ROZDZIAŁ VII

Dzikie zwierzęta, które spotkał po drodze!

Czy są i tutaj?

Kiedy próbował opisywać spotykanym po drodze ludziom, jak wyglądają, nikt ich nie rozpoznawał.

Musiały to być dziki. Niewiarygodnie wielkie dziki!

A może…? A rana na ramieniu? Dziwna, niepodobna do skaleczeń zadawanych przez zwierzęta.

Nie, to chyba jednak niedźwiedź.

W Hiszpanii?

Może. Któż to wie?

Było ciemno, ale nie na tyle, by nie mógł zobaczyć, że coś wyłania się z lasu niedaleko od miejsca, w którym się znajdował.

Vetle zesztywniał ze strachu. Zimny dreszcz przeniknął go od stóp do głów.

To coś szło na dwóch nogach!

Niedźwiedź może przez chwilę stać na dwóch nogach, ale to coś pod lasem to stanowczo nie jest niedźwiedź. To zresztą w ogóle nie jest zwierzę.

Człowiek?

Niemożliwe, ludzie tak nie wyglądają. A poza tym nie są aż tak wysocy.

Czy ta istota mogła dostrzec Vetlego? Podejść do niego, gdy tak leżał płasko na gałęzi, sparaliżowany ze strachu?

Vetle rozglądał się niepewnie, przestraszony, że zobaczy po prostu bestię.

A kiedy rzeczywiście tak się stało, o mało nie spadł z drzewa.

To, co widział, było człowiekiem, w każdym razie na pewno było nim kiedyś.

Ogromna, ciężka istota. Nieprawdopodobnie ciężka, poruszała się z trudem. Całe ciało tego stworzenia pokryte było czymś w rodzaju pancerza, z wyglądu podobny był do nosorożca, a z bezkształtnej, nieruchomej, złośliwej gęby spoglądały małe, czerwone oczka.

Niczego bardziej obrzydliwego Vetle nigdy przedtem nie widział, zbierało mu się na wymioty i musiał się mocno trzymać, przerażony i zrozpaczony.

Nie. Pomylił się co do koloru oczu. Nie są czerwone, są świetliście żółte, głęboko żółte, niemal pomarańczowe.

Potwór jeszcze nie odkrył chłopca, wciąż szukał na ziemi. Nie ulegało jednak wątpliwości, że szuka właśnie jego. Węszył i sapał podniecony, jakby zdobycz znajdowała się w zasięgu ręki.

Co robić, kiedy on mnie zobaczy? zastanawiał się Vetle. Nie mam dokąd uciec, w ogóle nie mam jak się ruszyć.

Może jednak mógłbym go jakoś wywieść na bagna? Może utopi się gdzieś w trzęsawisku?

To znaczy, że powinien zamordować owo monstrum, o którym nie ma najmniejszego pojęcia? W obronie własnej, rzecz jasna!

Wszystko w duszy Vetlego burzyło się na myśl o tym, że miałby zamordować jakąkolwiek istotę. Zwłaszcza już i tak okropnie pokrzywdzoną przez naturę. To biedne stworzenie było wedle wszelkiego prawdopodobieństwa głęboko nieszczęśliwe. Czy nic więcej go nie czeka, tylko tragiczna śmierć na zakończenie strasznego życia?

Vetle za nic nie chciałby przyłożyć do tego ręki!

Potwór podszedł bliżej.

Chłopiec zaczynał pojmować, że ta budząca grozę istota musi mieć niewiele w głowie. Mimo bowiem, że z całą pewnością wyczuwała obecność Vetlego i szukała z zapałem, ani razu nie spojrzała w górę. Radziła sobie znakomicie na niepewnym bagnistym gruncie, zawsze wiedziała, gdzie postawić swoje kolosalne stopy, kończące równie potężne nożyska. Łapy miał potwór niczym wiosła i Vetle, mimo dość już gęstych ciemności, widział, co tak okropnie pokiereszowało jego ramię. To nie były szpony, jak sądził, lecz zewnętrzna strona dłoni potwora. Całe ciało było pokryte czymś w rodzaju łuski, co przypominało potężny pancerz, taki gruby i potężny, że stwór wydawał się dwukrotnie większy, niż w istocie pewnie był.

Nieszczęsne stworzenie, ubolewał nad nim Vetle.

Nic jednak nie wskazywało, że potwór cierpi z tego powodu. Przeciwnie, teraz Vetle widział już dosyć wyraźnie twarz tego indywiduum i dostrzegał w niej pewność siebie, zadowolenie i coś, co… tak, coś, co mógłby określić jako żądzę krwi. Malutkie oczka były wyjątkowo złośliwe.

Vetle stłumił dreszcz obrzydzenia.

Tak blisko, tuż pod nim! A mimo to nie spojrzał ani razu w górę!

Potwór musiał być niewypowiedzianie głupi!

Nozdrza tego zwierzoczłekoupiora drgały węsząc intensywnie.

Teraz, myślał Vetle w trwodze. To już długo nie potrwa, on mnie zaraz zauważy, to niemożliwe, żeby teraz nie spojrzał w górę.

Chłopiec był pewien, że zaraz zemdleje ze strachu. Takie czekanie jest najokropniejsze!

Ale nagle, nie wiadomo skąd, pod drzewem pojawił się mały prosiak i zaczął ryć w stosunkowo twardym gruncie tuż przy nodze Pancernika. Potwór wrzasnął strasznym głosem i pochylił się, żeby zgnieść zwierzątko, uczynił to jednak zbyt wolno, bo ruchy miał wyjątkowo niezdarne. Ogarnięty furią i myśliwskim zapałem rzucił się za prosiakiem, który raz czy drugi mignął między drzewami i dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Vetle widział to na własne oczy.

Pancernik jednak tego nie zauważył, pochłonięty polowaniem. Sądził, zdaje się, że szybko upora się z intruzem, ale Vetle zyskał dzięki temu na czasie i mógł posunąć się dalej, przechodząc z gałęzi na gałąź.

Dzięki wam, moi staronordyccy opiekunowie, pomyślał. To już drugi albo trzeci raz. Jeśli nie czwarty.

Wspinał się z zapamiętaniem, po omacku, w coraz głębszych ciemnościach, ale charakterystycznego sapania potwora już nie słyszał. Vetle bez wytchnienia parł naprzód, aż w którymś momencie zrobił nieostrożny krok, słaba gałązka trzasnęła i chłopak zwalił się w czarne bagno.

Mój Boże! Tylko tyle zdążył pomyśleć.

„Jeśli z głupoty wystawisz się na niebezpieczeństwo, nie będziemy ci mogli pomóc”, powiedział Wędrowiec.

Teraz Vetle postąpił właśnie tak.

W ciemnościach próbował znaleźć jakieś oparcie, ale przy każdym ruchu zapadał się głębiej i głębiej w błoto.

Mógł się przekonać na własnej skórze, jakie niebezpieczne są te trzęsawiska. Naprawdę bardzo bolesne doświadczenie. A gdzieś w lesie, całkiem niedaleko, znajdował się potwór, który poszukiwał tylko jego.

Pomocy żadnej tym razem Vetle nie uzyska. Nie, teraz musi radzić sobie sam. Na myśl o tym ogarniała go panika, a do tego nie mógł przecież dopuścić, to by go zgubiło.

A zresztą, czy naprawdę jest tak ciemno? Noc jest zdecydowanie jaśniejsza, niż się spodziewał. Księżyc znajdował się już wysoko na nieboskłonie i świecił dość mocnym blaskiem. Rzucał blady cień na chorobliwy krajobraz mokradeł.

To księżyc go uratował. W jego świetle chłopiec zobaczył spory korzeń sterczący w bagnie nieco poza zasięgiem tej ręki, którą trzymał jeszcze nad poziomem błota, i dzięki niezwykłej koncentracji woli szarpnął całe ciało w tamtą stronę.

Koniuszkami palców rzeczywiście musnął korzeń, ale szarpnięcie miało też odwrotny skutek, ciało zapadło się jeszcze głębiej w bagno.

Śmiertelnie przerażony zaczął jęczeć. Błoto sięgało mu do gardła. Dlatego drugie szarpnięcie nie było już tak gwałtowne, szczerze mówiąc bał się poruszać, by nie pogrążyć się całkiem. Nie mógł wzywać pomocy, bo któż oprócz niego znajdował się w tym lesie? Tylko jego najgorszy wróg. Wyciągnął rękę tak, że bał się, czy ścięgna w niej nie popękają, palce mu drżały. Powoli, bez gwałtownych ruchów, zbliżał się do korzenia, milimetr po milimetrze, dopóki nie zdołał go dotknąć. Desperacko zacisnął dwa palce na wystającym badylu, czuł, że się ześlizgują, dyszał ciężko z wysiłku, podciągał się jak mógł, palce wciąż się zsuwały, on starał się podciągać ciało, palce bolały nieznośnie, napięte do granic wytrzymałości, drżały, zsuwały się po gładkim korzeniu, błoto podchodziło pod brodę, Vetle skoncentrował wszystkie siły… i ponownie objął dwoma palcami wystający korzeń. Starał się znowu nie ześlizgnąć, musiał zwyciężyć w tych zmaganiach, wzmocnić uchwyt, objąć korzeń także kciukiem. Szarpnął się raz jeszcze i oto trzymał korzeń całą dłonią, zaciskał coraz mocniej…

Tylko nie pęknij, drogi, kochany korzeniu, wytrzymaj! I pomóż mi wydobyć się z błota, zaraz do ciebie podpełznę, wyciągnę ramiona nad powierzchnię bagna, najpierw jedno, potem… no, unieś się, ręko, bądź tak dobra, na Boga, postaraj się!

Z plaśnięciem ręka uwolniła się z oblepiającej ją mazi. Obie dłonie trzymały się mocno korzenia.

Vetle był śmiertelnie zmęczony, ale tego nie zauważał. Nie zauważał, że przy każdym oddechu ból rozrywa mu piersi i że serce wali niepokojąco głośno. W głowie wirowała mu tylko jedna jedyna myśl: Wydostać się na powierzchnię.

Zdawało się, jakby bagno nie chciało wypuścić jego ciała. Podciąganie się w górę było niewymownym ciężarem. W końcu jednak doprowadził do tego, że cała górna część tułowia znalazła się ponad powierzchnią błota, po chwili mógł usiąść na krawędzi stałego gruntu. Odpoczywał długo, zanim zdecydował się wyciągnąć nogi. Jeszcze jedno gwałtowne szarpnięcie…

Nareszcie wylazł z tej mazi. Leżał i dyszał. Pragnął tak trwać przez całą wieczność.

Powoli jego słuch zaczął rejestrować jakieś dźwięki.

Gdzieś daleko.

Psy. Psy wyjące ze strachu.

A potem krzyk. Krzyk przerażenia.

Strzał.

Śmiertelny wrzask.

Żałosne skowyczenie psów oddalało się i w końcu zamarło. Jakby zwierzęta uciekały panicznie przerażone.

Ale równie przerażone krzyki ludzi nie cichły.

Strażnica, pomyślał Vetle. Zwierzoczłekoupiór dotarł do wartowników.

A więc to dlatego on sam tak długo miał spokój.

Tylko kto wygrał walkę? Pancernik nie mógł strzelać, miał zbyt proste ubranie, by ukryć pod nim broń.

Z drugiej jednak strony, dobermany w obliczu niebezpieczeństwa nigdy nie uciekają.

Najpierw psy uciekły, a dopiero potem padły strzały.

A zatem szanse były wyrównane, wygrać mogła tak jedna, jak i druga strona.

Vetle podniósł się ostrożnie. Od stóp po szyję oblepiało go błoto, musiał zostawiać za sobą paskudne ślady.

Podłoże wznosiło się i było bardziej suche. Prawdopodobnie Vetle znajdował się u stóp jakiegoś wzgórka.

Tak rzeczywiście było.

Księżyc jednak zniknął za chmurami ponad rozległą równiną Andaluzji i zrobiło się tak ciemno, że Vetle widział jedynie to, co odcinało się na tle nieba. A jak dotychczas były to wyłącznie liście pasożytniczych narośli na drzewach. Vetle musiał się lepiej rozejrzeć.

Nie, pomyłka! Akurat tutaj drzewa miały liście! Drzewa żyły, co budziło nadzieję.

Powoli wdrapywał się na wzgórek. Przy każdym kroku, zanim postawił stopę, bardzo starannie obmacywał ziemię.

Wzgórze zdawało się spore.

Wkrótce znalazł się na wysokości wierzchołków drzew rosnących na bagnie. W oddali widział las jak gęstą, ciemną sieć uplecioną z gałęzi.

A w górze…?

Zamek!

Znalazł się oto tuż przy zamku. Jeszcze tylko sforsuje to porośnięte chaszczami zbocze i będzie mógł poczuć pod rękami stare kamienie zamkowego muru.

Ale dotarcie tam może mimo wszystko być problematyczne. Zbocze okazało się bowiem bardzo strome.

Właściwie już się nie bał. Teraz znowu odczuwał podniecenie przygodą, a także stanowczość i zdecydowanie. Skoro udało mu się dotrzeć aż tutaj, to już nic go nie zatrzyma. Tę walkę musi wygrać.

Tak, teraz domyślał się, że bestia szalejąca po lesie nie znalazła się tu przypadkiem. I przez cały czas była to ta sama istota, która prawdopodobnie posuwała się po jego śladach. A zatem i on, i bestia, wędrowali w tej samej sprawie. Może zresztą tamten miał jeszcze dodatkowe zadanie.

Pancernik z pewnością otrzymał rozkaz zamordowania Vetlego!

Skąd ten rozkaz pochodził, nietrudno się domyślić. Za czymś takim może stać jedynie Tengel Zły. Sam przyjść tu nie mógł, ale mógł wysłać kogoś innego, to przecież przodkowie Vetlemu mówili.

Wspinając się po zboczu Vetle przypomniał sobie tamten sen. O przodkach Ludzi Lodu, którzy go ostrzegali:

„Monstrum nadchodzi! Bądź ostrożny! Przed nim nie możemy cię obronić!”

„Dlaczego nie?” pytał Vetle.

A wtedy sen się skończył. Albo może Vetle nie zapamiętał dalszego ciągu?

Duchy zdołały jednak mimo wszystko trochę mu pomóc. Poprzez przysłanie prosięcia na przykład i…

Ratunku!

Vetle zawisł na rękach na jakimś krzaku i rozpaczliwie szukał oparcia dla stóp.

Tak bardzo pochłonęły go sprawy praktyczne, że wszelkie refleksje na temat Pancernika się rozwiały.

Przez wiele minut zimny pot spływał mu po plecach, zanim znowu znalazł bezpieczną pozycję. Bardzo łatwo było sturlać się w dół po stromym zboczu, ale bał się tego śmiertelnie. Zwłaszcza że wpadłby ponownie w bagno.

Także i tym razem uratował się sam, własnymi siłami, jeśli można tak powiedzieć. Bardzo mu to poprawiło samopoczucie i dodało pewności siebie.

Dysząc ciężko spostrzegł, że znowu zrobiło się jaśniej. Księżyc oświetlał skalną ścianę, a gdy Vetle odchylił głowę, mógł zobaczyć nierówny mur zamkowy zaledwie kilka metrów nad sobą.

Tylko żeby mi teraz jakiś kamień nie spadł na głowę, prosił w duchu. Trzymaj je przy sobie, kochany zamku. Tobie one są bardziej potrzebne niż mnie.

Zaczął się znowu wspinać i wtedy powróciły refleksje.

Pancernik. Kim jest ten potwór?

Zimny, paskudny dreszcz przeniknął Vetlego.

Te żółte ślepia.

Sługa Tengela Złego.

Czy to jeden z nas?

Przecież nikogo takiego wśród nas nie było.

Owszem, jeden był.

Księżyc lśnił trupio bladą poświatą.

Erling Skogsrud. Ów zły Erling, który został odmieniony tak strasznie, że nikt nie chciał nawet o tym mówić.

Zamknięty w domu wariatów.

Prawdopodobnie jednak on wcale nie był umysłowo chory. Obciążony dziedzictwem, oto co mu dolegało.

Uciekł z domu wariatów i przepadł gdzieś w Europie.

Zginął na wojnie.

Ale to tylko pogłoska!

Jeśli nie zginął (któżby kogoś takiego jak on zwerbował do wojska?), jeśli więc nie zginął, to co się z nim stało?

Czy to były jego własne spekulacje, czy intuicja, czy też wpływ jakichś innych sił, Vetle nie wiedział, ale odczuwał to z niezwykłą siłą.

Pancernik to Erling Skogsrud.

Kiedy sobie to uświadomił, ogarnął go ogromny spokój, jego wielcy pomocnicy starali się przekazać mu tę wiadomość i próba się powiodła.

„Zrobiłem to”, myślał potwór z dumą. „Zabiłem ludzi!”

Odpowiedź, jaka dotarła do niego od wielkiego mistrza, można by określić jako dość lekceważące prychnięcie.

„Oni do mnie strzelali”, ciągnął dalej rozgniewany potwór. „Ale ja w mojej zbroi jestem nietykalny”.

„Wiem o tym. W końcu mnie to zawdzięczasz”, warknął w odpowiedzi Tengel Zły. „Ale nut jeszcze nie zdobyłeś”.

„Nic nie szkodzi. Droga do zamku stoi otworem, wielki mistrzu. Dzięki mnie!”

„Chłopiec żyje. Czuję to. I jest bliżej celu niż ty”.

„Naprawdę?” pomyślał potwór z wściekłością. „Ja go zaraz…”

Dobrze, dobrze! Powściągnij swój temperament! Idź teraz do zamku! Jesteś nietykalny, jak sam powiedziałeś. I to ja sobie tego życzyłem. Tylko pamiętaj, żeby chronić oczy! To twój jedyny słaby punkt. Te świecące oczy Ludzi Lodu”.

„Będę je zamykał”, zapewniła bestia z zapałem. Vetle też już odkrył, że potwór nie był obdarzony szczególnie błyskotliwą inteligencją.

„A teraz idź”, zakończył Tengel Zły dość już znudzony tą rozmową.

Stworzenie, które kiedyś było Erlingiem Skogsrudem, natychmiast posłuchało.

Erling Skogsrud, myślał Vetle.

To dlatego przodkowie nie mogli sami mierzyć się z Pancernikiem! Bo on przecież także pochodzi z Ludzi Lodu.

Ciężko dotknięty, a poza tym całkowicie pod wpływem Tengela Złego. Jeden z nielicznych, którzy naprawdę przeszli na służbę tamtego.

Duchy mogły jedynie podejmować próby wpływania bądź też przeciwstawiania się dotkniętym dziedzictwem zła członkom rodu. A ktoś tak przeklęty, do tego stopnia dotknięty dziedzictwem jak Erling Skogsrud, nie poddawał się żadnym takim próbom. On stał zdecydowanie po stronie zła.

Jak Ulvar, którego nawet czarne anioły nie potrafiły odmienić.

Vetle zastanawiał się.

Jeszcze jeden dotknięty w pokoleniu Benedikte. Benedikte jednak jest bardzo dobrym człowiekiem, można ją chyba uważać za bardziej wybraną niż przeklętą, choć nie została przeznaczona do niczego ważnego.

Vanja także należała do tego pokolenia. Ona jednak nie była ani wybrana, ani dotknięta. Vanja pochodziła z rodu Lucyfera, była jego wnuczką, istotą całkowicie wyjątkową.

Chłodny kamień pod palcami. Vetle dotarł do zamku.

Krzewy były na tyle mocne, że mógł się na nich opierać, gdy wspinał się po zboczu. Jedną ręką opierał się o mur, a drugą przytrzymywał się krzewów. Starał się przejść na tyły zamku.

Przed sobą miał tylko oślizgłe gałęzie gęsto rosnących drzew. Strażnicy, ulokowanej dość daleko od zamku, stąd nie widział, co uznawał za dobry znak. W takim razie rzeczywiście musiał się znajdować na tyłach budowli.

Pozycja księżyca na niebie także pomagała mu się zorientować w sytuacji. Księżyc jednak to fałszywy przyjaciel, ma on mianowicie zwyczaj dość szybko przesuwać się po nieboskłonie. Znacznie bardziej godne zaufania są gwiazdy. Ale one na szczęście wskazywały, że Vetle okrążył zamek, znajdował się po jego właściwej stronie.

Cóż za okropne miejsce na lokalizację zamku! Maurowie jednak bardzo często wznosili swoje zamki i pałace tak, by jednocześnie stanowiły obronne twierdze. Możliwe, że te mokradła były kiedyś punktem strategicznym. A może w dawnych czasach rzeka jeszcze nie przemieniła całej okolicy w bagno? Albo właściciel zamku chciał się skryć przed ludzkim wzrokiem? Wyjaśnień istnieje wiele i nie ma najmniejszego znaczenia, które z nich jest prawdziwe.

Vetle dotarł oto do celu i tej nocy musi działać. Bo potem będzie prawdopodobnie za późno. Wysłannik Tengela Złego też chce zdobyć owe fatalne nuty. On jednak z pewnością nie otrzymał rozkazu ich zniszczenia. Wprost przeciwnie, powinien się zatroszczyć, by zapisana kompozycja została odegrana, pewnie przez samego właściciela zamku. A może przez kogo innego. Zadaniem Pancernika było przechować nuty nietknięte.

Vetle miał rację, Pancernik miał bronić nut przed zniszczeniem.

Podczas całej podróży przez Hiszpanię zastanawiał się, jak ten zamek może wyglądać, i oczyma wyobraźni widział siebie, jak się wdrapuje po wysokim murze, bohatersko próbując dostać się do małego okienka, które powinno znajdować się wysoko i być niedostępne.

Absolutnie się nie spodziewał, że odkryje je zaraz na samym początku i że znajduje się ono tuż nad ziemią, osłonięte gęstwiną krzewów rosnących tu pewnie od setek lat.

Ale tak właśnie było.

Okienko, o którym obecny właściciel zamku pewnie w ogóle nie miał pojęcia.

Vetle odetchnął z ulgą.

Tylko do czego to okno mogło kiedyś służyć? Pojedynczy otwór przy samej ziemi, zupełnie niesymetrycznie ulokowany, nie pośrodku ściany, ale przy jednym z narożników.

No, to w końcu nieistotne, okienko jest i jest potwornie maleńkie. Nikt dorosły nie mógłby się przez nie przecisnąć. Ale Vetle może.

Ponieważ okienko było otwarte, bez zwłoki zaczął się przez nie przeciskać. Szło mu to z trudem w tej okropnej ciasnocie, ale szło.

Pajęczyna na twarzy. Tfu! Jakiś dziwny, płynący z daleka zapach, jakby unosił się tu od lat.

O Boże, ależ ciasno!

Mam nadzieję, że nie zostanę zaproszony na uroczysty obiad, pomyślał Vetle z ironią. Wygląd mam nieszczególny i różami też nie pachnę, a poza tym nie wydostanę się z powrotem na zewnątrz przez ten otwór, jeśli zjem choćby jeden liść sałaty. A przecież na uroczystych obiadach podają nie tylko sałatę. Po czymś więcej przejście będzie dla mnie całkowicie zamknięte.

Zachichotał sam do siebie. To się chyba właśnie nazywa wisielczy humor, pomyślał, bo sytuacja najzupełniej do wesołości nie nastrajała.

W tym samym momencie gdy wślizgnął się do środka, zrozumiał, gdzie się właściwie znalazł, i w pierwszym odruchu chciał zawrócić, ale się opanował.

O, do licha! pomyślał. O, złośliwi przodkowie, mogli byli mnie chociaż uprzedzić!

Zaraz potem roześmiał się cicho, rozbawiony sytuacją.

Siedział w kucki i rękami macał koło siebie w nieprzeniknionych ciemnościach. Znajdował się w małym prostokątnym pomieszczeniu z jednym jedynym otworem. W górze, wprost nad głową.

Wymacał tam okrągłą dziurę.

Psiakrew!

Znowu się roześmiał cokolwiek podenerwowany.

Deska, w której wycięto otwór, sprawiała wrażenie zużytej, a ponieważ w dolnym pomieszczeniu nie było nieczystości, Vetle domyślał się, że urządzenia od dawna nie używano.

Bogu dzięki przynajmniej za to!

Okienko! To nie żadne okienko. Teraz pojmował, do czego służył ten otwór i dlaczego nie był zamknięty. Po prostu tamtędy wyrzucano odchody.

Smakowitość!

A teraz miał przed sobą tylko jedną drogę: wydostać się na górę przez dziurę nad głową.

Nigdy w życiu się tędy nie przecisnę, pomyślał ze złością, próbując się jakoś wkręcie w otwór. Ciasno było okropnie. Musiał wyrwać dwie obluzowane deski, żeby się w końcu jakoś przedostać.

Wędrowiec w Mroku i inni przodkowie mogli byli zrobić to wcześniej! Roześmiał się znowu, ale już naprawdę był zły.

Po dłuższej szamotaninie znalazł się nareszcie w małym, tajemniczym pomieszczeniu. Odczuwał dojmującą potrzebę odświeżającej kąpieli. Nie tylko po ostatnich przejściach, lecz także po taplaniu się w obrzydliwym błocku na bagnach. Oblepiający całe ciało gnój wysechł, więc Vetle musiał pewnie wyglądać okropnie. Może mógłby nawet tak wystraszyć bestię, że zaczęłaby uciekać?

O, nie, na tamtego potrzeba więcej prochu!

Z wielką ulgą Vetle wymacał drzwi w ścianie. Jak się spodziewał, były zamknięte na stałe. Z tamtej strony. I nic nie pozwalało odgadnąć, co mogło się po tamtej stronie znajdować. Może jakieś pomieszczenia dla służby? Albo sypialnia samego pana na zamku?

Nie, na parterze? To niemożliwe!

Tak czy inaczej musiał iść dalej. Trwała noc. Większość mieszkańców zamku pewnie śpi. Ale też w nocy lepiej słychać wszelki hałas.

Psiakrew!

Sprawdził, w którą stronę otwierają się drzwi. Na zewnątrz, w stronę tego nieznanego pokoju.

Vetle ostrożnie nacisnął. Nic się jednak nie stało. Skobel czy zamek trzymał mocno.

Nacisnął bardziej zdecydowanie. Napierał ramieniem na drzwi, które jakby lekko ustąpiły. Vetle usłyszał jakiś przeciągły chrzęst po tamtej stronie i minęło sporo czasu, zanim zrozumiał, co to jest.

Po tamtej stronie wejście zostało razem z całą ścianą pokryte tapetą! Po prostu z tamtej strony żadnych drzwi nie było widać.

Nie wyglądało na to, by szmery kogoś obudziły.

Zamek sprawiał wrażenie solidnego. Vetle pchnął z całej siły. Raz, a potem drugi, rozległ się bardzo obiecujący zgrzyt, jeszcze jedno pchnięcie i drzwi ustąpiły z okropnym trzaskiem.

Vetle wleciał do sporego pokoju, zatoczył się i o mało nie upadł.

Wciąż otaczały go ciemności.

Znikąd żadnego dźwięku.

Czekał.

I naraz…

Gdzieś daleko w głębi budowli rozległy się niewyraźne głosy. Jacyś ludzie coś do siebie krzyczeli.

Po chwili dotarło do niego wyraźne zdanie:

– To pewnie znowu kamień odpadł od muru.

I zaległa cisza.

Oczy Vetlego przyzwyczajały się do ciemności. Uświadomił sobie, że skądś dochodzi światło księżyca, rozjaśniając pokój z upiornymi pokrowcami na meblach. Teraz widział wyraźnie, znajdował się w opuszczonej sypialni. W każdym razie nikt nie spał tu od dawna.

W tym momencie Vetle uświadomił sobie bardzo ważną sprawę. Zakradł się oto do zamku, ale nie miał pojęcia co dalej. Gdzie ma szukać? Gdzie, na Boga, znajdzie właściwy arkusz nutowy?

Czy powinien spalić wszystko, co napotka? Czy to nie nazbyt brutalne wobec zadowolonego z siebie kompozytora i pana na zamku? Nie należy bez powodu niszczyć tego, co zostało stworzone, to pierwsza zasada cywilizacji. No, powiedzmy, druga. Pierwsza to z pewnością humanitaryzm.

No, ale nie ma czasu na takie rozważania. Jeśli chodzi o nuty, to Vetle i tak miał przewagę nad Erlingiem Skogsrudem. Pancernik bowiem nie mógł sobie poczynać tak swobodnie, nie wolno mu było po prostu zniszczyć papieru. Wprost przeciwnie, musiał za wszelką cenę chronić arkusz z zapisem sygnału.

A gdyby nie wiedział, który jest właściwy, to musi zabrać całą skrzynkę. Bo przecież Wędrowiec powiedział, że nuty leżą w skrzynce?

Owszem, tak powiedział.

O mój Boże, cóż za dylemat! Jak znaleźć to, czego szuka?

Erling Skogsrud z całą pewnością otrzyma telepatyczne wskazówki od Tengela Złego, więc pójdzie prosto we właściwe miejsce, do właściwego pokoju i odnajdzie właściwy papier.

Tymczasem Vetle musi błądzić po omacku.

To niesprawiedliwe!

Vetle westchnął i próbował się skupić na tym, co go czeka.

Pierwszą przeszkodą są, oczywiście, te drzwi, które nie wiadomo dokąd prowadzą.

Zastanawiał się nad tym przez chwilę. Pańska sypialnia, a to była sypialnia kobieca, widział to wyraźnie, więc taka pańska sypialnia nie powinna się znajdować na parterze.

Chociaż…?

Dostrzegł coś dziwnego w kącie.

Tak. To kule, zakurzone, pokryte pajęczyną. Ta, która tu mieszkała, miała trudności z chodzeniem po schodach.

Ale musiało minąć wiele czasu, odkąd ten pokój był używany.

Z sercem w gardle chłopiec ujął klamkę. Jeśli te drzwi są także zamknięte na klucz, Vetle będzie miał kłopoty.

Ale nie były. Cud nad cudy, drzwi nie były zamknięte na klucz! Uchylił je i ostrożnie wyjrzał przez szparę. Gdzieś daleko dojrzał blask. Jakieś światło na zewnątrz. Wypływało z niewidocznego stąd źródła na końcu korytarza.

Korytarz najwyraźniej zakręcał.

I miał wiele drzwi. Vetle poczuł, że traci siły na myśl o swoim beznadziejnym zadaniu. Trafić we właściwe miejsce…

Teraz cichutko, moje kochane drzwi, nie wolno wam skrzypnąć.

Wszystko na próżno. Drzwi zaskrzypiały piekielnie.

Miał do wyboru dwie możliwości: Albo wymykać się wolniutko, co by wymagało niezwykłej cierpliwości, a drzwi będą co pół minuty cichuteńko poskrzypywać, albo otworzyć je jednym gwałtownym pociągnięciem, szybko i brutalnie.

Wybrał to drugie. Jego czas nie był nieograniczony.

Skrzypnęło potwornie, ale krótko. Vetle nie odważył się zamknąć drzwi za sobą, to by narobiło za dużo hałasu.

Ruszył przed siebie i jak ciekawski mól zmierzał w stronę, skąd sączyło się światło. Na zakręcie przystanął i ostrożnie wychylił głowę zza narożnika. Miał stąd widok na duży zamkowy hall, to stamtąd płynęło światło. W hallu paliły się bowiem wielkie, staroświeckie kandelabry.

Nigdzie żywej duszy. W każdym razie z miejsca, w którym stał, nikogo nie było widać.

Vetle próbował jakoś określić swoją sytuację. Gdzie powinien szukać? Trudno coś postanowić, skoro nie ma się pojęcia o architekturze i rozkładzie zamku.

Don Miguel ma z pewnością pokój muzyczny i tam powinna znajdować się skrzynka z nutami. Problem polegał jedynie na tym, gdzie szukać tego pokoju.

Nagle Vetle odwrócił się i pobiegł z powrotem do pomieszczenia, z którego dopiero co wyszedł, bo gdzieś niedaleko rozległy się hałasy. Mnóstwo podnieconych głosów, krzyki i nawoływania, tupot nóg.

Odnosił wrażenie, że wszystkie te nogi biegną przez hall ku zamkowej bramie.

Przeraźliwy ryk wyjaśnił mu, co się dzieje.

Pancernik próbował się wedrzeć do zamku.

Загрузка...