ROZDZIAŁ III

Andre Brink nigdy nie zdołał do końca odtworzyć zaginionej gałęzi rodu. Knut Skogsrud, urodzony w roku 1850, opuścił Trondheim w roku 1870, czyli w wieku dwudziestu lat, by zamieszkać w stolicy.

Na tym wszelki ślad się urywa.

Mógł się przecież osiedlić gdzieś po drodze, mógł pojechać dalej, mógł w końcu umrzeć.

Skogsrud to nazwisko dosyć pospolite. Andre odszukał wszystkich noszących je ludzi, o jakich tylko usłyszał. Bez rezultatu. Żaden z tych Skogsrudów, których spotkał, nie miał w rodzinie Knuta z Trondheim.

Gdyby ten Knut jeszcze żył, musiałby teraz mieć pięćdziesiąt sześć lat. To w końcu nie jest podeszły wiek.

Nareszcie Andre natrafił na pewien ślad, ale tylko dzięki przypadkowi.

Stało się to podczas pogrzebu Malin Volden. Był rok 1916. Malin miała lat siedemdziesiąt cztery. Kochana przez wszystkich w rodzinie, będzie teraz szczerze opłakiwana. Jej mąż, Per, umarł dwa lata temu. Tego marcowego poranka, kiedy chowano Malin, cała rodzina zebrała się na cmentarzu.

Stary Henning Lind z Ludzi Lodu stał nad trumną milczący, pogrążony w myślach, kiedy kapłan odmawiał żałobne modlitwy. Wspominał tamten dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczył Malin. Wspominał, jak przyszła na ratunek temu małemu chłopcu, jakim wtedy był, dziecku, które nagle straciło rodziców oraz ukochaną kuzynkę Sagę i zostało samo, odpowiedzialne za nowo narodzone bliźnięta, Marca i Ulvara. Malin też wtedy była niewiele od niego starsza. Stała się jednak dla niego czymś w rodzaju opoki i tak już zostało do końca życia.

Myśl, że Malin już nie ma, przygniatała go nieznośnym ciężarem.

Małżonka Henninga, Agneta, też już odeszła. On sam jednak miał dożyć późnej starości, wiedział o tym. On należał do tych najtwardszych z Ludzi Lodu, podobnie jak jego córka, Benedikte, i jak syn Benedikte, Andre. Linia Heikego, najbardziej żywotna.

Henning rozejrzał się wokół. Znaleźli się tu wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu. Syn Malin, Christoffer, i jego żona Marit. Christoffer nie zaliczał się do najsilniejszych w rodzinie, należał raczej do zwyczajnych ludzi. Ich syn, Vetle, stał obok Christoffera i wiercił się niespokojnie, patrzył we wszystkie możliwe strony z wyjątkiem grobu babci Malin.

Mój Boże, co też wyrośnie z tego chłopca? Nie jest wybrany ani dotknięty, ale bardziej szalony niż wszyscy dotknięci dziedzictwem razem wzięci, jakby miał żywe srebro w żyłach zamiast krwi, niepodatny na żadne zabiegi wychowawcze.

Sander Brink, mężczyzna dochodzący pięćdziesiątki, stał obok Benedikte. Sander zaczyna się starzeć, pomyślał Henning. On sam, mimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat, czuł się młodo. Andre przyszedł na pogrzeb ze swoją Mali, rzecz jasna. Aż dziwne, jak ta dziewczyna wspaniale się prezentuje. Zwłaszcza odkąd urodziła synka Rikarda, nabrała jakiejś, chciałoby się rzec macierzyńskiej, godności.

Malin, Mali, Marit… Czasami te imiona się myliły, ale to los sprawił, że przypadkiem wszystkie znalazły się w ich rodzinie. Marit weszła do Ludzi Lodu poprzez małżeństwo, Mali pochodziła z dalekich stron, choć w jej żyłach płynęła krew rodu.

Mały Rikard nie przyszedł na cmentarz, miał zaledwie trzy lata. Gdyby tu jednak był, z pewnością zachowywałby się znacznie lepiej niż Vetle, który właśnie teraz gładził palcami futro jakiejś pani. Na szczęście futro miało długi włos i pozostawało mieć nadzieję, że pani niczego nie zauważa. Żeby tylko chłopak nie zaczął wyskubywać włosia! Henning próbował ściągnąć wzrokiem jego spojrzenie, ale Vetle nie był, jak widać, na to wrażliwy, w każdym razie nie spoglądał w jego stronę.

Rikard… Henning rozmarzył się na myśl o tym malcu, który został w domu w Lipowej Alei pod opieką młodej niańki. Rikard, jego prawnuk! Boże, jak ten czas leci! Henning zastanawiał się, czy to dziecko także odziedziczy jego życiową siłę. Wyglądało na to, że tak. Rikard był niezwykle dorodnym chłopcem. Dzisiaj bardzo się złościł, że wszyscy wychodzą, a on musi zostać w domu.

Jego przeciwieństwem była Christa, teraz sześciolatka. Słodka mała laleczka o fascynującej powierzchowności. Nic dziwnego, jeśli pamiętać o jej pochodzeniu. Ludzie Lodu, Lucyfer, Tamlin… Jej matka, Vanja, też przecież była niezwykle piękna.

Frank, „ojciec” Christy, przyszedł razem z nią. Wyglądał strasznie staro. Córka, którą ubóstwiał, była jedyną radością jego życia.

Daj Boże, by się nigdy nie dowiedział prawdy, pomyślał Henning. Bo przecież to nie on jest ojcem Christy. To Tamlin, Demon Nocy. Wielka, trwająca przez całe życie miłość jej matki. Tyle tylko że życie Vanji skończyło się zbyt wcześnie.

Henning westchnął. Był teraz ostatnim w swoim pokoleniu. Czuł się taki osamotniony. Ogromna pociecha to Benedikte i jej rodzina. Dzięki nim był kimś ważnym w Lipowej Alei, cieszył się zasłużonym szacunkiem.

Ale co dziś jest Andremu? Sprawia wrażenie roztargnionego. Kiedy ceremonia dobiegła końca, wszyscy złożyli już kondolencje i ludzie zaczynali się powoli rozchodzić, Henning podszedł do wnuka. Zawsze bez trudu nawiązywali porozumienie, myśleli bardzo podobnymi kategoriami.

– Nad czym się tak zastanawiasz, Andre?

– Ech, nic. Usłyszałem po prostu dziwne zdanie… kiedy wchodziliśmy do kościoła. Ktoś obok mnie powiedział: „Czy widziałaś, jak ta dziewczyna jest podobna do Erlinga Skogsruda?

– O, Boże, kto to mówił? I o kim?

– Jakieś dwie starsze panie. Nie znam ich. A patrzyły na Mali. Chciałem do nich podejść, ale wtedy mama mnie zawołała, bo właśnie przyniesiono nowe kwiaty.

– Gdzie teraz są te panie?

– Nie wiem. W kościele ich nie widziałem, bo siedzieliśmy w pierwszej ławce, a później gdzieś mi zniknęły, wciąż przecież staliśmy koło trumny, a potem…

– Musimy je odnaleźć, zanim wyjdą z cmentarza – przerwał Henning. – To Mali zwróciła ich uwagę, a ona niewątpliwie jest jedną z najbliższych krewnych Skogsrudów. Powiadasz, że wymieniły nazwisko Erlinga Skogsruda?

– Tak.

– Nasz zaginiony kuzyn miał na imię Knut. Od tamtej pory, gdy ślad po nim się urywa, kiedy miał dwadzieścia lat, mógł się ożenić, mieć dzieci i wnuki…

Ruszyli przed siebie, przeciskając się pomiędzy ludźmi spacerującymi w zamyśleniu po żwirowanych alejkach cmentarza.

– Ale jeśli owe panie są znajomymi Mali, to powinniśmy o tych ich Skogsrudach słyszeć już dawniej – zastanawiał się Andre. – Powszechnie przecież wiadomo, że niemal ze świecą szukamy tej rodziny. A poza tym, dziadku, ja odwiedziłem chyba wszystkich ludzi o tym nazwisku w promieniu wielu mil!

– Widocznie nie wszystkich.

– Tam! Tam są te panie! Idą do powozu.

Andre i jego dziadek ruszyli przed siebie, nie licząc się prawie z powagą miejsca. Ostatni kawałek drogi przebyli biegiem.

– Bardzo przepraszam! – zawołał zdyszany Andre do zdziwionych kobiet, które siedziały już w powozie. – Czy moglibyśmy z paniami chwilę porozmawiać?

Nieznajome pozostały na swoich miejscach, ale kiwały głowami, że oczywiście.

– Nazywam się Andre Brink – przedstawił się Andre.

Okazało się, że obie panie są dawnymi znajomymi rodziny Pera Voldena, a ponieważ nie mogły być na jego pogrzebie, uważały, że powinny to nadrobić, uczestnicząc w pochówku jego żony.

Andre od razu przystąpił do rzeczy:

– Przypadkiem usłyszałem, że panie wymieniły nazwisko Erlinga Skogsruda. Być może chodzi tu o człowieka, którego nasza rodzina od dawna poszukuje. Czy moglibyśmy wiedzieć, gdzie on mieszka?

Za sobą usłyszeli hałas. To Vetle ciągnął kij po żelaznym ogrodzeniu cmentarza, wywołując taki łoskot, że zebrani krzywili się boleśnie. Chłopiec bardzo cierpiał po śmierci ukochanej babci i widocznie w ten sposób starał się odreagować ból.

Jedna z pań powiedziała:

– Erling Skogsrud mieszkał w Nittedal. Gdzie znajduje się teraz… nie wiem.

Czy starsza dama coś ukrywa? I dlaczego ta druga tak zaciska wargi?

– Ale panie znały jego rodzinę… – nie ustępował Henning.

– Niezbyt dobrze – bąknęła jedna bardzo powściągliwie. – Oni mieszkali daleko od nas.

– A czy nie wiedzą panie, by w tej rodzinie był ktoś imieniem Knut?

– To jego ojciec! – wykrzyknęły obie niemal jednocześnie.

Czy to mogła być prawda? Nie, to niemożliwe, zbyt wspaniałe, żeby…

Andre rzekł ostrożnie:

– W takim razie mówimy chyba o tej samej rodzinie. Bardzo byśmy chcieli wiedzieć coś więcej o owym Knucie Skogsrudzie. Zechciałyby panie uczynić nam ten zaszczyt i zjeść z nami obiad w Lipowej Alei?

Panie nie mogły, niestety. Zaraz będą miały pociąg.

Wobec tego Andre pospieszył z pytaniami:

– Czy panie wiedzą, że Knut Skogsrud pochodził z Trondheim?

– Nigdy o tym nie słyszałyśmy – odparły. – Ale rzeczywiście, mówił z akcentem typowym dla północnych rejonów.

– Czy on jeszcze żyje?

– Nie. Umarł dawno temu. Jego żona także zmarła. I mieli tylko jednego… syna.

Druga z pań podpowiadała coś szeptem i w końcu obie zaczęły się naradzać z ożywieniem. Po chwili zwróciły się znowu do Andre i Henninga:

– Erling był w młodości przez jakiś czas żonaty i miał syna. Wkrótce jednak żona zabrała Knuta i opuściła męża. O tym jednak niewiele wiemy. I krótko potem… zabrali go.

Pani ściszyła głos, jakby miała do powiedzenia coś wstydliwego.

Andre i Henning uwierzyli, że tym razem trafili na ślad właściwych Skogsrudów.

Po wielu dalszych pytaniach i wymijających odpowiedziach udało im się w końcu sklecić jako tako spójną całość, a panie musiały już koniecznie odjeżdżać, by zdążyć na swój pociąg.

Obaj mężczyźni poszli ku domowi pogrążeni w myślach.

– Wszystko się zgadza – powiedział po chwili Andre. – Wiek tego Knuta Skogsruda się zgadza. Czy też raczej zgadzał się, bo przecież on już nie żyje. Miał syna Erlinga, urodzonego w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym czwartym.

– W takim razie ten Erling ma teraz trzydzieści cztery lata – dodał Henning.

– Owszem. I ożenił się młodo, a w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym urodził mu się syn, Knut.

– Który teraz ma lat siedem. Mniej więcej rówieśnik małej Christy. Żona opuściła Erlinga w roku tysiąc dziewięćset dwunastym i zabrała synka ze sobą.

– Wyjechała w nieznane, żeby uwolnić się od męża – rzekł Andre. – Ci Skogsrudowie mają we zwyczaju znikać bez śladu.

– To prawda, niestety. Ale też nie zapominaj, że mówimy o Ludziach Lodu.

– Sądząc po losach Erlinga, możemy być tego pewni.

– Został zamknięty w domu wariatów za gwałty i, jak to panie określiły, za wygłupianie się.

– Tak. I trzeba tu pamiętać o jednej bardzo ważnej sprawie: On jako dziecko nigdy nie był grzecznym chłopcem, ale był urodziwy i dziewczęta rzucały mu powłóczyste spojrzenia. Dopiero jako dorosły zaczął się zmieniać. Na gorsze. A nawet bardzo złe.

– Jak Solve – potakiwał Henning. – Dokładnie tak jak Solve.

– No właśnie. Ale jemu nie tylko charakter się pogorszył. Wygląd także.

– Z Solvem było podobnie. Jego oczy nabrały żółtego koloru też dopiero w dorosłym wieku.

– Erlingowi zmieniły się nie tylko oczy. Ten urodziwy dawniej młody człowiek stał się okropny, jego wygląd budził grozę. Tak właśnie określiły to nasze rozmówczynie.

– Ale one go przecież nigdy nie widziały. Słyszały tylko plotki.

– Mimo wszystko można w tym rozpoznać cechy obciążonych z Ludzi Lodu – zgodził się Andre.

– I, jak wiadomo, parę lat temu udało mu się uciec z zakładu dla psychicznie chorych w Gaustad. Podobno miał wyjechać za granicę, ale kto wie, jak to było naprawdę.

– Pociągnął na wojnę. Łatwo to zrozumieć, skoro miał taki gwałtowny charakter. A ponieważ krajem, do którego wyjechał z Norwegii, były Niemcy, można przypuszczać, że walczył właśnie po stronie niemieckiej. To jednak tylko przypuszczenie, jak naprawdę było, nie wiemy.

– Ale czy myślisz, że on nie żyje? – zapytał Henning, który nie do końca wszystko pojął.

– Tak w każdym razie mówiły nasze miłe panie. Podobno zginął na froncie zachodnim.

– Jakkolwiek było, mamy nareszcie wyjaśnione koleje losu tego odgałęzienia rodu, któremu początek dała Emma Nordlade, prawda?

– Otóż to. Syn Emmy, Knut, miał syna imieniem Erling, który z kolei swemu synowi dał na imię Knut. Chłopiec ma teraz siedem lat, więc możemy przyjąć, że na tym kończy się potomstwo Emmy.

– Znakomicie – westchnął Henning. – Pozostaje tylko odszukać żonę Erlinga i jej małego synka, Knuta.

– Tak jest. Tylko że to nie będzie takie proste, skoro biedaczka starała się ukryć przed swoim szalonym mężem. Mogła nawet zmienić nazwisko.

– Powinniśmy się przede wszystkim dowiedzieć, jak się nazywała z domu i skąd pochodzi jej rodzina. Erlinga jednak możemy definitywnie skreślić z listy, prawda?

– Tak. On z pewnością zginął na wojnie. I muszę powiedzieć, że myślę o tym z ulgą. Nie sądzę, byśmy mogli się z nim zaprzyjaźnić.

– Zgadzam się z tobą. O, mój Boże, ileż to ludzi wybiera się do Lipowej Alei! A ja miałem nadzieję, że będziemy mogli powspominać naszą kochaną Malin w spokoju!

– Ty, dziadku, możesz oczywiście pójść do siebie. My już sobie sami poradzimy z gośćmi. Uff, jak ja będę strasznie tęsknił za Malin!

– Ja też – westchnął Henning. – Ja też!

Pół roku później, kiedy w Norwegii jesień zaczęła już złocić liście i gdy meble ogrodowe zaczynano uprzątać na zimę, do Vetlego Voldena przyszedł gość…

Wydarzyło się to pewnego wieczora. Rodzice Vetlego, Marit i Christoffer, pojechali do teatru do Christianii, a ponieważ chłopiec zachowywał się ostatnio w szkole niezbyt dobrze, za karę został w domu. Rodzice mieli zanocować w stolicy.

Z początku wydawało mu się to, oczywiście, bardzo zabawne. Być samemu w domu, jakież możliwości! Vetle, który miał teraz czternaście lat, kręcił się najpierw po willi, starając się znaleźć coś niezwykłego, czym mógłby się zająć. A może powinien zaprosić kolegów z dość rozhukanej paczki, do której należał? Nie. Przeczuwał, że mama i ojciec nie byliby specjalnie zadowoleni, gdyby po powrocie zastali połamane meble i bałagan w całym domu. Napalił w dużym kaflowym piecu, bo bardzo lubił patrzeć w ogień, można zresztą palić różne rzeczy. Zapomniał tylko, niestety, otworzyć ujście do komina i potem musiał przez kilka godzin wietrzyć. A to już było mniej zabawne.

Właściwie to cała ta samotność w pustym domu też wcale zabawna nie była.

Szczerze mówiąc Vetle nie miał aż tak złego charakteru, jak większość sąsiadów uważała. Miał po prostu zbyt wiele energii i to wszystko. Nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu, wszędzie i zawsze szukał rozrywki, a kiedy jej nie znajdował, dawał ujście swojej szalonej radości życia w sposób nie zawsze najszczęśliwszy.

Należał do dzieci samotnych. Inni chłopcy z grupy nie mieli jego fantazji ani inteligencji. Często przeszkadzał mu ich brak wyrafinowania w zabawach, więc rozczarowany odchodził do domu lub zajmował się czymś w samotności. Zawsze pragnął mieć przyjaciela podobnego do siebie, który by go rozumiał.

Tacy jednak nie rodzą się na kamieniu.

Nagle Vetle się przestraszył. Na dworze zrobiło się całkiem ciemno! Dom zmienia się nie do poznania, kiedy jest się w nim samemu wieczorem. A teraz to już nawet zbliżała się noc.

Salon, taki przytulny i miły, gdy rodzice są w domu, dzisiaj straszył ciemnymi kątami, a za otwartymi drzwiami sąsiedniego pokoju zalegała smolista ciemność.

Chyba najlepiej byłoby pójść na górę i położyć się spać.

Ale schody także tonęły w mroku. Gdzieś w głębi domu trzasnęły jakieś drzwi.

Nigdy przedtem Vetle nie myślał o lęku przed ciemnością, zawsze w domu było wiele ludzi. Jeśli rodzice wyjeżdżali, przychodziła babcia Malin, a jeszcze dawniej również dziadek Per. Teraz już oboje odeszli z tego świata. I pies także padł, ku wielkiej rozpaczy Vetlego. Chłopiec siedział w domu sam, a za oknami czaiły się wszystkie duchy świata. A nawet jeszcze gorzej: te duchy czaiły się tutaj, w ciemnych pokojach!

W końcu nie musiał przecież chodzić na górę. Może spać w salonie, na kanapie.

Tylko że w salonie nie było żaluzji, jakieś cienie wpadały przez nie zasłonięte okno, kładły się chybotliwie na podłodze.

Zapragnął być w Lipowej Alei, ale za żadne pieniądze nie odważyłby się wyjść teraz z domu! A może by tam zadzwonić?

Nie, oni już pewnie dawno śpią.

Był sam w bezkresnym świecie ciemności.

– Vetle!

Poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach. Głos, który go wołał, był głęboki, tak głęboki, że nie mógł należeć do człowieka, a dochodził z tego samego pokoju, w którym znajdował się Vetle. Brzmiał gdzieś za jego plecami.

Vetle nigdy jeszcze nie zemdlał, ale teraz doznał wrażenia, że wie, jakie to jest uczucie, kiedy się traci świadomość. Zdławił w gardle rozpaczliwy krzyk. Czy starczy mu odwagi, żeby się odwrócić?

Nigdy w życiu!

Co więc robić? Ukryć się gdzieś? To po prostu wstyd. Wciąż stał bez ruchu, serce waliło mu jak młotem, czuł pulsowanie pod skórą, zaschło mu w ustach, a oczy zrobiły się wielkie niczym spodki.

Wiatr poruszał topolami za oknem. Gałązki chrobotały o szyby.

Czas jakby się zatrzymał.

Po chwili znowu dał się słyszeć głos. Vetle drgnął gwałtownie.

– Nie bój się, Vetle z Ludzi Lodu! Słyszałeś przecież o swoich przodkach? O tych, którzy się wami opiekują i chronią was?

„Vetle z Ludzi Lodu”. Jak ładnie to brzmi! Dużo ładniej niż Vetle Volden, a nawet Vetle Volden z Ludzi Lodu.

I jakim językiem przemawia ten nieznajomy! Vetle rozumiał go, ale język zdawał się prawie całkiem obcy.

Próbował odpowiedzieć, lecz z gardła wydobył mu się tylko jakiś ochrypły syk. Odchrząknął więc i w końcu zdołał wykrztusić:

– Tak.

– Możesz spojrzeć bez obaw. Ja nie jestem groźny.

Vetle przełknął ślinę. Odetchnął głęboka i powoli się odwrócił. Musiał zebrać całą odwagę, by podnieść wzrok.

Ze strachu najpierw nic nie widział, potem jednak jakoś przemógł lęk.

Jakiś cień. Nie, to coś więcej niż cień. Wysoka postać w ciemnej pelerynie, z twarzą ukrytą pod kapturem.

– Słyszałeś o mnie, prawda? – zapytał przybysz.

Nareszcie Vetlemu udało się choć trochę zapanować nad swoim głosem, ale ręce wciąż mu drżały. Dygotał z chęci, żeby odwrócić się na pięcie i uciec na górę, a tam zatrzasnąć za sobą drzwi do swego pokoju.

Tylko że dla tego gościa drzwi ani zamki nie stanowiły pewnie żadnej przeszkody. Vetle nie uniknie rozmowy. Pozostawało więc robić dobrą minę do złej gry. Trzeba okazać trochę odwagi!

„Słyszałeś o mnie?”, pytał przybysz.

– Myślę, że tak – wymamrotał Vetle.

Odniósł wrażenie, że jego gość uśmiechnął się krzywo. Po czym znowu usłyszał dziwny głos tamtego:

– Będziemy potrzebować twojej pomocy, Vetle.

Chłopiec wstrzymał oddech.

– Mojej pomocy?

To brzmiało niewiarygodnie! A z drugiej strony, bardzo przyjemnie. Dodawało mu odwagi.

– Nie wiedziałem, że zwyczajni członkowie Ludzi Lodu mogą nawiązywać kontakt z wami, sądziłem, że jesteśmy na to zbyt pospolici – rzekł drżącym głosem i mimo woli ukłonił się temu wysokiemu panu. Mój Boże, jak głupio to brzmi: „Jesteśmy na to zbyt pospolici”! Czy w ogóle można mówić o pospolitości w takim kontekście!

– Musimy prosić ciebie – powiedział znowu gość. – Nie mamy nikogo innego. Sytuacja jest bardzo niebezpieczna dla wszystkich. Nie tylko dla Ludzi Lodu.

– Tak, ja wiem. Wojna.

– Wojna toczy się swoim tragicznym torem. Ale jeśli twój zły przodek znowu ruszy do ataku, następstwa mogą być trudne do ogarnięcia.

Język? Teraz, kiedy ustał już szum w głowie, Vetle rozpoznawał język. To staronorweski. Nie ten najstarszy, do którego najbardziej podobny jest islandzki, nie, to jakby bliższa wersja. Vetle mógłby odnieść go gdzieś do lat pomiędzy 1100 a 1400.

Vetle, mimo że jeszcze bardzo młody i mimo tak nieokiełznanego charakteru, był chłopcem żądnym wiedzy i wciąż jej poszukującym. A przy tym miał znakomitą pamięć. To, czego raz się nauczył, pozostawało mu w głowie na zawsze.

Przybysz mówił swoim głuchym głosem:

– Nie mogliśmy prosić Benedikte, która jest w tej chwili jedyną obciążoną. Kobieta, na dodatek w jej wieku, nie zniosłaby wszystkich trudów. Twój ojciec, Christoffer, także nie jest wystarczająco silny. Andre natomiast jest zbyt potężnej budowy. Im wszystkim brak ponadto odwagi niezbędnej dla tego przedsięwzięcia, oni by się w różnych sytuacjach wahali, a tego nie wolno robić. Potrzebujemy małej, drobnej istoty, a przy tym kogoś nieulękłego. I ty chyba taki jesteś, Vetle?

Chłopiec pomyślał, że przecież dopiero co tak strasznie się bał ciemności. Ale to z pewnością coś całkiem innego.

– Odważę się na bardzo wiele – posiedział z leciutkim drżeniem w głosie. – W każdym razie, kiedy chodzi o rzeczywiste zagrożenia. Dlaczego jednak nie poprosicie Imrego?

– W tym przypadku Imre nie może się pokazywać.

Vetle poczuł, że jest bardzo blady.

– No, to w takim razie musi chodzić o Tengela Złego – powiedział tak spokojnie jak tylko mógł.

– Tak.

– Ale to akurat nie są zagrożenia osadzone w rzeczywistości…

Gość odrzekł równie spokojnie:

– To, niestety, jest właśnie takie zagrożenie, jakiego ty boisz się najbardziej. Wszystko dotyczy mroku i spraw okultystycznych. Wobec tego muszę zapytać raz jeszcze: Odważysz się, Vetle?

Vetle znowu przełknął ślinę. A niech ta licho porwie! To znaczy, że jego lęk przed ciemnością był aż tak widoczny? Ale ów nocny gość budził zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Vetle nie mógł zawieść jego oczekiwań, okazać się niegodnym.

– Co mam zrobić?

– Będziesz musiał pojechać daleko, daleko stąd. I musisz działać sam. Nie, bądź spokojny, poinformujemy rodzinę o wszystkim.

Nagle chłopiec przypomniał sobie o zasadach grzeczności.

– Nie zechciałbyś usiąść?

Powinien był zauważyć, że postać uśmiechnęła się.

– Usiąść? Ileż to czasu minęło, odkąd proszono mnie o to po raz ostatni! Ale nie, dziękuję.

– Ty przywykłeś do wędrówek, prawda? Ty jesteś Wędrowcem w Mroku? Tak, tak mnie nazywają. Jak widzę, znasz historię rodziny!

– Ale ja myślałem…

– Że trzymam się raczej południowych krajów? To też jest prawda. Teraz jednak, jak powiedziałem, potrzebujemy twojej pomocy, Vetle, a to sprawa z obszaru mojej odpowiedzialności.

Gość był wyszukanie grzeczny. Jakby rozmawiał z dzieckiem, pomyślał chłopiec lekko zirytowany. Ale w głuchym głosie przybysza pobrzmiewała ironia, jakiś lekko żartobliwy ton.

Vetle nabrał więcej pewności siebie, chciał się okazać odważny, pojmował też, że nie ma się czego obawiać ze stron tego „ducha”. Zresztą wcale nie miał wrażenia, że stoi oto naprzeciwko kogoś, kogo można by określić mianem ducha. Widział po prostu troszkę dziwnego przyjaciela.

– Ja zawsze myślałem, że Wędrowiec to zarazem Szczurołap z Hameln.

– No, popatrz, popatrz – mruknął przybysz. – Nieźle to wymyśliłeś. Powiem ci, że ja go naprawdę spotkałem. Rozmawiałem z nim. I dostałem od niego flet. Dziwny człowiek!

– Ale Tengel Zły się z nim nie kontaktował?

– Szczurołap nie życzył sobie spotkania z nim.

– Więc w tamtej podróży uczestniczyło dwóch potomków Ludzi Lodu? Ty i Tengel Zły?

– Ja wędrowałem pierwszy. Szukałem odpowiednich miejsc, dlatego nikt nie słyszał o mnie w związku z wyprawą Tengela. Mieliśmy już wtedy jeden flet, flet Ludzi Lodu czy też flet Tengela Złego. Ten, który miał go obudzić. Dowiedzieliśmy się o Szczurołapie i chcieliśmy, żeby to on swoją grą uśpił Tengela. Szczurołap się na to nie zgodził, ale dał mi flet. Zaufał mi.

– Wtedy nie mieliście już fletu Tengela?

– Nie. Tengel myślał, że mamy, ale ja wiedziałem, że został skradziony.

– Przez pierwszego Jolina? Ukradziony został razem ze starym totemem Ludzi Lodu i ukryty w Eldafjord?

– Jak ty dużo wiesz! – uśmiechnął się Wędrowiec. – Masz rację, tak właśnie było. Jeśli mam być szczery, to wiedziałem, że Jolin zamierza ukraść nasz potężny totem, rogi jaka, w których ukryty był flet. Nie powstrzymałem go jednak, bo wiedziałem, jak bardzo niebezpieczny jest ów flet dla rodziny.

– Jolin chyba nie był jednym z nas?

– Nie, to nędzny szubrawiec, który ukrył się w Dolinie Ludzi Lodu.

– Dziękuję! W takim razie zagadka została nareszcie rozwiązana. Nigdy nie chciałem być jego krewnym.

– O, miałeś chyba gorszych krewnych – mruknął mistyczny gość.

– Tak, to prawda. Jolin jednak był taki… mały drań. Zwyczajny łobuz!

– Masz rację.

– Ale Jolin chyba nie wiedział, że w totemie ukryty jest flet?

– Nie, on szukał wyłącznie jakichś wartościowych rzeczy, które można by sprzedać. Nie zdążył tego zrobić, bo umarł.

Vetle milczał przez chwilę, po czym powiedział:

– A co się teraz dzieje? Dlaczego moi przodkowie się niepokoją?

– Ktoś odegrał na flecie kilka tonów pobudki Tengela.

– Oj! – jęknął Vetle i poczuł, że ze strachu zimny pot spływa mu po plecach. – Jak to się skończyło? Obudził go?

– Nie do końca. Ale i tak nasz straszny pradziad zdołał ściągnąć na świat okropne nieszczęście w ciągu tego krótkiego czasu, który spędził poza swoją kryjówką.

– Jakie nieszczęście?

Wędrowiec zatoczył łuk ręką, okrytą peleryną.

– Spójrz, co się dzieje dookoła na świecie!

– Masz na myśli… wielką wojnę? To dzieło Tengela?

– No… nie tylko jego. Ludzka głupota przygotowała mu pole do działania. Ale impuls do wybuchu pochodził od niego.

– I co teraz? Zasnął znowu?

– Tak; udało mi się go dopaść, ale troszkę za późno. Mimo wszystko zdołałem go ponownie ulokować w kryjówce pod ziemią i uśpić. Nigdy bym tego nie dokonał, gdyby sygnał został odegrany do końca.

– To na czym teraz polega niebezpieczeństwo?

– Dwa lata minęły od chwili, kiedy Tengel ponownie pogrążył się we śnie. Zdążył tymczasem zebrać siły i chce odnaleźć człowieka, który wtedy grał na flecie. Problem polega na tym, że musimy Tengela ubiec.

– Jakim sposobem? – Serce Vetlego biło jak młotem. Prawdę mówiąc, słowa Wędrowca brzmiały nieprzyjemnie.

– Ów nieszczęśnik, który skomponował melodię identyczną z pobudką Tengela Złego, odegrał jedynie dwa takty sygnału, ale stworzył całą melodię i zapisał ją na papierze nutowym. Wrzucił to potem do szkatuły z innymi swoimi kompozycjami. Musimy zniszczyć ten arkusz.

– Shira nie mogłaby sobie z tym poradzić?

– Sama nie, wiesz o tym dobrze, Vetle! Przodkowie mogą przecież działać jedynie przy pomocy obecnie żyjących Ludzi Lodu. I właśnie ty zostałeś wyznaczony.

Oddech znowu uwiązł chłopcu w gardle, o mało się nie zakrztusił, bo chciał zbyt szybko przełknąć ślinę.

– Ale czarne anioły chyba mi pomogą?

Postać w kapturze pokręciła głową.

– Ty nie pochodzisz z ich rodu.

– Henning też nie, a pomagały mu, kiedy był dzieckiem. I Malin też pomagały.

– Czarne anioły pomagały Henningowi ze względu na Sagę i jej bliźnięta. A Malin pomagały, by mogła poradzić sobie z Ulvarem, który był z ich rodu. Z tobą nic ich nie łączy.

Vetle głęboko wciągnął powietrze.

– Ja, oczywiście, zrobię wszystko, czego ode mnie oczekujecie. Skoro jednak Tengel Zły nie jest w stanie się poruszać, to przecież nie może się dostać ani do nut, ani do tego człowieka.

– To prawda, lecz nie możesz zapominać o niezwykłej, ogromnej sile jego myśli. Przez ostatnie dwa lata była ona osłabiona, ale teraz znowu udało mu się ją odtworzyć.

– I co?

– Przy najbliższej okazji posłuży się pierwszym lepszym przypadkowym człowiekiem jako narzędziem, które zrobi dla niego wszystko.

– W tej chwili nie ma przecież do dyspozycji nikogo dotkniętego. Bo Benedikte…

Postać znowu podniosła rękę pod peleryną.

– Benedikte nie będzie u niego na posyłki. Ale on ma innych…

– Kogo na przykład?

– Jeszcze nie wiem, kogo tym razem wybierze.

Vetle czekał, lecz przybysz nie powiedział nic więcej.

– Co wobec tego ja mam zrobić?

– Musisz pojechać na południe.

Chłopiec mimo woli drgnął gwałtownie.

– Do… jego kryjówki?

– Nie. Znacznie dalej. Do kraju Maurów.

Vetle, jak powiedzieliśmy, był chłopcem bystrym, o żywej inteligencji, zrozumiał natychmiast, co to oznacza. Za czasów Wędrowca był to, oczywiście, kraj Maurów, ale teraz już nie.

– Rozumiem – powiedział. – Mam pojechać do Hiszpanii, tak? Na Półwysep Iberyjski.

– To się chyba zgadza – potwierdził Wędrowiec z powagą. – Tam, na terenie potężnej delty rzeki Wadi-al-Kebris, znajduje się wielki zamek. W nim właśnie mieszka człowiek, który grał na flecie tak, że o mało nie obudził Tan-ghila Złego.

– Mam zamordować flecistę? – wyjąkał Vetle przerażony.

– Nie, nie, nie należysz przecież do ludzi żądnych krwi?

– Oczywiście, że nie! – zawołał i zarumienił się po korzonki włosów, co go okropnie zirytowało. – To tylko takie ludzkie gadanie, że mam zły charakter.

– Tak, to zrozumiałe. Nie, mój chłopcze. Ty masz jedynie odszukać nuty i zniszczyć je. Tak, żeby pan zamku ani nikt inny nie zdołał odegrać nigdy całego sygnału.

Vetle zastanawiał się. Nazwa Wadi-al-Kebir nic mu nie mówiła. Znał natomiast nazwę Gwadalkiwir. To musiała być hiszpańska wersja pierwszej, arabskiej nazwy rzeki.

I to prawda, rzeka miała potężną deltę, o tym Vetle wiedział. Rozległe mokradła nosiły nazwę Las Marismas. Eldorado wszelkiego rodzaju wodnego ptactwa i punkt postojowy ptaków wędrownych.

Byłoby interesujące to zobaczyć.

– Ale jak ja się tam dostanę? – zapytał. Wizja przygody pozwoliła mu zapomnieć o ewentualnych niebezpieczeństwach. – Chodzi mi o to, jak przedostanę się przez tereny objęte wojną?

Postać odwróciła głowę tak, że na bardzo króciutką chwilę światło lampy padło na twarz gościa. Jedynie przelotny błysk, ale ukazał cierpki uśmiech na zdumiewająco młodej i fascynującej twarzy o czarnym, starannie przystrzyżonym zaroście i żółtych, demonicznych oczach.

Natychmiast twarz Wędrowca znowu pogrążyła się w mroku.

– Gdybyś pochodził z rodu Sagi, to jeden z wilków należących do czarnych aniołów zaniósłby cię tam na grzbiecie.

– Tak jak to było z Vanją?

– Tak. Ale ty należysz „jedynie” do Ludzi Lodu. Wiem jednak, że jutro wcześnie rano wyrusza na południe transport miłosierdzia.

Vetle domyślił się, że Wędrowiec mówi o transporcie humanitarnym, ale takie określenie było z pewnością dla niego zbyt nowoczesne.

– Transport Czerwonego Krzyża? – zapytał. – Tak, tylko ich pociągi mogą teraz jeździć bez przeszkód po Europie. Jak ja się jednak dostanę do takiego pociągu?

– No, Vetle, teraz sam musisz ruszyć głową. Chyba nie chcesz nam udowodnić, że przeceniliśmy twoją inteligencję i że powinniśmy rozejrzeć się za kim innym…

– Nie, nie! Skąd? Poradzę sobie! – zawołał chłopiec dzielnie. – Muszę tylko zostawić wiadomość dla rodziców, żeby się o mnie nie martwili.

– Jeśli musisz, to oczywiście tak zrób. W każdym razie oni dostaną wiadomość także od nas. Powiemy im też, że będziemy cię ochraniać, jak długo zdołamy. Ale jeśli ty sam, z głupoty albo z powodu bezmyślności czy tchórzostwa, narazisz się na niebezpieczeństwo, to może być z tobą źle. Przed głupotą chronić cię nie możemy.

To była najlepsza metoda na pobudzenie Vetlego do działania.

– Jasne, że dam sobie radę! – oświadczył wojowniczo. – Muszę tylko mieć dokładniejsze instrukcje.

– Będziesz je otrzymywał w miarę potrzeby. A teraz przygotuj się do podróży, noc jest krótka!

Postać w pelerynie uniosła rękę w geście pozdrowienia i chłopiec znowu został sam.

Pakując potrzebne rzeczy Vetle myślał o swoim wyjeździe jak o przygodzie przez wielkie P. Dotychczas zachowywał się chyba jako dość nieśmiała istota, ale nieoczekiwane pojawienie się Wędrowca zaskoczyło go kompletnie i nadwerężyło jego pewność siebie. Vetle nigdy się nie spodziewał, że zostanie do czegoś wybrany. Dla niego historia Ludzi Lodu była raczej czymś na kształt baśni niż rzeczywistości, sam też nigdy niczego nadzwyczajnego nie przeżył. Na tym właśnie polega cała różnica między tymi, którzy otrzymali zdolność zaglądania w mroczny świat nadprzyrodzony, a tymi, którzy nigdy niczego niezwykłego nie doświadczyli. Jak obdarzeni zdolnością widzenia niewidzialnego mogliby przekonać zwyczajnych ludzi, że istnieje jakiś nadnaturalny świat? To się przecież nigdy nie uda, nikt nie uwierzy. Dlatego tak wielu ludzi nikomu nie wspomina o wyjątkowych przeżyciach; boją się narazić na śmieszność i kpiny.

Vetle znajdował się jak gdyby na pograniczu. Nigdy wprawdzie sam niczego nie widział, ale tak bardzo był związany z historią Ludzi Lodu, należał przecież do tej rodziny, a Malin ani Christoffer, Henning ani Benedikte, ani Andre nigdy nie żywili najmniejszych wątpliwości co do istnienia świata nadprzyrodzonego.

A ponadto istniał Imre, syn Marca. Vetle nigdy go wprawdzie nie widział, ale wierzył w niego bez zastrzeżeń. Zatem Vetlego można by nazwać agnostykiem. Kimś, kto ani nie wierzy, ani nie odrzuca. Kimś, kto tego rodzaju pytania pozostawia otwarte.

Ale tak było dawniej, bo teraz Vetle już wiedział. Teraz już nie wątpił.

Został wybrany! W każdym razie pod pewnym względem.

On, spośród wszystkich Ludzi Lodu! On, najzupełniej zwyczajny, ziemski członek rodu. I ma przecież dopiero czternaście lat! To chyba rekord od dawna nie notowany.

Vetle zaś uwielbiał rekordy. Kochał wyzwania. Och, przekroczyć własne możliwości, przekroczyć oczekiwania całego świata! Nie miałby nic przeciwko niememu podziwowi tłumów, chętnie stałby się człowiekiem sławnym, kimś, o kim się mówi, kogo się czci.

A to chyba największe wyzwanie.

Przodkowie Ludzi Lodu mogą na nim polegać. Wiedzieli, co robią, wybierając właśnie Vetlego. Vetlego z Ludzi Lodu! Piękne nazwisko, czyż nie?

Wykonał karkołomny skok, zrobił wyrzut obu nóg i spróbował w powietrzu trzasnąć piętami. Ten skok ćwiczył od dawna, ale bez specjalnych sukcesów. Tym razem też mu się nie do końca udał. Klapnął płasko na podłogę i zawstydzony rozglądał się wokół. Ale Wędrowiec nie mógł go zobaczyć. Zniknął już dawno temu.

Загрузка...