9

Rabun Gap, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
15:22 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, poniedziałek, 28 września 2009

Milce nie musiał patrzeć na odczyty, żeby się zorientować, jak zła jest sytuacja batalionu, Większość pancerzy leżała na zawalonym kłodami zboczu. Częściowo z powodu zmęczenia — nawet w pancerzach udział w walce był morderczo wyczerpujący — głównie jednak dlatego, że doświadczeni żołnierze starali się oszczędzać każdą odrobinę energii. Niektórzy mieli już tylko jeden procent rezerw zasilania; po zejściu do zera pancerz otwierał się i „opróżniał” Protoplazmatyczny Układ Inteligencji. Marna perspektywa.

Do tego dochodziła strata Gunny’ego Pappasa.

Ale na tym problemy się nie kończyły. Mike wciąż miał prawie dwie kompanie żołnierzy, ale stracił przy lądowaniu kapitana Holdera, w rezultacie czego kompania Charlie zaczęła się rozłazić w szwach. Jedynie sztab w miarę dobrze wyglądał. Ale w tym momencie oficer wywiadu tak naprawdę wcale nie był mu potrzebny; wszyscy wiedzieli, gdzie są Posleeni. Nie potrzebował też oficera operacyjnego. Obcy nacierali po staremu, a oni mieli ich po staremu odpierać. Niech to szlag, batalion nie potrzebował nawet dowódcy.

Najlepszym kandydatem na dowódcę, kompanii był prawdopodobnie Stewart. Miał charyzmę, znał się na taktyce i manewrach operacyjnych i nie miał… problemów Duncana.

A więc czemu Mike przez cały czas uważał, że dowodzenie kompanią Charlie powinien powierzyć Duncanowi?

Zdjął hełm i wypluł przeżuty tytoń na ziemię, a potem rozejrzał się po swoich ludziach. Połowa żołnierzy poszła spać, mając gdzieś provigil. Mike sam nie był w lepszej formie, dlatego może rozważał powierzenie dowodzenia kompanią oficerowi, który przeszedł szok bitewny.

Duncan, razem ze Stewartem i Pappasem, był z nim od lat, odkąd tylko otrzymał swoją pierwszą kompanię. Przedtem był na Diess, skąd przeniesiono go na Barwhon. A na Barwhon wydarzyło się coś, co sprawiło, że… coś w nim pękło. Świetnie radził sobie z wzywaniem ognia, z wymyślaniem skutecznych planów kierowania bitwą, ale kiedy stawiało się go na linii ognia… zamykał się.

Miał.za to olbrzymie poczucie odpowiedzialności. Postawienie go na czele kompanii Charlie spowoduje, że albo się przełamie, albo na stałe wyłączy.

Poza tym, szczerze mówiąc, gdyby Mike poległ, Stewart mógłby przejąć dowodzenie batalionem. A to mogłoby uratować wszystkim tyłki.

— Duncan — powiedział w końcu. — Jesteś mi na chwilę potrzebny.


* * *

— To jakiś koszmar — powiedziała Shari, po raz kolejny o coś się potykając.

Dolina Rabun Gap kiedyś była przyjemnym miejscem; zbocza porastały drzewa, a na dnie rozciągały się pola uprawne. Ale wielokrotne eksplozje jądrowe wszystko to zmieniły.

Drzewa na zboczach zostały nie tylko zwalone, ale i porozrzucane, często nawet daleko w głąb doliny. Między nimi walały się szczątki żołnierzy korpusu, którzy tu zginęli, potrzaskane czołgi, powywracane haubice, ciężarówki i budynki. Do tego dochodziły zwały ziemi i wyrwane przez wybuchy kratery; niektóre eksplozje były tak nisko, że wyrwały glebę aż do macierzystej skały.

I właśnie przez ten nuklearny koszmar brnęli teraz ze swoim ciężkim ładunkiem. Pancerzom szło to dość łatwo; mając nieograniczone rezerwy energii, praktycznie mogły przelatywać nad przeszkodami. Ludzie jednak musieli przeczołgiwać się pod nimi lub nad nimi albo je obchodzić dookoła.

— Niech pani nie marudzi — powiedział Tommy, oglądając się nerwowo na wschód. — Gdyby nie to wszystko, już byśmy mieli towarzystwo.

— Posleeni mogą się przez to przebić — powiedział Mueller, a potem zaklął, kiedy noga ugrzęzła mu w jakiejś dziurze. Skrzynia na plecach spowodowała, że poleciał twarzą w ziemię i przez chwilę nie był w stanie się podnieść. — Cholera.

— Nie pokładać się, sierżancie — parsknął śmiechem Tommy. Odłożył jedną ze swoich skrzyń i wyciągnął potężnego podoficera z dziury jak korek z butelki.

— Wie pan, poruczniku, potrafi pan działać człowiekowi na nerwy — uśmiechnął się żałośnie Mueller.

— Kiedy szliśmy do was, ruszaliśmy z końca doliny — ciągnął Sunday. — Jest tam… ogromna sterta ziemi i śmieci. Przyjrzałem się jej ze szczytu wzgórza; wygląda na to, że lądownik musiał być tuż nad ziemią, kiedy wybuchł. Tak czy inaczej, przez tamto usypisko i zwalone drzewa na wszystkich zboczach trochę to potrwa, zanim Posleeni się tutaj przebiją.

— Hmmm… — mruknął Mosovich. — A więc jeśli nie przyjdą z zachodu, skład powinien być bezpieczny.

— Albo z północy — dodał Mueller. — Tam też jest droga.

— Musieliby się nieźle zgubić — zachichotała Wendy. — To bardzo nędzna droga.

— Nie da się ukryć — przyznał Mosovich. — I bardzo dobrze.

Spojrzał na górę, na którą mieli się wspiąć — była cała pokryta zwalonymi drzewami — i westchnął.

— Jestem za stary na takie pierdoły.


* * *

— Sierżancie, dziękuję, że pomogliście przynieść ten sprzęt.

Mosovich nigdy wcześniej nie spotkał sławnego Mike’a O’Neala, i to, co zobaczył, nie zrobiło na nim szczególnego wrażenia, nawet jego dziwny pancerz z hologramem demona na froncie. Cały oddział majora leżał płasko na plecach na zboczu Black Mountain i wyglądał tak, jakby w najbliższym czasie nie był zdolny do jakiegokolwiek działania. Po przytarganiu całego tego draństwa na samą górę widok najwyraźniej zdechłych pancerzy wspomaganych nie był specjalnie budujący.

— Tak jest, sir — odparł. — Właściwie to nie ja tu dowodzę, tylko kapitan Elgars.

— W pewnym sensie — rzekła Elgars, rzucając na ziemią ciężką skrzynię. — Jak wygląda sytuacja, panie majorze?

— Kiedy tylko naładujemy pancerze, będziemy mogli wrócić do Gap. — W chwili, kiedy O’Neal to mówił, ekipa techników już podłączała kable zasilające do generatorów antymaterii. — Ponieważ to standardowa amunicja, nie będziemy potrzebowali tak dużo energii, jak dotąd. A mając dodatkowe pakiety antymaterii, będziemy w stanie walczyć przez co najmniej dwa dni. Zakładając, oczywiście, że przeżyjemy.

W głosie majora można było wyczuć ironię.

— Cieszę się, że mogliśmy się przydać, sir — rzucił sucho Mosovich.

— Wiem, że kompania pancerzy wspomaganych rozwalonych na trawie głupio wygląda — powiedział O’Neal, zdejmując hełm — ale niektóre z nich musieliśmy nieść przez ostatnie sto metrów, gdyż zabrakło nam zasilania. Gdybym sam mógł pójść, poszedłbym, ale Sunday i jego Kosiarze jako jedyni mieli wystarczającą ilość energii, żeby dotrzeć do składu. Jeszcze raz dzięki za pomoc.

Mosovich patrzył, jak żel z pancerza ześlizguje się z włosów majora i skapuje do otwartego hełmu. Oficer był młodszy niż sierżant się spodziewał. Oczywiście był odmłodzony, ale mimo zmęczenia miał w sobie jakąś naturalną młodość.

— Kiedy pan ostatnio odpoczywał, sir? — spytał szorstko.

— Po to właśnie jest provigil, sierżancie — odparł O’Neal, marszcząc brew i spoglądając na dolinę. — Przypuszczam, że pan wie, iż się tutaj wychowałem.

— Tak, sir. — Mosovich zawahał się. — Znałem pana ojca. Mieliśmy wspólnych znajomych. Byłem na jego farmie.

— Rozumiem, że ciało ojca zginęło. — Mike sięgnął do pancernej skrytki i wyciągnął puszkę Skoala. — Tytoniu?

— Nie, sir, dziękuję. Cally mówiła, że znalazła jego ciało w bunkrze, ale kiedy tam poszliśmy, już go nie było.

— No, przynajmniej Cally jest cała. Musicie już wracać. My szybko się przezbroimy i doładujemy, a potem zrobimy tu solidny atak jądrowy. Wewnętrzny skład jest zbudowany z plastalowego pancerza i powinien wytrzymać, może was tylko trochę przysypać. Poinformuję Flotę, gdzie jesteście, tak że… kiedy odbijemy ten rejon, będą mogli was wykopać.

— Chyba nie będzie aż tak źle — powiedziała Elgars. — Zewnętrzny skład wytrzymał już dwa uderzenia.

— Przecież powiedziałem „solidny atak jądrowy”, prawda? — uśmiechnął się krzywo O’Neal. — Co pani powie na sto dziesięć megaton?

— O w mordę! — Mosovicha aż zatkało. — Nic tego nie wytrzyma!

— Uderzenie będzie rozproszone — powiedział major. — Poszczególne rejony dostaną po jakieś dwie megatony. Bomba wybuchnie w powietrzu. Skład bez problemu wytrzyma, ale musicie być w środku, tak samo jak moja córka.

. — Tak jest, sir — powiedziała Elgars. — Cally została, aby bronić fortu. Powinniśmy już wracać.

Wyprostowała się i sprężyście zasalutowała.

O’Neal skinął głową, a potem wolno uniósł dłoń w salucie.

— Do zobaczenia. Powodzenia.


* * *

— Wendy… — zaczął Tommy i przerwał.

— W porządku — odparła, głaszcząc przyłbicę jego hełmu. — Nic mi nie będzie — dodała, zaciskając zęby. — I nie obchodzi mnie, co oni wszyscy mówią, ty do mnie wrócisz. Rozumiesz? Nie możesz nie przyjść na własne wesele.

— Rozumiem — odparł; jego głos dudnił we wnętrzu pancerza. — Wrócę.

— Obiecujesz?

— Obiecuję.

— Jak nie przyjdziesz — powiedziała Wendy, znów głaszcząc jego hełm — dam ci w łeb twoim własnym glockiem.

Dla podkreślenia tych słów postukała w pancerz, a potem ruszyła w dół szlakiem prowadzącym w głąb doliny.

— Miła dziewczyna. Rozumiem, dlaczego chce się pan żenić.

Tommy nawet nie zauważył, kiedy major stanął za nim. Od wrócił się i spojrzał na oficera.

— Tak, sir — odparł. — Naprawdę ją kocham. To miłość jeszcze z czasów liceum. Jak w filmie.

— Rozumiem. Ja poznałem Sharon na studiach, i kiedy sobie uświadomiłem, że ona coś we mnie widzi… wydawało mi się, że umarłem i trafiłem do nieba.

— Ona… nie żyje, sir? — zapytał ostrożnie Tommy.

— Tak. Była poza swoim okrętem — pracowała przy klamrze, która się zacięła — kiedy z hiperprzestrzeni wyszedł B-Dek. Okręt próbował odpalić system, nad którym pracowała. Rakiety, klamra, okręt i moja żona, wszystko zniknęło w chmurze promieniowania i światła. Przy okazji, to było mniej więcej wtedy, kiedy pan zakopywał się pod Fredericksburgiem. — Major przerwał i poklepał Tommy’ego po plecach. — Dlatego powiedziałem, żeby pan korzystał, póki może, synu. Nie ma żadnej gwarancji, że ona nigdy pana nie zostawi. I nie ma gwarancji, że pan nie zostawi jej.

— Nic się jej nie stanie? — spytał Sunday. — To… to kurewsko duża bomba, przepraszam za wyrażenie, sir.

— Skład, w którym był sprzęt, wytrzyma prawie wszystko — odparł O’Neal. — Nic jej nie będzie. Zamkną drzwi, wezmą hiberzynę i pójdą spać, aż ktoś ich wykopie. Przecież sam pan tak robił, prawda?

— Tak, to prawda. A co z nami?

— Słyszałem, że żyje pan po to, żeby zabijać Posleenów — parsknął O’Neal. — Wobec tego mam dla pana dobrą wiadomość: nie zabraknie panu celów.

— Zgadza się, żyję po to, żeby zabijać Posleenów, ale nie będę mógł ich zabijać, jeśli oni mnie zabiją.

— Cóż, jesteśmy przezbrojeni. I doładowani. A Kosiarze mają więcej amunicji. Wrócimy i zrobimy to, co zawsze: będziemy się trzymać dotąd, aż nadejdą posiłki.

— Jak długo? — spytał cicho Tommy.

— Dobre pytanie. Mam nadzieję, że ta cholerna SheVa porządnie depnie na gaz.


* * *

Cally oparła karabin o ramię i wzięła głęboki oddech.

Trzymała steyra AUG II, wersję 7.62x59 pospolitego AUG Bullpup. Broń miała wejść do powszechnego użycia przed pierwszymi masowymi lądowaniami i kilka sztuk pojawiło się u żołnierzy sił specjalnych Stanów Zjednoczonych na chwilę przed tym, jak inwazja zahamowała wszelki normalny handel. Dzięki swoim znajomościom O’Nealowi udało się załatwić jedną sztukę dla Cally i dziewczynka była bardzo zadowolona, że tak się stało. Karabin był niniejszy i krótszy niż większość broni o kalibrze 7.62, więc przy jej drobnej budowie ciała łatwiej jej było się nim posługiwać, a wbudowany bufor redukował odrzut do poziomu karabinka 9 mm. Cally strzelała więc z niego dość celnie, zwłaszcza kiedy miała lunetę o zmiennym zoomie 3-9x.

Z rozmów z tatą i dziadkiem wiedziała, że najważniejszym celem w posleeńskiej kompanii jest Wszechwładca. Ma on wszystkie sensory, więc kiedy się go „zdejmie”, reszta kompanii może polegać tylko na czujniku Gałka Oczna Mkl. Poza tym w odpowiedzi na śmierć Wszechwładcy i zburzenie zwykłego porządku duża część normalsów po prostu rozłazi się po okolicy, gdzie dziczeją. A więc pierwszym celem ataku musi być Wszechwładca.

Z drugiej jednak strony Posleeni byli bardzo twardzi; jeśli zostali ranni, przestawiali się po prostu na układ rezerwowy i walczyli dalej. Żeby ich zabić, trzeba było trafić w serce albo mózg.

Problem polegał jednak na tym, że Wszechwładca, z którym miała do czynienia, najwyraźniej przyswoił sobie koncepcję posleeńskich tarcz i przez cały czas był otoczony przez normalsów, tak więc nie było nawet cienia szansy na trafienie go w serce. Mózg Posleena zaś, podobnie jak u ludzi, mieścił się w głowie umieszczonej na długiej, ruchliwej szyi. A trafić w głowę było ciężko jak diabli.

Niestety, wszystko wskazywało na to, że był to jedyny dostępny cel. Cally wypuściła więc wolno powietrze i dotknęła spustu.


* * *

Cholosta’an obserwował swoje sensory. Wskazywały, że gdzieś na kalenicy nad nim znajduje się jakieś elektroniczne urządzenie. Mógł to być jeden z losowo rozrzuconych czujników, które pozwalały ludziom śledzić ruchy Posleenów. Jeśli tak, nie trzeba się nim przejmować; w okolicy nie ma żadnych ludzi, którzy mogliby zareagować.

Mógł to jednak być człowiek albo wielu ludzi z aktywną elektroniką, na przykład z radiem albo noktowizorem.

Sensory nie potrafiły dokładnie określić położenia sygnału; był tuż poza ich zasięgiem. Cholosta’an zerkał co chwila w górę, próbując wypatrzyć cel, dlatego wcale nie był zaskoczony, kiedy sensory zawyły, ostrzegając przed nadlatującym pociskiem, i oolt’os po lewej stronie jęknął, trafiony w szyję.

Napastnik stał się teraz wyraźnie widoczny; był to człowiek uzbrojony w chemiczny karabin. Cholosta’an obrócił swoje działko plazmowe na właściwy wektor i wypalił, wiedząc, że reszta jego oolt zrobi to samo.


* * *

Cally wcisnęła się w wąską, szczelinę w skale i zaklęła pod nosem. Słyszała o tyra, jak Posleeni reagują na ostrzał, ale słyszeć a być celem to dwie zupełnie różne rzeczy.

Otaczające ją skały na szczęście wytrzymały. Oczywiście dymiły i pękały od trafiających je pocisków, ale większość ognia szła dołem i w lewo. Cally nie wiedziała, co przeszkadzało Posleenom celnie strzelać, ale cokolwiek to było, ocaliło jej tyłek. I była za to wdzięczna.

Ale nie aż tak bardzo, żeby jeszcze raz strzelać z tego samego miejsca. Kiedy ostrzał zelżał, przeczołgała się, ukryta pod płaszczem maskującym, za duży głaz, aby zejść Posleenom z linii ognia.

Pora znaleźć sobie inne miejsce.


* * *

Cholosta’an wysłał jednego z oolt’os na wzgórze, żeby sprawdził, czy znajdzie jakiś ślad snajpera, ale zanim normals dotarł do połowy drogi, rozległ się następny strzał i kolejny oolt’os został trafiony, tym razem prosto w serce.

— To się robi nie do zniesienia — mruknął Cholosta’an i znów namierzył snajpera. Nie wiedział, dlaczego chybia, choć miał szczery zamiar wyśledzić natręta i go zniszczyć.

— Na górę! — krzyknął, wskazując ikonę celowniczą. — Brać go!

Ten człowiek nie może uciec; trzeba go zabić, zanim zacznie wzywać artylerię.


* * *

Aatrenadar prychnął, kiedy kolejna salwa artylerii przeorała jego ool’ondar. Ludzie byli głęboko okopani, a więc nawet przy zmasowanym ogniu tysięcy Posleenów trzymali się, stawiając ścianę zaporowego ognia z karabinów i karabinów maszynowych, podczas gdy ich przeklęta artyleria grzmiała z góry.

Ludzie szybko zareagowali na nuklearny ostrzał, który zdziesiątkował hordę; natarli w niepowstrzymanej szarży, wycinając po drodze wszystkich ocalałych obcych. Wielu z nich było tak zaskoczonych, że nie zobaczyli nawet ludzkich czołgów ani piechoty, dopóki nie wsiadła im na karki.

Natarcie zepchnęło niedobitki hordy do saka na południe od miasta Green’s Creek. Było tam za mało miejsca, żeby rozwinąć szyk i zmasować ostrzał, a prowadząca tutaj wąska, kręta droga była tak zapchana oolt’os i kessentaiami, że Posleeni z trudem uzupełniali na bieżąco straty. Jeśli jeszcze dodać do tego ostrzał artyleryjski gdzieś w głębi przełęczy, Posleeni chociaż raz mogli użyć terminu „opały”, by opisać własną sytuację.

Jedynym jej jasnym punktem było to, że chociaż horda nie mogła posuwać się naprzód, ludzie też nie mogli. Posleeni nie mieli miejsca do wykonywania manewrów, ale ludzie tak samo go nie mieli. To była bitwa na wyniszczenie.

Aatrenadar oczywiście może nie zobaczyć ostatecznego zwycięstwa, ale Ścieżka jest ścieżką bólu i śmierci, i równie dobrze może umrzeć tutaj, jak i gdzie indziej. Oby tylko zdołał zatopić kły w jeszcze jednym człowieku.

— Naprzód! — wrzasnął. Oolt’os walczyli jak dzikie zwierzęta, ale młodsi kessentaiowie potrzebowali zachęty. — Naprzód, za hordę! Naprzód, za Ścieżkę! Krew i łupy czekają!

Ruszył swoim tenarem do przodu i nagle zamarł, kiedy rozbłysła gigantyczna żarówka. Po chwili znów coś potężnie błysnęło, a potem jeszcze raz. Przez moment widział swój własny cień na plecach poprzedzających go oolt’os, a potem zrobiło się ciemno, jakby słońce zgasło. Jednak wzrok Aatrenadara szybko dostosował się do zmian oświetlenia i Posleen zobaczył masę metalu, która pojawiła się na szczycie odległego wzgórza niczym ruchoma góra.


* * *

— Trzeci pocisk poszedł, sir — powiedział Pruitt. — Nie jestem zadowolony z tego, że musimy odpalać te draństwa prawie pionowo, a nie mamy porządnych danych o wiatrach w górze.

— Zwieje go na tę stronę Gap? — spytał Mitchell.

— Nie, sir, jeśli w ogóle, to spadnie trochę za daleko.

— W takim razie może być — powiedział pułkownik, stukając w klawiaturę mapy. — Dobra, Pruitt, ładuj pociskami z antymaterią. Major Chan, za chwilę wasza kolej. Reeves, kurs na wektor, który wprowadziłem. — Rozejrzał się po kabinie i pokręcił głową. — Czadu.


* * *

Potwór był wielki jak oolt Po’sol, a coś tak wielkiego nie powinno móc pełznąć po ziemi. Wychynął zza wzgórza, przechylony tak, że przy swojej wysokości powinien przewrócić się na bok. Ale on się nie przewrócił, lecz toczył się przed siebie, a ogień wszystkich oolt’os i kessentaiów odbijał się w gradzie iskier od jego przedniego pancerza. Ładunki plazmy orały rysunek na jego przodzie, hiperszybkie rakiety uderzały w niego jak świetliki w szybę, a on parł naprzód.

A potem zniknął za ścianą wody.


* * *

— O cholera — powiedział pułkownik Mitchell, patrząc na monitor, który nagle sczerniał. SheVa szarpnęła do przodu, wskazując, że zjeżdżają w dolinę Sutton Branch, co powinno trochę zmniejszyć morderczy ostrzał. Ale utrata wszystkich przekazów wizualnych w samym środku bitwy… to niezbyt fortunne wydarzenie. — Co się stało, do cholery?

— Pułkowniku? — odezwała się w słuchawkach Chan. — Mamy tu… fontannę wody. Wszędzie się leje! Gówno widzimy, za przeproszeniem.

— Wizja: brak, radar: brak, lidar: brak — wyliczał Pruitt. — Co się stało, niech to szlag?

— Cholercia — powiedział Kilzer. — Niech no zajrzę do notatek…

— Panie Kilzer! — krzyknął pułkownik. — To pana robota?!

— No tak — odparł cywil. — To eksperymentalny system obrony przed plazmą. Zamontowaliśmy zbiornik na dwieście metrów sześciennych wody i…

— No to zanim pan zajrzy do notatek, niech pan będzie tak uprzejmy i to wyłączy! Wjeżdżamy na tyły walczącej dywizji! Przejechanie na przykład ich kwatery głównej byłoby dużym błędem!

— Kwatera główna jest za nami, pod Dillsboro, szefie — zauważył Pruitt. — Ale dobrze byłoby widzieć, gdzie mamy strzelać.

— Dobrze, dobrze — mruknął cywil, wciskając przełącznik. — Przecież nikt nie zginął…

— Zatrzymaj, Reeves — rozkazał Mitchell, zaskoczony tym, jak daleko zajechali. Minęli już strumień i dotarli do połowy zbocza następnego wzgórza. Pułkownik spojrzał na swój monitor i zobaczył, że kościół, który stał na szczycie, właśnie zniknął pod gąsienicą, a biegnące tamtędy przewody wysokiego napięcia zwisają z przedniego pancerza Bun-Buna.

— Gojira! — krzyknął Reeves, kiedy zaczęli zjeżdżać ze wzgórza.

— Maj… chciałem powiedzieć pułkowniku — zauważył Pruitt — chyba jesteśmy w zasięgu Posleenów.

Jego słowa potwierdził głuchy brzęk kolejnej hiperszybkiej rakiety zderzającej się z przednim pancerzem Bun-Buna.

— Majorze Chan, czy ma pani zasięg?

— Tak, sir — odparła dowódca MetalStormów. — Nie widzimy za wiele celów, ale jesteśmy w ich zasięgu.

— Ogień na drogę — rozkazał Mitchell. — Wygląda na to, że właśnie po niej biegną. Po pierwszej salwie rozproszyć ogień na boki, nad pozycjami dywizji.

— Tak jest, sir — powiedziała Chan. — Kiedy tylko będzie pan gotów.

Mitchell otworzył usta i podniósł palec, ale Kilzer powstrzymał go uniesioną dłonią.

— Pułkowniku, to nie jest absolutnie niezbędne, ale szczerze polecam — powiedział, wciskając przycisk. W interkomie rozległ się łomot werbli, a potem skowyt dud.

Mitchell przez chwilę słuchał muzyki, a potem wyszczerzył zęby, kiedy usłyszał pierwsze słowa.

— O tak — powiedział i zaczął machać do rytmu uniesionym palcem. — Co to jest?

Marsz Cambreath.

— Racja. Może być. Majorze Chan!

Sir! — odparła dowódca MetalStormów, kiwając głową w rytm muzyki.

Ognia!

Загрузка...