15

Green’s Gap, Północna Karolina, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
00:37 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, wtorek, 29 września 2009

Pruitt spojrzał na porośnięte drzewami góry, które wypełniały cały główny ekran, i zaśmiał się głośno.

— Bun-Bun to królik, a nie małpa!

Naprawianie SheVy przebiegało z godną podziwu szybkością, ponieważ brygada naprawcza już na nich czekała. Kiedy działo dojechało na miejsce, Kilzer i Indy wspólnymi siłami opracowali pełny przegląd zniszczeń. Potem spawacze i elektrycy uporali się ze swoimi zadaniami i zainstalowano nowe uzbrojenie przeciwpiechotne. Nadeszła pora, aby jechać dalej, tym razem w eskorcie abramsów i bradleyów, rozproszonych jak chihuahua strzegące słonia.

Ruszyli w górę strumienia Brushy Fork. Bradleye, abramsy i ciężarówki z napędem na sześć kół z trudem gramoliły się po koleinach zostawionych przez SheVę; gigant niwelował nieprzejezdne wertepy, ale pod jego ciężarem granit zamieniał się w gruby na metr pył. Nie było jednak innego wyjścia; wąska gruntowa droga byłaby nieprzejezdna dla czołgów, nawet gdyby jej nie zniszczyło olbrzymie działo.

W końcu dotarli do wzgórza nad Brushy Fork, około trzech kilometrów od Green’s Gap. Mniejsze pojazdy ustawiły się na innych grzbietach, a kilka czołgów w korycie strumienia; na szczycie było miejsce tylko dla SheVy.

Załogi wyglądały przez włazy, oceniały czekającą ich trasę i kręciły głowami. Słońce dawno już zaszło, zabierając ze sobą całe ciepło. Prawie pionowe ściany skalne lśniły w świetle księżyca szronem.

— Ja jestem za tym, żebyśmy zawrócili — zatrzeszczał w radiu głos LeBlanc.

— O, wy małej wiary — zadrwił Kilzer. Miał na swoim wyświetlaczu kolorowy trójwymiarowy obraz okolicy; teraz wcisnął parę przycisków i przesłał jego fragmenty do systemów celowniczych Pruitta. — Dobra, Pruitt, ładuj burzący.

Pruitt spojrzał na ekran i zadrżał.

— Pan żartuje, prawda?

— Nie. — Kilzer znów postukał w klawisze i zaznaczył na zboczu góry piętnaście celów. — To będzie nas drogo kosztowało, ale przynajmniej będziemy mieli drogę.

Pruitt spojrzał na zadumanego pułkownika.

— Panie pułkowniku, co pan na to?

— Czy to się uda, Kilzer? — spytał oficer. — Pociski nie są aż tak duże…

— O Boże, to się panu udało, sir! — zaśmiał się cywil. — Najwyraźniej za długo walczy pan w SheVach, sir. To pociski o mocy DZIESIĘCIU KILOTON! To odpowiednik dziesięciu tysięcy ton TNT. Dziesięć milionów kilogramów materiałów wybuchowych!

— Hmmm… — Po chwili Mitchell uśmiechnął się. — Ma pan rację. Mam trochę wypaczone pojęcie o „małej” eksplozji. Niech pan mówi dalej.

— Każdy pocisk zniesie spory kawał północnokarolińskiej skały, sir. Piętnaście strzałów, według moich wyliczeń, obniży szczyt tylko o jakieś sześćdziesiąt metrów, ale te sześćdziesiąt metrów to najbardziej stromy odcinek podjazdu.

— Pruitt, co ty na to?

— Sam nie wiem, sir — przyznał działonowy. — Coś mi mówi: „hej, przecież to Bun-Bun, no problemo”, a potem odzywa się głos rozsądku i mówi „przecież to zasrana góra!” — Przez chwilę drapał się pod hełmem, a potem wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Do cholery z tym, sir. Jeśli piętnaście nie da rady… Ile mamy w rezerwie?

— Następne jadą z rezerw Asheville — powiedział Mitchell. — Jak wystrzelimy piętnaście, będziemy mieli dwa komplety pocisków burzących i sześć sztuk rażenia powierzchniowego.

— Pułkowniku, jak tam wygląda sytuacja? — Major Chan nie słyszała rozmowy i dlatego zaczynała się niecierpliwić.

— Omawiamy pewne szczegóły techniczne — odparł Mitchell na grupowej sieci. — Dobra, Pruitt, zrób to. — Znów włączył mikrofon i westchnął. — Uwaga, wszyscy przygotować się na kupę huku.


* * *

Major LeBlanc nie widziała dotąd strzelającej SheVy i musiała przyznać, że nawet dla kogoś, kto jeździł abramsem, ten widok był imponujący. Szesnastocalowa gładkolufowa armata rzygnęła ogniem z hukiem przypominającym ryk olbrzyma. Sam pocisk był zasadniczo powiększoną wersją podstawowego pocisku przeciwpancernego abramsa, z rdzeniem ze zubożonego uranu. Główna różnica polegała na tym, że pociski SheVy miały w rdzeniu czop antymaterii.

Tak samo jak „srebrne kule” abramsów i łezkowe pociski karabinów grawitacyjnych piechoty mobilnej, pocisk burzący z rdzeniem ze zubożonego uranu i wolframowymi lotkami stabilizującymi pozostawił za sobą smugę srebra. Wszedł prosto w zbocze góry po prawej stronie i zniknął. Po chwili z dziury błysnęło światło i ziemia zadrżała.

— Mam nadzieję, że następny będzie bardziej imponujący — powiedział jeden z czołgistów. Strzał sprawiał bowiem wrażenie kropli wody wpadającej do oceanu.


* * *

Pruitt wystrzelił wszystkie osiem pocisków, które czołg miał na pokładzie, ale każdy z nich znikł bez śladu.

— Nie widzę żadnych efektów, Kilzer — powiedział Mitchell.

— Już niedługo, sir — odparł cywil. Ale wyglądał na nieco zdenerwowanego.

Tymczasem Pruitt czekał, aż zakończy się proces ładowania. Najpierw każda z ciężarówek z amunicją — specjalnie przystosowany HMETT — podjeżdżała pod tył SheVy i ładowała pociski, a potem były one transportowane do magazynu za wieżą. Trwało to dość długo, więc czołgiści powychodzili ze swoich pojazdów; łazili dookoła, rozmawiali, żartowali i palili papierosy. Niektórzy rozpalili ogniska, żeby podgrzać sobie racje polowe.

— Panie pułkowniku, może niech załogi wrócą do swoich pojazdów — zaproponował Kilzer, kiedy Pruitt załadował następny pocisk.

Czując się trochę jak służbista, Mitchell przekazał rozkaz LeBlanc, a ta powoli zebrała swoich ludzi. W końcu kiedy wszyscy siedzieli z powrotem w pojazdach, pułkownik dał Pruittowi pozwolenie na strzał.

Pierwsze osiem pocisków uderzyło wzdłuż szczeliny biegnącej jakieś sześćdziesiąt metrów pod kalenicą, a dziewiąty i dziesiąty w sam środek. Efekt znowu był taki sam, czyli żaden.

— Czy zobaczymy w końcu jakieś rezultaty, Kilzer? — spytał zniecierpliwiony Mitchell.

— Ten ostami powinien był coś poruszyć. — Cywil zmarszczył czoło. — Zajrzę do notatek…

— Co tam. — Pruitt po raz kolejny wycelował. — Mamy dużo pocisków.

Pocisk trafił jakieś dwadzieścia metrów nad miejscem, w które wbił się pierwszy pocisk.

Okazało się, że wszystkie poprzednie wystrzały jednak odniosły pożądany skutek. Wybuchy antymaterii unicestwiły wielkie kawały skał, tworząc niezwykle gorące jaskinie o średnicy od pięćdziesięciu do stu metrów, poprzedzielane skalnymi filarami.

Jedenasty pocisk już bez trudu przebił naruszoną przez poprzednie wybuchy skałę; rezultat dziesięciokilotonowej eksplozji był dosłownie wstrząsający.


* * *

— Jasna cholera! — mruknęła LeBlanc, kiedy cała przełęcz zaczęła się poruszać. — Cofaj!

Patrzyła bezradnie, jak kawał skały większy niż SheVa zaczyna się osuwać na jej czołgi. Załogi schowały się we wnętrzu maszyn i właśnie zaczęły ruszać, kiedy jej własny czołg nagle ryknął i szarpnął w tył, rzucając ją na wypaloną bryłę żużlu, która kiedyś była mocowaniem klapy włazu. A potem zobaczyła, jak najpierw jeden, a potem drugi czołg znika pod lawiną.


* * *

— No — powiedział Kilzer. — Wreszcie coś się ruszyło…


* * *

— Wszystko w porządku, pani major — powiedział pułkownik uspokajającym tonem. Chwilę trwało, zanim cały batalion i jego dowódca opanowali się na tyle, że można było z nimi rozmawiać. — Wystają im lufy, więc możemy ich wziąć na hol i wyciągnąć.

— Będziecie jeszcze strzelać! — ucięła LeBlanc. — Zasypie ich.

— Prawdopodobnie nie — powiedział Kilzer. — Reszta gruzu powinna pójść na drugą stronę. Ten strzał miał tylko usypać podjazd.

— Usypać podjazd!? — wrzasnęła major. — Właśnie zasypaliście dwie moje załogi!

— Przecież oni żyją. Byli w środku, w czołgach, kiedy spadła lawina, prawda?

— Pojadę tam…

— Nie, nie pojedzie pani — powiedział Mitchell. — Kilzer, zamknij się i idź zajrzeć do notatek. Proszę posłuchać, pani major. Wydostaniemy ich, kiedy przestaniemy strzelać i otworzymy przełęcz. Dopóki możemy zaczepić o coś łańcuchy, SheVa wyciągnie ich jak korek z butelki.

— Wiedziałam, że to zły pomysł jechać z wami.


* * *

Pruitt podniósł spory kamień i załomotał nim w jedyny odsłonięty kawałek wieżyczki.

— Jest tam kto?! — zawołał.

Odpowiedzi nie było słychać, ale wściekłość jakoś się przebiła. Właściwie, sądząc po odgłosach, to dziwne, że nie przepaliła pancerza.

— Dobra! — krzyknął Pruitt. — Za moment was wyciągamy!

Załoga pierwszego wyciągniętego z rumowiska abramsa leżała rozciągnięta na porysowanej powierzchni czołgu, oddychając prawdziwym powietrzem i klnąc jak… no, jak żołnierze, którzy zostali żywcem pogrzebani, a potem bezceremonialnie wywleczeni spod ziemi. Sam pojazd był w pełni sprawny — trzeba było czegoś więcej niż wielotonowej lawiny granitu, żeby zniszczyć abramsa — ale dowódca kompanii i major mieli cholerne problemy z przekonaniem załogi, że muszą wejść z powrotem do środka i jechać dalej.

Pruitt sprawdził zamocowanie grubego łańcucha na osłonie działa, a potem poszedł jakieś sto metrów w górę zbocza. Zawsze istniała możliwość, że łańcuch się ześlizgnie, a on wolał być w takiej sytuacji daleko, żeby uniknąć ewentualnej reakcji załogi. Nie martwił się, że łańcuch może pęknąć; takie same łańcuchy wykorzystywano do cumowania lotniskowców, a ten konkretny zaadaptowano do holowania dział SheVa.

— Dobra, Reeves, dawaj. — SheVa zaczęła wolno piąć się w górę. Mimo że kierowca dał niecałe dziesięć procent mocy, a zbocze wznosiło się pod kątem trzydziestu stopni, łańcuch napiął się i siedemdziesięciodwutonowy czołg wyskoczył z rumowiska jak wyścigowy koń z boksu.

— Stój, kolego! — zawołał Pruitt; czołg wlókł abramsa jeszcze kawałek w górę, zanim się zatrzymał. — A następnym razem, kiedy będziesz potrzebował pomocy na drodze…


* * *

Mitchell stał z boku i patrzył, jak dowódca batalionu sprawdza, co się stało z załogą drugiego czołgu. Czołgiści nie odnieśli w lawinie żadnych ran, jedyne dowódca złamał nos, kiedy pojazd został wyrwany z ziemi jak chwast.

Kiedy LeBlanc skończyła rozmawiać z załogą, podeszła do niego. Ziemia była zryta i zasypana głazami wielkości małych samochodów, więc musiał uważać. Ale nie tylko na to.

— No, mamy przejazd — powiedział, wskazując na przełęcz. To, co kiedyś było lekko wygiętym siodłem z ostrymi urwiskami po obu stronach, teraz zamieniło się w głębokie i niemal płaskie U. — A pani ma swoje czołgi i wszyscy są zadowoleni.

— Oni mogli zginąć — mruknęła LeBlanc, ale słychać było, że nie mówi tego z przekonaniem. Odwróciła się, popatrzyła na SheVę i pokręciła głową. — To jest po prostu…

— Niesamowite?

— Niebezpieczne — odparła, ale po chwili uśmiechnęła się. — I niesamowite.

— Tak, to rzeczywiście niesamowite. Ale kiedy ma pani z jednej strony pojazd ważący siedem tysięcy ton, a z drugiej siedemdziesiąt, to wiadomo, że ten pierwszy może tego drugiego bez trudu holować czy nawet wyrwać z zaschniętego betonu. A jeśli pani myśli, że teraz było ciężko, niech pani zaczeka, aż spotkamy pierwszy lądownik.


* * *

Przedostanie wsparcia przez przełęcz okazało się o wiele trudniejsze niż przejazd czołgów przez wzgórze. Skończyło się na tym, że abramsy i SheVa musiały przeciągnąć ciężarówki przez gruzowisko.

W końcu zjechali w dolinę Cowee i zatrzymali się w miejscu połączenia strumieni Cowee i Caler, żeby opracować dalszy plan.

— Musimy dojechać do Doliny Tennessee i połączyć się z dywizją, prawdopodobnie w pobliżu Watuga Creek.

Pułkownik Mitchell poświecił latarką na mapy, a potem rozejrzał się po otaczających ich wzgórzach. Większa część jednostek pancernych stała na szczytach, wypatrując Posleenów, a w tym czasie kilka pojazdów uzupełniało paliwo. Żadnemu z czołgów nie brakowało paliwa, ale to mogła być ostatnia szansa na tankowanie, a czołgiści nienawidzili jeździć czołgiem, który nie był zatankowany na full.

Jak dotąd wroga nie było widać, co pułkownika bardzo cieszyło.

— To nie jest daleka droga, ale dość ciężka. Niełatwo będzie przecisnąć się przez Iotla. Prawdopodobnie spotkamy tam Posleenów. Nie wiem, dlaczego nie ma ich w tej okolicy. Byli tu, kiedy przejeżdżaliśmy tędy po raz pierwszy; szczerze mówiąc, spodziewałem się, że będzie tu pełno tych małych drani.

— Puszczę przodem dwie drużyny rozpoznania w bradleyach — powiedziała LeBlanc. — Pojadą trzy, może cztery kilometry. Jeśli wpadną w kłopoty, damy radę szybko je dogonić.

— Może być — powiedział Mitchell. — Ale ciężarówki muszą mieć jakieś wsparcie.

— Wyślę kompanię Charlie. — Dowódca czołgów zdjęła hełmofon i podrapała się w głowę. — Zrobimy tak: Bravo na szpicy, potem Alpha, potem wy, potem pojazdy wsparcia, a na końcu Charlie. Ja pojadę z Alpha.

— Zgoda. — Pułkownik wyłączył latarkę. — Chyba nie muszę pani przypominać, że macie mieć oczy dookoła głowy?

— Nie — uśmiechnęła się LeBlanc — ale może pan być pewien, że przekażę to swoim ludziom.


* * *

LeBlanc rozejrzała się dookoła przez peryskop i pokręciła głową. Zatrzymała kompanię na zboczu wzgórza na południe od Cowee Church, podczas gdy Bravo pojechała dalej. Jak dotąd wróg jeszcze się nie pojawił, co było mocno podejrzane.

Po obu stronach wznosiły się wysokie góry, a na zachodzie u podnóża gór widać było rzekę Tennessee. Wypływała z szerokiej doliny niedaleko Franklin, potem mijała wąską przełęcz wychodzącą na dolinę, w której właśnie byli. Teren był wyjątkowo dobry do obrony, ale problem polegał na tym, że czołgi dążyły do kontaktu z wrogiem, i gdyby go nawiązały, musiałyby przypuścić szturm. A teren nie sprzyjał szturmom.

Major obróciła peryskop na południowy zachód, w kierunku niskich wzgórz za rzeką. Posleeni generalnie nie radzili sobie z czytaniem map, ale w ich działaniach była pewna logika. Lubili duże cele — miasta i zakłady przemysłowe — więc najczęściej trzymali się głównych dróg, zakładając, że prędzej czy później doprowadzą ich do takich miejsc. Co jakiś czas jednak zapuszczali się w boczne drogi, a za rzeką była ich cała sieć. LeBlanc jeszcze raz spojrzała na mapę i włączyła mikrofon.

— Juliet Sześć-Jeden, mówi Alpha Sześć-Jeden. Odbiór.

Pora wysłać za rzekę siły asekurujące.

— Juliet Sześć-Jeden. Odbiór.

A więc porucznik Wolf, nowy dowódca kompanii Bravo, nie śpi. Był oficerem wykonawczym kompanii do czasu Savannah, kiedy to poprzedni dowódca znalazł się wśród zaginionych. Kiedy LeBlanc dowiedziała się później, że to Wolf poprowadził natarcie, natychmiast mianowała go dowódcą.

— Znajdźcie bród i wyślijcie przodem pluton, żeby się upewnić, czy za rzeką nie mamy żadnych gości. Odbiór.

— Przyjąłem. Bez odbioru.

Po chwili major zobaczyła trzy bradleye i jednego abramsa, zbliżające się ostrożnie do rzeki. Znów spojrzała na południe.

— Charlie Sześć-Jeden, podajcie pozycję. Odbiór.

— Przygotowujemy się do zatrzymania na zachód od Blizzard Ridge; zwiad jest pod samym Iotla. Jedziemy w szyku przemarszowym; nie ma tu miejsca, żeby go rozwinąć, i nie ma żadnej możliwości przejścia przez rzekę.

— Widzę — odparła LeBlanc. — Podejdźcie bliżej Iotla, tam możemy rozwinąć szyk na wschód, jeśli będzie trzeba.

— Przyjąłem, pchnę też zwiadowców na krawędź Doliny Franklin.

— Czy widzą most Iotla? Odbiór.

— Zaczekajcie.

Major czekała, zastanawiając się, dokąd dojechał pluton z Bravo i kiedy dojdzie do pierwszego kontaktu z wrogiem.

— Nie, Alpha. Wysyłam ich w tej chwili w stronę mostu.

— Przyjęłam. Idźcie naprzód i rozproszcie się; bądźcie przygotowani na to, że Juliet przejedzie przez wasze pozycje.

— Przyjąłem. Bez odbioru.

LeBlanc przełączyła się na interkom i kazała kierowcy ruszać. Kiedy tylko czołg drgnął, pomyślała, że może powinna skontaktować się z Mitchellem.


* * *

— Jest dobra — mruknął Mitchell.

— Słucham, sir? — spytał Pruitt. Siedzieli w przedziale niemal sami. Reeves miał swoje stanowisko z przodu i o poziom niżej, więc nie mógł słyszeć ich rozmowy, jeśli nie używali interkomu, a Indy i Kilzer zniknęli gdzieś w czeluściach SheVy. Pruitt zaczekał, czy pułkownik odpowie, i przełączył widok z monitora siódmego na ósmy. Widział, jak pluton czołgów przejechał rzekę i zniknął za pasmem wzgórz, i zastanawiał się, czy nie jest ich tam za mało.

— Dobrze panuje nad swoimi jednostkami i ma niezłych podwładnych — odparł po chwili Mitchell. — Nie wyprzedza zdarzeń, skutecznie używa swoich sił i kontroluje wszystko bez wdawania się w manipulowanie pododdziałami. Ja prawdopodobnie pchnąłbym zwiadowców dalej niż ona, ale z mojej strony to byłoby po prostu przyzwyczajenie do działania zgodnie z regulaminem, no i musiałbym unieważnić rozkaz dowódcy kompanii. Szczerze mówiąc, gdybym miał batalion czołgów, bardzo bym się cieszył, mając ją za dowódcę kompanii.

— Ale ona jest dowódcą batalionu, sir — przypomniał Pruitt.

— Prawda jest taka, że wystarczyłby kurs w College’u Dowodzenia Sztabu Generalnego.

— Ależ ona nigdy nie doszłaby do tej pozycji normalną drogą, sir. — Pruitt wzruszył ramionami. — Co będzie, jeśli jej czołg będzie musiał, zmienić gąsienicę? Albo załatwią ładowniczego? Nie da rady załadować pocisku, nie da rady zdjąć gąsienicy. Jest za drobna i za słaba. Prawda jest taka, że ona może być tylko dowódcą czołgu.

— To akurat wychodzi jej świetnie, a dowódcy kompanii i batalionu zazwyczaj nie zajmują się serwisem swoich czołgów. Poza tym ty też nie możesz zerwać gąsienicy SheVy.

— Nikt nie może, sir — zauważył działonowy — ale prawie każdy facet dałby radę zerwać gąsienicę abramsa. I muszą to robić w walce. Przecież ona nawet nie uniesie liny holowniczej.

— Pewnie by uniosła, ale rozumiem, o co ci chodzi — powiedział Mitchell. — Na szczęście to ona trafiła na stanowisko dowódcy, zamiast jakiegoś faceta z wielkimi mięśniami i małym móżdżkiem.

Pruitt obrócił monitor tak, żeby widzieć czołgi. Były rozproszone najszerzej jak się dało, ale potem jeden, a następnie drugi pluton wróciły do szyku przemarszowego.

— Dopóki będzie w stanie osłaniać nas aż do Franklin, mam gdzieś to, czy sika na stojąco, na siedząco, czy stojąc na głowie — powiedział Mitchell.

— No, mam nadzieję, że jednak nie robi tego stojąc na głowie, sir. To musiałby być paskudny widok.

Starszy kapral Jerry Bazzett czołgał się pod osłoną krzaków, myśląc o tym, że noc jest za zimna, żeby kłaść się na ziemi. Przyjrzał się przez celownik dolinie — w słabym świetle zachodzącego księżyca widać było tylko zniszczony krajobraz i ciemność — ale kiedy uruchomił podczerwień, zobaczył, że cała dolina jest pełna Posleenów czekających nieruchomo na sygnał.


* * *

Mitchell spojrzał na uaktualnione informacje i włączył radio.

— Alpha Sześć-Jeden, tu Listopad Siedem-Zero. Jaki mamy plan?

— Listopad, tu Alpha. Co powiecie na „mecz odwołany z powodu braku motywacji zawodników”? Mamy około trzydziestu tysięcy na płaskim terenie, do tego jeszcze więcej na wzgórzach. Szykowałam się na przełamywanie lekkiego oporu, ale to nie pasuje do mojej definicji „lekkiego oporu”.

— Możemy spróbować przekraść się Sanders’ Town Road — powiedział z powątpiewaniem Mitchell.

— Słowa „przekraść się” i „SheVa” jakoś mi do siebie nie pasują. — Nawet przez radio wyraźnie słychać było w tych słowach rozbawienie.

— Możemy wycofać się i ostrzelać ich pociskami rażenia powierzchniowego. Albo… Czy możemy już dostać wsparcie artyleryjskie sto czterdziestej siódmej?

— Nie, wciąż tkwią pod przełęczą; artyleria strzela z Savannah, czyli jest o wiele za daleko.

— Wszyscy Posleeni patrzą na wschód?

— Według moich zwiadowców, sprawiają wrażenie, jakby na coś czekali. Nie wygląda to najlepiej.


* * *

LeBlanc znów spojrzała na mapę i zmarszczyła czoło.

— Listopad, czy możecie przejechać przez rzekę?

— Potwierdzam. Odbiór.

Drugi brzeg rzeki wciąż był czysty; zwiadowcy zatrzymali się, kiedy zauważyli duże zgrupowanie Posleenów.

— Chyba wiem, jak to rozegrać.


* * *

— Będziemy dużym, widocznym celem — powiedział Kilzer, kiedy SheVa ruszyła z grzmotem do przodu.

— Powiedział pan, że z przodu jesteśmy praktycznie odporni na ostrzał — odparł Pruitt. — I jak dotąd tak było.

— „Praktycznie” to nie to samo co „całkowicie” — powiedział Kilzer. — Poza tym nie jesteśmy niewrażliwi na ostrzał z boków. Mamy tam bardzo dużo zniszczeń, których nikt nie naprawił.

— Damy sobie radę — odparł Pruitt, spoglądając w bok, gdzie pod wzgórzem wspierającym przyczółek mostu zebrała się kompania Bravo. Jak dotąd Posleeni wydawali się zupełnie nieświadomi faktu, że na ich flance znajduje się pancerny oddział.

Загрузка...