Mueller zsunął się po błotnistym zboczu i opadł na parapet przed jaskinią, po czym szybko wyciągnął przed siebie karabin.
Grota, którą Papa O’Neal nazywał Składem Cztery, znajdowała się w niemal pionowym, porośniętym drzewami zboczu. Podczas poprzedniej wycieczki Mueller i Mosovich starannie unikali pytań, w jaki sposób starszy O’Neal wniósł tam dziesiątki ciężkich skrzyń. Na tej samej wycieczce, kiedy wychodzili z groty, zaatakował ich dziki Posleen, dlatego Mueller wolał teraz zachować ostrożność.
Pierwszą rzeczą, którą zauważył, były zamknięte metalowe drzwi; poprzednim razem skład był otwarty. Ogólnie rzecz biorąc, był to raczej dobry znak, zwłaszcza że co jakiś czas w okolicy spadały atomówki.
Problem polegał jednak na tym, że po tej stronie drzwi nie było żadnych zamków.
Mueller był zmęczony, więc powoli zbierał myśli. Brał provigil, ale ten środek tak naprawdę nie pozwalał tylko człowiekowi zasnąć, za to w dalszym ciągu pozostawiał go „głupim ze zmęczenia”. Wreszcie Mueller załomotał kolbą do drzwi.
— Jest tam kto?
Cally usiadła, słysząc łomotanie i stłumiony głos dochodzący zza drzwi. Brzmiał jak ludzki głos, ale to mógł być jakiś bardzo sprytny Posleen.
Podniosła steyra i podeszła do drzwi.
— Kto tam?
— Cally?
— Tak, kto tam?
— Mueller! Otwieraj.
Cally odłożyła karabin i otworzyła drzwi, jednocześnie doprowadzając się trochę do porządku.
Mueller patrzył na nią przez chwilę, a potem zamknął ją w niedźwiedzim uścisku.
— Jezu Chryste! Myśleliśmy, że już po tobie.
Cally otarła łzy z oczu, i kiedy pozostali zeszli z urwiska i wśliznęli się do jaskini, zaczęła ich wszystkich po kolei ściskać.
— Wendy, udało wam się!
— Dzięki szczęściu i paru cholernie dziwnym rzeczom — odparła dziewczyna, odwzajemniając uścisk. — Gdzie Papa?
Cally pokręciła tylko głową, znów ocierając łzy i patrząc na zmartwioną minę nieznajomej kobiety, która weszła jako ostatnia.
Wendy odwróciła się i popatrzyła na nią.
— Shari…
— Shari? — spytała Cally. Kobieta była o połowę młodsza od tamtej, która przyjechała do nich na farmę i zakochała się w jej jeszcze starszym dziadku. Ale ta twarz… — Shari?! O Boże, Shari!
— W porządku, kochanie — odparła kobieta z kamienną twarzą. — Wszyscy musimy kiedyś umrzeć.
— Nie, nie w porządku! — powiedziała Cally, biorąc ją za ręce. — My… rozmawialiśmy, kiedy Posleeni zaatakowali. On… nie mógł się doczekać, kiedy przyjedziesz, aby z nami zamieszkać. Ja też. Tak mi przykro!
— To chyba ja powinnam ciebie pocieszać — powiedziała Shari i rozpłakała się — a nie na odwrót.
— Musimy położyć dzieci — przerwała im stanowczo Elgars. — Potem porozmawiamy.
Cally pokazała im skrzynie ze sprzętem obozowym, kocami i podpinkami do poncz, a potem włączyła elektryczny piecyk. Wszystkie dzieci, nawet Billy, kiedy tylko dostały suche ubrania i zajęły wygodne miejsca, natychmiast zasnęły.
— Jak tu dotarliście? — spytała Cally.
— Na piechotę — odparł Mueller, ściągając z jękiem buty. — Przez ostatnie dziesięć kilometrów dzieciaki były jak martwe, musieliśmy je nieść.
— Mamy dużo do opowiadania — powiedziała Wendy. — Ale najpierw ty powiedz, skąd się tu wzięłaś i czy wiesz, co się dzieje?
— Kiedy zrobiło się kiepsko, poszliśmy do bunkra — powiedziała wolno Cally; widać było, że opowiadanie tej historii przychodzi jej z trudem. — Posleeni szli w górę doliny… a nad nimi latało coś, co wyglądało jak latające spodki. Potem, kiedy pojawił się lądownik, Papa kazał mi się schować; on miał iść tuż za mną. Nagle coś błysnęło. Stałam w drzwiach wewnętrznego schronu i poczułam, jakby coś mnie wepchnęło do środka. Kiedy się ocknęłam, zobaczyłam, że główne przejście zawaliło się. Wyszłam bocznym wyjściem; wprawdzie też było zasypane, ale udało mi się jakoś przecisnąć. Dolina była… zdemolowana, wszystko po prostu… zniknęło. To musiała być atomówka czy coś podobnego. Lądownika i Posleenów już nie było, a bitwa w Gap ustała. Pomyślałam, że to bardzo niedobrze. Potem poszłam do bunkra i znalazłam… No, odkopałam trochę gruzu i znalazłam rękę Papy. Była zimna.
Cally umilkła i potrząsnęła głową.
— Nie będę ryczeć jak dzieciak, bo mój dziadek nie… nie żyje — zaszlochała. — Na tej nędznej planecie przez ostatnie lata zginęło pięć miliardów ludzi, więc nie będę opłakiwać jednego więcej!
— Nieprawda, będziesz — powiedziała Shari, nachylając się i biorąc ją w ramiona. — Nie płaczesz nad nim, płaczesz nad sobą i nad tym, że jego już tu nie ma. Płaczesz nad swoją stratą.
— Chcę, żeby wrócił! — krzyknęła Cally. — Miał nie umierać! Potrzebuję go!
— Ja też chciałabym, żeby wrócił — powiedziała Shari. — Ja też.
— Drań zostawił mnie w samym środku cholernej wojny atomowej — załkała Cally.
— No, można tak powiedzieć — odezwał się Mueller, mieszając w garnku liofilizowanego kurczaka z makaronem.
— Co to znaczy? — warknęła Cally.
— Zawsze wiedziałem, że stary był twardy, i miałem rację. Trzeba było atomówki, żeby go „załatwić”.
— Och, Mueller. — Cally zaśmiała się przez łzy.
— Pójdziemy tam i obejrzymy ciało — powiedziała Wendy.
— Po co? — warknęła Elgars. — Chodzenie po ciało, które Posleeni prawdopodobnie już zjedli, nie wydaje mi się z taktycznego punktu widzenia słuszne.
Shari odwróciła się do niej z wściekłością, ale Mosovich szybko położył dłoń na jej ramieniu.
— Pani kapitan, z taktycznego punktu widzenia to nie jest dobra decyzja, ale z innych powodów jest. Najlepsze formacje nie zostawiają nikogo ani żywego, ani martwego. To tylko piętnastominutowy spacer. Będziemy też mieli okazję dobrze rozejrzeć się po dolinie, przecież naszym zadaniem jest przeprowadzenie rozpoznania.
Elgars zmarszczyła brwi, a potem pokiwała głową.
— Dobra, zgoda. Jeśli pozwolą na to warunki. Ale ktoś musi tu zostać, żeby pilnować dzieci; nie weźmiemy ich ze sobą.
— Ja zostanę — powiedziała Shari.
— Widzę, że masz broń — zauważyła Cally, ocierając oczy i chętnie porzucając temat śmierci dziadka. — Nosisz ją tak, jakbyś wiedziała, jak się nią posługiwać. Pewnie po drodze trochę się działo, co?
— Podmieścia już nie ma — odpowiedziała Wendy. — Wyszliśmy przez podziemia. W dziale upraw znaleźliśmy kilka… dziwnych urządzeń zainstalowanych przez Indowy.
— Częściowo wyjaśniła się tajemnica moich cudownych ponownych narodzin — wtrąciła sucho Elgars. — Najwyraźniej to właśnie tam mnie „odbudowano”.
— I ciebie też? — Cally zwróciła się do Shari.
— Mocno oberwałam, kiedy uciekałyśmy — odparła kobieta.
— Pocisk igłowy przeszedł przez kręgosłup i brzuch — wyjaśniła Wendy. — Było mnóstwo krwi.
— Kiedy potem obudziłam się w purpurowej komnacie — ciągnęła Shari — wyglądałam już tak jak teraz.
— Wyglądasz… dobrze — szepnęła Cally i znów zaczęła płakać.
— Co się stało?
— Pomyślałam… że Papie bardzo byś się spodobała — odparła, z trudem odzyskując panowanie nad sobą.
— Och, przedtem też mu się podobałam. Aż nie do wiary, jak bardzo.
— Nigdy tego nie zrozumiem — powiedział Mueller, kręcąc głową. — Najstarszy facet w grupie podrywa laskę. A teraz? W tej jaskini siedzą cztery kobiety, a ja muszę gotować!
— Och, zamknij się, stary zgredzie — roześmiała się Cally. — Gdzie znalazłyście tych dwóch pasożytów?
— Niedaleko stacji hydrologicznej Coweta — odparła Wendy, również się śmiejąc. — Wpadłam do rzeki i akurat gramoliłam się na brzeg, starając się nie zamoczyć broni; w mokrej koszuli wyglądałam jak dziewczyna z kalendarza Packed and stacked. A Mueller naturalnie był z tego bardzo zadowolony.
— Kazano nam dokonać rozpoznania ruchów Posleenów — powiedział Mosovich. — Ale poruszali się szybciej niż my byliśmy w stanie, a drogi na północ zostały odcięte. Uznałem, że gdyby nam się udało zabrać stąd parę rzeczy, moglibyśmy pójść wzdłuż gór Tennessee przez Północną Georgię i znaleźć jedną z przełęczy, które jeszcze się bronią, a potem może zdobyć jakiś transport z powrotem na bezpieczne tereny.
— Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, jak tu jest gorąco, było już za późno, żeby zawracać — podjęła Wendy, rysując dłońmi w powietrzu atomowego grzyba. — A dzieci potrzebowały ubrań, żeby przeżyć taką pogodę; na zewnątrz robi się naprawdę paskudnie.
— No, tu wszystkiego jest w bród — odparła Cally. — Jedzenia, koców, nawet plecaków. Tak samo jak amunicji i materiałów wybuchowych, nie ma tylko broni.
— Broń mamy — powiedział Mosovich. — Mamy też tyle amunicji, ile daliśmy radę unieść. Brakuje nam tylko jedzenia i sprzętu obozowego.
— A więc chcecie iść dalej? — spytała Cally.
— Prawdopodobnie będziemy musieli — odparł Jake, kiwając głową. — Gap jest utrzymywane przez oddział pancerzy wspomaganych — przy okazji, to oddział twojego taty — ale… nie wiem, jak długo będą się bronić, a jeśli nawet dadzą radę, nie bardzo widzę, kto miałby ich odciążyć. Pod Dillsboro jest jednostka piechoty i postrzelana SheVa, ale bliżej niczego nie ma. — Przerwał i wzruszył ramionami. — Myślę, że oddział twojego taty ma tylko spowolnić marsz Posleenów.
Cally pokiwała w zamyśleniu głową.
— O tatę się nie martwię. Bywał w sytuacjach bez wyjścia chyba częściej niż ktokolwiek na świecie i zawsze mu się udawało. Cała reszta jego oddziału może nie przeżyć, ale on wyjdzie z tego cało. Pewnie, zawsze jest możliwość, że zginie, ale nie postawiłabym… Chciałam powiedzieć, że nie postawiłabym naszej farmy, ale jeśli ktoś chce czterdzieści hektarów radioaktywnej pustyni…
— A skoro o tym mowa — przerwał jej Mueller — mamy przekaźniki. Możesz z nim porozmawiać, jeśli chcesz.
— To interesujący pomysł, ale nie chcę go rozpraszać. — Nawet we wzmocnionej betonem jaskini bardziej czuli niż słyszeli huk odległych eksplozji. — Po prostu… dajcie mu znać, że żyję.
— Majorze O’Neal?
Mike’a zaczynała już boleć ręka. Wprawdzie podtrzymywała ją zbroja, ale trzymanie ręki tak długo nad głową było męczące. Nie tylko zapasy energii topniały w oczach; kończyła się również amunicja. Bitwa pochłonęła już ponad sześćdziesiąt milionów pocisków; wszystkie pancerze musiały uzupełniać pokładowe zapasy co najmniej raz, a w jednym przypadku nawet dwa razy. A tymczasem Posleenów nie ubywało.
— Tak? — zapytał ze znużeniem. — Znowu masz jakieś straszne wieści?
— W żadnym wypadku nie są straszne, sir, raczej mieszane. Cally O’Neal żyje. Nawiązała kontakt ze starszym sierżantem sztabowym Mosovichem ze zwiadu Floty. Oboje, wraz z paroma innymi uchodźcami, znajdują się w schronieniu niedaleko farmy pańskiego ojca.
— A tata? — spytał Mike, podejrzewając już, dlaczego wiadomości są mieszane.
— Pański ojciec został uznany za zmarłego, sir — odparł bezbarwnym tonem przekaźnik.
Mike zmarszczył czoło.
— Uznany za zmarłego?
— Tak, sir, ostatni raz widziano go w bunkrze, obok którego eksplodował lądownik.
Znów ten bezbarwny ton. Mike zauważył już, że kiedy przekaźnik napotykał na jakieś trudności, niesłychanie ochoczo zamieniał się w zupełnie niekomunikatywne urządzenie.
— Ile sprawnych osób jest w schronie? I czy jest tam jakiś naziemny transport? — spytał.
— Pięcioro dorosłych. Nie, wszystko zostało zniszczone przez wybuch.
— Hmmm… — Mike spojrzał na wykres zasilania i pokręcił głową. — Daj mi generała Hornera.
— Jack, mówi Mike.
Znajomość majora i generała datowała się od niepamiętnych czasów, ale taka poufałość wcale nie była oznaką szacunku. Mike O’Neal nie wybaczył jeszcze generałowi, że dał mu zadanie, którego wykonanie z każdą chwilą wyglądało coraz bardziej beznadziejnie.
— Tak, majorze?
Jack Horner był wysokim, szczupłym mężczyzną o zimnych niebieskich oczach. Kazał przekaźnikowi włączyć hologram bitwy pod Rabun Gap i pokręcił głową z niezadowoleniem; zobaczył zwartą, nie kończącą się falę czerwieni.
— Mamy mały problem — powiedział Mike.
— Widzę.
— Nie chodzi mi o samych Posleenów. Na początku spróbowali kilku chytrych sztuczek, ale teraz atakują nas po staremu, a my ich po staremu powstrzymujemy. Mamy straty, ale głównie w systemach broni. Problem w tym, że mamy zapas mocy na jakieś trzy godziny.
— Co?
— Moim zdaniem to przez Gunny’ego Thompsona.
Chwilę trwało, zanim Jack przypomniał sobie, o kim mówi Mike. Gunny Thompson był, wraz z niedawno powołanym z powrotem do służby projektantem sieci, Michaelem O’Nealem, i generałem Jackiem Hornerem, członkiem zespołu projektującego systemy uzbrojenia pancerzy wspomaganych.
— Dlaczego przez Gunny’ego Thompsona, skoro, jak słyszałem, ostatnio był na Barwhon?
— Cóż — westchnął Mike. — Chciał mieć promienniki, a najlepsze, co mogłem zrobić, to działko grawitacyjne, które strzela tak szybko, że wygląda jak promiennik. Problem oczywiście w tym, że w ten sposób pożera dzikie ilości energii.
— Używacie tak wielu karabinów? — Nawet w najbardziej zażartych starciach Posleeni wytrzymywali tylko około godziny rzezi, a potem się wycofywali.
— Nie mamy artylerii, żeby ich spowolnić, Jack. Usypujemy dosłownie wał trupów, a mimo to oni wciąż posuwają się do przodu i padają. To… to szaleństwo, nawet jak na Posleenów.
— Może…
— Może wiedzą, że mamy problemy z zasilaniem? — dokończył Mike. — Czyżbyś o czymś mi nie powiedział?
— Cóż, dostałem niedawno raport wywiadu, z którego wynika, że Posleeni być może, powtarzam: być może, są w stanie spenetrować sieć przekaźników.
— A więc… słuchają tej rozmowy? — spytał Mike. — To by wyjaśniało zasadzkę.
— Jaką zasadzkę?
— Kiedy wylądowaliśmy, Posleeni jakby na nas czekali i skupili ogień na promach transportowych. Właśnie wtedy nasze zapasy zasilania poszły z dymem.
— To kolejny dowód — odparł Jack, przeczesując dłońmi włosy. Po odmłodzeniu były czarne, ale teraz znów zaczynały bieleć na skroniach, choć fizycznie wciąż był około dwudziestki. Dowodzenie to istne piekło.
— A więc jeśli Posleeni mogą podsłuchiwać sieć przekaźników, co, do cholery, zrobimy? Nie mogę odłączyć swojego przekaźnika, on kieruje moim zasranym pancerzem!
— Pomyślę. Na razie powiedz mi, jak chcesz rozwiązać problem zasilania.
— Niedaleko stąd jest ukryty skład, taki, którego nie ma w sieci — powiedział Mike. — Jest tam amunicja i power packi, standardowa amunicja z własnym napędem.
— To z czasów, kiedy zakładałeś własne składy? — spytał Horner.
— Zgadza się. Teraz mam pytanie: czy jest dostępna jeszcze jakaś ciężka broń? Czy SheVa jest w zasięgu?
— Chcesz usłyszeć prawdę?
— Tak.
— Nie, jest poza zasięgiem i tak będzie jeszcze przez kilka godzin. Nic mi nie wiadomo o niczym innym. — Horner uśmiechnął się szeroko; to był pewny znak, że coś go rozwścieczyło. — Chętnie zapytałbym swój przekaźnik, dlaczego nasi wrogowie wiedzą o nas więcej niż my sami.
— Może rzeczywiście spenetrowali naszą sieć.
— Chyba tak. — Horner rozejrzał się po tymczasowej kwaterze głównej i nagle uświadomił sobie, że jego przekaźnik widzi i słyszy to samo co on.
— A więc kto przyjdzie nam z odsieczą? — spytał Mike. — Obiecałeś mi, zdaje się, że Dziesięć Tysięcy natychmiast ruszy w drogę, a ja widzę, że oni ciągle są w Wirginii.
Horner uśmiechnął się zaciśniętymi ustami.
— W drodze są inne siły. Umocnienia zostały przebite na całej długości wschodniego wybrzeża, majorze. Musiałem wysłać Dziesięć Tysięcy do powstrzymania poważnego natarcia w Shenandoah. Wiem, że według ciebie twój batalion jest najważniejszy, ale ja tu mam ofensywę na sześć prawie ukończonych czołgów SheVa i dwa Podmieścia. W tym wypadku Dziesięć Tysięcy ma zająć pozycję między Posleenami a Podmieściami, majorze. Jest jednak światełko w tunelu: poinformowano mnie, że z floty Barwhon wydzielono siły rozpoznawcze. Nie wiem, jak duże ani jakie będą ich priorytety, ale być może dostaniemy od nich jakieś wsparcie.
— A więc kto do nas idzie, generale, oprócz bliżej nieokreślonych „sił zwiadowczych”?
— Widzi pan odczyty przekaźnika, majorze.
— Ma pan pod sobą jedną beznadziejną dywizję, która nie wzięłaby Balsam Gap nawet z łatwiejszej strony. A SheVa ma być naprawiana przez pięć dni. Może więc pan mi powie, kto tu będzie kawalerią, generale?!
— Przyjadą — wycedził przez zęby Horner. — Nie później niż w dwadzieścia cztery godziny od chwili, kiedy SheVa zostanie naprawiona. A to będzie chyba jutro…
— Miło mi to słyszeć, generale, ale „chyba jutro” to o wiele za późno. Zrobimy tak. Za mniej więcej trzy godziny będę musiał oderwać się od przeciwnika i opuścić te pozycje.
— Nie może pan tego zrobić, majorze — warknął z furią Horner.
— Mogę i zrobię. Za trzy godziny pozostanie mi tylko rzucanie kamieniami. Zdarzyło mi się już rzucać w Posleenów kamieniami, ale to nie była główna metoda walki. Z tego, co widzą moi zwiadowcy, siły Posleenów wcale nie maleją. Jeśli uda nam się zająć skład, a to wielka niewiadoma, i jeśli panu uda się znaleźć dla nas jakieś wsparcie ogniowe, a to także wielka niewiadoma, będziemy w stanie odbić Gap. Z tymi zapasami, które mamy, będziemy w stanie utrzymać je przez następne, powiedzmy, dwanaście godzin i zabić w przybliżeniu sześć milionów Posleenów, zanim nasza skuteczność bojowa spadnie do zera i zostaniemy zmieceni. Co, jak sądzę, powinno wystarczyć nawet panu.
— Jeśli wam się nie uda zająć składu, bo jest tam pełno Posleenów, albo jeśli nie będziecie mogli odbić przełęczy, całe wschodnie wybrzeże upadnie.
— Aha. Więc lepiej będzie, jeśli znajdzie pan dla nas jakieś wsparcie, prawda, generale?
— Major O’Neal rozłączył się — poinformował przekaźnik generała.
Horner pokiwał głową, szeroko się uśmiechając. Podczas rozmowy w kwaterze głównej zrobiło się zupełnie cicho; teraz cisza trwała dalej, bo wszyscy dobrze wiedzieli, co oznacza ten wyraz twarzy.
— Pułkowniku Nix — odezwał się generał.
— Tak jest, sir. — Pułkownik był drobnym, łysiejącym okularnikiem, który nie osiągnął jeszcze wieku dopuszczającego go do odmłodzenia. Jego mundur był trochę wymięty, a wszystkie kieszenie miał wypchane różnymi różnościami. Każdy, kto na niego spojrzał, uważał go za komputerowego mola. I miał rację, chociaż nie do końca. Pułkownik Nix nie był bowiem zwykłym molem, on był supermolem.
Jego oficjalny tytuł brzmiał „Specjalny Doradca DowArKon ds. Bezpieczeństwa Informacji”. To on ustalił, że dziesiąty korpus został zhackowany, i wpadł na pomysł, co zrobić, by to naprawić. Od tamtej pory Horner zawsze miał go w zasięgu ręki, zwłaszcza że jego komputerowe umiejętności kończyły się na napisaniu dokumentu. Ufał swojemu supermolowi i lubił go, a Nix ze swojej strony wiele razy albo odpierał ataki hackerów, albo wykrywał je, zanim stały się groźne.
— Niech mi pan powie, dlaczego pan uważa, że sieć przekaźników została naruszona — powiedział generał, uśmiechając się i nie odrywając wzroku od ściany.
— Jak już mówiłem, sir, były pewne oznaki, jeszcze z czasów walk jedenastej dywizji pancerzy wspomaganych w Nebrasce, że Posleeni albo są wszechwiedzący, albo czytają jej pocztę — odparł pułkownik. — Darhelowie gwarantują, że łączność przekaźnikowa jest nie do złamania, i z tego, co wiem, żadna ludzka grupa dotąd jej nie złamała. Ale gwarantowali też, że będziemy wspierani zaopatrzeniem. Udzielili nam wielu gwarancji, które okazały się nic niewarte. Nie mam żadnych konkretnych dowodów, sir. To właściwie tylko przeczucie, ale…
— Siły O’Neala najwyraźniej wpadły przy lądowaniu w zasadzkę. Posleeni namierzali konkretnie promy z zaopatrzeniem.
— To mógłby być dowód, sir — powiedział pułkownik i zmarszczył czoło, zerkając na urządzenie na nadgarstku generała.
— Zdaję sobie sprawę, pułkowniku — generał skrzywił się — że oni wiedzą, że my wiemy, iż oni wiedzą.
— Tak jest, sir.
— Ograniczenie emisji prawdopodobnie nic nie da, ale tak właśnie zrobimy. Proszę się tego pozbyć. — Podał pułkownikowi swój przekaźnik. — Proszę to schować w jakimś sejfie daleko stąd i podać mi telefon. Muszę zadzwonić w kilka miejsc.
— Co zrobimy w sprawie piechoty mobilnej, sir? — spytał Nix.
— Nie będziemy tego omawiać w obecności przekaźnika — powiedział Horner i uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami. — To pierwsza rzecz, jaką zrobimy dla piechoty.
— Tak jest, sir. A druga?
— Proszę mnie połączyć z SheVą.
— Wstajemy, Pruitt, wstajemy.
Pruitt był nowy, kiedy załoga obejmowała SheVę Dziewięć, ale szybko zauważył pewien defekt jej budowy. Chociaż kwatery załogi były niemal luksusowe w porównaniu z warunkami piechociarzy czy czołgistów, znajdowały się w połowie wysokości wieży. Aby zająć swoje stanowisko, trzeba było gnać trzydziestometrowym korytarzem, a potem zejść po dwóch drabinach. Zwykle nikomu to nie przeszkadzało, ale teraz, po dwóch dniach walki z posleeńskimi okrętami, które pojawiały się bez ostrzeżenia, była to niemal katastrofa.
Ponadto Pruitt nie mógł spać w swoim fotelu. Z sobie tylko znanych powodów siły naziemne Stanów Zjednoczonych nie pomyślały o rozkładaniu foteli. Pruitt słyszał plotki, że niektórzy je wykręcali, ale nie miał na coś takiego ani czasu, ani chęci. Wpadł za to na lepszy pomysł.
Odwiedził jeden ze sklepów „zaopatrzenia wojskowego”, które pojawiały się jak grzyby po deszczu dookoła każdej bazy, i kupił kilka rzeczy, które według niego mogły się przydać. Jednej z nich właśnie używał.
Obrócił się w polowym hamaku na drugi bok i jęknął.
— Zostaw mnie.
— Szybko, Pruitt. — Indy szturchnęła go mocno w żebra. — Lądowniki na horyzoncie.
Zareagował, jakby dźgnęła go poganiaczem bydła; wyskoczył ze śpiwora i dopiero w połowie drabinki dzielącej go od centrum dowodzenia uświadomił sobie, że w ogóle wstał. I że ktoś się z niego śmieje.
— Żartowałam, śpiochu. Ale musimy jechać.
— Co znowu? — Pruitt spojrzał na zegarek i potrząsnął głową. — Sześć godzin? Naprawy już skończone?
— Nie wszystkie, ale to nie będzie miało znaczenia, jeśli się stąd nie ruszymy.
— Dlaczego?
— Powiedzmy po prostu, że służba w piechocie mobilnej to syf.
— W porządku, generał Keeton mnie też obudził.
Major Mitchell wyglądał tak, jakby w ogóle nie spał. Ale po dwóch dniach ciągłych działań bojowych nie było w tym niczego dziwnego.
Spotkanie mające na celu przedyskutowanie planu kontrataku SheVy odbywało się w centrum dowodzenia; było to jedyne odpowiednio duże miejsce, ponadto były tu ekrany do rzutników i dość krzeseł i podwyższeń, żeby wszyscy mieli gdzie usiąść.
Oprócz załogi SheVy byli major Chan, jej najstarszy podoficer i pan Kilzer. Wszyscy poza tym ostatnim, który miotał się jak fretka na cukrowym haju, wyglądali, jakby jeszcze spali.
Mitchell ziewnął i wskazał wyświetloną mapę.
— Piechota mobilna została zaatakowana przy lądowaniu i kończy się jej zasilanie. Za dwie godziny będą musieli wycofać się z Gap i zdobyć uzupełnienia. Potem będą musieli zdobyć Gap na nowo, a żeby to zrobić, potrzebują atomówek. Zgadnijcie, kto ma jedyne atomówki w promieniu ośmiuset kilometrów?
Reeves podniósł rękę.
— Panie majorze, nawet gdyby między nami a nimi nie było Posleenów…
— Jest ich w przybliżeniu jeden koma dwa miliona.
Spokojny zazwyczaj kierowca przełknął ślinę i pokiwał głową.
— Tak, sir, ale nawet gdyby ich nie było, nie dalibyśmy rady zajechać aż tak daleko w… Ile mamy czasu?
— Musimy być we Franklin… — major spojrzał na zegarek — za sześć i pół godziny.
— To niewykonalne — warknął Pruitt. — Jechaliśmy tutaj z Franklin prawie cały dzień. Sir — dodał po chwili.
— Mimo to… — Mitchell uśmiechnął się lekko do zgromadzonych w centrum dowodzenia.
— W porządku, sir — powiedziała Indy. — Trudne rzeczy robimy od ręki. Dzięki panu Kilzerowi — kiwnęła głową projektantowi, który odpowiedział jej tym samym — i brygadzie jesteśmy już niemal naprawieni i znacząco przezbrojeni. Ale potrzebujemy czasu. Musimy przejechać przez Rocky Knob Gap albo Betty — niech Bóg ma nas w swojej opiece, jeśli to będzie Betty — żeby dotrzeć do miejsca bitwy. A raczej nie jesteśmy w stanie śmigać po tych wzgórzach.
— Jak rozumiem, macie pewne doświadczenie w zjeżdżaniu z nich — powiedział projektant, uśmiechając się wesoło.
— Bez żartów — prychnął Pruitt. — Pana tam nie było, inaczej by się pan nie śmiał. Poza tym, sir, jest jeszcze drobna przeszkoda w postaci jednego koma dwa miliona Posleenów.
— Wciąż mamy zgodę na użycie broni jądrowej — powiedział poważnie major Mitchell. — I dostaliśmy dodatkowe pociski.
— Dobrze, możemy ostrzelać zgrupowania, które nie są w kontakcie z siłami ludzi, sir — powiedział rozsądnie Pruitt — ale co z tymi, które są? — Wskazał miejsce na mapie, gdzie niebieskie i czerwone linie spotykały się w połowie drogi do Rocky Knob Gap. — Tych Posleenów nie możemy ostrzelać.
— Nie, ale możemy ich zaatakować — rzucił Kilzer.
— Jasne, świetny pomysł!
— Ja mówię poważnie. Po to macie ulepszenia. Przedni pancerz jest grubszy niż M-1A4; praktycznie jesteście odporni na ogień działek plazmowych, wytrzymacie też większość trafień hiperszybkimi rakietami…
— „Praktycznie”? — przerwała mu Indy. — „Większość”?
— Do tego dochodzi spryskiwacz — ciągnął projektant. — To powinno wam dać co najmniej o dziesięć procent większą szansę przeżycia…
— Co?! — Pruitt zrobił wielkie oczy.
— Och, nie zachowujcie się jak dzieci! — powiedział Paul. — To najlepiej opancerzona rzecz na ziemi; pora, byście to sobie wreszcie uświadomili!
Mitchell złapał Pruitta za kołnierz, zanim zdążył zerwać się z fotela, ale cywil najwyraźniej nie miał pojęcia, co takiego powiedział.
— Panie Kilzer, podczas tego odwrotu zaliczyliśmy więcej zestrzeleń niż jakakolwiek SheVa w całej swojej karierze. A więc jeśli ktoś z nas „zachowuje się jak dziecko”, prawdopodobnie ma powody.
— Nie mówię, że trzeba w nich wjechać, plując ogniem — sprzeciwił się Paul — ale…
— Nie — warknęła Indy.
— Dobrze, dobrze, ale damy wsparcie dywizji, która już nawiązała kontakt z wrogiem, zneutralizujemy wrogie siły przechodzące przez Rocky Knob Gap, a potem ruszymy skokami razem z dywizją. Większość brygady naprawczej, która właśnie się formuje w jednostki naziemne, pojedzie za wami.
— A Rocky Knob?
— Kiedy spaliście, posiedziałem trochę nad mapami — powiedział cywil, wywołując trójwymiarowy plan okolicznych gór. — Nie możecie przejechać przez Rocky Knob; ta droga jest nam potrzebna do przerzucania wsparcia i sił bojowych…
— Mówimy na to „chrupki” — wtrącił Pruitt.
— Dobra, droga jest potrzebna dla chrupków. Musicie znów przejechać przez Betty Gap.
— Nie — powiedział Reeves, wstając. — Prędzej zdezerteruję!
— To nie będzie wyglądało tak samo, jak ostatnim razem — powiedział Paul. — Mam kilka pomysłów, które dopracuję po drodze.
— Ja tam nie jadę — oznajmił Pruitt. — Nie będę znów się ślizgał w SheVie.
— Coś wymyślę — powiedział ostro Paul. — Umiem rozwiązywać problemy. Ja się tym zajmę, a wy będziecie zestrzeliwać posleeńskie okręty. A może wy rozwiążecie problemy i wtedy się zamienimy; całkiem nieźle daję sobie radę z celownikiem. Rocky Knob jest dla nas zamknięta.
— Czy ktoś ma jakiś inny pomysł, jak dojechać do Franklin na czas? — Mitchell popatrzył na ponure twarze zgromadzonych, a potem pokręcił głową. — Połączę się z generałem Keetonem, żebyśmy mogli się zgrać z chrupkami na drodze. Czy są jakieś uwagi albo pytania?
— Tylko jedna rzecz — powiedział Pruitt. — Pan Kilzer ma chyba problemy z zaimkami. Cały czas powtarza „my”.
— No bo ja jadę z wami — powiedział Paul. — Wszystkie te systemy są całkowicie eksperymentalne. Jeśli coś nawali, będę na miejscu, żeby to naprawić.
— O cholera.