Oficer z kaduceuszem na mundurze, major Stillman, pokazał Conwayowi jego kabinę. Wprawdzie mówił cicho i uprzejmie, ale Conway odniósł wrażenie, że tego człowieka nikt nigdy nie zdołałby onieśmielić. Dodał, że kapitan z chęcią powita Conwaya w sterówce zaraz po pierwszym skoku.
Nieco później Conway rzeczywiście spotkał pułkownika Williamsona, kapitana statku, który udzielił mu zgody na swobodne poruszanie się po wszystkich pokładach. Jak na rządową jednostkę był to dość rzadki gest i Conway poczuł się wyróżniony, szybko jednak, chociaż nikt nie powiedział mu złego słowa, poczuł się w sterówce nieswojo. Ciągle wchodził komuś w drogę. Wkrótce zgubił się dwa razy na okrętowych korytarzach. Należący do Korpusu Kontroli ciężki krążownik Vespasian był o wiele większy, niż Conway początkowo sądził. Po oprowadzeniu przez przyjaznego Kontrolera o wiecznie nieruchomej twarzy uznał, że lepiej zrobi, jeśli spędzi podróż w kabinie. Należało zapoznać się ze szczegółami nowego zadania.
Pułkownik Williamson przekazał mu kopie dokładniejszych i bardziej aktualnych raportów uzyskanych kanałami Korpusu Kontroli, Conway zaczął jednak lekturę od tego, co otrzymał od O’Mary.
Gdy Lonvellina dopadła niespodziewana choroba, udawał się on w praktycznie niezbadane rejony Małego Obłoku Magellana, na planetę, o której słyszał sporo niesympatycznych pogłosek. Po wyleczeniu i opuszczeniu Szpitala wyruszył w dalszą drogę, a po kilku tygodniach skontaktował się z Korpusem Kontroli. Utrzymywał, że to, z czym się zetknął na tej planecie, jest, zarówno socjologicznie, jak i medycznie rzecz biorąc, czystym barbarzyństwem. Zamierzał zająć się szeregiem chorób społecznych trapiących mieszkańców planety, jednak wcześniej chciał zasięgnąć paru porad medycznych. Pytał też, czy możliwe byłoby przysłanie kilku istot DBDG dla bezpośrednich kontaktów z tubylcami, którzy byli tego samego typu fizjologicznego i odnosili się wrogo do wszystkich obcych, co bardzo utrudniało Lonvellinowi pracę.
Dziwne było już to, że ktoś tak doświadczony w kwestiach społecznych jak Lonvellin poprosił o pomoc. Jednak sprawy układały się tak źle, że zajęty rozwiązywaniem najbardziej palących, codziennych problemów były pacjent Conwaya nie miał już czasu na nic więcej.
Jak przekazał w raporcie, najpierw przez dłuższy czas obserwował planetę z orbity i monitorował za pomocą swojego autotranslatora transmisje radiowe. Ustalił, że w dole jest jeden czynny port kosmiczny, chociaż poziom rozwoju technologicznego był tu zdumiewająco niski. Gdy zebrał już wszystkie konieczne jego zdaniem informacje, zaczął się rozglądać za stosownym miejscem do lądowania.
Z obserwacji Lonvellina wynikało, że na owej planecie (przez mieszkańców zwanej Etla) była niegdyś dobrze prosperująca kolonia, która podupadła z przyczyn ekonomicznych i odtąd utrzymywała jedynie sporadyczne kontakty z innymi ośrodkami. Jako że nie trwała w całkowitej izolacji, można było domniemywać, że spadający nagle z nieba obcy nie będzie dla Etlan całkiem niezwykły i skłonni będą mu zaufać, mimo że jego wygląd mógł im się wydać nieco przerażający. Powinni się już oswoić z różnorodnością obcych. Postanowił wystąpić przed nimi jako biedna, wystraszona i niezbyt rozgarnięta istota, której statek uległ awarii i która po takim przymusowym lądowaniu potrzebowała różnych dziwnych i raczej bezwartościowych materiałów do jego naprawy. Miały to być głównie rozmaite kawałki metalu i skał, aby Etlanie nie zorientowali się zbyt łatwo, o co naprawdę tu chodzi. Niemniej w zamian za te śmieci Lonvellin zamierzał przekazywać im pełnowartościowe prezenty, które zachęciłyby co bardziej przedsiębiorczych tubylców do ściślejszych kontaktów z obcym.
Lonvellin liczył się z tym, że na początku Etlanie będą próbowali bezlitośnie go wykorzystać, wcale mu to jednak nie przeszkadzało. Potem miało się to zmienić. Co więcej, nie zamierzał ograniczać się do podarunków, chciał także pomóc w różnych sprawach. Zamierzał w końcu ogłosić, że jego statek zepsuł się na dobre, i zamieszkać na planecie na stałe. Reszta była kwestią upływu czasu, którego miał pod dostatkiem.
Wylądował przy drodze łączącej dwa małe miasta i wkrótce napotkał pierwszego tubylca, który jednak, mimo ostrożności Lonvellina i pełnego wykorzystania przezeń możliwości autotranslatora, uciekł. Po kilku godzinach zaczęły spadać na statek i całą, gęsto zadrzewioną okolicę małe, prymitywne pociski z głowicami zawierającymi jakiś łatwopalny materiał. Niedługo potem las został rozmyślnie podpalony.
Nie znając przyczyn wrogości Etlan wobec obcych, nie wiedział, jak z nimi postępować, poprosił więc o pomoc podobnych do tubylców Ziemian. Rychło zjawiła się na miejscu cała ekipa kontaktowa Korpusu. Całkiem jawnie wylądowała na planecie.
Specjaliści dowiedzieli się, że Etlanie panicznie boją się obcych, gdyż uważają ich za nosicieli wszelakich chorób. Ciekawe jednak, że nie mieli nic przeciwko tym gościom, którzy należeli do ich rasy albo do gatunków zewnętrznie podobnych, od których o wiele łatwiej mogliby się czymś zarazić. Medycyna już dawno ustaliła, że choroby jednej rasy rzadko są groźne dla innej. Każda istota inteligentna, która opanowała sztukę podróży kosmicznych, powinna o tym wiedzieć, pomyślał Conway. To była zawsze pierwsza lekcja wynikająca z kontaktu międzygwiezdnych kultur.
Mimo zmęczenia próbował coś z tego wszystkiego zrozumieć, sięgnął nawet do opracowań przygotowanych w ramach federacyjnego programu kolonizacji, gdy major Stillman zapewnił mu inne, mniej wyczerpujące zajęcie.
— Na miejscu będziemy za trzy dni, doktorze — powiedział. — Myślę zatem, że pora, aby przeszedł pan krótki kurs szpiegostwa. Ściślej, powinien pan się nauczyć nosić etlańską odzież. Bardzo twarzowe przebranie, chociaż ja mam zbyt krzywe nogi na kilt…
Następnie Stillman wyjaśnił, że kontakt przebiegał dotąd dwutorowo. Jedna ekipa Kontrolerów wylądowała w całkowitej tajemnicy i pojawiła się miedzy tubylcami, używając ich języka i strojów. Nic więcej nie było potrzebne, gdyż Ziemianie byli łudząco podobni do Etlan. Większość później uzyskanych informacji zdobyto w ten właśnie sposób i żaden z agentów nie został zdemaskowany. Druga grupa zaś pojawiła się otwarcie jako obcy i porozumiewała się z Etlanami, używając autotranslatorów. Oficjalnym powodem ich wizyty była pogłoska o panującej na Etli zarazie i chęć niesienia pomocy medycznej. Tubylcy gładko przełknęli tę historię i przyznali, że składano im już podobne propozycje, a co dziesięć lat przybywa do nich imperialny statek pełen najnowszych leków, lecz pomimo to zaraza robi coraz większe postępy. Kontrolerzy otrzymali od Etlan wolną rękę, chociaż dano im do zrozumienia, że najpewniej i tak są kolejną bandą dobrze wychowanych złodziei.
Oczywiście przybysze nie przyznali się, że wiedzą cokolwiek o lądowaniu Lonvellina, a gdy w końcu zeszło na ten temat, wypowiadali się dosyć neutralnie.
Sprawa nie należała zatem do nieskomplikowanych, a co gorsza, z meldunków zakonspirowanych agentów wynikało, że z każdym dniem komplikuje się coraz bardziej. Niemniej Lonvellin obmyślił genialnie prosty plan zaprowadzenia porządku na planecie. Gdy Conway usłyszał, na czym ten plan polega, pożałował nagle, że tak bardzo starał się wyleczyć Lonvellina. Siedziałby sobie dalej spokojnie w Szpitalu i nie musiałby teraz walczyć z buntem narastającym w okolicach okrężnicy…
Etla była siedliskiem chorób i cierpienia, a jej mieszkańcy hołdowali wielu przesądom, czego doskonałą ilustracją było to, jak potraktowali Lonvellina. Brakło im tolerancji wobec istot, które czymkolwiek się od nich różniły. To ostatnie wynikało oczywiście z poprzednich dwóch czynników, ale utrwalało godny pożałowania stan. Lonvellin zaproponował, żeby przerwać błędne koło, doprowadzając do znaczącej poprawy stanu zdrowia tubylców. Na tyle znaczącej, aby nawet najbardziej nierozgarnięci twardogłowi musieli to zauważyć. I gdyby Kontrolerzy ogłosili, że cały czas stosowali się do instrukcji Lonvellina, nienawidzący obcych Etlanie musieliby nieco spuścić z tonu. A to dałoby Lonvellinowi szansę pozyskania zaufania tubylców i realizacji pierwotnego planu odrodzenia miejscowej kultury.
Conway odparł, że chociaż nie jest ekspertem w takich sprawach, plan wydaje mu się bardzo dobry.
Stillman był ekspertem i miał podobne zdanie.
— Świetny plan — ocenił. — To znaczy będzie świetny, jeśli zadziała.
Dzień przed przybyciem do celu kapitan poprosił Conwaya do sterówki na, jak to określił, kilka minut rozmowy. Trwało właśnie zliczanie pozycji statku przed ostatnim skokiem. Znajdowali się stosunkowo blisko widocznego na ekranach układu podwójnego, w którym jedna z gwiazd była niestabilnym karłem.
Conway pomyślał zrazu, że to właśnie ten widok sprawił, iż kapitan poczuł się mały i samotny wobec ogromu wszechświata i zapragnął czyjegoś towarzystwa. Dotychczasowe bariery pomiędzy nimi jakby znikły, a pułkownik Williamson odezwał się tonem, z którego Conway wywnioskował, że pod kapitańskim mundurem bije chyba normalne, ludzkie serce. Ponadto dowiedział się, że kapitan ma jeszcze inne ludzkie cechy.
— Wie pan, doktorze, nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak krytyka Lonvellina — zaczął przepraszająco. — Szczególnie że był pańskim pacjentem i być może stał się pańskim przyjacielem. Nie chcę też, aby pan uznał, że po prostu narzekam, bo zaangażował do jednej operacji krążownik federacyjny i wiele mniejszych jednostek. Nie o to chodzi…
Williamson zdjął czapkę i wygładził kciukiem zagięcie otoku. Conway mógł przy tej okazji zobaczyć, że kapitan ma rzadkie, siwiejące włosy i czoło pokryte schowanymi normalnie pod czapką zmarszczkami. Po chwili nałożył z powrotem nakrycie głowy i znów był wzorowym wyższym oficerem.
— Mówiąc wprost, Lonvellin jest tylko utalentowanym amatorem. Tacy zawsze przydają roboty zawodowcom, bo za nic mają wszelkie planowanie i całą resztę. Jednak to akurat nie problem, a sytuacja, na którą zwrócił nam uwagę, naprawdę wymaga natychmiastowego działania. Ważne jest co innego. Korpus ma olbrzymie doświadczenie w kwestiach zwiadu, kolonizacji i reform, potrafimy też sobie radzić z patologiami społecznymi w rodzaju tych na Etli. Chociaż muszę przyznać, że w Korpusie nie ma nikogo, kto w pojedynkę mógłby dorównać Lonvellinowi, nie mamy też obecnie żadnego planu, który byłby lepszy od jego propozycji…
Conway zaczął się zastanawiać, czy kapitan przejdzie kiedyś do rzeczy, czy może tylko chciał sobie upuścić nieco pary i po prostu się wygadać. Niemniej dotąd Williamson nie zrobił na nim wrażenia kogoś skłonnego do narzekania.
— Myślę, że jako druga w hierarchii osoba odpowiedzialna za realizację planu Lonvellina powinien pan wiedzieć, co o tym myślimy i jakie działania dotąd podjęliśmy. Na Etli pracuje w tej chwili prawie dwa razy więcej agentów, niż zakłada Lonvellin. Następni są już w drodze. Bardzo szanuję naszego długowiecznego przyjaciela, ale uważam, że sytuacja jest znacznie bardziej złożona, niż on jest uprzejmy sądzić.
Conway zastanawiał się chwilę, po czym spytał:
— Zdziwiło mnie, dlaczego do operacji o charakterze głównie kulturowym skierowano tak wielką jednostkę jak Vespasian. Uważa pan, że możemy natrafić na jakieś nieznane zagrożenie?
— Tak.
W tej chwili niesamowity podwójny układ gwiezdny zniknął z ekranów i na jego miejscu pojawił się normalny system z gwiazdą w typie Słońca. W odległości szesnastu milionów kilometrów wisiał cienki sierp planety będącej celem ich podróży. Zanim Conway zdążył zadać któreś z licznie lęgnących mu się pod czaszką pytań, kapitan poinformował go, że zakończyli ostatni skok, toteż odtąd, aż do lądowania, będzie bardzo zajęty, i uprzejmie wyprosił go ze sterówki, doradzając, aby Conway spróbował złapać jeszcze nieco snu przed końcem lotu.
Wróciwszy do kabiny, Conway rozebrał się niemal odruchowo, co w sumie było dobrym objawem. Tak jak Stillman, nosił przez kilka ostatnich dni etlańską bluzę, kilt z pasem z kieszeniami, beret i nieco teatralny płaszcz do pół łydki, który należało wkładać, wychodząc z domu. Obaj czuli się już w tych przebraniach na tyle swobodnie, że nie przeszkadzały im nawet podczas wspólnych obiadów w mesie. Teraz jednak Conway jakoś nie mógł się uspokoić — za dużo usłyszał od kapitana.
Williamson uważał, że sytuacja jest wystarczająco niebezpieczna, żeby uzasadniało to sprowadzenie w te okolice jednej z najcięższych jednostek Korpusu Kontroli. Dlaczego? Co mogło się stać źródłem zagrożenia?
Na pewno nie chodziło o militarne możliwości Etlan, którzy w najgorszym razie mogli jedynie urazić uczucia własne załogi krążownika. A to znaczyło, że niebezpieczeństwo miało nadejść z innej strony…
Nagle Conway zrozumiał, co tak bardzo zaniepokoiło go w przeczytanym wcześniej raporcie. Imperium…
Była o tym mowa w kilku miejscach, a nic o nim na razie nie wiedziano. Statki badawcze Korpusu nie trafiły dotąd na żadne jego ślady, co nie zdumiewało, gdyż zgodnie z planem w ten rejon Małego Obłoku Magellana wyprawy kartograficzne miały wyruszyć dopiero za pięćdziesiąt lat i gdyby nie pomysł Lonvellina, nikt wcześniej by tu nie zbłądził. Na razie można się było tylko domyślać, że Etla to część owego Imperium, które przysyłało regularnie jakąś pomoc medyczną.
Niemniej zdaniem Conwaya pomoc owa pojawiała się rozpaczliwie rzadko. Sporo to mówiło o istotach odpowiedzialnych za jej wysyłkę. Najwidoczniej nie były zbyt zaawansowane w kwestiach medycznych, bo w przeciwnym razie produkowane przez nie leki wygaszałyby, chociaż na jakiś czas, nawiedzające Etlę epidemie. No i niemal na pewno były biedne. Za biedne, by przysyłać transporty częściej. Conway nie zdziwiłby się, gdyby Imperium okazało się wspólnotą złożoną z jednego macierzystego świata i szeregu walczących o przetrwanie kolonii w rodzaju Etli. Jednak metropolia, która mimo wszystko wspiera podporządkowane sobie światy, nieważne, jak rzadko i czy skutecznie, nie powinna być w zasadzie dla nikogo groźna. Wręcz przeciwnie…
Kapitan Williamson po prostu, jak to on, przesadza, pomyślał Conway, kładąc się na koi.