Doktor Mannon jęknął na widok baterii ekranów i migających światełek, ale płynnie przejął obowiązki Conwaya. Lepiej być nie mogło. Gdy Conway odwracał się już, żeby odejść, Mannon przysunął nos na siedem centymetrów do jednego z ekranów i mruknął:
— Aha…
— Co się dzieje?
— Nic, nic — odparł Mannon, nie odwracając oczu od ekranu. — Zaczynam tylko rozumieć, dlaczego wolisz znaleźć się tam, na dole.
— Przecież już wcześniej powiedziałem! — warknął z irytacją Conway i wypadł z pomieszczenia, przeklinając Mannona w duchu za jego zwyczaj zagajania bezsensownych rozmów w chwili, gdy każde zbyteczne słowo może mieć wręcz kryminalne konsekwencje. Potem jednak pomyślał, że pewnie starzejący się już lekarz jest po prostu zmęczony albo któraś z hipnotaśm szczególnie go zaabsorbowała, i zrobiło mu się wstyd. Sprzeczki ze Skemptonem albo z dyżurnymi w izbie przyjęć nie martwiły go, ale nawet w tak niezwykłej, piekielnie uciążliwej sytuacji wolałby nie drzeć kotów z przyjaciółmi. Zaraz jednak znowu wziął się do pracy i całkiem zapomniał o wstydzie.
Trzy godziny później odniósł wrażenie, że panujące wkoło zamieszanie się podwoiło, chociaż w rzeczywistości udało mu się zdziałać dwa razy więcej niż wcześniej, i to w dwukrotnie krótszym czasie. Ze stanowiska ponad obszernym wejściem do głównego oddziału AUGL widział kolejkę ELNT, sześcionogich, krabowatych istot z planety Melf IV, które pełzały albo były ciągnięte po dnie wielkiego basenu. W odróżnieniu od ich dwudysznych pacjentów pracujący tu futrzaści Kelgianie musieli nosić ubiory ochronne, w których szybko robiło się upiornie gorąco. Przetłumaczone urywki rozmów, które docierały do Conwaya, chociaż wyprane z emocji, świadczyły, że wszyscy są o krok od buntu. Jednak nie mieli wyboru. Trzeba było robić swoje, i to możliwie najszybciej.
Korytarzem za plecami Conwaya przesuwała się powolna procesja Illensańczyków. Niektórzy szli w skafandrach, ciężej chorych przewożono na łóżkach okrytych namiotami ciśnieniowymi. Pomagały im ziemskie oraz kelgiańskie pielęgniarki. Przemarsz odbywał się całkiem sprawnie, chociaż jeszcze pół godziny wcześniej Conway nie wiedział, czy w ogóle będzie możliwy…
Gdy pacjenci pod namiotami ciśnieniowymi dotarli do wypełnionego wodą basenu AUGL, powłoki wydęły się chlorem niczym balony i uniosły ich wraz z łóżkami ku sufitowi zbiornika. Holowanie ich w tym położeniu było niemożliwe, ponieważ występy konstrukcji mogłyby poszarpać namioty, a podczepianie pięciu albo i sześciu pielęgniarek pod każde łóżko w roli balastu wydawało się niepraktyczne. Najpierw Conway spróbował zastosować samobieżne nosze sprowadzone z wyższego poziomu. Teoretycznie były przystosowane do wykorzystania w środowisku wodnym i mogły pomóc w przewiezieniu kłopotliwych pacjentów, jednak przy pierwszej próbie z jakiegoś powodu pękła pokrywa akumulatorów i woda wkoło nie dość, że zaczęła się burzyć, to jeszcze poczerniała.
Conway wcale się nie zdziwił, gdy później usłyszał, że pacjent na tym pechowym łóżku miał nawrót choroby.
Ostatecznie rozwiązał problem dzięki nagłemu przypływowi natchnienia, które jednak, jak sobie powtarzał, powinno nadejść dwie sekundy po tym, gdy zaczął się zastanawiać nad sprawą. Przełączył generator sztucznego ciążenia w basenie na zero i namioty przestały uciekać pod sam sufit. Wprawdzie pielęgniarki musiały teraz płynąć obok nich, zamiast iść, ale nie była to wielka niedogodność.
Dopiero podczas przeprowadzania PVSJ Conway zrozumiał, o co naprawdę chodziło Mannonowi: jedną z pielęgniarek wyznaczonych do tego zadania była Murchison. Nie dojrzała go wprawdzie, ale on zauważył ją od razu — tylko Murchison mogła tak zgrabnie wypełnić sobą lekki kombinezon. Nie próbował się zresztą do niej odzywać, uznał bowiem, że nie jest to odpowiedni czas i miejsce.
Godziny mijały szybko i operacja postępowała bez szczególnych komplikacji. Kelgiański statek szpitalny przy luku piątym był niemal gotów do odlotu, czekał już tylko na paru spóźnialskich starszych lekarzy i eskortę, która miała go odprowadzić na bezpieczną odległość pierwszego skoku. Conway wiedział, że wśród pasażerów jest wielu jego przyjaciół oraz dobrych znajomych, i pomyślał, że nie zrobi źle, jeśli szybko się z nimi pożegna. Powiadomił Mannona, że schodzi na chwilę z posterunku, i ruszył ku piątce.
Jednak gdy tam dotarł, kelgiański statek zdążył już odcumować. Na jednym z ekranów było widać, jak oddala się powoli od Szpitala w asyście krążownika. Za nimi jaśniały na tle czerni kosmosu odległe sylwetki innych jednostek Korpusu. Zgodnie z planem flota obrońców skupiała się wokół Szpitala. Conway, który przyglądał się jej poprzedniego dnia, zauważył, że okrętów jest wyraźnie więcej. Podbudowany na duchu wrócił czym prędzej do sekcji AUGL.
Przybywszy na miejsce, ujrzał, że korytarz jest prawie zablokowany narastającym lodem.
Statek z Gregory był wyposażony w specjalny chłodzony przedział dla istot klasy SNLU, kruchych, krystalicznych metanowców, które spłonęłyby błyskawicznie w temperaturze powyżej minus stu dwudziestu stopni. W Szpitalu przebywało ostatnio na leczeniu siedem takich istot i na czas transportu umieszczono je w trzymetrowej chłodzonej kuli. Ponieważ oczekiwano, że mogą wystąpić trudności z ich załadunkiem, wyznaczono im miejsce na samym końcu kolejki.
Gdyby istniało wyjście prowadzące z sekcji metanowców prosto w kosmos, można by ich podholować do statku w próżni, ale że go nie było, kulę należało przeciągnąć przez czternaście poziomów do luku numer szesnaście. Niemal wszędzie droga biegła szerokimi korytarzami wypełnionymi mieszanką tlenową albo chlorem, zatem na chłodzonym pojemniku osadzał się jedynie szron. Jednak w sekcji AUGL zaczął go bardzo szybko oblepiać lód.
Conway spodziewał się czegoś podobnego, ale nie sądził, by podczas tych paru chwil, które kula miała być w wodzie, mogły się pojawić jakieś problemy. Tymczasem jedna z lin holujących nagle pękła, kula zdryfowała na wystającą ze ściany rurę, w parę sekund okryła się lodem i zablokowała korytarz. Teraz kulę spowijała gruba na ponad metr błyszcząca skorupa i pod oraz nad nią nie było już prawie miejsca, żeby się przecisnąć.
— Przynieście szybko palniki! — krzyknął Conway do Mannona.
Nim korytarz został zablokowany, zjawiło się trzech Kontrolerów z odpowiednim sprzętem. Nastawiwszy dysze palników na maksymalne rozproszenie płomienia, zaatakowali lodowy czop. Najpierw oddzielili go od rury, a potem okroili z grubsza ze wszystkich stron. W zamkniętej przestrzeni korytarza woda nagrzewała się jednak szybko od palników, a kombinezony pracujących nie miały chłodzenia. Conway zaczął im współczuć. Nie dość, że pławili się we wrzątku niczym homary, to jeszcze w każdej chwili groziło im przygniecenie przez oderwany złom lodu. Bąble pary, od których było w wodzie aż gęsto, ograniczały na dodatek widoczność i Kontrolerzy musieli bardzo uważać, żeby nie skierować płomienia na własną rękę czy nogę.
W końcu jednak im się udało. Pojemnik z SNLU został przepchnięty przez śluzę do następnej sekcji, gdzie nie było już wody. Spocony jak mysz Conway odruchowo chciał otrzeć czoło, ale oczywiście przesunął jedynie rękawicą po hełmie.
Zastanowił się, co jeszcze może pójść nie tak. Mannon donosił jednak, że wszystko jest w najlepszym porządku. Pacjenci z trzech poziomów DBLF odlecieli na statku Kelgian i w Szpitalu zostało tylko paru gąsienicowatych pielęgniarzy. Trzy illensańskie frachtowce opróżniły już prawie oddziały chlorodysznych PVSJ, a ostatni spóźnialscy mieli trafić na pokład w ciągu paru minut. To samo dotyczyło skrzelodysznych AUGL oraz ELNT, kula lodowa z SNLU docierała zaś już prawie do luku. Czternaście poziomów z głowy! Całkiem nieźle jak na jeden dzień pracy. Doktor Mannon zasugerował Conwayowi, żeby skorzystać ze sposobności, złożyć głowę na poduszce i zaaplikować sobie co najmniej kilka godzin nieświadomości przed następnym, równie pracowitym dniem.
Conway płynął z wysiłkiem ku śluzie i coraz tęskniej myślał o wielkim steku najpierw i porządnej porcji snu potem, gdy niespodziewanie coś go uderzyło.
Nie dostrzegł, co to było, ale poczuł nagle równoczesne ciosy trafiające go w żołądek, pierś i nogi w miejscach, gdzie kombinezon był najcieńszy. Ból objął całe ciało, czerwona mgła przesłoniła oczy. Conway zwinął się wpół i na chwilę prawie że stracił przytomność. Zrobiło mu się niedobrze, tak niedobrze, jakby zaraz miał od tego umrzeć. Coś jednak podszeptywało mu ciągle, że utopienie się we własnych wymiocinach wypełniających hełm to bardzo, ale to bardzo paskudna śmierć…
Ból osłabł stopniowo i Conway zdołał wreszcie zebrać myśli. Ciągle czuł się tak, jakby jakiś Tralthańczyk kopnął go w dołek wszystkimi sześcioma nogami, ale usłyszał rozlegający się wkoło dziwny, głośny bulgot. W pobliżu przepłynął bezwładny Kelgianin. W pierwszej chwili zdało się Conwayowi, że futrzak jest bez skafandra, ale nie: kombinezon był tylko rozdarty i pełen wody.
Nieco dalej unosiło się dwóch innych Kelgian. Ich smukłe, zmasakrowane ciała otaczała rosnąca chmura czerwieni. Natomiast pod przeciwległą ścianą wytworzył się spory wir z centrum wokół ciemnej, nieregularnej dziury, którą woda uciekała ze zbiornika.
Conway zaklął. Pomyślał, że chyba wie, co się stało. To coś, co wybiło dziurę, wywołało falę uderzeniową, która rozeszła się w nieściśliwej wodzie z niszczycielską mocą. Conwaya i bliższego Kelgianina ocaliło tylko to, że byli już w korytarzu. Chociaż po prawdzie trudno było orzec, czy futrzak przeżył…
Trzy minuty ciągnął nieprzytomnego do odległej o trzy metry śluzy na końcu korytarza. Gdy byli już w środku, natychmiast włączył pompy i otworzył napływ powietrza. Kiedy zrobiło się prawie sucho, ułożył mokre i bezwładne ciało na boku pod ścianą. Srebrzyste futro było całe ciemne i pozlepiane, nie wyczuwał pulsu ani oddechu. Conway szybko położył się na boku, rozsunął trzecią i czwartą parę kończyn Kelgianina, przycisnął własne ramię do jego piersi i zaparłszy się nogami o przeciwległą ścianę, zaczął rytmicznie uciskać mu klatkę piersiową. Wiedział, że klasycznym masażem dłońmi nic by nie wskórał z tak masywnym stworzeniem jak DBLF. Po kilku chwilach z ust nieprzytomnego popłynął strumyczek wody.
Conway przerwał nagle reanimację, słysząc, jak ktoś manipuluje przy drzwiach śluzy od strony zbiornika. Włączył radio, ale nie działało. Zdjął więc szybko hełm i zbliżył usta do szpary miedzy drzwiami a framugą.
— Tu są płucodyszni bez skafandrów! — krzyknął. — Jeśli otworzysz drzwi, utopisz nas! Wejdź od drugiej strony!
Kilka minut później uchyliły się przeciwległe drzwi i w progu śluzy stanęła… Murchison. Spojrzała na Conwaya jakoś dziwnie.
— Doktorze… pan… — powiedziała drżącym głosem. Conway wyprostował gwałtownie nogi i uderzył ramieniem w okolice mostka Kelgianina.
— Co?
— Bo… ta eksplozja… — zaczęła Murchison, ale zaraz się uspokoiła i znowu stała się opanowaną, w pełni wykwalifikowaną pielęgniarką. — Doszło do eksplozji, doktorze. Jedna pielęgniarka DBLF została poważnie ranna odłamkami wyrwanych paneli podłogowych. Dostała koagulant, ale nie wiem, czy przeżyje. I jeszcze korytarz, na którym leży, został zalany wodą. Widocznie jest jakaś dziura w sekcji AUGL. Poza tym ciśnienie spada, więc mamy pewnie przebicie powłoki, i czuć też lekko chlorem…
Conway jęknął i zdwoił wysiłki reanimacyjne. Zanim zdążył się odezwać, Murchison pochyliła się nad nim.
— Prawie wszyscy lekarze DBLF zostali ewakuowani. Został tylko ten i jeszcze dwóch, którzy powinni być gdzieś w pobliżu, ale jest pod ręką ich personel pielęgniarski…
No i pojawiły się prawdziwe problemy: skażenie środowiska Szpitala i groźba dekompresji. Trzeba było jak najszybciej przenieść rannych, bo jeśli ciśnienie spadnie za bardzo, hermetyczne drzwi zamkną się samoczynnie, nieodwołalnie odcinając uszkodzone przedziały. A brak lekarzy DBLF oznaczał, że Conway będzie musiał wziąć hipnotaśmę tego typu fizjologicznego. Czyli powinien zaraz udać się do gabinetu O’Mary. Najpierw jednak zadba o pacjenta…
— Proszę się nim zająć, siostro — powiedział, wskazując na mokre ciało na podłodze. — Chyba zaczyna już sam oddychać, ale nie zaszkodzi pomóc mu jeszcze z dziesięć minut.
Patrzył, jak Murchison układa się na boku z ugiętymi kolanami i stopami opartymi o ścianę. Chociaż czas i miejsce były po temu całkowicie niestosowne, widok dziewczyny leżącej tak w demoralizująco dopasowanym i mokrym stroju sprawił, że Conway zapomniał na krótką chwilę i o pacjentach, i o hipnotaśmie, i o całej ewakuacji. Nagle jednak uświadomił sobie, że Murchison też przechodziła kilka minut przed eksplozją przez zbiornik AUGL i niewiele brakowało, aby jej wspaniałe ciało zostało rozdarte tak samo jak ciała nieszczęsnych DBLF…
— Między trzecią a czwartą parą kończyn, a nie piątą i szóstą! — rzucił surowo, chociaż najchętniej powiedziałby całkiem co innego, po czym odwrócił się i wyszedł.