Twoje zdrowie, Kudłaty, co to siedzisz w Sudanie.
Świetny z ciebie wojownik, chociaż ciemny poganin.
Damy ci certyfikat, jeśli podpis byś chciał
Poigramy wnet z tobą, kiedy chęć będziesz miał.
Cholosta’an tęsknił za swoim gniazdem.
To tam zaczynał życie każdy Posleen; wrzucony do jednej zagrody z innymi pobratymcami, bez przerwy musiał walczyć o przeżycie. Kiedy było mało jedzenia, gniazdo zwracało się przeciwko swoim najsłabszym członkom, a potem zostawały już tylko porozrzucane kości.
W gniazdach kessentaiowie nie różnili się od oolt’os. Nie byli więksi, silniejsi ani mądrzejsi, byli takimi samymi młodymi zwierzętami walczącymi o przetrwanie. A potem nadchodziła Przemiana.
Dla oolt’os nie było to nic wielkiego. Zaczynali nabywać pewnych umiejętności, rozwijać podstawową zdolność komunikacji, ale ogólnie nadal pozostawali tym samym: dużymi, silnymi zwierzętami.
Z kessentaiami było inaczej. W ich umysłach nagle rozbłyskiwały nowe myśli, zupełnie nowy sposób myślenia. Pojawiały się umiejętności, a zaraz potem zrozumienie stojącej za nimi teorii. Potrafili nie tylko używać podstawowego języka, lecz bogatej posleeńskiej mowy. Nieobca im była filozofia, taktyka, inżynieria i umiejętność międzygwiezdnej nawigacji, chociaż wiele tych stworzeń nigdy nie widziało gwiazdy.
Oolt’os walczyli tylko o przeżycie, ale biedni kessentaiowie miewali chwile egzystencjalnej zadumy w samym środku zażartej walki o przetrwanie.
Dopiero wtedy, kiedy wyrastały im grzebienie, zaczynali nabierać masy i zdradzać cechy, które mówiły oolt’os, że są ich panami, kessentaiowie mogli czuć się bezpiecznie.
Ale wówczas wyciągano ich z zagród, dawano im ich pierwszy oolt i wysyłano na śmierć.
W takich właśnie chwilach Cholosta’an tęsknił za zagrodami.
To była jego trzecia klęska. Po pierwszych dwóch przywlókł się do swojego osiedla z resztkami oolt’os i bez żadnych zapasów. Tym razem wiedział, że zostanie ogłoszony kenstainem.
Wszechwładcy dzielili się na dwie grupy: kessentaiów i kenstainów. Według starożytnego zwyczaju, Sieć oceniała czyny kessentaiów i decydowała, co powinni otrzymać w nagrodę, a jeśli kessentaiowie zawiedli Ścieżkę albo sami się od niej odwrócili, zostawali kenstainami. Niektórzy odmawiali wstąpienia na Ścieżkę i od początku wybierali drogę kenstaina. Wykorzystywano ich głównie do zarządzania sprawami hordy pod nieobecność kessentaiów, do których należeli, ale w posleeńskiej hierarchii zajmowali miejsce na samym dole, czasem nawet niżej niż wysokiej jakości oolt’os.
W poprzednich dwóch walkach Cholosta’an należał do olbrzymiej hordy, która uderzyła na umocnienia przeklętych ludzi i została wyrżnięta. Oczywiście w tych warunkach o łupach nie mogło być mowy. Dobrze, że przynajmniej byli blisko miejsca, w którym nie groził im już ten pomiot demonów, ludzka „artyleria”.
Ten atak zaczął się jak marzenie. Taktyka Orostana i Tulo’stenaloora pozwoliła hordzie przeorać ludzi jak nóż. Wbili się tak głęboko, że ludzie nie byli już w stanie się przegrupować.
Potem jednak ludzie po raz kolejny zmienili zasady gry, zaczęli używać antymaterii i zamknęli Gap swoimi niemal niezwyciężonymi pancerzami wspomaganymi.
Kiedy tylko detonował pierwszy pocisk z antymaterią, w jednej olbrzymiej eksplozji światła i ognia niszcząc połowę hordy, Cholosta’an ujrzał swoją przyszłość. I nie zobaczył tam zwycięstwa. Zaczął się szybko wycofywać z niedobitkami swojego oolt, nawet nie oglądając się za siebie.
Pocieszało go jedynie to, że zebrał na tyle dużo łupów i thresh, że nie musiał wracać do gniazda. Zasmucał go jednak fakt, że właściwie wrócił do punktu wyjścia. Jeśli nie znajdzie jakiegoś wielkiego skarbu, na zawsze pozostanie kessentaiem, pierwszym do walki i ostatnim do łupów.
Zaczynało go to naprawdę denerwować.
— Cholosta’anie.
Spojrzał na komunikator i wzdrygnął się; zobaczył identyfikator estanaara, Tulo’stenaloora. Nie chciał z nim rozmawiać — teraz ani nigdy — dlatego zignorował komunikat.
— Cholosta’anie, mówi Tulo’stenaloor.
Tulo’stenaloor spojrzał na odczyty i kłapnął grzebieniem. Ten młody abat musiał uciec zaraz po tym, jak SheVa odpaliła pierwsze pociski, skoro dotarł aż tak daleko; był już przy samej autostradzie 64 i najwyraźniej zmierzał w stronę „bezpiecznego” terytorium. Zasrany mały tchórz.
— Cholosta’anie, zszedłeś ze Ścieżki.
Kessentai zasyczał; najchętniej przyspieszyłby swój tenar, ale to by oznaczało pozostawienie w tyle nielicznych ocalałych oolt’os. A więc musi stoczyć tę bitwę na słowa.
— Twój szturm się załamał, estanaarze — warknął. — Zebrałeś sam kwiat hordy i wpuściłeś go w maszynkę do mielenia mięsa. Skoro atak się załamał, można się wycofać.
— Ale pozostali wciąż walczą — powiedział zimno wódz. — Jesteś jednym z niewielu, którzy się wycofują.
— A dlaczego Orostan mnie wybrał? Bo jestem mądry! Wiem, że ludzie, oby bogowie niebios pożarli ich dusze, wygrali. A ty wciąż rzucasz do walki coraz więcej wojowników w żałosnej próbie zamaskowania własnej porażki! Nie będę jednym z nich!
Tulo’stenaloor wziął głęboki oddech i klapnął grzebieniem. Zaczynał, niestety, dochodzić do tego samego wniosku. Jeśli pancerze otrzymają uzupełnienia, będzie jeszcze ciężej. A on nie może odciąć na czas ich posiłków. Jedynie Cholosta’an jest w odpowiednim miejscu, żeby to zrobić.
Dlatego należy go przekonać.
— Mam dla ciebie zadanie. Postanowiłeś wziąć udział w tym ataku, dlatego jeśli odmówisz wykonania tego wyjątkowo łatwego zadania, zbiorę konklawe oolt’ondaiów i każę cię ogłosić kenstainem.
Cholosta’an wiedział, że to usłyszy.
Są takie dni, kiedy nie opłaca się nawet polerować grzebienia.
— Co to za zadanie?
Jake w milczeniu patrzył, jak drogą zbliża się kilka pancerzy. Żołnierze pozbierali posleeńskie miecze boma i teraz używali ich do oczyszczania drogi z drzew. Monomolekularne ostrza, zwłaszcza w rękach pancerzy wspomaganych, przecinały najgrubsze pnie jak chusteczki higieniczne, a żołnierze podnosili kawałki drzew i odrzucali je na bok.
Zastanawiał się jednak, po co to robią, skoro drzewa były większą przeszkodą dla Posleenów niż dla ludzi.
W końcu pancerze oczyściły drogę i zbliżyły się skokami do ruin domu. Cztery z nich Mosovich rozpoznał jako Kosiarzy, wyspecjalizowane pancerze broni ciężkiej. Sądząc po wyglądzie zbroi i uzbrojeniu — pancerze dowódców były nieco smuklejsze niż Kosiarzy czy standardowe pancerze Bandytów — piąty był dowódcą.
— Starszy sierżant sztabowy Jacob Mosovich — powiedział, salutując oficerowi, gdy wyhamował w miejscu. — Co mogę dla pana zrobić, sir?
— Witam, sierżancie — odparł oficer, zdejmując hełm. — Rozumiem, że to pan zabawia się tutaj z moją dziewczyną?
Wendy zawyła i puściła się biegiem przez zrujnowane podwórze, a potem rzuciła się na pancerz, oplatając go rękami i nogami.
— Tommy? — zatkała, całując go w głowę i szyję. — To naprawdę ty?
— Sir — powiedział McEvoy. — Ja… eee…
— Wendy, poznaj McEvoya, najbardziej niekompetentnego Kosiarza na całym świecie — powiedział Tommy, całując dziewczynę i łagodnieją odsuwając. — Później będziemy mieli chwilę dla siebie, ale teraz muszę porozmawiać z sierżantem. Rozumiem, że jest tu jakiś kapitan?
— To ja — powiedziała Elgars, wychodząc z cienia domu. — Poznaję pana ze zdjęcia Wendy.
— Ja też — dodał Mueller, podchodząc. — Używa go do odpędzania facetów.
— No co ty, Wendy — powiedział Tommy, szturchając ją. — Dlaczego jesteś taka mało towarzyska?
— Jestem towarzyska tylko dla tych, dla których chcę — odparła, biorąc go za rękę. — Dobra, najpierw najważniejsza sprawa. Co ty tutaj, do cholery, robisz?
— Ty jesteś Cally — powiedział Tommy, wskazując nastolatkę. — Tak?
— Tak — odparła. Stała za węgłem domu, aby móc w każdej chwili uciec albo schować się, gdyby zaszła potrzeba.
— Zapędzona do kąta, zamienia się w tygrysicę — powiedziała cicho Wendy. — Ale przy obcych jest nieśmiała.
— Wszystko w porządku, tak? Twój tata kazał mi się upewnić.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała Cally. — Co wy tutaj robicie?
Tommy popatrzył po zebranych i przeciągnął palcami po szczecinie na głowie.
— To… skomplikowana sprawa.
Sunday przez chwilę wpatrywał się w tylną ścianę magazynu, a potem mocno się zamachnął.
Ostrzeżono go, że otwarcie magazynu może wymagać energicznego działania.
Jego ręka przebiła się przez trzydzieści centymetrów zbrojonego betonu i wyszła po drugiej stronie. Przekręcił dłoń, szarpnął i wyrwał spory kawał ściany, a potem zaczął poszerzać otwór. Okazało się, że magazyn nie był małą jaskinią, lecz sporą grotą w zboczu góry.
— Major O’Neal powiedział mi, że jego rodzina ryła w tych skałach prawie od stu lat — powiedział. — Połowa z tego to szyby kopalniane.
— Jak głęboko biegnie ten tunel? — spytał Mosovich, zaglądając w otwór.
— Nie wiem, ale chyba niezbyt głęboko. Dalej znów jest jakaś blokada.
Wyrwał spory fragment ściany i światło latarni wreszcie sięgnęło w głąb tunelu. Półtora metra dalej przejście zagradzała galtechowska płyta z plastali.
— Ciekawe… — Mueller odciągnął kawał zbrojonego betonu. — Ilu ludzi wiedziało, że major O’Neal zainstalował na farmie swojego ojca galaksjański kontener broni?
— Najwyraźniej niewielu — odparł bezbarwnym tonem porucznik.
— Czy tata będzie miał kłopoty? — zapytała Cally.
— Nie wiem — odparł zgodnie z prawdą Tommy. — Po pierwsze, nie wiem, co mówią o takiej sytuacji galaksjańskie przepisy, a po drugie, jak rozumiem, powierzono mu zadanie stworzenia linii magazynów wzdłuż wschodniego wybrzeża…
— Tak było — powiedziała Cally. — Pamiętam, byliśmy na wakacjach tuż przed pierwszym lądowaniem. Tata poświęcił wiele czasu na zakładanie systemów zasilania i rozwożenie skrzyń z amunicją. — Zajrzała w niemal całkowicie oczyszczony tunel. — Ale to jest… wielkie!
— Pewnie chciał mieć pewność, że w Rabun Gap nigdy nie zabraknie zasilania — powiedział sucho Mueller. — Cholera!
— Co jest? — spytał Mosovich.
— Skąd O’Neal brał prąd? Mało kto w górach ma jeszcze prąd, ale w jego domu zawsze był!
— Nie ma linii — powiedział Mosovich, kręcąc głową. — Powinienem był się domyślić.
— Kiedy tu byliśmy, zauważyłem skrzynkę Indowy — ciągnął Mueller. — Uznałem, że O’Neal po prostu dał swojemu tacie pustą skrzynkę. Te ustrojstwa są warte kupę złota; są opancerzone jak czołgi i klimatyzowane, nie oddaje się ich tak po prostu.
— O co chodzi? — spytała Elgars. — Dlaczego brak linii jest taki ważny?
— Kiedy przyjechaliśmy na kolację — wyjaśnił Mueller — zauważyłem, że nie ma tu linii wysokiego napięcia. A więc skąd brał prąd? W takich okolicach elektryczność jest cholernie rzadką rzeczą, a tymczasem u Papy O’Neala działały wszystkie sprzęty w domu i systemy bezpieczeństwa. Uznałem, że ma generator.
— I miał — powiedział Tommy. — Pewnie generator antymaterii.
Odciągnął ostatni kawał betonu i przyłożył dłoń do zamka plastalowych drzwi, które posłusznie się otworzyły.
— Jezu Chryste — mruknął Mosovich, zaglądając do tunelu. Ściany z szarej plastali, na oko piętnastocentymetrowej grubości, dorównywały wytrzymałością pancerzowi kosmicznego krążownika. Skład miał jakieś osiem metrów głębokości i cztery szerokości, i od podłogi po sufit był załadowany skrzyniami Indowy. Na większości z nich był skomplikowany wzór przypominający celtycką broszę, oznaczający systemy utrzymywania antymaterii. W skrytce było jej tyle, że można by wysadzić w powietrze całą Georgię…
— Fiuuu — zagwizdał Mueller. — Nic dziwnego, że opancerzył to jak fortecę.
— To wszystko amunicja? — spytała cicho Cally.
— Aha. — Tommy ściągnął z góry skrzynię i otworzył ją. — To żyła złota; to standardowa amunicja do karabinów grawitacyjnych z inicjatorami antymaterii. Gdyby któraś z tych skrzyń wybuchła, nie byłoby już tej góry. — Spojrzał na tysiące ładunków w skrzyni i pokręcił głową. — McEvoy, przywlecz tu dupę i zobaczmy, co my tu mamy.
Zawartość skrytki częściowo przeniesiono do zewnętrznej jaskini, gdzie materiały posortowano według przydatności. Pierwszorzędne znaczenie miały power packi z antymaterią. Według specyfikacji, każdy z nich powinien wystarczyć kompanii piechoty mobilnej na pełne cztery dni działania w standardowym terenie. Biorąc pod uwagę moc pobieraną przez broń, pozostałym pancerzom powinno wystarczyć energii na jakieś sześć dni.
Druga w kolejności była standardowa amunicja do karabinów. To był „dobry towar”, produkcja Indowy, z systemem zasilania każdego pocisku, co oznaczało,. że przy prowadzeniu ognia pancerze nie będą musiały czerpać z własnych zasobów energii.
Na końcu była amunicja dla Kosiarzy. Kosiarze, tak samo jak MetalStormy, zużywali olbrzymie ilości amunicji.
Tommy uznał, że stosując klamry, każdy pancerz będzie w stanie zabrać po trzy pakiety antymaterii (wielkości sporej walizki) i dwie skrzynie amunicji. Nie opancerzeni ludzie prawdopodobnie będą mogli unieść po jednym pakiecie amunicji, co razem dawało dwadzieścia sztuk. On sam postanowił zabrać osiemnaście zwykłych pakietów i dwa dla Kosiarzy, oba z fleszetkami.
W składzie leżała też duża skrzynia z oznaczeniami broni. Tommy popatrzył na nią i uśmiechnął się.
— Przekaźnik? — powiedział.
— Tak, Tommy? — odparło urządzenie głosem Wendy.
— Czy możesz… skasować część informacji o tym składzie? Albo zmodyfikować informację o tym, co będziemy ze sobą zabierać?
— Mogę — odparł przekaźnik — ale już załadowałam dane.
Tommy zmarszczył czoło.
— Dobrze, więc zmień spis tego, co zabieramy. Zamiast tej rzeczy wstaw skrzynię amunicji dla Kosiarzy.
— Dobrze, Tommy. A powiesz mi, dlaczego?
— Bo nie chcę, żeby Posleeni wiedzieli, że to mamy. — Porucznik wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Dopilnuj, żeby inne przekaźniki też tego nie pokazały.
— Spróbuję.
— McEvoy, mam dla ciebie specjalne zadanie — powiedział Sunday.
— McEvoy, razem z Pickersgillem przeniesiecie pakiety na szczyt wzgórza. Sczepcie je po prostu klamrami i zawleczcie tam.
Kiedy dwaj żołnierze wzięli się do roboty, Tommy odwrócił się do grupy uciekinierów.
— Każdy dorosły musi zabrać jeden pakiet.
— Da się zrobić — powiedziała Elgars. — Dokąd?
— To będzie kawałek drogi — przyznał Sunday. — Musimy przenieść je na drugą stronę doliny, na zbocze Lookout Mountain.
Wywołał mapę i oznaczył punkt docelowy.
— Rozumiem, że nie mówi pan o tej górze w Tennessee — powiedziała ostro Shari.
— Nie, to popularna nazwa gór — odparł tym samym tonem Tommy. — Nie podoba się pani, że zostawiamy dzieci?
— Bardzo. Nie po to zabrałam je z tamtego domu wariatów i ciągnęłam przez góry, żeby teraz zabił je jakiś zabłąkany Posleen.
— Shari, najpierw musiałby mnie zabić — powiedziała Cally. — Jestem silna, ale nie tak silna, żeby nieść taką skrzynię, więc zostanę. — Poklepała Billy’ego po ramieniu i wyszczerzyła w uśmiechu zęby. — A Billy będzie mnie bronił.
Chłopiec pokiwał głową i odpowiedział uśmiechem. Po pierwszym lądowaniu Posleenów we Fredericksburgu doznał poważnej blokady mowy. Ostatnio zaczęło mu to przechodzić, ale wciąż nie odzywał się, jeśli nie musiał.
— Cieszę się, że tu będziesz, ale…
— Shari — przerwała jej Wendy. — Ja też tam byłam i także nie chcę, żeby dzieciom coś się stało. Ale gdybym miała do wyboru zostawić ciebie albo Cally…
— Zostawiłabyś Cally — dokończyła Shari. — Rozumiem. Ale nie sądzę, że Cally powinna tu zostać sama. A jeśli Posleeni naprawdę przyjdą? Niech zostanie jeszcze Mueller albo Mosovich.
— Proszę pani, ja panią rozumiem — powiedział Tommy, — ale musimy to wszystko zanieść batalionowi. I to jak najszybciej. — Odsunął się na bok, gdyż wysuwające się z jaskini szare skrzynie zrzuciły kawał mokrej ziemi na półkę przed wejściem.
— Musimy zabrać tyle, ile się da; jest tam ku… dużo Posleenów do zabicia. Jeśli my ich nie zatrzymamy, nie będzie miało znaczenia, w jakiej jaskini się schowacie, i tak przyjdą…
— We Fredericksburgu chowanie się wystarczyło — powiedziała Shari.
— Tylko dlatego, że piechota mobilna nas wyciągnęła — wyjaśniła jej Wendy. — Ten sam oddział, skoro o tym mowa, który teraz jest w Gap.
— A to już niesamowity zbieg okoliczności — wyszczerzył zęby Mueller. — Shari, nie możemy zostać. A ty naprawdę niewiele pomożesz Cally, jeśli z nią zostaniesz. Musisz nam pomóc nieść skrzynie.
Shari westchnęła i spojrzała na dzieci. Pomimo ich zdolności regeneracji sił, jeszcze przez jakiś czas nie będą mogły się porywać na dalszą wyprawę.
— Dobrze, już nie będę marudzić — powiedziała do Tommy’ ego. — Ale jeśli spadnie im choćby włos z głowy…
— Nie spadnie — powiedziała cicho Cally. — Już ja się o to postaram, Shari. Obiecuję.
— Słyszałam w życiu już wiele obietnic. — Shari znów westchnęła. — Wiem, że się postarasz, ale to wcale nie znaczy, że ci się uda.
— Zwycięstwo nie zawsze oznacza przeżycie — odparła Cally, wzruszając ramionami. — Dam sobie radę.