11

Spał potem przez dwa dni, budząc się tylko raz na posiłek, i drugi, by ujrzeć Raederle, która cierpliwie przy nim czuwała. Ścisnął ją za rękę, uśmiechnął się, przekręcił na drugi bok i znowu zapadł w sen. Na dobre, już wypoczęty, obudził się dopiero wieczorem. Był w izbie sam. Dobiegający z dołu gwar ludzkich głosów i szczęk naczyń świadczyły, że domownicy, a wśród nich zapewne i Raederle, zasiedli do wieczerzy. Nasłuchując, obmył się i popił wina. Pod odgłosami domu zalegała ogromna, mroczna, pradawna cisza wypełniająca sztolnie i labirynty korytarzy pod Górą Isig.

Połączył się z tą ciszą i ta wydrążyła w jego umyśle kanały. Potem, pod wpływem impulsu opuścił izbę i zszedł na dół. Kiedy przecinał salę jadalną, tylko Raederle i Bere przerwali posiłek i odprowadzili go wzrokiem. Pozostali stołownicy jakby go nie zauważyli. Poruszając się jak we śnie, przemierzał puste górne chodniki. U wylotu ciemnego tunelu zdjął ze ściany płonącą pochodnię; w jej blasku ściany roziskrzyły się surowymi szlachetnymi kamieniami. Posuwał się niepewnie labiryntem korytarzy i przejść, brzegami płytkich strumieni i głębokich rozpadlin, przecinał groty błyszczące od nietkniętych jeszcze górniczym kilofem żył złota. Zapuszczał się coraz głębiej w bezmiar ciemności i skały, aż w końcu odniósł wrażenie, że ich nieruchomość i wiek wsączają mu się w kości. I nagle wyczuł coś starszego od samej wielkiej góry. Pod stopami zachrzęściły kamyki. Blask pochodni padł na ciemnozieloną płytę drzwi, które otworzyły się kiedyś na dźwięk jego imienia. Tam zatrzymał się z niedowierzaniem.

Podłoga zasłana była odłamkami pokruszonych skał. Drzwi do komory umarłych Panów Ziemi były roztrzaskane; ich górna połowa runęła do środka. Sam grobowiec zasypany został wielkimi, skrzącymi się od klejnotów bryłami zarwanego sklepienia.

Utorował sobie jakoś drogę do drzwi, ale wejść do środka się nie dało. Oparł o nie rękę i przyłożył czoło do ich powierzchni. Jego myśli wpłynęły w kamień i przesączając się przez marmur, ametyst i złoto, dotknęły czegoś przypominającego resztki na wpół zapomnianego snu. Sondował dalej; nie natrafiał na żadne imiona, wyczuwał tylko coś, co niegdyś żyło.

Stał tak długi czas bez ruchu, oparty o drzwi. Wiedział już, po co zszedł w trzewia góry, i krew waliła mu w skroniach jak wtedy, kiedy po raz pierwszy coś sprowadziło go na ten próg przeznaczenia. Jak nigdy wcześniej, uświadamiał sobie przytłaczający ogrom piętrzącej się nad nim góry i obecność mieszkającego w niej króla o starożytnym umyśle ukształtowanym w jej labirynty, podtrzymującym cały jej spokój, całą jej potęgę. Jego myśli, powoli, ostrożnie wsączyły się znowu w drzwi i dotknęły jądra kamienia, wyczuły umysł Danana zaklęty w tym maleńkim fragmencie góry, nierozerwalnie z nim związany. Jego mózg stał się kamieniem, bogatym, zniszczonym, ciężkim kamieniem. Wciągnął w siebie całą jego wiedzę, całą jego wielką siłę, jego wewnętrzne barwy, jego najwrażliwszy punkt, gdzie można go roztrzaskać samą myślą. Ta wiedza wypełniła go, stała się jego częścią. Badając dalej kamień, natknął się ponownie na milczącą świadomość, prawo, które wiązało króla z kamieniem, ziemwładcę z każdym regionem jego królestwa. Otoczył tę świadomość, złamał ją i kamień przyjął jego imię.

Odczekał, aż własna świadomość tej więzi spłynie w ciemny zakamarek jego umysłu. Potem, zlany potem pomimo panującego tu chłodu, wyprostował się powoli. Pochodnia zgasła; dotknął jej i ponownie rozpalił. Odwracając się, ujrzał Danana. Stał przed nim potężny i nieruchomy niczym Isig, twarz miał jak wykutą z kamienia.

Morgon mimowolnie sprężył się w sobie. Przemknęło mu przez myśl, że nie zdąży wyjaśnić tego, co uczynił z kamieniem, że wcześniej gniew Danana obudzi ze snu otaczające ich skały i te pogrzebią go na wieczność obok grobowca dzieci. Ale wielka pięść króla rozprostowała się.

— Morgon? — wykrztusił ze zdumieniem. — A więc to ty mnie tu ściągnąłeś. Co robisz? — Kiedy Morgon nie odpowiadał, położył mu dłoń na ramieniu i potrząsnął lekko. — Jesteś przestraszony. Cóż takiego robiłeś, że mój widok tak cię sparaliżował?

Morgon drgnął. Czuł się wyczerpany, ociężały jak kamień.

— Zgłębiam twoje prawo ziemi. — Oparł się plecami o zimną, wilgotną ścianę i spojrzał Dananowi w oczy.

— Skąd masz taką moc? Od Ghisteslwchlohma?

— Nie — wyrzucił z siebie Morgon. — Wolałbym umrzeć, niż zrobić ci coś takiego. Nigdy nie wejdę w twój umysł…

— Już w nim jesteś. Isig to mój mózg, moje serce…

— Nie złamię więcej twoich więzi. Przysięgam. Po prostu ustanowię swoje własne.

— Ale dlaczego? Na co ci taka wiedza o drzewach i skałach?

— Żeby się wzmocnić. Dananie, zmiennokształtni są Panami Ziemi. Nie pokonam ich, jeśli…

Palce króla zacisnęły się na jego nadgarstku jak korzenie drzewa.

— Nie — powiedział, jak kiedyś Ghisteslwchlohm, kiedy to usłyszał. — To niemożliwe, Morgonie.

— Dananie — szepnął Morgon. — Ja słyszałem ich głosy. Języki, którymi rozmawiali. Widziałem moc, która w nich drzemie. To jest możliwe.

Danan puścił go, cofnął rękę i usiadł ciężko na stosie kamieni. Morgon patrzył na niego z góry i zastanawiał się, ile też może mieć lat. Król wykonał nieokreślony gest dłońmi zniszczonymi od stuleci pracy wśród kamieni.

— Czego oni chcą?

— Najwyższego.

Danan spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczami.

— Zniszczą nas. I ciebie. Czego od ciebie chcą?

— Jestem ich łącznikiem z Najwyższym. Nie wiem, jak ani dlaczego jestem z nim związany… wiem tylko, że z jego powodu wywabiony zostałem ze swojej wyspy, nękano mnie, obdarzono niechcianą mocą, a teraz sam o tę moc zabiegam. Podejrzewam, że moc Panów Ziemi jest przez coś ograniczana… być może przez Najwyższego, i dlatego z takim zapamiętaniem go szukają. Kiedy go odnajdą, mogą rozpętać przeciwko niemu takie moce, że przy okazji zniszczą nas wszystkich. Być może on na zawsze zachowa już milczenie; trudno mi ryzykować życie i całe wasze zaufanie, dla kogoś, kto się nie odzywa. Ale walcząc w jego obronie, będę przynajmniej walczył za was. — Morgon urwał, wpatrzony w rozbłyski światła w usianych klejnotami ścianach. — Nie mogę cię prosić, żebyś mi zaufał — dodał cicho po chwili — skoro sam sobie nie ufam. Wiem tylko, dokąd prowadzą mnie logika i głód.

Z mroku dobiegło ciężkie westchnienie króla.

— Koniec jakiejś epoki… To mi powiedziałeś podczas pierwszej tutaj wizyty. Ymris jest bliskie zniszczenia. Kwestią czasu chyba pozostaje, kiedy wojna rozleje się na An, na Herun i dalej na północ, na całe królestwo. Ja mam armię górników, morgola swoje strażniczki, król-wilk… swoje wilki. Ale co to znaczy wobec armii Panów Ziemi odzyskujących swoją moc? I jak jeden książę Hed, choćby dysponujący wiedzą o prawie ziemi, ma stawić jej czoło?

— Znajdę sposób. — Jak?

— Znajdę, Dananie. Albo zginę, a jestem zbyt uparty, by umierać. — Morgon usiadł obok króla i rozejrzał się po rumowisku. — Co tu się stało? Chciałem wejść w umysły martwych dzieci, wejrzeć w ich wspomnienia, ale nic z nich nie zostało.

Danan pokręcił głową.

— Wyczułem to pod koniec lata: zgiełk gdzieś w centrum mego świata. Było to na krótko przed tym, jak przyszli cię tu szukać Panowie Ziemi. Nie wiem, jak ani przez kogo zniszczone zostało to miejsce…

— Ja wiem — szepnął Morgon. — Przez wiatr. Wielki wiatr, który roztrzaskuje kamienie… To Najwyższy zniszczył ten grobowiec.

— Ale dlaczego? To było ich jedyne ostatnie miejsce spoczynku.

— Nie wiem. Chyba że… chyba że znalazł dla nich inne miejsce, obawiając się, że tutaj nie zaznają spokoju. Nie wiem. Może uda mi się go jakoś znaleźć, przywołać do postaci, którą potrafię zrozumieć, a wtedy zapytam, czemu to zrobił.

— Jeśli kiedykolwiek ci się to uda — tylko to — spłacisz ziemwładcom dług, jaki zaciągnąłeś, czerpiąc moc z tego królestwa. Przynajmniej będziemy wiedzieli, za co umieramy. — Danan dźwignął się z kamieni i położył dłoń na ramieniu Morgona. — Rozumiem, do czego zmierzasz. Potrzebna ci moc Panów Ziemi, żeby z Panami Ziemi walczyć. Jeśli chcesz wziąć na swoje barki górę, oddam ci Isig. Najwyższy daje nam milczenie; ty darowujesz nam nadzieję.

Z tymi słowami król oddalił się, zostawiając go samego. Morgon upuścił pochodnię na ziemię i patrzył, jak się dopala. Kiedy zgasła, wstał. Nie walczył ze swoją ślepotą, lecz wdychał w siebie górską czerń, dopóki ta nie nasączyła mu umysłu i nie wydrążyła wszystkich kości. Wtedy obmacał myślami skały wokół siebie, wślizgnął się nimi w korytarze, w kanały powietrza, w leniwe strumyki czarnej wody. Wykuwał górę z jej nie kończącej się nocy, dopasowywał ją do kształtu swoich myśli. Jego umysł wciskał się w litą skałę, rozchodził po kamieniach, po cichych pieczarach, głębokich jeziorach, dotarł do gleby przykrywającej skalną opokę i do wrastających w nią korzeni drzew. Jego świadomość wypełniła podstawę góry i płynęła wzwyż. Dotykał po drodze umysłów ślepych ryb, dziwnych insektów zamieszkujących ten nie podlegający zmianom świat. Stał się uwięzionym w skale topazem, który wyrąbywał ze ściany jakiś górnik; zawisł głową w dół, wpatrując się w nicość zalegającą w mózgu nietoperza. Zatracił swoją własną postać; jego kości zakrzywiały się wokół prastarej ciszy, pięły bez ustanku ku górze, ciężkie od metali i klejnotów. Nie mógł znaleźć swojego serca. Kiedy próbował je odszukać w skalnych masach, wyczuł tam inne imię, inne serce.

Nie zakłócił spokoju tego imienia wtopionego w każdy fragment góry. Powoli, z upływem godzin, których nie liczył, dotykał każdego poziomu góry, posuwając się wciąż wzwyż górniczymi sztolniami, granitem, pieczarami połyskującymi własnym pięknem niczym tajemne myśli Danana. Godziny rozciągnęły się w dni, których również nie liczył. Jego umysł, zakorzeniony w podstawie Isig, dopasowując się do jej wszystkich uskoków i kanałów, przebił się wreszcie do samego szczytu pogrzebanego pod pierwszym tej zimy śniegiem.

Uginał się pod ciężarem góry. Jego świadomość rozpływała się na nią całą. Głęboko, w jakimś maleńkim zakamarku ciemności, na podłodze leżało jak kawałek skały jego własne ciało. Patrzył na nie z góry i nie wiedział, jak wtłoczyć w nie z powrotem bezmiar swych myśli. W końcu zamknęło się w nim coś, jakby zmęczone wewnętrzne oko, i jego umysł wtopił się w ciemność.

Ocknął się znowu, kiedy z mroku wysunęły się czyjeś ręce i przekręciły go na plecy.

— Tak — powiedział, nie otwierając jeszcze oczu. — Poznałem prawo ziemi Isig. Jednym zwrotem myśli mógłbym zatrzymać dla siebie ziemwładztwo. Czy o to teraz mnie poprosisz?

— Morgonie.

Otworzył oczy. Myślał zrazu, że to świt zagląda do wnętrza góry, bo ściany wokół niego i zmęczona, ślepa twarz Yrtha zdawały się błyszczeć w ciemnościach.

— Widzę — wyszeptał.

— Połknąłeś górę. Dasz radę wstać? — Wielkie dłonie, nie czekając na odpowiedź, podźwignęły go z ziemi. — Spróbuj mi trochę zaufać. Wszystkiego innego już próbowałeś. Zrób jeden krok.

Morgon chciał coś powiedzieć, ale czarodziej przesłał do jego umysłu wizję małej, oświetlanej blaskiem ognia izdebki na wieży. Wszedł do niej i ujrzał wstającą Raederle, która ciągnąc za sobą ognisty ślad, ruszyła mu na spotkanie. Wyciągnął do niej ręce; szła ku niemu bez końca, a kiedy wreszcie ją dotknął, rozpłynęła się w ogień.

Obudził się i usłyszał, jak dziewczyna gra cicho na flecie, który dostała od jednego z rzemieślników. Kiedy na nią spojrzał, przerwała i uśmiechnęła się, ale twarz miała zmęczoną i bladą. Usiadł i zaczekał, aż góra przesunie się w jego głowie na swoje miejsce. Potem pocałował Raederle.

— Zmęczyło cię pewnie to czekanie na moje przebudzenie.

— Chętnie z tobą trochę dla odmiany porozmawiam — odparła przekornie. — Bo albo śpisz, albo znikasz. Yrth siedział tu przez prawie cały dzień. Czytałam mu stare księgi zaklęć.

— To miło z twojej strony.

— Morgonie, on sam mnie o to prosił. Tak bardzo chciałam go o wszystko wypytać, ale nie mogłam. Wszystkie pytania nie wiedzieć czemu wyleciały mi z głowy… Dopiero kiedy wyszedł, znowu miałam ich bez liku. Chyba zacznę się uczyć czarów. W tych księgach jest tyle dziwnych, przydatnych zaklęć. Czy wiesz, co robisz? Poza tym, że omal nie doprowadziłeś się do śmierci z wycieńczenia?

— Robię, co mi kazałaś. Rozwiązuję zagadki. — Morgon wstał. Był wściekle głodny, ale w izbie znalazł tylko wino. Wychylił duszkiem pełną czarkę, a tymczasem Raederle wyjrzała na korytarz i zamieniła kilka słów ze stojącym tam na straży górnikiem. Morgon nalał sobie jeszcze jedną czarkę wina i powiedział do dziewczyny, kiedy wróciła: — Mówiłem ci już kiedyś, że zrobię wszystko, co on mi każe. Zawsze tak było.

— Patrzyła na niego w milczeniu. — Sam nie wiem — dodał. — Może już przegrałem. Udam się teraz do Osterlandu i poproszę o to samo Hara. O udostępnienie mi wiedzy o jego prawie ziemi. A potem do Herun, jeśli będę jeszcze żył. A potem do Ymris…

— W Ymris roi się od Panów Ziemi.

— Do tego czasu zacznę już myśleć jak Pan Ziemi. I może do tego czasu Najwyższy przerwie wreszcie milczenie i albo ukarze mnie za przywłaszczanie sobie jego mocy, albo wyjaśni, jaka, na Hel, jest moja rola w tym wszystkim. — Dopił drugą czarkę wina i podjął: — Tylko zasadom sztuki rozwiązywania zagadek mogę jeszcze ufać. Mądry człowiek zna swoje imię. W moim imieniu jest moc. Sięgam więc po nią. Czy to coś złego? Przeraża mnie ta moc, ale mimo to sięgam po nią…

— Jeśli okaże się, że to coś złego, pierwsza ci powiem — odparła spokojnie, ale wyczuł, że nie mówi tego z całym przekonaniem.

Tego wieczoru, kiedy wszyscy położyli się już spać, Morgon odbył w królewskiej sali rozmowę z Dananem i Yrthem. Siedzieli we trójkę przy kominku; Morgon obserwował spod oka stare, zniszczone twarze króla i czarodzieja, oświetlane przez ogień, i wyczuwał w obu miłość do wielkiej góry. Na prośbę Yrtha ukształtował harfę. Czarodziej przebiegał palcami po strunach, wsłuchując się w ich tony. Ale nie zagrał.

— Wkrótce ruszam do Osterlandu — powiedział Morgon do Danana — żeby poprosić Hara o to samo, o co prosiłem ciebie.

Danan spojrzał na Yrtha.

— Idziesz z nim?

Czarodziej kiwnął głową. Spojrzenie jego jasnych oczu przesunęło się jakby przypadkiem po twarzy Morgona.

— Jak zamierzasz się tam dostać? — zapytał.

— Myślę, że polecimy. Potrafisz przyjmować postać kruka.

— Trzy kruki nad martwymi polami Osterlandu… — Yrth szarpnął lekko strunę. — Nun jest teraz na dworze króla-wilka w Yrye. Przybyła tam z wieściami, kiedy spałeś. Była w Trzech Prowincjach, pomagała szukać cię Taliesowi. Mathom z An formuje wielką armię z żywych i umarłych, by ruszyć z odsieczą siłom Ymris. Mówi, że nie zamierza czekać z założonymi rękami na to co nieuchronne.

Danan wyprostował się.

— Ma rację. — Pochylił się w przód i splótł wielkie dłonie. — Też myślę o uzbrojeniu swoich górników w miecze, topory, kilofy — w co się tylko da — i poprowadzeniu ich na południe. W Kyrth i Kraal stoją już statki załadowane bronią i pancerzami dla Ymris. Znalazłoby się jeszcze kilka do przetransportowania armii.

— Ty… — zaczął Morgon i urwał. — Przecież ty nie możesz opuścić Isig.

— Nigdy dotąd tego nie robiłem — przyznał król. — Ale nie pozwolę ci stanąć do bitwy samemu. Zresztą, jeśli padnie Ymris, to i Isig w końcu to czeka. Ymris to twierdza królestwa.

— Ależ, Dananie, nie jesteś wojownikiem.

— Ani ty — uciął Danan.

— I zamierzasz walczyć z Panami Ziemi kilofami?

— Mamy w tym pewne doświadczenie. Wykorzystamy je w Ymris. Wygląda na to, że tobie pozostaje tylko jedno do zrobienia. Odnaleźć Najwyższego, zanim oni go odnajdą.

— Cały czas próbuję. Naruszyłem każde zaklęcie związane z prawem ziemi Isig, a on nie zareagował. Zupełnie jakby tego właśnie ode mnie oczekiwał. — Własne słowa rozbrzmiały mu w głowie dziwnym echem. Ale Yrth przerwał mu tok myśli, sięgając niezdarnie po czarkę z winem. Morgon podał mu ją w obawie, że czarodziej rozleje trunek. — Nie korzystasz ze swoich oczu — powiedział.

— Nie. Czasami wyraźniej widzę w ciemnościach. Mój umysł kształtuje świat, który mnie otacza, ale ocena niewielkich odległości sprawia mi trudności… — Oddał ozdobioną gwiazdkami harfę Morgonowi. — Tyle lat już upłynęło, a ja nadal pamiętam, na jaką nutę szumi górski potok, trzaska ogień, krzyczy ptak…

— Chętnie posłuchałbym twojej gry — powiedział Morgon.

Czarodziej pokręcił głową.

— Ale nie posłuchasz. Gram teraz bardzo kiepsko, Danan świadkiem. — Zwrócił się do Danana: — Jeśli naprawdę chcesz opuścić Isig, musisz to zrobić niebawem Przyjdzie ci walczyć u progu zimy, i chyba wtedy najbardziej się tam przydasz. Ymriscy wojownicy nie są zwyczajni bić się w śniegu, za to Panom Ziemi on w ogóle nie przeszkadza. Pogoda będzie teraz ich największym sprzymierzeńcem.

— Cóż — odezwał się po chwili milczenia Danan — albo będę walczył z nimi zimą w Ymris, albo sami tu do mnie przyjdą. Jutro zaczynam zbierać ludzi i szykować statki do drogi. Zostawię tu Asha. Nie będzie zachwycony, ale jest moim ziemdziedzicem i nierozsądnie byłoby narażać życie nas obu w Ymris.

— Będzie chciał popłynąć tam zamiast ciebie — zauważył Yrth.

— Wiem. — Danan powiedział to spokojnie, ale Morgon wyczuł w nim siłę, niezłomną wolę kamienia, który po raz pierwszy w ciągu swojego istnienia zdecydował się ruszyć z miejsca. — Zostanie. Jestem stary i jeśli zginę… Wielkie, zahartowane drzewa czynią najwięcej szkody, kiedy padają.

Morgon zacisnął dłonie na poręczach krzesła.

— Dananie — odezwał się z prośbą w głosie — zostań. Nie ma potrzeby, byś ryzykował życie. W naszych umysłach jesteś zakorzeniony w zaraniu królestwa. Jeśli zginiesz, umrze w nas wszystkich jakaś cząstka nadziei.

— Jest taka potrzeba. Walczę o wszystko co dla mnie cenne. O Isig. O wszystkich, którzy tu żyją i są związani z tą górą na dobre i złe. O ciebie.

— No dobrze — szepnął Morgon. — Dobrze. A ja znajdę Najwyższego; jeśli zajdzie taka potrzeba, będę wyrywał po kawałku moc z jego umysłu, dopóki nie wypełznie ze swojej kryjówki, żeby mnie powstrzymać.

Tej nocy, po powrocie z królewskiej sali, rozmawiał długo z Raederle. Leżeli oboje na miękkich futrach przy kominku. Ona słuchała, on mówił jej, co zamierza, opowiadał o wojennych planach Danana, dzielił się wieściami o jej ojcu, które przyniosła do Isig Nun.

— Ciekawam — powiedziała w końcu, bawiąc się włosiem koziego futra — czy od awantury, jaka zapewne wybuchła, kiedy ojciec ogłosił swoją decyzję, zawalił się strop dworu w Anuin.

— Nie podjąłby tej decyzji, gdyby uważał, że wojny da się uniknąć.

— Masz rację. Już od dawna się jej spodziewał, widział swoimi kruczymi oczami, jak nadciąga… — Raederle westchnęła, skubiąc wełnę. — Wyobrażam sobie, jak Rood z Duakiem będą mu suszyć głowę przez całą drogę do Ymris. — Zamilkła i zapatrzyła się w ogień. Morgon dostrzegł na jej twarzy tęsknotę. Dotknął jej policzka.

— Raederle, a może chcesz ich odwiedzić? Doleciałabyś do domu w kilka dni, a potem spotkalibyśmy się w jakimś umówionym miejscu… powiedzmy w Herun.

— Nie.

— Ciągnąłem cię ze sobą w skwarze i kurzu Drogą Kupców; molestowałem cię dopóty, dopóki nie zmieniłaś postaci; z mojej winy wpadłaś w ręce Ghisteslwchlohma; na koniec zostawiłem cię na pastwę Panów Ziemi, a sam uciekłem…

— Morgonie.

— Potem, korzystając ze swojej własnej mocy, przybyłaś za mną przez bezdroża aż pod Górę Erlenstar, a ja znowu cię zostawiłem i odszedłem bez słowa na północne rubieże. Odnalazłaś mnie tam i zaprowadziłaś do przyjaznego domu, a ja prawie się do ciebie nie odezwałem. Jak, na Hel, możesz po tym wszystkim trwać przy mnie?

Uśmiechnęła się.

— Sama nie wiem. Czasami też się nad tym zastanawiam. Potem dotykasz mojego policzka swoją pobliźnioną dłonią i odczytujesz moje myśli. Twoje oczy mnie znają. To dlatego idę wciąż za tobą, czy to boso, czy dygocząc z zimna, przez całe królestwo, przeklinając słońce albo wiatr, albo siebie samą, bo rozsądku pozbawia mnie miłość do człowieka nie posiadającego nawet łóżka, do którego mogłabym wpełznąć nocą. A czasami przeklinam ciebie, bo wymawiasz moje imię w sposób, w jaki nie potrafi tego uczynić żaden inny mężczyzna w królestwie, a ja chcę je słyszeć z twoich ust aż do śmierci. Jak więc mogę ci? zostawić?

Patrzył długo w jej roześmiane bursztynowe oczy. Objęła go i pocałowała, a potem wsunęła dłoń między ich usta.

— Chcę porozmawiać — powiedziała, kiedy zamruczał w proteście.

Usiadł, odetchnął głęboko i wrzucił do ognia nowe polano.

— No to rozmawiajmy.

— Co zrobisz, Morgonie, jeśli ten czarodziej o dłoniach harfisty znowu cię zdradzi? Jeśli znajdziesz mu Najwyższego i poniewczasie stwierdzisz, że jest bardziej przewrotny od Ghisteslwchlohma?

— Ja już wiem, że on taki jest. — Morgon objął rękoma kolana. — Wciąż o tym myślę. Widziałaś, jakiej mocy użył w Lungold?

— Widziałam. Chronił walczących kupców.

— Czyli nie jest Panem Ziemi; ich moc jest spętana.

— Jest czarodziejem.

— Albo czymś, na co nie mamy nazwy… tego właśnie się obawiam. — Morgon poprawił się na futrach. — Nie próbował nawet odwieść Danana od poprowadzenia górników do Ymris. Przecież oni nie są wojownikami. Wytną ich tam w pień. A Dananowi nic nie przyjdzie z tego, że tam polegnie. Powiedział mi kiedyś, że kiedy wybije jego godzina, chciałby stać się drzewem pod rozgwieżdżonym nocą i słonecznym za dnia niebem. Z drugiej strony, znają się z Yrthem od wieków. Może Yrth wie, że nie ma sensu perswadować czegokolwiek kamieniowi.

— O ile to naprawdę Yrth. Jesteś tego pewien?

— Tak. Zadbał już o to, żebym nie miał wątpliwości. Zagrał na mojej harfie.

Gładziła w milczeniu jego plecy.

— W takim razie — powiedziała cicho — może mu zaufaj.

— Próbowałem — szepnął. Dłoń Raederle znieruchomiała. Położył się znowu obok niej i wsłuchał w pojękiwanie płonącej w kominku sosny. Zakrył przedramieniem oczy. — Nie dam rady. Nigdy nie pokonani go na słowa. Nigdy nie będę go mógł zabić. Mogę tylko czekać, aż sam się odsłoni, a wtedy może już być za późno…

Raederle coś powiedziała, ale on już nie słuchał, bo coś nieokreślonego zaczynało właśnie drążyć mroki jego umysłu. Z początku przypominało czyjąś sondę, której nie potrafił postawić tamy. Przyjrzał się więc temu bliżej i zaczął słyszeć dźwięk. Rozchylił usta, zaschło mu w gardle. Dźwięk narósł do ryku przypominającego ryk morza, które naciera na port, na wyciągnięte na brzeg łodzie, na chaty rybaków, a potem wypiętrza się, przelewa przez klify i zatapia pola, wyrywa z korzeniami drzewa, wypełnia noc posępnym grzmotem, głusząc lament ludzi i zwierząt. Sam nie wiedział, kiedy zerwał się na nogi, w uszach rozbrzmiewało mu echo krzyku ziemwładcy Hed.

— Nie!

Słyszał paniczną wrzawę. Nic nie widział w wirującym, czarnym potopie. Ciało nabrzmiało mu prawem ziemi. Czuł straszną falę, która cofając się, porywała porozrywane wory z ziarnem, owce i świnie, baryłki piwa, obalone ściany stodół i chat, kawałki płotów, garnki, brony, piszczące w ciemnościach dzieci. Ktoś chwycił go za rękę i wykrzykiwał raz po raz jego imię. Ogarnęły go strach, rozpacz, bezsilny gniew, własny i Eliarda. Ktoś wniknął w jego umysł, ale on był teraz na Hed, tysiąc mil stąd. Czyjaś dłoń wymierzyła mu siarczysty policzek, wyrywając z transu.

Zamrugał i spojrzał w niewidzące oczy Yrtha. Palące, wściekłe poczucie niesprawiedliwości odebrało mu mowę. Zwinął dłoń w pięść i wyprowadził cios; Yrth był twardszy, niż się spodziewał. Morgon odniósł wrażenie, że uderza w kamień albo w drzewo. Na twarzy czarodzieja odmalowało się zaskoczenie. Zafalował w powietrzu i zniknął. Pojawił się ponownie w chwilę później i przysiadł na brzegu kominka, uciskając dłonią krwawiący policzek.

Miny Raederle i dwóch strażników w drzwiach wyrażały to samo. Oni też zamarli. Morgon, dysząc spazmatycznie, uspokajał się powoli.

— Doszło do inwazji na Hed. Muszę tam być.

— Nie.

— Morze runęło na klify. Słyszałem… słyszałem ich krzyki, krzyk Eliarda. Jeśli nie żyje… przysięgam, jeśli nie żyje… gdybyś mnie nie spoliczkował, wiedziałbym! Byłem w jego umyśle. Tol… Tol już nie ma. Legło w gruzach. Wszyscy zginęli. — Spojrzał na Raederle. — Wrócę najszybciej, jak będę mógł.

— Idę z tobą — wyszeptała. — Nie.

— Tak.

— Morgonie — wtrącił Yrth. — Zginiesz.

— Tristan. — Morgon zacisnął pięści i z trudem przełknął ślinę. — Nie wiem, czy żyje, czy zginęła!

Zamknął oczy, wyrzucił umysł w ciemną, deszczową noc nad niezmierzonymi lasami, najdalej jak mógł. Zbliżył się do skraju świadomości. Ale wizja, która uformowała się w jego umyśle, ściągnęła go z powrotem. Otworzył oczy i potoczył wzrokiem po skąpanych w blasku ognia ścianach wieży.

— To pułapka — powiedział Yrth. Głos miał przepełniony bólem, ale spokojny. Morgon nie odpowiedział. Wydostał z umysłu obraz sokoła, ale postać ta szybko, jeszcze zanim zaczęła się zmieniać, przeszła w jasne, płonące oczy, które czytały w jego myślach. Te oczy wciągnęły go z powrotem w siebie.

— Ja się tam udam, Morgonie. Spodziewają się ciebie; mnie nie znają. Potrafię szybko podróżować; niedługo wrócę… — Yrth wstał gwałtownie, kiedy Morgon wypełnił swój umysł wizją ognia i cieni, i zniknął w nich. Wychodził już z izby, kiedy oczy czarodzieja przeszyły jego umysł i zburzyły skupienie.

Znowu ogarnął go gniew. Postąpił następny krok i wpadł na iluzje litej skały w drzwiach.

— Morgonie — powiedział czarodziej i Morgon odwrócił się na pięcie. Cisnął w umysł Yrtha krzyk, który powinien oderwać uwagę czarodzieja od iluzji, którą tworzył. Ale krzyk ten rozpłynął się w tym umyśle bez echa, jak po bezmiarze ciemności.

Morgon znieruchomiał z dłońmi przyłożonymi na płask do iluzji kamiennej ściany. Na twarz występował mu z wolna pot, wywoływany strachem i wyczerpaniem. Te ciemności były jak ostrzeżenie. Ale musnął je znowu umysłem, objął, spróbował przeniknąć przez tę iluzję do jądra myśli czarodzieja. Zapadł się tylko jeszcze głębiej w mrok, z poczuciem, że jakaś wielka moc cofa się wciąż przed jego sondą. Podążał za nią, aż pobłądził…

Odnalazł z trudem drogę powrotną z ciemności i stwierdził, że siedzi bez ruchu obok kominka. Raederle trzymała go za bezwładną rękę. Przed nimi stał Yrth. Twarz miał poszarzałą ze zmęczenia, oczy nabiegłe krwią. Na jego butach i kraju długiej szaty widniały zacieki zaschniętego błota i skrystalizowanej soli. Rozcięcie na policzku zasklepiło się.

Morgon drgnął. Stojący obok Danan schylił się i położył mu dłoń na ramieniu.

— Morgonie — odezwał się cicho. — Yrth wrócił właśnie z Hed. Wkrótce południe. Nie było go dwie noce i jeden dzień.

— Co ty mi… — Morgon zerwał się na nogi. Danan przytrzymał go, dopóki nie ochłonął. — Jak mi to zrobiłeś?

— Wybacz, Morgonie. — W napiętym, zmęczonym głosie czarodzieja zdawały się pobrzmiewać nutki jakiegoś innego głosu. — Na Hed czekali na ciebie Panowie Ziemi. Gdybyś się tam pojawił, zginąłbyś, a walka w twojej obronie pochłonęłaby jeszcze więcej ludzkich istnień. Nie mogli natrafić na twój ślad, postanowili więc wywabić cię z kryjówki.

— A Eliard…?

— Jest bezpieczny. Znalazłem go w ruinach Akren. Fala zniszczyła Tol, Akren, większość gospodarstw wzdłuż zachodniego wybrzeża. Rozmawiałem z kmieciami; widzieli jakąś bitwę z udziałem dziwnych, zbrojnych ludzi, którzy, jak twierdzili, nie byli z Hed. Rozmawiałem z jednym z upiorów; powiedział, że niewiele mogli zdziałać wobec wody. Powiedziałem Eliardowi, kim jestem, gdzie ty jesteś… był ogłuszony szybkością, z jaką to się stało. Powiedział, że wie, iż wyczułeś ten akt zniszczenia, ale rad jest, że miałeś na tyle rozsądku, by się tam nie pokazywać.

Morgon wciągnął spazmatycznie powietrze w płuca.

— A Tristan?

— Eliard przypuszcza, że jest cała i zdrowa. Jakiś głupi kupiec powiedział jej, że zniknąłeś. Opuściła więc Hed, żeby cię szukać, ale w Caithnard rozpoznał ją i zatrzymał pewien żeglarz. Jest teraz w drodze do domu. — Morgon zakrył oczy przedramieniem. Cofnął się, kiedy czarodziej uniósł rękę i postąpił krok w jego stronę. — Morgonie. — Czarodziej z trudem dobywał z siebie głos. — To nie było skomplikowane zaklęcie. Skruszyłbyś je, gdybyś tylko jasno pomyślał.

— Myślałem jasno — wyszeptał Morgon. — Skruszenie go było ponad me siły. — Urwał. Czuł za sobą obecność zaintrygowanego, ale ufającego im obu Danana. Mroczna zagadka mocy czarodzieja znowu zdominowała jego myśli, rozlewała się na całe królestwo od Isig po Hed. Wyglądało na to, że nie ma przed nią ucieczki. Z braku innego wyjścia zaniósł się chrapliwym, bezsilnym szlochem. Czarodziej, garbiąc się, jakby na jego barkach spoczywało brzemię całego królestwa, milczał.

Загрузка...