ROZDZIAŁ 27

Inspektor Alexandria Philo żywiła do tej części swej pracy miłość połączoną z nienawiścią. Z jednej strony, przesłuchiwanie tych, którzy znali ofiarę, często dostarczało cennych wskazówek. Ale z drugiej, konieczność wyciągania informacji od zrozpaczonych ludzi była bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem.

Jeszcze gorszy był związany z tą czynnością cynizm. Nie wszyscy mówili prawdę, niektóre z łez były krokodylowe. Naturalne instynkty kazały Sandrze wyrazić współczucie tym, którzy cierpieli, ale policjant w niej mówił, że nigdy nie należy wierzyć pozorom.

Nie, pomyślała. To nie policjant tak mówił. To cywil. Gdy jej małżeństwo z Walterem się skończyło, wszyscy, którzy przedtem gratulowali jej zaręczyn i ślubu, zaczęli mówić takie rzeczy, jak: „Wiedziałem, że to nie może być trwałe”, „Kurde, on naprawdę nie był dla ciebie” albo „To był małpolud” — czy neandertalczyk albo głąb, zależnie od tego, jakim słowem mówiący lubił określać głupich osobników. Sandra zrozumiała wtedy, że wszyscy — nawet porządni ludzie, nawet przyjaciele — okłamują innych. Zawsze mówią im to, co ich zdaniem chcieliby usłyszeć.

Drzwi windy otworzyły się na piętnastym piętrze wieżowca North American Life.

Sandra wyszła na zewnątrz. Doowap Advertising miało własny hol wyłożony chromem i różową skórą. Wchodziło się do niego prosto z wind. Sandra stanęła przed wielkim biurkiem recepcjonistki. W dzisiejszych czasach większość firm pozbyła się już z tych stanowisk piersiastych ślicznotek, zastępując je bardziej dojrzałymi osobami dowolnej płci, sprawiającymi solidniejsze wrażenie. Reklama jednak pozostawała reklamą, a seks nadal ułatwiał sprzedaż. Z uwagi na ładne, młode stworzenie za biurkiem Sandra spróbowała ograniczyć swe słownictwo do najprostszych wyrazów.

Gdy pokazała odznakę kilku członkom kierownictwa, pozwolono jej przesłuchać wszystkich pracowników. Biuro Doowap było zbudowane bez ścianek działowych, co stało się popularne w latach osiemdziesiątych. Każdy miał własną kabinę na środku sali, oddzieloną przenośnymi przepierzeniami pokrytymi szarą tkaniną. Od zewnątrz salę otaczały gabinety, lecz nie były one przypisane do konkretnych osób i nikomu nie pozwalano się w nich zadomowić. Korzystano z nich w razie potrzeby w czasie konsultacji z klientami, prywatnych spotkań i tak dalej.

Teraz wszystko było kwestią słuchania. Sandra wiedziała, że Joe Friday był idiotą.

Przesłuchanie typu: „Fakty, proszę pani” nic nie dawało. Ludzie nie lubili zdradzać faktów, zwłaszcza policji. Ale opinie… wszyscy uwielbiali, gdy pytano ich o opinie.

Sandra przekonała się, że cierpliwe wysłuchiwanie jest znacznie skuteczniejsze niż demonstrująca zmęczenie życiem postawa, która nakazuje przejść do rzeczy. Poza tym dobry słuchacz miał największe szansę odkrycia biurowego plotkarza — osoby, która wiedziała wszystko i nie miała oporów przed podzieleniem się tym.

W Doowap Advertising taką osobą okazał się Toby Bailey.

— W tym interesie widzi się, jak przychodzą i odchodzą — oznajmił Toby, rozkładając ręce, by zademonstrować, że przemysł reklamowy obejmuje sobą całą rzeczywistość. — Najgorsze są oczywiście twórcze osoby. Wszystkie są znerwicowane. Ale one stanowią tylko maleńką część całego procesu. Ja zajmuję się sprzedażą środkom masowego przekazu.

Znajduję miejsce dla reklam. Tu właśnie leży prawdziwa władza.

Sandra skinęła zachęcająco głową.

— Mam wrażenie, że to fascynująca praca.

— Och, nie różni się od innych — odparł Toby. Gdy już uświadomił jej, jak cudowną rzeczą jest reklama, był gotowy okazać wspaniałomyślność. — Pracują tu najróżniejsi. Weźmy na przykład biednego starego Hansa. To dopiero była postać. Kochał panie. Co prawda, na jego żonę przyjemnie było popatrzeć, ale Hans, cóż, interesowała go ilość, nie jakość.

Toby uśmiechnął się, zachęcając Sandrę, by zareagowała na jego żart.

Zrobiła to, chichocząc uprzejmie.

— To znaczy, że chciał jedynie zdobyć więcej nacięć na pasie? Tylko to się dla niego liczyło?

Toby uniósł dłoń, jak gdyby obawiał się, że jego słowa można uznać za dowód, iż mówi źle o zmarłych.

— Nie, nie. Lubił tylko ładne kobiety. Nigdy nie widziało się go z niczym poniżej ósemki.

— Ósemki?

— No, wie pani, w skali od jeden do dziesięciu. Jeśli chodzi o urodę.

Świnia, pomyślała Sandra.

— Przypuszczam, że w reklamowej firmie musicie zatrudniać mnóstwo ładnych kobiet.

— Och, tak. Opakowanie ułatwia sprzedaż, jeśli wybaczy pani to sformułowanie.

Wydawało się, że przerzucił w myśli kartoteki personalne firmy.

— Och, tak — powiedział po raz drugi.

— Przy wejściu zwróciłam uwagę na recepcjonistkę.

— Megan? — zapytał Toby. — To niezły przykład. Hans wziął na nią namiar, kiedy tylko ją przyjęli. Nie trwało długo, nim uległa jego urokowi.

Sandra popatrzyła na listę zatrudnionych, którą jej dano. Megan Mulvaney.

— Ale — zapytała — czy jakiś typ kobiet podobał mu się szczególnie? „Ładne” to w końcu dość szeroka kategoria.

Toby otworzył usta, jak gdyby chciał rzucić jakąś głupią uwagę, na przykład: „Można by tak powiedzieć”. Sandra dodała mu punktów za to, że się przed tym powstrzymał.

Sprawiał jednak wrażenie ożywionego, całkiem jakby rozmowa z kobietą o pięknych kobietach mogła wywołać podniecenie.

— No więc, lubił, żeby miały, hmm, obfite kształty. Myślę, że jemu podobały się trochę bardziej zmysłowe niż mnie. Niewykluczone, że niemal wszystkie mogły stać się celem. To znaczy, trudno by nazwać Cathy czy Toni zmysłowymi, choć obie są całkiem atrakcyjne.

Sandra rzuciła kolejne spojrzenie na spis. Cathy Hobson. Toni D’Ambrosio.

Kolejne punkty wyjściowe. Uśmiechnęła się.

— Wielu jednak mężczyzn jest silnych wyłącznie w gębie — zauważyła. — Sporo osób mówiło mi o wyczynach Hansa, ale niech pan powie prawdę — czy naprawdę był tak skuteczny, jak opowiadają?

— Och, tak — odparł Toby, który poczuł teraz potrzebę obrony zmarłego przyjaciela. — Jeśli upatrzył sobie jakąś kobietę, musiał ją dostać. Nigdy nie widziałem, żeby mu się nie udało.

— Rozumiem — powiedziała Sandra. — A co z jego szefową?

— Nancy Caulfield? To dopiero jest postać! Opowiem pani, w jaki sposób Hans w końcu ją dopadł…

Dla Ducha, kopii symulującej życie po śmierci, nie istniało już nic takiego, jak biologiczny sen, rozróżnienie między świadomością a nieświadomością.

Osobie z krwi i kości sny zapewniały odmienną perspektywę, inną opinię na temat wydarzeń dnia. Duch jednak miał tylko jeden tryb działania, tylko jeden sposób patrzenia na wszechświat. Niemniej poszukiwał połączeń.

Cathy.

Jego żona. Z dawnych czasów.

Pamiętał, że była piękna… przynajmniej dla niego. Teraz jednak, gdy uwolnił się od biologicznych popędów, wspomnienie jej twarzy, jej figury, nie wywoływało żadnej estetycznej reakcji.

Cathy.

Zamiast marzeń sennych Duch oddawał się jałowej medytacji. Cathy. Czy to jest anagram czegoś? Nie, oczywiście, że nie. Ale chwileczkę. „Chaty”. No, proszę, nigdy dotąd na to nie wpadł.

Chaty miały przyjemne zarysy. Ich piękno było czymś, co nadal potrafił docenić.

Cathy coś zrobiła. Coś złego. Coś, co sprawiło mu ból.

Pamiętał oczywiście, co to było. Pamiętał ból w ten sam sposób, w który — jeśli zechciał — potrafił przywołać wspomnienie innych cierpień. Noga złamana na nartach. Skóra zdarta z kolana w dzieciństwie. Dwunaste z kolei uderzenie w głowę o tę nisko umieszczoną belkę na suficie w domku rodziców Cathy.

Wspomnienia.

Ale wreszcie przestał czuć ból.

Nie istniał odpowiedni organ.

Organ. Anagram grona.

Takie połączenia najlepiej znajduje się we śnie.

Duchowi zaczynało brakować snów.

Загрузка...