Przez cały boży dzień Vetle wędrował wzdłuż odnogi rzecznej, niepewny, gdzie się właściwie znajduje, czy może już minął miejsce, gdzie leży zamczysko, czy też powinien iść w odwrotnym kierunku.
Były to dość dręczące myśli.
Kiedy jednak od czasu do czasu stwierdzał: „powinienem zawrócić”, czuł, jakby coś pchało go naprzód. Jeśli zatem miał jakąkolwiek intuicję i jeśli ta intuicja działała, to chyba szedł we właściwą stronę.
Trzymał się otwartej równiny. Chociaż wysoko na wzgórzach widział osady, to nie odważył się tam pójść. Jak długo będzie można posuwać się naprzód po równinie, tak długo Vetle zostanie tutaj. Las budził w nim największe przerażenie.
Ramię dokuczało niepokojąco. Nie wiedział, w jakim jest stanie, bo nie mógł zobaczyć rany.
Miało się już pod wieczór, gdy odkrył, że nie jest sam.
Najpierw się przestraszył. Czy to jakaś nowa pułapka? Miał już dość tego rodzaju doświadczeń.
Ale kiedy odwrócił się zdecydowanie i chciał spojrzeć prześladowcom w oczy, uspokoił się. Przed nim stało dwóch małych chłopców. Jeden mógł mieć jakieś cztery, a drugi może siedem lat, choć to trudno określić, bowiem dzieci hiszpańskie były na ogół mniejsze niż ich norwescy rówieśnicy.
Chłopcy przystanęli tak samo gwałtownie jak Vetle, jakieś dwadzieścia pięć metrów od niego. Ich bardzo ładne czarne oczy wyrażały strach.
Musieli iść jego śladami od dawna.
– Salud – pozdrowił ich Vetle, popełniając, oczywiście, błąd. To, co powiedział, znaczyło „na zdrowie”, a nie, jak sądził, „dzień dobry”.
Przestraszeni malcy skinęli jedynie głowami w odpowiedzi.
Swoją łamaną hiszpańszczyzną Vetle zapytał:
– Czy idziemy w tę samą stronę?
Głupie pytanie! Nie było tu żadnej innej drogi prócz tej wąskiej ścieżyny pomiędzy wzniesieniem a mokradłami. Buty Vetlego od dawna już były kompletnie przemoczone po długiej wędrówce przez tę okolicę. Malcy szli boso, co było z pewnością dużo bardziej praktyczne.
Naradzali się teraz przez chwilę szeptem, po czym starszy powiedział:
– Si!
Vetle przywołał ich gestem ręki. Podeszli z wahaniem i zatrzymali się w bezpiecznej odległości.
– Ja nie mówię dobrze po hiszpańsku – wyjaśnił Vetle.
Na te słowa buzie malców rozjaśniły się w uśmiechach i całkiem już uspokojeni podeszli blisko.
– Możemy iść razem? – zapytał. – Dokąd się wybieracie?
Chłopcy wzruszyli ramionami.
I właśnie wtedy Vetle zrozumiał, że to są dzieci hiszpańskich Cyganów.
Grand i jego rodzina opowiadali mu dużo o Cyganach. I bez sympatii. Vetle jednak wiedział jeszcze z rodzinnego domu, że to fałszywe wyobrażenie. Hiszpańscy Cyganie to lud bardzo dumny, mają oczywiście poważne problemy, często narażeni są na prześladowania, ale ich kultura jest bardzo stara; są szczególnie utalentowanymi muzykami, śpiewakami i tancerzami, ich specjalnością jest flamenco. Wyrosło wśród nich wielu artystów. Są to ludzie szczerzy i otwarci, ale że przyszło im żyć często na granicy głodu, zdarza się, że popełniają czyny niezgodne z prawem. Krew mają gorącą, „kochają i zabijają z tak samo gorącym sercem”, jak to określił pewien poeta.
To wszystko, co Vetle wiedział na temat hiszpańskich Cyganów. Dosyć to powierzchowna i nazbyt ogólna wiedza.
A ci dwaj mali chłopcy…? Jak się ma wobec nich zachować?
Vetle myślał szybko. Przez cały miniony dzień nie spotkał nigdzie śladu dzikich zwierząt, w przeciwnym razie nie odważyłby się zabierać ze sobą dzieci. Nie chciał ich narażać na niebezpieczeństwo. Choć z drugiej strony…
– Możemy dalej iść razem – zaczął im tłumaczyć. Używał prostych słów. – Nie będziecie sami i moglibyście mi trochę pomóc w hiszpańskim.
– Si, si! – kiwali z ożywieniem głowami.
– Gdzie mieszka wasza mama i tata?
– Umarli, seńor.
Wierzył im. Żebrzące dzieci często posługują się kłamstwem, są wysyłane przez rodziców i muszą zachowywać się tak, żeby budzić jak największą litość, a tym samym zarabiać jak najwięcej pieniędzy. Z tymi było inaczej.
Wszyscy trzej poszli wąską ścieżką dalej. O ileż raźniej się idzie w towarzystwie! Nawet jeśli to tylko dwoje dzieci potrzebujących opieki.
Starszy zapytał po chwili, dokąd wybiera się Vetle, a on odpowiedział:
– Silvio-de-los-muertos.
Chłopcy spoglądali po sobie. Najwyraźniej słyszeli tę nazwę po raz pierwszy.
– Czy wiecie, gdzie się teraz znajdujemy? zapytał Vetle.
– Si, seńor. Wkrótce dojdziemy do małej górskiej wioski. Tam jest wielu Cyganów.
– I wy tam właśnie idziecie?
– Si. Może będziemy mogli tam zostać.
– Czy w takim razie mogę iść z wami? Może tam ktoś zna Silvio-de-los-muertos?
Obaj malcy uznali, że to dobry pomysł.
– Poza tym…
Vetle z wysiłkiem pokazał im swoje skaleczone ramię, które teraz musiało wyglądać naprawdę okropnie.
– Och, seńor! – wołali cienkimi głosikami zmartwieni chłopcy. Zaczęli z wielką szybkością wymieniać między sobą poglądy na temat rany, a starszy uważnie czegoś szukał na skraju lasu. Poprowadzili Vetlego do niewielkiej sadzawki i tam wytłumaczyli mu, że powinien przemyć ranę. Zrobił to bardzo niechętnie, bo każdy ruch sprawiał mu ból, a poza tym ramię zaczęło ponownie krwawić. Większy z chłopców znalazł jednak jakieś duże liście i opatrzył nimi ranę. Opatrunek przyjemnie chłodził rozpaloną skórę. Vetle uśmiechał się. Malcy zachowywali się dokładnie tak jak uzdrowiciele z Ludzi Lodu. Ale przecież Cyganie też są ludźmi bliskimi naturze, podobnie jak Tengel Dobry, jak Hanna, Sol, Mattias i wielu innych znających się na ziołach jego przodków.
– Jesteście głodni? – zapytał Vetle.
Znowu obaj malcy wzruszyli ramionami z pewną nonszalancją.
Vetle poszukał jakiegoś stosunkowo suchego miejsca, po czym usiadł i wyjął resztki swojego prowiantu.
Dzieci były bardzo głodne. Małe biedactwa, które pomagały mu ze szczerego serca. Zapasy, które Vetlemu mogłyby starczyć na dwa dni, zniknęły błyskawicznie.
Kiedy się najedli, ruszyli w dalszą drogę.
– A gdzie zazwyczaj nocujecie? – zapytał Vetle, bo wieczór zaczynał się już zbliżać.
– W grotach. Albo gdzie popadnie.
– Czy w tych okolicach są jakieś niebezpieczne dzikie zwierzęta? – podpytywał jakby od niechcenia.
– Najbardziej niebezpieczni są ludzie – odparł starszy spokojnie.
Pod tym względem Vetle się z nim zgadzał.
Starszy chłopiec miał na imię Sebastian, młodszy Domenico. Wyglądało na to, że odnoszą się do Vetlego z ogromnym podziwem, i rozmawiali teraz z takim zapałem, że wszyscy trzej zapomnieli o upływie czasu. Nagle stwierdzili, że zaczyna zmierzchać. Trzeba było jak najszybciej znaleźć schronienie na noc. Sebastian wskazał na wzgórza, gdzie majaczyły zabudowania jakiejś niewielkiej wioski.
Vetle odnosił się do tego pomysłu niechętnie, bał się po prostu porośniętego lasem zbocza. Jednak na mokradłach nie było innego miejsca na nocleg. Skończyło się więc na tym, że poszedł za malcami.
W lesie Vetle rozglądał się czujnie na wszystkie strony. Starał się iść spokojnie, ale przeżycia ostatnich dni, napad i spotkanie z dzikimi zwierzętami, zostawiły ślady. Nie był w stanie uwolnić się od lęku.
Ptaki, których w ciągu dnia widział tysiące, teraz z krzykiem szykowały się na noc. Prawdopodobnie Vetle znajdował się już na tych terenach, które nazywano Las Marismas, miejscu postoju ptaków wędrownych w ich międzykontynentalnych lotach. Głośne krzyki ptaków dochodziły teraz z daleka, Vetle wiedział, że w wysokich trawach porastających obszar delty znajdują się ich miliony. Jeszcze tylko ostatni spóźnialscy krążyli po niebie w poszukiwaniu dogodnego miejsca na spoczynek.
Trzej chłopcy nie zdążyli dojść do białych zabudowań wsi. Gdy zmierzch zaczął się przemieniać w nocną ciemność, usłyszeli muzykę i śpiew, dobywające się gdzieś spod skał, górujących ponad lasem, w końcu dostrzegli chwiejne światło palonego gdzieś niedaleko ogniska.
Dwaj malcy wykrzykiwali coś do siebie bardzo przejęci, a kiedy wyszli z gęstwiny na sporą łąkę, zobaczyli przed sobą wysoką skałę z jasnego wapienia. Było w niej mnóstwo otworów wiodących do grot i to stamtąd dochodziła muzyka, a także blask ognia.
– Cyganie! – wrzasnęli chłopcy i pociągnęli za sobą Vetlego.
W chwilę później stali na szerokiej skalnej półce, otoczeni mnóstwem ludzi, i widzieli wejście do groty, oświetlonej blaskiem radośnie trzaskającego ognia. Chłopcy przedstawiali Vetlego i wszyscy trzej zostali przyjęci tak samo serdecznie i spontanicznie. Przede wszystkim poczęstowano ich smakowitą potrawą z ogromnego kotła.
Było oczywiste, że Cyganie zaopiekują się osieroconymi dziećmi, co Vetlego bardzo uradowało. Siedzieli teraz wszyscy razem u wejścia do groty i zajadali z apetytem. Wiedział jednak, że będzie tęsknił do tych chłopców. Byli znakomitymi towarzyszami podróży i pozwolili mu zapomnieć o strachu.
Tak, ale mimo to strach całkiem go nie opuścił. Nagle zapragnął z całego serca zostać na dłużej z tymi pełnymi ciepła ludźmi. Wcale mu się nie spieszyło do dalszej wędrówki przez mokradła. W tej chwili całe to zadanie polegające na zniszczeniu nut wydało mu się kompletnie beznadziejne i pozbawione sensu.
Ale to pewnie tylko zmęczenie. Rano, kiedy obudzi się wyspany, odwaga wróci.
Próbował zdrową ręką wybijać rytm flamenco, ale oczy same mu się zamykały. Jakaś dziewczyna, pewnie w jego wieku, usiadła obok. Vetle był zbyt zmęczony, by uważnie słuchać, co ona mówi. Zwrócił tylko uwagę, że była bardzo przejęta i miała niezwykle głęboki dekolt. Ale wszystkie kobiety wyglądały podobnie, więc musiało to nie mieć specjalnego znaczenia. Dziewczyna powiedziała, że tutaj, w taborze, nazywają ją Juanita, ale tak naprawdę to ma na imię Jeanne i nie pochodzi z Hiszpanii. Vetle przyglądał jej się bez słowa. Wprawdzie miała ciemne włosy i brązowe oczy, ale jednak cokolwiek jaśniejsze niż inni, i rysy też miała nieco bardziej europejskie.
– Pozwól mi zostać przy tobie – powtarzała raz po raz z płomiennym spojrzeniem. – Umiem bardzo zręcznie kraść, a gdybyśmy zostali bez pieniędzy, to ofiaruję jakiemuś mężczyźnie swoje usługi i zarobię na życie. Chcę wrócić do domu, do ojczystego kraju. Oni są dla mnie mili i dobrze mi tu było, ale teraz chcą mnie wydać za Manolo, o, tego, co tam stoi, a on był już dwa razy żonaty i ma mnóstwo dzieci.
Vetle słuchał coraz bardziej zaszokowany.
– A ile ty właściwie masz lat?
– Czternaście.
– Ale… Ale… – zaczął, nie mogąc ukryć rozdrażnienia. – Nie możesz mi towarzyszyć. Ja idę na południe i to bardzo niebezpieczna podróż.
– Wybierasz się na południe? – rzekła zawiedziona i wstała. – Ja chcę wrócić do Francji.
Vetle patrzył w ślad za odchodzącą. Miała taki sam sposób chodzenia jak pozostałe kobiety, niezwykle zmysłowy, szła kołysząc biodrami. Ale nie była bardzo podobna do Cyganek. Vetle mógł uwierzyć, że to zwyczajna francuska dziewczyna. Jakim sposobem trafiła do cygańskiego taboru?
Ech, nie był w stanie skupić myśli. Jak to cudownie znaleźć się wśród ludzi, którzy się człowiekiem opiekują, rozmarzył się i prawie całkiem uspokoił. Wszystko inne stało mu się całkiem obojętne. Teraz chciał się tylko krzepić radością życia tych ludzi.
Chociaż, czy w ich pieśniach była wyłącznie radość? Czy nie wyczuwało się w nich także smutku?
Cyganie śpiewali i tańczyli do późna w noc, aż oczy Vetlego zaczęły się kleić i nie był już w stanie wybijać gorącego rytmu flamenco. Gospodarze śmiali się z jego powolnego kiwania, wkrótce też wskazali jemu i chłopcom miejsce do spania we wnętrzu jaskini. Na zewnątrz muzyka i tańce nie ustawały.
Vetle nie czuł się tak bezpiecznie od chwili, gdy opuścił dom.
Następnego ranka porozmawiał z kilkoma mężczyznami z taboru.
Owszem, znali wymarłą osadę Silvio-de-los-muertos. Któż by miał znać Hiszpanię jeśli nie oni, wędrowny lud?
Ale wyjaśnień udzielali z wahaniem. Czy Vetle naprawdę musi tam iść? To nie jest dobre miejsce! Ludzie dawno już się stamtąd wyprowadzili. Porzucili swoje domy, zostawili swoich zmarłych. Silvio-de-los-muertos było naprawdę wymarłą osadą i powoli pogrążało się w gliniastym podłożu. Pozostał jedynie zamek, teraz także popadający w ruinę. Właściciel zamku żył co prawda w przepychu, ale jego służba to ostatnia hołota i nikt nie dostanie się do zamku, żeby nie przejść przez wartownię, a tam trzymają jakieś potworne psy. Czy Vetle naprawdę musi się tam dostać?
No, niestety, musi. Musi koniecznie coś stamtąd zabrać.
Coś wartościowego?
Nie, wprost przeciwnie, coś bardzo niebezpiecznego. Coś, co należy zniszczyć. I Vetle musi się o to zatroszczyć. Zniszczyć tę rzecz własnoręcznie.
Kiwali głowami, że rozumieją. Skoro tak, to powinien nadal wędrować przez Las Marismas, jeszcze kawałek. Na skraju ptasich legowisk, u podnóża wzgórz, leży Silvio-de-los-muertos. Jest tam taki dziwny las…
Vetle wtrącił pospiesznie, że ten las to już minął.
Nie, nie ten. Ten wokół zrujnowanej wsi jest dużo, dużo gorszy.
Rozległy?
No, niespecjalnie, tłumaczyli machając rękami. Taki sobie średni las. Nic szczególnego. I usycha. Umiera podobnie jak wieś.
Podobnie umierający, jak ten, który Vetle już minął?
Dużo, dużo gorzej! To naprawdę straszna okolica!
No, brzmi to optymistycznie, nie ma co, pomyślał Vetle i zadrżał w chłodzie poranka.
Otrzymał na drogę srebrny krzyżyk, który zawiesił na szyi, i mnóstwo błogosławieństw. Sebastian i Domenico chcieli pójść z nim, ale Cyganie się nie zgodzili. Przyjęli chłopców za swoich ze szczerego serca i musieli dbać o ich bezpieczeństwo.
Vetle pożegnał się i ruszył w drogę. Tym razem bardzo niechętnie, bo było mu znakomicie u tych dobrych, serdecznych ludzi. Opuszczając ich, poczuł się podwójnie samotny.
Cyganie objaśnili mu, która droga będzie najlepsza i gdzie nie będzie sam, bo, choć nic na ten temat nie mówił, pojmowali jego strach. Powinien mianowicie jeszcze dość długo iść wzgórzami, bo tam leżą wsie, niemal jedna przy drugiej. Wkrótce co prawda będzie musiał zejść na równinę. Bo Las Marismas to właśnie równina, a tam żyją przeważnie ptaki, ludzie zapuszczają się w te okolice niezwykle rzadko.
Przy akompaniamencie krzyków niezliczonych chmar ptactwa Vetle brnął przed siebie w ten wczesny chłodny poranek. Miał przed sobą bardzo długą drogę.
Szedł przez całe długie przedpołudnie. W piekącym słońcu, bez towarzystwa, pełen lęku przed samotnością, a jeszcze bardziej lękający się przygodnych towarzyszy podróży. Nie wierzył już nikomu po napadzie przy granicy i po kilkakrotnych spotkaniach z dzikim zwierzem. Brakowało mu szczebiotania chłopców, ale będzie musiał o nich zapomnieć. Znowu powróciła niepewność, tym razem ze wzmożoną siłą.
Vetle bardzo się wstydził swego stanu. On, który został wybrany, zachowuje się jak jaki mięczak! On, który zawsze był najbardziej szalony i odważny w chłopięcych zabawach z kolegami w rodzinnej parafii! Tyle tylko że te zabawy to niewinne igraszki w porównaniu ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, któremu teraz musiał wyjść naprzeciw.
Ale co tam, pomyślał i wyprostował się. Przodkowie wybrali go do wypełnienia trudnego zadania. Właśnie jego! Wybrali go do walki z wolą Tengela Złego. Musi więc być w nim coś takiego, co ich przekonało, że Vetle się nadaje. Że uwierzyli w niego.
W takim razie nie wolno mu zawieść!
Ale, Boże drogi. Jak okropnie się robi na tym świecie, kiedy zaczyna się ściemniać! Żeby tak wtedy można było potrzymać mamę za rękę! Albo żeby tata tu był ze swoimi leczniczymi umiejętnościami. Albo dający poczucie bezpieczeństwa stary Henning, a jeszcze lepiej Benedikte. Bo ona umie czarować, chociaż jakiś czas temu postanowiła, że więcej tego robić nie będzie. Albo Andre… On się nie bał, kiedy otrzymał swoje zadanie – odnalezienie potomków Christera Gripa.
Albo Sander Brink…
Och, żeby tak mieć ich tu wszystkich!
Albo żeby Vetle mógł znaleźć się w domu!
Nic nie mógł na to poradzić, że szedł i pochlipywał, taki się czuł osamotniony.
Ptaki.
Wszędzie ptaki. Ptaki śmigające w powietrzu, ptaki nawołujące się na mokradłach, ptaki ciągnące ogromnymi chmarami na południe. Jakiś piekielny spektakl, a zarazem niewiarygodnie piękny widok. Cóż za eldorado dla ornitologów! Vetle był pewien, że widział już setki przeróżnych gatunków. Ruchliwe, nerwowe chmary małego ptactwa, ogromne gromady majestatycznych drapieżników i naprawdę wielkie klucze żurawi, gęsi, łabędzi i bocianów. Przybył do Las Marismas akurat w porze jesiennych przelotów.
Imponujące! Ale Vetle nie czerpał z tego zbyt wielkiej przyjemności. Ptaki były wolne. Może widziały przez moment małego chłopca na ziemi, lecz w następnej chwili już o nim nie pamiętały.
Spoglądał w niebo i wzdychał.
Ponieważ grand zaopatrzył go sowicie w pieniądze, Vetle mógł teraz nocować po wiejskich gospodach, co go niebywale cieszyło. Dni jednak ciężko było przeżyć. Ostatnie długie odcinki marszu przebywał w kompletnej samotności.
Aż któregoś dnia koło południa dotarł do jakiejś biednej wioski na niewysokich wzgórzach na granicy Las Marismas.
Zapytał pewnego człowieka, który najwyraźniej wracał do domu na sjestę, o drogę do osady Silvio-de-los-muertos.
Mężczyzna przeżegnał się z lękiem.
– Czego ty tam szukasz, chłopcze?
– Po prostu muszę tam iść, czy chcę tego czy nie – odparł Vetle, który już coraz lepiej mówił po hiszpańsku.
– To nie jest miejsce dla małych chłopców. Tam rządzą umarli.
Czy on nie mógłby mówić o czymś przyjemniejszym? Czy Vetle już i tak nie dość się boi?
– Nic na to nie poradzę – odparł, przełykając ślinę. – Ja zresztą nie szukam samej osady, tylko zamku, do którego należała.
Mężczyzna mrugał niespokojnie.
– Nigdy się tam nie dostaniesz.
– O tym też już słyszałem. Ale proszę mi tylko powiedzieć, gdzie to jest.
– To bardzo niebezpieczna wyprawa dla niedużego chłopca. Większość dorosłych by się na nią nie odważyła. Skoro jednak musisz, to powinieneś iść drogą na południe, w dół, ku równinie. Po jakimś czasie zobaczysz boczną drogę skręcającą na mokradła. To bardzo źle utrzymana droga, ale mało kto tamtędy jeździ.
– Czy ta droga wiedzie do Silvio-de-los-muertos?
– Si, senór. I potem dalej, do zamku umarłych. Ale tam źli strażnicy zamykają wejście.
– Muszę przynajmniej spróbować. W zamku mieszkają ludzie, prawda?
– Jakiś szaleniec i kilku jego pomocników, to wszystko.
Vetle westchnął cicho i podziękował za pomoc. Mężczyzna uczynił nad nim znak krzyża i zniknął w drzwiach swojego domu.
Miał jednak pewne powody do radości w tej swojej mordędze. Rana prawie się zagoiła, pewna cygańska kobieta w grocie odmawiała nad nią jakieś formułki. Na widok rozdartego mięśnia zmarszczyła brwi i zapytała, kto mu to zrobił. „Jakieś zwierzę napadło na mnie w ciemności” – odpowiedział. „Zwierzę?” – rzekła z niedowierzaniem w przenikliwych oczach. – Chciałabym zobaczyć to zwierzę, to znaczy, chciałam powiedzieć, że nie pragnę spotkać takiego zwierzęcia!
Wymamrotała jeszcze jakieś zaklęcia i wykonała dziwny gest nad raną, gest, który Vetlego przestraszył.
Jeszcze raz zapragnął mieć kogoś przy sobie, gdy opuścił także i tę wieś i ponownie znalazł się na drodze. Och, jakże pragnął ludzkiego towarzystwa! Droga wiodła w dół, na równinę, a to było w najwyższym stopniu nieprzyjemne.
Wkrótce ukazał się też las. Ów martwy, podmokły las.
Vetle szedł również podczas sjesty, by zyskać na czasie. Panował morderczy upał, ale cóż można było poradzić? Musiał dojść na miejsce, zanim słońce zajdzie, a uważał, że nie wolno mu już stracić kolejnego dnia.
Poza tym miał wrażenie, że próbę dostania się do zamku powinien podjąć nocą.
Vetle podciągnął w górę ramiona i jęknął cicho, bo słabo mu się robiło na myśl o tym, co go czeka.
Jak gorąco! Cóż za dręczący upał! Słońce stało na niebie niczym rozżarzony tygiel, z którego lał się na ziemię żywy ogień. Powietrze drgało od gorąca, ciemne płatki latały Vetlemu przed oczyma, a serce tłukło ciężko z wysiłku.
Krajobraz wokół też nie wyglądał szczególnie optymistycznie. Nawet droga zdawała się drgać w upale. Po obu jej stronach widziało się rozległe bajora z zaśmierdłą wodą, nad którą to tu, to tam chwiały się kępy przegniłej trawy. Pnie drzew oblepione były mokrym mchem i porostami, a nagie gałęzie zwieszały się ku ziemi obrośnięte jakimiś pasożytniczymi roślinami, wyglądającymi jak paskudny, nigdy nie golony zarost.
W głębi lasu było ponuro, wszystko śliskie, przegniłe, ociekające wodą i nic nie wskazywało na to, że znajdzie się tu jakieś oparcie dla stóp.
Gdyby Vetle chciał teraz odpocząć, nie było na ten cel innego miejsca, jak tylko brudny, też na wpół zalany błockiem trakt.
I nagle Vetle doznał skurczu serca. Pośród drzew ukazała się boczna, ledwie widoczna droga. Całkiem niedawno ktoś musiał z niej korzystać, przejechał tędy jakiś pojazd, koleiny rysowały się bardzo wyraźnie.
Vetle nie miał wyboru, musiał skręcić tam, choć zdawało mu się, że w oddali i ten szlak ginie pośród mokradeł. Vetle czuł, że siły go opuszczają, bał się bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Tyle spraw go niepokoiło. Że droga nieoczekiwanie się skończy. Że ziemia się pod nim zapadnie. Że dzika bestia znowu zaatakuje albo że ktoś się na niego rzuci. Że nie odnajdzie zamku albo wprost przeciwnie, że go odnajdzie.
To niepodobne do dzielnego chłopca, jakim był dawniej Vetle, żeby tak się bać. Ale w całym powierzonym mu zadaniu było coś, co go śmiertelnie przerażało.
Nieoczekiwanie pojawiła się przed nim wieś. Nagle stanął przed jakimś budzącym niepokój budynkiem. Za pierwszym znajdował się następny, ale widoczny był tylko dach, a nieco z boku także dach werandy. Wyglądało to tak, jakby dom tonął, ale nie w wodzie. Bo ta wieś nie pogrążała się w wodzie, lecz w podmokłym gruncie. Ziemia była tak grząska, że nie dawała budynkom oparcia, mimo że wieś została założona na z pozoru dość stabilnej wyspie pośród mokradeł.
Silvio-de-los-muertos.
Vetle krok za krokiem posuwał się ostrożnie drogą, która wyglądała na pewniejszą niż teren osady, choć i ona miała liczne rozpadliny. W dalszym ciągu widział na drodze ślady kół, a niekiedy także końskich kopyt.
Dom za domem… Małe proste budyneczki, typowa, biedna wieś hiszpańska, wszystko razem pogrążające się w ostatecznej ruinie. Próba opanowania mokradeł skończyła się fiaskiem. A może to tylko właściciel zamku cynicznie budował domy dla swoich poddanych tak blisko zamku jak to możliwe, nie troszcząc się o warunki? Niektóre zapadły się już prawie zupełnie, inne stały niemal nie uszkodzone, ale mieszkać w nich i tak nikt by nie mógł.
Kościół! Boże drogi, gdzie ty byłeś, kiedy to wszystko się działo? myślał Vetle bliski szoku. Kościół stał w tej ponurej osadzie jak parodia samego siebie, cały budynek przechylał się w jedną stronę, a wieża w drugą, co przypominało kapelusz przekrzywiony na głowie. Nie można było wejść do środka, ale Vetle widział, że całe wyposażenie i przedmioty liturgiczne zostały usunięte.
Nieoczekiwanie ogarnęło go rozrastające się uczucie niepokoju. „Panują tam duchy zmarłych” – powiedział mu mężczyzna po drodze. Czy właśnie teraz to odczuwał?
Stał przed otwartym sklepieniem jakiegoś grobowca. Cała konstrukcja także zapadła się w ziemię, ale i tak wyglądała lepiej niż inne krypty wokół. Krzyże się przeważnie poprzewracały, niektóre jednak stały na miejscach i sprawiały, że widok wydawał się jeszcze bardziej ponury i makabryczny.
Wzrok Vetlego przyciągało tamto sklepienie otwartego grobu. Może tu właśnie grzebano kiedyś właścicieli zamku? Wydawało mu się to całkiem prawdopodobne.
Do wnętrza prowadziły drzwi, otwarte teraz, ukazujące ciemność, która mogła ukrywać wszystko, kiedy jednak oczy Vetlego się przyzwyczaiły, zobaczył, że grób jest pusty. Kilka schodków prowadzących w dół pokrywało błoto, a czas i podmokły grunt dopełniły dzieła zniszczenia. Nad drzwiami znajdowała się tarcza herbowa wykuta w wapieniu, ale obraz został prawie całkowicie zatarty.
Vetle zadrżał. Wciąż stał nad grobem, gdy zrozumiał, skąd się bierze to bardzo nieprzyjemne uczucie. Nie miało ono nic wspólnego z jego własną sytuacją. Myślał o największym nierozwiązanym misterium świata. Słyszał tę historię kilka lat temu i tak bardzo podziałała na jego wyobraźnię, że nie był w stanie jej zapomnieć.
Chodziło o zagadkę „Trumien z Barbados”.
Nikt nie umiał powiedzieć, czy była to zwykła historia o duchach, istniało jednak podobno tysiące świadków, między innymi pewien gubernator, i wszyscy przeżyli tę makabrę.
Starał się dokładniej sobie przypomnieć opowiadanie, ale przychodziły mu do głowy tylko oderwane od siebie szczegóły, w końcu jakoś to wszystko połączył w całość.
Wydarzyło się to na początku wieku XIX, na małym wiejskim cmentarzu w Christchurch Parish Church na wyspie Barbados, na Morzu Karaibskim. Znajdował się tam duży grobowiec wykuty w skale i, gdy zamknięto wielkie marmurowe drzwi, całkowicie niedostępny. Grobowiec został wybudowany dla bogatego rodu plantatorów nazwiskiem Walrond. Ostatnią z rodu pochowaną w grobowcu była pani Thomasina Goddard, a miało to miejsce w roku 1807. Później grobowiec sprzedano rodzinie Chase, również plantatorów, posiadającej niewolników. Ta rodzina została dotknięta ciężką tragedią, zmarły w niej dwie małe córeczki. Trumny dziewcząt umieszczono w grobowcu, jedną w roku 1808, drugą w 1812.
Tego samego, 1812 roku, miał zostać pochowany także ojciec dziewczynek, Thomas Chase. Wtedy stwierdzono, że ołowiane trumny dzieci ktoś ustawił pionowo pod ścianą. Przy tym grobowiec był nietknięty, a do wnętrza nikt nie mógłby się dostać.
W roku 1816 ponownie trzeba było umieścić trumnę w grobowcu, zmarł bowiem młody krewny rodziny Chase. Dawne trumny także i tym razem stały w wielkim nieporządku, a trumna Thomasa Chase, która była taka ciężka, że w czasie pogrzebu musiało ją nieść ośmiu mężczyzn, także została ustawiona pionowo pod ścianą grobowca. Jedna drewniana trumna była rozbita, a zwłoki leżały na posadzce. Już w osiem tygodni później odbywał się kolejny pogrzeb, a wtedy na cmentarz przybyło mnóstwo ludzi, bo pogłoski o grobowcu rodziny Chase rozeszły się daleko. Było tak, jak się spodziewano, wszystkie trumny z wyjątkiem jednej zostały przesunięte.
W tych czasach gubernatorem Barbadosu był lord Combrmere. Zainteresował się tą sprawą i osobiście udał się na cmentarz, żeby dopilnować dokładnych oględzin krypty.
Sprawdzono przede wszystkim, czy do wnętrza nie dostaje się woda i czy to nie ona przenosi trumny. Ale okazało się to niemożliwe. Trzęsienie ziemi także nie wchodziło w rachubę. Zresztą w pobliżu znajdowało się wiele innych grobowców i nic takiego się w nich nie działo. Nikt z zewnątrz też nie mógł się tam dostać, grób był niedostępny niczym twierdza.
Siódmego lipca 1819 roku została złożona na wieczny spoczynek żona Thomasa Chase. I raz jeszcze stwierdzono wtedy, że trumny zostały poprzesuwane w różne strony. Gubernator, i tym razem obecny, polecił, by przed zamurowaniem grobowca rozsypano na posadzce biały piasek, potem wykonano jeszcze szkic rozlokowania trumien w krypcie, w końcu założono na drzwi gubernatorskie pieczęcie.
Po upływie trzech kwartałów, 18 kwietnia roku 1820, gubernator polecił otworzyć grobowiec, żeby zobaczyć, czy nic się nie zmieniło. Otwarcie obserwowało wiele tysięcy świadków.
Drzwi nie chciały się otworzyć. Jakby coś je barykadowało od wnętrza. W końcu wielu mężczyzn zdołało wspólnymi siłami odsunąć ciężkie marmurowe wierzeje. Okazało się, że drzwi podpiera jedna z ołowianych trumien. Piasek na posadzce był nietknięty, ale wszystkie trumny rozstawione w nieładzie po całym grobowcu. Wszystkie z wyjątkiem jednej: skromna drewniana trumna Thomasiny Goddard stała na swoim miejscu w kącie.
Gubernator wydał rozkaz, by wszystkie trumny wyniesiono z grobowca i złożono w ziemi w różnych częściach cmentarza Christchurch.
Po tym wydarzeniu na cmentarzu zapanował spokój. Ale nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby wyjąć trumny z grobów i sprawdzić, jak się rzeczy mają. Po cóż mieliby to robić? Zmarli odzyskali prawdopodobnie spokój.
Vetle zastanawiał się. Najbardziej logiczne wyjaśnienie musiało brać pod uwagę jakąś formę energii. Może dwie trumny tworzyły różne, sprzeczne ze sobą pola, które się odpychały? Bardziej nie można się do prawdy zbliżyć, myślał Vetle. Chyba że ktoś chciałby wierzyć w duchy. W takim razie można by uznać, że pewna dama należąca do pierwszej rodziny nie lubiła intruzów Chase. [Grobowiec na cmentarzu w Christchurch Parish Church istnieje do dzisiaj, autorka „Sagi” widziała go jesienią 1986 roku. Cała historia, tak jak jest opisana w różnych, znanych na całym świecie, książkach poświęconym duchom i cmentarnym misteriom, została wyryta na dużej tablicy umieszczonej przy wejściu do grobowca. „Trumny z Barbadosu” nazywane też bywają „the Chasc Vault” (Grobowiec Chasc). Pisarka odczuła prąd płynący z grobowca, a był on tak silny, że mało nie straciła przytomności. Zatem, cokolwiek się przyczyniło do powstania zagadki z trumnami, istnieje tam nadal.]
Vetle drgnął gwałtownie. Bardzo długo stał pogrążony w myślach. Czy coś się porusza tam, daleko, na linii horyzontu? Pod lasem?
Natychmiast odrzucił z obrzydzeniem pierwszą myśl, jaka przyszła mu do głowy, a mianowicie, żeby się ukryć w grobowcu. To ostatnia rzecz, jaką byłby w stanie zrobić! Z wnętrza grobowca wydobywała się jakaś energia, coś jakby niewidzialny, lecz niezwykle intensywny strumień. Pojęcie tego zjawiska całkowicie przekraczało możliwości człowieka.
Vetle rzucił się na oślep przed siebie i, najszybciej jak mógł, przebiegł skraj osady, kierując się ku drodze. Wyobrażał sobie bowiem, że jest wystarczająco szybki, by uciec każdemu zwierzęciu.
W każdym razie prawie każdemu. Może nie gepardowi, ale przecież w Hiszpanii nie ma gepardów.
Vetle zachichotał pod nosem, lecz ten jego chichot przypominał bardziej nerwowy szloch niż śmiech.
Zmartwiony stwierdził, że dzień dobiega końca. Z drugiej jednak strony, do zamku powinien wejść nocą. Otóż i dylemat, który nieustannie powracał i który bardzo go dręczył.
Ale oto…
W prześwicie pomiędzy drzewami, w dość znacznej odległości, mignął mu zarys budowli. Tej budowli, do której zmierzał, odkąd opuścił dom.
Zamek.
Vetle przystanął.
Młody księżyc nie był w stanie oświetlić okolicy. Niebo jaśniało jeszcze blaskiem dnia, Vetle widział więc całkiem wyraźnie kontury czegoś, co przywodziło na myśl twierdzę, a gdy wytężył wzrok, dostrzegał również detale.
Budowla wznosiła się na wysokiej skale czy raczej na wzgórzu. Zamek, bardzo jak widać stary, otoczony był bujną roślinnością. Tak, nawet Vetle mógł stwierdzić, że zamek pochodził z czasów mauretańskich. Wieżyczki przypominające minarety, to tu, to tam otwory o wymyślnych kształtach świadczyły o tym aż nadto wyraźnie. Ale, mój Boże, w jakim stanie się to wszystko znajdowało! Prawdziwa ruina. Kamienie dosłownie sypały się ze ścian.
Do zamczyska, jeśli dobrze oceniał sytuację, wiodła tylko jedna droga. I nie była ona przeznaczona dla intruzów, to widać wyraźnie, droga została bowiem zamknięta. Czyli że naprawdę będzie musiał wejść do grząskiego bagniska. Chciał jednak najpierw stwierdzić, jak daleko zdoła dotrzeć drogą.
Vetle od dawna wiedział, że ekscentryczny pan na zamku nie życzy sobie żadnych wizyt. A poza tym ubóstwiał swoje kompozycje, swoje arcydzieła.
Przecież Vetle nie mógł po prostu stanąć przy bramie, poprosić, by go wpuszczono, a potem uzyskać zgodę na zniszczenie jednego arkusza nutowego. Byłoby to działanie samobójcze albo coś koło tego. W żadnym razie nie chciał poznawać nikogo w zamku, chciał spędzić tam jak najmniej czasu.
Prędzej czy później musi jednak wejść do środka. Musi okrążyć zamek, zajść od drugiej strony, gdzie, zgodnie z tym, co mówił Wędrowiec, powinno się znajdować to nie chronione okienko.
Vetle nie zaszedł zbyt daleko, gdy nagle musiał paść na ziemię.
Strażnik!
Uzbrojony strażnik stał przy szlabanie i patrzył na drogę. Obok niego kręciły się dwa ogromne dobermany, psy, które, gdy zostaną odpowiednio wytresowane, mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Na ogół jednak są to sympatyczne stworzenia. Te przy szlabanie węszyły podniecone.
Prawdopodobnie zwietrzyły Vetlego!
Cofnął się gwałtownie, a potem co sił w nogach zaczął uciekać jak najdalej od drogi. Psy nie ruszyły za nim, więc na razie poczuł się bezpieczny.
Wkraczanie jednak na mokradła w tym miejscu byłoby błędem. Musi wrócić do osady Silvio-de-los-muertos, tam przynajmniej w niektórych miejscach było trochę stałego gruntu. Biegł najpierw bardzo szybko, potem nieco wolniej i myślał, że nowoczesna technika niebawem wkroczy także i na te tereny. Bagna zostaną zmeliorowane, położy się porządne drogi, wokół powstaną urodzajne pola. Wiele jednak ulegnie zniszczeniu. Co prawda znajdował się na samym skraju Las Marismas, ptasiego raju, który – miał nadzieję – nigdy nie zostanie osuszony ani nawet naruszony. Ale znaczna część pierwotnej natury przepadnie także i tutaj.
Pytanie brzmi: Kto ma być ważniejszy? Natura czy człowiek?
Na ogół w takich przypadkach wygrywa człowiek, to znaczy jego doraźne potrzeby.
Znalazł się znowu w obrębie Silvio-de-los-muertos. Rzeczywiście, we wsi grunt był nieco pewniejszy. Vetle pamiętał doskonale te jakieś ukradkowe ruchy i szelesty na skraju lasu, ruszył więc drugą stroną drogi. Wyszedł na bagnistą ziemię pomiędzy drzewami i stwierdził, że można tędy iść, może nawet do samego zamku. Choć wędrówka będzie naprawdę męcząca i niebezpieczna.
Spojrzał w niebo i uświadomił sobie, że znaczną część drogi będzie musiał przebyć w całkowitym mroku. Droga w ciemnościach.
Podstępne oparzeliska raz po raz zamykały mu przejście, choć na pozór wszystko wyglądało jedynie na błotnistą ziemię. Vetle szybko nauczył się określać niebezpieczne miejsca, różniły się barwą od reszty podłoża, a ponieważ był bardzo lekki, zdołał zajść bardzo daleko, zanim się w końcu okazało, że dalej już chyba się nie posunie. Oczywiście gęste zarośla lub kępy chorobliwie wyglądających drzew często stawały mu na drodze, zawsze jednak udawało mu się je okrążyć. Tym razem znalazł się jakby na małej wyspie czy raczej na wydłużonym półwyspie otoczonym jak okiem sięgnąć czarnym bagnem. Istniała tylko droga w tył, z powrotem.
Chyba że…?
Uniósł głowę i przyglądał się drzewom, widział ich długie, nagie konary, których czepiały się tylko rośliny pasożytnicze. Same drzewa sprawiały wrażenie, jakby straciły wszelką wolę życia już bardzo dawno temu. Chłopiec błądził wzrokiem w górę i w dół w gęstniejących wciąż ciemnościach.
Pytanie tylko, jak silne są te gałęzie.
Skoro jednak drzewa stały w bagnie latami i nie padły ani nie zgniły, to musiały być w jakimś stopniu skamieniałe.
Miał w każdym razie nadzieję, że są wystarczająco wytrzymałe, by unieść jego lekkie ciało. O ile bowiem dobrze widział, splątane gałęzie tworzyły gęstą sieć, rozpościerającą się daleko nad bagnem we wszystkich kierunkach.
Miał do wyboru dwa wyjścia: zawrócić do upiornej wsi albo spróbować „górnej” drogi.
Wybór nie był trudny. Vetle wspiął się na najbliższe drzewo, sprawdził jego wytrzymałość, giętkość gałęzi i z sercem w gardle wpełzł na jedną z nich.
Konar cicho trzasnął, ale wytrzymał! Gdy chłopiec mógł chwycić gałąź sąsiedniego drzewa, przeniósł się na nią, przytrzymał nogami i przerzucił całe ciało na drugie drzewo. Starannie unikał spoglądania w dół. Tam bowiem czekało na niego jedynie bezdenne błoto, co do tego nie miał wątpliwości.
Kiedy udało mu się przejść na trzecie, a potem na czwarte drzewo, nabrał odwagi. Szybciej posuwać się nie mógł; niekiedy gałęzie były splątane tak mocno i tak gęsto, że przedzierał się przez nie z trudem, gdzie indziej znowu drzewa stały niebezpiecznie daleko od siebie i prawie musiał skakać z jednego na drugie. Należało dokładnie badać każdą możliwość, rozważać każdy kolejny krok. Jak w szachach musiał przewidywać dalsze następstwa każdego ruchu, oceniać każdy układ, badać wytrzymałość każdej gałęzi, szukać innych, jeśli któraś wyglądała niepewnie, czekać, szukać znowu, sprawdzać. A ciemności stawały się coraz bardziej nieprzeniknione. Po jakimś czasie stwierdził, że na dole grunt jest już pewny, i zastanawiał się, czy nie zejść.
Nagle mocniej chwycił gałąź, na której leżał, i starał się być taki maleńki i cieniutki, jak tylko mógł.
W lesie pod nim coś chodziło.
Rozpoznał jęki i stękanie, parskanie i dyszenie.
Vetle zdrętwiał ze strachu, czuł, że oblewa go lodowaty pot, bał się, że zaraz zemdleje.
Nie zapomniał rany na ramieniu. Wciąż jeszcze go bolała.