V. KSIĘGA MAGÓW

1

To najbardziej puste, najbardziej rozpaczliwe miejsce na świecie, pomyślał Prestimion. Może z wyjątkiem strasznych pustyń Suvraelu, na które nie udaje się nikt przy zdrowych zmysłach.

O tej mrocznej godzinie szedł przez świat szarości. Szare było rozciągające się nad jego głową niebo, szara była ziemia pod jego stopami, nawet wiejący ze wschodu wiatr, niosący piasek i kurz, także wydawał się szary. Kolorowe były wyłącznie rośliny, rzucające wyzwanie wszechobecnej szarości z gniewem i determinacją, których przyczyny znały tylko one. Wielkie twarde grzyby w kształcie kopuł, mające barwę chorej żółci, rozpryskiwały się pod nogami, wysyłając w powietrze jaskrawozielone zarodniki, rzadka, sztywna i ostra trawa była jaskrawokarminowa, drzewa, wysokie i wąskie jak włócznie, miały jasnoniebieskie wąskie liście, kapał z nich żrący różowy sok.

Daleko na horyzoncie Prestimion widział niskie kredowe wzgórza przypominające rzadkie zęby. Dzieląca go od nich pustynia była jałowa, beznadziejna; tylko od czasu do czasu natrafiał na źródło bijące z otoczonej skamieniałą solą dziury w ziemi.

Szedł od wielu dni, tak wielu, że zdążył stracić już rachubę czasu. Język miał sztywny z pragnienia, powieki spuchły mu do tego stopnia, że patrzył na świat niczym przez nie domknięte żaluzje. Po ciele spływał mu pot, do lepkiej skóry przyklejał się pył, promienie słoneczne paliły niemiłosiernie. Przed oczami stale przebiegały mu obrazy kataklizmu, który zniszczył jego armię, a także pozbawił go najdroższych przyjaciół.

Bezlitosna biała ściana wody spadająca po zboczach wzgórza, niosąca kawałki betonu…

Przerażone wierzchowce stające dęba, rozpierzchające się na wszystkie strony, piechota rozpaczliwie biegnąca pod górę, szukająca bezpiecznego miejsca, ryk pędzącej wody, straszny dźwięk, zupełnie jakby Wielki Księżyc spadł z nieba…

Prestimion nie miał pojęcia, jak udało mu się przeżyć wysadzenie tamy. Pamiętał pierwszą zalewającą go falę, toczącą się po ziemi wodę, pamiętał też obraz spadającego z nieba jeziora. Pamiętał, jak jego wierzchowiec usiłował ustać na nogach. Potem nie pamiętał już nic. Wiedział, że nie udało mu się opanować zwierzęcia i że woda uniosła go z siodła. Co później? Płynął? Tak, musiał w jakiś sposób utrzymać się na powierzchni wody, mimo wirów i walących w niego niczym głazy coraz to nowych fal. Wiry wciągały go — miał wrażenie, że płuca mu pękną — a potem wypychały na powierzchnię. Tego wszystkiego jednak nie pamiętał. Pamiętał tylko, jak poczuł pod stopami ziemię, wpełzał na kawałek skały, która jeszcze niedawno musiała być częścią zbocza wzgórza wznoszącego się poniżej tamy, pamiętał, jak leżał na niej bezwładnie, dysząc i wymiotując wodą, walcząc o oddech.

Pamiętał ludzi Korsibara schodzących ze wzgórz, odszukujących jego nieprzytomnych jeszcze żołnierzy, których oszczędziła fala, zarzynających ich jak świnie.

Nie miał pojęcia, jak udało mu się uciec. Stracił broń. Może znalazł schronienie na przykrytej od góry skalnej półce, może za jakimś krzakiem. Wiedział tylko, że jakimś cudem udało mu się ujść z życiem. Opuścił pole bitwy, miejsce nad brzegiem wody, po którym biegali wrzeszczący żołnierze, a ziemia tam zasłana była trupami i dobijanymi rannymi…

Nie po raz pierwszy widział ten ponury krajobraz śmierci. Po raz pierwszy obserwował go dawno temu w Domu Muldemar, w miłej i spokojnej czytelni matki, wyczarowany przez maga Galbifonda w misie jakiegoś bladego płynu. Galbifond wypowiedział zaklęcie i pokazał mu pole bitwy, scenę przerażającego chaosu. Nie wiedział wówczas, czyje to armie się starły, teraz jednak nie miał wątpliwości, że jedna była jego własna, a druga Korsibara. Korsibar zwyciężył, gdyż zdecydował się na czyn nie do opisania zły.

On jednak przetrwał. Oczami wyobraźni widział samego siebie, chwiejnym krokiem oddalającego się od pola walki. Widział, jak znajduje wreszcie jakieś spokojne miejsce, z którego nie widać ni przyjaciela, ni wroga. Widział, jak wspina się stromą kamienistą ścieżką w górę rzeki, jak mija resztki tamy, palisadę otaczającą obozowisko armii Korsibara…

Był sam, kiedy nadszedł straszny poranek po tej strasznej nocy. Obejrzał się za siebie i pomyślał: Gdzie jest Taradath? Abrigant? A także Svor? Gialaurys? Sepiach Melayn?

Dlaczego tak bardzo pragnął zostać Koronalem? Czy nie był wystarczająco szczęśliwy jako książę Muldemar? Stracił dwóch braci i trzech najbliższych przyjaciół, zginęły tysiące żołnierzy walczących o jego sprawę. Po co? By w miejsce innego mężczyzny mógł zasiąść na wielkim bloku czarnego opalu poprzecinanego rubinowymi żyłkami, by ludzie klękali przed nim i wykonywali jakieś bezsensowne gesty, i by z powagą słuchali, jak nadaje prawa?

Rozmiar nieszczęścia, śmierci i zniszczenia oszałamiał, znieczulał Prestimiona. Ilu zginęło przez niego? Jego wielkie ambicje uczyniły męczenników z tysięcy zwykłych, dobrych ludzi. Majipoor nie był światem wojowników, od czasu zwycięstwa Lorda Stiamota nad Metamorfami przed siedmiu tysiącami lat jego obywatele żyli spokojnie, w szczęśliwej harmonii, a ci, których los obdarzył wojowniczym temperamentem, wyżywali się w rycerskich turniejach lub uprawiając sporty wywodzące się z walk. A tu nagle jeden człowiek zdecydował, że będzie rządził, i na świecie pojawiła się wojna, ginęli ludzie, którzy mogli żyć długo i szczęśliwie…

Musiał iść cierpliwie przez nieznany świat w nadziei uniknięcia gniewu ludzi Korsibara, dotrzeć do jakiegoś bezpiecznego miejsca, w którym mógłby odpocząć, nabrać sił, zastanowić się, jak ma zamiar przeżyć resztę pozostałych mu jeszcze na ziemi lat.


Przez wiele następnych dni Prestimion żywił się korzonkami, liśćmi i białymi kwaśnymi owocami. Kiedy przekroczył linię kredowych wzgórz, świat zmienił się odrobinę; ziemia była tu bladobrązowa z pasmami czerwieni, a więc, być może, żyzna. Płynęła przez nią ze wschodu na zachód wąska rzeka, rozgałęziająca się na trzy odnogi. Na brzegach rzeki rosła trawa i drzewa, a niektóre z nich miały fioletowe duże owoce o pomarszczonej skórce. Prestimion nadgryzł jeden z nich i nie zachorował, przed snem zjadł więc kilka, a kiedy rano obudził się zdrowy, zjadł jeszcze kilka i zebrał parę na drogę, do poły kaftana.

Kraina ta była surowa. Niebezpieczeństwo czyhało wszędzie. Potknął się o luźne gałęzie i omal nie upadł, a kiedy odzyskał równowagę, zobaczył, że stoi na krawędzi jamy, w głębi której czekał już nań stwór o błyszczących czerwonych oczach i żółtych pazurach. Nieco później tego samego dnia, pozornie znikąd pojawiła się bestia o garbatym grzbiecie pokrytym łuską sprawiającą wrażenie twardej jak skała, zaszarżowała machając na boki głową niczym maczugą, ominęła go jednak, jakby poszukiwała smakowitszej zdobyczy. Widział też komiczne skaczące stworzenia o wesołych złotych oczach, lecz z kolca jadowego na końcu ogona tych zwierząt spływała trucizna zabijająca tłuste szare jaszczurki, na które polowały. Dzień czy dwa później pojawił się rój skrzydlatych owadów, oślepiająco kolorowych jak latające drogie kamienie. Wypełniły powietrze mlecznym oparem, a kiedy w tę śmiercionośną mgłę wleciał ptak, skrzydła mu opadły i runął na ziemię jak kamień.

Potem krajobraz zmienił się znowu. Pojawiły się głębokie kaniony i szczeliny. Szkielet ziemi znajdował się tu na samym wierzchu, obnażony w szerokich czarnych pasach przecinających miękką czerwonawą skałę wzgórz. Niskie krzewy o białych wełniastych liściach pokrywały ziemię niczym futro. Rosły tu też wielkie drzewa o grubych czarnych pniach i szerokich koronach żółtych liści.

Znalazł tu nawet wioskę, zbudowaną na dnie wąskiego kanionu. Mieszkańcy byli Ghayrogami, wężowatymi istotami pokrytymi szarą łuską o rozgałęzionych, ruchliwych szkarłatnych językach. Było ich kilkuset, żyli w domach rozrzuconych na przestrzeni kilku mil. Ta sucha kraina najwyraźniej im odpowiadała; Ghayrogowie często osiedlali się na niegościnnych połaciach Majipooru, najbardziej przypominających ich rodzimą planetę.

Byli przyjaźni. Dali Prestimionowi miejsce do spania i jedzenie, całkiem pożywne, choć o dziwnym smaku, udało mu się nawet zdobyć łuk i kilka strzał, dzięki którym podczas dalszej wędrówki mógł polować. Wyposażyli go także w plecak.

O Koronalach i wojnie domowej nie wiedziano tu nic. Nie znano Korsibara, Prestimiona, nie wiedziano nic o Prankipinie, nawet o Confalumie. Ghayrogowie żyli tu niczym na własnej planecie.

Prestimion spytał ich, gdzie jest, a oni odpowiedzieli mu z dziwnym, syczącym, niemal niezrozumiałym akcentem: „To miasteczko Valmambra, gdzie zaczyna się pustynia tej samej nazwy”.

Kiedy usłyszał to słowo, wróciła mu pamięć przeszłości tak dalekiej, że wydawała się wręcz innym życiem. W czytelni w Domu Muldemar jest z nim matka i siwy, zgarbiony mag Galbifond. Naczynie wypełnione bladym płynem, w którym mag pokazał mu — jak? — aż nazbyt dokładny obraz bitwy nad brzegami lyanny i rzeź.

Dopiero teraz Prestimion przypomniał sobie, że wizja ta składała się z dwóch części. Obraz pola walki zbladł, a w płynie ukazał się ponury szary krajobraz, bardziej pustynny niż krajobraz krainy, którą właśnie przemierzał. Pojedyncze skaliste wzgórza. Czerwonawa ziemia, głazy w kształcie klina. Skręcone, rzadko pokryte liśćmi pojedyncze drzewo szambra, wijące się przed nim na tle bezchmurnego nieba. Szambra, drzewo pustym Valmambra, nie spotykanie nigdzie indziej. I mała figurka człowieka, idącego powoli przez martwy świat, stawiającego z wysiłkiem krok za krokiem. Niewysoki, szeroki w ramionach mężczyzna o krótko przyciętych złotych włosach, podarty skórzany kaftan, plecak, łuk i kilka strzał. On sam. Galbifond pokazał mu to wszystko jeszcze w Domu Muldemar. Pokazał mu samotnego zmęczonego wygnańca, brnącego przez pustynię ku miastu magów, Triggoin. Svor śnił raz o Triggoin. Wedle snu Prestimion tam właśnie może się dowiedzieć, jak odzyskać koronę.

Galbifond pokazał mu to wszystko dawno, dawno temu, w głębi misy wypełnionej białawym płynem, pokazał mu bitwę, klęskę, wędrówkę na północ, pustynię… a teraz tamta wizja stała się rzeczywistością.

Musiał więc iść ku swemu przeznaczeniu, choćby wbrew woli.

— Mam sprawę do załatwienia w mieście Triggoin — powiedział Ghayrogom z wioski leżącej na skraju pustyni, którą musiał przekroczyć. — Czy możecie wskazać mi prowadzącą tam drogę?


Rzeczywista Valmambra okazała się pod każdym względem identyczna z tą, którą Galbifond pokazał mu w wizji na dnie misy: identyczne były wzgórza, głazy i te kilka skręconych drzew wyrastających z czerwonawej ziemi. W wizji jednak tylko widział pustynię, a to zupełnie coś innego niż przez nią iść. Wcześniej miał wrażenie, że wędruje po pustyni od początku swej podróży na północ, teraz jednak zorientował się, że to, co brał za pustynię, było parkiem, rajem… w porównaniu z Valmambrą. Kraina, którą przeszedł, była bowiem sucha i jałowa, nie zamieszkana, ponieważ nikt nie chciał tu mieszkać. Valmambra była prawdziwą pustynią, nie zamieszkaną, ponieważ nie nadawała się do zamieszkania.

Ghayrogowie powiedzieli mu, że Triggoin leży wprost na północ, po drugiej stronie pustyni. Poradzili mu trzymać się gwiazd, Phaseil powinien świecić po jego prawej ręce, Phasilin po lewej, przed oczami zaś ma mieć Trinanthę na nocnym niebie. Po jakimś czasie, mówili, dotrze do wioski Jaggereen, zamieszkanej także przez Ghayrogów, jedynym osiedlu znajdującym się na właściwej pustyni. Tam powiedzą mu, jak dalej iść do Triggoin.

Wydawało się to bardzo proste. Ghayrogowie, i przed nimi Galbifond, nie przygotowali go jednak na surowość pustyni. Nie przygotowali go na świat bezlitosnej suszy, w którym wędrować można było i trzy dni nie znajdując źródła wody, a jeśli jakąś się znalazło, była słona. Nie przygotowali na powietrze suche jak piasek pod nogami, palące nozdrza, raniące język. Na upał dnia, tak gwałtowny, że równy chyba temu, jaki spotkało się na legendarnym Suyraelu. Na chłód nocy. Na niemożność zdobycia niczego do jedzenia przez dwa, może nawet trzy dni, a potem znalezienie tylko jakichś żałosnych suchych jagód, gałązek płożącej rośliny o liściach jak kolce i od czasu do czasu, bardzo rzadko, żylastego mięsa szarego skaczącego stworzonka o wielkich wygiętych uszach wielkości ludzkiej głowy. Stworzenia te miały tak czuły słuch, że Prestimion nie potrafił ich podejść, jednak od czasu do czasu udawało mu się dostrzec jakieś na wzgórzu po drugiej stronie wąwozu, strzelał wówczas w kierunku, w którym, jak mu się wydawało, zwierzę ucieknie, słysząc dźwięk mknącej w powietrzu strzały, i jeśli przewidział prawidłowo, trafiał.

Triggoin miało leżeć na granicy pustyni, pustynia jednak wydawała się bez granic. Osłabł z wysiłku, głodu i pragnienia. Dostał gorączki i zawrotów głowy, tak że pustynia huśtała mu się przed oczami jak morskie fale. Tracił wzrok, bywało więc tak, że nie mógł używać łuku, stopy i nogi puchły mu, czyniąc torturą każdy krok. Wyobrażał sobie huk piorunów w krainie, która nie znała burz i deszczu. Miał wrażenie, że słońce otaczają wielkie pulsujące kręgi zielonego światła wypełniające pół nieba. Na plecach i ramionach miał rany spowodowane słonecznymi promieniami, a kiedy przewrócił się i zapadł w drzemkę w dzień, nie mając siły, by iść przed siebie, obudził się czerwony i spuchnięty.

W dzień lub dwa później zjadł jakiś niebieski orzech, który poranił mu usta oraz wywołał obrzęk powiek. Chmura małych złotych muszek pokąsała go, a każde ukąszenie powodowało otwartą ranę. Drogę zagrodził mu pas kolczastych krzaków, musiał więc zboczyć na wschód, nim znalazł przejście i mógł znowu skręcić na północ.

Śnił o Domu Muldemar, o miękkim łóżku, kamiennej wannie, winie, czystym ubraniu. Śnił o przyjaciołach. Pewnej nocy śnił o Thismet, która przyszła do niego, tańczyła i rozchyliła szatę, ukazując małe krągłe piersi o ciemnych sutkach.

Pewnego ranka po obudzeniu zaczął się dławić i przez dobrą godzinę wymiotował białawym płynem. Kiedy indziej obudził się z płaczem, co niesłychanie go zdumiało. Skórzane buty zaczęły rozchodzić się w szwach. Wystawały mu z nich palce stóp, a kiedy zranił się w jeden z nich, krwawił przez dwa dni.

Starał się nie myśleć o tym, gdzie jest i co się z nim dzieje. Nie chciał rozważać możliwości, że umrze tu i nikt go nie pochowa.

Przez cały dzień miał się za Koronala i próbował przypomnieć sobie, dlaczego wyjechał z Zamku. Potem przypomniał sobie prawdę.

Trzy cienkonogie zwierzęta usiadły przy nim pewnego dnia, gdy szykował się do snu nad suchym wąwozem. Wydawały brzęczące dźwięki bard/o przypominające śmiech. Miały ostre zęby; zastanawiał się, czy rozszarpią go i zjedzą. A jednak nie rozszarpały i nie zjadły. Pośmiały się, obeszły go kilkakrotnie w kółko i pozostawiły po sobie kupki zielonkawych odchodów. Poszły dalej. Uznały, że na nic się im nie przyda.

Trafił nad płynącą przez pustynię rzekę piasku. W południowym słońcu kryształki kwarcu lśniły w niej niczym diamenty. Ukląkł u brzegu, zaczerpnął piasek w dłonie, jakby to była woda, pozwolił mu przesypywać się przez palce i po raz drugi zapłakał.

Potknął się o poskręcany krzak i zwichnął nogę. Kolano spuchło mu jak balon. Przez dwa dni nie mógł go obciążyć. Niezdolny iść, pełzał. Na płaskiej równinie zaatakował go ptak padlinożerca, nieco podobny do milufty, o strasznych przekrwionych oczach, długiej nagiej szyi i dziobie jak ostrze kosy. Ptak spadł na niego z nieba, wrzeszcząc, jakby nie jadł nic od miesiąca, i próbował otoczyć go wielkimi skrzydłami.

— Jeszcze żyję! — krzyknął Prestimion, przewrócił się na plecy i próbował kopnąć go zdrową nogą. — Żyję! Żyję! Żyję!

Ptaszysku było najwyraźniej wszystko jedno. Prawdopodobnie oszalało z głodu. Zaatakowało go wielkimi żółtymi szponami i poraniło. Dziobem celowało w krtań i w oczy. Wyrwało mu kawał mięsa z ramienia, odskoczyło i wróciło po resztę.

— Żyję! — powtarzał Prestimion, próbując je odpędzić. — Żyję! Żyję! Żyję!

Były to pierwsze słowa, które wypowiedział głośno od bardzo wielu dni.

Odór ptaka doprowadzał do mdłości, ból ran palił jak ogień. Prestimion leżał na wznak, kopał, bił pięściami, bestia zaś podskakiwała i tańczyła wokół niego. Gdyby tylko wzleciała w powietrze, gdyby odrobinę się oddaliła, spróbowałby przeszyć ją strzałą, ale nie, trzymała się blisko, waląc skrzydłami i wymierzając ciosy dziobem, aż w rozpaczliwym gniewie złapał ją za szyję, przytrzymał i zaczął walić kamieniem.

Ptak upadł bezwładnie, przez jakiś czas powoli bił skrzydłami, a potem znieruchomiał. Kiedy już na pewno nie żył, Prestimion podszedł i wówczas dopiero zorientował się, że bestia jest niemal równie wielka jak on. Pomyślał, że mięso może być jadalne, ale była to myśl tak obrzydliwa, że znów zaczął wymiotować, choć nic nie jadł od wielu dni.

Obandażował najgłębsze rany płótnem wyrwanym z bielizny. Wstał i poszedł dalej. Właściwie przestał już odczuwać ból, choć krew przesączała mu się przez ubranie cały dzień. Zapominał, jak czuć ból.

Aż pewnego dnia nie mógł już iść dalej.

Miał wrażenie, że przez cały ten czas szedł we właściwym kierunku, nie dotarł jednak do wioski Jaggereen. Od dawna nie jadł nic, ani liści, ani korzonków, ani owadów, nie pił też, choć pewnego dnia zlizał wodę z płaskiego kamienia, po którym ciekła strużką nie wiadomo skąd. Teraz po prostu zabrakło mu sił. Wiedział, że to już koniec. Wszystkie jego wielkie ambicje miały umrzeć wraz z nim w tej pustce, nikt nie dowie się nigdy, co się z nim stało, a po jakimś czasie świat zapomni, że żył kiedyś jakiś Prestimion z Muldemar, choć wydawało się, że jego imię uwiecznione zostanie na liście władców.

Legł w cieniu wielkiego kamienia, plecak położył po jednej stronie, łuk po drugiej. Zamknął oczy. Jak długo będę czekać na śmierć? — pomyślał. Godzinę? Dzień? Już czuł, jak czas zwalnia bieg. W ustach miał pył, oddychał tak rzadko, że każdy oddech był dla niego wielką niespodzianką. Jeśli zdołał otworzyć oczy, przed sobą widział wirującą czerwoną mgłę. Długo leżał nieruchomo; pewnie już umarł… lecz nie, jeszcze nie, bo usłyszał, jak bierze kolejny oddech.

Powinienem wypisać imię przy ciele, pomyślał, żeby ten, kto znajdzie moje kości, wiedział, czyje są. Otworzył oczy, ale nie potrafił skupić wzroku. Znowu ta wirująca mgła. I słońce. Obrócił się lekko w lewo, drżącym palcem wypisał w piasku pierwszą literę, a po niej drugą i trzecią. Czwartej nie pamiętał.

Jakiś głos z góry podpowiedział mu:

— Czwarte powinno być S.

— A po nim T — dodał inny głos, głębszy, z ciężkim akcentem z miasta Piliplok.

— Znam ten głos — szepnął Prestimion.

— Owszem, znasz. Mój też. Podnieś go, Gialaurysie. Trzeba jak najszybciej odnieść go do wioski.

— Svor? To ty?

— Ja. Jest ze mną Gialaurys.

— A więc także umarłeś? Jesteśmy razem u Źródła, prawda?

— Jeśli wioska Jaggereen jest Źródłem, jesteśmy u Źródła, a przynajmniej trzysta jardów od niego, bo tak blisko dotarłeś o własnych siłach.

Prestimion poczuł, jak unoszą go potężne ramiona. Miał wrażenie, że nie waży nic.

— Trzymasz go mocno? — rozległ się ponownie głos Svora. — Doskonale. Nie potknij się. Jeśli go upuścisz, może rozbić się na tysiąc kawałków.


Dwa tygodnie lizał rany w Jaggereen, wiosce szałasów stojących na pustyni w jedynym miejscu, gdzie wypływała z ukrytych w głębi ziemi źródeł woda. Przez pierwszy tydzień spał na posłaniu z cienkich gałązek, budząc się od czasu do czasu, by zjeść gąbczasty chleb Ghayrogów i jakąś dziwną, słodką zupę, którą — łyżka po łyżce — karmił go Svor. Potem zaczęły mu wracać siły, więc wstawał z łóżka i spacerował po pokoju wsparty na ramieniu Gialaurysa. Po upływie kolejnego tygodnia poczuł, że może ruszać w drogę, choć nadal nie był całkiem zdrowy.

— Gialaurys uratował mnie, kiedy wysadzili tamę — opowiedział mu Svor. — Wyciągnął mnie z wody i niósł na plecach, kiedy uciekaliśmy przed ludźmi Korsibara. Karmił na pustyni. Gdyby nie on, z dziesięć razy umarłbym po drodze.

— Łże jak zwykle — zaprotestował Gialaurys, choć w jego niskim, spokojnym głosie nie było złości. — Nasz Svor jest znacznie twardszy, niż udaje. Prawie nie potrzebuje jedzenia, obywa się odrobiną wody, mknie po skałach i wąwozach jak zamfigir i parę razy gołymi rękami łapał małe zwierzęta, z których robiliśmy sobie obiad. Ciężko było tu dotrzeć, ale bez niego byłoby znacznie ciężej. Wygląda jednak na to, że najtrudniej przyszło to tobie. Jeszcze godzina i… nie ma o czym mówić. Znaleźliśmy cię, to najważniejsze. I nadal żyjemy, choć tylu zginęło.

— Korsibar będzie musiał odpowiedzieć za przerwanie tamy — powiedział Svor. — Widziałem, jak woda zabiera ludzi wokół mnie. Obawiam się, że straty należy liczyć w tysiące. I to tylko naszych żołnierzy, a woda zalała przecież dolinę i niczego się nie spodziewający farmerzy tonęli we śnie.

— Nie tylko Korsibar za to odpowie — dodał Gialaurys. — Z całą pewnością Dantirya Sambail skłonił go do przerwania tamy; Korsibar nigdy nie wymyśliłby czegoś tak złego o własnych siłach.

— Dantirya Sambail? — zdziwił się Prestimion. — Dlaczego miałby…

I nagle wszystko wróciło. Chwila zdumienia, gdy usłyszał pierwszy wybuch, który wziął za grzmot. Taradath przybiegł meldując, że armia Gaviada się wycofuje. Gaviad wcześniej wiedział, że tama runie. Chaos, który nastąpił zaraz potem, sprawił, że Prestimion zupełnie o tym zapomniał, ale słowa Gialaurysa wszystko mu przypomniały.

— Ależ oczywiście! Wykorzystywał mnie i Korsibara do własnych celów. Bardzo prawdopodobne, że doradził Korsibarowi, by zajął pozycję za tamą. I to on tak uprzejmie podesłał nam ludzi latających na hieraxach, dzięki którym dowiedzieliśmy się o obecności w obozie Korsibara, więc ruszyliśmy w górę rzeki i znaleźliśmy się w miejscu najodpowiedniejszym, by nas utopić. To on uprzedził tych swoich obrzydliwych braci, by uciekali w ostatniej chwili. Kto oprócz Dantiryi Sambaila byłby w stanie wymyślić coś takiego? Na Panią, jeśli pojmam go kiedykolwiek, żywcem zedrę z niego skórę!

— Nie powinieneś tak krzyczeć — zwrócił mu uwagę Svor. — Jesteś jeszcze bardzo słaby.

Prestimion zignorował jego ostrzeżenie.

— Kto jeszcze ocalał? — spytał.

— Z tych, którzy byli na zachodnim brzegu, moim zdaniem wielu. Ludzie Korsibara dotarli do nich później niż do nas. Jeśli kawaleria diuka Miaule uniknęła powodzi, zdążyła się zapewne wycofać.

— Więc jest nadzieja, że Septach Melayn żyje?

— Och, znacznie więcej niż nadzieja — upewnił go Svor. — Ghayrogowie opowiadali nam o nim, i ci z Valmambry, i ci z Jaggereen. — Przeszedł pustynię tanecznym krokiem sporo przed nami, wesoły i energiczny, jakby wędrował radośnie z Zamku do, powiedzmy, Morpin Wysokiego. I ruszył dalej. Czeka już na nas w Triggoin.

— W Triggoin? A po co miałby iść do Triggoin?

— W Domu Muldemar pokazano ci wizję, z której wynikało, że po jakiejś wielkiej bitwie udasz się do Triggoin. Ja też o tym śniłem — wyjaśnił Svor. — Pewnie spodziewał się, że po klęsce pod tamą prędzej czy później wszyscy dotrzemy do Triggoin. W każdym razie z pewnością poszedł właśnie tam; Ghayrogowie twierdzą, że z wioski poszedł na północ.

— I najprawdopodobniej już tam jest. — Prestimion roześmiał się. — Septach Melayn wśród magów, to dziwne! Jak myślicie, nosi już ich szaty? Może powita nas jakimiś mistycznymi znakami? Dowcip zupełnie w jego stylu. — Spoważniał nagle. — Ciekawe, co się stało z moimi braćmi.

— Abrigantowi zapewne udało się uciec z ludźmi diuka Miaule — pocieszył go Gialaurys. — Po tamtej stronie nie było tak źle, Svor już o tym wspomniał.

Milczeli długo.

— A Taradath? — spytał w końcu Prestimion. — Był przy mnie, kiedy tama zaczęła pękać. Potem już go nie widziałem.

— Próbowałem go uratować, przysięgam na Boginię — powiedział Gialaurys. — Jedną ręką trzymałem jego, drugą Svora, ale przyszło drugie uderzenie wody i wyrwało mi Taradatha z garści. Mówię ci, Prestimionie, byłbym go utrzymał, ale fala omal nie urwała mi ręki. Zginąłby i tak.

Prestimion poczuł ołowiany ciężar na piersi. Ukrył jednak swe uczucia, próbował przybrać obojętny wyraz twarzy.

— Prąd był bardzo silny, ale może udało mu się dopłynąć do brzegu?

— Owszem. Może. — Ton głosu Gialaurysa nie pozostawiał wątpliwości, że uważa to za bardzo mało prawdopodobne.

— Powinieneś odpocząć — przerwał im Svor, nim Prestimion zdążył zadać kolejne pytanie. — Nie odzyskałeś jeszcze pełni sił, a przed nami długa droga.

2

Miasto magów Triggoin leżało w sporej odległości od północnej granicy pustym. Położone było w zielonej dolinie, obok okrągłego jeziora o powierzchni odbijającej słońce jak lustro, za nim zaś wznosiła się zalesiona góra o podwójnym szczycie. Widziane zza ostatniego zakrętu drogi prowadzącej doń od południa wydawało się całkiem zwyczajne, przypominało każde średniej wielkości miasto na Majipoorze. Wiał lekki wiatr, trawa rosnąca na obrzeżu drogi była mokra od padającego niedawno deszczyku. Od najwcześniejszej młodości Prestimion słyszał ponure opowieści o Triggoin, opowieści o płonącym jak ogień niebie i duchach — błękitnych płomykach, unoszących się w powietrzu dzień i noc, o jękach i szlochach bezcielesnych istot, obijających się bezustannie o jego mury. Teraz jednak, kiedy ze Svorem i Gialaurysem zbliżali się do miasteczka, wydało mu się spokojne, więcej — ładne. Cóż, pomyślał, po przerażającej pustce i potworności Valmambry zapewne wszystko może się wydawać ładne.

— A więc wreszcie jesteśmy na miejscu — powiedział Gialaurys. — Tu najmiemy magów do służby w naszej sprawie, a może nawet sami nauczymy się jakichś sztuczek które sprawią, że Korsibar z płaczem ucieknie do mamy, co?

— Zazdroszczę ci twej niewzruszonej wiary w magię — odparł Prestimion. — Nawet tu, niemal w granicach Triggoin, nadal nie dopuszczam do siebie myśli, że jest w niej jakieś jądro prawdy.

— Ach, Prestimionie, gdybyś tylko uwierzył świadectwu własnych oczu! Gdybyś tylko rozejrzał się po świecie, dostrzegłbyś na każdym kroku całkiem rzeczywiste skutki działania czarów.

— Gdziekolwiek spojrzę, widzę tylko oszustwa i iluzje wiodące świat w coraz głębszą ciemność, Gialaurysie.

— Czy popełnił oszustwo mag twej matki, kiedy pokazał ci ciebie samego, przekraczającego Valmambrę? Czy popełnił oszustwo Thalnap Zelifor, kiedy w Labiryncie ostrzegł cię przed tajemnym wrogiem, który konkuruje z tobą o tron, i o strasznej wojnie, którą wywoła? Czy popełnił oszustwo…

Prestimion podniósł rękę.

— Oszczędź mi reszty — poprosił. — Wymienienie wszystkich proroctw, które zlekceważyłem na drodze od Labiryntu do tego miejsca, zajęłoby dużo czasu. Nie nawracaj mnie, Gialaurysie. Moja dusza najwyraźniej bardzo powoli odrzuca wątpliwości. Może jednak przeżyję tu nawrócenie, które wyleczy mnie ze sceptycyzmu, kto wie?

— Jestem gotów zapłacić magowi okrągłą sumkę za zaklęcie, które przywróciłoby ci zdrowe zmysły — stwierdził Gialaurys.

— A tak, zdaje się, że znalazłeś doskonałe rozwiązanie. Niech magia nauczy mnie wierzyć w prawdziwość magii. Być może to jedyny sposób, bym w nią uwierzył.

Roześmieli się wszyscy troje, lecz nie śmieli się tak samo. Svor i Gialaurys wierzyli bowiem w czary od dłuższego już czasu, więc ich szczery śmiech brzmiał pewnością, że Prestimion wyjedzie z Triggoin odmieniony. Sam Prestimion nie czuł wesołości i śmiał się nieszczerze. W ogóle ostatnimi czasy musiał zmuszać się do śmiechu. Tragedia pod tamą Mavestoia nie pozwalała mu cieszyć się życiem.


Za murami miasto nie wydawało się już tak wesołe i niewinne. Z brukowanego placu, na który wchodziło się przez bramę, wybiegał chaos średniowiecznych uliczek, krętych, krzyżujących się, biegnących we wszystkich kierunkach. Wzrok nie sięgał tu poza kilkadziesiąt jardów, nie napotykając przeszkody.

Po obu stronach każdej z nich wznosiły się ciasno przytulone, wąskie, czteropiętrowe domy w kolorze musztardy. Miały wąskie okna i mansardowe dachy. Tu i ówdzie w szeregu domów widać było alejkę, a żadna z nich nie była pusta. Słychać było dobiegające z nich szepty, od czasu do czasu błysnęła para oczu, świetlistych, bystrych i nieprzyjaznych, a czasami nawet dwie zielone pary, miasto bowiem zamieszkiwało wielu Su-Suherisów. Wszyscy jednak, ludzie i nieludzie, nosili się tak, jakby tylko oni poznali najgłębsze tajemnice wszechświata. Tutejsi obywatele codziennie cieszą się towarzystwem niewidzialnych duchów, pomyślał Prestimion, i nie wątpią w swe zdrowe zmysły nawet w kompanii fantomów. Nigdy w życiu nie czuł się tak nie na miejscu.

— Mam wrażenie, że wiesz, dokąd idziesz — powiedział do Svora. Szli gęsiego, uliczka była zbyt wąska, by mogli iść obok siebie. — A myślałem, że nigdy tu nie byłeś, chyba że w snach.

— To były bardzo żywe sny — odparł Svor. — Mam pewne pojęcie o tym, czego powinniśmy się spodziewać. Patrzcie, hotel. Najpierw powinniśmy wynająć pokoje.

— Tu? — zdumiał się Prestimion. Budynek był ciemny, ponury, krzywy. Wyglądał, jakby miał pięć tysięcy lat. — Przecież to gorsze od chlewu.

— Nie jesteśmy w Muldemar, Prestimionie — przypomniał mu Svor, ściszając głos. — Ten hotel musi nam wystarczyć, moim zdaniem nie znajdziemy tu lepszego.

Pokoje były małe, niskie, ciemne. Pachniały ostrymi przyprawami i stęchłym mięsem, jakby ich poprzedni lokatorzy gotowali sobie tutaj posiłki. Podczas wędrówki przez Valmambrę Prestimion oduczył się narzekania na takie drobiazgi. W każdym razie było tu względnie czysto, na korytarzu znajdowały się przyzwoite toalety, a materac w pokoju Prestimiona, leżący zresztą na podłodze, twardy i jednocześnie wilgotny, przykryty był czystym prześcieradłem i nie roiło się w nim od robactwa.

— Wracam wkrótce — zapowiedział Svor i znikł na półtorej godziny. Wrócił w towarzystwie siwego mężczyzny w prostych czarnych szatach, mającego z wyglądu dwieście, może nawet dwa tysiące lat. Starzec był tak chudy, że mógł go chyba porwać najlżejszy wietrzyk, skórę miał zaś bielszą niż najbielszy papier i niemal przezroczystą. Svor przedstawił go jako Gominika Halvora, ojca Heszmona Gorse, głównego maga Lorda Confalume’a, gdy był on jeszcze Koronalem.

— Ojca? — wykrztusił zaskoczony Prestimion. Zawsze wydawało mu się, że poważny, milczący Heszmon Gorse to jeden z najstarszych ludzi świata. Jakim cudem jego ojciec jeszcze żył?!

Gominik Halvor uśmiechnął się tylko i przyjrzał mu uważnie czarnymi oczami, bystrymi i lśniącymi, choć niemal całkiem ukrytymi w zmarszczkach i fałdach starczej twarzy.

Svor przedstawił przyjaciół.

— To Polivand z Muldemar — powiedział, wskazując Prestimiona. — A to — skinął głową w kierunku Gialaurysa — Gheveldin z Piliplok. Będzie także czwarty uczeń, który jeszcze do nas nie dołączył, choć sądzimy, że dotarł już do Triggoin. Jesteśmy gotowi podjąć naukę w każdej chwili.

— Sjeoma godzina nocy to dobra pora, by zacząć — oznajmił Gominik Halvor. Głos również miał zaskakujący, nie cienki i jęczący, czego należało się spodziewać po kimś tak starym, lecz silny i dźwięczny; był to głos mężczyzny w sile wieku. — Ty, Gheveldinie — zwrócił się do Gialaurysa — zostałeś już, jak widzę, wtajemniczony w część naszych misteriów, Polivand jednak ma aurę zupełnego nowicjusza.

— Jestem nowicjuszem — przyznał Prestimion. — Nie mam żadnych magicznych zdolności, nie posiadam też wiedzy o jej sekretach.

— Jak widzę, naszą sztukę nazywasz magią. My wolimy określenia „filozofia” lub nawet „nauka”.

— Niech będzie filozofia. Zapamiętam to sobie i proszę o wybaczenie.

— Jak sądzisz, czy jesteś gotów otworzyć na nią swój umysł?

— No cóż… — Prestimion zawahał się. Wcale nie był na to gotów, nie był w ogóle przygotowany do tej rozmowy. Svor bez ostrzeżenia wprowadził ich właśnie w jedną ze swych gierek.

I to właśnie Svor przemówił teraz w jego imieniu.

— Hrabia Polivand interesuje się wszystkimi aspektami waszej wielkiej filozofii, mistrzu. Nie miał jeszcze okazji, by się z nią zapoznać, przybył jednak do Triggoin w tym właśnie celu. Jak my wszyscy, którzy pragniemy zostać najpilniejszymi z twych uczniów.

Prestimion milczał, podczas gdy umawiano się, kiedy mają zacząć naukę sztuk czarnoksięskich, ale po wyjściu Gominika Halvora niemal rzucił się na Svora.

— O co chodzi z nauką magii u tego starego? Miałem wrażenie, że raczej najmiemy tu magów, a nie zostaniemy u nich czeladnikami! I co to za imiona: Polivand, Gheveldin…

— Spokojnie, Prestimionie. W tej chwili, niestety, musimy udawać — wyjaśnił Svor. — Nie widziałeś, że wydano nakaz aresztowania wszystkich, którzy zbuntowali się przeciw rządom Korsibara? A Koronal ma długą rękę, sięga nawet tutaj. Gdybyś wszedł dumnie do miasta, oznajmił, że jesteś księciem Prestimionem z Muldemar i żądasz, by czarodzieje wsparli rebelię, ściągnąłbyś na siebie poważne kłopoty.

— Jeśli ten Gominik Halvor jest takim potężnym magiem, to jakim cudem nie rozpoznał, kim właściwie jesteśmy?

— Ależ on wie, kim jesteś.

— Ale… w takim razie…

— Musimy uważać, by nie narazić go na zarzut współpracy. Załóżmy, że pojawi się u niego jakiś przedstawiciel władzy i zapyta go: „Czy wiesz coś o wyjętym spod prawa buntowniku, niejakim księciu Prestimionie, który naszym zdaniem przebywa w tym mieście?”. Musi zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że nigdy nie spotkał nikogo o tym imieniu. I tak dalej.

— Rozumiem. Jestem Polivand, a Gialaurys to Gheveldin. Doskonale. A jak mamy zwracać się do ciebie?

— Ja pozostanę Svorem.

— Przecież powiedziałeś właśnie, że…

— Mojego nazwiska nie ma na liście poszukiwanych, Prestimionie. Korsibar obiecał mi nietykalność, ze względu na dawną przyjaźń. Ponieważ nie jestem poszukiwany, a Gominik Halvor i tak zna mnie pod prawdziwym nazwiskiem, nie widziałem sensu w podawaniu mu fałszywego. Czy martwi cię, że Korsibar nie przykłada wagi do naszej przyjaźni? Czy możesz przez to zwątpić o mojej lojalności?

— Ufam ci bezgranicznie. Korsibar jest durniem, jeśli obiecał ci nietykalność, to jego problem. Tylko po co zrobiłeś ze mnie adepta magii, Svorze? Czy to jeden z twoich dowcipów?

— Musimy ukryć się na jakiś czas, póki nie dowiemy się, że możemy bezpiecznie wychynąć na światło dzienne. Władze miejskie zażądają od nas podania przyczyny pobytu. Studia nad magią to nie tylko sposób na zabicie czasu, lecz także dobry powód, by zostać w Triggoin na dłużej. Poza tym może się czegoś nauczysz?

— Owszem, może. A blavy będą latać, jeśli tylko znajdziesz sposób, żeby im przyprawić skrzydła. Chcesz ze mnie zrobić uczonego specjalistę od sztuk tajemnych! Ach, Svorze, Svorze…

Przerwało mu pukanie do drzwi. Usłyszeli doskonale znany głos:

— Czy tu mieszka hrabia Polivand z Muldemar?

Gialaurys pierwszy doskoczył do drzwi i otworzył je szeroko. Stał w nich smukły, bardzo wysoki mężczyzna w eleganckim stroju dworaka z Góry: kaftanie z zielonego aksamitu w stylu Bombifale, z wysokim, marszczonym kołnierzem.

— Sepiach Melayn! — powitał go radośnie.

Septach Melayn skłonił się dworsko i wszedł do pokoju. Prestimion rzucił mu się w objęcia.

— Svor i Gialaurys powiedzieli mi, że przeżyłeś — powiedział. — Mimo wszystko… tak długo bałem się, że utonąłeś po wysadzeniu tamy.

— Potrafię poruszać się bardzo szybko, kiedy alternatywą jest śmierć. A jak było z tobą, Prestimionie?

— Żeby nie skłamać, nie za dobrze.

— Wcale mnie to nie dziwi.

— I nie powinieneś zwracać się do mnie moim prawdziwym imieniem. Jestem hrabią Polivandem z Muldemar, a Gialaurys to Ghevelin. Svor wszystko ci wyjaśni. Nadal jest Svorem, to tak przy okazji. Wiedz, że zostaliśmy studentami magii, a naszym nauczycielem — mówię ci szczerą prawdę, Septachu Melaynie, choć może wydawać się dziwna — ojciec starego maga Confalume’a Heszmona Gorse. Ojciec!

— Studenci magii — powtórzył z zastanowieniem Sepiach Melayn, jakby Prestimion właśnie oznajmił mu, że wkrótce wszyscy zostaną kobietami, Skandarami, a może nawet smokami morskimi. — Jeśli chodzi o ciebie, Prestimionie, należy to uznać za dziwny sposób spędzenia czasu. Życzę ci, byś uznał go także za interesujący.

— Ty wraz z nami będziesz poszukiwał wiedzy, Septachu Melaynie — odezwał się Svor. — Nazywasz się Simrok Morlin i pochodzisz z Gimkandale, nie z Tidias. — Wyjaśnił, dlaczego przyjęcie fałszywej tożsamości jest konieczne. Sepiach Melayn, który był w doskonałym humorze, wyraził zgodę i poprzysiągł, że będzie najpilniejszym z nich wszystkich uczniem i opuści Triggoin jako mistrz wszelkiej sztuki diabelskiej.

Potem Prestimion spylał go, skąd wiedział, gdzie ich szukać. Sepiach Melayn wyjaśnił, że niedawno na jego kwaterę, znajdującą się przypadkiem zaledwie trzy ulice dalej, przyszedł posłaniec z informacją, że pod tym a tym adresem znajdzie swoich wielkich przyjaciół. Posłaniec dał mu także wizytówkę swego pracodawcy, którą teraz im pokazał — była to wizytówka Gominika Halvora.

— Przecież nie wymieniliśmy przy nim twego imienia — zdziwił się Prestimion. — Skąd się dowiedział, że…

— Ach, Prestimionie — westchnął Gialaurys. — Nie pamiętasz, co ci mówiłem? Dowody masz wszędzie dookoła, a ty nadal nie wierzysz.

Preslimion tylko wzruszył ramionami. Nie miał ochoty na dyskusję.

Gospoda, w której zamieszkali, miała jadalnię. Przed pierwszą lekcją z Gominikiem Halvorem udali się lam na posiłek z mięsa i wina. Sepiach Melayn uraczył ich opowieściami o swej ucieczce przed falą powodzi, o szybkiej podróży na północ oraz o zabawnych przygodach, jakich zaznał w Triggoin, czekając na przyjaciół. Ani przez chwilę nie zwątpił, że prędzej czy później pojawią się w mieście. W jego relacji wszystko wyglądało beztrosko i zabawnie, miał już po prostu taki styl, Prestimion rozumiał jednak, że specjalnie stroi sobie żarty z tych strasznych wydarzeń: przerwania tamy, zniszczenia armii, trudnej podróży przez pustynię, godzin niepewności przeżytych w Triggoin. Było jasne, że dostrzegł mrok panujący w duszy przyjaciela i nie chciał go pogłębiać opowieściami o stratach i cierpieniach.

Prestimion jadł mało i pił jeszcze mniej. Choć od czasu ozdrowienia dzień w dzień walczył z ogarniającym go całego czarnym smutkiem, ciągle był jeszcze bardzo daleko od zwycięstwa.

Nie miał pojęcia, co będzie teraz robił. Po raz pierwszy w życiu nie planował przyszłości.

Przez pewien czas miał zamiar żyć spokojnie z dala od Zamku, z dala od władzy, z dala od obowiązków. Przeznaczenie uczyniło go rozbitkiem i rzuciło do Triggoin, miasta przeciwnego jego naturze i całej jego wierze. W tym, że los zmusił go do szukania ucieczki między magami, widział odpowiednią do swych win pokutę.

— Pokutę! — wykrzyknął Septach Melayn, kiedy Prestimion wygłosił kilka z gnębiących go myśli. — Pokutę za jakie to czyny? Za to, że służyłeś prawdzie przeciw złu i kłamstwu?

— Sądzisz, że rzeczywiście o to mi chodziło? Że powstałem przeciw Korsibarowi, bo miałem go za uzurpatora, siebie zaś za prawdziwego Koronala?

— Powiedz mi, że kierowały tobą inne motywy, że chodziło tylko o żądzę władzy na przykład, a dam ci mój rapier, który noszę tu, przy boku, i możesz mnie nim przeszyć, Prestimio-nie… Błagam o wybaczenie, Polivandzie. Znam cię i wiem, dlaczego zrobiłeś to, co zrobiłeś. Kradnąc koronę, Korsibar popełnił zbrodnię przeciw całej cywilizacji. Nie miałeś wyboru, musiałeś się mu sprzeciwić. Nie obciąża cię z tego powodu żadna wina, nie popełniłeś żadnego występku.

— Posłuchaj go i weź sobie do serca jego słowa — wtrącił Gialaurys. — Dręczysz się bez żadnego powodu, Prestimionie.

— Polivandzie — poprawił go Svor. — Panowie, idziemy. Nadszedł czas na pierwszą lekcję magii.

Gominik Halvor mieszkał jak ktoś, kto liczy się w swej społeczności. Jego mieszkanie liczyło osiem, a może nawet więcej pokoi i znajdowało się na szczycie wyniosłej wieży w centrum Triggoin, skąd rozciągał się widok na całe miasto. Mag miał wielką kolekcję sprzętów o przeznaczeniu ezoterycznym: urządzenia do topienia metali, destylatory, flaszki z dziwnymi płynami i proszkami, metalowe pojemniki z olejami i maściami, żelazne płyty, na których wyryte były dziwne symbole, retorty i probówki, klepsydry, wagi, zbudowane z pierścieni kule, astro-labia, ammatepilasy, phalangaria i ambivialsy. Kilka pokojów zajmowały regały z oprawnymi w skórę księgami podobnymi do tych, które Prestimion widział już przy łożu umierającego Pontifexa i w czytelni matki, niewątpliwie bardzo cenione wszędzie tam, gdzie znajdowali się adepci sztuk magicznych. Do innych pokoi nie zostali zaproszeni i nie widzieli, co zawierają.

— Na początku ustosunkuję się do waszego sceptycyzmu — zaczął pierwszą lekcję Gominik Halvor, patrząc najpierw na Pre-stimiona, a potem przenosząc wzrok na Septacha Melayna. — Nie musicie zaprzeczać temu, co czujecie, uczucia te są jasno wypisane na waszych twarzach. Nie muszą też przeszkadzać wam w pobieraniu nauk. Słuchajcie mych słów i sprawdzajcie ich prawdziwość poprzez rezultaty, których będziecie świadkami. Tu, w Triggoin, praktykujemy naukę, przez co rozumiem stałość i sprawdzalność metod prowadzących do rezultatów podlegających analizie empirycznej. Odczekajcie z wydawaniem sądów, patrzcie i starajcie się zrozumieć, co widzicie, nie śpieszcie się z powątpiewaniem w to, czego nie jesteście w stanie zrozumieć.

Następnie zaczai im opowiadać o własnych studiach i podróżach, w trakcie których zwiedził cały świat. Opowiadał o żegludze po Morzu Wielkim do miejsca, w którym niebo oświetlało przedziwne, upiorne światło gwiazd Giskhernar i Hautaama, niewidzialnych gdziekolwiek nad lądem, i o walkach, jakie wielkie niebieskie węże głębin toczyły z dwudziestonogimi potworami żyjącymi pośród wirów. Mówił o podróży na wyspę Gapeligo, o której Prestimion nigdy nie słyszał, gdzie ognie z wnętrza planety wydobywały się na nasz świat w nieustannej erupcji białych płomieni. Opowiadał o badaniach, które przeprowadził w gorącej tropikalnej dżungli Kajith Kabulon, gdzie zbierał zioła niezmiernej wartości, nie znane nawet mieszkańcom tych okolic. Opowiadał także o czasach, które spędził wśród Piuri-varów, aborygenów Majipooru, Metamorfów, w ich rezerwatach w tropikalnej dżungi Zimroelu, w których zamknięci zostali dawno temu przez Lorda Stiamota podczas wojen ze Zmienno-kształtnymi.

Niski głos starego maga hipnotyzował i sam w sobie zmuszał do wiary w opowiadane historie, wzmianka o Metamorf ach zaskoczyła jednak Prestimiona i wyrwała go z transu. Zmien-nokształtni niemal nie kontaktowali się z zewnętrznym światem i niechętnie widzieli ludzi w swych rezerwatach. Tymczasem Gominik Halvor sugerował, że spędził wśród nich całe lata.

— Te demony, o których mówią wszyscy… teraz znamy ich naturę i podzielę się z wami tą wiedzą — powiedział. — To prehistoryczni mieszkańcy naszego świata, jego pierwsi panowie, nieśmiertelne stworzenia z najdalszej przeszłości, sprzed czasów, gdy człowiek postawił stopę na Majipoorze. Żyły tu wolne, póki przed dwudziestu tysiącami lat Zmiennokształtni nie uwięzili ich strasznymi zaklęciami. Ich działanie można zneutralizować pewnymi słowami i wówczas duchy muszą spełnić nasze życzenia, a potem wysyła się je w ciemność, z której zostały przywołane. — Gominik Halvor wypowiedział słowa w języku, którego Prestimion nie znał: „Goibaliiud, yei tenioth kalypritaar”, a potem: „Idryerimos urilaad faldiz tilimoin gamoosth”. Powietrze zawirowało, po czym pojawiła się zaledwie widoczna, na pół przezroczysta postać o kolcach zamiast włosów i jeziorach światła tam, gdzie powinny być oczy. — To Theddim — mówił dalej mag — który rządzi krwią płynącą w naszych żyłach. — I rzeczywiście Prestimion poczuł, jak łomocze mu serce, choć nie wiedział, czy przyczyną tego faktu jest obecność Theddima, czy też niepokój, jaki budziła w nim ceremonia. Mag wypowiedział kilka innych słów i demon znikł.

Gominik Halvor opowiedział im także o innych demonach: Thua Nizricie, demonie delirium, Gintiisie o pokrytej łuskami twarzy, Ruhidzie o wielkim obwisłym pysku, demonie przynoszącym ulgę w gorączce, Mimimie, patronującym odnajdywaniu utraconej wiedzy, Kakilaku, dobrym demonie przynoszącym ulgę ofiarom udarów. Stwory te, tłumaczył mag, dają się kontrolować tylko częściowo, niemniej jednak mogły wyświadczać wielkie przysługi tym, którzy opanowali techniki przyzywania ich.

Podczas pierwszej nocnej lekcji pokazał też swym uczniom, na czym owe techniki polegają.

— To tylko początki — powiedział — przed wami jeszcze długa droga. Do rzeczy. Istnieją trzy klasy demonów. Valisteroi umknęli potędze zaklęć Metamorfów, żyją poza sferą słońca i nigdy nie poddadzą się rozkazom. Kalisteroi są częściowo wolne, żyją zaś pomiędzy powietrzem i Wielkim Księżycem i czasami obdarzają ludzi swymi względami. Irgalisteroi to demony podziemnego świata, które Zmiennokształtni zdołali sobie podporządkować i których w pewnych okolicznościach można użyć, choć są niebezpieczne, gniewne i przywołać ich może wyłącznie mag uczony, każdego innego człowieka zdolne są pożreć.

— Ostrożnie stawiajmy kroki, albowiem pod naszymi stopami żyją irgalisteroi — powiedział cicho Prestimion do Septacha Melayna, kiedy wracali do domu po zakończeniu lekcji. — Czy myślałeś kiedykolwiek o tym, że dzielimy nasz świat z tyloma niewidzialnymi stworami?

— Jeśli pokażą mi się w tej chwili, zapraszam je do najbliższej gospody i stawiam wszystkim wino — odparł Septach Melayn.

Gialaurys, który szedł o kilka kroków z przodu, oburzył się i zakazał im bluźnierstw, bo ta bezczelność ściągnie na nich kłopoty, a kłopotów przecież mają pod dostatkiem.

Noc po nocy Gominik Halvor cierpliwie wtajemniczał ich w misteria magii. Mówił im o amuletach, węzłach i więzach, o magicznej mocy kamieni, o tym jak przygotować lecznicze mikstury, jak pozbyć się narośli na skórze, jak wyleczyć się z kaszlu, z boli głowy, z bólu żołądka, z ukąszenia przez skorpiona, uczył ich zaklęć umożliwiających przejście przez ogień. Wyjaśnił zasady zbierania ziół, niektóre bowiem należało zrywać przed wschodem słońca, niektóre tylko przy blasku któregoś z pomniejszych księżyców, a jeszcze inne wyłącznie kciukiem i palcem wskazującym lewej ręki. Prestimion pragnął spytać, dlaczego jest właśnie tak, co się stanie, jeśli zbierający użyje prawej ręki, innych palców, obiecał jednak sobie, że będzie słuchał i patrzył, a nie wyrażał wątpliwości i podkpiwał.

Nauka trwała. Jak interpretować ruchy gwiazd, jak rzucić patyczki, by odczytać z nich kształt rzeczy przyszłych, jak wykrywać kłamstwa przez podanie kłamiącemu do ręki pewnego rodzaju białych trzcinek, jakimi słowami mocy bronić się przed atakami leśnych stworzeń, jak używać demonów wyższych, by móc zagrozić demonom niższym, jak neutralizować zaklęcia innych magów przez figurki zrobione z wosku i włosów, jakich roślin używać do sprawdzania czystości metali, a jakich do sporządzania wywarów dających długie życie i sprawność seksualną, jak zapewnić obfite plony, jak bronić się przed złodziejami. Było nawet zaklęcie na odwrócenie biegu wody (Szybko, szybko! — powiedział Prestimion sam do siebie. Niech to się stanie nad lyann, niech zmarli zmartwychwstaną, a fala wody cofnie się za tamę). Uczył ich użycia rohilli i veralistiasów, mówił o zaletach corymborów, skłonił Prestimiona do wyjęcia amuletu spod kaftana i użył go do wzbogacenia wykładu o demonstrację, wypowiadając kilka zaklęć, które — według niego — spowodowały zakończenie ulewy trwającej od godziny.

Gominik Halvor przedstawiał im nieskończoną rozmaitość cudów, choć pokazy techniki odbywały się rzadko i było ich niewiele. Zdaniem Prestimiona ich rezultaty można było za każdym razem, przy niewielkim wysiłku umysłowym, wyjaśnić w sposób racjonalny, nie uwzględniający działania czarów i amuletów.

Prestimion i Septach Melayn początkowo często żartowali sobie z magii, a kiedy ich przyjaciół nie było w zasięgu wzroku, z upodobaniem wymyślali własne czary.

— Ból zębów — mówił na przykład Septach Melayn — leczy się przez naplucie w gębę gromwarka i obrócenie się trzy razy w prawo.

— Zaparcie — odpowiadał Prestimion — najlepiej wyleczyć przez liczenie spadających gwiazd i kucnięcie, gdy spada jedenasta.

— By ustrzec się kataru — nie pozostawał mu dłużny Melayn — pocałuj steetmoya w nos dokładnie w południe.

Było tych żartów znacznie więcej, ale w końcu im się znudziły.

Conocne spotkania z Gominikiem Halvorem i wsłuchiwanie się w jego opowieści spełniły z całą pewnością jedno zadanie — w ciągu pierwszych przygnębiających dni spędzonych w Triggoin odwróciły uwagę Prestimiona od przeżytych klęsk. Stopniowo jednak mag przeszedł od opowiadania o tym, jak przepowiadać przyszłość i wzywać duchy do eksperymentów, w których udział mieli jego uczniowie, i książę Muldemar znów poczuł dziwne przygnębienie. Większość tego, co słyszał o magii, nadal uważał za manifestację ciężkiego przypadku szaleństwa, od czasu do czasu trafiał jednak na zaklęcia przynoszące ewidentny skutek, którego nie dało się wyjaśnić racjonalnie.

A także, gdy teraz spoglądał w przeszłość, widział, że sprawdziły się ponure przepowiednie, których nie szczędził mu Svor i Thalnap Zelifor, i ten, i tamten jeszcze w czasach przed objęciem władzy przez Korsibara. Była też sprawa wizji, którą przedstawił mu mag matki, Galbifond, z całą pewnością przedstawiającej bitwę pod tamą Mavestoia i wędrówkę przez Valmambrę. Zignorował je, a przecież się ziściły.

Przewodnictwo Gominika Halvora umożliwiło mu także samodzielne przygotowywanie niejasnych na razie i mglistych przepowiedni. Prestimion znów zajrzał w podobną do tej, jakiej użył Galbifond, i choć jego wizja nie była tak wyraźna i czytelna, pokazała mu jego samego opuszczającego w końcu Triggoin i podejmującego dzieło odzyskania korony, kolejne bitwy, stosy trupów i jakieś niezwykłe ostateczne wydarzenie, którego natury nie był zdolny pojąć, lecz które sugerowało coś w rodzaju końca świata, pustkę i czerń.

— Co to jest? — spytał Gominika Halvora. — Co ja tu widzę? Mag zaledwie zerknął na zawartość misy.

— Coś, co na pierwszy rzut uchodzi za niemożliwe do wyjaśnienia — powiedział tak obojętnie, że aż niedbale — bardzo często jest po prostu bezsensowne, hrabio Polivandzie. Nie wszystko, co tworzą nowicjusze, ma sens. Radzę ci, wyrzuć to z myśli. Prestimion nie potrafił zapomnieć kotłującego się w misie wiru nicości. Fakt, że samodzielnie udaje mu się dokonywać pomniejszych czarów, już był wystarczająco niepokojący, fakt, że dzięki nim i on, i Gominik Halvor dostrzegli rzeczy niemożliwe do wyjaśnienia, lecz przecież groźne, zaniepokoił go jeszcze bardziej. Przez niemal cały czas był teraz podenerwowany. Czasami czuł się tak, jakby jego umysł rozpadał się na kawałki. Pewnej deszczowej nocy, kiedy pili wino, powiedział do Septacha Melayna, niegdyś jedynego jego sojusznika w sceptycyzmie, człowieka, który nadal pozostał zamknięty na urok magii:

— Zawsze patrzyłem na świat, wierząc w zasady zdrowego rozsądku. Teraz czuję, że moja wiara w te zasady się chwieje.

— Doprawdy, Prestimionie? Czyżby zaczarowały cię twe własne czary?

— Przyznaję, że sporo z tego, co mówi Gominik Halvor, zaczyna mieć dla mnie sens. Tyle że samo to stwierdzenie nadal wydaje mi się bezsensowne!

— Ciężka to przypadłość, obłęd spowodowany sprzecznościami, które wymyśla się samemu. Odpręż się, stary przyjacielu. To, co przedstawiają nam magowie, to w połowie szaleństwo, w połowie oszustwo. Nie widzę powodu, by którąś z tych połówek traktować poważnie. Ja w każdym razie nigdy nie traktowałem ich poważnie i nigdy nie potraktuję, czego i tobie życzę. Byłem jeszcze małym chłopcem, kiedy odrzuciłem i przestałem się zajmować wszystkim, co nie pasowało do mojego rozumienia świata.

— Ja nie jestem już do tego zdolny. A może moje rozumienie sensu świata zaczęło się zmieniać tu, w mieście magów? Zdaje się, że zaczynam im wierzyć.

— Bardzo mi cię szkoda.

— Daj spokój. — Prestimion pochylił się nad stołem, jego twarz znalazła się bardzo blisko twarzy Septacha Melayna. — Codziennie szukam w sobie siły, by odejść stąd i wszcząć wojnę z Korsibarem — powiedział cicho. — Znalazłem się bardzo daleko od tamtych spraw, ale chęć do rzucenia mu wyzwania pozostała. Korsibarowi nie wolno pozwolić na sprawowanie skradzionej władzy. Los świata może zależeć od tego, co zrobię, kiedy opuszczę to miasto, a do osiągnięcia celu mogę potrzebować pomocy magów, choć kiedyś przysięgałem, że z niej nie skorzystam.

— Jeśli potrzebujesz magów, użyj ich, Prestimionie. Nigdy nie powiedziałem, że odrzuciłbym narzędzie, które może się okazać przydatne.

— Przecież nie wierzysz magom, Septachu Melaynie. Jak możesz namawiać mnie, bym skorzystał z ich usług?

— Ty masz wiarę. W co ja wierzę, to nieistotne.

— Wiarę? Powiedziałem tylko, że niektóre rzeczy…

— Jeśli wierzysz choćby w niektóre rzeczy, nawróciłeś się na ich wyznanie. Wpadłeś. Niedługo będziesz nosił mosiężny hełm i szaty z naszytymi na nie mistycznymi symbolami.

— Kpisz ze mnie? — Prestimion uświadomił sobie, że się denerwuje.

— Jakże bym śmiał!

— Owszem. Kpisz ze mnie. Siedzisz tu i śmiejesz mi się w twarz, Septachu Melaynie.

— Obraziłem cię? Może wyjdziemy i stoczymy pojedynek?

— Na rapiery?

— Wybór broni pozostawiam tobie. Jeśli jesteś w nastroju samobójczym, mogą być rapiery. Możemy nawet walczyć, rzucając w siebie kamieniami lub kawałkami surowego mięsa. Możemy też stanąć na ulicy i obrzucić się zaklęciami, aż któryś z nas dostanie ataku paraliżu. — Septach Melayn roześmiał się, po chwili Prestimion zawtórował mu śmiechem.

Prestimion jednak nadal był niepewny, nadal szarpały nim wątpliwości. Tej nocy długo przewracał się z boku na bok, nim zasnął. Myślał o tym, że w którymś momencie zboczył ze ścieżki, którą szedł przez całe życie, i wędruje teraz po pustyni znacznie groźniejszej i bardziej zdumiewającej niż ta, którą niedawno przekroczył, zmierzając ku Triggoin.

3

— Mag Thalnap Zelifor czeka w korytarzu. Prosi o audiencję, Wasza Wysokość. Czy mam go odesłać? — spytał Najwyższy Doradca Farquanor’z ironicznym grymasem na twarzy. Nigdy nie krył niechęci do małego czarodzieja.

— Stawił się na moje żądanie — odpowiedział Korsibar. — Niech wejdzie. A ty się wynoś.

Te słowa Korsibara nie sprawiły bynajmniej przyjemności Farquanorowi. Bez słowa podszedł do drzwi — znajdowali się w surowej, ponurej sali tronowej Stiamota, gdzie Korsibar wolał ostatnio pracować — uchylił je i wyszedł, pozostawiając szczelinę, w której ledwie zmieścił się mały Vroon.

— Wasza Wysokość? — Thalnap Zelifor powitał Koronala gestem rozbłysku gwiazd, a jego żółte oczy wyraźnie się rozszerzyły. — Panie mój, czy dobrze się czujesz?

Zaskoczyło to Korsibara; nie wiedział, że skutki jego bezsenności są tak wyraźnie widoczne. Całą noc przewracał się z boku na bok, nie śpiąc i bezskutecznie szukając wygodnej pozycji w łożu, a nie była to jego jedyna bezsenna noc w ostatnich czasach.

— Wyglądam na chorego, Thalnapie Zeliforze?

— Wyglądasz na… zmęczonego. Jesteś blady. Masz ciemne sińce pod oczami. Znam zaklęcie pozwalające zasnąć, panie mój.

— A czy zaklęcie to daje sen bez snów?

— Na taki sen nie ma zaklęcia, panie mój — odparł Vroon.

— A więc obejdę się bez zaklęć. Śnię straszne sny, od których noc w noc budzę się zlany potem ze strachu, a kiedy nie śpię, wcale nie jest lepiej. — Korsibar zmarszczył czoło. Szczęki miał zaciśnięte, siedział na starym, nieozdobnym, marmurowym tronie Lorda Stiamota zgarbiony w napięciu, zaciśnięte w pięści dłonie spoczywały obok siebie, stykając się białymi kłykciami palców. — Tysiąc razy w ciągu jednej nocy widzę, jak wali się tama — mówił martwym głosem, wpatrzony w nagą kamienną ścianę po przeciwnej stronie sali. — Widzę, jak woda zalewa dolinę, najbliższe farmy i domy na brzegu rzeki… tylu ludzi zginęło, Thalnapie Zeliforze, ludzi Prestimiona, wieśniaków…

— Wysadzenie tamy to dzieło Dantiryi Sambaila, panie mój.

— Zaszczepił mi ten pomysł niczym truciznę, od której umiera mi dusza, ale ja wydałem rozkaz. Wina leży po mojej stronie.

— Wina? Panie mój, przecież walczyłeś z buntownikami!

— Tak, tak. — Korsibar odwrócił wzrok od ściany, na moment zamknął oczy. — Buntownicy. No cóż, Prestimion nie żyje, w każdym razie tak się powszechnie uważa. Bunt został stłumiony. Tylko kiedy znów będę mógł zasnąć? Dantirya Sambail nadal wędruje po Zamku, męcząc mnie swoimi planami, podobnie siostra, płonąca gniewem, którego nie potrafię ułagodzić. Mam też wrogów, całą frakcję, wiem, że ona istnieje, wiem, że przeciw mnie konspirują, być może Farquanor i Farholt, może Oljebbin lub inni, których imion nigdy nie słyszałem, w tej chwili przygotowują plan zastąpienia mnie którymś z braci Prestimiona albo nawet samym prokuratorem…

— Panie mój…

— Powiedz — przerwał mu Korsibar — czy ty także konspirujesz przeciw mnie?

— Ja, panie mój?!

— Przychodzisz i odchodzisz, raz jesteś na służbie tego, raz owego, zawsze tak było. Sprzedałeś się Gonivaulowi, Thismet, Prestimionowi. A teraz przybywasz na Zamek i twierdzisz, że uciekłeś od Prestimiona. Znów chcesz się sprzedać, tym razem mnie. Co takiego każe wiązać się ze mną tylko spryciarzom i karierowiczom? Pierwszy był ten chytry mały Svor, którego kochałem, ale odszedł, by przytulić się na łonie Prestimiona, teraz jest Farąuanor, który powie wszystko każdemu, jeśli tylko może coś na tym skorzystać, i Dantirya Sambail, który zdołał jednocześnie zdradzić swego kuzyna i wyrządzić mi niepowetowane straty, namawiając mnie do wysadzenia tamy, co chętnie bym odwrócił, jeśli mógłbym odwrócić choć jeden czyn w życiu…

— Panie mój…

Korsibar nie dał jednak sobie przerwać.

— …nawet mój własny mag, Sanibak-Thastimoon; wydaje się lojalny, ale wiem, że tkwi w nim jądro zdrady. Oljebbin, Gonivaul… im też nie mogę ufać. Kto zostaje? Nayigorn? Jemu chyba mogę wierzyć, to prawdziwy przyjaciel. I Mandrykarn. Prawdopodobnie także Venta. Iram. Nawet oni odwrócili się jednak ode mnie po wysadzeniu tamy, choć udają, że kochają mnie jak niegdyś. — Koronal przerwał wreszcie i spojrzał groźnie na Vroona. — Mam ci ufać, Thalnapie Zeliforze? Dlaczego?

— Ponieważ zarówno tu, w Zamku, jak i poza Zamkiem tylko ty możesz mnie osłonić, panie. Jesteś moim oparciem. Będę twoim wiernym sługą we własnym dobrze pojętym interesie.

Korsibar uśmiechnął się lekko.

— Doskonale. To przynajmniej zabrzmiało w miarę uczciwie. — Spojrzał na Vroona spod oka. — Czy słyszałeś plotki, jakoby Prestimion przeżył powódź i ukrywał się w tej chwili gdzieś na północy?

— Owszem, panie mój, słyszałem.

— Sądzisz, że to prawda? Tak uważa Sanibak-Thastimoon. Rzucił czary, postawił kabałę, wysłał swój umysł w szeroki świat i twierdzi, że Prestimion najprawdopodobniej żyje.

— Sanibak-Thastimoon jest mistrzem naszej sztuki, panie mój.

— Tak. Z pewnością. Jest także taktowny, lecz jeśli twierdzi, że istnieje prawdopodobieństwo, iż Prestimion przeżył, mówi w istocie, że on żyje z całą pewnością. Cóż, ten fakt wcale mnie nie martwi. Nigdy nie życzyłem śmierci Prestimionowi. Lubię go, podziwiani. Uczyniłbym go członkiem Rady. Ale odmówił, powiedział mi, że jestem nieprawnym Koronalem, wzniecił powstanie przeciw mnie! Nic z tego nie było konieczne. Mógłby mieć miejsce w Radzie i szczęśliwe życie wśród swych winnic. — Korsibar znów zamknął oczy. Bolały go. Bolały go dzień i noc, bolała go pulsująca gorączką głowa.

Spojrzał na Vroona. Bardzo cicho spytał:

— Jak myślisz, czy ludzie mnie nienawidzą?

— Co takiego, panie mój? — odparł pytaniem zaskoczony mag.

— W miastach, na Górze, na świecie, co ludzie o mnie mówią? Czy mają mnie za tyrana? Za potwora? Wiedzą o wysadzeniu tamy; czy rozumieją, że był to czyn wojenny, że powstanie Prestimiona musiało zostać stłumione? I co myślą o sposobie, w jaki zdobyłem władzę? Czy powoli przekonują się, że Koronalem powinien jednak zostać Prestimion? Boję się ludzkich szeptów. Co możesz mi o tym powiedzieć, Thalnapie Zeliforze?

— Panie mój, nie opuściłem Zamku od czasu, gdy przybyłem tu z obozu Prestimiona, a było to przed rozbiciem tamy.

— Czy możesz wysłać w świat swój umysł, tak jak robi to Sanibak-Thastimoon, by dowiedzieć się, co ludzie o mnie mówią?

— Mogę zrobić znacznie więcej, panie mój. Umożliwić ci wyjście w świat, poruszanie się wśród ludzi w tajemnicy; sam wysłuchasz, co o tobie mówią.

Korsibar wyprostował się na tronie. Serce gwałtownie mu zabiło.

— Co? Mógłbym opuścić Zamek? W sekrecie?

— Oczywiście, panie mój. Udać się do Bombifale, powiedzmy, na pół dnia, albo do Halanx czy Minimool. Gwarantuję bezpieczeństwo, ludzie nie będą wiedzieli, że jest wśród nich Koronal.

— Jak to możliwe?

— Wiesz, panie mój, że w pracowni w Wieży Tampkaree znajduje się wiele zaprojektowanych przeze mnie urządzeń, nie magicznych w swej naturze, lecz naukowych, z których wszystkie mają coś wspólnego z transmisją myśli z jednego umysłu do innego?

— Wiem. Sam mi o tym powiedziałeś.

— Większość z nich, niestety, nie jest jeszcze gotowa. Jednak udało mi się dokończyć jedno. To urządzenie rzuca iluzje, doskonale maskujące tożsamość…


Przygotowania do opuszczenia Zamku okazały się kłopotliwe, nawet dla Koronala. Po pierwsze, musiał oznajmić wszystkim swym asystentom, że o tej i tej godzinie tego a tego dnia uda się do sypialni w celu przeprowadzenia poważnych medytacji nad losem świata i nikt, pod żadnym pozorem, nie może mu przeszkodzić, nawet gdyby nie wychodził przez dzień lub dłużej.

Po drugie, musiał wydać jednemu z dworskich sekretarzy polecenie, by pod południową bramę podstawić na żądanie maga Thalnapa Zelifora i jego kierowcy szybki latacz. Po trzecie, musiał wymyślić Su-Suherisa, urzędnika biura Koronala, dysponującego pozwoleniem na wchodzenie i wychodzenie z Zamku. Thalnap Zelifor tak zaprojektował swą maszynę, by maskowała użytkownika jako przedstawiciela tej dwugłowej rasy — był to sprytny pomysł, gdyż w oczach innych wszyscy Su-Suherisowie wydawali się identyczni.

Każdy z tych kroków należało podjąć niezależnie od pozostałych, tak by nikt nie łączył wycofania się Koronala do sypialni z postępowaniem Vroona i jego dwugłowego kierowcy. Przygotowania trwały kilka dni. Przez ten czas Korsibar doskonalił się w obsłudze magicznego urządzenia.

Było małe i bardzo przypominało ozdobny sztylet, który każdy mógł nosić na biodrze. Posługiwać się nim mógł każdy laik. Należało oczyścić umysł z myśli, tak by urządzenie mogło się bez przeszkód dostroić. Potem wystarczyło położyć dłoń na rękojeści sztyletu i przesunąć w dół przycisk, który włączał właściwą funkcję; przycisk powinien pozostawać w dolnej pozycji przez cały czas, gdy instrument był używany.

— Nie ma sposobu na zablokowanie go w tej pozycji? — spytał Korsibar.

— Nie ma. Nad tym muszę jeszcze popracować. Ale nietrudno jest przecież trzymać na nim dłoń przez kilka krótkich godzin, prawda, Wasza Wysokość?

— Chyba masz rację. Chcę spróbować.

— Oczyść umysł, panie mój.

— Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Ale spróbuję. — Korsibar przyczepił urządzenie do pasa, zamknął oczy i pozwolił swemu umysłowi żeglować po oceanie szarości, w którym wszystko było jednakowe, nic nie różniło się od niczego. Kiedy uznał, że nie myśli o niczym, przesunął dźwignię w dół.

Na ścianie wisiało lustro; Korsibar zobaczył w nim swe zwykłe odbicie. Spróbował jeszcze raz, jeszcze raz pogrążył się w oceanie szarości, unosił się w nim bez ruchu i zyskał spokój tak całkowity, że niemal zapomniał, co chce zrobić, ale przypomniał sobie o istnieniu dźwigni, przesunął ją jeszcze raz i w lustrze znów dostrzegł twarz Lorda Korsibara.

— Twoja maszyna nie działa, Thalnapie Zeliforze.

— Wręcz przeciwnie, panie mój. Widzę cię teraz jako Su-Suherisa Kurnaka-Munikaada, jak się nazywasz według oficjalnej przepustki. Postać masz wspaniałą, przynajmniej według standardów Su-Suherisów. Do złudzenia przypominasz Sanibaka-Thastimoona.

— W lustrze widzę samego siebie. — Dotknął dłonią głowy i była to jego głowa. Wąsy, broda; Su-Suherisowie nie mieli zarostu. Nie potrafił też wymacać drugiej głowy. — Nic się nie zmieniłem — zaprotestował. — Mam tylko jedną głowę. Moje ciało jest ludzkim ciałem.

— Oczywiście, Wasza Wysokość. Przecież ty się nie zmieniłeś, lecz tylko sposób, w jaki widzą cię inni. Dla obserwatora jesteś… ale pozwól, że ci pokażę.

Wyszli na korytarz. Korsibar cały czas przyciskał dźwignię. Do mijającej ich pokojówki Thalnap Zelifor powiedział:

— Lord Korsibar jest w swej sypialni i nikomu nie wolno mu przeszkadzać.

— Poinformuję o tym wszystkich, panie. — Pokojówka nie rozpoznała Korsibara. Nic w jej zachowaniu nie sugerowało, że dostrzegła stojącego przed nią Koronala Majipooru.

— A więc jestem teraz Su-Suherisem. — Korsibar poczuł przebłysk radości, pierwszy od wielu tygodni. — Dobra robota, Thalnapie Zeliforze. Ruszamy w drogę!

Vroon już wcześniej zażądał podstawienia latacza, który czekał teraz na nich na Placu Dizimaule’a. Żaden ze służących, a spotkali ich kilku podczas wędrówki po Zamku, nie zwrócił na nich uwagi, nikt się nie korzył, nikt nie czynił gestu rozbłysku gwiazd. Widzieli tylko Vroona i Su-Suherisa, służących jak oni, wypełniających jakieś pilne zadanie.

Korsibar nie chciał ryzykować długiej nieobecności już za pierwszym razem, wybrali się więc do Morpin Wysokiego, miasta Góry najbliższego Zamkowi, odległego od niego zaledwie o niespełna godzinę drogi. Kiedy mknęli Wielką Drogą Calintane’a i Zamek, ten fantastyczny prehistoryczny potwór o wielu •mackach ginął im za plecami, Korsibar wreszcie poczuł się wolny. Nie siedział za sterami latacza od czasu, gdy został Koronalem, prowadzenie sprawiało mu wielką przyjemność. Właściwie nie mógł już robić niczego samodzielnie, miał kierowców, służący kroili mu mięso i nalewali wino, a nawet rozbierali go i ubierali. I nagle znowu czuł się wolnym człowiekiem.

Kiedy wyjechali z Zamku, powrócił do naturalnej postaci, Thalnap Zelifor przypomniał mu jednak, że jeśli jakiś latacz zbliży się do nich na drodze, musi być Su-Suherisem.

— Rozumiem — powiedział i co kilka minut przesuwał dźwignię. — Czy to nadal działa? — pytał. — Czy zmieniłem się w Su-Suherisa?

— Jesteś wręcz idealnym Su-Suherisem — odpowiadał za każdym razem Thalnap Zelifor.

Wkrótce dostrzegli przed sobą złotą siatkę, w którą układały się ulice miasta rozrywki, Morpin Wysokiego. Zaparkowali latacz przy wielkiej fontannie zbudowanej za rządów ojca Korsibara i wkrótce znaleźli się w centrum miasta.

— Jak wyglądam? — pytał raz za razem Korsibar. — Bo rozumiesz, nie mogę w żaden sposób stwierdzić, czy ta twoja maszyna działa prawidłowo.

— Panie mój, zorientujesz się, że coś jest nie tak, kiedy ludzie zaczną przed tobą klękać i czynić gest rozbłysku gwiazd. Na razie nikt nie zwraca na nas uwagi.

Zbliżała się północ, ulice pełne były jednak ludzi. Korsibar niósł Vroona na ramieniu, by ocalić go przed stratowaniem. Zrezygnował z kuszących rozrywek; wydawało mu się w jakiś sposób niestosowne, że poważny, wręcz ponury Su-Suheris zabawiałby się na zjazdach lustrzanych lub w tunelach mocy, więc tylko szedł z tłumem, jedną ręką przytrzymując przełącznik machiny maga i zastanawiając się, jak to możliwe, że nikt w tym tłumie nie nagabuje Koronala Majipooru.

Kilkakrotnie dostrzegł zażywających przyjemności dworaków, Woolocka Falsa z Gossif, hrabiego Gosbecka, Irama z Normork. Nie poznali go, co najwyżej obrzucali obojętnym spojrzeniem. Wspaniała jest ta magia, myślał. Czy też może dzieło nauki? Nie potrafił określić różnicy między jednym a drugim.

Szedł w tłumie i słuchał, co mówią ludzie.

Tej nocy w Morpin Wysokim Koronal i jego polityka nie były najpopularniejszym tematem rozmowy. Minęła godzina, nim po raz pierwszy usłyszał swe imię. Zatrzymał się na progu gospody i dobiegł go pijacki krzyk: „Wypijmy zdrowie Korona-la!”. Ktoś odkrzyknął „Lord Korsibar! Lord Korsibar!”, rozległy się brzęki kielichów. Czyżby go rozpoznano? Nie, nie, nikt na niego nie patrzył. Po prostu pili jego zdrowie. Jeśli jednak w mieście rozrywki wznoszono toasty za Koronala Majipooru, czy nie oznaczało to, że bezpodstawne są plotki, jakoby ludzie nie byli zadowoleni z jego rządów?

Mijał czas, Korsibar kilkakrotnie słyszał swe imię, wychwytywał nawet fragmenty rozmów o polityce. Ktoś oznajmił, jakby wiedział to na pewno, że Dantirya Sambail ma objąć urząd Najwyższego Doradcy w miejsce Farąuanora i prawdopodobnie kiedyś, gdy Confalume umrze i Korsibar zostanie Pontifexem, on właśnie otrzyma urząd Koronala. Kto inny, z równą pewnością wtajemniczonego, odparł natychmiast:

— Lord Korsibar nigdy nie wyniesie prokuratora tak wysoko. Nigdy. Prokurator jest zbyt niebezpieczny. Korsibar wyśle go z powrotem do Ni-moya. Nasz Korsibar dobrze wie, jak postępować z ludźmi, którzy przysparzają mu kłopotów. Popatrzcie tylko, jak rozprawił się z Prestimionem.

Kiedy powrócili nad ranem do Zamku, Korsibar odczuwał uniesienie i tryumf. To, co usłyszał w Morpin Wysokim, ukoiło jego najgorsze obawy.

— Uratowałeś mnie z otchłani rozpaczy — powiedział do Vroona, wręczając mu mieszek srebrnych rojalów. — Gdyby nie ta twoja maszyna… ach, z pewnością byłbym zgubiony. — Wyłączył urządzenie, by iluzja Su-Suherisa znikła i odszedł do swych apartamentów, pogwizdując wesoło.

W ciągu kilku następnych dni znów jednak ogarnęły go wątpliwości. Pocieszenie, które znalazł w Morpin Wysokim, okazało się krótkotrwałe, musiał znów udać się między ludzi, upewnić się, że dowody uczucia, które składano mu w tym mieście, to nie wyjątki wśród ogólnego klimatu niezadowolenia z jego rządów.

Urządził więc wszystko tak jak poprzednio. Wyjechał wczesnym popołudniem i spędził wieczór w Bombifale o pomarańczowych murach z piaskowca. Przez wiele godzin przysłuchiwał się rozmowom, które nie dotyczyły go w żadnym stopniu, wychwycił zaś tylko fragmenty tych, w których jego rządy oceniano bardzo wysoko.

Tak! Teraz już wiedział, że nie ma się czego obawiać. Uznał za oczywiste, że nawet ten straszny czyn, który uwolnił go od armii Prestimiona, nie pozbawił go miłości ludu.

Owe tajemne wyprawy do miast Góry i przysłuchiwanie się pochwałom stały się dla niego nałogiem. Po raz trzeci wyprawił się do świetlistego Halanx, po raz czwarty powtórnie do Morpin Wysokiego, potem zaś do znajdującego się tuż poniżej Zamku Sipermit, położonego na zboczu góry przeciwnym do tego, na którym zbudowano Morpin Wysokie. I właśnie w Sipermit zdarzyło się nieszczęście, tam zapomniał o przełączniku w maszynie Thalnapa Zelifora, a było to pewnej księżycowej nocy w ogrodzie rzeźb Lorda Makhario, kiedy pochylił się, by wysłuchać fragmentu cichej rozmowy.

— Panie mój! — szepnął przestraszony Thalnap Zelifor.

— Cicho bądź! — odpowiedział Korsibar. — Czy nie widzisz, że chcę usłyszeć, co mówią ci…

— Panie. Przełącznik!

— Ach, przełącznik! — Korsibara przeraziła własna głupota. — Na miłość Bogini! — Dopiero teraz dał sobie sprawę z tego, że obie ręce ma wolne, że stoi oblany księżycowym światłem i kilkunastu mieszkańców Sipermint widzi go nie jako jednego więcej dwugłowego spacerowicza zażywającego odpoczynku w ogrodzie, którym był przecież jeszcze przed chwilą, lecz jako Koronala Lorda Korsibara w zielono-złotym, urzędowym stroju. Błyskawicznie sięgnął do pasa i przesunął dźwigienkę w dół. Mimo to ze strony kilku stojących najbliżej osób usłyszał okrzyki zdumienia, dojrzał, że ludzie patrzą na niego z niedowierzaniem.

— Znów jesteś Su-Suherisem, panie — powiedział Thalnap Zelifor. — Ale powinniśmy szybko stąd odejść.

— Tak, tak… rzuć na nich czar, dobrze? Niech umysł im się zmąci, niech nie przywiązują wagi do tego, co dostrzegli przed chwilą.

— Spróbuję — obiecał Vroon.

W jego głosie brzmiała niezwykła nutka wahania. Korsibar szybkim krokiem wyszedł z parku.

4

W trzecim miesiącu pobytu w Triggoin Prestimion przeżywał głęboki kryzys. W głowie zamieszały mu zasady magii, na pół przetrawione, niemal zupełnie niezrozumiałe. Nocne nauki Gominika Halvora oświecały go, lecz jednocześnie powodowały nieznośny zamęt myśli, w tej chwili bowiem Prestimion zarówno wierzył, jak i nie wierzył w świat niewidzialnych duchów. Raz za razem obserwował niewyjaśnioną skuteczność niektórych czarów i zaklęć, niektórych amuletów i magicznych narzędzi, niektórych olejków, mikstur, proszków z ziół i mieszanek różnych minerałów. Widział kamienie jarzące się w mroku przedziwnymi kolorami i wydzielające ciepło. Widział przeraźliwe demony tańczące w białym płomieniu czarnych świec. Widział wiele jeszcze innych rzeczy, niepokojąco rzeczywistych. Widział je i coraz trudniej mu było mówić: „To przecież nierzeczywiste, to pozór, to iluzja i głupota”. Zaprzeczało temu świadectwo jego własnych oczu.

Mimo to… mimo to…

Mimo to Prestimion na każdym kroku spotykał dowody na wszystko, co niegdyś twierdził: znajdował świadectwa oszustw wszelkiego rodzaju, fałszerstw, pozorów, iluzji. Widział fabryki, w których znudzeni robotnicy produkowali w niezliczonych kopiach prymitywne statuetki nieistniejących bogów i demonów przeznaczone dla najbardziej łatwowiernych z ludzi, widział, jak dzieła te pakowane są w pudła i transportowane do hurtowni, z których rozchodzą się na cały świat. Przeglądał drukowane na tanim papierze prymitywne księgi przekleństw, którymi można obrzydzić życie wrogom, i zaklęć gwarantujących wzbogacenie się, narodzenie dziecka pożądanej płci lub spełnienie innych marzeń, produkowane najwyraźniej dla naiwnych przez pozbawionych zasad oszustów.

Słyszał, jak Gominik Halvor mówi, że magowi przydaje się opanowanie tanich sztuczek i hipnotyzmu. Słyszał, jak w gospodach młodzi adepci magii przechwalają się, jakie to sztuczki opanowali ostatnio: kształtowanie woskowych laleczek, które nie topnieją w ogniu i śpiewają w nieznanych językach, zaklęć pozornie otwierających drogę do sąsiednich wszechświatów, rytów wywołujących lewitację, zniknięcia i cudowne objawienia, a wszystkie te cuda, co sami przyznawali, osiągane były dzięki prostym urządzeniom mechanicznym. Ci młodzi ludzie bawili się między sobą w licytacje swych fałszerstw. „Pięćdziesiąt rojalów za tańczącą wodę!” — krzyczał jeden, a inny odpowiadał mu: „Sześćdziesiąt rojalów za latające duchy!”. Wszystko to wzmagało wrodzony sceptycyzm Prestimiona, na drugiej szali wagi ciążyła jednak wiedza o nieznanym, którą przekazał mu Halvor, niekompletna, źle rozumiana, lecz otwierająca prawdziwe drzwi do światów leżących poza sferą ludzkiej rzeczywistości. Te niewiarygodne fakty, którym nie potrafił zaprzeczyć, wstrząsały całym jego jestestwem.

W nocy cierpiał koszmary, jego umysł opanowywały złowrogie i przerażające stwory. Widział w nich wielkiego czarnego kraba odgryzającego krawędź słońca, gigantycznego węża o tysiącu nóg na krawędzi świata, roje owadów o wilczych pyskach… Budził się spocony i drżący, często w ogóle obawiał się zasnąć.

Były jednak noce, podczas których nawiedzały go sny łagodne, przesłania Pani Wyspy Snu. Na swój sposób również go zaskakiwały, słyszał bowiem, iż matka Korsibara, lady Roxivail, zdobyła Wyspę, a wraz z nią maszyny, przez które wysyła przesłania światu poprzednia Pani, Lady Kunigarda zaś wolała uciec, niż zamieszkać na Tarasie Cieni Wyspy, gdzie zwyczajowo mieszkały byłe Panie. Przesłania, które dotarły do niego, pochodziły jednak niewątpliwie od Lady Kunigardy. Czyżby istniały teraz dwie Panie, obie mające dostęp do urządzeń, dzięki którym można przesyłać sny w umysły śpiących na całym świecie?

W snach Kunigardy znów wędrował przez Valmambrę, obszarpany, zmordowany, na granicy kompletnego wyczerpania, zataczający się od jednego strasznego drzewa szambra do drugiego wśród wszechogarniającej pustki. Zamiast gorącego, smagającego go falami słońca na niebie lśniła twarz Lady Kunigardy, a jej głos powtarzał: „Tak, Prestimionie, idź przed siebie, idź do miejsca do którego masz dotrzeć, jest w tobie jeszcze wystarczająco wiele energii”. Mówiła mu także: „Musisz iść dalej. Twoim zadaniem jest ocalić świat, Prestimionie”. Kiedy tak szedł na granicy przytomności przez bezwodną krainę płonącego piasku, krzycząc, iż brakuje mu sił, usłyszał także: „Musisz iść, Lordzie Prestimionie, nasz prawdziwy Koronalu, musisz iść, aż dotrzesz do tronu”.

Czyżby popadał w szaleństwo? Czyżby cierpiał na megalomańskie iluzje, będące tworami zmąconego umysłu? Powtarzał sobie, że przecież Koronalem jest Korsibar, on zaś tylko wyjętym spod prawa wygnańcem kryjącym się w niesamowitym mieście magów pod imieniem, które często zdarzało mu się zapomnieć.

Nic już nie wiedział.

Coraz bardziej oddalał się od przyjaciół. Ponieważ zaczął wierzyć w magię, przestał rozumieć Septacha Melayna, którego manieryzmy nauczyciela tańca i kpiący brak poszanowania dla wszystkiego przestały go bawić. Nawet Svor i Gialaurys, choć nadal oddani mu i cieszący się z tego, że zbliża się do ich wiary, powoli stawali mu się obcy. Obwiniał ich, przynajmniej do pewnego stopnia, za ów labirynt niepojętych sprzeczności, z którego nie znajdował wyjścia. Dlaczego wybrałem wierzących w magię na towarzyszy? — zapytywał sam siebie. Dlaczego nie ograniczyłem się do wesołych materialistów w rodzaju Septacha Melayna? Zdawał sobie sprawę, iż tymi myślami czyni im krzywdę, jego serce zbłądziło jednak i błądziło dalej, więc odsuwał się od nich, a oni nie byli w stanie pojąć, co nim kieruje.

Prestimion nie miał żadnych wątpliwości co do tego tylko, że zboczył z właściwej drogi. Wędrował w kółko po straszliwej pustyni. Ulgę przynosiły mu wyłącznie przesłania od Kunigardy, lecz było ich niewiele i pojawiały się rzadko, w dodatku nie pomagały wypełnić jego przeznaczenia, o którym myślał coraz częściej.

Pewnej nocy zamiast Lady Kunigardy przyszedł do niego we śnie mag Gominik Halvor i powiedział: „Taki stan rzeczy nie może trwać dłużej. Musisz poszukać przewodnictwa”. Kiedy Prestimion obudził się, wiedział, że zbyt długo godził się na chaos, wędrówkę bez celu.


W bezksiężycową noc Prestimion wstał i po cichu opuścił swą klitkę, niosąc pod pachą paczkę zawierającą przedmioty, które zbierał przez ostatnie dziesięć dni. Wyszedł z gospody i wąskimi, krętymi uliczkami Triggoin dotarł do Bramy Trinathy, północnej, skierowanej ku gwieździe, której imię nosiła, i opuścił przez nią miasto.

U zboczy góry o dwóch szczytach leżącej tuż obok Triggoin, od północnej strony, znajdował się otwarty park trawiastych łąk, bystrych strumieni i kilku gajów drzew o gęstych liściach. Nikt nie odwiedzał go o tej godzinie. Prestimion pragnął tylko znaleźć się jak najdalej od miasta i jego mieszkańców, od wąskich budynków stojących tylko dzięki magii liczącej sobie pięć tysięcy lat, od mnóstwa magów dzień i noc rzucających zaklęcia, rozpychających się łokciami wśród tłumów niewidzialnych demonów, duchów i upiorów. Park, choć bliski magicznemu Triggoin, był miejscem spokojnym. Prestimion potrzebował spokoju.

Złożył pakunek i klęknął przy nim na trawie, pomiędzy dwoma małymi zagajnikami, w pobliżu strumienia tak wąskiego, że mógłby go przeskoczyć bez wysiłku. Nie myślał, nie mógł pozwolić sobie na myślenie. Myślenie byłoby fatalne dla jego zamiarów.

Niemal wprost nad głową miał ową dziwną nową gwiazdę, która pojawiła się na niebie, podczas gdy płynął Glayge z Labiryntu na Zamek. Kąpał się w jej niesamowitym, jaskrawym blasku. Czuł spływający nań jej białoniebieski płomień i było to uczucie pożądane, uczucie oczyszczenia. Ludzie nazywali ją podobno Gwiazdą Lorda Korsibara, jemu jednak wydawało się, że to gwiazda zmiany, gwiazda wielkiej transformacji.

— Pomóż mi — szepnął i uświadomił sobie, że modli się po raz pierwszy w życiu. Nie zastanawiał się, do kogo zanosi modły.

Długo klęczał wpatrzony w wilgotną od rosy trawę, niemal czarną w blasku gwiazd, lecz w rzeczywistości szkarłatną, wreszcie uniósł głowę i spojrzał wprost w nową gwiazdę.

— Pomóż mi — szepnął znowu.

Nauczył się kilku słów i wypowiedział je teraz: „Voro liuro yad thearchivoliia”, a potem powtórzył to zdanie wspak: „Thearchivoliia yad liuro voro”. W dali usłyszał huk przypominający grzmot, choć noc była pogodna. Wypowiedział Pięć Słów, które nigdy nie zostały zapisane, i Trzy Słowa, które nigdy nie mogły zostać zapisane. Następnie wyjął z paczki kłębki kolorowych sznurków i ułożył ich kawałki według kolorów w pewien wzór. Z zamkniętymi oczami wypowiedział Imiona, które słyszał już w ustach innych, lecz których nigdy nie spodziewał się wypowiedzieć.

— Bythois! — powiedział. Odczekał chwilę. — Proicharis! — Rozległ się podwójny grzmot. — Sigei! — Prestimion znów przerwał i wreszcie wypowiedział imię ostatnie: — Remmer!

To ostatnie, największe z Imion, wywołało grzmot i tańczącą po niebie błyskawicę tak jaskrawą, że jej blask dostrzegł nawet przez zamknięte powieki.

Wyjął teraz z plecaka zioła: sproszkowane liście circarisu, nasiona cobily, suszone jangary, wysypał je na dłoń i zlizał. Szczypały w usta, znalazł więc flaszkę oleju gallicundi i wypił go, co złagodziło ból. Zjadł jagody pardo i czekał. Pot wystąpił mu na czoło wielkimi kroplami, ściekał po twarzy. Zakręciło mu się w głowie, niemalże stracił przytomność. Nadal czekał, klęcząc na miękkiej trawie, z zamkniętymi oczami zwróconymi w stronę nieba.

Po pewnym czasie otworzył oczy i dostrzegł, że nad ziemią unosi się zielonkawożółta mgła, na niebie świecą cztery księżyce, których nie widział nigdy przedtem: trzy małe, blade i kanciaste niczym okruchy metalu, a pośród nich jeden, rzucający czerwonawe światło. Miał on kształt diamentu, z czterech jego wierzchołków biło niebieskobiałe światło, bardzo podobne do światła nowej gwiazdy. Skupił na nim wzrok i po pewnym czasie poczuł, że się wznosi. Wzleciał ponad zalesione szczyty podwójnej, wznoszącej się za Triggoin góry i już wkrótce widział pod sobą miasto, płaskie niczym mapa. Wzlatywał coraz wyżej, dostrzegł odległą Górę Zamkową świecącą na niebie niczym latarnia, na wschodzie zaś, poza nią, widział żółtawe światła miast z przeciwległego zbocza Góry, witających nastanie nowego dnia.

Wzleciał jeszcze wyżej, ponad królestwo chmur. Widoczny poniżej świat był jak gęsty dywan mgły.

Gwiazdy tu płonęły blaskiem tak jasnym, że były ponad ludzkie rozumienie. Zrobiło się bardzo zimno. Zawitał w królestwie wiecznej nocy. Zawitał na granicy niebios, wznosząc się przez nie widział duchy i upiory, wielkie armie dzielnych rycerzy uzbrojonych we włócznie i miecze, walczących wszędzie wokół niego, pomiędzy nimi zaś przebiegało krwawe światło błyskawic, wir blasku niczym komety odrywał się od firmamentu i spadał na znajdujący się daleko w dole świat.

Prestimion marzł. Spadające na kark włosy miał sztywne od lodu. Krew zastygała mu w żyłach. Nie czuł jednak bólu, nie znał pojęcia strachu. Znajdował się w stanie ekstazy. Wznosił się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie zamknęło się wokół niego pasmo czerni i nie widział już nawet gwiazd. Istniał wyłącznie Majipoor, unoszący się pod nim niczym dziecinna piłka, wirujący powoli, zielony, niebieski i brązowy; widział wielki ciemny klin będący Alhanroelem, długi, szeroki, zielony Zimroel, pomiędzy nimi niewielką Wyspę Snu, a poniżej brązowy Suyrael. Potem świat się obrócił i pozostało wyłącznie Morze Wielkie, którego nikt nigdy nie przepłynął, wielka szmaragdowa plama. I znów przed jego oczami pojawił się Alhanroel, świat bowiem obracał się coraz szybciej i szybciej, kontynenty i dzielące je oceany to pojawiały się, to znikały…

Świat ten był jego światem. Świat ten należał do niego, a on należał do świata. Wątpliwości znikły i nie osaczały już jego duszy. Tego właśnie szukał, przybył tu, poza granice rzeczywistości, by znaleźć to, czego szukał. Świat należał do niego, on należał do świata, a świat ten unosił się w pustce w zasięgu jego ręki.

Prestimion wyciągnął rękę i dotknął go.

Świat wskoczył mu w dłoń, czuł w dłoni maleńką kulę będącą światem, zacisnął wokół niej palce, by ją chronić, ogrzał ją oddechem. I powiedział: „Jestem Prestimion i ja cię uleczę. Najpierw jednak muszę uleczyć samego siebie”. Wiedział, że zdoła tego dokonać. W jego duszy otwarły się wielkie wrota, zamknięte do tej pory na żelazne sztaby.

Marzł, zamarzał, a jednak czuł pot spływający mu po ciele. Nie miał już wątpliwości, jaką drogą powinien pójść. Widział ścieżkę prowadzącą go do ciepła, ścieżkę, którą mógł przejść, jeśli tylko zechce i jeśli nie zabraknie mu sił.

Uwolnił maleńki świat, pozwolił mu odlecieć w ciemność.

Nagle dostrzegł nad sobą światłość. Nowa gwiazda nadal promieniała, teraz jednak miała twarz, twarz Lady Kunigardy; słyszał jej głos powtarzający cicho: „Chodź, Prestimionie. Jeszcze jeden krok. Jestem już blisko. Jeszcze jeden krok. I trochę dalej. Dalej…”.


Dalej… Dalej…

— Doszedłeś wystarczająco daleko — powiedział ktoś donośnie. — Już dobrze, Prestimionie. Otwórz oczy.

Przez chwilę nie widział, a potem dostrzegł stojącego obok Gialaurysa, Svora i trzymającego się trochę z tyłu Septacha Melayna. Był późny ranek, może nawet południe? Słońce świeciło wysoko na niebie, rosa na trawie zdążyła już wyschnąć. Był głodny, jakby nie jadł od wielu tygodni, gardło miał suche, powieki spuchnięte.

— Weź mnie za rękę. — Gialaurys wyciągnął ku niemu dłoń. — Wstawaj. No, już.

— Zaczęliśmy cię szukać jeszcze przed wschodem słońca — poinformował go Svor. — Poszliśmy w końcu do Gominika Halvora i to on poradził nam sprawdzić park. Tyle że jest to duży park.

Prestimion wstał i uczynił kilka chwiejnych kroków. Potknął się, niemal wpadł do strumienia, Septach Melayn jednak przyskoczył i podtrzymał go.

— Bawiłeś się niebezpiecznymi zabaweczkami? — spytał, wskazując zioła i wzór ułożony z kolorowych sznurków. W jego głosie wyraźnie brzmiała kpina. — Mam nadzieję, że to ci nie zaszkodzi. Obfity posiłek, odpoczynek…

— Powinieneś sam spróbować. — Prestimion zdołał uśmiechnąć się słabo. Mówił z trudem, głos miał ostry, schrypnięty. — Bardzo by cię to zaskoczyło. Circais, cobily, kilka suszonych jan-garów na początek i…

— Dzięki, ale nie. Zażycie tych leków mogłoby przeszkodzić mi w ćwiczeniach z rapierem. Jaką to bzdurą zabawiałeś się tu, Prestimionie?

— Daj mu spokój — burknął Gialaurys. — Chodźmy. Wracamy do gospody.

— Możesz iść? — Svor przyjrzał mu się z nieukrywaną troską.

— Nic mi nie jest, Svorze. — Prestimion wyciągnął przed siebie ręce. — Spójrz, idę prosto. Wystarczy ci? — Roześmiał się, zebrał rozłożone na trawie przedmioty i schował je do plecaka. Po nocnej przygodzie był bardzo spokojny, pogodził się ze sobą. Widział teraz drogę, którą powinien iść. Musiał tylko zrobić na niej pierwszy krok, potem drugi…

— Chcesz usłyszeć najświeższe nowiny? — spytał Svor w drodze do gospody.

— Jakie nowiny?

— Lady Kunigarda złożyła oświadczenie o stanie rządów. Septach Melayn słyszał je zeszłej nocy w gospodzie, poszliśmy do ciebie z tą nowiną, ale nie było cię w pokoju, więc wszczęliśmy poszukiwania po całym mieście. Jesteś nam winien bezsenną noc. Jak ją od ciebie odzyskamy, Prestimionie?

— Powiedz mi wszystko o tej proklamacji, dobrze?

— A tak, proklamacja. Wygląda na to, że Pani uciekła z Wyspy, zabierając ze sobą urządzenia umożliwiające dokonywanie przekazów. Za ich pomocą przekazała światu, że nadal zamierza kierować duszami naszego świata jako Pani na wygnaniu. Wypowiedziała się też bardzo wyraźnie przeciw Korsibarowi, a także przeciw swemu bratu, Pontifexowi Confalume’owi. Korsibara nazwała nawet uzurpatorem. „Fałszywy Koronal, uzurpator Korsibar”, tak go nazwała. Własnego bratanka! Jeśli zaś chodzi o Confalume’a, zarzuciła mu milczącą zgodę na objęcie władzy przez Korsibara. Twierdzi, że tym aktem obaj ściągnęli na świat przekleństwo Bogini. Wezwała do powstania, strącenia Korsibara z tronu. Obiecuje, że sama będzie z nim walczyć przesłaniami, a także innymi sposobami.

— I dokonała tego Kunigarda? — zdumiał się Prestimion. Miał wrażenie, iż nadal żyje w swej wizji, że śpi w trawie przy strumieniu, trzymając w dłoni maleńką kulę Majipooru. — Ciekawe, jaki los ją spotkał. Czy również została wyjęta spod prawa?

— Opuściła Wyspę — wtrącił Septach Melayn. — W tej chwili znajduje się gdzieś na południowym Alhanroelu i podróżuje na północ. Oznajmiła, że ma zamiar cię znaleźć, ty bowiem jesteś prawdziwym Koronalem Majipooru. Oznajmilibyśmy ci to z radością zeszłej nocy, przyjacielu, tyle że zdecydowałeś się przespać ją w parku po kolacji z czego…? Circais i cobily? — Septach Melayn roześmiał się radosnym, kpiącym śmiechem. — Może w tym sojuszu z siostrą Confalume’a miała jakiś udział magia? Czyżbyś uciekł do parku, by wezwać Proicharisa i Remmera, czyżby te wielkie istoty spojrzały na ciebie łaskawie? Czyżby dały ci do ręki świat, byś mógł igrać nim jak dziecko zabawką?

Prestimion nie odpowiedział, lecz twarz rozjaśnił mu na najkrótszą chwilę tajemniczy uśmiech.

5

— Widziałem to w ogrodzie posągów Lorda Makharia w Sipermit, kiedy pojechałem tam na wakacje — powiedział Sebbigan Kless, właściciel pracowni krawieckiej produkującej kaftany i spodnie, popularnej w Perimor, sporym handlowym mieście na niższych zboczach Góry. Przysłuchiwał mu się z napięciem hurtownik Aibeil Gammis ze Stee, ważny partner handlowy Sebbigana Klessa, sprzedający jego produkty do większości Wolnych Miast na nieco wyższych zboczach Góry. — Su-Suheris spacerował sobie po parku z najmniejszym Vroonem, jakiego jesteś sobie w stanie wyobrazić, siedzącym mu na ramieniu. Wiesz, jak to jest, zawsze obejrzysz się za Su-Suherisem, niesamowici są z tymi dwoma spiczastymi głowami, no i nie zawsze widzi się takiego, na którego ramieniu siedzi Vroon, ale powiem ci, że to jeszcze nic, bo ten Su-Suheris nagle jakby się rozmył i wówczas…


W dwa dni później Aibeil Gammis powrócił do Stee i inwentaryzował hurtownię z Hazilem Scroithem, księgowym, obnoszącym się dalekim powinowactwem z młodszym bratem księcia Alaisor. Powiedział mu wówczas:

— Wiesz, gdybyśmy byli naprawdę sprytni, zaczęlibyśmy przyjmować towary dla Metamorfów. W końcu przecież jeden z nich jest naszym Koronalem.

— Metamorf ? O czym ty mówisz?

— No więc słyszałem o tym od samego Sebbigana Klessa, a z niego przecież nie pijak, więc nie sądzę, by sam to wymyślił. Zrobił sobie wakacje, w Sipermit chyba, wiesz, odwiedził tę cycatą małą dziewczynę z Zimroel, o której nie powinna dowiedzieć się jego żona, poszli do parku, gdzie znajdują się seksowne posągi, kiedy tuż obok niego pojawił się nasz Koronal, Korsibar we własnej osobie, tyle że zamaskowany jako Su-Suheris. No więc każdy od razu musi zadać sobie pytanie, jakim cudem człowiek może przebrać się za siedmiostopowe monstrum z dwoma głowami i jakim cudem Sebbigan Kless odkrył, że ten siedmiostopowy potwór to Koronal? Odpowiedź jest prosta, przyjacielu: Koronal nie jest wcale człowiekiem, musi być Zmiennokształtnym, bo Sebbigan Kless na własne oczy widział, jak zmienia kształt, na chwilkę tylko, rozumiesz, ale Kless to nie człowiek, którego zawodzą oczy… Korsibar z Su-Suherisa staje się Koronalem, sprawiającym wrażenie zdumionego obrotem rzeczy, i zaraz zmienia się z powrotem w Su-Suherisa! Ale ludzie widzieli wszystko na własne oczy. Zmiennokształtny! Nic dziwnego, że Korsibarowi udało się zaczarować w Labiryncie Confalume’a i innych wielkich panów. Bo to wcale nie był Korsibar, tylko jakiś stwór z rezerwatów Zmiennokształtnych. A może od czterdziestu lat rządzi światem jedna rodzina Metamorfów? Jeśli to prawda, coś ci powiem…

Cuda te Hazil Scroith opisał wiernie w liście do siostrzeńca żony Jisparda Demaive’a, nie będącego bynajmniej młodszym bratem diuka Alaisor, lecz rzeczywiście mającego urzędniczą posadę w pozostającym pod jego nadzorem Ministerstwie Więzień i Hurtowni. „Wszyscy tu żyjemy tylko jedną nowiną — pisał. — Koronal Lord Korsibar to w istocie Metamorf, on sam zaś znikł najwyraźniej, gdy jego ojciec był jeszcze Koronalem. Wiadomość ta pochodzi z godnego najwyższego zaufania źródła w Stee, od człowieka, który widział, jak Lord Korsibar zmienia kształt w publicznie dostępnym parku — nieprawdopodobne, co? — i z Su-Suherisa staje się człowiekiem, a potem znów Su-Suherisem. Po co miałby to robić na oczach innych, pozostaje niewyjaśnione, mój drogi siostrzeńcze, kto jednak kiedykolwiek zrozumiał, jakim torem biegną myśli Zmiennokształtnych?

W każdym razie rozprawiają teraz o tym wszyscy na Górze, to doprawdy jedyny temat rozmów. Zaledwie wczoraj jeden z naszych komiwojażerów przyjechał z Normork z najświeższą nowiną, jakoby mag Sanibak-Thastimoon, Su-Suheris nie odstępujący Koronala na krok od chwili, gdy zasiadł on na tronie, także był Metamorfem. Obaj są najwyraźniej samozwańcami, król i jego mag. Jak to się skończy? Czyżby miało okazać się wkrótce, iż całym rządem kierują Zmiennokształtni udający ludzi? Zaiste, oszałamiająca to perspektywa. Wszyscy ci arystokraci z Góry to tylko zamaskowani Metamorfowie…!”.


„Horpidan, diuk Alaisor, do szacownego Wielkiego Admirała Księcia Gonivaula.

Drogi Wuju,

Jak sądzę, zdumieje Cię nieprawdopodobna historia, która kursuje po Alaisor już od kilku tygodni. Opowiedział mi ją jeden z szambelanów z biura ceł, a podobno w jednym tylko tygodniu słyszał ją od kilkudziesięciu osób. W największym skrócie rewelacja ta brzmi następująco: wy wszyscy z Zamku, od — Korsibara i jego Rady w dół, jesteście bandą Metamorfów. Każe nam się wierzyć, że grupa krajowców opanowała w sekrecie Zamek jeszcze za rządów Lorda Confalume’a, zabija najważniejszych ludzi w królestwie i zajmuje ich miejsca. Identyczny los miał spotkać także samego Confalume’a. Wyjaśnia to powód, dla którego poprzedni Koronal spokojnie przyjął fakt, że Korsibar — a raczej stwór podający się za Korsibara — w tak niezwykły sposób sięgnął po koronę. Załatwili to między sobą Metamorfowie, potajemnie przejmując władzę w Majipoorze. Jeśli wierzyć tym opowieściom, odnieśli olśniewający sukces!

Według najnowszej wersji jedynie nieszczęsnemu księciu Prestimionowi jakimś cudem udało się wymknąć z ich łap. Zdołali jednak odsunąć go i umieścić Korsibara na tronie Korona-la, a kiedy Prestimion zagroził, że ujawni spisek, zesłali go na wygnanie i potem, zdaje się, zabili, wysadzając w powietrze tamę na lyann, poniżej której założył obóz, gotów przy pomocy zgromadzonej armii zaprowadzić porządek w świecie.

Wszystko to układa się w piękną całość, prawda?

Oczywiście z tymi Metamorfami to tylko bzdura, gadanina biednych prowincjonalnych plotkarzy. Taką mam nadzieję, choć każdy opowiadający tę historię gotów jest przysięgać na wszystko co dla niego święte, że Korsibara z całą pewnością widziano zmieniającego publicznie postać w jakimś powszechnie dostępnym parku w Stee, a może w Halanx. Podobno istnieją świadkowie, spisane zeznania i tak dalej.

Uspokój mnie, Wuju, serdecznie o to proszę. Jeśli to wszystko prawda, i ty jesteś zamaskowanym Metamorfem. Jesteś? Przyjąłbym tę wieść z prawdziwym smutkiem, zawsze bowiem byłeś jednym z mych ulubionych krewnych, nie wspominając już o tym, że po śmierci mojego ojca sprawujesz funkcję głowy naszej rodziny. Niezwykle zasmuciłaby mnie wieść, że jesteś w istocie obrzydliwym beznosym stworem o miękkich kościach, rodem wprost z dżungli Ilirivoyne.

Powiedz mi prawdę, choćby była przykra.

Twój kochający siostrzeniec (miejmy nadzieję)

Horpidan, Alaisor”.


W Sisivondail mówili…

W Bailemoonie powtarzali…

W Defard byli pewni…

W Sippulgar…


Korsibar, chodzący w kółko po gabinecie, odwrócił się nagle i doskoczył do Farąuanora, jakby chciał gołymi rękami rozszarpać go na sztuki.

— Skąd te opowieści?! — krzyknął. — Te nieprawdopodobne, śmieszne opowieści, jakobym był…

— To kłamstwa, panie mój — odpowiedział Farąuanor, drżąc na całym ciele. — Nic tylko zwykłe kłamstwa!

Korsibar stanął jak wrośnięty w ziemię. Spojrzał na Najwyższego Doradcę w zdumieniu.

— Serdecznie ci dziękuję — syknął po chwili milczenia. — Już zaczynałem wierzyć w ich prawdziwość, ty jednak z właściwą sobie bystrością znalazłeś sposób, by dodać mi odwagi. Dzięki tobie, hrabio, upewniłem się ostatecznie, że jednak nie jestem Zmiennokształtnym.

— Panie mój, chodziło mi tylko o to…

— O co? O co? O co?

— Panie mój, błagam, weź się w garść.

— To ciebie wezmę w garść i przerzucę w pół drogi stąd na Zimroel, jeśli nie zaczniesz mówić z sensem! Jesteś moim Najwyższym Doradcą, Farquanorze. Wzywam cię, by zasięgnąć rady, a ty próbujesz mnie uspokoić. Mów, co robić wobec tych zwariowanych opowieści, które nagle osaczyły nas ze wszystkich stron?

— Należy je ignorować, panie mój.

— Ignorować? Niczemu nie zaprzeczamy?

— Są zbyt naiwne i godne pogardy, by im zaprzeczać. Czy wyobrażasz sobie, panie mój, jak usiłujesz udowodnić, że nie jesteś Metamorfem? Tego rodzaju zaprzeczenia tylko dodają odwagi oszczercom. Niech plotki umrą śmiercią naturalną.

— A spodziewasz się, że umrą?

Farquanor odetchnął głęboko. Czuł się nieswojo, najdosłowniej przyparty przez potężnie zbudowanego Koronala do ściany. Koronal zaś sprawiał w dodatku wrażenie, jakby resztką woli walczył z szaleństwem: twarz miał skrzywioną gniewem, oczy wybałuszone; żywy portret człowieka nie radzącego sobie z poczuciem odpowiedzialności i z gniewem. Niewiele trzeba było, by się kompletnie załamał, dostał ataku szału. Jedno niewłaściwe słowo, pomyślał Farąuanor, i zgniecie mnie o tę ścianę jak dokuczliwą muchę.

— Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, panie mój — powiedział. — To po prostu jakieś okazjonalne szaleństwo. Plotki się wyczerpią i ucichną, ludzie znów powitają cię radośnie jako swego władcę. Pozostań wierny sobie, a żadne kłamstwo nie przylgnie do ciebie na zawsze.

— Ach! — powiedział Korsibar i w jego głosie zabrzmiała wyraźnie wyczuwalna ulga. Po chwili, zupełnie jakby przejął ten zwyczaj po Dantiryi Sambailu powtórzył: — Ach!


— Serithornie, możemy chwilę porozmawiać? — spytał Oljebbin.

Serithorn, którego uwaga skupiona była całkowicie na tacy prastarych rzeźbionych kamieni kebbel, które przed zaledwie godziną dostarczył mu handlarz antykami z Gimkandale, zerknął na byłego Najwyższego Doradcę.

— Wyglądasz na poważnie zaniepokojonego, może nawet przerażonego, staruszku. Co się stało?

— Stało? Stało? Nic się nie stało!

Oljebbin przekroczył próg gabinetu Serithorna — obaj utrzymywali wystawne apartamenty na Zamku, choć nie pełnili już żadnej funkcji w rządzie — i uderzył rękami w biurko z taką siłą, że kamienie aż podskoczyły na tacy.

— Widzisz te dłonie, Serithornie? — spytał. — Czy przypominają ci w czymś dłonie Metamorfa?

— Na miłość Bogini, Oljebbinie!

— Przypominają czy nie? Czy wiją się, zmieniają kształt?

Wyrasta z nich siódmy, może nawet i ósmy palec? Czy zmieniają się w dłonie Skandara, kiedy przyjdzie im na to ochota? A co z tobą, Serithornie? Daj mi rękę! Jeśli wykręcę ją wystarczająco mocno, czy zmieni kształt?

— Jesteś przemęczony, przyjacielu. Usiądź. Napijemy się wina. Wszystkie te nonsensowne opowieści o Lordzie Korsibarze…

— Nie tylko o nim. Właśnie widziałem się z Gonivaulem. Te plotki szerzą się jak pożar lasu! Czy wiesz, co ludzie powtarzają sobie w miastach? W Alaisorze, w Sisivondal? Że wszyscy jesteśmy Metamorfami, ty, ja, Goniyaul, Farąuanor, Farholt, Dantirya Sambail…

— No cóż — uśmiechnął się Serithorn — nie ręczę za Farquanora i Farholta, nawet Goniyaul może być Metamorfem, choć nie słyszałem, by byli wśród nich tacy włochaci, a co do Dantiryi Sambaila, zawsze twierdziłem, że nie wolno zaliczać go do ludzi, ja jednak jestem sobą i tylko sobą, tak samo niezdolnym do zmiany postaci jak do uprawiania miłości z dwudziestoma kobietami naraz, ciebie też mam ze sporą dozą pewności za Oljebbina. Ze sporą dozą pewności, tak powiedziałem i nie odwołuję tych słów. Nie mam powodów, by w ciebie wątpić, skłonny więc jestem przyjąć za dobrą monetę dowolną przysięgę, którą zechcesz poprzeć twierdzenie o swym człowieczeństwie, stary przyjacielu, a gdy ją złożysz, nie pozwolę nikomu podawać go w wątpliwość i w mej obecności głosić, jakobyś był…

— Serithornie, choć raz w życiu bądź poważny — nie wytrzymał Oljebbin.

— Ależ oczywiście. — Z twarzy Serithorna znikł lekki uśmiech, obecny na niej prawie zawsze. Stała się nagle ponura niczym twarz Farholta albo i Gialaurysa. — Już jestem poważny.

— Bardzo dziękuję. Oczywiście nie wierzę, że Korsibar jest Metamorfem, że ty nim jesteś albo że zamieniono mnie z Metamorfem, a ja tego jakoś nie zauważyłem. O coś tak przeraźliwie głupiego nie ma powodu się spierać. Pozostaje jednak faktem, że w ów idiotyzm wierzy pięć, a może dziesięć miliardów ludzi. Gonivaul próbował się czegoś dowiedzieć. Plotki rozeszły się na cały Alhanroel, w kilkunastu wersjach, a jedna bardziej nieprawdopodobna od drugiej. Co sądzą o legalności władzy Korsibara ci, którzy w to uwierzyli? Nie sądzisz, iż te plotki straszliwie go kompromitują? Korsibar zdobył władzę środkami niekonstytucyjnymi, o czym już informuje świat była Pani Wyspy, sama Lady Kunigarda, wysyłająca w dzień i w nocy przesłania tej treści. A teraz ludzie zaczynają wierzyć, że Korsibar jest Zmiennokształtnym, który przybrał kształt Korsibara… — Oljebbin obiema dłońmi przeczesał gęste siwe włosy. — Wiesz, że Prestimion żyje? — spytał. — 1 że ma zamiar powtórnie upomnieć się o tron?

Chłodnym, obojętnym Serithornem wieść ta najwyraźniej wstrząsnęła.

— Żyje?!

— Owszem. Zostało to potwierdzone dopiero dzisiaj. Wątpię, czy Koronal o tym wie; Farąuanor chyba boi się mu powiedzieć. Wygląda na to, że Prestimion ukrył się w Triggoin, teraz jednak, przynajmniej zdaniem Gonivaula, objawił się na zachodnim Alhanroelu, zbiera wokół siebie nie dotopione przez Korsibara resztki armii…

Rozległo się pukanie do drzwi.

— To Gonivaul — powiedział Oljebbin. — Prosiłem, by wziął udział w rozmowie.

— Wejdź, admirale! — krzyknął Serithorn i Gonivaul wszedł do pokoju. Brodatą twarz miał ponurą, zaciętą.

— Czy Oljebbin powiedział ci… — zaczął.

— Tak, powiedział — przerwał gościowi Serithorn. — Podobno wszyscy jesteśmy Metamorfami. To bzdura, nie mówmy o tym więcej. Chodzi mi o coś innego. Czy Prestimion rzeczywiście żyje?

— Żyje. Zostało to potwierdzone. Schronił się w Triggoin, a teraz wyszedł z ukrycia i ustanowił swą kwaterę główną na równinach pomiędzy Gloyn i Marakeeba, po drugiej stronie gór Trikkala. Zbiera armię, z którą chce pomaszerować na Górę. Liczy, że dołączy do niego mniej więcej miliard buntowników. Ma zamiar dzięki nim odebrać tron Koronalowi.

— On rozpowszechnia tę idiotyczną plotkę, jakoby Korsibar był Metamorfem?

Gonivaul wzruszył ramionami.

— Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć — przyznał. — Prawdopodobnie te dwie sprawy nie są ze sobą związane. Z pewnością jednak zrobi użytek z pogłosek. Będzie głosił: „Zróbcie mnie Koronalem na miejsce stworzenia, które mieni się Korsibarem” i „Człowiek, którego zwiecie Korsibarem, jest nie tylko nieprawym Koronalem, ale i Metamorfem w ludzkim kształcie”. Ludzie powitają coś takiego z radością. Moim zdaniem zresztą w tej bajce o Metamorfach kryje się jądro prawdy.

— Prawdy?! — krzyknęli Oljebbin i Serithorn chórem.

— Och, nie należy tego rozumieć dosłownie. Ale Korsibar przez ostatnie kilka miesięcy miał konszachty z tym ~Vroonem, Thalnapem Zeliforem, który niegdyś pracował dla mnie, a w zeszłym roku, może pamiętacie, ściągnął na siebie niechęć Koronala, bo wbił lady Thismet do głowy jakieś szalone pomysły. Potem uciekł do Prestimiona. Kiedy wrócił tu chyłkiem po klęsce Prestimiona pod Stymphinor, udało mu się jakimś cudem odzyskać łaski Korsibara, nie pytajcie mnie jak. Od tej pory czepia się jego poły i jest ceniony co najmniej tak jak Sanibak-Thastimoon.

No więc ten Thalnap Zelifor ma dobrą rękę do różnych zabawek, a ja wiem, że kiedy był u mnie, pracował nad urządzeniem, które pozwala jego użytkownikowi na zmianę postaci. Nie rzeczywistą, lecz narzuca na patrzącego iluzję. A te wszystkie szalone historie wydają się opierać na jednym falccie: Korsibar wyskoczył sobie gdzieś z Zamku. Pewien przedsiębiorca, który chyba nie miał żadnego powodu, żeby tę historyjkę wymyślić, widział go w Bombifale czy Bibiroon, jak zmienia się w Su-Suherisa. Twierdzi, iż Korsibar miał wówczas przy boku Vroona. Moim zdaniem Thalnap Zelifor postanowił wypróbować swoje urządzenie i nie zachował ostrożności akurat w tym momencie. Zaczęło się gadanie i…

— W porządku — przerwał mu Oljebbin. — Najważniejsze jest to, że plotki szerzą się jak pożoga i bardzo szkodzą Korsibarowi. Ludzie boją się Metamorfów i pogardzają nimi. Będzie miał mnóstwo roboty z oczyszczeniem się z błota. Niezależnie od tego, ile jest w nich prawdy, osłabią jego pozycję wobec zwykłych ludzi, i tak już kiepską od czasu, gdy Kunigarda zaczęła wypowiadać się przeciw niemu. A teraz jeszcze Prestimion znów wyskoczył jak diabeł z pudełka, więc chcę zapytać was obu: czy nie nadszedł właściwy czas, byśmy wycofali poparcie dla Korsibara?

— Na korzyść Prestimiona? — spytał Serithorn, unosząc wysoko brwi.

— Nie — odparł ostro Oljebbin. — Na korzyść zabalsamowanych zwłok Prankipina. A może na korzyść posągu Lorda Stiamota? Jak myślisz, o czym mówię, Serithornie?

— Prestimion nie ma szans na to, by zostać Koronalem. Ani teraz, ani w przyszłości — stwierdził Serithorn z naciskiem.

— I ty to mówisz? — zdumiał się Oljebbin. — Jego przyjaciel od tak dawna, bardzo dobry przyjaciel jego matki!

Serithorn zaczerwienił się lekko, a jednak odparł spokojnie:

— Na Prestimionie ciąży klątwa. Ktoś, kto nie zdołał obronić się przed idiotą pokroju Korsibara kradnącym mu władzę, kiedy cały świat spodziewał się, iż właśnie on ją obejmie, musi być pechowcem w oczach bogów. Zgoda, wyszedł z ukrycia i podjął grę jeszcze raz, ale jestem pewien, że znów na czymś się potknie. Zginie od przypadkowej strzały albo vorzaki zjedzą go podczas przeprawy przez góry. Zapamiętajcie moje słowa, Prestimion poniesie klęskę.

— Chcesz powiedzieć, że jeśli go poprzemy, sami poderżniemy sobie gardła? — upewnił się Oljebbin.

— Właśnie.

— Ale to nas zostawia z Koronalem, który w opinii połowy świata jest Metamorfem! Nie ma sposobu, by Korsibar pokazał się wszystkim naraz i udowodnił, że nim nie jest prawda? Te plotki w ostateczności uniemożliwią mu sprawowanie rządów, a wówczas…

— Zapominasz o czymś — powiedział Gonivaul.

— O co ci chodzi? — Oljebbin spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Od chwili kiedy wszedłem do tej sali, ani razu nie wspomniano imienia Dantiryi Sambaila. Korsibar jest skończony, zgadzam się, głupim plotkom nie da się przekonywająco zaprzeczyć, prędzej czy później wszyscy zaczną go podejrzewać. Jeśli chodzi o Prestimiona, zgadzam się z opinią, jaką ma o nim Serithorn. To pechowiec, nieudacznik. Nie sądzę, by kiedykolwiek udało mu się zdobyć tron. Na scenie pozostaje wyłącznie prokurator. Od czasu wysadzenia tamy Mavestoia cierpliwie i spokojnie podważał pozycję Farąuanora i innych, teraz nieoficjalnie jest głównym doradcą Koronala. Korsibar nagle wpadł w polityczne kłopoty. W porządku, albo Dantirya Sambail obali go już niedługo, oznajmiając cnotliwie wszem wobec, że czyni to dla dobra Majipooru, albo też w zbliżającej się wojnie z Prestimionem doradzi mu jakieś straszne nieszczęście. Tak czy inaczej Korsibar wkrótce zniknie ze sceny, pojawi się zaś na niej Dantirya Sambail. Każdy przewidujący człowiek powinien w tej chwili przyjaźnić się z prokuratorem. Co o tym sądzisz, Serithornie?

— Zgadzam się z całego serca. Pozycja Korsibara stała się bardzo chwiejna, a od początku nie była przecież zbyt mocna z powodów natury prawnej. Z Prestimionem sprawa nie przedstawia się wcale lepiej, w końcu nigdy nie został oficjalnie mianowany następcą Koronala. Więc nawet jeśli wyjdzie zwycięsko z tej nowej, nieuniknionej wojny, nie będzie miał prostej drogi do tronu. Dantirya Sambail zaś może argumentować, że jako prokurator Ni-moya ustępuje w godności wyłącznie Pontifexowi, jest więc zarówno prawnym, jak i logicznym następcą Koronala.

— Bardzo to dobrze wymyśliłeś — pochwalił Oljebbin. — Przynajmniej wiemy, co w całym tym zamieszaniu powinniśmy robić. Nasza strategia, panowie, jest więc następująca: w zbliżającej się wojnie o władzę udzielamy pełnego poparcia naszemu ukochanemu władcy, Lordowi Korsibarowi i jego lojalnemu sojusznikowi, prokuratorowi Ni-moya, z całego zaś serca potępiamy buntownika i kryminalistę, Prestimiona. Jeśli Korsibar przetrwa jakoś i pozostanie na tronie, będzie naszym dłużnikiem na wieki. Jeśli nie przetrwa, zastąpi go Dantirya Sambail, który również nie omieszka podziękować nam za pomoc. Tak czy tak, jesteśmy po stronie zwycięzcy. Zgoda, panowie?

— Zgoda — potwierdził natychmiast Gonivaul.

— A więc wypijmy. — Serithorn wyjął z szafki omszałą butelkę wina. — Dobre, z Muldemar, prezent od Prestimiona. Piętnastoletnie. Wypijmy za pokój, panowie. Za wieczny pokój i harmonię na świecie.

6

— Słyszałaś te plotki, Melithyrrh, jakoby mój brat Korsibar był Metamorfem? — spytała lady Thismet.

— To straszne głupstwo, pani!

— Owszem. Straszne głupstwo. Jeśli jest Metamorfem, kim jestem ja, która dzieliła z nim łono matki?

— W plotkach, które ja słyszałam, zastąpiony został przez Metamorfa jako dorosły człowiek, a nie urodził się nim. To jednak straszliwy nonsens. Nie powinnaś zwracać uwagi na plotki, pani.

— Masz rację. Nie powinnam. Ale to takie trudne, Melithyrrh.

Thismet wstała z kanapy i wyjrzała przez ośmioboczne okno, z którego widać było oślepiające jezioro Lorda Siminave’a, niemal zaraz jednak podeszła do szafy. Otworzyła drzwi z pachnącego drewna shimmak i zaczęła przerzucać wiszące wewnątrz stroje: zdobne brokatem, wyszywane klejnotami suknie, spódnice, halki, bieliznę; wszystkie skrojone według jej projektów przez najlepszych krawców Majipooru. Wiele z nich włożyła tylko raz, niektórych nie włożyła nigdy, a teraz wszystkie trzeba będzie zwężać, tak bardzo schudła ostatnio. Thismet niemal nic już nie jadła i prawie nie spała. Oboje wiele kosztowało sprawowanie władzy przez brata.

— Pani, błagam… jesteś taka niespokojna, chodzisz w kółko…

— Za wiele musiałam znieść, Melithyrrh. Ze wszystkich stron otaczają mnie zdrajcy i łotrzy. Mag Sanibak-Thastimoon, który niegdyś przepowiadał, że czeka mnie wspaniała przyszłość, odwrócił się przy pierwszej sposobności. Kolejny mag, Thalnap Zelifor, skłonił mnie, bym obraziła brata. Potem mnie porzucił, a kiedy wrócił na Zamek, okazało się nagle, że jest oddanym sługą Korsibara. Albo ten mały Farąuanor; przyszedł, stał tam, w jadeitowym pokoju wypoczynkowym, powinnam kazać wymyć podłogę kwasem, i powiedział: „Wyjdź za mnie.Thismet, to poprawi twą pozycję społeczną na Zamku”. Zwrócił się do mnie po imieniu, jakbym była służącą! A Korsibar nawet go nie ukarał! — Pani…

— No właśnie, Korsibar! Mój ukochany brat, który został Koronalem tylko dlatego, że mu to nakazałam, jak mi się odwdzięczył? Skazał na wygnanie w murach swego Zamku! Otacza się oszustami, kłamcami i zdrajcami, którzy doprowadzą go w końcu do klęski. Dantirya Sambail trzęsie teraz Zamkiem, jakby był w jednej osobie Koronalem i Pontifexem… to za wiele, Melithyrrh, doprawdy za wiele. Nie zniosę tego!

Thismet przeszła do sąsiedniego pokoju, w którym przechowywała biżuterię, wspaniałe pierścienie, wisiory i naszyjniki równe — lub nawet lepsze — od tych, które nosiły towarzyszki życia Koronali, i wsunęła w nie smukłe białe dłonie, jakby właśnie znalazła ukryty skarb. Po dłuższej chwili spytała, bardzo spokojnie:

— Melithyrrh, czy zgodzisz się towarzyszyć mi w podróży?

— Oczywiście, pani. Kilka dni spędzonych na przykład w Morpin Wysokim z pewnością by ci pomogło. Albo wizyta w ogrodach Tolignar… wakacje w Bombifale…

— Nie. Nie pojedziemy ani do Bombifale, ani do Tolignar. Ani do Morpin Wysokiego. Mam na myśli nieco dłuższą podróż. Czy wiesz, gdzie leży Gloyn?

— Gloyn? — powtórzyła Melithyrrh, jakby była to nazwa innej planety.

— Gloyn. To miasto, a może miasteczko na zachodnim Alhanroelu, leżące za górami Trikkala, lecz po tej stronie Alaisor.

— Nigdy o nim nie słyszałam — przyznała zdziwiona Melithyrrh.

— Ja też zaledwie dzisiaj dowiedziałam się o jego istnieniu. Wyjedziemy jutro, tylko we dwie. Chodź, zacznijmy się pakować. Umiesz prowadzić latacz, prawda? Ja jestem prawie pewna, że umiem. Nie masz pojęcia, jak bardzo zależy mi, by wyrwać się stąd, zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza, przeżyć przygodę, własną przygodę, pierwszą w życiu, tylko my dwie, Melithyrrh.

— Czy mogę spytać, pani, co właściwie jest w tym Gloyn?

— Nie co, ale kto. Prestimion — odpowiedziała lady Thismet.


W końcu wzięła znacznie mniej bagażu, niż wydawało jej się to możliwe. Zrezygnowała z eleganckich szat na rzecz prostych, mocnych sukien, znacznie praktycznie j szych tam, dokąd zmierzała. Niewiele zabrała też drogocennych drobiazgów, zaledwie jakiś naszyjnik, kilka pierścieni przypominających jej, iż jest właścicielką cennej biżuterii. Nie zapomniała jednak o małym sztylecie z rękojeścią wysadzaną klejnotami, który mogła przypiąć pod lewym ramieniem. Po dogłębnym namyśle zdecydowała się także na miotacz energii; korzystając z chwili nieuwagi wartowników, przed niespełna miesiącem wypożyczyła go sobie ze zbrojowni. Nie wiedziała, jak się go używa, a poza tym słyszała, że broń ta jest zawodna, miała jednak nadzieję, że zdoła nią przynajmniej odstraszyć zuchwalców, którzy uznają dwie samotnie podróżujące kobiety za łatwy łup.

Największy problem miały z lataczem. Thismet nigdy nie prowadziła samodzielnie i nie zwracała szczególnej uwagi na to, co robią wożący ją kierowcy. Okazało się, że Melithyrrh również nie. Lecz przecież nie mogło to być nic szczególnie skomplikowanego, prawda? Rusz, zatrzymaj się, w górę, w dół, szybciej, wolniej… Gdy więc Korsibar zwołał nowe posiedzenie Rady — długie posiedzenia odbywały się ostatnio niemal codziennie, bo omawiano bunt Prestimiona narastający na zachodzie i idiotyczne plotki, jakoby Korona! był Metamorfem — Thismet zażądała od kapitana gwardii podstawienia luksusowego latacza, po czym obie z Melithyrrh poszły na Plac Dizimaule’a, by go odebrać.

Strażnik zorientował się, że nie mają kierowcy, i przyjrzał się im nieco dziwnie, jednak nie powinien kwestionować poleceń siostry Koronala, więc tylko pomógł im zapakować bagaże i uprzejmie otworzył drzwiczki.

— Ty prowadzisz pierwsza — szepnęła Thismet.

— Ale… pani…

— Pomyślą sobie, że dzieje się coś naprawdę złego, jeśli zobaczą, że to ja siadam przy kontrolkach. No, już!

— Tak, pani.

Melithyrrh przez dłuższą chwilę przyglądała się kontrolkom. Było ich osiem, może dziewięć, żadna nie opisana. Westchnęła głęboko i dotknęła jednej z nich. Nic się nie stało. Strażnik gapił się z otwartymi ustami. Nie widział jeszcze szlachetnych pań próbujących o własnych siłach poprowadzić latacz.

Melithyrrh przycisnęła kolejny guzik. Latacz ożył z niskim buczeniem.

— Włączyłaś rotory — ucieszyła się Thismet. — Teraz wciśnij ten przycisk z lewej strony.

Zgadywała, ale zgadła dobrze. Nos maszyny uniósł się sześć cali nad ziemię… osiem… dziesięć…

— Puść!

Latacz zniżył się nieco i wyrównał.

— Teraz ten następny z lewej — doradziła Thismet.

Latacz skoczył gwałtownie w tył. Thismet uderzyła Melithyrrh po dłoni i sama wcisnęła przycisk na prawo od kontrolki rotorów. Latacz równie chwiejnie i nierówno podjechał do przodu. Gwardzista, który zdołał uskoczyć przed najeżdżającą na niego maszyną, stał teraz w bezpiecznej odległości, z ustami jeszcze szerzej otwartymi w zdumieniu.

— Jedziemy! — ucieszyła się Thismet. I rzeczywiście, pojazd szarpał niepewnie, ale ruszył w kierunku Wielkiej Drogi Calintane’a.

— Zdaje się, że opanowałam już podstawy — oznajmiła Melithyrrh. — Ten przycisk przyspiesza latacz, a ten hamuje. Ten skręca… w prawo? A, nie, niestety. W lewo. Więc ten z pewnością…

— Doskonale ci idzie — upewniła ją Thismet.

Latacz pozostawał poziomo nad drogą i gładko płynął jej środkiem. Przed nimi nagle pojawił się znak: Morpin Wysokie w lewo, Halanx w prawo.

— Jedziemy do Halanx — poleciła księżniczka. Pojazd skręcił w prawo, nawet dość gładko. — Widzisz? Takie to proste. Właśnie rozpoczęłyśmy podróż.

Najpierw musiały zjechać z Góry. Na równinie miały kierować się na zachód, co oznaczało, że powinny jechać przez Dundilmir, tyle Thismet wiedziała. Dundilmir było jednak Miastem Zbocza i znajdowało się niemal u stóp Góry. Musiały najpierw przejechać przez trzy wyższe poziomy: Miasta Wewnętrzne, Miasta Strażnicze i Wolne Miasta. Wydawało jej się, że słyszała kiedyś o drodze prowadzącej przez Banglecode do Hoikmar lub może Grel i innej, do Castlethorn albo Gimkandale; obie powinny przecinać Dundilmir. Słabo znała jednak topografię Góry, a zwłaszcza pomniejszych szczytów i innych przeszkód, bardzo komplikujących poruszanie się po jej zboczach. Nie sposób było dojechać od punktu A do punktu B, mimo iż na mapie wydawało się to bardzo łatwe, trzeba było znaleźć łączącą je drogę, a to oznaczało czasami okrążenie i połowy Góry. Pierwszą noc spędziły więc, całkiem dla nich nieoczekiwanie, w gospodzie w mieście Guand, którego Thismet nie odwiedziła wcześniej nigdy. Trafiły tam w błędnym przekonaniu, że z Halanx pojechały na Banglecode.

Była to najlepsza gospoda, jaką zdołały znaleźć, nie olśniewała jednak luksusem. Właściciel patrzył na nie wyzywająco, choć obie ubrały się skromnie, zmyły z twarzy szminkę i tusz, włosy zaś sczesały gładko do tyłu. Ich pokój okazał się mały, na ścianach były plamy wilgoci, prześcieradła sprawiały wrażenie używanych. Kolacja okazała się wręcz okropna: białe, nie znane im mięso usmażone na tłuszczu. Przez całą noc budziły dobiegające je z sąsiednich pokojów śmiechy i skrzyp sprężyn.

— Jak myślisz, czy będzie tak przez całą drogę do Gloyn? — spytała Thismet.

— Będzie jeszcze gorzej, pani. Na razie wciąż jesteśmy na Górze.

Kiedy przyszło im zapłacić rachunek, Thismet uświadomiła sobie, że nie wzięła pieniędzy. Siostra Koronala nie była przyzwyczajona do noszenia ich przy sobie. Na szczęście Melithyrrh miała mieszek rojalów, nie imponował jednak wielkością i księżniczka zaczęła podejrzewać, że w końcu zostanie zmuszona do zastawienia klejnotów, by móc zapłacić na nędzne noclegi. Teraz dopiero zrozumiała, że rzeczywiście mogło być jeszcze znacznie gorzej.

Jakimś cudem zjechały z Góry. Jakimś cudem znalazły drogę prowadzącą na zachód, chociaż nie miały map i nigdy przedtem nie podróżowały samodzielnie.

— Powinnyśmy szukać znaków na Alaisor — zdecydowała Thismet. — Alaisor leży na zachodzie.

Melithyrrh musiała jej zwrócić uwagę, że Alaisor oddalone jest o tysiące mil, osiem, może nawet dziesięć tysięcy, że to port morski i mało prawdopodobne jest, by pojawiało się na znakach drogowych w głębi kontynentu. Próbowały więc przypomnieć sobie, jakie bliższe Góry miasta leżą na zachodzie.

— Arkilon — podpowiedziała Thismet, przypomniawszy sobie, że rok temu odbyła się tam wielka bitwa i miejscowość ta znajduje się na zachód od Góry.

Pojechały więc do Arkilon.

W gospodzie spotkały podróżnika, który doradził im, by kierowały się na południe, do Sisivondal, i wyrysował im mapkę ilustrującą, że dzięki temu umknął trudnej przeprawy przez góry Trikkala.

— Jest pan bardzo miły — podziękowała mu Thismet z uśmiechem, co mężczyzna ten wziął za zachętę i bezczelnie położył jej dłoń na udzie. Kiedy pokazała ukryty w rękawie bluzki sztylet, ich przypadkowy przyjaciel zrobił się bardzo uprzejmy, lecz skóra w miejscu, na którym spoczęła jego dłoń, paliła Thismet przez wiele godzin.

Pojechały do Sisivondal. Było to najbrzydsze miasto, jakie widziała w życiu. Pokoik dostały maleńki i przeraźliwie duszny. Brakowało im powietrza, jednak gdy otworzyły okno, do środka spłynęła strużka piasku.

Z Sisivondal drogi prowadziły we wszystkie strony świata.

— Którędy do Gloyn? — rozpaczała Thismet. — Nie wyobrażałam sobie, że Majipoor jest taki wielki.

— To największy świat w niebiosach — odparła Melithyrrh. — A przynajmniej największy, na którym żyć mogą istoty podobne do ludzi.

— A my, dwie pieszczone przez życie kobiety, przedzieramy się teraz przezeń samotnie.

— To był twój pomysł, pani.

— Owszem. Nie miałam innego wyboru, prawda?

Tak. Nie miała innego wyboru. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie mogła dłużej żyć w Zamku. Dwór wydawał się jej teraz bardzo daleki: podstępny, wiecznie chytrze uśmiechnięty Farąuanor, hałaśliwy, potworny prokurator, zdradzieccy magowie, szlachetny brat, który potraktował ją tak nieszlachetnie, kiedy ośmieliła się poprosić go o miejsce w rządzie. Niemal nie tęskniła za jadeitowym pokojem wypoczynkowym, za alabastrową wanną, za strojami i świecidełkami, za wygodnym, próżniaczym życiem wśród luksusu. A jednak podróż męczyła straszliwie, wstrętne było wspomnienie o umizgach przypadkowo spotkanego obcego człowieka, pokoje w hotelach wydawały się jednakowo nędzne, jedzenie jednakowo okropne…

Wokoło Sisivondal rozciągała się prawdziwa rozpalona pustynia. Niemal bez przerwy wiał wiatr niosący drobny pył. Pozamykały szczelnie drzwi i okna latacza, lecz Thismet dostrzegła, iż złote włosy Melithyrrh pokryte są cienką warstwą kurzu. Z pewnością jej włosy wyglądały tak samo. Pył wdzierał się w oczy, w usta, pod pachy, między piersi. Skórę miała suchą, podobnie jak gardło. Nigdy nie czuła się jeszcze tak brudna, tak poniżona, tak brzydka i tak bardzo niepodobna do lady Thismet z Zamku Lorda Confalume’a, nikt by jej chyba w tej chwili nie rozpoznał. Parły przed siebie, modląc się o koniec tej ponurej piaszczystej równiny. I rzeczywiście, pustynia skończyła się wreszcie, powietrze znów było słodkie, a świat znowu tak piękny, jak to możliwe wyłącznie na Majipoorze.

— Mam nadzieję, że zbliżamy się wreszcie do Gloyn — powiedziała Thismet pewnego wspaniałego słonecznego poranka, kiedy jechały wśród lśniących od rosy zielonych pól.

Zapytały o drogę na farmie, gdzie na rozległych polach rosły jakieś tajemnicze rośliny o fioletowych liściach.

— Gloyn? Gloyn? — usłyszały w odpowiedzi. — A tak, Gloyn! To na drodze do Marakeeba, prawda? Tak?

Okazało się, że minęły właściwe skrzyżowanie o jakieś siedemset mil, muszą się cofnąć do Kessilroge, skręcić w prawo, przejechać trzysta mil, znaleźć znak na Gannamundę, w Gannamundzie zjechać na Drogę Hunzimara…

Doskonale. Zawróciły do Kessilroge.


Dolina Gloyn, gdzie obozowała armia Prestimiona, była w istocie szeroką równiną w centrum zachodniego Alhanroelu, położoną niemal dokładnie w połowie drogi między Górą a portem morskim Alaisor. Porastała ją miedziana w odcieniu, sięgająca łydek trawa gattaga o tak sztywnych łodygach i kłosach, że ślad po przejściu przez nią widać było nawet w pół godziny później. Pasły się tu wielkie stada zwierząt, jak przed setkami tysięcy, a może nawet milionami lat.

Diuk Svor, który tego dnia wyjechał z obozu samotnie, stał niedaleko ostrego szczytu jednego z niewielkich wzgórz, które urozmaicały monotonię równiny. Wysokie na osiemdziesiąt, czasami sto stóp rozrzucone były tu i tam niczym kamienne wyspy. Z góry w zdumieniu obserwował stada zwierząt.

Jak okiem sięgnąć, ziemię pokrywała gattaga. Najbliżej, niemal na wyciągnięcie ręki, miał stado liczące dwadzieścia do pięćdziesięciu tysięcy sztuk wysokich, potężnych klimbergeystów o płaskich pyskach i sierści w zmienne wzory złota i czerwieni. Każde ze zwierząt przypominało miniaturowy wschód słońca. Po lewej rósł zagajnik wysokich, spiczastych drzew, wśród których żerowały dziesiątki zwierząt o długich szyjach, mających z pięćdziesiąt stóp wysokości, zjadając najsmakowitsze liście ze szczytów koron. Svor nie znał ich nazwy. Miały smukłe, mocne, kanciaste nogi o trzech położonych w równej odległości od siebie stawach, szyje giętkie niczym węże i łby składające się niemal wyłącznie z wielkich paszcz. Niezmordowanie zdzierały liście, które po ich przejściu równie niezmordowanie odrastały.

Po drugiej stronie Svor widział niskie, potężne stworzenia o lśniącej, grubej skórze, na oko bardzo podobne do mollitorów, ale najwyraźniej znacznie od nich spokojniejsze. Żerowały na bagnistym terenie porośniętym jakimiś różowymi roślinami błotnymi. Nieco dalej, pomiędzy dwiema górkami strzegącymi wejścia do małej dolinki, zobaczył kolejne wielkie stado, tym razem vongiforinów, szerokonosych stworzeń podobnych do świń, ryjących wśród gattagi w poszukiwaniu małych słodkich nasion. Było ciepło, lecz nie upalnie, po niebie płynęły wełniste chmurki, z południa wiał lekki wiaterek.

Idylliczna scena, pomyślał Svor.

W każdym razie niemal idylliczna. Na jednej z sąsiednich górek dostrzegł bowiem trzy żółtawobrązowe stworzenia; mięsożerne kepjitaljisy, z zainteresowaniem obserwujące yongiforiny. Kepjitaljisy — przypuszczalnie matka i dwoje małych — były to długie, smukłe zwierzęta o łbach w kształcie klina, oczach płonących na czerwono niczym niewielkie gwiazdy, przednich łapach uzbrojonych w długie pazury i bardzo potężnych tylnych umożliwiających im szybki, przedziwnie nierówny bieg. Tę samą trójkę widział dwa dni wcześniej. Leżały, warcząc, z zakrwawionymi pyskami, wśród góry obgryzionych żeber. Bez wątpienia wkrótce znów miały polować.

Za jego plecami, po drugiej stronie miniaturowej góry, z której obserwował sawannę, znajdował się obóz armii Prestimiona.

Armia ta była większa od wszystkich poprzednich i nadal się powiększała. Pod sztandar rebeliantów zaciągali się ochotnicy ze wszystkich zakątków Alhanroelu. Jako pierwsi pojawili się weterani, których nie zatopiła wylewająca się przez zniszczoną tamę woda. Było ich więcej, niż Prestimion marzył w najśmielszych snach; znów miał przy boku diuka Miaule, złotowłosego Spalirisesa z Tumbrax, Gynima z Tapilpil z jego oddziałem procarzy i wielu innych, a każdy płonący chęcią opowiedzenia, jak udało mu się umknąć przed żywiołem, każdy płonący żądzą zemsty na tchórzliwym przeciwniku, który skazał ich na śmierć w szalejącej powodzi.

Przybywało też wielu, bardzo wielu innych. Z południa, ze Stoien, Aruachosii i Vrist, z dalekiego wchodu, aż zza Góry, z mglistego Vrambikat oraz z miast i miasteczek położonych u stóp Góry: Megenthorp, Bevel i Da. Przybyli żołnierze z Matrician pod wodzą Fengiraza, którego matka, najdroższa przyjaciółka matki Prestimiona jeszcze z dzieciństwa, rządziła bogatym księstwem. Przybył także z zachodu Gornoth Gehayn i jego nieustraszeni synowie, którzy dzięki tresowanym hieraxom znów służyli jako powietrzni zwiadowcy. Codziennie przybywali nowi i codziennie, od świtu do zmierzchu, Prestimion, Gialaurys i Sepiach Melayn pracowali niezmordowanie, by stworzyć z nich sprawną, jednolitą armię.

Niektórzy przybywali do Gloyn, gdyż kochali Prestimiona, niektórzy — gdyż gniewał ich sposób, w jaki Korsibar bezprawnie zdobył koronę, wielu zaciągało się do armii z powodu plotek głoszących, że rządzący Koronal jest w istocie Metamorfem, a z tym nie mogli się pogodzić. Niektórzy szukali przygód, inni poprawy losu. Bardzo wielu odeszło od Korsibara po zniszczeniu tamy Mavestoia. W tej ostatniej grupie był oddział farmerów z doliny lyann, z których każdy stracił w powodzi kogoś bliskiego, i choć nie byli to żołnierze z fachu i temperamentu, przybyli jednak go Gloyn uzbrojeni w siekiery, łopaty i widły.

W Gloyn tworzyła się rzeczywiście wspaniała armia i Svor, przyglądający się z góry ćwiczącym manewry ataku i obrony, czuł w sercu wielką radość. Cieszyło go też, że Prestimion odzyskał wreszcie wigor po ponurych, spędzonych w Triggoin miesiącach. Żywił nadzieję, że jego przyjaciel odniesie zwycięstwo i zajmie należne sobie miejsce na Tronie Confalume’a.

Sam Svor miał dosyć kwestii wojskowych i bardzo chciał od nich odpocząć. Nie brał udziału w ćwiczeniach i musztrze, nie przygotowywał planów bitew, swe obowiązki zaś wykonywał bez wielkiej przyjemności. Lenistwo zaczynało go już nużyć. Tęsknił za mieszkaniem na Zamku, za książkami i mapami nieba, za towarzystwem kobiet. Przede wszystkim za towarzystwem kobiet, ponieważ rozpierała go wielka energia, szukająca ujścia w niewieścich ramionach. Niegdyś miał wiele tajemnych przygód z wielkimi paniami Zamku, wiele sekretnych spotkań w miastach Góry, nawet w ponurym Labiryncie znajdował sobie chętne towarzystwo.

W obozie Prestimiona w Gloyn nie było jednak kobiet, w pobliżu nie było także miast, gdzie mógłby jakieś znaleźć. Z tego powodu odczuwał narastające napięcie. Właśnie dlatego wyjechał dziś samotnie na step rozciągający się na północ i zachód od obozu. Nie miał nic do zrobienia, pragnął uciec od niepokoju, który wzbudzało lenistwo i samotne noce.

Pożyczył wierzchowca od oddziałów kawalerii i wjechał na nim na tę niewielką górę, by przyjrzeć się zwierzętom. Wybrał teraz kierunek na chybił trafił i ruszył w stronę małej dolinki, w której pasło się stado vongiforinów.

Dolinka była płaska i podmokła. Vongiforinów nikt nie potrafiłby policzyć, stado niczym ocean rozciągało się po horyzont; łagodne roślinożerne stworzenia ustępowały mu drogi i tylko prychały ostro, gdy niosący jeźdźca wierzchowiec przedzierał się wśród nich. Svor jechał tak na północny zachód mniej więcej pół godziny. Potem wspiął się na kolejny pagórek, by zobaczyć, jakie dalej czekają go niespodzianki.

I rzeczywiście — czekała go wielka niespodzianka.

Zobaczył następną dolinę, szeroką, porośniętą gattagą, poprzecinaną wąskimi strumykami. W jej środku, w odległości mniej więcej trzystu jardów, zakurzony i poobijany latacz ugrzązł w błocie, jakby kierowca opuścił go za nisko i zassał wodę rotorami. Przy lataczu stały dwie kobiety, na pierwszy rzut oka młode. Oprócz nich nie było tu chyba nikogo. Jedna była blondynką, druga brunetką; nawet z tej odległości Svor od razu dostrzegł, że są w rozpaczy.

Dwie kobiety podróżujące samotnie lataczem poprzez bezdroża zamieszkane wyłącznie przez yongiforiny, klimbergeysty i kepjitaljisy o ostrych jak noże pazurach? Nieprawdopodobny to widok, warto przyjrzeć mu się bliżej.

Svor uderzył wierzchowca piętami.

7

Rosła tu tylko trawa, kobiety więc szybko go dostrzegły. Cofnęły się, jakby chciały uciec do latacza. Svor nie miał już wątpliwości, że rzeczywiście są młode. Ubrane niemal w łachmany, ale zgrabne. Zwłaszcza ta czarna, pomyślał — widać w niej wielką elegancję i pewność siebie. Tylko co tu robią, na miłość Bogini? Toż to nie miejsce dla kobiet! Nasuwało się jedno wyjaśnienie: przyjechały za mężami lub kochankami, którzy zaciągnęli się do armii Prestimiona. Bardzo niemądry pomysł. Zbliżył się wystarczająco, by móc rozpoznać ich twarze.

— Na wszystkie bogi i demony! — krzyknął zdumiony jak jeszcze nigdy w życiu. — Pani, co skłoniło cię…

— Zsiądź i stań obok wierzchowca. Nie opuszczaj rąk — rozkazała mu Thismet. W dłoni trzymała mały miotacz energii, wycelowany w jego pierś.

— Pani, nie jestem uzbrojony. — Svor szybko zeskoczył z siodła. — 1 w żadnym razie nie zrobiłbym ci krzywdy. Błagam… to niebezpieczna broń…

— Nie zbliżaj się, diuku. — Twarz siostry Koronala była nieruchoma, chłodna. — Szukam obozu Prestimiona.

— Jest za nami — wskazał kierunek ruchem głowy. Bał się miotacza energii, wolałby, by dziewczyna go odłożyła.

— Daleko?

— Mniej niż godzina jazdy.

— Doprowadź nas tam, Svorze.

— Oczywiście, pani. Błagam jednak… miotacz… nie ma potrzeby…

— Chyba rzeczywiście nie ma. — Thismet opuściła miotacz i wsunęła w olstro na biodrze. Jej głos złagodniał. — Bałam się, że możesz zabić nas, nie zadając pytań, w obawie że przyjechałam szpiegować dla mego brata. Nie po to przecież tu jestem.

Svor nie wiedział, czy starczy mu odwagi, by spytać, po co przyjechała. Jej obecność nie dawała się wyjaśnić w żaden rozsądny sposób. Nie miały łatwej drogi. Obie były zmęczone i brudne. Miały na sobie proste, wieśniacze stroje, poplamione teraz i podarte, ich twarze zdobiły smugi potu i kurzu, włosów nie czesały chyba od wieków, sprawiały wrażenie niedożywionych i chyba nie spały przez kilka nocy z rzędu. Wielka uroda Thismet przetrwała ciężkie czasy, niemniej księżniczka wyglądała żałośnie, a lady Melithyrrh nie lepiej. Czy ich przyjazd oznacza jakąś potencjalnie fatalną w skutkach sztuczkę wymyśloną przez przeciwnika? Przez rozdarcie bluzki Svor dostrzegł sztylet na ramieniu księżniczki.

Opuścił ręce i złapał wodze wierzchowca.

— Pani, może ze mną pojechać tylko jedna z was — powiedział.

— Zaczekam tu, przy lataczu — zgodziła się natychmiast Melithyrrh. — Zabierz moją panią i jak najszybciej wyślij kogoś po mnie.

— Zgadzasz się? — spytał księżniczkę.

— Nie mam wyboru — odpowiedziała. — Powiedz mi, diuku Svorze, jak ma się książę Prestimion?

— Doskonale, pani. Doskonale.

— Zebrał wielką armię, prawda?

— Błagam o wybaczenie, pani, lecz sama będziesz musiała to osądzić. Muszę traktować cię jak nieprzyjaciela, nie mogę więc podawać informacji o…

— Nie jestem nieprzyjacielem, Svorze. Mój brat jest durniem, a jego doradcy to banda łotrów. Nie chcę już mieć z nimi nic wspólnego. Jak myślisz, dlaczego zdecydowałyśmy się z Melithyrrh przejechać pół Alhanroelu, by się tutaj dostać? Podróż niczym z koszmarnego snu, noclegi w najgorszych zajazdach, obrzydliwe jedzenie, awanse prymitywnych, wulgarnych… — przerwała na chwilę. — No i wreszcie unieruchomiłyśmy latacz na kilka zaledwie mil od celu podróży. Gdybyś się nie pojawił, Svorze, oszalałabym. Jak sądzisz, czy mogę się gdzieś umyć, nim stanę przed Prestimionem? Jestem wręcz obrzydliwie brudna. Nie kąpałam się od trzech dni. Nigdy w życiu nie byłam tak brudna jak teraz.

— Niedaleko jest strumyk. Zaprowadzę panie.

Podeszli do strumienia, który dalej rozlewał się w błotnistą kałużę, gdzie utknął latacz. Tu woda była czysta, płynęło wartko.

— Zostań przy wierzchowcu — rozkazała Thismet. — Odwróć się plecami. Nie wolno ci się oglądać!

— Nie obejrzę się, pani, masz moje słowo.

Obejrzał się tylko raz i zobaczył je stojące po kolana w wodzie, całkiem nagie. Melithyrrh nasączała koszulę wodą i wyżymała ją nad głową Thismet. Wstrząsnął nim widok białych, pełnych pośladków Melithyrrh i doskonale okrągłych piersi Thismet.

— Dobrze się czujesz, Svorze? — spytała Thismet, kiedy powróciły znad strumienia. Wyglądały znacznie lepiej. — Tak jakoś nagle pobladłeś…

— W zeszłym tygodniu miałem atak gorączki. Zdaje się, że nie jestem jeszcze w pełni zdrowy. — Svor pomógł jej wspiąć się na siodło wierzchowca i usiadł tuż za nią, z udami przyciśniętymi do pośladków dziewczyny, mocno obejmując ją w talii. Podnieciło go to tak, że był bliski szaleństwa. Ostrzegł lady Melithyrrh, by nie oddalała się od latacza i czekała, aż kogoś po nią przyśle, i skierował wierzchowca w stronę obozu.

Przedzierali się wśród stad vongiforinów i klimbergeystów w milczeniu.

— A więc oddaliłaś się od brata, pani? — spytał po pewnym czasie Svor.

— To całkiem odpowiednie określenie. Opuściłam Zamek, nikogo o moich zamiarach nie informując, Korsibar wie już jednak z pewnością, dokąd się udałam. Nagle przyszedł dzień, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, iż nie wytrzymam tam dłużej. Dławiłam się obrzydzeniem do Zamku. Pomyślałam: „Źle zrobiliśmy, odbierając władzę Prestimionowi. Popełniliśmy straszny grzech przeciwko woli Bogini. Pojadę i poproszę go o wybaczenie”. Co też zamierzam zrobić. Jak myślisz, czy będzie w stanie mi wybaczyć, Svorze?

— Książę Prestimion myśli o tobie wyłącznie dobrze, pani — odparł spokojnie Svor. — Nie wątpię, iż niezmiernie ucieszy go, że zmieniłaś przekonania.

A jednak nie mógł obronić się przed myślą, że ma oto do czynienia z jakąś skomplikowaną intrygą Korsibara wymierzoną przeciwko Prestimionowi lub, co wydawało się bardziej prawdopodobne, intrygą Dantiryi Sambaila. Tylko co tu mogło być intrygą? Co Korsibar mógł zyskać, wysyłając siostrę i jej damę do towarzystwa w samotną podróż mierzoną w tysiącach mil, kończącą się w obozie Prestimiona? Czyżby Thismet żywiła złudzenia, że uda się jej wbić sztylecik w serce księcia, gdy wreszcie się z nim spotka? Z jakiegoś powodu nie chciał w to uwierzyć. Zwłaszcza teraz, gdy siedział za nią na wierzchowcu, wpatrzony w smukłą szyję dziewczyny, z udami przyciśniętymi do jej ciała, trzymając dłoń tuż poniżej jej piersi.

Na moment stracił głowę, opanowało go przeraźliwe pożądanie i jakaś niewypowiedziana tęsknota. Nagle wyszeptał w delikatne uszko:

— Pani, czy mogę coś ci powiedzieć?

— Co takiego, Svorze?

— Jeśli rzeczywiście jesteś po naszej stronie, mogę ci zapewnić ochronę. Żołnierski obóz to nieprzyjazne miejsce dla kobiety.

— Ochronę? — Nie widział jej twarzy, lecz mógłby przysiąc, że Thismet się uśmiecha. — Jak ty chciałbyś ochronić mnie wśród prostych wojaków?

Nie miał zamiaru reagować z urazą na jej słowa.

— Chodzi mi tylko o to, że nie byłabyś sama, pani, narażona na zaczepki innych. Pozostawałabyś w moim towarzystwie. Czy mówię wystarczająco jasno? — Drżał jak zakochany chłopiec, on, który zawsze dotąd zachowywał się swobodnie wobec dam. — Pozwól mi powiedzieć, pani, że od chwili gdy po raz pierwszy ujrzałem cię na Zamku, poczułem do ciebie najgłębszą, najszczerszą miłość…

— Och, Svorze! I ty także?

Niezbyt dobrze wróżyło mu to na przyszłość. Niemniej parł przed siebie, po prostu nie mógł powstrzymać słów.

— Oczywiście nie wolno mi było wspomnieć o tym ani słowem, zwłaszcza że stosunki między twym bratem i księciem zaczęły się psuć, ale zawsze, pani, patrzyłem na ciebie z rozkoszą… z sercem przepełnionym miłością… ze szczerym, wielkim pożądaniem…

— Ilu kobietom przede mną, Svorze, wyznawałeś to szczere i wielkie pożądanie? — spytała Thismet nieoczekiwanie łagodnie.

— Mówię nie tylko o pożądaniu, pani, lecz także o małżeństwie. Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: żadnej.

Księżniczka milczała przez chwilę, która wydawała się trwać tysiąclecia.

— Dziwne miejsce wybrałeś, by poprosić mnie o rękę, diuku — powiedziała w końcu. — Gnieciemy się na jednym wierzchowcu, jedziemy przez najgorszą dzicz, jaką zna nasz świat, dzikie zwierzęta prychają i parskają dookoła, ja ubrana jestem w porwane szmaty, a ty ściskasz mnie tak, że niemal się duszę. Farąuanor, to mu trzeba przyznać, wybrał znacznie bardziej odpowiednie miejsce.

— Farąuanor? — przeraził się Svor.

— Och, nie obawiaj się, odrzuciłam jego oświadczyny. Można by nawet powiedzieć, że brutalnie. Twoje odrzucę znacznie uprzejmiej, bo też znacznie lepszy z ciebie człowiek niż on. Tyle że nie jesteś przeznaczony dla mnie. Nie wiem, czy istnieje gdzieś mężczyzna przeznaczony dla mnie, ale z całą pewnością ty nim nie jesteś. Przyjmij mą odmowę bez goryczy i pozwól, że nie będziemy już o tym mówić.

— Niech i tak będzie — zgodził się Svor, zdumiony zarówno własną śmiałością, jak i łagodną odpowiedzią księżniczki.

— Może powinieneś zwrócić się do lady Melithyrrh — zaproponowała Thismet po chwili milczenia. — Teraz, kiedy już nie jesteśmy na dworze, czuje się zagubiona i zapewne z radością przyjmie twą ofertę. Nie potrafię powiedzieć, czy gotowa jest wyjść za mąż, bardzo jednak wątpię, czy ty aż tak bardzo pragniesz małżeństwa. Porozmawiaj z nią.

— Dziękuję za dobrą radę, pani.

— Życzę ci powodzenia, Svorze — powiedziała Thismet i po chwili, jakby nigdy przedtem nie poruszali tego tematu, spytała: — Jak myślisz, czy Prestimion uwierzy w szczerość mojego nawrócenia?


Prestimion zaledwie raz w życiu zdumiony był tak jak w tej chwili, niegdyś, dawno temu, kiedy wszedł do sali tronowej i zobaczył Korsibara siedzącego na miejscu przeznaczonym dla Koronala, z koroną rozbłysku gwiazd na głowie.

Thismet tu, w jego obozie? Prosi o spotkanie z nim w cztery oczy?

Nieprawdopodobne wydawało się, że w ogóle dotarta tu, tak daleko od cywilizacji. Z całą pewnością zjawa, która stoi teraz przed nim, musi być dziełem magów. Lecz nie, nie, Thismet jest rzeczywista. Ubrana w podarte szmaty. Włosy ma potargane. Nie włożyła klejnotów, nie upiększyła się kosmetykami. Twarz ma ściągniętą, zmęczoną. Wygląda bardziej na pomoc kuchenną niż córkę i siostrę władcy, nosi się jednak z godnością, oczy jej płoną znajomym blaskiem, te pełne wargi, te delikatne rysy twarzy… tak, to z pewnością Thismet we własnej osobie. Tutaj. Właśnie tutaj, w Gloyn.

— Przede wszystkim powinnam ci oznajmić, panie mój, że przybyłam uzbrojona. — Thismet podwinęła podarty rękaw, ukazując pochwę małego sztyletu przymocowaną do ramienia. Zdjęła ją i niedbale rzuciła Svorowi. — Miał mi służyć wyłącznie do obrony w czasie podróży, panie mój. Nie mam przy sobie żadnej innej broni. — Uśmiechnęła się zachęcająco, a on zadrżał, widząc jej uśmiech. — Jeśli zechcesz, zgodzę się na rewizję.

Prestimion zrozumiał zachętę, ale i coś więcej.

— Już dwukrotnie zwróciłaś się do mnie słowami „panie mój”, Thismet. Chciałbym wiedzieć, co miałaś na myśli.

— Ależ to samo co wszyscy, którzy tak się do ciebie zwracają. To samo co mam na myśli, czyniąc to. — Uniosła obie ręce w geście rozbłysku gwiazd, uśmiechając się przy tym i patrząc mu wprost w oczy.

Prestimion milczał przez chwilę.

— A więc odrzucasz pretensje swego brata, czy tak? — spytał w końcu.

— Odrzucam je jak najszczerzej, panie mój.

— Zwracaj się do mnie po imieniu, jak niegdyś.

— A więc Prestimionie. Jak niegdyś. — Oczy jej błysnęły jasno niczym dwie błyskawice. — Niemniej uznaję cię za Korona-la Majipooru. Ci mali ludzie z Zamku, głupcy i łotrzy… nic nie jestem im już winna.

— Podejdź bliżej — powiedział Prestimion.

Svor, który obserwował tę wymianę zdań z dyskretnego oddalenia, nie wytrzymał.

— Może należałoby ją jednak przeszukać, panie mój — zasugerował.

— Tak sądzisz? — Prestimion uśmiechnął się lekko. — Uważasz, że ukryła gdzieś drugi sztylet?

— A więc przeszukaj mnie, Prestimionie. — Oczy dziewczyny świeciły jak latarnie. — Kto wie? Może ukryłam drugi sztylet tu… — położyła dłoń między piersiami, potem na brzuchu — …lub tu? Sprawdź, czy jestem uzbrojona.

— Sądzę, że dysponujesz bronią i rzeczywiście, kryjesz ją w miejscach, które wskazałaś. To potężna broń i przynajmniej wobec mnie bardzo groźna. — Prestimion uśmiechnął się. — A skoro udzieliłaś mi pozwolenia, z pewnością kiedyś jej poszukam, Thismet.

— Panie mój… — wtrącił Svor.

— Spokojnie — przerwał mu książę i zwrócił się do dziewczyny: — Najpierw jednak powiedz mi, dlaczego tu przyjechałaś.

— Ależ oczywiście po to, by zawrzeć z tobą przymierze — odparła po prostu i w jej głosie nie było teraz ani odrobiny kokieterii. — Był taki czas, kiedy zamiast ciebie na tronie chciałam widzieć Korsibara, nie dlatego że ciebie uważałam za nie wartego władzy, lecz pragnęłam, by zasiadł na nim mój brat. Popełniłam wielki błąd i ze wstydem myślę teraz o roli, jaką odegrałam. Korsibar nadal jest moim bratem i nadal darzę go siostrzaną miłością, ale nigdy nie powinien zostać królem. Ogłoszę to chętnie przed całym światem. Stojąc u twego boku, Prestimionie, pozdrowię cię jako Lorda Koronala.

Prestimion miał wrażenie, że teraz ją zrozumiał.

— A jaką rolę masz zamiar pełnić, gdy zasiądę już na tronie Confalume’a? — spytał, ostrożnie dobierając słowa.

— Byłam córką i siostrą Koronala. Tylko ja jedna, w ciągu całej historii naszego świata, mogę to o sobie powiedzieć. A mam nadzieję jeszcze zostać towarzyszką życia Koronala.

Svor westchnął głośno. Prestimiona niepomiernie zdumiała brzmiąca w jej głosie szczerość. Thismet niczego teraz nie udawała, powiedziała mu po prostu, czego pożąda nade wszystko.

— Rozumiem — powiedział. — Oto przymierze w najbardziej dosłownym sensie tego słowa. — Oczami wyobraźni widział teraz nie zmęczoną podróżą Thismet, lecz Thismet z Zamku, wspaniałą, ubraną w szatę z białego jedwabiu, na którą spływa złoty naszyjnik, i zaraz, nadal w wyobraźni, zobaczył ją nagą w blasku świec. Przygniotło go pożądanie tak potężne, że przez chwilę miał wrażenie, jakby zawaliła się nań druga tama Mavestoia.

Spojrzał na Svora i dostrzegł, jak przyjaciel ostrzega go wzrokiem, jak niespokojnie marszczy czoło. Svor bawidamek, doskonale znający wszelkie niebezpieczeństwa, których źródłem są kobiety, próbował go ostrzec przed groźną magią kobiecego ciała, znacznie potężniejszą niż najpotężniejsze zaklęcia znane czarodziejowi Gominikowi Halvorowi i jego kolegom po fachu.

Owszem. Być może. Mimo wszystko jednak… mimo wszystko…

Ciszę przerwała Thismet.

— Panie mój, proszę cię o godzinę samotności i misę ciepłej wody oraz o czyste ubrania, które zostały w lataczu…

— Oczywiście. Twoje potrzeby zostaną zaspokojone natychmiast. Udaj się do mojego namiotu, Thismet.

— Posłaliśmy już po bagaże z latacza — oznajmił Svor. — A także po lady Melithyrrh, która przy nich została.

— Doskonale. — Prestimion skinął głową i zwrócił się do stojącego obok adiutanta, Nilgira Summanda. — Dopilnuj, by lady Thismet otrzymała wszystko, czego jej potrzeba. Odbyła długą i wyczerpującą podróż.

Kiedy pozostali w namiocie sami, Svor powiedział:

— Co teraz zrobisz, Prestimionie?

— A jak myślisz? Co ty zrobiłbyś na moim miejscu?

— Rozumiem. Któż potrafiłby się jej oprzeć? — Svor uśmiechnął się niezbyt wesoło. — Nie będę ukrywał przed tobą, przyjacielu, że sam się w niej kochani. Od bardzo dawna. Jak pewnie wszyscy na Zamku. Jako posłuszny podwładny mam jednak zamiar zadowolić się lady Melithyrrh.

— Mogłeś trafić gorzej — pocieszył go Prestimion.

— Oczywiście. — Svor zerknął w stronę prywatnego namiotu dowódcy. — Ufasz, że nic się nie stanie, kiedy zostaniesz z nią sam na sam?

— Nie spodziewam się, by chciała mnie zabić.

— Niezbyt to prawdopodobne. Ale nadal jest bardzo niebezpieczna.

— Być może. Jestem skłonny zaryzykować.

— A jeśli wszystko pójdzie dobrze, czy uczynisz ją towarzyszką życia?

Prestimion uśmiechnął się i mocno klepnął przyjaciela po ramieniu.

— Postępujmy krok po kroku, Svorze. Krok po kroku. Ale politycznie byłby to bardzo właściwy krok, nie sądzisz? Tryumfujący książę Prestimion biorący za żonę córkę Pontifexa Confalume’a i w ten sposób zamykający przepaść, jaką przedzieliła naród głupota Korsibara. Bardzo podoba mi się ten pomysł. Ma polityczny sens. I narzeczona… sama w sobie…

— By użyć twych własnych słów, mogłeś trafić gorzej.

— To prawda.

Prestimion oznajmił następnie przyjacielowi, że chce być przez jakiś czas sam. Owinął się płaszczem i wyszedł, by przespacerować się po obozie, przemyśleć sobie to, co się stało.

Thismet!

Jakie to dziwne, jakie nieoczekiwane! Próbowała go użyć, oczywiście, był narzędziem jej zemsty na Korsibarze, który w czymś ją rozczarował, być może pragnął ją zmusić do nie chcianego małżeństwa, z całą pewnością zaś uraził ją do tego stopnia, że skłonna była przebyć pół kontynentu, by paść w ramiona jego najgroźniejszego wroga. Cóż, niech i tak będzie. Z pewnością zdołają się porozumieć, wspólnie będą czerpać korzyści z tego związku. Rozumieją się dobrze. Ona będzie używać jego, on będzie używać jej. Lepszej żony w każdym razie nie znajdzie, wie o tym cały świat.

Poza tym, nawet odrzucając politykę, nie sposób było odrzucić samej Thismet, pięknej namiętnej kobiety, której do tej pory pożądał z daleka. Przyszła do niego, on zaś już wystarczająco długo żył jak mnich. Takiej propozycji nie odrzuca się bez rozważenia.

— Prestimionie, czy to ty wędrujesz po świecie owinięty w płaszcz? — spytał Septach Melayn, który nieoczekiwanie znalazł się u jego boku.

— To ja we własnej osobie. Wytropiłeś mnie.

— Svor opowiedział mi o Thismet. — Tak?

— To chyba najpiękniejsza kobieta na naszym świecie. Gratuluję. Ale gdziekolwiek się pojawia, idą za nią kłopoty.

— Dobrze o tym wiem.

— Czy chcemy, by kłopoty pojawiły się teraz, w armii, praktycznie w przeddzień bitwy?

— Pozwól, że w tym przypadku sędzią będę ja.

— Przed chwilą rozmawiałem z Gialaurysem i obaj jesteśmy zdania…

— Więc przestańcie rozmawiać na ten temat. Thismet kąpie się w moim namiocie, a kiedy będzie już gotowa, by przyjąć moje odwiedziny, mam zamiar ją odwiedzić i jestem gotów wziąć na siebie wszystkie wynikające z tego faktu kłopoty. — Prestimion ujął rękę Septacha Melayna. Uśmiechał się, lecz jego cichy głos mimo to brzmiał rozkazująco. — Posłuchaj mnie, przyjacielu. Ja nie uczę cię, jak masz używać swego miecza, ty więc nie ucz mnie, jak mam używać mego.


Wreszcie stanęli twarzą w twarz, sami w namiocie Prestimiona. Thismet wykąpała się i przebrała w prostą białą szatę, pod którą nie miała nic. Widział ciemne sutki napinające cienki materiał. Pozbawiona klejnotów, bez makijażu, była jednak piękna. Znikła śmiałość, z jaką przed godziną zaproponowała mu, by ją przeszukał. Księżniczka sprawiała wrażenie napiętej, niepewnej siebie, niemal przestraszonej. Nigdy jej takiej nie widział. Nagle uświadomił sobie, że może przyszła do niego nie tylko powodowana żądzą władzy, że może połączyło ich coś więcej niż oczekiwane fizyczne spełnienie. Może… może…

— To ja skłoniłam Korsibara, by sięgnął po koronę — powiedziała Thismet. — Czy wiedziałeś o tym, Prestimionie? Stałam za jego plecami i popychałam go do działania. Sam nigdy by się nie ośmielił.

— Dantirya Sambail miał mi coś do powiedzenia na ten temat. Ale nie rozmawiajmy teraz na podobne tematy.

— Popełniłam wielki błąd. Teraz zdaję sobie z tego sprawę. On nie nadaje się na władcę.

— To nie jest właściwa chwila do rozmowy na podobne tematy — powtórzył Prestimion. — Niech o nich dyskutują historycy.

Postąpił krok, ona jednak cofnęła się i gestem kazała mu się zatrzymać. Potem z uśmiechem, który był jak słońce wychodzące zza chmur po wielkiej burzy, zsunęła z ramion szatę i stanęła przed nim naga.

Wydawała się taka drobna i mała, nie sięgała mu do ramienia. Ręce i nogi miała szczupłe, talię cienką, lecz biodra szerokie. Jej piersi były krągłe i twarde o małych, twardych, dziewiczych sutkach.

Wydawała się doskonała.

— Przez tak wiele lat byliśmy sobie obcy — szepnęła. — ”Dzień dobry, lady Thismet” — mówiłeś, a ja odpowiadałam: „Dzień dobry, Prestimionie”. Tylko tyle. Długie lata żyliśmy obok siebie, a wymieniliśmy tylko kilka słów. Co za strata! Co za smutne, głupie marnotrawienie młodości.

— Nadal jesteśmy młodzi. Mamy mnóstwo czasu, by zacząć wszystko od nowa. — Znów uczynił krok w jej kierunku, lecz tym razem nie cofnęła się i mógł położyć dłonie na jej gładkiej skórze. Wargi dotknęły warg, poczuł na języku smak jej twardego, ruchliwego języka. Poczuł też, jak wpija mu paznokcie w ramiona.

— Prestimionie… — Tak…

8

W obozie w Gloyn minęły kolejne dwa tygodnie. Nagle od zwiadowców, których Prestimion utrzymywał wszędzie, przyszła wiadomość, że Lord Korsibar zszedł z Góry na czele ogromnej armii i prowadzi ją na zachód. Synowie Gornatha Gehayna natychmiast wskoczyli na grzbiety hieraxów i wkrótce przynieśli potwierdzenie tej informacji: wróg się zbliżał.

Wkrótce potem do obozu Prestimiona dotarty dwa listy pieczętowane rozbłyskiem gwiazd, napisane na białym czerpanym papierze, którego używali Koronalowie. Pierwszy adresowany był do samego księcia. Koronal wzywał go, by natychmiast zakończył rebelię i poddał się najbliższym przedstawicielom legalnych władz. Karą za niezastosowanie się do polecenia miała być śmierć natychmiast po pojmaniu dla niego i wszystkich wyższych dowódców. Jeśli podda się natychmiast, życie jego dowódców zostanie oszczędzone.

Drugi list adresowany był do lady Thismet, która poinformowana została, że brat wybacza jej przewinę, jaką było dołączenie do wroga, i oferuje jej list żelazny, z którym może bezpiecznie wrócić do Zamku.

— Wygląda na to, że mamy przed sobą łatwe wyjście — zażartował Prestimion po przeczytaniu obu listów oficerom. — Mogę natychmiast pojechać na wschód, odnaleźć Korsibara i zdać się na jego łaskę. Powinienem także przyprowadzić jego siostrę i zwrócić mu ją pokornie pod przysięgą, że wraca w takim samym stanie, w jakim przybyła.

Na to roześmieli się wszyscy, a najgłośniej Thismet.

Nalano wina, nie wspaniałego wina z Muldemar, lecz dobrego, mocnego niebieskoszarego, pochodzącego z pobliskiej prowincji Chistiok i rozlewanego w długie butelki ze skóry klimbergeystów. Zebrani siedzieli chwilę, pijąc w milczeniu.

— Masz zamiar czekać, aż Korsibar przyjdzie do nas, Prestimionie, czy też uważasz, że powinniśmy sami go odnaleźć? — spytał w końcu Gialaurys.

— Ruszamy na Korsibara — odparł natychmiast Prestimion. — Równina to nie miejsce, gdzie toczy się wielkie bitwy. Ganialibyśmy tylko głupio to tu, to tam.

— No i przestraszylibyśmy zwierzęta na tym wspaniałym stepie — dodał Septach Melayn. — A miały już z naszego powodu wystarczająco wiele kłopotów. Prestimion ma rację, powinniśmy wyruszyć naprzeciw Koronala. Książę rozejrzał się dookoła.

— Ktoś myśli inaczej? Nie? Doskonale, rozpoczynamy marsz jutro rano.


Wykonać rozkaz nie było łatwo, gdyż w spokojnej dolinie Gloyn zgromadziła się bardzo wielka armia. Zwijanie namiotów, ładowanie lataczy i wozów oraz juczenie wierzchowców zajęło więcej niż jeden dzień.

Zwiadowcy informowali jednak, że w ich stronę zmierza armia znacznie większa. Korsibar nie tylko zmobilizował główne siły prowincji otaczających Górę, miał do dyspozycji również armie Zimroelu pod dowództwem braci Dantiryi Sambaila, Gaviada i Gaviundara, a także prywatne wojska lordów Oljebbina, Gonivaula i Serithorna.

— Serithorn także? — zdziwił się Prestimion. — Gonivaula rozumiem, nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. Oljebbin jest kuzynem ojca Korsibara… ale Serithorn? Serithorn?

— To robota Dantiryi Sambaila — powiedział Septach Melayn. — Siedzi na Zamku od czasu wysadzenia tamy, miesza się we wszystko, ogłupia ludzi. Z pewnością każdy boi się wejść mu w drogę. Jeśli Dantirya Sambail związał swój los z losem Korsibara, jakże śmieliby uczynić inaczej?

— Mówi to wiele o potędze więzów rodzinnych — zauważył Svor. — Bo, o ile dobrze pamiętam, prokurator jest twoim kuzynem, prawda, Prestimionie?

— Dalekim — odparł Prestimion. — No cóż, tych kilka idących z Korsibarem prywatnych armii nie ma przecież znaczenia. Prości ludzie są z nami, prawda? Od czasu gdy Korsibar sam siebie mianował Koronalem, nie zaznali niczego oprócz kłopotów. Obywatele walczący ze sobą nawzajem, niedostatki żywności, bo rolnicy maszerują tu i tam pod bronią, zamiast orać pola, sparaliżowany rząd… tępy Koronal i nie interesujący się światem Pontifex…

— To właśnie jest najsmutniejsze — westchnął Gialaurys. — Stary Confalume był tak wspaniałym Koronalem, a teraz jest ruiną, ludzkim wrakiem i kryje się w Labiryncie, podczas gdy jego jakże przystojny, nic niewarty syn podkopuje fundamenty świata. Co o tym sądzi? Strasznie mi żal, że wielkie rządy Confalume’a kończą się tak groźną katastrofą.

— Może nic nie wie — dodał Svor. — Wolę myśleć, że któryś z magów Korsibara, najprawdopodobniej sam Sanibak-Thastimoom, zaćmił mu na stałe umysł i dla starca każdy kolejny dzień i każda kolejna noc są niczym fragmenty snu. Mimo wszystko rzeczywiście bardzo to smutne, zwłaszcza dla nas, pamiętających, jaki był niegdyś Confalume.

— Rzeczywiście, bardzo to smutne. Dziwnymi drogami szliśmy wszyscy od tamtego dnia… — zauważył Prestimion.

Do namiotu wpadł goniec, trzymając w dłoni zwój. Prestimion odebrał go, rozwinął, przeczytał.

— Jakiś nowy edykt Korsibara, prawda? — spytał Septach Melayn.

— Ach, nie, nic takiego. To wiadomość od naszych szacownych magów, Gominika Halvora i jego syna. Rzucili zaklęcia, by poznać nasze losy. Twierdzą, że najlepiej dla nas byłoby stoczyć bitwę między górami Trikkala a Górą, na grani Thegomar… to gdzieś nad jeziorem Stifgad w prowincji Ganibairda.

— Wiem, gdzie to jest — powiedział Gynim z Tapilpil. — Dotrzemy tam przez Sisivondal, maszerując dalej na południowy wschód, w kierunku Lasu Ludin. Ludzie uprawiają tam stajję, lusavender, inne zboża. Farmerzy popierają cię najmocniej, mój panie. Pragną tylko jednego: by świat znów znalazł się w równowadze.

— A więc idziemy do grani Thegomar — zdecydował Prestimion. — Niech Korsibar tam nas odwiedzi.

— Powiedz mi jedno, Prestimionie — poprosił Septach Melayn. — Czy nasi magowie oferują może przepowiednię dotyczącą naszego sukcesu lub klęski?

— Ależ oczywiście. — Prestimion niedbale zerknął na treść listu. — Wszelkie wróżby zwiastują sukces. A więc ruszamy. Prowincja Ganibairda, jezioro Stifgad, grań Thegomar!

Marsz na wschód przypominał — zdaniem Prestimiona — wielką procesję. Mieszkańcy leżących na trasie miast witali go wszędzie jako oswobodziciela i pozdrawiali serdecznie, życząc zwycięstwa, gdy przedzierał się przez ich ciżbę w otwartym lataczu, mając przy boku Thismet.

Ludzie ci żyli w strachu od czasu, gdy dotarła do nich wieść o agonii Pontifexa Prankipina. Wierzyli powszechnie, że jego śmierć ściągnie na świat kłopoty i rzeczywiście, ściągnęła. Ich magowie powtarzali, że świat pogrąży się w chaosie i przepowiednie się sprawdziły. Ze wszystkich prowincji dochodziły informacje o walkach frakcji, spadku zbiorów, niepokojach i nawet wybuchach paniki.

Prestimion wiedział, że ludność Majipooru ma już szczerze dość walk między rywalizującymi królami. Popełniony przez Korsibara występek odbił się na życiu zwykłych ludzi. Wszyscy rozumieli, że winny ich nieszczęść jest właśnie Korsibar. Marzyli o powrocie normalnych czasów.

Co noc Lady Kunigarda przesyłała sny atakujące Korsibara i Confalume’a, a chwalące Prestimiona. Słowo Kunigardy nadal liczyło się w świecie, tym bardziej że nowa Pani Wyspy, Roxivail, nie przemawiała jeszcze do umysłów ludzi. Najwyraźniej udało jej się zająć Wyspę, nie zdołała jednak przejąć funkcji Pani.

Mimo wszystko Prestimion wcale nie miał pewności, że korona sama spadnie mu na głowę niczym dojrzały owoc z drzewa. Ludzie byli z nim, owszem. Ich poparcie rosło z dnia na dzień, bardzo dobrze. Nadal jednak musiał uporać się z armią Korsibara; na wschodzie czekał go przerażający przeciwnik.


W marszu na wschód armia szła w przeciwnym kierunku drogą, którą Thismet i Melithyrrh przebyły, uciekając z Zamku. Obu kobietom nie sprawiał przyjemności widok nędznych, prowincjonalnych miast i wiosek, ale podróżowały teraz wygodniej i czuły się znacznie bezpieczniej. Mijały kolejne miejscowości: Khatrian, Fristh, Drone, Hunzimar… Gannamunda, Kessilroge, Skeil i znów znalazły się na piaszczystym płaskowyżu Sisivondal, a potem w samym mieście.

W Sisivondal, mieście gigantycznych magazynów zbudowanych według jednego wzoru, gdzie ulice dekorowały ponure, surowe palmy camaganda i zwykłe krzaczki lumma-lumma, sekta znana jako Wierni urządziła na cześć Prestimiona wielką Procesję Misteriów. Odmowa udziału w święcie byłaby obrazą, Prestimion więc z honorowego miejsca obserwował śpiewaków i tancerzy, dziewczęta w bieli rzucające na ulicę kwiaty halatinga, gigantkę w skrzydlatym kostiumie niosącą świętą dwugłową różdżkę oraz wtajemniczonych z zasłoniętymi twarzami i wygolonymi, nabłyszczonymi czaszkami.

Burmistrz miasta tłumaczył księciu każdy kolejny etap ceremonii. Prestimion poważnie kiwał głową i przyglądał się wszystkiemu, okazując głębokie zainteresowanie. Siedział nie-poruszony, podczas gdy prezentowano mu święte przedmioty kultu: płomienistą lampę, węża z palmowych liści, odciętą ludzką rękę z wygiętym w tył środkowym palcem, wielki męski członek wyrzeźbiony w drewnie. Mimo długiego pobytu w Triggoin Prestimion niechętny był podobnym ceremoniom.

— Wierzcie i módlcie się! — krzyczeli maszerujący ulicami. Obserwujący procesję odpowiedzieli okrzykiem:

— Wierzymy! Wierzymy!

Dwaj wielcy Skandarowie przenieśli przed Prestimionem Arkę Misteriów na długim drewnianym kiju i wreszcie pojawił się jadący na wozie z mahoniu i srebra Posłaniec Misteriów, nagi, z jedną połową ciała pomalowaną na czarno, a drugą na złoto, trzymając w jednej ręce różdżkę mocy, wokół której owinięty był wąż, w drugiej zaś bicz.

— Wierzcie i módlcie się! — krzyknął.

— Wierzymy! Wierzymy! — odpowiedział okrzykiem burmistrz Sisivondal, siedzący obok Prestimiona.

— Wierzymy! Wierzymy! — krzyknęła Thismet. Trąciła Prestimiona łokciem mocno raz, a potem drugi, aż i on zdobył się na okrzyk:

— Wierzymy!

I wreszcie dotarli do grani Thegomar położonej nad jeziorem Stifgad, w prowincji Ganibairda.

Była to wysoka stroma góra o gęsto zalesionych zboczach, która na zachodzie przechodziła łagodnie w rozległe mokradła znane pod nazwą Beldak, one zaś zamykały się jeziorem. Droga z zachodu wiodła brzegiem jeziora, przez mokradła, wspinała się na górę niemal do szczytu, omijając go od strony południowej.

Armia Prestimiona maszerowała przez całą noc na wschód, przez rolniczą prowincję Ganibairda i o świcie zbliżyła się do zachodniego brzegu jeziora. W tym momencie przyniesiono wieści, że Korsibar zdążył na miejsce wcześniej i zajął pozycję na zboczu.

— Skąd wiedział, że kierujemy się właśnie tu? — spytał gniewnie Septach Melayn. — Ma wśród nas szpiega! Powinniśmy go wykryć i zabatożyć na śmierć!

— Nie my jedni rozsyłamy zwiadowców — odparł spokojnie Prestimion. — Są jeszcze magowie, próbujący odczytać przyszłość. My zbieramy informacje i Korsibar je zbiera. Tak czy inaczej nie ma to żadnego znaczenia.

— Ale on zajął pozycję na zboczu! Prestimiona nawet to nie poruszyło.

— Atakowaliśmy już pod górę — zauważył tylko. — Tym razem nie ma przynajmniej tamy, którą mógłby zawalić nam na głowę.

Wydał odpowiedni rozkaz i o świcie jego wojska przekroczyły mokradła Beldak.

W pierwszych promieniach słońca mógł obejrzeć armię Korsibara. Całe zbocze góry wydawało się lśnić włóczniami. Pośrodku rozwinięto dwie wielkie chorągwie: zieloną i złotą, oznaczającą obecność Koronala Majipooru, i tuż obok niej drugą, na której królewskim błękitem i szkarłatem przedstawiony był smok, starożytny symbol rodu Korsibara. Tu i tam widać było także inne sztandary; na północnej flance Prestimion dostrzegł barwy Serithorna, nieco na południe od niej sztandar Oljebbina i zaraz za nim Gonivaula.

Po przeciwnej strome niż smok Korsibara, przy południowym krańcu grani Thegomar, powiewała chorągiew niemal dorównująca wielkością chorągwi Koronala, bladoczerwona, z wyobrażonym na niej księżycem koloru krwi. Była to chorągiew klanu Dantiryi Sambaila.

Prestimion rozkazał natychmiastowe rozwinięcie szyków. Późnym rankiem, gdy jego żołnierze nadal przygotowywali się do bitwy, ze zbocza zjechał jeździec niosący białą flagę herolda. Przywiózł on list od Wielkiego Admirała Gonivaula, wzywający Prestimiona, by wyznaczył parlamentariusza do przeprowadzenia natychmiastowych negocjacji pomiędzy stronami. Admirał sugerował, by parlamentariuszem tym był Svor; niemal się tego domagał.

— Gonivaul łgał nam jak z nut od samego początku — sprzeciwił się natychmiast Gialaurys. — Dlaczego mamy tracić czas na rozmowy z kimś takim jak on?

— I co może nam zaoferować? — zawtórował mu Sepiach Me-layn. — Przebaczenie Koronala i wielkie posiadłości na Górze Zamkowej, pod warunkiem że będziemy grzeczni? Wyślij mu rękawicę, Prestimionie.

Prestimion tylko potrząsnął głową.

— Powinniśmy wysłuchać, co mają nam do powiedzenia. To nam nie zaszkodzi, prawda? Zgodzisz się zostać posłem, Svorze?

Svor wzruszył ramionami.

— Jeśli uważasz, że powinienem z nimi paktować, będę paktował — powiedział.

Diuk wyjechał więc na środek pola i czekał. Wkrótce dostrzegł Gonivaula zjeżdżającego górską drogą i zbliżającego się ku niemu przez błotniste pole. Admirał zakuty w zbroję wydawał się potężniejszy nawet od Farholta i Gialaurysa. Ciężko zeskoczył z wierzchowca i przez dłuższą chwilę po prostu przyglądał się Svorowi, czekającemu na jego słowa w milczeniu. W końcu powiedział:

— Przybyłem na polecenie Korsibara, który rozkazał mi porozmawiać z tobą. On cię nadal kocha, Svorze. Często mówi o przyjaźni, która łączyła was w przeszłości, dziś tak dalekiej.

Obawia się, że podczas bitwy może cię spotkać coś złego. Niepokoi go ta możliwość.

— Jeśli rzeczywiście troszczy się o mój los — odparł Svor — niech rozpuści żołnierzy, odejdzie w pokoju i nic się nikomu nie stanie.

Ten żart najwyraźniej nie rozbawił admirała.

— Koronal Lord Korsibar wysłał mnie z informacją, że wyciąga do ciebie rękę. Mógłbyś zrezygnować z kpin. Dzięki Koronalowi masz szansę ocalenia życia.

— Przybyłeś tylko po to, by skłonić mnie do poddania się Korsibarowi?

— Nie poddania, lecz powrotu pod opiekę wielkiego pana, którego byłeś przyjacielem. Los Prestimiona jest przesądzony. Nie mamy co do tego najmniejszych wątpliwości, a i ty w głębi serca wiesz, że tak być musi. Nasza wielka armia zajęła korzystną pozycję, widzisz? Wiesz, jakim wynikiem zakończy się dzisiejsza bitwa. Dlaczego masz umierać za Prestimiona? Kiedy człowiek umiera, umiera na wieczność, Svorze. Zmarli nie piją wina, nie spoczywają w ramionach kochanek.

— Po raz ostatni spotkaliśmy się w Domu Muldemar — powiedział Svor. — Wypiliśmy tam dużo wina, zwłaszcza ty. Słyszałem, jak szczerze udzielasz swego poparcia Prestimionowi. Powiedziałeś mu, że spełnisz swój obowiązek, pomożesz mu sprowadzić świat na właściwą drogę. Obiecywałeś, że uczynisz to niezależnie od zagrożenia dla swej osobistej pozycji. Cytuję twe słowa, admirale. Oczywiście nie byłeś całkiem trzeźwy, niemniej je wypowiedziałeś. Widzę, że poczucie obowiązku wobec świata jakimś cudem postawiło cię w szeregu przeciwników księcia. I teraz chcesz, bym i ja do nich dołączył? Bym obrócił się przeciw Prestimionowi i w tej chwili przeszedł na waszą stronę?

— Ależ nie, Svorze — odparł spokojnie Gonivaul. — Nie wymagamy od ciebie niczego tak jawnego.

— A więc czego wymagacie?

— Podczas bitwy pozostań w szeregach księcia Muldemar. Gdy rozpocznie się walka, udaj się między jego dowódców i poinformuj ich, że jeśli natychmiast przejdą na naszą stronę, zostaną dobrze potraktowani. Powiedz im, że nie ma powodu, by umierali za przegraną sprawę, a Koronal potrafi być szczodry. Zrób to dyskretnie, lecz zrób. Korsibar wynagrodzi cię ponad wszystko, o czym mogłeś zamarzyć. O cokolwiek go poprosisz, będzie twoje. Niczego ci nie odmówi. Niczego. Nawet miejsca w swej rodzinie, jeśli tego zechcesz. Rozumiesz, o czym mówię?

— Mam wrażenie, że owszem.

— Jeśli zaś pozostaniesz u boku Prestimiona, z całą pewnością zginiesz na polu bitwy wraz z nim samym, Septachem Melaynem i innymi. Gwiazdy oznajmiły nam zwycięstwo. — Gonivaul zdjął hełm i wyciągnął rękę. — A więc znasz już naszą propozycję. Chcę teraz usłyszeć od ciebie, że ją rozważysz.

Svor dotknął dłoni admirała.

— Rozważę twoją propozycję bardzo dokładnie — obiecał. — Możesz to przekazać Koronalowi Lordowi Korsibarowi. Powiedz mu także ode mnie, że ciepło wspominam czasy naszej dawnej przyjaźni.

Dosiadł wierzchowca i ruszył w kierunku armii Prestimiona, myśląc ze zdumieniem, że może zostać szwagrem Koronala i mężem lady Thismet. Mógł przecież osiągnąć to, popełniając akt zdrady przeciw Prestimionowi nie większy niż ten, który z lekkim sercem popełnili Gonivaul, Oljebbin, Serithorn i Dantirya Sambail. Zdrada szerzyła się ostatnimi czasy niczym epidemia.

— No i co? — spytał go Prestimion. — Co ci powiedział admirał?

— Że zostanę bardzo dobrze wynagrodzony, jeśli opuszczę cię i przyprowadzę ze sobą niektórych twoich dowódców.

— Ach! Doprawdy? Jak dobrze Korsibar ma zamiar cię wynagrodzić?

— Bardzo dobrze — odparł Svor, nie wdając się w szczegóły.

— A co mu na to odpowiedziałeś? — zainteresował się Septach Melayn.

— Obiecałem, że bardzo dokładnie rozważę jego propozycję — odparł z pewnym zdziwieniem Svor. — Przecież tak odpowiedziałby mu każdy rozsądny człowiek.

9

Przez cały dzień i całą noc armie stały naprzeciw siebie, nie podejmując żadnych działań. Gdy świt był już blisko, Prestimion nakazał atak.

— Są bardzo dobrze przygotowani, na mocnej pozycji — zauważył Septach Melayn.

— Przecież widzę. Uderzymy znowu w ich najsilniejszy punkt. Jeśli go złamiemy, reszta powinna pójść łatwo.

Armia rojalistów zajmowała całe zbocze; żołnierze stali ramię przy ramieniu, osłonięci murem tarcz. W pierwszym szeregu Korsibar ustawił piechotę w kolczugach, uzbrojoną we włócznie, oszczepy, obosieczne miecze i ciężkie topory na długich trzonkach. Nadal było za wcześnie na ocenę, jak rozlokowane są oddziały drugiej linii, Prestimion miał jednak przeczucie, że jest bardzo liczna i zajmuje sporą połać lasu po wschodniej stronie grani Thegomar, a kiedy jego zwiadowcy wzlecieli na hieraxach, potwierdzili te podejrzenia — na wschodzie jak okiem sięgnąć widzieli tylko żołnierzy.

— Niech Bogini będzie dziś z tobą — powiedziała Thismet, gdy Prestimion był już gotów wyruszyć w pole. Pocałowała go czule przed frontem żołnierzy, lecz w jej oczach czaił się strach, i to nie tylko o niego. Łączyły jaz bratem więzi, których istoty książę nie pojął jeszcze do końca.

Wojska Prestimiona podzielone zostały na trzy grupy. Środkową stanowili weterani zahartowani we wcześniejszych walkach pod jego dowództwem; miał też u boku Septacha Melayna i Gialaurysa. Lewe skrzydło zajęli żołnierze Spalirisesa z Tumbrax i sześciu miast z podnóża Góry Zamkowej, nad którymi ogólne dowództwo sprawował brat księcia Muldemar Abrigant, prawym dowodził Gynim z Tapilpil, mający pod komendą swych procarzy, u czoła zaś masę nowych rekrutów. W każdym z oddziałów pierwszą linię stanowiła lekka piechota uzbrojona w łuki i kusze, drugą ciężka piechota, trzecią zaś kawaleria.

— Atakujemy! — rozkazał Prestimion. — Jeśli w pierwszym uderzeniu przebijemy się przez tę ścianę tarcz, przeciwnik rozpierzchnie się w panice po lasach.

Ruszyła pierwsza fala żołnierzy, osłaniana przez łuczników. Odpowiedź była słaba, widocznie Korsibar miał w szeregach niewielu łuczników. Lekka piechota radośnie rzuciła się na przeciwnika, ciężka piechota pod wodzą Prestimiona deptała im po piętach, śpiewając głośno pieśń zwycięstwa.

Przeciwnik nie cofnął się jednak. Jego linia była mocniejsza, a determinacja większa, niż można byłoby przypuszczać.

Żołnierze zderzyli się pierś w pierś, lecz ciężkozbrojni Korsibara nie zamierzali ustępować. Na atakujących posypały się oszczepy i włócznie, w ruch poszły topory i miecze; mieli przeciw sobie cały arsenał antycznej broni, bardziej pasującej do jakiegoś małego prymitywnego królestwa niż świata wielkiego Majipooru. Nagle w lewej flance otworzyło się przejście i pojawiła się w nim bateria miotaczy energii, strzelająca w prawe skrzydło sił rebeliantów pociskami czerwonego ognia. Na atakujących padł strach. Miotacze energii były wprawdzie zawodne, często wybuchały w twarz strzelcom, niemniej jednak przerażały, a tam, gdzie udało im się trafić, powodowały wielkie zniszczenia.

— Utrzymać szyk! — krzyknął Prestimion. — Nie mogą polegać na miotaczach, nie sposób ich nawet wycelować!

Utrzymanie szyku okazało się jednak niezwykle trudne, a kontynuowanie ataku wręcz niemożliwe, zbyt straszne było wystawianie się na cel niszczącym pociskom czystej energii niezależnie od tego, gdzie w końcu wybuchały. Dla większości ludzi Prestimiona był to pierwszy kontakt z miotaczami. Zawahali się i już wkrótce prawe skrzydło jego armii poszło w rozsypkę, żołnierze cofali się, rozpraszali i zaczynali uciekać w dół zbocza, ku podmokłym łąkom rozciągającym się u stóp góry.

Prestimion nie miał wątpliwości, że jeszcze chwila, a zamiast atakującej, karnej armii będzie dowodził rozpaczliwym odwrotem, że poniesie klęskę. Kawaleria Korsibara już wysuwała się uliczkami uczynionymi przez ciężką piechotę, już ruszała w dół zbocza, siejąc wokół zniszczenie.

Jeździł wzdłuż frontu, próbując być wszędzie, wysuwał się nawet do pierwszej linii, by dodać ludziom odwagi. Nagle jego wierzchowiec upadł, z jego piersi trysnęła fontanna krwi. Książę w ostatniej chwili uwolnił stopy ze strzemion i zeskoczył, unikając zgniecenia przez przewracające się zwierzę.

— Prestimionie! Z tyłu!

Odwrócił się błyskawicznie. Chłodne oczy, ostra, wąska twarz, wzniesiony miecz — Mandralisca zaatakował go, korzystając z okazji. Książę zdołał uniknąć pierwszego ciosu i natychmiast odparować drugi. Tak rozpoczęła się walka.

Dantirya Sambail wysłał swoich ludzi, by mnie zabili, pomyślał Prestimion. Będę musiał wyciągnąć z tego konsekwencje później, jeśli mam jeszcze przed sobą jakieś „później”.

Mandralisca okazał się wspaniałym szermierzem; białą bronią władał najwyraźniej równie dobrze jak kijem. Prestimion nie zapomniał jego błyskawicznej szybkości i zręczności ruchów, ciosów zadawanych najdrobniejszym tylko ruchem nadgarstka. Podczas turnieju w Labiryncie wygrał dzięki nim pięć koron od Septacha Melayna; nie spodziewał się wówczas, że przyjdzie mu walczyć na śmierć i życie z tym przeciwnikiem.

Mandralisca atakował z furią, Prestimion się bronił; raz udało mu się wyprowadzić pchnięcie, lecz przeciwnik wykonał godny podziwu unik. Była to okazja do przejęcia inicjatywy. Mandralisca był lepszy w ataku, jednak i w obronie okazywał niezwykłą zręczność. Po każdym sparowanym ataku sam usiłował atakować, za każdym razem równie groźnie. Nawet Septach Melayn miałby z nim kłopoty.

Pośrodku wielkiej, zawziętej, wrzącej bitwy obaj przeciwnicy znaleźli się naraz jakby na własnej, prywatnej arenie. Prestimion był szybki, lecz szybkości wystarczało mu na tyle tylko, by parować szatańsko groźne pchnięcia. Broń Mandraliski sięgała ku niemu raz za razem, unikał ataków, lecz tylko o włos, jego własne zaś wydawały się żałośnie nieskuteczne; Mandralisca parował je z łatwością zakrawającą na kpinę. Refleksu można mu było tylko pozazdrościć, bronią zaś władał nieklasycznie wprawdzie, niemniej jednak po mistrzowsku. Prestimion nie mógł dowodzić teraz, gdy zagrożone było jego życie. Miał świadomość panującego wokół chaosu, dla niego jednak bitwa ograniczyła się do jednego przeciwnika.

Przez chwilę wydawało mu się nawet, że i ten jeden przeciwnik to za dużo. Mandralisca ponowił wściekły atak, ciosy padały pozornie z kilku kierunków jednocześnie. Prestimion obracał się, parował, odskakiwał, lecz nie udało mu się uniknąć wszystkich. Poczuł ból w lewym ramieniu. Przyjął pozycję obronną i tym razem udało mu się sparować cios, a nawet odzyskać inicjatywę.

Mandralisca zaczai się nagle męczyć. Był niczym biegacz na krótkie dystanse, wygrywający dzięki wspaniałemu startowi. Błyskawicznej szybkości nie dorównywała wytrwałość. W pierwszych kilku chwilach walki zaryzykował wściekły atak, wykorzystał jednak wszystkie siły, nie osiągając celu.

Prestimion postąpił krok, by zadać decydujący cios. Przez krótką chwilę przeciwnik rzeczywiście skazany był na jego łaskę i niełaskę, lecz nagle wokół pojawili się żołnierze, rozdzieliło ich kilku splecionych ze sobą walczących mężczyzn, a kiedy znikli, po Mandralisce nie pozostał ślad.

Wokół wrzała bitwa. Prestimion ciężko łapał oddech. Nagle usłyszał rozpaczliwy krzyk:

— Prestimion padł! — Krzyk ten powtórzyły liczne głosy i niemal natychmiast nad polem walki poniosły się powtarzane straszne słowa: „Prestimion padł! Prestimion padł!”.

Były jak powiew mroźnego wiatru, odniosły przerażający skutek. Korsibar już wcześniej miał przewagę, teraz jednak szale przechyliły się zdecydowanie na jego stronę. Jego ludzie atakowali, rebelianci walczyli w odwrocie, lecz lada chwila odwrót ten mógł zmienić się w paniczną ucieczkę.

Obok Prestimiona, wspartego ciężko na rapierze, pojawił się nagle Gialaurys.

— Szybko! — krzyknął. — Musisz się im pokazać! — Zeskoczył z siodła i wrzucił na nie dowódcę z taką łatwością, jakby podsadzał dziecko.

Prestimion obnażył głowę i stojąc w strzemionach, przejechał raz, a potem drugi, przed nierównym szeregiem swych ludzi.

— Tu jestem! — krzyczał głosem, od którego drżało niebo. Jakimś cudem odzyskał nagle siły, napiął łuk i celną strzałą położył najpierw jednego przeciwnika, zaraz potem drugiego i trzeciego. Zranione w walce ramię odmawiało mu posłuszeństwa, a jednak strzelał celnie.

Gialaurys biegał jak szaleniec przed frontem, wskazując na księcia Muldemar i wrzeszcząc wniebogłosy. Żołnierze odzyskiwali ducha.

— Prestimion! Prestimion! Lord Prestimion żyje! — poniosło się nad polem bitwy.

Groźba panicznej ucieczki znikła. Prawe skrzydło cofało się wprawdzie nadal, lecz środek sformował się znów i walczył, a silna lewa flanka, pod dowództwem Abriganta i Spalirisesa, przeszła nawet do kontrataku.

Prestimion był jednak przekonany, że atak zostanie odparty. Zwątpił w zwycięstwo. Pewność siebie sprawiła, że zbyt pochopnie zaplanował atak. Nie widział teraz sposobu, by zepchnąć Korsibara z wysokiego zbocza. Musi się wycofać, obmyślić nowe plany…

Septach Melayn podjechał do niego galopem.

— Tylko spójrz, co dzieje się na naszym prawym skrzydle. Nie uwierzysz własnym oczom. Nasi uciekają, a piechota Korsibara ich ściga!

Prestimion spojrzał i zdumiał się. Było to jak dar od losu.

— Nadeszła nasza chwila — powiedział.


Rzeczywiście, ściana tarcz na lewym skrzydle armii Korsibara pękła nagle — żołnierze, widząc uciekającego przeciwnika, sami złamali szyk nie do przełamania i ruszyli w pościg, tracąc tym samym przewagę pozycji. Naprawdę był to dar, wielki dar od Bogini!

Prestimion natychmiast wysłał na prawe skrzydło rozkaz kontynuowania odwrotu. Wszyscy bez wyjątku mieli uciekać, okazując strach, w panice, pociągając za sobą pewnych zwycięstwa rojalistów. Jednocześnie ściągnął na lewo oddział łuczników i nakazał im wystrzelić wysoko w powietrze, tak by strzały padły za pierwszą linią wojsk Korsibara. Na ten ustalony sygnał do walki włączyła się kawaleria diuka Miaule, atakując pod górę i odcinając tę część piechoty lojalistów, która próbowała ścigać załamane prawe skrzydło przeciwnika.

Przed chwilą Korsibar miał bitwę wygraną. Teraz odmieniły się losy.

Nieoczekiwany atak kawalerii z flanki omal nie spowodował paniki. Bateria miotaczy energii musiała zamilknąć; strzelcy nie potrafili już odróżnić przyjaciela od wroga, niektórzy ponieśli też śmierć od własnej, jakże zawodnej broni. Kawalerzyści natychmiast zdobyli ich umocnione stanowiska, szerząc spustoszenie szablami. Linia lojalistów załamała się w jednej chwili. Kawaleria tratowała i cięła bezlitośnie. Ci, którzy nie mogli uciekać, próbowali przynajmniej odczołgać się w bezpieczne miejsce.

Prestimion zdecydował, że może już wprowadzić do bitwy swych na j strasznie j szych żołnierzy.

— Magowie! — krzyknął. — Niech wystąpią magowie!

Magowie wyszli z obozu jedną grupą: Gominik Halvor, jego syn Heszmon Gorse i kilkunastu innych wielkich czarodziejów z Triggoin, miasta na dalekiej północy, słynnych na cały świat z mistrzowskiego opanowania swego kunsztu. Wszyscy odziani byli w najbardziej uroczyste stroje, nieśli też przygotowane wcześniej narzędzia. Żołnierze Korsibara, widząc ich w tylnej straży, opuszczali broń. Magowie tymczasem, osłaniani przez najlepszych i najbardziej godnych zaufania wojowników księcia Muldemar, postępowali przez podmokłe łąki, by wreszcie przy dźwięku trąb i kannivagintali zgromadzić się w krąg, rozpocząć monotonną pieśń i wysłać w niebo kolumny niebieskiego ognia.

Był już późny ranek, na niebie świeciło jaskrawe słońce. Nagle jednak przysłoniły je gęste chmury, blask słonecznych promieni zbladł i znikł, nad polem bitwy zapanowała ciemność bezksiężycowej nocy. Kto znalazł się w zasięgu działania czaru, nie widział dalej niż na kilka kroków.

Ludzie Prestimiona wiedzieli, co się ma zdarzyć, ludzie Korsibara nie i to oni wpadli w panikę.

— Naprzód! — krzyknął Prestimion. — Naprzód, na wroga!

Szeregi Korsibara rozsypały się, żołnierze bezradnie kręcili się wkoło i wpadali na siebie. Dowódcy buntowników podjęli okrzyk naczelnego wodza i nad polem bitwy słychać było: „Naprzód! Naprzód! Naprzód!”.


W ciemności Gialaurys zauważył plamę głębszej czerni, a kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do zapadłej nagle nocy, plama ta przyjęła kształt mężczyzny o ramionach potężnych jak skała. Mógł to być wyłącznie jego śmiertelny wróg, Farholt.

— Będziemy się mocować, panie, czy też poprzestaniemy na mieczach? — spytał. — Dla któregoś z nas bowiem nadeszła ostatnia chwila.

Farholt warknął i zadał mieczem cios z góry. Gialaurys, który w mroku dopiero w ostatniej chwili zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zdołał się osłonić, Farholt uderzył jednak ponownie z diabelską siłą i trafił ostrzem w hełm przeciwnika. Gialaurys zachwiał się na nogach, oszołomiony zrobił kilka niepewnych kroków i znikł w ciemnościach przedziwnej nocy w środku dnia.

— Gdzie jesteś?! — krzyknął Farholt. — Nie chowaj się przede mną. Dziś wszystko się skończy, dziś milufty pożywią się twym trupem!

— Dziś wszystko się skończy — powtórzył Gialaurys, nadal nie całkiem przytomny, lecz płonący gniewem. — Masz rację, Farholcie, milufty pożywią się dziś czyimś trupem. Bo odejdzie stąd tylko jeden z nas. — Zrobił kilka kroków w kierunku, w którym spodziewał się trafić na przeciwnika, i trzymając miecz oburącz, zadał poziomy, tnący powietrze ze świstem cios z siłą, na którą zdobyć się można tylko raz w życiu. Powodowały nim gniew i nienawiść dla człowieka godnego tylko pogardy, człowieka, któremu udawało się do tej pory uniknąć swego losu. Czuł, jak jego miecz trafia w miecz Farholta próbującego odparować cios i odtrąca go niczym zabawkę, ciął dalej jednym płynnym ruchem, poczuł, jak ustępuje zbroja, jak ostrze wrzyna się w ciało, jak opiera się o kręgosłup śmiertelnego wroga. Farholt wydał z siebie jeden bulgoczący dźwięk i padł, Gialaurys uniósł broń, lecz nie było potrzeby uderzać ponownie; jednym ciosem rozciął przeciwnika na dwoje.


Gdzie indziej diuk Svor, który wziął udział w bitwie, ponieważ nie wymyślił, jak jej uniknąć i jednocześnie zachować honor, wpadł w ciemności na kogoś nie wyższego od siebie i bez zastanowienia złapał go za ramię, pragnąc zobaczyć jego twarz. Po twardym błysku oczu poznał Farąuanora, Najwyższego Doradcę, człowieka, którego nienawidził.

— Nie spodziewałem się spotkać tu ciebie, Farąuanorze — powiedział. — Nie jesteś przecież żołnierzem.

— Ty też nie jesteś żołnierzem, a spotykamy się na polu bitwy. Jak sądzisz, dlaczego stało się właśnie tak?

— Ja jestem tylko lojalny wobec przyjaciela. Ty natomiast, jak sądzę, liczyłeś na to, że dostaniesz coś od Korsibara, skoro wykażesz się męstwem… jeśli w twoim przypadku można w ogóle mówić o męstwie. Mam rację?

Przez cały czas Svor trzymał wijącego się Farąuanora za kołnierz. Czuł pod ręką jego kruchy obojczyk.

— Puść mnie, Svorze. Przecież między nami nie ma urazy. Niech te zwierzęta zarzynają się, jeśli chcą, lecz dlaczego my mielibyśmy walczyć? Jesteśmy w duchu naturalnymi sojusznikami.

— Doprawdy? — Svor roześmiał się. — Powiedz mi jedno, drogi sojuszniku: czy to ty podpowiedziałeś Gonivaulowi, by stręczył mi Thismet jako zapłatę za ucieczkę od Prestimiona? Ta intryga wyglądała na twoje dzieło.

— Puść mnie — powtórzył Farąuanor. — Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Uciekajmy stąd. Niech szaleńcy kontynuują dzieło zniszczenia.

— Nie, nie puszczę. Chyba nadeszła wreszcie chwila, w której mogę wykazać się bohaterstwem.

Wyciągnął miecz, którego używał w życiu tak rzadko, i już miał zadać pchnięcie, lecz Farąuanor miał ukryty w pochwie na biodrze sztylet. Należało się tego po nim spodziewać, pomyślał smutno Svor. Przyjął cios w nieosłonięty brzuch i poczuł ból niczym strumień roztopionego metalu.

— Dobra robota, Farquanorze — szepnął. — Byłeś sobą do samego końca. — Z tymi słowami pchnął mieczem, zachwiał się i padł na przeciwnika. Zwalili się na ziemię niczym w objęciach i ich zmieszana krew popłynęła po zakrwawionej ziemi.


Drugi wierzchowiec padł pod Prestimionem. Czar ciemności słabł, na pobojowisku robiło się coraz jaśniej, książę Muldemar wszędzie wokół widział walczących, umierających i martwych. Miał wrażenie, że jego ludzie zwyciężają wszędzie. Po ustawionej przez Korsibara ścianie piechoty z tarczami nie było śladu, nie widział też żadnego zwartego oddziału wojska; obie armie starły się pośrodku zbocza i natychmiast zmieszały. Wyglądało na to, że rebelianci formują krąg naokoło resztek sił lojalistów, wpychając ich coraz głębiej w pułapkę bez wyjścia.

Szukał wzrokiem Sepacha Melayna, Gialaurysa, Abriganta; zobaczył znajomą twarz, choć jej widok nie sprawił mu przyjemności. Z rzednącej ciemności wyszedł ku niemu Dantirya Sambail we wspaniałej, choć pogiętej i zabłoconej zbroi. W jednej ręce trzymał ciężką szablę, w drugiej zwykłą siekierę. Najpierw sługa, potem pan, pomyślał Prestimion. Jednego dnia pisane mi było spotkać się z całym złem naszego świata.

Stojący pośrodku krwawego pobojowiska Dantirya Sambail wydał z siebie radosny okrzyk.

— Nareszcie się spotkaliśmy, kuzynie! Będziemy walczyć? Zwycięzca zostanie Koronalem, Korsibar bowiem z pewnością zadławił się własną śliną, widząc, jak pewne zwycięstwo zmienia się w klęskę za sprawą magów z Triggoin. Kandydatami do korony jesteśmy tylko my dwaj. Magowie! Nikt się tego nie spodziewał!

Prokurator roześmiał się na całe gardło, podniósł siekierę i uderzył z całej siły.

To potężne uderzenie z pewnością odcięłoby Prestimionowi rękę wraz z ramieniem… gdyby trafiło. Książę uniósł rapier. Rękojeść zadrżała od uderzenia, lecz je zatrzymała.

— Odłóż topór, kuzynie — powiedział cicho. — Niech skończy się ta wojna między nami. Nie mam zamiaru odebrać ci życia, chyba że mnie do tego zmusisz.

— Wielki z ciebie człowiek, Prestimionie, i wielką masz duszę — odparł Dantirya Sambail i znów się roześmiał. Oczy zapłonęły mu złowrogo. Naparł na Prestimiona ramieniem, zamierzając przewrócić go na ziemię, był bowiem od niego o pół głowy wyższy i zapewne dwukrotnie cięższy.

Książę odskoczył szybko. Nie jesteś już Prestimionem z Muldemar, powiedział sobie. Musisz być Septachem Melaynem lub zginiesz.

Stał naprzeciw zdradzieckiego wroga. Wiele zła go spotkało za przyczyną Dantiryi Sambaila. Poczuł zimny, straszny gniew. Powiedział sobie: Zabij go, a pozbędziesz się wszystkich kłopotów.

Prokurator zaatakował powtórnie, toporem, trzymając szablę w lewej ręce gotową do zadania śmiertelnego ciosu. Prestimion usunął się pół kroku w bok, a następnie śmiało wyszedł naprzód, stając tak blisko przeciwnika, że siekiera okazała się bezużyteczna, i pchnął rapierem.

Prokurator krzyknął z bólu. Wypuścił siekierę z martwiejącej ręki, drugą jednak uderzył Prestimiona płazem szabli w żebra. Książę stracił oddech, pociemniało mu w oczach, omal nie upadł.

Dantirya Sambail zaczerwieniony, podniecony, już czując się zwycięzcą, uderzył szablą. Cios z lewej ręki okazał się jednak chybiony. Prestimion, choć obolały, uniósł rapier i pchnął mierząc w serce, zmuszając przeciwnika do zasłony. A potem lekkim ruchem ramienia, na widok którego nawet Septach Melayn wydałby okrzyk zachwytu, zmienił kierunek i ciął prokuratora w lewą rękę, zadając mu ranę sięgającą od łokcia do nadgarstka.

Szabla upadła na ziemię. Książę oparł czubek rapiera na gardle przeciwnika.

— Na co czekasz? — spytał prokurator. — Pchnij, kuzynie!

— Nie. Odmówię sobie tej przyjemności, kuzynie. — Prestimion nie potrafił zabić jeńca. Gniew nagle z niego uszedł. Za dużo już było zabijania. A Dantirya Sambail, choć do szpiku kości zły, cieszył się miłością ludzi na swym rodzinnym Zimroelu.

Prestimion jako Koronal nie miał zamiaru walczyć z nienawiścią milionów obywateli tego kontynentu.

Dostrzegł, jak z chaosu bitwy wyłaniają się pojedyncze postaci. Biegli ku niemu Abrigant, Rufiel Kisimir z Muldemar i kilku jego ludzi. Mieli ze sobą jeńca, rannego Mandraliscę, z rękami związanymi na plecach, ciętego w policzek. Mandarlisca patrzył na nich złowrogo, jakby pragnął splunąć jadem.

Zauważyli, że ich wódz wziął na sztych samego Dantiryę Sambaila. Podbiegli, Abrigant wykręcił prokuratorowi Ni-moya na plecy jedno ramię, Rufiel Kisimir drugie.

— Zabij go, bracie! — krzyknął Abrigant. — Na co czekasz?

— Nie wybiła jeszcze godzina jego śmierci — odpowiedział spokojnie Prestimion i schował rapier do pochwy. — Zwiążcie go i zostawcie pod strażą. Odpocznie sobie w tunelach Sangamora, a potem zajmą się nim sądy. Pewnego dnia umrze, ale nie z mojej ręki. Zabierzcie także Mandraliscę, dopilnujcie jednak, by trzymano ich oddzielnie.

Odszedł, pozostawiając Dantiryę Sambaila gapiącego się na niego w zdumieniu.


— Przegraliśmy, nie ma wątpliwości — powiedział Navigorn. — Nasza armia zmieniła się w rozszalały tłum. Wszędzie dookoła mamy ludzi Prestimiona świadomych tego, że zwyciężyli. Widziałem trupy Farholta, Farąuanora i wielu innych. Znajdźmy Prestimiona, poddajmy się, by zakończyć rzeź. No i uratować własne życie.

Korsibar spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Co? Doradzasz mi, żebym się poddał, Navigornie?

— Nie widzę innego wyjścia.

— Przecież przegrywaliśmy już bitwy w tej wojnie.

— Nigdy jednak nie ponieśliśmy takiej klęski. Weźmie do niewoli nas obu na dodatek do resztek Rady.

— Jak słyszę, nie zwracasz się już do mnie „mój panie”? Navigorn bezradnie rozłożył ręce.

— Co mogę powiedzieć? Rzuciliśmy kości i tym razem przegraliśmy.

Korsibar nie umiał przyjąć do wiadomości tych słów. W pierwszym odruchu omal nie zaatakował Navigorna. Powstrzymał się jednak i równym, martwym głosem powiedział.

— Nadal jestem Koronalem, Navigornie. Nie poddamy się. A ty nie jesteś już w mojej służbie.

— Nie jestem — przyznał Navigorn.

Obrócił się i szybkim krokiem ruszył przez błotniste, czerwone od krwi pole. Korsibar patrzył za nim długo. Nie czuł nic, dosłownie nic. Był jak sparaliżowany.

Nigdy nie chciałem być królem, pomyślał. Trafiła się okazja, a ja chwyciłem ją jak we śnie.

— Co mi zrobiliście? — spytał głośno. A po chwili zadał jeszcze jedno pytanie: — Co ja zrobiłem…?

Poniósł straszną klęskę. Jak okiem sięgnął, widział tylko martwych. Magowie przepowiedzieli zwycięstwo w bitwie, przepowiedzieli, że tego dnia nastąpi ostateczne rozstrzygnięcie, że wieczorem Majipoor będzie miał jednego Koronala i że na świecie znów nastanie pokój. W swej lekkomyślności z ich słów wy-wróżył ostateczne zwycięstwo sobie.

A teraz… wystarczyło się rozejrzeć. Tylko rozejrzeć.

Szedł przez pobojowisko sztywno, z kamienną twarzą. Nagle tuż przed nim, w mętnym świetle pozostałym po ciemności przywołanej przez magów Prestimiona, pojawił się Sanibak-Thastimoon.

— Ty — powiedział Korsibar i poczuł, że znów bije mu serce. Wściekłość ściskała mu gardło. — Okłamałeś mnie.

— Nigdy, panie mój.

— Przepowiedziałeś zwycięstwo. Przepowiedziałeś ostateczne rozwiązanie.

— I tak też się stało — stwierdził nieporuszony Su-Suheris. — Gdzie się pomyliłem?

Korsibar dopiero teraz zrozumiał, jak został oszukany, a raczej jak oszukał samego siebie, odczytując w słowach maga to, co chciał odczytać.

Szerokim gestem wskazał rozciągające się dookoła pobojowisko.

— Dlaczego pozwoliłeś, by to się stało? Nie mogłeś nas ochronić? Wyrżnięto nas ze szczętem!

— Wśród jego żołnierzy byli najwięksi magowie Majipooru. Nie jestem niezwyciężony, panie mój.

— Mogłeś mnie ostrzec, że przeciwnik sprawi, by słońce znikło w środku dnia! Podjęlibyśmy odpowiednie kroki, nie pozwolilibyśmy mu przerwać linii…

— Ośmielę się zauważyć, że linia została przerwana, nim magowie Prestimiona sprowadzili ciemność…

Tego było już za wiele. Korsibarowi zakręciło się w głowie. Oni ściągnęli na niego to nieszczęście, oni prowadzili go krok po kroku, przede wszystkim ten mag… a teraz hańba na zawsze obciąży jego imię.

Chwycił miecz i skoczył do czarodzieja, lecz zamiast niego znalazł przed sobą tylko plamę czerni.

— Gdzie jesteś?! — krzyknął.

Nagle wydało mu się, że kątem oka pochwycił ruch. Próbował się odwrócić, lecz było już za późno. Su-Suheris, ukryty za swym zaklęciem, obszedł go i ugodził sztyletem poniżej żeber, kierując ostrze w górę, aż dotknęło serca.

Korsibar osłabł nagle. Upadł na kolana w błoto; dusił się, rzęził i w zdumieniu patrzył na strumień płynącej mu z ust krwi.

Tracił już przytomność, kiedy usłyszał znajomy głos.

— Bracie? Bracie!

Thismet pojawiła się przed nim jak duch. Z wielkim wysiłkiem uniósł głowę. Patrzył na nią ślepnącymi oczami. Uklękła obok niego.

— Co tu robisz? — spytał niewyraźnie, bełkotliwie.

— Przyszłam cię skłonić, byś poddał się Prestimionowi, póki to jeszcze możliwe.

Korsibar uśmiechnął się i skinął głową, jednak nie mógł już mówić.

Thismet podparła go, ale był strasznie ciężki i udało się jej jedynie sprawić, że nie legł na pobojowisku. Odetchnął jeszcze kilka razy, a potem westchnął krótko i umarł. Osunął się na ziemię.

— Korsibarze… och, bracie… więc to wszystko na nic…

Podniosła wzrok i ujrzała Sanibaka-Thastimoona stojącego nieco z boku, nieruchomego, przyglądającego się jej spokojnie z założonymi ramionami.

— Ty! — krzyknęła. — Ty zawiniłeś, opowiadając mu, że stworzony jest do wielkości, że wstrząśnie światem. Owszem, wstrząsnął światem. Ty to sprawiłeś!

Podniosła miecz, który wypadł z bezwładnych palców Korsibara, i zamachnęła się nim na maga. Su-Suheris, stojący przed nią niczym góra, z łatwością odtrącił ostrze i zatopił sztylet między jej piersiami.

Upadła, nie wydając głosu.

Nagle w ciemności rozległo się kpiące pytanie.

— Oboje nie żyją, i brat, i siostra? Zginęli z twojej ręki, prawda, magu?

Sepiach Melayn podbiegł lekkim krokiem. W dłoni miał rapier, już składał się do cięcia. Su-Suheris jeszcze raz otoczył się zaklęciem ciemności, Septach Melayn ciął ją jednak bez wahania, w jednej chwili, z nieprawdopodobnym wyczuciem odwracając dłoń tak, iż ostrze poruszało się poziomo. Czarna chmura znikła natychmiast, Sanibak-Thastimoon oczami lewej głowy z niepomiernym zdumieniem patrzył na krwawy kikut prawej szyi.

Melayn ciął jeszcze raz, dokonując dzieła.

Spojrzał ze smutkiem na ciała Korsibara i Thismet, leżące obok siebie w przesiąkniętym krwią błocie mokradeł Bedlak. Korona rozbłysku gwiazd leżała tu także, obok Korsibara. Podniósł ją, wyczyścił rękawem i przewiesił przez lewą rękę niczym pierścień do zarzucania na kołek. Ruszył przez pobojowisko w poszukiwaniu Prestimiona. Musiał mu przekazać nowiny, niektóre dobre, a niektóre smutne.

10

Do zmroku i przez cały następny dzień chowano poległych. Pod granią Thegomar powstał wielki cmentarz.

Prestimiona nie ucieszyło zwycięstwo. Listę poległych przeczytał z wielkim smutkiem. Zginął hrabia Enkimond, earl Hospend, Kanif z Kanifimot, Talauus z Naibilis i około sześćdziesięciu innych spośród dowódców, a kto wie ilu zwykłych żołnierzy? I Svor, którego ciało znaleziono leżące na martwym Farquanorze.

Od Septacha Melayna książę dowiedział się, jak zakończyła życie Thismet. Znalazł gdzieś kwiat i położył na jej grobie, a ból spowodowany stratą tej pięknej kobiety zamknął w najciemniejszym zakątku serca.

Korsibara pochował obok siostry. Jego śmierci żałował może nawet z równą siłą, choć był to żal innego rodzaju, żal spowodowany śmiercią człowieka, który mógł być wielki.

Farąuanora, Farholta nikt chyba nie żałował. Wraz z nimi zginęli jednak inni dowódcy armii Korsibara: Mandrykarn i Venta, Gapithain, diuk Korsz, dobroduszny Kanteverel z Bailemoony, Sibellor z Banglecode, hrabia Iram, dobry earl Kamba z Mazadone, ten sam, który uczył Prestimiona sztuki łuczniczej, Vimnad Gezelstad i wielu innych. Prestimion chciałby ich ożywić, gdyby mógł, bo przecież każdy był na swój sposób ozdobą świata; żałował też, że podjęli błędną decyzję i związali swój los z Korsibarem.

Ich śmierć była stratą, wielką i straszną stratą. I zupełnie niepotrzebną.

Gdyby tylko można było jakoś ją odwrócić… gdyby tylko…

Tym członkom frakcji Korsibara, którzy przeżyli, przebaczył bez wahania. Wojna się skończyła, nie było już wrogów, świat znów miał jednego Koronala. Navigorn z Hoikmar pierwszy padł przed nim na kolana i szczerze pozdrowił go znakiem rozbłysku gwiazd. Powiedział, że zrozumiał swój błąd i żałuje, a Prestimion mu wybaczył. Wybaczył także Oljebbinowi, Serithornowi i Gonivaulowi, choć nie miał złudzeń co do szczerości ich żalu. Postanowił jednak, że wojenne rany należy leczyć, nie jątrzyć. Im wcześniej zapobiegnie się szerzeniu nienawiści, tym lepiej dla wszystkich.

— A co z tobą? — spytał, patrząc na Vroona, Thalnapa Zelifora. — Ile razy zamierzasz jeszcze zmienić panów teraz, kiedy jest tylko jeden pan? — Roześmiał się, bo w jego sercu nie było dziś złości. — Kiedy walczyliśmy jeszcze na zachodzie, powiedziałeś mi, o ile dobrze pamiętam, że wracasz na Zamek po maszynę do odczytywania myśli i powrócisz z nią, by pomóc mi w prowadzeniu wojny.

— Moje zaklęcia powiedziały mi, że twój los jest przesądzony — odparł Vroon. — Informacje, które docierały do nas po zawaleniu tamy, potwierdzały ich prawdziwość; wszyscy powtarzali, że zginąłeś w powodzi. Dlaczego miałbym wspierać martwego? Okazało się jednak, że zaklęcia kłamały, a pogłoski były fałszywe.

— Jesteś bardzo sprytny, Thalnapie Zeliforze, i w mig znajdujesz odpowiedź na każde pytanie. Doskonale, ty i twe maszyny znajdziecie się tam, gdzie nie będziecie mogli więcej szkodzić. — Wezwał gestem człowieka o złej twarzy, cienkich ustach i rozbieganych oczach, będącego w służbie Svora. Nie lubił go i nie chciał mieć obok siebie. — Ty! Jak się nazywasz? — spytał.

— Barjazid, panie mój.

— Zabierz tego Vroona na Zamek, do jego pracowni. Spakujcie wszystkie cudowne urządzenia do czytania myśli i obaj wyjedźcie na Suvrael.

— Suvrael, panie mój?

— Owszem. Daleki upalny Suvrael. Pod karą śmierci, Barjazidzie, masz wywieźć go na Suyrael. Nie pozwól, by jakimiś sztuczkami oszukał cię po drodze. Nikogo nie ukarzę za to, co stało się podczas tej wojny, ale są tacy, których wolę trzymać od siebie daleko, a do nich należy Thalnap Zelifor. Nie można mu ufać nawet w świecie, w którym nie ma wrogów. A więc zabierz go na Suvrael, Barjazidzie. I dopilnuj, by tam pozostał.

Sługa Svora uczynił gest rozbłysku gwiazd i obdarzył Prestimiona pełnym uwielbienia spojrzeniem nieszczerych oczu.

— Będzie, jak rozkazałeś, panie mój — powiedział, zabrał ze sobą Vroona i odszedł.

Prestimion stał przez chwilę w milczeniu, przyglądając się polu niedawnej bitwy. Czuł wielkie zmęczenie, jakby w ciągu tego jednego dnia przekroczył suchą, wyprażoną słońcem Val-mambrę. Był Koronalem Majipooru, trzymał w dłoniach świat. Dlaczego ta myśl go nie cieszyła?

No cóż, pomyślał, radość zapewne pojawi się z czasem. Zobaczy Majipoor zielony i szczęśliwy, jaki widział we śnie. Będzie się nim radował, będzie opiekował się nim i jego ludem aż do własnej śmierci. Na razie jednak, w tym dniu zwycięstwa i wielkich strat, Prestimion czuł tylko zmęczenie i smutek. Rozumiał, że przez ostatnie lata zdawał trudny egzamin. Tera/: musi odpocząć. Czy naprawdę spodziewał się, że dostanie koronę na srebrnej tacy, jak wielu Koronali w historii? Najwyraźniej inny los był mu pisany. Na koronę musiał zasłużyć i to nieraz, lecz wiele razy, zdobywał ją w Labiryncie, na pustyni i na polu walki. O tak, zdawał egzamin. Z siły, z woli, z cierpliwości, mądrości, zręczności… A jeśli jego egzamin był cięższy niż poprzednich Koronali, to z pewnością z jakiegoś powodu. Jego cierpienia miały przynieść światu coś wartościowego. Nie potrafił myśleć inaczej. Nie śmiał myśleć inaczej. To wszystko musiało mieć jakiś cel.

Dumał tak na polu bitwy, wspominał, jak trudną przeszedł drogę do tronu, i nagle wpadł na pomysł tak śmiały, że aż zadrżał. Zdumiewający pomysł zaleczenia ran, które zadał światu Korsibar…

Być może, uda się tego dokonać, choć będzie to wielkie i bardzo trudne dzieło…

Obrócił się do Septacha Melayna i Gialaurysa.

— Macie zostać przy mnie tylko wy dwaj, nikt — więcej. Kiedy wszyscy odejdą, przyprowadźcie Gominika Halvora i jego syna, Heszmona Gorse. Nim wyruszymy na Górę Zaimkową, muszą wykonać jeszcze jedno zadanie.

Tymczasem zapadła noc. Na niebie jasno świeciła nowa gwiazda, która narodziła się po śmierci Pontifexa Prankipina. Ludzie nazywali ją niegdyś Gwiazdą Lorda Korsib»ara, była to jednak Gwiazda Lorda Prestimiona.

Dwaj magowie pojawili się przed jego obliczem. Prestimion stał w milczeniu, porządkując myśli.

— Poproszę was teraz — powiedział w końcu — o coś, co będzie z pewnością największym popisem magii w całej historii świata. Mam szczerą nadzieję że nie odmówicie.

— Wiemy już, czego od nas chcesz, panie.

— Przypuszczam, że rzeczywiście wiecie. Czy to możliwe?

— Tak, lecz trudniejsze, niż przypuszczasz.

— Nadal nie wiem właściwie, co jest możliwe, dla waszej sztuki, nauki, czy jakkolwiek ją nazwać. Tylko że to zrobić trzeba. Świat odniósł straszliwą ranę. Nigdy nie mieliśmy wojny takiej jak ta i chcę, by znikła ona z naszej historii w całości, jakby jej nigdy nie było, co oznacza, że musi także zniknąć z umysłów ludzi żyjących dziś i tych, którzy żyć będą jutro. Tę krwawą plamę trzeba zmyć do czysta.

— Będzie to wymagało wszystkich naszych umiejętności, a może nawet czegoś więcej — powiedział Heszmon Gorse.

— Lady Kunigarda udzieli wam wszelkiej możliwej pomocy. Udostępni maszyny do przesyłania snów, kapłanki, dzięki którym jej przesłania sięgają milionów umysłów jednocześnie. Jest już w drodze i jak mnie poinformowano, wkrótce tu będzie. Otrzymacie także pomoc każdego maga, który okaże się wam potrzebny; jeśli zechcecie, dołączy nawet najskromniejszy; będziemy mieli największe zgromadzenie czarodziejów w historii. Dopilnujcie tylko, by wasze czary zadziałały. Kiedy skończycie, nikt nie będzie pamiętał, że żyli kiedykolwiek Thismet i Korsibar, dzieci Confalume’a i Roxivail, powtarzam: nikt. Nikt nie będzie pamiętał o zawłaszczeniu korony. Świat ma wierzyć, że byłem Koronalem od śmierci Prankipina. Ci, którzy zginęli w bitwach wojny domowej, mają być uważani za zmarłych z innych powodów. Świat musi zapomnieć o tej wojnie. Nie, więcej, świat musi być taki, jakby wojny tej nigdy nie było.

— A więc wymagasz od nas, panie, by wszyscy utracili świadomość tych wydarzeń? — upewnił się Gominik Halvor.

— Wszyscy z wyjątkiem mnie, Gialaurysa i Septacha Melayna. My trzej musimy o nich pamiętać aż po kres naszych dni, dopilnować, by nic podobnego nie zdarzyło się w przyszłości. My i tylko my.

— A więc także i magowie mają o wszystkim zapomnieć? Prestimion spojrzał mu w oczy i nie spuszczał wzroku przez długą chwilę.

— Tak, także magowie — powiedział końcu.

Загрузка...