Z czasem pacjent EPLH, który nazywał się Lonvellin, znikł Conwayowi z oczu. Lekarz musiał się zająć całym szeregiem nowych obcych, więc i wspomnienie o dziwnym gościu przyblakło. Conway nie wiedział nawet, czy EPLH wrócił do swojej galaktyki, czy może nadal wędruje w tej i szuka okazji, żeby dokonać czegoś dobrego. Natłok zajęć nie pozwalał zresztą Conwayowi zajmować się podobnymi drobiazgami. Jednak sprawa nie miała się skończyć tak prosto…
Ściślej rzecz biorąc, Lonvellin nie zamierzał na dobre rozstać się z Conwayem.
— Co by pan powiedział na to, żeby wyrwać się ze Szpitala na kilka miesięcy? — spytał O’Mara, gdy Conway stawił się, pilnie wezwany, w gabinecie naczelnego psychologa. — Nie miałby pan ochoty na urlop? No, prawie urlop…
Conway nie na żarty się przeraził. Miał ważne powody, aby przez kilka najbliższych miesięcy nie opuszczać Szpitala na zbyt długo.
— No… — zaczął, nie wiedząc, jak skończyć.
Psycholog uniósł głowę i spojrzał na Conwaya spokojnymi szarymi oczami, za którymi krył się sprawny analityczny umysł pozwalający Kontrolerowi na niemal telepatyczne badanie pacjentów.
— Podziękowania nie należą się mnie — powiedział. — Jeśli ktoś zabiera się do leczenia wpływowych pacjentów, powinien się czegoś takiego spodziewać. — Przerwał na chwilę, po czym przeszedł do rzeczy: — Sprawa jest ważka, ale w gruncie rzeczy rutynowa. Normalnie skierowalibyśmy tam Diagnostyka, ale wszystkim rządzi ten EPLH, Lonvellin. Zażądał wsparcia Korpusu Kontroli oraz pomocy Szpitala, konkretnie pańskiej. Ma się pan zająć całą medyczną stroną operacji. Przypuszczam, że potrzebują tam nie tyle geniusza, ile kogoś, kto umie spojrzeć na sprawy konkretnie…
— Nie przecenia mnie pan przypadkiem, sir? — spytał Conway.
— Mówiłem już panu, że jestem tu od chłodzenia głów, nie odwrotnie — odparł z uśmiechem O’Mara. — A oto, co wiemy o tej sprawie… — Podał Conwayowi papiery, które dopiero co przeczytał, i wstał z fotela. — Zapozna się pan z tym na pokładzie statku. Proszę się stawić o dwudziestej pierwszej trzydzieści przy luku szesnastym, statek nazywa się Vespasian. Ma pan zatem chwilę na uporządkowanie swoich spraw. I proszę nie patrzeć na mnie, jakbym wymordował panu całą rodzinę. Bardzo możliwe, że ona na pana poczeka. A jeśli nie, to w naszym szpitalu jest jeszcze dwieście siedemnaście innych kobiet klasy DBDG, za którymi może pan zacząć ganiać. Do widzenia, doktorze. I powodzenia…
Za drzwiami gabinetu O’Mary Conway zastanowił się poważnie, jak ma niby uporządkować wszystkie swoje sprawy w Szpitalu ledwie w sześć godzin? Za dziesięć minut miał wstępne spotkanie ze stażystami i było już za późno, żeby znaleźć zastępstwo. Zajmie mu to trzy ze wspomnianych sześciu godzin, jeśli zaś będzie miał pecha, to nawet cztery… A dzień wyglądał na pechowy. Potem jeszcze godzina na przygotowanie zaleceń co do leczenia pacjentów w poważniejszym stanie, których miał akurat pod opieką. No i obiad. Może się uda…
Pospieszył na sto ósmy poziom, do śluzy numer siedem.
Przybył akurat na czas. Wewnętrzne drzwi śluzy właśnie się otwierały. Łapiąc oddech, przyjrzał się wychodzącym stażystom. Najpierw minęli go dwaj Kelgianie, wielkie i porośnięte srebrzystym futrem gąsienice klasy DBLF. Za nimi pojawił się kolczasty PVSJ z Illensy w skafandrze wypełnionym mgiełką opartej na chlorze mieszanki oddechowej, dalej bulgotał skrzelodyszny ośmiornicowaty Kreppelianin, klasyfikacja AMSL. Potem pokazało się kolejno pięciu AACP, których dalecy przodkowie byli obdarzonymi zdolnością ruchu warzywami. Nadal nie poruszali się zbyt szybko, za to nie potrzebowali innych strojów ochronnych, jak tylko lekkie kombinezony wypełnione dwutlenkiem węgla. I jeszcze jeden Kelgianin…
Gdy wszyscy byli już w środku, Conway uznał, że pora przełamać pierwsze lody, i zagaił całkiem banalnie:
— Nikogo nie brakuje?
Odruchowo odpowiedzieli mu chórem, od czego zawył przesterowany autotranslator, a Conway westchnął, przedstawił się i przywitał nowych kolegów. Dopiero pod koniec krótkiej przemowy przypomniał uprzejmie, że ponieważ autotranslator działa tak, a nie inaczej, nie należy go przeciążać i wskazane jest, aby tylko jedna osoba mówiła naraz…
Na własnych światach wszyscy oni byli kimś, przynajmniej w branży medycznej. Niemniej tutaj, w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego, stawali się zwykłymi nieopierzeńcami, co niektórych z początku zaskakiwało, stąd zawsze przywiązywano wielką wagę do taktownego traktowania przybywających stażystów. Później, gdy nabierali obycia, zwykle śmiali się z różnych nieporozumień i własnych gaf tak samo jak wszyscy.
— Proponuję zacząć nasz obchód od izby przyjęć — ciągnął Conway. — Oprócz tego, że przyjmujemy tu pacjentów, w razie potrzeby zaczynamy ich wstępne leczenie. Zobaczymy, kogo tam spotkamy. Jeśli nie będzie konieczne umieszczenie pacjenta w specyficznym środowisku, które wymagałoby od nas nowych ubiorów ochronnych, ani jego stan nie okaże się krytyczny, udamy się następnie wraz z nim do gabinetu, gdzie odbywa się badanie ogólne. Jeśli ktoś będzie miał jakiekolwiek pytania, proszę się nie krępować. Do izby przyjęć pójdziemy korytarzem, który może być zatłoczony. W naszym szpitalu obowiązują dość złożone reguły pierwszeństwa młodszego i starszego personelu medycznego. Z czasem je poznacie, jednak na razie wystarczy przestrzegać jednej zasady: jeśli nadchodząca istota jest większa od was, schodzicie jej z drogi.
Już miał dodać, że nikt tutaj nie rozdeptuje z rozmysłem mniejszych kolegów, ale ugryzł się w język. Nie wszyscy mieli rozwinięte poczucie humoru i niewykluczone, że zrozumieliby uwagę dosłownie, z czego mogłyby wyniknąć niepotrzebne komplikacje. Zakończył więc prosto:
— A teraz proszę za mną.
Piątkę powolnych AACP ustawił zaraz za sobą, aby nadawali tempo marszu. Za nimi szli niewiele szybsi Kelgianie, a pochód zamykał chlorodyszny Kreppelianin. Nieustanny chlupot dobiegający ze skafandra ośmiornicowatego informował, że jego czterdziestopięciometrowy ogon, chociaż zwinięty, miewa się dobrze.
W rozciągniętej kolumnie rozmowy nie miały sensu i pierwszy etap drogi minął im w milczeniu. Musieli pokonać trzy rampy i kilkaset metrów korytarzy, ale napotkali przy tym jedynie samotnego Nidiańczyka z opaską dwuręcznego stażysty na ramieniu. Nidiańczycy mieli zwykle około metra dwudziestu wzrostu, zatem nikomu w żadnym razie nie groziło zadeptanie.
W końcu dotarli do śluzy wiodącej na oddział skrzelodysznych i Conway znowu musiał się zająć swoją grupą. Kelgianie nałożyli lekkie kombinezony, AACP oznajmili, że jako istoty z roślinnym metabolizmem mogą bez żadnego problemu przebywać przez długi czas pod wodą. Illensańczyk miał już na sobie porządny strój chroniący go zarówno przed zabójczym tlenem, jak i nie mniej groźną wodą i tylko Kreppelianin sprawił przewodnikowi nieco kłopotów właśnie dlatego, że należał do rasy żyjącej zwykle pod wodą. Miał wielką ochotę zdjąć swój kombinezon i rozprostować osiem zdrętwiałych ramion, ale Conway przekonał go argumentem, że zabawią w zbiorniku mniej niż kwadrans.
Za śluzą rozpościerał się cienisty basen dla klasy AUGL. Głęboki na sześćdziesiąt i szeroki na sto pięćdziesiąt metrów wypełniony był zielonkawą wodą, w której podopieczni Conwaya zaczęli się zachowywać niczym stado spłoszonego bydła. Wszyscy, z wyjątkiem Kreppelianina, stracili w parę minut orientację i żeby przeprowadzić ich do drugiej śluzy, Conway musiał ich co chwila opływać, aby gestami i krzykiem wskazywać właściwy kierunek, aż w klimatyzowanym skafandrze zrobiło mu się gorąco niczym w łaźni tureckiej. Kilka razy stracił nawet panowanie nad sobą i posłał głośno podopiecznych całkiem gdzie indziej niż do śluzy.
Na dodatek w pewnej chwili gdzieś z głębi wyłonił się jeden z pacjentów AUGL, długa na blisko dwanaście metrów istota z planety Chalderescol II przypominająca opancerzoną rybę. Podpłynęła tak blisko, że czwórka rozumnych marchewek omal nie wpadła w panikę. „'A, studenci”, mruknął AUGL i zniknął w mroku. Było to zachowanie typowe dla tak aspołecznych pacjentów jak Chalderoscolanie, ale Conway i tak się zdenerwował.
Na drugą stronę dotarli po kwadransie, który Conwayowi wydawał się całą godziną. Gdy zebrali się już na zwykłym korytarzu, lekarz powiedział:
— Dziewięćdziesiąt metrów dalej znajduje się śluza prowadząca do części izby przyjęć dla tlenodysznych, skąd najprościej będzie nam obserwować, co się tam dzieje. Ci z was, którzy włożyli skafandry tylko dla ochrony przed wodą, mogą już je zdjąć, resztę proszę od razu za mną…
Zastanowił się, czy nie powinien przeprosić, że tak nakrzyczał na podopiecznych, ale wcześniej, pod sam koniec drogi, usłyszał, jak Kreppelianin mówi do jednego z AACP:
— …nasze pełne jest przegrzanej pary, ale trzeba zrobić coś naprawdę paskudnego, żeby tam trafić.
— Nasze piekło też jest gorące — odparł AACP. — Ale całkiem suche…
Nie powiedział więc nic. Widać praktykanci nie wzięli sobie jego rugania aż tak bardzo do serca…