ROZDZIAŁ CZWARTY

Przez pierwsze dwadzieścia minut pracowali w milczeniu, chociaż ten etap nie wymagał szczególnej koncentracji. Przypominał plewienie ogrodu. Conway zdejmował kawałek chorej skóry, a OTSB badał mackami korzonki, po czym je usuwał. I zaraz przechodzili dalej. Szykowała się najnudniejsza operacja w całej karierze Conwaya.

— Wyczuwam narastający lęk pacjenta oraz zamiar działania — oznajmił nagle Prilicla. — Lęk jest coraz silniejszy…

Conway chrząknął. Nie wiedział, co powiedzieć.

Pięć minut później Tralthańczyk przerwał milczenie:

— Musimy zwolnić, doktorze. Dotarliśmy do miejsca, gdzie korzonki sięgają głębiej.

Minęły kolejne dwie minuty.

— Ależ ja je widzę! Jak głęboko teraz wrastają?

— Na dziesięć centymetrów — odparł Tralthańczyk. — Doktorze, one się wyraźnie i w oczach wydłużają.

— Przecież to niemożliwe! — wyrwało się Conwayowi, ale zaraz się opanował. — Przenosimy się kawałek dalej.

Pot wystąpił mu na czoło, a stojący obok Prilicla aż zadrżał, ale nie z powodu emocji żywionych przez pacjenta. Wystarczyło to, co pomyślał sobie Conway, gdy w dwóch wybranych przypadkowo miejscach znalazł dokładnie to samo. Korzonki wrastały głębiej w ciało wprost na jego oczach.

— Przerywamy — rzucił ochryple.

* * *

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, tylko Prilicla ciągle nie mógł się opanować i jego kruche ciało kołysało się jak na silnym wietrze. Tralthańczyk zajął się swoją aparaturą, chociaż nie miał już przy niej nic do roboty, O’Mara zaś wpatrywał się uważnie w Conwaya i wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Niemniej w jego szarych oczach widać było też cień współczucia dla kogoś, kto najzwyczajniej znalazł się w kropce. Należało jednak ustalić, czy zdecydował przypadek, czy może błąd Conwaya.

— Co się stało, doktorze? — spytał łagodnie.

Zirytowany Conway potrząsnął głową.

— Nie wiem. Wczoraj pacjent sprzeciwił się leczeniu farmakologicznemu, dzisiaj stawił opór interwencji chirurgicznej. Reaguje zupełnie bez sensu! Próba usunięcia chorej tkanki uruchomiła jakiś dziwny mechanizm obronny i wrosty zaczęły sięgać błyskawicznie tak głęboko, że jeszcze trochę, a dosięgłyby życiowo ważnych organów. Nie muszę panu mówić, co by to znaczyło…

— Lęk u pacjenta maleje — odezwał się Prilicla. — Chociaż wciąż coś go mocno absorbuje.

— Zauważyłem coś ciekawego, jeśli chodzi o te wyrostki — włączył się Tralthańczyk. — Mój symbiont ma doskonały wzrok i twierdzi, że one są tak samo zakorzenione z obu stron. Trudno więc orzec, czy to chora tkanka trzyma się ciała, czy ciało przytrzymuje zmieniony płat skóry.

Conway pokręcił głową. Przypadek był pełen niepojętych sprzeczności. Przede wszystkim żaden pacjent, choćby i kompletnie zakręcony psychicznie, nie powinien być zdolny wstrzymać działania silnego leku, który mógłby go uleczyć w pół godziny. A ten tutaj tego dokonał, i to w parę minut, chociaż usunięcie chorego płata skóry i zastąpienie go nową, sztuczną tkanką byłoby działaniem jak najbardziej naturalnym. Zdumiewający i beznadziejny przypadek.

A z samego początku wydawał się taki prosty. Conway bardziej interesował się wtedy pochodzeniem pacjenta niż jego stanem i leczeniem, gdyż to akurat nie budziło szczególnych wątpliwości. Jednak musiał gdzieś coś pominąć i teraz przez jego zaniedbanie pacjent umrze zapewne w ciągu kilku godzin. Wszystko przez pospieszną diagnozę, zbytnią pewność siebie i karygodną beztroskę.

Utrata pacjenta zawsze była dramatem, a w tym szpitalu zdarzało to się niezmiernie rzadko. Jednak dopuścić do śmierci chorego, którego stan nigdzie w cywilizowanej części tej galaktyki nie zostałby uznany za poważny… Conway zaklął szpetnie pod nosem i poczuł, że nie wie, co powiedzieć.

— Spokojnie, synu.

O’Mara podszedł do Conwaya i po ojcowsku położył mu dłoń na ramieniu. Normalnie naczelnemu psychologowi brakło cierpliwości do ludzi i traktował ich niczym tyran. Każdemu, kto zgłaszał się do niego po pomoc, nie szczędził sarkastycznych uwag i był tak uparty, że nieszczęśnicy ze wstydem zaczynali się w końcu zastanawiać, jak samodzielnie rozwiązać własne problemy. Obecne, całkiem nietypowe zachowanie dowodziło, że zdaniem O’Mary Conway stanął przez dylematem, z którym samodzielnie nijak sobie nie poradzi.

Jednak było w tym coś więcej niż tylko troska o lekarza, który znalazł się w kropce. W głębi ducha naczelny psycholog był w jakiejś mierze zadowolony z takiego rozwoju wypadków. Nie, żeby Conway podejrzewał go o niecne myśli, wiedział, że na jego miejscu O’Mara starałby się tak samo, a może nawet i bardziej wyleczyć pacjenta i byłby równie zasmucony niepowodzeniem. Tyle że jako naczelny psycholog musiał myśleć o zagrożeniu dla Szpitala ze strony istoty o nieznanych, choć na pewno nadprzeciętnych możliwościach umysłu, który był na dodatek niezrównoważony. Mógł się również zastanawiać, czy przy żywym i przytomnym EPLH nie wyjdzie na niedokształconego adepta swojej dziedziny…

— Spróbujmy raz jeszcze od początku — powiedział, przerywając zamyślenie Conwaya. — Czy znalazł pan w informacjach o pacjencie cokolwiek, co sugerowałoby skłonności do autodestrukcji?

— Nie — odparł z przekonaniem Conway. — Wręcz przeciwnie. Powinien desperacko czepiać się życia. Poddawał się kompleksowej kuracji odmładzającej, czyli takiej, która regularnie obejmowała wszystkie komórki ciała. Włącznie z komórkami mózgu. Tym samym… usuwając stare komórki, usuwał też zapisane w nich wspomnienia… Po każdej kolejnej kuracji tracił pamięć…

— I dlatego właśnie ten jego dziennik był tak naszpikowany szczegółami technicznymi — wtrącił O’Mara. — Miał służyć odtwarzaniu pamięci. Wolę już naszą metodę, przy której regeneruje się zużyte organy, ale nie rusza się mózgu. Nawet jeśli nie żyjemy przez to tak długo jak oni.

— Wiem — mruknął Conway, zastanawiając się nad przyczyną nagłej rozmowności psychologa. Czyżby uważał, że nieprofesjonalne spojrzenie na sprawę pomoże coś wyjaśnić? — Niemniej, jak pan wie, skutkiem ubocznym sztucznego przedłużenia życia jest narastający lęk przed śmiercią. Mimo dokuczliwej samotności i znudzenia długą egzystencją strach ten wciąż się powiększa. Dlatego te istoty podróżowały zawsze z osobistym lekarzem. Panicznie bały się choroby albo wypadku. I dlatego skłonny jestem mu współczuć w sytuacji, gdy miast dbać o niego, lekarz zaczął mu szkodzić. Chociaż nie wiem, czy trzeba było go aż zjadać…

— Więc jest pan po jego stronie — rzucił O’Mara.

— Można by to zapewne uznać za działanie w samoobronie. Ale ważniejsze jest co innego. Skoro panicznie boi się śmierci, powinien raczej poszukać innego, lepszego doktora… A!

— Co „'a”? — spytał O’Mara.

— Doktor Conway właśnie na coś wpadł — odezwał się czuły na bodźce emocjonalne Prilicla.

— Na co mianowicie? To jakaś tajemnica? Wolałbym wiedzieć… — Głos O’Mary stracił paternalistyczne brzmienie i psychologowi wyraźnie coś błysnęło w oku. Chyba ulżyło mu, że nie musi już udawać dobrego wujka. — O co chodzi z tym pacjentem?

Zadowolony z odkrycia, choć wciąż niezbyt pewny siebie Conway podszedł do interkomu i zamówił całkiem niezwykły zestaw sprzętu. Potem sprawdził jeszcze uprząż pacjenta i dopiero wtedy się odezwał.

— Pomyślałem, że wbrew naszym przypuszczeniom pacjent może być całkiem zdrowy psychicznie. Problem zaś w tym, co zjadł…

— Byłem pewien, że w końcu powie pan coś w tym rodzaju — wycedził O’Mara z wyraźną niechęcią.

Po chwili dostarczono zamówione przedmioty: zaostrzony drewniany kołek i statyw z serwomotorem pozwalający opuszczać go pod żądanym kątem i z dowolną szybkością. Z pomocą Tralthańczyka Conway ustawił urządzenie nad ciałem pacjenta i wycelował ostrze kołka w tułów w miejscu, gdzie kryło się kilka ważnych organów, chronionych grubą na piętnaście centymetrów muskulaturą i warstwą tłuszczu. Potem włączył silniczek i kołek zaczął się zagłębiać w ciało ze stałą szybkością pięciu centymetrów na godzinę.

— Co pan wyprawia? — warknął O’Mara. — Myśli pan, że to wampir?

— Oczywiście, że nie — odparł Conway. — Użyłem drewnianego kołka, aby ułatwić pacjentowi obronę. Stalowego przecież nie zdołałby zatrzymać, prawda?

Skinął na Tralthańczyka i razem zaczęli obserwować miejsce, gdzie drewniane ostrze wnikało w skórę. Prilicla zdawał co parę minut relację z emocji pacjenta, O’Mara zaś chodził po izolatce tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem.

Kołek wszedł prawie na pół centymetra, gdy Conway zauważył lekkie pogrubienie i stwardnienie skóry pacjenta. Miało kształt kolisty i obejmowało jakieś dziesięć centymetrów, środek zaś wypadał dokładnie w zranionym miejscu. Skaner pokazywał postępujące zwłóknienie tkanki skórnej, i to na głębokość trzech centymetrów. Wystarczyło dziesięć minut, aby powstała tam twarda, kościana płytka, kołek zaś wygiął się na niej tak bardzo, że lada chwila mógł się złamać.

— Powiedziałbym, że wszystkie siły obronne pacjenta skoncentrowały się w tym punkcie — stwierdził Conway. — Nie ma co czekać, wycinamy.

Razem z Tralthańczykiem czym prędzej nacięli płytkę dookoła i podcięli ją od spodu. Conway przeniósł ją do sterylnego naczynia z przykryciem. Zaraz potem przygotował zastrzyk tego samego specyfiku, który podał bez powodzenia poprzednim razem. Wstrzyknął środek i pomógł asystentowi dokończyć opatrywanie rany, co było rutynowym zadaniem i potrwało niecały kwadrans. Gdy skończyli, było już jasne, że pacjent zaczął pozytywnie reagować na leczenie.

Tralthańczyk pogratulował Conwayowi zabiegu, O’Mara zaś zaczął głośno i trochę nieuprzejmie domagać się od niego natychmiastowych wyjaśnień. Jednak pierwszy odezwał się Prilicla.

— Udało się, doktorze, ale poziom lęku pacjenta wzrasta zastraszająco. Teraz jest bliski paniki.

Conway uśmiechnął się i pokręcił głową.

— Jest teraz jest pod pełnym znieczuleniem i nie wie nawet, co się z nim dzieje. Niemniej zgadzam się, że obecnie jego osobisty lekarz musi przeżywać ciężkie chwile — dodał i popatrzył znacząco na pojemnik z wycinkiem.

Z mięknącej wolno kościanej płytki uchodził jakiś bladopurpurowy płyn, który rozlewał się po dnie naczynia, ale trochę dziwnie, całkiem niczym rozumna istota badająca swoje nowe więzienie. Bo w gruncie rzeczy tak właśnie było…

* * *

Conway zdawał w gabinecie O’Mary raport z przypadku EPLH. Ogólnie spotykał się z uznaniem, ale wyrażanym na sposób naczelnego psychologa, którego komplementy trudno było odróżnić od obelg. Conway zaczynał już pojmować, że w tym gabinecie na życzliwe traktowanie można było liczyć jedynie wówczas, gdy przychodziło się w roli pacjenta. Na razie gospodarz zasypywał go pytaniami.

— …inteligentna ameboidalna forma życia, kolonia mikroskopijnych, przypominających pod pewnymi względami wirusy komórek to najlepszy możliwy lekarz — mówił w odpowiedzi na kolejną indagację. — Żyjąc w ciele pacjenta, ma wszystkie potrzebne dane, by reagować natychmiast od środka na każdy objaw chorobowy albo uraz. Istocie, która panicznie boi się śmierci, takie rozwiązanie musiało się wydać naprawdę idealne. I tak też zresztą było, ponieważ ostatnie kłopoty nie wynikły z winy lekarza. Chodziło o ignorancję pacjenta w kwestii własnej fizjologii. Myślę, że było tak: pacjent przyjął leki odmładzające, nie czekając na starość ani nawet na wiek średni. Zrobił to za wcześnie, a na dodatek sporo zaniedbał. Musiał też ostatnio dużo pracować albo zamartwiać się czymś, dość że przy osłabieniu nabawił się tej choroby skóry, o której wiemy. Patologia mówi, że to chyba dość pospolita sprawa u tego gatunku i że zapewne zwykle wystarcza proste, operacyjne leczenie. Jednak kuracja odmładzająca upośledziła pamięć pacjenta. Nie wiedział, co mu jest, a skoro on tego nie wiedział, to lekarz tym bardziej. A mimo to próbował go leczyć. Widać kieruje się zasadą „'utrzymać status quo za wszelką cenę”. Na próbę usunięcia chorej tkanki, co byłoby równie naturalne, jak wypadanie włosów czy zrzucenie skóry przez gada, zareagował protestem. Uniemożliwił interwencję tym bardziej, że jego nosiciel nie objaśnił mu, że tak trzeba. Tam, w środku, musiała wywiązać się zażarta walka pomiędzy naturalnymi mechanizmami obronnymi organizmu a jego lekarzem, którego zaczęła też w końcu potępiać świadomość pacjenta. Stąd lekarz uznał, że jeśli ma wykonywać swoje obowiązki, musi pozbawić nosiciela przytomności… Gdy podałem pierwszy zastrzyk, lekarz zaraz go zneutralizował jako obcą substancję wprowadzoną do ciała pacjenta. Co się działo, gdy zaczęliśmy operację, sam pan widział. Musieliśmy dopiero zagrozić zranieniem życiowo ważnych organów drewnianym kołkiem, aby lekarz podjął obronę pacjenta w tym jednym punkcie…

— Gdy poprosił pan o ten kołek, pomyślałem, że chyba teraz pana z kolei przyjdzie mi ubrać w kaftan — rzucił O’Mara.

Conway wyszczerzył radośnie zęby.

— Proponuję, aby EPLH ponownie przyjął swojego medyka. Teraz, gdy patologia przekazała mu już komplet danych o funkcjonowaniu jego nosiciela, będzie zapewne idealnym lekarzem, EPLH zaś jest wystarczająco rozgarnięty, aby zrozumieć przyczynę wcześniejszych kłopotów.

— A ja się martwiłem, do czego dojdzie, gdy odzyska przytomność — rzekł z uśmiechem psycholog. — Ale daje się lubić. Okazał się bardzo sympatyczny, wręcz czarujący.

— To dlatego, że jest dobrym psychologiem — stwierdził Conway, wstając, i skierował się do wyjścia. — Stara się zawsze być miły dla innych…

Zdążył zamknąć drzwi za sobą dość szybko, by nie słyszeć odpowiedzi.

Загрузка...