeś mnie, a ja władam prawem ziemi Ymris. Będzie ci potrzebne. Ymris to siedlisko wielkiej mocy. Zaczerpnij wiedzę o nim z mojego umysłu. Nie lękaj się — dorzucił, widząc minę Morgona. — Udostępnię ci na razie tylko to, z resztą poczekamy na lepsze czasy. Siadaj.
Morgon posłuchał. Znowu się rozpadało, niesione przez wiatr krople deszczu wpadały przez okna do komnaty, ale nie było mu zimno. Zmęczona, zniszczona twarz harfisty zmieniała się, wygładzała, kiedy zaczął kontemplować swoje królestwo. Wpatrzony weń Morgon chłonął odmalowujący się na niej spokój, powoli ogarniała go nieruchomość i poczucie kontaktu z Najwyższym. Znowu usłyszał głęboki, widmowy głos, głos sokoła.
— Ymris… tutaj przyszedłem na świat, tu, na Wichrowej Równinie. Wsłuchaj się w jej moc przebijającą spod szumu deszczu, spod krzyków umierających. Jest jak ty, to niezłomna, żyjąca ziemia. Siedź bez ruchu i wsłuchuj się w nią…
Morgon znieruchomiał, znieruchomiał tak, że zaczął słyszeć skrzypienie, z jakim źdźbła trawy uginają się pod ciężarem kropel deszczu, i starożytne imiona, które wymawiano tu przed wiekami. A potem sam stał się trawą.
Wycofywał się powoli z Ymris, serce waliło mu długą, krwawą historią tej krainy, ciało wtopione w jej zielone pola, w dzikie wybrzeża, dziwne, zadumane knieje, powracało stopniowo do dawnej postaci. Czuł się stary, jak najpierwszy kamień wykuty z Góry Erlenstar na podwaliny pierwszego miasta, i wiedział teraz o wiele więcej, niż chciał wiedzieć o zniszczeniach, jakie trwająca wojna przyniosła Rhun. Wyczuwał w Ymris ogromną, niewykorzystywaną moc i mrużył przed nią oczy jak na widok morza albo góry, której jego umysł nie jest po prostu w stanie ogarnąć. Ale były w tej mocy osobliwe chwile spokoju; nieruchome, tajemnicze jeziora o taflach pełnych odbić; dziwne kamienie, które niegdyś przemawiały; puszcze przemierzane przez czarne zwierzęta tak płochliwe, że umierały, kiedy spojrzał na nie człowiek; połacie dębowych lasów na zachodnich granicach, gdzie drzewa pamiętały pierwszych osadników napływających do Ymris. To był skarb. Najwyższy podzielił się z nim tylko świadomością Ymris; straszliwa moc, którą widział w oczach sokoła, nadal tkwiła tam nienaruszona, kiedy znowu w nie spojrzał.
Świtało, obok siedziała Raederle. Chrząknął zaskoczony.
— Jak się tu dostałaś?
— Przyleciałam.
Odpowiedź była tak prosta, że w pierwszej chwili nie pojął jej znaczenia.
— To tak jak ja.
— Ty wspiąłeś się po schodach. Ja wzleciałam tu na skrzydłach.
Uśmiechnęła się na widok jego zmieszanej miny.
— Najwyższy mnie wpuścił, Morgonie. Gdyby nie to mogłabym przez całą noc latać z krakaniem dookoła wieży, a i tak bym się tu nie dostała.
Morgon odchrząknął i wziął ją za rękę. Wyczuł, że jest bardzo zmęczona. Uśmiech szybko zgasł w je oczach, a pojawiło się tam zatroskanie. Najwyższy sta przy jednym z okien. Dniało, na tle jaśniejącego nieba rysowała się zmęczona, ściągnięta, blada twarz harfisty, ale osadzone w niej jasne, tajemnicze oczy należały do Yrtha. Morgon patrzył nań długo, wciąż zahipnotyzowany jego spokojem, aż w końcu wydało mu się, że to nie zmieniające się, znajome oblicze rozpływa się w bladosrebrnym świetle poranka. I wtedy Najwyższy odwrócił się i spojrzał mu w oczy.
Morgon puścił rękę Raederle, wstał sztywno i podszedł do niego. Najwyższy położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie mogłem przejąć wszystkiego — odezwał się Morgon.
— Moc, którą czułeś, Morgonie, drzemie w poległych Panach Ziemi; tych, którzy walczyli na tej równinie po mojej stronie. Ta moc będzie tu na ciebie czekała. Możesz ją wykorzystać w potrzebie.
Słowa Najwyższego przejęły Morgona dziwnym dreszczem.
— A harfa i miecz? — spytał, siląc się na spokój. — Wciąż nie rozumiem ich przeznaczenia.
— Same znajdą dla siebie zastosowanie. Spójrz. Spod chmury, sunącej ospale tuż nad równiną, wyłaniała się biała mgiełka ogromnego stada vest. Morgon patrzył na nie przez chwilę z niedowierzaniem, a potem przytknął czoło do zimnego kamienia.
— Kiedy one tu przybyły?
— Tej nocy.
— A gdzie armia Astrina?
— Połowa wpadła w zasadzkę zastawioną między Tor a Umber, ale awangarda zdołała się przebić i utorować drogę vestom, strażniczkom morgoli i górnikom Danana. Idą za vestami. — Odczytał myśli Morgona i mocniej ścisnął go za ramię. — Nie sprowadziłem ich tutaj, by walczyli.
— A po co?
— Będą potrzebni tobie. Musimy obaj szybko zakończyć tę wojnę. Po to przyszedłeś na świat.
— W jaki sposób?
Najwyższy nie odpowiedział od razu. W jego spokojnych, przygaszonych oczach Morgon dostrzegał niezmierne znużenie i bardziej znajomą cierpliwość harfisty.
— Książę Hed dołączył ze swoimi kmieciami do armii króla Mathoma stojącej na południowej granicy — odezwał się w końcu łagodnym głosem. — Jeśli chcesz ocalić im życie, znajdziesz sposób.
Morgon odwrócił się na pięcie, podbiegł do okna wychodzącego na południe i wychylił się przez parapet, tak jakby miał nadzieję, że pomiędzy bezlistnymi dębami wypatrzy stąd szarą gromadę kmieci z grabiami, motykami i kosami. Serce ścisnęło mu się z bólu i przerażenia, do oczu napływały łzy.
— Opuścił Hed. Eliard przerobił swoich kmieci w wojowników i opuścił z nimi Hed. Co się dzieje? Czy to już koniec świata?
— Przybył tu bić się o ciebie. I o swoją wyspę.
— Nie. — Morgon odwrócił się od okna, zaciskając pięści, ale nie z gniewu. — Przybył tu, bo ty mu kazałeś. Tak samo morgola i Har… ty ich tu ściągnąłeś, tak jak ściągnąłeś mnie — muskając serce wiatrem, tajemnicą. Czemu to robisz? Co przede mną ukrywasz?
— Wyjawiłem ci swoje imię.
Morgon milczał. Zaczął prószyć śnieg, wiatr roznosił wielkie płatki. Spadając mu na dłonie, buchały małymi płomykami i znikały. Wzdrygnął się i stwierdził, że nie ma już ochoty zadawać dalszych pytań. Raederle odwróciła się do nich obu plecami. Stojąc tak pośrodku małej komnaty, wydawała się dziwnie odseparowana. Kiedy Morgon podszedł do niej, spojrzała na niego, ale zaraz przeniosła wzrok na Najwyższego.
Zbliżył się i odgarnął jej z twarzy pasemko rozwianych przez wiatr włosów.
— Pora, byś stąd odeszła, Raederle. Pokręciła głową.
— Nie — powiedziała bardzo cicho. — Płynie we mnie krew Panów Ziemi. Po tych wszystkich wiekach wyczekiwania chociaż jedna przedstawicielka twojej rasy będzie walczyła po twojej stronie. Nie opuszczę żadnego z was.
— Tu będzie niebezpiecznie.
— Przyszłam tu z własnej woli. Żeby być z tymi, których kocham.
Najwyższy stał się na chwilę tylko starym, przygaszonym, samotnym harfistą.
— Nie spodziewałem się tego po tobie — powiedział cicho. — Taka potężna, taka piękna i taka kochająca. Jesteś jak nasze dzieci rosnące w siłę przed tamtą wojną. — Pocałował rękę Raederle i spojrzał na małą bliznę na poduszce jej dłoni. — Wiatrów jest dwanaście — zwrócił się do Morgona. — Okiełznane, umiejętnie kontrolowane stanowią broń precyzyjniejszą i straszniejszą od mocy jakiegokolwiek czarodzieja w królestwie. Spuszczone z uwięzi mogłyby spustoszyć królestwo. Służą mi również za oczy i uszy, bo wszystko kształtują, słyszą wszelkie głosy i ruchy, i są wszędzie… Klejnot, który trzymała w dłoni Raederle, został wycięty i oszlifowany przez wiatry. Wykonałem go pewnego dnia, bawiąc się z nimi na długo przed tym, zanim wykorzystałem je w naszej wojnie. W tym kamieniu odzwierciedlone zostało wspomnienie tamtego dnia.
— Po co mi to mówisz? — spytał Morgon lekko drżącym głosem. — Ja nie potrafię kontrolować wiatrów.
— Wiem. Jeszcze tego nie potrafisz. Na razie nie zaprzątaj sobie tym głowy. — Otoczył Morgona ramieniem i wciągnął go znowu bez trudu w swą nieruchomość. — Nadstaw ucha. W tej komnacie możesz usłyszeć głosy wszystkich wiatrów królestwa. Wsłuchaj się w mój umysł.
Morgon otworzył się na milczenie Najwyższego. Nieokreślone, niezborne pomruki, dobiegające zza ścian, przefiltrowane przez umysł Najwyższego stały się czystymi, pięknymi tonami wydobywanymi z wysadzanej gwiazdkami harfy. Dźwięki te napełniły serce Morgona łagodnymi, lekkimi letnimi wietrzykami i porywistymi, dzikimi wichrami, które tak pokochał; ich powolny, miarowy rytm zlał się z tętnem krwi pulsującej w jego żyłach. Zapragnął nagle zatrzymać tę muzykę i harfistę w ramach tej chwili do czasu, kiedy białe zimowe niebo rozstąpi się ponownie przed światłem.
Muzyka ścichła. Nie mógł dobyć z siebie głosu. Najwyższy uścisnął go lekko i spojrzał mu w oczy.
— A teraz szykujmy się do bitwy — powiedział. — Ty odszukaj Heureu Ymrisa. Tym razem ostrzegę cię: dotykając jego umysłu, wyzwolisz zastawioną na ciebie pułapkę. Panowie Ziemi dowiedzą się gdzie przebywasz i że jest z tobą Najwyższy. Rozpętasz na nowo wojnę na Wichrowej Równinie. Siła ich umysłów jest niewielka — ograniczam ją; ale mają władzę nad umysłem Ghisteslwchlohma i mogą wykorzystać przeciwko tobie jego moc. Mnie jego zaklęcia się nie imają.
Morgon spojrzał na Raederle. Wyczytał z jej oczu to, co już wiedział: że w żaden sposób nie przekona jej, by ich opuściła. Pochylił głowę i wysłał swoją świadomość w wilgotną ziemię wokół wieży. Dotknął źdźbła trawy, ukształtował je umysłem od korzonka po czubek. Zakorzeniona również w strukturze prawa ziemi, w umyśle Heureu stała się jego łącznikiem z królem Ymris.
Wyczuł nieustający, dokuczliwy ból, mieszaninę bezsilnego gniewu i rozpaczy, usłyszał odległy szum morza. Zbadał klif i kamień na brzegu i rozpoznał pas wybrzeża Meremont. Zwęszył zapach wilgotnego drewna i popiołu; król leżał w na wpół spalonej rybackiej chacie na plaży, nie dalej jak dwie mile od granicy Wichrowej Równiny.
Podniósł wzrok, chciał coś powiedzieć, ale zalała go fala, wypłukując wszystkie myśli. Wydało mu się. że zagląda długim, mrocznym korytarzem w obce, usiane złotymi cętkami oczy Ghisteslwchlohma.
Poczuł rodzącą się więź między umysłami. Przestraszony zerwał ją tak gwałtownie, że się zatoczył. Najwyższy chwycił go pod ramię, podtrzymywał. Morgon znowu chciał coś powiedzieć, ale oczy sokoła zamknęły mu usta.
Czekał, aż uspokoi się walące serce. Raederle wydawała mu się teraz jakaś odległa, należąca do innego świata. Zapragnął przerwać paraliżujące ich wszystkich milczenie, ale znajdował się chyba pod działaniem zaklęcia, był pozbawionym wyboru przedłużeniem woli Najwyższego. Wyczuł w powietrzu jakieś poruszenie, zaraz potem następne. Ujrzał przed sobą ciemnowłosą, subtelnie piękną kobietę z rasy Panów Ziemi, którą znał jako Eriel, obok niej stał Ghisteslwchlohm.
Najwyższy odpierał przez chwilę wymierzoną w niego moc. Kobieta poznała chyba harfistę, bo w jej oczach pojawiło się zdumienie i groza. Czarodziej na widok Najwyższego, którego tak długo szukał, omal nie zerwał blokady, którą nałożono na jego umysł. W oczach sokoła, zimnych jak serce północnych rubieży, zabłysła iskierka uśmiechu.
— Nawet śmierć jest zagadką, mistrzu Ohmie — powiedział.
Oczy Ghisteslwchlohma poczerniały z wściekłości. Jakaś siła odrzuciła Morgona na ciemną ścianę, ta rozstąpiła się przed nim i runął w świetlistą, granatową mgiełkę iluzji. Usłyszał jeszcze krzyk Raederle i zobaczył kruka. Chciał się go uchwycić, ale ptak przefrunął mu między dłońmi. Poczuł dotknięcie czyjegoś umysłu. Czar prysł. Połknął go rozbłysk mocy. Ujrzał znowu twarz Ghisteslwchlohma rozmywającą się w dziwnym blasku. Poczuł szarpnięcie u boku i krzyknął, choć nie wiedział, co mu odbierają. Przekręcił się na plecy i w rękach Ghisteslwchlohma zobaczył miecz wznoszący się powoli, ściągający ku sobie cień i światło, aż w końcu mrokiem i ogniem rozbłysły nad nim gwiazdki. Nie mógł się poruszyć; gwiazdki przykuwały jego wzrok, jego myśli. Patrzył, jak osiągają zenit, zatrzymują się tam, a następnie spadają nań zamazaną smugą. I nagle znowu zobaczył harfistę stojącego na drodze ich upadku spokojnie, jak niegdyś w królewskiej sali tronowej w Anuin.
Z ust Morgona wyrwał się krzyk. Miecz, spadając ze straszliwą szybkością, dosięgnął Najwyższego, rozciął mu serce i rozprysł się w rękach Ghisteslwchlohma. Morgon odzyskał władzę w członkach. Zerwał się i podtrzymał Najwyższego. Zaparło mu dech w piersiach, ostrze bólu przeszyło jego własne serce. Najwyższy chwycił go za ramiona; miał kalekie dłonie harfisty, pobliźnione dłonie czarodzieja. Próbował coś powiedzieć. Morgon wpatrywał się przez łzy w jego zmieniającą się twarz. W piersiach coś mu wzbierało, coś na kształt krzyku furii i cierpienia, ale Najwyższy zaczynał już znikać. Uniósł jeszcze dłoń ukształtowaną z czerwonego kamienia, a może z ognia, i dotknął gwiazdek na czole Morgona.
Wyszeptał imię Morgona. Jego dłoń zsunęła się na serce Morgona.
— Uwolnij wiatry.