IV. KSIĘGA PORACHUNKÓW

1

Nikt nie miał pojęcia, jaki użytek miał zamiar zrobić z noszących dziś jego imię tuneli Lord Sangamor, kiedy zarządził ich budowę przed trzema i pół tysiącami lat. Tunele te znajdowały się na zachodnim zboczu Góry, na środkowym poziomie Zamku, w miejscu gdzie w niebo wyrastał kamienny szczyt będący właściwie samodzielną górą. Szczyt ten, również nazwany imieniem Sangamora, był tak stromy i zbocza miał tak nierówne, że go nie zabudowano (nikomu też nie udało się nań wspiąć), jednak u jego podstawy Lord Sangamor rozkazał wydrążyć w skale kilka niskich komnat, które łączyły właściwy Zamek ze Szczytem Sangamora i otaczały go u podstawy.

Materiał, z którego zbudowano owe komnaty, był równie tajemniczy jak ich przeznaczenie. Ściany i stropy wyłożone zostały wielkimi blokami jakiegoś syntetycznego kamienia, który sam z siebie wydzielał barwne światło. Jedna z komnat oświetlona była na przykład pulsującym czerwonobrązowym blaskiem, inna szmaragdowym, inna szafirowym, kolejna czerwonym, następna szarawym, jeszcze kolejna pomarańczowym i tak dalej.

Wiedza o produkcji świecących kamieni, a ich barwy nie osłabły ani trochę przez tysiąclecia dzielące współczesność od czasów Lorda Sangamora, jak wiele innych zanikła na Majipoorze. Komnaty były dzięki nim niezwykle piękne, lecz barwy nie bladły ani w dzień, ani w nocy, szybko męczyły, a nawet przygnębiały, zarówno bowiem odcień światła, jak i rytm jego pulsowania pozostawał niezmienny godzina po godzinie, dzień po dniu, nie zabezpieczały przed nim nawet zamknięte powieki. Jeśli ktoś musiał je znosić przez dłuższy czas, cierpiał męki.

Tuneli tych od wieków używano w charakterze lochów.

Kiedyś Prestimion widział tunele Sangamora; był wówczas jeszcze dzieckiem i zwiedzał zamek pod opieką ojca. Nikogo w nich wówczas nie więziono, nikogo nie więziono w nich najwyraźniej przez ostatnie dwieście, może trzysta lat, od czasu Koronala Lorda Amyntirila. Bezustanne pulsowanie kolorów było jednak piękne, choć trochę nieznośne, rzędy przybitych do ścian kajdan także budziły zainteresowanie, chłopiec z dreszczykiem emocji słuchał więc opowieści ojca o zbuntowanych książętach i niecierpliwych młodych diukach, których ten i ów Koronal więził tu od czasu do czasu, by przywrócić na swym dworze spokój.

Prestimionowi do głowy nawet nie przyszło, że pewnego dnia znajdzie się tutaj w łańcuchach. A jednak tkwił teraz przy ścianie promieniującej pięknie, rubżnowo, ramiona miał rozkrzyżowane, kajdany więziły mu zarówno ręce, jak i nogi. Były chwile, kiedy wręcz śmieszna wydawała mu się myśl, że oto Korsibar w napadzie wściekłości skazał go na uwięzienie w lochach. Co jeszcze go czekało? Topór kata?

Sytuacja, w jakiej się znalazł, wcale nie była zabawna. Pozostawał oto skazany na łaskę i niełaskę Korsibara. Nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Lada chwila jakiś oprawca Koronala mógł poderżnąć mu gardło, a on nie byłby w stanie w żaden sposób się obronić. Od wielu godzin znajdował się tu, w samotności. Może zamierzali po prostu tak go zostawić, póki nie umrze z głodu? A może czekali, aż pulsowanie niezmiennej czerwieni bijącej ze ścian, z podłogi i z sufitu doprowadzi go do szaleństwa?

Całkiem prawdopodobne. Godziny mijały, a nie pojawił się nikt.

Nagle, ku wielkiemu zdumieniu Prestimiona, w otaczającym go morzu kolorów rozległ się cichy, niewyraźny głos.

— Masz może przy sobie corymbor, książę?

— Co? — zdziwił się Prestimion. Głos miał ochrypły, bo długo milczał. — Kto to powiedział? Gdzie jesteś?

— Naprzeciwko ciebie, książę. To ja, Thalnap Zelifor. Pamiętasz mnie?

— Czarodziej, Vroon. Owszem, pamiętam cię aż za dobrze. — Prestimion spojrzał w nieznośne światło, zamrugał raz i drugi, z wysiłkiem skupił wzrok. Widział jednak wyłącznie ocean czerwieni. — Jeśli tu jesteś, uczyniłeś się niewidzialnym.

— Ależ nie. Gdybyś spróbował, mógłbyś mnie zobaczyć. Zamknij oczy na pewien czas, ekscelencjo, a potem otwórz je bardzo szybko. Wówczas mnie zobaczysz. Ja też jestem więźniem, rozumiesz? Zdumiałem się bezgranicznie, kiedy zobaczyłem, że i ciebie tu przyprowadzili — mówił dalej głos z czerwieni. — Wiedziałem, że układ gwiazd jest dla ciebie niekorzystny, nie sądziłem jednak, że aż do tego stopnia. Dostrzegłeś mnie?

— Jeszcze nie — odparł Prestimion. Zamknął oczy, policzył do dziesięciu, otworzył je… i zobaczył czerwień. Zamknął je znowu i tym razem policzył do dwudziestu, po czym zdecydował się na kolejną dwudziestkę. Kiedy znowu otworzył oczy, niewyraźnie dostrzegł małe stworzenie o wielu mackach, wiszące naprzeciw niego, jak on przykute do ściany, z metalowymi obręczami na dwóch najgrubszych mackach. Thalnap Zelifor wisiał jednak trzy lub nawet cztery stopy nad posadzką, gdyż kajdany przygotowano z myślą o ludziach, a on był dużo mniejszy od człowieka.

I znów przed oczami Prestimiona pozostała tylko czerwień.

— Widziałem cię przez chwilę — przyznał książę. Patrzył ponuro w pulsującą pustkę. — Z całą pewnością widziałem właśnie ciebie. W Labiryncie przybyłeś do mnie, powiedziałeś, że nie mam przed sobą prostej drogi do tronu, że ze wszystkich stron widzisz przepowiednie oporu, że mam potężnego przeciwnika, który przyczaił się i czeka, by mi odebrać koronę. Skąd wiedziałeś? Nawet nie ośmielę się zgadywać. Mam wrażenie, że to akt sprawiedliwości, iż spotkaliśmy się w jednym lochu. Przepowiadałeś mój upadek, nie zdołałeś jednak przewidzieć swego, co? Od jak dawna tu jesteś?

— Trzy dni, jak mi się zdaje. Może cztery.

— Dawali ci jeść?

— Od czasu do czasu — odparł Vroon. — Niezbyt często. Pozwól, że powtórzę pytanie, książę: czy przypadkiem nie masz przy sobie corymbora? Chodzi mi o ten mały zielony amulet, który ode mnie dostałeś.

— A owszem, mam. Zawieszony na szyi.

— Kiedy przyjdą cię nakarmić, będą musieli uwolnić ci ręce do jedzenia. Potrzyj wówczas corymbor i spraw, by uśmiechnęła się do ciebie jego siła. Powinno to lepiej nastawić do ciebie strażników. Może częściej będą ci dawali jeść, może przyniosą ci coś lepszego od zwyczajnego świństwa. Uprzedzam, że jedzenie tu jest obrzydliwe, strażnicy zaś to straszne łotry.

— Twój corymbor niewiele mi pomógł, gdy niedawno rozmawiałem z Korsibarem w sali tronowej. Dotknąłem kamienia raz, kiedy nasza rozmowa dopiero się zaczynała, a mimo to wszystko szło coraz gorzej.

— Dotknąłeś go z intencją użycia jego mocy, prawda? Zaufałeś jego mocy, oddałeś się jej i w myśli wyraziłeś swą potrzebę.

— Niczego takiego nie zrobiłem. W ogóle nie przyszło mi to do głowy. Po prostu potarłem go, zupełnie jakbym podrapał się podczas rozmowy, bo coś mnie zaswędziało.

Thalnap Zelifor mruknął coś, dając do zrozumienia, że popełniony przez Prestimiona błąd jest oczywisty. Milczeli przez długi czas.

— Dlaczego cię tu zamknięto? — spytał w końcu Prestimion.

— Sam nie wiem. Oczywiście, jest to poważne pogwałcenie zasad sprawiedliwości. Nie dowiedziałem się jednak, kto jest za to odpowiedzialny ani o co mnie oskarżają. Wiem tylko, że jestem niewinny…

— Nie wątpię.

— Przez pewien czas — tłumaczył się Vroon — zatrudniony byłem przez lady Thismet jako jej doradca. Być może pewną rozmowę, którą zgodnie z moimi sugestiami przeprowadziła z bratem, uznał on za obraźliwą lub niepokojącą, więc wtrącił mnie do lochu, bym więcej nie doradzał jego siostrze. Jest to całkiem prawdopodobne. Z drugiej strony jest jeszcze kwestia długów, w które popadłem. Wierzycielem jest książę Gonivaul, finansujący niektóre z mych badań, a ty, ekscelencjo, wiesz niewątpliwie, jaki stosunek do pieniędzy ma książę Gonivaul. Mógł poprosić Koronala, by ten uwięził mnie za karę, ponieważ nie byłem w stanie spłacić pożyczki, choć jakim cudem miałoby to ułatwić mu odebranie pożyczonej sumy, tego zupełnie nie rozumiem.

— Mam wrażenie, że nie rozumiesz bardzo wielu rzeczy — stwierdził Prestimion. — W twoim zawodzie nie jest to chyba mocna rekomendacja. Podobno wy, magowie, w całej ludzkiej wiedzy czytacie jak w otwartej księdze. Tymczasem ty nie jesteś nawet pewien, dlaczego przykuto cię do tej ściany.

— Magia to niedoskonała nauka, ekscelencjo — przyznał z pokorą Thalnap Zelifor.

— A więc jest to nauka?

— Ależ tak, oczywiście! Tobie może się wydawać, że magia to modlitwy do demonów i czary, polega jednak na poznaniu i dostosowaniu się do podstawowych praw wszechświata, opartych na najzupełniej racjonalnych podstawach.

— Tak? Wspomniałeś o racjonalnych podstawach. Musisz mnie tego nauczyć, jeśli mamy przebywać tu długo. Rozumiem, iż wolałbyś, by nazywano cię inżynierem raczej niż magiem?

— Dla mnie to niemal to samo, książę. Trzysta lat temu zostałbym właśnie inżynierem. Badania, które prowadziłem dla Wielkiego Admirała Gonivaula, były w swej naturze najzupełniej techniczne, polegały na opracowaniu i skonstruowaniu urządzenia mechanicznego.

— Urządzenie mechaniczne dokonujące aktów czarnoksięstwa?

— Urządzenie mechaniczne pozwalające umysłowi na bezpośredni kontakt z innym umysłem. W sposób najzupełniej naukowy, a nie przez zaklęcie lub przywołanie demonów, byłbym w stanie zajrzeć ci w umysł, książę, odczytać go lub umieścić w nim jakieś myśli.

Prestimion zadrżał z instynktownego strachu. Może to i lepiej, że Thalnap Zelifor wisi przykuty do ściany, powiedział do siebie.

— Rzeczywiście byłeś w stanie stworzyć coś takiego?

— Badania nie zostały zakończone. Chciałem jeszcze trochę popracować nad mym wynalazkiem… tyle że zabrakło mi pieniędzy… książę Gonhraul poskąpił kilku niezbędnych rojali…

— Musiał to być dla ciebie straszny cios. Czy zechciałbyś mi powiedzieć, jaki użytek z twojego wynalazku miał zamiar zrobić książę Gonivaul?

— O to, jak sądzę, trzeba by zapytać księcia Gonivaula.

— Praktyczniej byłoby użyć jednej z twoich czytających w myślach maszyn — stwierdził Prestimion. — Gonivaul niechętnie zdradza swe sekrety. — Znów zamilkł, a po pewnym czasie spytał: — Jest może wśród twych zaklęć jakieś, dzięki któremu to przeklęte czerwone światło nie raziłoby w oczy aż tak?

— Sądzę, że corymbor mógłby mieć właśnie taki efekt.

— Ręce przykute mam do ściany, nie mogę więc dotknąć corymbora.

— Jaka szkoda — powiedział Thalnap Zelifor. — Ale… ale… nadchodzą strażnicy. — Rzeczywiście, Prestimion usłyszał tupot kroków i otwieranie bramy. — Zostaniesz teraz nakarmiony, a więc przynajmniej na chwilę uwolnią ci ręce. To twoja szansa, książę.

Do komnaty weszli trzej gwardziści obwieszeni bronią. Jeden stanął przy wejściu i przyglądał się więźniom podejrzliwie, skrzyżowawszy ramiona na piersi, drugi otworzył kajdany skuwające ręce Prestimiona, po czym podał mu do zjedzenia miskę obrzydliwej kaszy, trzeci zaś podsunął talerz Vroonowi, który zabrał się za jedzenie, używając w tym celu jednej z wolnych macek. Prestimion ledwie zdołał przełykać obrzydliwą gorzką breję. Niepostrzeżenie wsunął rękę pod tunikę na piersi i, czując się więcej niż głupio, nawet pogardzając samym sobą za to, że zdradza swój światopogląd, pogładził corymbor palcem kilka razy, a potem jeszcze kilka razy.

— Nie znaleźlibyście dla mnie nic lepszego? — spytał strażnika. — Może mielibyście coś, co nie skręca żołądka?

Strażnik tylko na niego spojrzał tępym, chłodnym spojrzeniem. Zabrał opróżnione naczynie, skuł mu ręce i wszyscy trzej wyszli. Przez cały czas nie wypowiedzieli ani jednego słowa.

— Światło jest tak silne, jak było — poskarżył się Prestimion. — A strażnicy wcale nie wydali mi się przyjaźni.

— Dotknąłeś corymbora, książę?

— Owszem, kilkakrotnie.

— I poprosiłeś tkwiącą w nim moc, by odniosła się przychylnie do twych potrzeb?

— Po prostu go pogładziłem — przyznał Prestimion. — Nie potrafiłem zmusić się, żeby zrobić coś więcej. Wyznaję, że przyzywanie wyimaginowanych mocy nie przychodzi mi łatwo.

— No cóż… — mruknął Thalnap Zelifor.


Svor wrócił do siebie późnym popołudniem wysoce usatysfakcjonowany spotkaniem z obficie wyposażoną przez naturę Heisse Vaneille z Bailemoony, z jego zadowolenia nie pozostał jednak nawet ślad, gdy dowiedział się, a dowiedział się szybko, że Prestimion uwięziony został w lochach, Gialaurys zaś wraz z Septachem Melaynem znikli i nie sposób ich znaleźć na Zamku.

Siostrzeniec księcia Serithorna, Akbalik, źródło wszelkich plotek, zasugerował diukowi Svorowi, iż on również powinien umknąć z Zamku, i to możliwie jak najszybciej.

— Czyżby przyjaźń z Prestimionem uznano za przestępstwo? — spytał go Svor.

Z natury spokojny i bardzo zrównoważony Akbalik powiedział tylko:

— O niczym takim nie słyszałem. W sali tronowej doszło do dyskusji między Koronalem a księciem Prestimionem, po czym Koronal rozkazał uwięzić księcia, to mówię .z całkowitą pewnością. Co się stało z tamtymi dwoma, mogę wyłącznie zgadywać. Jak rozumiem, kilku gwardzistów zostało ciężko rannych w potyczce przy jednym z tylnych wyjść z Zamku. Pewnie natknęli się na uciekającego Septacha Melayna.

— Oczywiście. Czyli oni uciekli, a ja zostałem tu sam jak palec?

— Postąpisz mądrze, jeśli pójdziesz w ich ślady.

Svor skinął głową. Przez chwilę siedział cicho, rozważając możliwości działania, z których żadna nie była dobra, a większość wydawała się po prostu groźna. Nie zaskoczył go fakt, że spotkanie Korsibara z Prestimionem zakończyło się nieszczęśliwie. Z rosnącym zniechęceniem obserwował, jak jego przyjaciel raz za razem, z uporem godnym lepszej sprawy próbuje wsadzić głowę w jaskinię demonów, mimo jego nieustannie ponawianych rad. Prestimion nie należał jednak do ludzi, którzy zaufanie pokładają w znakach i przepowiedniach, a świadome rzucanie się głową naprzód w jaskinię demonów wydawało się wręcz jego charakterystyczną cechą. Svor stosował w życiu zupełnie inne kryteria i czasami niełatwo mu było przyjaciela zrozumieć.

Teraz musiał jednak poczynić kroki, by zabezpieczyć własną przyszłość.

W końcu znalazł rozwiązanie.

— Poproszę Korsibara o udzielenie mi natychmiastowej audiencji — powiedział Akbalikowi.

— Sądzisz, że to mądre posunięcie?

— Mądrzejsze niż jakiekolwiek inne. Nie potrafię jak Septach Melayn wyrąbać sobie drogi z Zamku, nie potrafię rzucać gwardzistami niczym miedziakami na podobieństwo Gialaury-sa. Jeśli Korsibar zechce mnie uwięzić, niech i tak będzie. Chyba jednak zdołamy jakoś się od tego wyłgać. W każdym razie nie widzę innej drogi.

Tak więc Svor poprosił o audiencję u Koronala. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu natychmiast otrzymał pozwolenie na spotkanie z Korsibarem w jego gabinecie. Za Koronalem stało gotowych do natychmiastowej interwencji dwóch gwardzistów Skandarów, zupełnie jakby bohaterska gadanina Gialaurysa o zasztyletowaniu władcy jakimś sposobem dotarła przez labirynt korytarzy do jego ucha. Svor czuł się bardzo mały w porównaniu z tymi wielkimi obcymi oraz potężnie zbudowanym Koronalem. Mimo to nie okazał strachu.

Korona leżała na krawędzi biurka niczym odrzucona przez dziecko zabawka. Korsibar sprawiał wrażenie wyczerpanego, twarz miał zapadniętą, bladą, w jego spojrzeniu można było odczytać lęk. W lewej ręce trzymał sznur bursztynowych koralików. Bawił się nimi nerwowo, nieświadomie przesuwając jeden po drugim pomiędzy palcami.

Odezwał się dziwnym, bezdźwięcznym głosem:

— Ty też przyszedłeś, by rzucić mi wyzwanie, stary przyjacielu?

— Czy tak to się właśnie odbyło? Prestimion rzucił ci wyzwanie?

— Oferowałem mu miejsce w Radzie. Upokorzył mnie, powiedział mi wprost, że jestem bezprawnym, fałszywym Koronalem. Tego przecież nie mogłem tolerować. Uczyń gest rozbłysku gwiazd, Svorze. Proszę. Pamiętaj, to ja jestem królem.

Przecież to nic nie kosztuje, powiedział sobie Svor, wykonując gest poddania.

Korsibar odetchnął z ulgą.

— Dziękuję — rzekł. — Nie chciałbym więzić także i ciebie.

— A więc plotki, które słyszałem, są prawdziwe? Prestimion trafił do lochu?

— Na krótki czas. Za dzień, może za dwa wyciągnę go stamtąd i wówczas znowu sobie porozmawiamy. Pragnę, by zrozumiał sytuację, Svorze. Cały świat widzi we mnie króla. Ojciec uznał mnie władcą. Stając teraz między mną i tronem, Prestimion nie zyska nic… oprócz cierpień. Zgadzasz się ze mną?

— Cierpień nie zabraknie, w to nie wątpiłem ani przez chwilę. A gdzie Gialaurys i Sepiach Melayn? Siedzą w lochach z Prestimionem?

— Zdaje się, że uciekli. W każdym razie z całą pewnością uciekł Septach Melayn. Po drodze walczył z czterema gwardzistami i posiekał ich jak mięso na kotlety. Gialaurysa nikt nie widział od południa. Nie mam nic przeciwko nim także, co najwyżej zażądałbym od nich gestu rozbłysku gwiazd, no i żeby zwracali się do mnie „panie mój”. Ty też powinieneś zwracać się do mnie „panie mój”.

— Jeśli ci to sprawi przyjemność, panie mój.

— Tu nie chodzi o moją przyjemność lecz o zwrot okazujący szacunek dla władzy. W ten sposób należy zwracać się do Koronala.

— Tak, panie mój.

Korsibar uśmiechnął się bladym, wymuszonym uśmiechem.

— Och, Svorze, Svorze, jesteś najmniej godnym zaufania człowiekiem na tym świecie, a przecież cię kocham. Czy wiesz, jak mi ciebie brakowało? Byliśmy kiedyś tak dobrymi przyjaciółmi, piliśmy z tego samego kielicha, tuliliśmy te same kobiety, wiele razy przez całą noc opowiadaliśmy sobie najbardziej nieprawdopodobne historie, a o świcie biegliśmy się kąpać. A potem odszedłeś do Prestimiona. Czemu opuściłeś mnie dla niego, Svorze?

— Nigdy cię nie opuściłem, panie mój. Noszę cię głęboko w sercu, jak zawsze. Towarzystwo Prestimiona sprawia mi jednak wielką przyjemność, podobnie jak towarzystwo Gialaurysa i Septacha Melayna. Czuję do nich wielką sympatię, choć nie ma pomiędzy nami dużego podobieństwa. Zresztą oni dwaj różnią się od siebie jak dzień i noc.

— Jedno ich łączy. Sądzą, że to Prestimion winien zostać Koronalem. Ty też jesteś tego zdania, prawda?

— Pozdrowiłem cię gestem rozbłysku gwiazd, panie.

— Pozdrowiłbyś gestem rozbłysku gwiazd tych Skandarów, gdybyś uznał to za wskazane. Co masz zamiar teraz zrobić, Svorze, skoro Prestimion trafił do lochów?

— Powiedziałeś, że wypuścisz go za dzień lub dwa, panie.

— Albo za trzy dni, albo za cztery. On też będzie musiał pozdrowić mnie gestem rozbłysku gwiazd. Ze szczerego serca.

— A więc czeka go długi pobyt w więzieniu.

— Niech i tak będzie. Naszym światem może rządzić tylko jeden Koronal naraz.

Svor zamilkł.

— Panie mój — powiedział po krótkiej chwili — skoro nie zamierzasz wkrótce zwolnić Prestimiona, proszę o pozwolenie opuszczenia Zamku.

— A dokąd się udasz? Nie masz przecież żadnych posiadłości, prawda, Svorze? Jedynie apartament, który oferowałem ci w dniach naszej przyjaźni, nie mylę się?

— Mam także niewielkie mieszkanie w Domu Muldemar. I tam chyba pojadę.

— By dołączyć do Septacha Melayna i Gialaurysa, i razem z nimi konspirować przeciw mnie?

— Nie mam pojęcia, dokąd udali się Gialaurys i Septach Melayn, panie. Jeśli o mnie chodzi, nie czułbym się dobrze na Zamku wiedząc, że Prestimion wisi w łańcuchach gdzieś pod moimi stopami, ja zaś jestem wolny tylko dzięki twej łasce, którą możesz mi przecież odebrać lada chwila. Powiedziałeś, że mnie kochasz, panie. Jeśli to prawda, pozwól mi odejść. Muldemar to miejsce piękne i spokojne, podają tam dobre wino, a księżna Therissa zawsze mile witała mnie w swym domu. Za twym pozwoleniem, panie mój, pojadę do Muldemar. Ani myślę konspirować przeciw tobie.

— Wiem, że będziesz konspirował.

— Ja tego nie powiedziałem, panie mój.

Korsibar odrzucił koraliki i wyciągnął ręce do Svora gestem zdumiewająco ciepłym i wzruszająco bezradnym. W jego zmęczonych oczach pojawił się nagle żywy błysk.

— Dobrze, jedź do Muldemar, jeśli chcesz — powiedział. — Masz moje pozwolenie, a Farąuanor wystawi ci list żelazny. Nigdy nie obróciłbym się przeciw tobie, Svorze. Czy potrafisz to zrozumieć? Byliśmy niegdyś bliskimi przyjaciółmi i w imię tej przyjaźni mówię ci teraz, że nigdy nie obróciłbym się przeciwko tobie. Ale i ty nie obracaj się przeciwko mnie. To ja jestem Koronalem, nie Prestimion. Tego nie da się już zmienić. Nie próbuj mnie zdradzić, Svorze. A gdybyś się dowiedział o istnieniu jakiejś konspiracji, poinformuj mnie o niej, jeśli nie z powodu dawnego sentymentu, to ze względu na lojalność, którą jesteś mi winien jako swemu władcy, i z miłości dla naszego świata, dla Majipooru. Jeżeli Prestimion wypowie mi wojnę o władzę, nasz świat ucierpi strasznie niezależnie od tego, który z nas włoży w końcu koronę na głowę.

— Nie wątpię w to, panie mój — przytaknął Svor, wykonując gest rozbłysku gwiazd, choć Korsibar go o to nie poprosił. — i dziękuję ci za łaski, którymi obdarzyłeś mnie teraz i w przeszłości. Czy mogę odejść?

Korsibar odprawił go niedbałym gestem. Svor oddalił się bez zwłoki.

2

Po długiej, męczącej pieszej wędrówce ze szczytu Góry Septach Melayn, brudny i obdarty, zawitał na obolałych nogach w progi Domu Muldemar, gdzie wiedziano już o aresztowaniu Prestimiona. Natychmiast odprowadzony został do jednego z apartamentów gościnnych. Wykąpał się, zjadł lekki posiłek, wypił nieco wina, przebrał się w żakiet i spodnie Abriganta, średniego brata Prestimiona, niemal równego mu wzrostem. Potem w wielkiej sali o oknach przysłoniętych czerwonymi zasłonami przekazał, co wiedział — a nie wiedział wiele — księżnie i jej trzem synom. Prestimion i Korsibar pokłócili się na prywatnej audiencji, po czym Prestimion bez zwłoki uwięziony został w tunelach Sangamora.

Dla rodziny księcia nie była to bynajmniej nowina.

— Zostając na miejscu, niczego byśmy nie zyskali — powiedział jeszcze. — Korsibar i nas zakułby w kajdany.

— Dobrze zrobiłeś, uciekając — przyznała księżna Therissa. — Korsibar postąpił jednak pochopnie, aresztując jednego z wielkich książąt królestwa. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że tak bezpośrednia manifestacja władzy to zagrożenie dla całej arystokracji Zamku?

— Zapewne wcale nie myślał o tym, co robi. Svor zrozumiał to od razu. Powiedział, że Korsibar jest słaby i z tego powodu może uderzać bez przyczyny, atakować z czystego strachu, który w nim drzemie. Był gotów zareagować przesadnie na każdą prowokację ze strony Prestimiona. Sądzę też, że Prestimion rzeczywiście mógł go sprowokować.

— Jak? — spytała księżna Therissa.

— Podczas tej audiencji w sali tronowej Korsibar oferował mu miejsce w Radzie. Tyle wiemy z całą pewnością. Sądzę, że rozgniewany Prestimion odrzucił tę propozycję, cisnął mu ją w twarz jak zgniłą rybę.

— On rzeczywiście potrafi się tak zachować. — Oczy wojowniczego Abriganta zabłysły dumą.

— Nie było to jednak posunięcie najmądrzejsze, skoro Korsibar zasiada na tronie, a jednocześnie nie przestaje się bać — stwierdził Sepiach Melayn. — Prestimion stał się jednak ostatnio bardzo impulsywny i zbyt gwałtowny, za co przychodzi mu płacić wysoką cenę.

— Zawsze był bardzo gwałtowny — przyznała księżna Therissa — umiał się jednak opanowywać. Ale kiedy zobaczył Korsibara siedzącego na tronie Confalume’a… tego zapewne wytrzymać nie zdołał.

Sepiach Melayn skinął głową.

— Też tak myślę, pani — przyznał. — Doradzaliśmy Prestimio-nowi, by w ogóle nie szedł na to spotkanie lub by nie udzielał żadnych zdecydowanych odpowiedzi. Miał wyjaśnić tylko, że musi zasięgnąć rady rodziny. Dzięki temu zyskałby trochę czasu. Sądzę jednak, że stracił panowanie nad sobą. Musiała go boleć nawet konieczność ugięcia kolana przed Korsibarem, pozdrowienia go znakiem rozbłysku gwiazd. Tak, moim zdaniem los spotkania rozstrzygnął się na samym początku, gdy Prestimion powinien złożyć Koronalowi hołd.

— Zgadzam się. Niechętnie ugiąłby kolano przed Korsibarem — przytaknął Taradath.

— Tak, tego by nie zrobił — powiedział Septach Melayn. — Jego gniew jest zbyt wielki. A także ból.

— Ból? — powtórzyła księżna Therissa.

— O tak, pani, Prestimion bardzo cierpi z powodu utraty tronu. Nie zdradza tego w zwykłej rozmowie, jest przyjazny, spokojny, sytuację ocenia z filozoficznym dystansem. Ale w środku aż płonie. — Melayn wyciągnął kielich, Taradath napełnił go po brzegi. — Nie sądzę, by Korsibar miał mu wyrządzić jakąś poważną krzywdę — mówił dalej. — Jest po prostu bardzo niepewny siebie, nie wie, co robić; został władcą nagle, a przecież w ogóle nie powinien nim zostać. Idzie za radą tego, potem za radą tamtego, sam nie wie, czego właściwie chce. Mam jednak wrażenie, że mimo wszystko żywi do Prestimiona ciepłe uczucia i nigdy nie zdobędzie się na to, by mu zrobić krzywdę. Jeszcze parę dni, a uwolni więźnia.

— Oby Bogini przyznała ci rację — powiedziała księżna Therissa.

— Korsibar zrobił mu krzywdę, kradnąc koronę i władzę — zauważył Abrigant. — Ja też straciłbym panowanie nad sobą, gdybym miał oddać Korsibarowi hołd gestem rozbłysku gwiazd.

— Prestimion powinien mieć przy sobie nóż — wtrącił się do rozmowy najmłodszy z braci, pełen temperamentu Teotas — wskoczyć na stopnie tronu i poderżnąć temu złodziejowi gardło.

— Nie jesteś pierwszym, który wpadł na ten pomysł — uśmiechnął się Septach Melayn. — A właśnie, czy macie jakieś wieści o Gialaurysie? Rozdzieliliśmy się podczas ucieczki z Zamku i mieliśmy się spotkać tutaj.

— Nic o nim nie wiemy — odparła księżna Therissa.

— A o Svorze?

Księżniczka potrząsnęła głową, lecz książę Taradath powiedział:

— Nie, matko. Przed niespełna godziną otrzymaliśmy informację od diuka Svora. Jest bezpieczny. Od Lorda Korsibara otrzymał pozwolenie opuszczenia Zamku i wkrótce przybędzie do Domu Muldemar. Nie ma żadnych nowych wieści o Prestimionie, jest jednak niemal pewien, że Korsibar nie będzie na-stawał na jego życie.

Septach Melayn z radości aż uderzył dłonią w obsydianowy stół.

— Svor jest bezpieczny! A więc Korsibar nie zapomniał, jakim uczuciem darzył niegdyś przyjaciela. To dobra wiadomość, możemy mieć nadzieję, że po pierwszym groźnym wybuchu gniewu Korsibar zaczyna się wahać i może wkrótce zwolni Prestimiona. Mimo wszystko boję się o Gialaurysa, on jest wręcz przesadnie skłonny do bójek i mógł wszcząć bitkę z tak licznym oddziałem strażników, że dali radę nawet jemu.

W tej chwili pojawił się służący z wieścią, że do Domu Muldemar zawitał kolejny gość, a był nim właśnie Gialaurys, sprawiający wrażenie jeszcze bardziej zmęczonego niż Septach Melayn. Miał wielki, fioletowy siniak na lewym policzku, sprawiał jednak wrażenie wesołego, przynajmniej na tyle, na ile wesoły może być człowiek o tak ponurym usposobieniu. Przytulił Melayna do piersi, niemal łamiąc mu żebra, i w ciągu pierwszych dziesięciu minut wychylił trzy kielichy rubinowego wina.

Septach Melayn powtórzył mu wiadomości otrzymane od Svora i spytał o szczegóły ucieczki z Zamku. Okazało się, że ucieczka przyszła Gialaurysowi bez trudu, tylko brama Gossif okazała się zbyt ściśle strzeżona, by ją sforsować, więc przekradł się do bramy Halanx, lecz tam także zdążyli się już zgromadzić gwardziści.

— Doszło do walki — opowiadał Gialaurys — i zdaje się, że przeze mnie kilku gwardzistów wróciło do Źródła, czego oczywiście żałuję. Nie chcieli ustąpić z drogi, więc co miałem robić? Znasz tego długonosego kapitana Himbergaze’a? — spytał. — Strąciłem go ze ściany Twierdzy Canaberu; wylądował na ziemi z głośnym trzaskiem. Nie przypuszczam, by miał szansę wrócić do pełnienia obowiązków. Tak właśnie zarobiłem to — wskazał siniak na policzku.

— Uderzył cię w twarz? — zdziwił się Sepiach Melayn. Gialaurys zachichotał.

— Nie, to ja go uderzyłem z byka, kiedy chciał mnie złapać. Wyleciał w powietrze strasznie zdumiony i spadł z blanków. Powinienem go potraktować tak Farholta, kiedy siłowaliśmy się w Labiryncie. — Gialaurys wstał i z nieszczęśliwą miną przyjrzał się strzępom swego ubrania. — Po drodze do was wpadłem w las cierni, Quisquis. Nie należało to do przyjemności. Popatrzcie tylko, jak wyglądam.

— Ja też w drodze miałem kłopoty. Noszę teraz żakiet księcia Abriganta — poinformował go Sepiach Melayn. Zerknął na trzech szczupłych braci Prestimiona. — Obawiam się, przyjacielu, że nie znajdziesz tu ubrań w odpowiednim rozmiarze. Może któryś z koniuszych księżnej znajdzie stary namiot i krawiec zszyje ci go na spodnie.

— Wesoły jak zawsze — powiedział Gialaurys bez cienia wesołości w głosie.

Księżna Therissa oznajmiła jednak, że nowe ubrania będzie można przygotować szybko, i rzeczywiście, rankiem następnego dnia były już gotowe. Również rankiem pojawił się w Domu Muldemar diuk Svor, prowadząc pięć wierzchowców obładowanych różnymi dobrami, między innymi strojami z kwater Septacha Melayna i Gialaurysa.

Svor opowiedział im o swej rozmowie z Korsibarem i o tym, że wzbudziła w nim nadzieję na szybkie zwolnienie Prestimiona.

— A co się mówi na Zamku o jego aresztowaniu? — spytał Sepiach Melayn. — Jak to skomentowali Serithorn czy, powiedzmy, Oljebbin?

— Nie skomentowali — odparł Svor. — Rozumiecie chyba, że wyjeżdżałem w pośpiechu i nie marnowałem czasu na spacery i zbieranie plotek. Z tego, co słyszałem, wynika, że ludzie są zbyt zdumieni, by wypowiadać się głośno, udają więc, że wszystko jest tak, jak być powinno, i czekają, co też jeszcze zrobi Korsibar.

— Zachowują się tak od samego początku — stwierdził ponuro Gialaurys. — Korsibar kradnie koronę i nikt mu się nie sprzeciwia, nawet sam Confalume, wszyscy tylko czekają cierpliwie na dalsze wypadki. Więc Korsibar przyjeżdża na Zamek, przejmuje władzę i dalej nikt mu się nie sprzeciwia. Wtrąca Prestimiona do lochu i mamy to samo — ani słowa sprzeciwu. Czy naprawdę wszyscy są takimi tchórzami? Dlaczego choćby Oljebbin albo Gonivaul nie powstaną, nie zaprotestują głośno przeciw bezprawiu?

— Tu, w tym domu na własne uszy słyszałeś przemowy dzielnego Oljebbina i nieustraszonego Gonivaula, a także szlachetnego Serithorna. Jeden po drugim oznajmiali nam, że będą czekali, uważnie śledzili poczynania Korsibara, nie zajmując żadnych pozycji, nie sprzeciwiając mu się, aż nadejdzie właściwy moment. „Nie uczynimy niczego pośpiesznie, pod wpływem chwili” — powiedział Serithorn, a może był to Gonivaul? Zapomniałem, ale wszyscy mówili to samo.

— Obiecali wspomóc Prestimiona, jeśli się przeciwstawi Korsibarowi — zaprotestował Gialaurys.

— Wspomnieli coś o takiej możliwości, tchórzliwie i półgębkiem — przypomniał mu Svor. — I cały czas zasłaniali się tymi wszystkimi „być może” i „lecz jednak”, a poza tym ani słowem nie napomknęli o udzieleniu pomocy Prestimionowi, jeżeli Korsibar jemu się przeciwstawi. Czego właściwie od nich oczekujesz, Gialaurysie? Tego, iż owi starzy, kochający wygodę, słabi duchem ludzie powstaną, zaczną przemawiać i protestować przeciwko aresztowaniu Prestimiona, skoro Korsibarowi wystarczy strzelić z palców i w chwilę później oni sami znajdą się w tunelach Sangamora, zakuci w łańcuchy? Korsibar ma w ręku wszystkie atuty. Wielcy panowie boją się go i nie ufają sobie nawzajem. Na całym świecie oprócz samego Prestimiona jest tylko jeden człowiek, który nie boi się sprzeciwić Korsibarowi. Mógłby pomóc nam wydrzeć Prestimiona z jego łap. On też, oczywiście, nie jest aniołem.

— Masz na myśli prokuratora? — spytał Sepiach Melayn.

— A kogóż by innego? Jeśli chcemy zorganizować coś w rodzaju opozycji wobec Korsibara, musimy szukać pomocy u Dantiryi Sambaila. Jest w końcu krewnym naszego księcia, może więc domagać się jego uwolnienia. Poza tym to człowiek potężny, mający do dyspozycji armię, bogaty, zdecydowany i przebiegły.

— Cechuje go także wielki osobisty wdzięk, słodycz charakteru, wielka uroda i bezinteresowna miłość do małych zwierzątek — zakpił Sepiach Melayn. — Jakiż wspaniały byłby z niego sojusznik, Svorze!

— W każdym razie prokurator jest teraz na morzu, w drodze na Zimroel — przypomniał im Gialaurys. — Nawet gdyby zawrócił tego samego dnia, kiedy wyląduje w Piliplok, wróci na Alhanroel za kilka miesięcy. Założywszy, że w ogóle zechce wrócić.

— Ależ skąd — powiedział Svor. — Prokurator nie wypłynął na morze. O ile wiem, znajdował się zaledwie w pół drogi do Alaisoru, kiedy do jego uszu dotarła wieść, że Prestimion został areszlowany. Nalychmiast odwołał powrót do domu i szybkim marszem ruszył z powrotem na Górę.

— Wiesz to na pewno? — zdziwił się Sepiach Melayn.

— Ja już nic nie wiem na pewno oprócz tego, że u każdej ręki i nogi mam pięć palców, a i w to zdarza mi się czasem powątpiewać. Dziś rano jednak, jadąc do was, dowiedziałem się z pewnego źródła w mieście, w Muldemar, że Danlirya Sambail wraz z towarzyszącą mu bandą zmierza w tym kierunku. Czy to prawda? Mógłbym postawić horoskop na tę okoliczność, ale horoskopowi też byś przecież nie uwierzył. Możemy tylko czekać. Będziemy więc czekać, a Dantirya Sambail albo przyjedzie, albo nie przyjedzie. Podsumowałem po prostu to, co wiemy.

— Jakiej ceny zażąda za uwolnienie Prestimiona? — spytał Gialaurys. — On przecież nic nie robi bez zapłaty.

— Celna uwaga — przyznał Sepiach Melayn. — Prestimion poważnie się u niego zadłuży i będzie zmuszony spłacić ten dług wraz z odsetkami. Jeśli kiedykolwiek zdobędzie władzę, Dantirya Sambail zasiądzie po jego prawicy. Cóż, nic na to nie poradzimy, przecież nie uwolnimy Prestimiona za pomocą czarów. Więc zgodnie z tym, co powiedział Svor, musimy czekać i patrzyć, co się dzieje.

— Przynajmniej miło się czeka w tym domu — stwierdził Svor. — I wino jest bardzo dobre.


Mijały dni. Codziennie do Domu Muldemar docierały nowe wieści, nie wszystkie godne wiary. Prestimion, twierdzono, zostanie zwolniony w najbliższym Dniu Morza, nie, w Dniu Księżyca, nie w Dniu Trzecim. Prestimion nie został jednak zwolniony ani w Dniu Trzecim, ani w Dniu Czwartym, ani potem. Akbalik przysłał wiadomość, że Prestimiona odwiedził w lochach książę Serithorn i zastał go w niezłym zdrowiu, choć zdumionego śmiałością Korsibara, więżącego go tak po prostu oraz niezadowolonego z ilości i jakości jedzenia, wychudzonego i bladego. Jeśli zaś chodzi o Lorda Korsibara, rzadko go ostatnio widywano. Najwięcej czasu spędzał w swych prywatnych apartamentach, odwiedzali go często Navigorn, Farąuanor i Mandrykarn, życie dworskie zamarło jednak w chwili tego przedziwnego kryzysu. Lady Thismet także nie pokazywała się publicznie. Pomiędzy damami dworu rozeszła się plotka, że Thismet i jej brat Koronal pokłócili się w jakiejś ważnej sprawie i doszło między nimi do głębokiego konfliktu.

— Dostałem list od mojej przyjaciółki Heisse Vaneille z Bailemoony, w którym pisze, że powodem kłótni był Prestimion — powiedział im Svor. — Wygląda na to, że lady Thismet, zalana łzami, błagała o uwolnienie Prestimiona, twierdząc, iż darzy go uczuciem i nie pozwoli, by dogorywał w lochu. Koronal tak się na nią rozzłościł, iż groził jej wręcz, że zostanie zamknięta w innej części tuneli.

— Jak tak dalej pójdzie, wszyscy trafią do lochów — uśmiechnął się Septach Melayn, po czym obrzucił Svora pytającym spojrzeniem. — Wiesz coś o tym, pieszczoszku dam? Mam na myśli nagłe uczucie, które rozkwitło między Thismet a Prestimionem. Sądziłem, że ona go nie znosi.

— Wszystko jest możliwe między mężczyzną i kobietą — stwierdził Svor. — Powtarzam tylko to, czego dowiedziałem się od Heisse Vaneille.

— A ta twoja dziewka jest odpowiedzialnym informatorem? Svor spojrzał na Melayna kwaśno.

— Wyrządzasz jej wielką niesprawiedliwość. To wspaniała kobieta z jednej z najlepszych rodzin w Bailemoonie. Pozwólcie jednak, że będę mówił dalej, mam więcej informacji. Pontifex Confalume opuścił Zamek i powrócił do swych obowiązków w Labiryncie.

— Jak zwykle udając, że nie dostrzega zbrodni syna — wtrącił Septach Melayn.

— Pontifex… Pontifex został zaczarowany przez magów — powiedział ponuro Gialaurys. — Nie ma innego wyjaśnienia na to, jak się ostatnio zachowuje. Zupełnie nie przypomina dawnego Confalume’a, jest bierny. Sanibak-Thastimoon, a może jeszcze jakiś gorszy czarodziej z otoczenia Korsibara musiał rzucić na niego zaklęcie.

— Zapewne masz rację — przyznał Svor. — Następna sprawa… Lady Roxivail także wyjechała, jest w drodze do Alaisoru, skąd ma popłynąć na Wyspę Snu, by przejąć funkcję Pani Wyspy.

— Niech Lady Kunigarda przywita ją włócznią — powiedział Septach Melayn.

— Mam także informację o prokuratorze Dantiryi Sambailu. Wcześniejsze informacje, jakoby zawrócił z podróży do Alaisoru, okazały się prawdziwe. Wraz z całym dworem zmierza teraz w kierunku Góry. Całą tę bandę widziano już w Coragem, Tedesca, Klatre i Bland. Chodzą plotki, że do Pivrarch lub Lontano dotrze w przyszłym tygodniu i ruszy na Górę tym zboczem. Ma zawitać do Muldemar, by się z nami naradzić, a następnie udać się na Zamek i stanąć przed Koronalem. Wysłał już wiadomość do Korsibara — lady Heisse Vaneille dowiedziała się tego od Akbalika — w której daje wyraz swojemu poruszeniu z powodu zatrzymania Prestimiona.

— Jeśli to prawda — stwierdził Septach Melayn — to być może, także do nas wyśle posłańca z informacją o swych planach.

Nie przybył jednak żaden posłaniec, lecz pewnego dnia przed bramą Domu Muldemar pojawił się sam Dantirya Sambail, jak zwykle bez zapowiedzi, groźna postać nie pasująca do pogodnego ranka, otoczona licznym dworem, dla którego zażądał kwater, jedzenia i wina.

Prokurator wystrojony był kolorowo niczym paw, tym razem we wcięty w talii żakiet z szerokimi rękawami, wykończony koronką, niebieskie aksamitne bryczesy i spiczaste turkusowe buty z wykończeniami z żółtej jedwabnej wstążki. Spotkał się z Septachem Melaynem, Svorem, Gialaurysem i braćmi Prestimiona w długiej sali znanej pod nazwą Łuczniczej, gdzie na białych granitowych ścianach wisiały setki starożytnych łuków należących do kolekcji Prestimiona wraz z różnymi dziwnymi strzałami. Mandralisca, chudy, o ostrej twarzy podczaszy prokuratora, którego zadaniem było próbowanie przed nim wszystkich potraw, stał jak zwykle za lewym ramieniem pana.

Szambelanowie naleli im chłodnego wina z dobrego rocznika. Prokurator wychylił kielich — po sprawdzeniu, czy nie został zatruty — i spytał:

— Macie jakieś nowe informacje o moim kuzynie Prestimionie? Czy jest dobrze traktowany? Czy przygotowano plany jego uwolnienia?

— Nie mamy żadnych wiadomości z pierwszej ręki — odpowiedział Septach Melayn. — To, co wiemy, pochodzi z drugiej, a czasami nawet z trzeciej. Poinformowano nas, że czuje się względnie dobrze, ale to wieść sprzed kilku tygodni. Ostatnio nie dopuszczano do niego odwiedzających.

Prokurator pochylił się i ciężko oparł łokciami o stół. Wbił kciuki w tłuste policzki, dłonią powoli przesunął po szerokim czole. Skinął, by nalano mu wina. Kielich został napełniony, Mandralisca spróbował zawartości i wtedy Dantirya Sambail opróżnił puchar w kilku wielkich haustach. Na twarzach braci Prestimiona odmalowało się rozczarowanie, a nawet oburzenie. Po chwili milczenia prokurator powiedział:

— Wy trzej jesteście jego umiłowanymi faworytami, a wy trzej — kwaśnym spojrzeniem przesunął po Taradathu, Abrigantie i Teotasie — jego braćmi. A jednak siedzicie w sześciu tu, w Domu Muldemar, i nie robicie nic. Dlaczego? Dlaczego nie pojechaliście na Zamek, nie protestujecie głośno przeciw hańbiącemu potraktowaniu księcia? Nigdy nie słyszałem, by brakowało ci odwagi, Septachu Melaynie. A tobie sprytu, diuku Svorze.

— Czekaliśmy na ciebie — odparł Sepiach Melayn. — Ty byłeś brakującym elementem układanki. Gdyby któryś z nas pojechał na Zamek, zakuto by go w kajdany szybciej, niż potrafisz wychylić kielich wina, my bowiem należymy tylko do otoczenia Prestimiona. Ty zaś nie należysz do niczyjego otoczenia. To nie kwestia odwagi lub sprytu, Dantiryo Sambailu, lecz możliwości. Ty jeden dysponujesz potęgą zdolną zmusić Korsibara do ustąpienia. Mówię o armii, którą masz na Zimroelu.

— Ach! Więc uwolnienie Prestimiona to moje zadanie? Podejrzewałem, że tak będzie. Mam nadzieję, że pojedziecie ze mną na Zamek.

— Jeśli twoim zdaniem tak będzie najlepiej, pojedziemy — przytaknął Sepiach Melayn.

— Więc jedźcie, wy trzej. — Dantirya Sambail wskazał na niego, Gialaurysa i Svora.

— A my? — spytał Abrigant.

— Nie powinniście. Waszym zadaniem będzie zabezpieczenie Domu Muldemar i przygotowanie go na powrót brata. Zbierzecie ludzi z miasta i przygotujecie się do możliwej bitwy.

— Bitwy?! — wykrzyknęli jednocześnie Septach Melayn i Gialaurys, obaj z radością. Svor milczał, tylko jego oczy zrobiły się nagle puste.

— Owszem, bitwy. Jeśli Korsibar nie odda nam Prestimiona z dobrej woli, odbierzemy go siłą i wówczas zrobi się naprawdę ciekawie, prawda? — Prokurator wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. — Chcę dostać od was trzydziestu silnych uzbrojonych ludzi — zwrócił się do Taradatha i Abriganta. — I chcę, żeby wystąpili w barwach mojego dworu.

— Nasi ludzie w barwach Ni-moya? — oburzył się uczony Taradath, a gwałtowny młody Abrigant zerwał się z krzesła. — Nie możemy na to pozwolić!

Prokurator machnął wielkim łapskiem.

— Spokojnie, kuzynowie, spokojnie, nie chciałem was urazić. Moim zamiarem jest tylko doprowadzenie do uwolnienia waszego brata. Uważajcie, co powiem: mam własnych siedemdziesięciu sześciu ludzi. Kiedy dacie mi trzydziestu, będzie to już siła wystarczająca, by Korsibar zaczął się zastanawiać. Ludzie w moich barwach to jednak tylko dwór, towarzyszący mi w podróżach, z którym udałem się do Labiryntu na pogrzeb Pontifexa. Wygląda to całkiem niewinnie. Gdybym natomiast pojawił się teraz na Zamku z drugim oddziałem, i to w barwach Muldemar, wyglądałoby to trochę tak, jakbym musztrował armię przeciw Koronalowi w domu Prestimiona. Rozumiecie, o czym mówię? Dodatkowi ludzie bardzo się przydadzą, trzeba ich jednak ukryć, by zapobiec przedwczesnemu wybuchowi wojny.

Mimo wyjaśnienia bracia nadal sprawiali wrażenie zaniepokojonych.

— Zróbcie, jak mówi — ponaglił ich Svor. — To dobry plan. — A zwracając się do Dantiryi Sambaila, dodał: — Weź pięćdziesięciu ludzi zamiast trzydziestu.

— Trzydziestu mi wystarczy — odparł prokurator. — Na razie.


Svor nie spodziewał się, że tak szybko wróci na Zamek, a oto stał teraz wraz z prokuratorem przed obliczem Korsibara. Audiencja odbywała się w starej sali tronowej Stiamota, w której, zdaje się, nowy Koronal przyjmował teraz większość gości, rezygnując ze spotkań w znacznie bardziej imponującej sali tronowej zbudowanej przez ojca. Ta była mała, prosta i skromnie urządzona: niski tron ze zwykłego białego marmuru, za tronem ławki dla ministrów, podłoga wyłożona gładkimi szarymi kamieniami i przykryta dywanem z Makroposopos, kopią jakiegoś starożytnego dzieła.

Po jednej stronie Korsibara siedział hrabia Farąuanor, po drugiej Sanibak-Thastimoon. Naprzeciw nich stanął prokurator Ni-Moya mający po prawej ręce Svora i Septacha Melayna, po lewej zaś Mandraliscę. Gialaurys zapowiedział z góry, że nie skłoni się przed Korsibarem i nie pozdrowi go gestem rozbłysku gwiazd, nie było go więc w sali audiencyjnej. Przyłączył się do setki ludzi w barwach Dantiryi Sambaila, którzy wraz z nim przybyli na Zamek.

Kilka kolejnych tygodni rządów sprawiło, że Korsibar jeszcze bardziej się zmienił. Znikła gdzieś jego beztroska witalność, był blady i sprawiał wrażenie wychudzonego. Garbił się, po zwykłej u niego opaleniźnie, którą zawdzięczał częstym wypadom na polowania, nie pozostał nawet ślad. Wyostrzyły mu się rysy twarzy, wargi miał zaciśnięte, oczy zaś podkrążone i nieruchome, jakby ostatnio dźwigał ciężar zbyt wielki nawet na jego szerokie ramiona. Sprawiał wrażenie człowieka, który cały czas czegoś się boi.

Zadaniem diuka Svora było pilnowanie, by Sanibak-Thastimoon nie rzucił na nich czaru pętającego umysł, takiego jakim posłużył się w Labiryncie. Dantirya Sambail słusznie zauważył, że Svor ma talent do wyczuwania magii, choć nie umie się nią posługiwać, przyda się im więc, zapobiegając możliwej zdradzie. Patrzył teraz ciężkim, nieruchomym spojrzeniem na Su-Suherisa, jakby ostrzegał go: „Znam twoje sztuczki, więc nie próbuj ich dziś stosować. Septach Melayn ma miecz na twoje dwie szyje”.

Dantirya Sambail stał naprzeciw tronu na szeroko rozstawionych nogach, w butnej pozie.

— Panie mój — zaczął — mam nadzieję, że odebrałeś przesłaną przeze mnie wiadomość dotyczącą mojego kuzyna, Prestimiona.

— Wiadomość dotarła do nas, owszem — odpowiedział bardzo chłodno Korsibar.

— Wysłałem ją kilka tygodni temu. Mam informację, panie, że książę Prestimion nadal pozostaje w areszcie.

— Książę zbuntował się przeciw naszej władzy. Zwolnimy go, gdy przestanie się buntować, nie wcześniej.

— Ach! A jak ma ci udowodnić, że to się stało, panie mój?

— Stanąwszy przed naszym obliczem, wykonałeś gest rozbłysku gwiazd, ukląkłeś, zwróciłeś się do nas słowami „panie mój”. Diuk Svor w swej wielkiej uprzejmości postąpił podobnie, zdobył się na to nawet hrabia Septach Melayn. Jeśli książę Prestimion wyświadczy nam tę samą grzeczność, znów będzie wolnym człowiekiem.

— A więc odmówił przestrzegania form należnych Koronalowi, czy tak? — spytał Dantirya Sambail.

— Owszem, odmówił. Siedziałem na tronie Confalume’a i poprosiłem go — bardziej jak ktoś zwracający się o uprzejmość niż jak król — by oddał należne honory. — W oczach Korsibara błysnął gniew. Svor zauważył, że w tej chwili przestał on mówić o sobie w pluralis majestatis. — Rozmawiałem z nim jak ze starym przyjacielem, wyjaśniłem, że chcę tylko tego, co mi się należy, bo jestem Koronalem. A on mi powiedział, że nie jestem Koronalem.

— Tak powiedział?

— Rzucił mi to w twarz. Powiedział, że rządzę bezprawnie. Powiedział, że nasz świat nie ma w tej chwili legalnego Koronala.

— Ach! Powiedział to wszystko?

— Tak. Rozkazałem mu cofnąć te słowa, lecz odmówił, więc siedzi teraz w lochach i będzie tam siedział, póki nie uzna mnie za prawdziwego Koronala.

— Ach! Ach! Czy mogę z nim porozmawiać, panie mój?

— Nie, nie możesz.

— Istnieje możliwość, iż skłonię go do ugody w tej sprawie — oznajmił Dantirya Sambail.

— Najpierw pozwoliłem mu na kilka wizyt. Od dziewiętnastu dni nikt go jednak nie odwiedził, nie ma towarzystwa, jeśli nie liczyć pewnego bardzo irytującego Vroona, który przetrzymywany jest w tej samej komnacie. Pozostanie w tym półodosobnieniu, póki myśli o buncie całkowicie nie wywietrzeją mu z głowy.

— Mogę przyśpieszyć ten proces — powtórzył prokurator. — Wskazać mu drogę rozsądku i…

— Nie, Dantiryo Sambailu. Nie, nie, nie! Mam jeszcze raz powtórzyć to słowo? Jeśli tak, powtarzam je: nie! — I Korsibar zacisnął wargi, nie mówiąc nic więcej.

Svor miał wrażenie, że już, już Korsibar zagrozi rozmówcy aresztowaniem, a Dantirya Sambail orientuje się w zagrożeniu i jest na nie przygotowany.

Zapadła cisza. Prokurator, który do tej pory stał przed Korsibarem niewzruszony niczym skała, obrócił lekko głowę i powiedział coś do Mandraliski. Mandralisca skinął głową, wykonał pośpieszny gest rozbłysku gwiazd i wyszedł z sali. Prokurator nagle odezwał się, mówiąc lekkim, przyjaznym tonem, jakby między nim i Koronalem nie doszło przed chwilą do ostrej wymiany zdań.

— Panie, proszę, powiedz mi, czy mój kuzyn po tygodniach spędzonych w lochu nie ucierpiał na zdrowiu? Jest mi bardzo drogi, więc martwię się, czy nie spotkało go nic złego.

— Nie morzymy go głodem, Dantiryo Sambailu. Nie torturujemy go też ani nie czynimy mu krzywdy innej niż odebranie swobody poruszania się wedle własnej woli. Tę zaś oddamy mu z radością w chwili, gdy pozdrowi nas gestem rozbłysku gwiazd i zegnie przed nami kolano.

— Chciałbym uzyskać pewność, panie, iż niedogodności związane z utratą swobody nie szkodzą jego zdrowiu.

Hrabia Farąuanor wyszeptał coś do Sanibaka-Thastimoona. Su-Suheris skinął obiema głowami i zwrócił się do Korsibara, który jednak uciszył go niecierpliwym gestem.

— Właśnie ją uzyskałeś, prokuratorze — powiedział lodowatym tonem.

— Powiedziałeś tylko, czego z nim nie robisz, panie, a nie jak się miewa — odpowiedział natychmiast Dantirya Sambail.

Tym razem głos zabrał Farąuanor.

— Czy jest twym zamiarem obrazić Koronala, Dantiryo Sambailu? Twój drogi kuzyn Prestimion — bardzo daleki kuzyn, prawda? — nie został skrzywdzony i miewa się dobrze. Uspokój się więc i przerwij to przesłuchanie. Nawet prokurator Ni-moya nie ma prawa denerwować Koronala w ten sposób.

— Po co w ogóle wróciłeś na Zamek? — spytał z kolei Korsibar. — Powiedziałeś mi, że pragniesz powrócić na Zimroel, za którym bardzo tęsknisz, i tam oznajmić swym ludziom, że na tronie Koronala zasiadł książę Korsibar. Wracasz jednak nagle, w zaledwie kilka miesięcy po wyjeździe. Dlaczego?

— Wiesz, dlaczego wróciłem — odparł spokojnie Sambail. — Gdybym jeszcze raz ci to wyjaśnił, zdenerwowałbyś się, a hrabia Farąuanor bardzo wyraźnie zabronił mi denerwować Koronala.

— Czy mogę coś powiedzieć, panie? — odezwał się Septach Melayn, do tej pory w milczeniu przysłuchujący się rozmowie. — Znaleźliśmy się w impasie, a ja chciałbym zaproponować kompromis.

— Mów więc — przyzwolił Korsibar.

— Jak rozumiem, Prestimion obraził cię, odmawiając złożenia przysługującego Koronalowi hołdu. Dobrze. Próbujesz jednak, panie, siłą skłonić go do złożenia tegoż hołdu, a przecież znasz Prestimiona wystarczająco, by wiedzieć, że on nigdy nie podda się sile.

— Jest człowiekiem nieugiętym, owszem — potwierdził Korsibar.

— Sprawa wygląda więc tak, że oskarżyłeś go o bunt, uwięziłeś i nie zwolnisz, póki nie wyrazi skruchy, a ponieważ nie wyrazi on skruchy, pozostanie w lochach aż do śmierci, która przyjść może w każdej chwili, jeśli więzienie to jest tak surowe, jak słyszałem. Po świecie rozejdzie się wieść o tym, że Koronal Lord Korsibar skazał swego byłego rywala, księcia Prestimiona na śmierć za bunt. Jak zareaguje na to świat? Weźmy pod uwagę, że Prestimion jest bardzo lubiany we wszystkich prowincjach Majipooru. Proszę o wybaczenie tych słów, panie, lecz świat z pewnością uzna to za akt okrucieństwa. Zrazisz do siebie ludzi, którzy w pierwszych dniach twych rządów obdarzyli cię taką miłością.

— Dość. Nie chcę słuchać tego dłużej. Jaki kompromis proponujesz, Septachu Melaynie? — Głos Korsibara drżał od powstrzymywanego napięcia.

— Zobowiążemy się nie protestować głośno przeciw temu, w jaki sposób potraktowałeś Prestimiona. Ty zaś, panie, jeszcze dziś wydasz go nam i pozwolisz wrócić do Muldemar. Jest bardzo prawdopodobne, iż matka, bracia i my przekonamy go, że pobłądził, i skłonimy do skruchy, Ty, panie, przetrzymując go w lochu, nigdy tego nie osiągniesz, stała, łagodna perswazja jednak…

— Tak wyobrażasz sobie kompromis? — przerwał mu Korsibar. — Czyżbyś miał mnie za durnia? Nie widzę możliwości…

— Panie! — zakrzyknął ktoś z korytarza. — Wdarli się do lochów…

Korsibar umilkł zdumiony. Farąuanor, czerwony na twarzy, zerwał się z krzykiem. Nawet nieporuszony zwykle Sanibak-Thastimoon wyglądał na zaskoczonego. W tej samej chwili do sali wbiegł Mandralisca i wyszeptał coś do ucha swego pana. Dantirya Sambail wysłuchał go z uśmiechem. Spojrzał na Koronala.

— Panie — powiedział bardzo spokojnie, jakby oznajmiał rzecz najzupełniej oczywistą — wygląda na to, że między moimi ludźmi a twoimi gwardzistami doszło do starcia. Zajście to miało miejsce przed bramą do tuneli Lorda Sangamora. Podczas bójki brama prowadząca do tuneli została w pewnym stopniu uszkodzona, co umożliwiło ich penetrację. Z przykrością stwierdzam, że według posiadanych przeze mnie informacji, nie obeszło się bez ofiar. Pozostający u mnie na służbie łucznik, Skandar, skorzystał z okazji i zdecydował się sprawdzić, czy inny słynny łucznik, książę Prestimion, jest traktowany właściwie jako więzień, a odkrywszy, że jego stan daleki jest od ideału, wyniósł nieszczęsnego z lochów, by umożliwić mu skorzystanie z opieki medycznej, której najwyraźniej potrzebuje.

Sposób, w jaki wypowiedziane zostały powyższe słowa — bez emocji, cicho — zdumiał Svora i wzbudził jego wielki podziw. Czy Dantirya Sambail rzucił czar na Korsibara? Koronal przyjął tę oszałamiającą wiadomość niezwykle spokojnie. Otwierał i zamykał usta, nie był jednak w stanie wypowiedzieć słowa. Bardzo pragnął zareagować, o czym świadczyła mimika, a jednak nie protestował, choć przecież miał do czynienia z jawnym aktem buntu przeciw swej władzy.

Próbował odpowiedzieć Farąuanor, został jednak uciszony przez Koronala jednym krótkim gestem.

Władzę w sali audiencyjnej przejął bezspornie Dantirya Sambail, który przemawiał dalej:

— Znaleźliśmy się w delikatnej sytuacji, panie. Proponuję więc, byśmy bez zwłoki zgodzili się na kompromis zaproponowany przez hrabiego Septacha Melayna. Od tej chwili między frakcjami Koronala i księcia Prestimiona panuje pokój. Żadna ze stron nie oskarża drugiej o nic. Natychmiast przejmuję opiekę nad księciem i będę osobiście odpowiedzialny za jego właściwe zachowanie.

Sanibak-Thastimoon poruszył się niespokojnie, jakby rozważał możliwość podjęcia jakichś działań. Svor, który nie spuszczał z niego oka, palcem wskazującym i kciukiem nakreślił w powietrzu magiczny znak — groźbę i Su-Suheris znieruchomiał natychmiast, znów upodabniając się do posągu. Farąuanor, mimo iż gotów wybuchnąć, milczał także.

Korsibar zaś, z twarzą zamarłą w grymasie, patrzył przed siebie przerażonymi oczami niczym człowiek stojący twarzą w twarz ze śmiertelnie jadowitym wężem, który już podniósł łeb i lada chwila ukąsi.

Albowiem on, Koronal, został straszliwie znieważony przez Dantiryę Sambaila we własnej sali tronowej. Wyglądało jednak na to, że brak mu odwagi, by zareagować na obelgę. Svor nie wierzył własnym oczom. Być może, Korsibar zachowywał się w ten sposób, ponieważ nadal czuł się niepewnie jako władca i nie miał śmiałości sprzeciwić się życzeniu groźnego, gwałtownego, niebezpiecznego prokuratora Ni-moya, człowieka nieprawdopodobnie wręcz potężnego i, gdyby został sprowokowany, zdolnego do wszystkiego. Niezależnie jednak od kierujących nim motywów Korsibar sprawiał wrażenie sparaliżowanego tak bezczelnym aktem pogardy.

Zdumiony Svor nie od razu zorientował się, że wstrzymał oddech. Nie był jeszcze w stanie uwierzyć, że uczestniczy w rzeczywistych wydarzeniach, choć przecież Dantirya Sambail oznajmił im swoje zamiary na godzinę przed audiencją.

Prokurator tymczasem przemawiał spokojnie:

— Panie, mam szczery zamiar natychmiast opuścić Zamek i ruszyć w przyobiecaną ci podróż na Zimroel. Mam też zamiar pozwolić hrabiemu Septachowi Melaynowi i jego towarzyszowi diukowi Svorowi na natychmiastowe usunięcie Prestimiona z Zamku i przewiezienie go do Domu Muldemar, w którym będzie mógł spokojnie dojść do siebie po ostatnich przeżyciach. Jestem absolutnie przekonany, że gdy tylko książę odzyska pełnię sił, podjęte zostaną wszelkie środki, by skłonić go do złożenia ci hołdu, który należy się władcy od każdego lojalnego poddanego. Z iście wspaniałą energią Dantirya Sambail pożegnał ogłupiałego Korsibara głębokim ukłonem i powtarzanym raz za razem znakiem rozbłysku gwiazd.

— Panie mój — zakończył — życzę ci szczęśliwego dnia i długiego życia, a także sukcesów w sprawowaniu władzy.

Odwrócił się, by wyjść z sali.

Korsibar, nadal oniemiały, uczynił lewą ręką gest przyzwolenia, po czym, pokonany, zgarbił się na tronie. Svor, którego nie opuszczał podziw dla bezbrzeżnej bezczelności prokuratora, nie spuszczał z niego zdumionego spojrzenia.

I stało się tak, że we trzej — Svor, Septach Melayn i Dantirya Sambail — opuścili salę tronową bez przeszkód. Prestimion otrzymał wolność w darze od swego nieustraszonego kuzyna, choć — z czego wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę — za ten dar miał drogo zapłacić w przyszłości.

Wydostali się bezpiecznie za bramy Zamku. Kiedy jechali drogą do Muldemar, prokurator powiedział do bladego, wyczerpanego Prestimiona:

— Zdajesz sobie chyba sprawę, kuzynie, że jesteśmy teraz w stanie wojny z Koronalem? Nie sądzę bowiem, by miał spokojnie znieść to, co zrobiłem. Zbieraj armię, ja zrobię to samo.

3

Przez tydzień prokurator i jego banda gościli w Domu Muldemar, a jedli i pili niczym nienażarte habagogi buszujące na polu wśród dojrzałych właśnie plonów. Wreszcie Dantirya Sambail ruszył ku zachodniemu wybrzeżu Alhanroelu, by tam czekać na wojska, które wezwał ze swego rodzinnego kontynentu przez szybkiego posłańca.

— Przyrzekam oddać ci do dyspozycji wielką siłę, armię uzbrojonych po zęby żołnierzy, jakiej nie widział ten świat — obiecał Prestimionowi przesadnie uroczyście. — Twoimi generałami będą moi wierni bracia, Gaviad i Gavundiar, oficerami zaś ludzie znani z nieustraszonej odwagi.

Prestimion pożegnał prokuratora z radością. Darzył swego dziwnego, okrutnego krewnego sympatią i podziwem, był mu również, oczywiście, wdzięczny za odzyskaną wolność, niechętnie jednak znosił jego towarzystwo, zwłaszcza teraz, gdy był słaby, wyczerpany, a czekały go długie godziny układania planów.

Twarz księcia po spędzonych w lochu tygodniach była chuda, oczy miał wpadnięte, skórę szarą, złote włosy słabe, matowe. Nabawił się drżenia rąk i nie ośmielił się wyjść na strzelnicę ze strachu, że w tunelach Lorda Sangamora utracił talent łucznika. Przez pierwsze kilka dni prawie nie wychodził z sypialni, leżał w łóżku niczym chory starzec, przy odsuniętych zasłonach z niebieskiego aksamitu, ciesząc się pięknem widzianych przez okna ze rżniętego kwarcu zielonych wzgórz i jasnymi promieniami słońca.

Przeraził przyjaciół zmianami, które zaszły w jego wyglądzie w okresie niewoli. Gialaurys był wręcz nieprzytomny z gniewu, Svor splatał palce giętkie niczym rozwścieczone węże. Septach Melayn natomiast tryskał właściwym sobie optymizmem.

— Odrobina przyzwoitego jedzenia, kilka łyków dobrego wina dziennie, świeże powietrze, rzeka, słońce… tylko spójrz, już wyglądasz lepiej, a przecież dopiero co znalazłeś się na wolności! Głodzili cię, prawda?

Prestimion uśmiechnął się krzywo.

— Lepiej by było, gdyby mnie głodzili. Takich ochłapów nie rzuciłbym nawet mintunom z ulicy. Cienka kwaśna zupka ze starej kapusty z Bogini jedna wie jakim nieświeżym mięsem… obrzydlistwo. I to światło, to straszne pulsujące światło, Septachu, bijące po oczach we dnie i w nocy. Światło było najgorsze, znacznie gorsze od wstrętnego jedzenia. Nie chcę widzieć nic czerwonego, choćbym miał żyć sto lat!

— Mówią, że to światło zaklęto w kamienie przez jakąś starożytną magię, dziś już zapomnianą — zauważył Svor. — Zapomniano też magii koniecznej, by je wyłączyć.

Prestimion tylko wzruszył ramionami.

— Magia, nauka… kto wie, gdzie leży różnica? Straszna rzecz, to światło. Uderza niczym twarda pięść. Nie sposób się przed nim ukryć. Zamykasz oczy, lecz nadal widzisz je pod powiekami, godzina po godzinie, bezustannie. Oszalałbym bez wątpienia, gdyby nie mały zielony amulet, który umożliwił mi obronę. — Książę na chwilę pogrążył się w myślach. — Thalnap Zelifor powiedział mi, jak go użyć — mówił dalej. — Gładziłem go czubkami palców, o tak, za każdym razem, kiedy rozkuwali mnie do jedzenia. I powtarzałem wówczas w myśli, jakbym modlił się do Bogini: „Ułagodź me oczy, daj mi zaznać odpoczynku”. W jakiś sposób pomagało, wiecie? Było źle, ale sądzę, że gdybym nie miał amuletu, mogłoby być znacznie gorzej. Choć nie wiem, do kogo czy też do czego się modliłem, w każdym razie z pewnością nie do Bogini. A właśnie, co się stało z tym małym Vroonem?

— Jest tu, w Domu Muldemar — odparł Septach Melayn.

— Tu? Jakim cudem?

— Uwolniliśmy go razem z tobą. W zamieszaniu uczepił się któregoś z nas i przyjechał z Zamku.

— No cóż… — Prestimion uśmiechnął się. — Nie ma w tym chyba nic złego. Kiedy wisieliśmy tak w łańcuchach naprzeciw siebie, polubiłem go trochę.

— Jesteś człowiekiem wyjątkowo miłym i tolerancyjnym — zauważył Svor. — Znajdujesz coś sympatycznego w najdziwniejszych istotach.

— Nawet w Korsibarze. — Gialaurys skrzywił się gniewnie. — Miałeś dla niego dobre słowo nawet po tym, jak skradł ci koronę. Mam nadzieję, że to już przeszłość.

— Tak. — W oczach Prestimiona zapłonęła gorąca nienawiść. Nie sposób się było pomylić, zmienił się w więzieniu. — Przez długi czas uważałem go za przyzwoitego, prostego człowieka, którego popychali do działania złoczyńcy i potwory, teraz jednak zrozumiałem, że człowiek, który słucha rad potworów, sam staje się potworem. Korsibar nie miał dla mnie litości tylko dlatego, że nie upokorzyłem się przed nim, kiedy siedział na skradzionym tronie. Gdy nasze losy się odwrócą, ja także nie będę miał litości dla niego. Odpowie za wszystko, co uczynił.

— No proszę, proszę! — zakrzyknął Septach Melayn. — A więc słodki Prestimion, którego kochamy, zmienił się w gwałtownego mściciela gotowego walczyć o swe miejsce na Zamku. Dla mnie to najlepsza nowina. Być może, spomiędzy wszystkich głupstw, które popełnił Korsibar, najgorszym było wtrącenie cię do lochów. Teraz bowiem będziemy mieli wojnę.

— Owszem — przytaknął Prestimion. — Teraz będziemy mieli wojnę.

Ze stolika przy łóżku wziął zwinięty pergamin i rozłożył go na kolanach tak, by inni widzieli, że jest to mapa Alhanroelu, bardzo kolorowa, ozdobiona skomplikowanymi ornamentami. Postu-kał palcem w miejsce, w którym wyobrażona była Góra Zamkowa.

— Nim zaatakujemy fałszywego Koronala, musimy odizolować Zamek — powiedział. — Uczynimy to zarówno słowami, jak i czynami. Najpierw wystosujemy proklamację w imieniu moim i obecnej Pani Wyspy Snu. Będzie głosiła, że Korsibar pełni urząd wbrew prawu i tradycji, jedynie przez zastosowanie magii przeciw swemu ojcu Confalume’owi w godzinie śmierci Prankipina, że jest uzurpatorem i zdrajcą występującym przeciw woli Bogini i musi zostać strącony z wysokiego tronu, na którym zasiada niegodnie.

— Obecnej Pani Wyspy Snu? — spytał Svor. — Zakładam, że chodzi ci nie o Roxivail, lecz o Kunigardę. Czy rzeczywiście masz jej poparcie, Prestimionie?

— Będę miał. O ciągu ostatnich czterech tygodni trzykrotnie obiecała mi to w snach. Natychmiast wysyłam do niej posłańca z potwierdzeniem, że jestem wolny i istotnie zamierzam rzucić wyzwanie Korsibarowi. Poproszę ją także o publiczne oświadczenie, w którym uzna mnie za Lorda Koronala oraz przysięgnie nigdy nie ustąpić swego miejsca nielegalnie uznanej Roxivail, lecz jedynie mej matce, w chwili gdy zajmę swe miejsce na Zamku. Na co, moim zdaniem, się zgodzi.

— A to twierdzenie, że Korsibar zdobył koronę, używając magii przeciw ojcu… czy ty w to wierzysz, Prestimionie? Czy też wymyśliłeś to, by wywrzeć wrażenie na naiwnych?

— Nie ma znaczenia, w co wierzę w głębi serca. Doskonale wiesz, że większość ludzi wierzy w skuteczność magii. Jeśli oskarżę Korsibara o zaklęcie Confalume’a, ludzie chętniej się przeciw niemu obrócą, a taki jest mój cel. Nikt nie chce Koronala, który sięgnął po władzę bezprawnie, stosując czary.

— W każdym razie czary miały w tym swój udział — wtrącił Gialaurys. — Och, Prestimionie, kiedy ty uwierzysz dowodom, które wznoszą się wokół ciebie jak góry?

Prestimion uśmiechnął się słabo. Gialaurys, uparty jak zawsze, zwrócił się do Septacha Melayna.

— Byłeś tam, kiedy to się stało. Zaklęcie zaćmiło twój umysł. Zaprzeczasz, że było to dzieło magii?

— Przyznaję, oczywiście, że coś spowodowało zaćmienie mego umysłu. Nie mogę ci jednak powiedzieć, czy była to magia, czy coś innego. — Oczy Septacha Melayna błysnęły złośliwie. — Umysł miałem zaćmiony, Gialaurysie, i choćby z tego powodu nie mogę powiedzieć, co go zaćmiło.

Prestimion niecierpliwie postukał w mapę.

— Jeśli pozwolicie, będziemy kontynuowali. Proklamujemy nielegalność rządów Korsibara i zejdziemy z Góry, by ją otoczyć. Ogłoszę się Koronalem najpierw w Amblemorn, przy czarnym marmurowym pomniku stojącym przy dawnej granicy linii lasów, skąd rozpoczął się w starożytności podbój Góry, bo my też rozpoczynamy podbój Góry. W Amblemorn zacznę też przyjmować ochotników do armii. Będziemy mieli oddział naszych ludzi z Muldemar, dobrze uzbrojonych. To na wypadek kłopotów z miejscową milicją, ale sądzę, że Amblemorn wpadnie nam w ręce bez znaczącego oporu. Z Amblemorn zejdziemy do stóp Góry, do źródeł Glayge. Następnie skręcimy w tę stronę, na zachód, i rozpoczniemy okrążanie Góry, przechodząc po kolei przez wszystkie miasta stojące u jej podstawy: Vilimong, Estotilaup, Simbilfant, Ghrav i tak dalej, póki nie zamkniemy kręgu. — Stukał palcem w mapy, wymieniając nazwy: — Arkilon. Pruiz. Pivrarch. Lontano. Da. Potem przybędziemy do Hazen, Megenthorp, Bevel, Salimogren, Demigon Glade i wreszcie do Matrician, gdzie dobry diuk Fengiraz przyjmie nas z otwartymi rękami, i do Gordal i znów jesteśmy nad Glayge, poniżej Amblemorn, mając przed sobą otwartą drogę na Zamek. Ile ludzi mieszka w tych miastach? Pięćdziesiąt milionów? Powiedziałbym, że nawet więcej. Będą tłumnie wstępować do naszej armii, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Jednocześnie Dantirya Sambail przybędzie z Zimroelu ze swymi żołnierzami dowodzonymi przez znających się na wojnie braci, Gaviada i Gaviundara. Dołączy do nas u stóp Góry po jej zachodniej stronie. Kiedy ludzie na szczycie Góry usłyszą, co się dzieje, czy waszym zdaniem ruszą ochotnie pod sztandary Korsibara? Nie sądzę. Będą powtarzali między sobą, że Prestimiona wspomaga Bogini, że Lord Korsibar jest fałszywym Koronalem, jeden po drugim będą od Korsibara odchodzić. Wówczas ruszymy na Zamek.

Nagle dostał ataku kaszlu i zaczął po omacku szukać stojącego na stole kielicha. Podał mu go Gialaurys. Prestimion wypił, odetchnął głęboko i zamknął oczy.

— No i tak. Co o tym sądzicie, przyjaciele? — spytał, kiedy mógł już mówić.

— Ja sądzę, że powinieneś odpocząć — odparł Svor.

— Owszem. A potem? Jak się wam podoba plan?

— Nie może nas zawieść — upewnił go Septach Melayn.

— Zgoda — przytaknął Gialaurys. — Bogini jest po naszej stronie.

— Rzeczywiście — powiedział Svor. W jego głosie brzmiało wahanie. — Najpierw powinieneś jednak odpocząć — mówił dalej. — Odzyskać siły. Potem rozpoczniemy marsz i zobaczymy, jak nam ułoży się w tej wojnie.


Początkowo układało się rzeczywiście nieźle. W Amblemorn, którego obywatele zawsze cenili i lubili rodzinę Prestimiona, wyszła do niego na drogę z Dundilmir powitalna delegacja. Ludzie krzyczeli „Prestimion!” i unosili dłonie w geście rozbłysku gwiazd. „Lord Prestimion! Niech żyje Lord Prestimion!”. Po raz pierwszy zwykli obywatele nazwali go Lordem Prestimionem, po raz pierwszy pozdrawiano go jako Koronala; przyjął te hołdy skromnie, z wielką pewnością siebie.

Znikły gdzieś sztandary Korsibara, które wisiały dosłownie wszędzie w czasie poprzedniej wizyty Prestimiona w tym mieście, ich miejsce zajęły jego własne, w królewskich kolorach: złotym i zielonym. Bez wątpienia miejscowe władze zamierzały je wywiesić po śmierci Prankipina, choć — gdy nadeszła wieść o zdumiewającym przejęciu władzy przez Korsibara — schowano je prawdopodobnie gdzieś głęboko. Prestimion stanął przy czarnym obelisku, stojącym na dawnej granicy linii lasów, i uroczyście przysiągł przywrócić świat do dawnego stanu, a ludzie wykrzykiwali jego imię i obiecywali, że poprą go w tym dziele. Kiedy ruszył z miasta do stóp Góry i skręcił w lewo, w kierunku Vilimong, mając przy sobie silny oddział żołnierzy z Muldemar wzmocniony przez ludzi z Amblemorn, wszystko wyglądało podobnie. Vilimong przywitało go radośnie jako prawdziwego Koronala i powiększyło jego armię o kolejny regiment.

Kłopoty zaczęły się w Estotilaup, kolejnym mieście po Vilimong.

Estotilaup, miasto rodzinne Confalume’a, było bardzo z niego dumne i duma ta rozciągnęła się także na Korsibara. Mury miejskie zdobiły smukłe białe wieże kryte czerwoną dachówką, między nimi znajdowała się wspaniała brama z czarnych żelaznych prętów. Przed nią stało pięćdziesięciu ludzi z miejskiej milicji, nieruchomych, z założonymi rękami. Za ich plecami, tuż za bramą, widać było większy oddział ponurych żołnierzy.

Diuk Svor wyjechał z szeregu i powiedział:

— Przybył Koronal Lord Prestimion, pragnie wjechać do miasta i porozmawiać z burmistrzem.

— Lordem Koronalem jest Lord Korsibar — odparł dowódca oddziału milicji, z nieszczęśliwą miną przyglądający się armii stojącej na równinie pod miastem. — Prestimiona znamy wyłącznie jako księcia jednego z miast Góry. Jeśli przybył tu, by szukać pomocy w zdobyciu tronu dla siebie, nie zostanie wpuszczony.

Svor zaniósł tę odpowiedź Prestimionowi, który odparł, że może i nie chcą tu uznać go za Koronala, nie mają jednak prawa odmawiać wjazdu do miasta księciu Muldemar.

— Powtórz im to — polecił.

— I powiedz im także — wtrącił Septach Melayn, w którym kipiała złość — że jeśli nam odmówią, wejdziemy do miasta siłą.

Podniósł rękę, jakby zamierzał rozkazać pierwszym oddziałom przesunąć się bliżej bramy miejskiej, Prestimion złapał go jednak za ramię i pociągnął je w dół.

— Nie! — powiedział ostro. — Nie zastosujemy tu siły, na to jeszcze za wcześnie. Jeśli będzie trzeba, przelejemy krew, lecz później; nie mam zamiaru wszczynać wojny z niewinnymi, nic nie pojmującymi obywatelami Estotilaup.

— Toż to głupota, panie mój.

— W jednym zdaniu nazywasz mnie panem i oskarżasz o głupotę?

— Owszem. Jesteś moim panem i ślubowałem ci wierność do śmierci — odparł długonogi mistrz szermierki. — Lecz przecież dajesz dowód głupoty sądząc, że obejdzie się tu bez starcia, że walkę możesz przełożyć na jutro, bo taki masz akurat humor. Ludziom z Estotilaup musisz pokazać tu i teraz, że jesteś ich władcą i nie dasz się odpędzić od bram miasta.

— Zgadzam się z Septachem Melaynem — wtrącił Gialaurys.

— Obaj mi się przeciwstawiacie?

— Owszem, kiedy się mylisz — powiedział Gialaurys. — A tym razem zamierzasz popełnić bardzo poważną pomyłkę.

Prestimion roześmiał się wesoło.

— No cóż, jeśli taki jest początek mego królowania, opór i nieposłuszeństwo najbliższych przyjaciół, to nie będzie mi łatwo rządzić. — Zwrócił się do Svora: — Powiedz im, że wejdziemy do miasta i na ten temat nie będzie dyskusji. — Wydał też Septachowi Melaynowi instrukcje, by osłonił plecy Svora oddziałem około dwustu ludzi, miał jednak powstrzymać się od walki, chyba że zostałby zaatakowany.

Sam usunął się na stronę i czekał.

Tego, co stało się później, nie potrafili wyjaśnić nawet ci, którzy znaleźli się w samym środku akcji. Stojący z boku Prestimion widział Svora dyskutującego ostro z dowódcą oddziału milicji — stali naprzeciw siebie i gestykulowali zamaszyście — i wtem wszczęło się jakieś zamieszanie, choć nikt nie widział, gdzie się właściwie zaczęło. Żołnierze z Estotilaup znaleźli się nagle wśród milicji, a jednocześnie oddział Septacha Melayna zaatakował jak jeden mąż. Błysnęły ostrza mieczy, miotano włócznie, tu i ówdzie widać było jaskrawe błyski bardzo zawodnej, lecz śmiercionośnej broni, miotaczy energii. Prestimion widział górującego nad wszystkimi Septacha Melayna wymachującego rapierem — za błyskawicznymi cięciami nie nadążały oczy — lewą ręką trzymającego w powietrzu małego diuka Svora, którego udało mu się wyciągnąć z samego środka potyczki. Rannych zostało kilkunastu żołnierzy z obu stron. W pewnej chwili z tłumu walczących wysunął się żołnierz w barwach miasta, nieprzytomnym wzrokiem wpatrzony w kikut odciętego ramienia.

Prestimion rzucił się przed siebie, w stronę bramy. Gialaurys objął go za pierś i przytrzymał.

— Co ty wyprawiasz, panie!

— To się musi skończyć, Gialaurysie.

— Wydaj rozkaz, a zakończę walkę. Ty się nie możesz narażać, panie mój.

Uwolnił Prestimiona i biegiem, od którego drżała ziemia, ruszył w kierunku bramy. Przebił się przez walczących, dotarł do Septacha Melayna. Książę Muldemar widział, jak rozmawiają pomiędzy walczącymi. Zamieszanie trwało jeszcze parę chwil, lecz rozkaz do wycofania się dotarł wreszcie do wszystkich ludzi Prestimiona i nagle wrzawa ucichła, ludzie z Estotilaup umknęli za bramę, Gialaurys zaś i Melayn przejęli dowodzenie i uporządkowali szeregi. Pomiędzy nimi jechał Svor, blady i drżący; nie miał natury wojownika i nie spodobał mu się rozlew krwi.

— Nie wpuszczą nas do miasta, jeśli ich do tego nie zmusimy — zameldował. — To ostateczna decyzja. Przed chwilą zginęli broniący go ludzie. Jeśli ich zaatakujemy, zginie jeszcze wielu, po obu stronach.

— A więc na razie zrezygnujemy — zdecydował Prestimion i ostro, ostrzegawczo spojrzał na Septacha Melayna. — Kiedy pojawimy się tu następnym razem, uścielą mi do stóp ten swój słynny dywan z Makroposopos i po nim wejdę do miasta. Na razie nie mam jednak zamiaru walczyć z moim ludem, czy to jasne? Zdobędziemy ich serca, demonstrując, iż mamy rację.

Wydał rozkaz wycofania się i marszu do Simbilfant, kolejnego miasta na ich drodze. Z ich oddziału zginęło dwóch ludzi, jeden z Muldemar i jeden z Amblemorn, czterech zaś było rannych. Co najmniej pięciu żołnierzy z miasta zginęło lub umierało na polu bitwy.

— Nie podoba mi się to — powiedział cicho Gialaurys do Septacha Melayna, kiedy szli do swoich lataczy. — Czy to możliwe, żeby bał się bitwy?

Septach Melayn skrzywił się, skinął głową i odparł, że żywi podobne obawy. Svor, który usłyszał tę wymianę zdań, tylko się roześmiał.

— On? To wojownik, bez dwóch zdań. Kiedy nadejdzie czas, będzie walczył i zabijał w pierwszym szeregu z najlepszymi z was. Po prostu w tej chwili uważa, że czas jeszcze nie nadszedł. Poza tym w głębi duszy nie pojął jeszcze, że tron osiągnąć może wyłącznie dzięki morzu krwi.

— O to mi właśnie chodziło — powiedział Gialaurys. — Nie kocha bitwy.

— Nie kocha, lecz będzie walczył, kiedy pozostanie mu tylko walka. Znam go co najmniej równie dobrze jak wy. Kiedy zostanie już tylko walka, i ja chwycę miecz w dłoń.

— Ty?! — krzyknął Septach Melayn i ryknął śmiechem.

— Nauczysz mnie, co z nim robić — odparł poważnie Svor.


W Simbilfant, mieście słynnego znikającego jeziora, sprawy ułożyły się lepiej. Było to duże miasto handlowe, przez które tradycyjnie wysyłano spore ilości wina z Muldemar, Prestimion był w nim bardzo szanowany. Wiadomość o rozpoczętej przez niego walce o koronę dotarła tu wcześniej i hegemon miasta — bo tak nazywano tutejszego burmistrza — wydał dla przyszłego Koronala uroczysty bankiet, rozwiesił zielono-złote sztandary, przygotował oddział dwóch tysięcy zbrojnych i obiecał znacznie większe posiłki w przyszłości. A także — zupełnie jak podczas odwiedzin Koronala — Prestimionowi pokazano słynne zniknięcie jeziora, odłączając wielkie głazy blokujące wulkaniczny lej, którym jezioro spłynęło w trzewia planety, pozostawiając po sobie nagi krater pożółkłymi od siarki granitowymi skałami. W godzinę później jezioro się odnowiło przy akompaniamencie ryku wody.

— Zupełnie jak podczas wielkiej procesji — zauważył Prestimion — a przecież nie zostałem jeszcze nawet koronowany.

Przyjacielskie spotkanie czekało go także w pobliskim Ghrav, choć już nie tak spontaniczne i ciepłe — było jasne, że burmistrz Ghrav uważał, że znalazł się między młotem a kowadłem i wcale mu się to nie podobało. Okazał im jednak grzeczność i na swój ostrożny sposób zadeklarował nawet zainteresowanie sprawą Prestimiona. Następnie przesunęli się ku Arkilon, czteromilionowemu miastu położonemu w szerokiej zielonej dolinie otoczonej niskimi, zalesionymi wzgórzami. W Arkilon znajdował się znany uniwersytet; w ogóle miasto to słynęło z nauki i pogrążonych w swych badaniach, nie interesujących się zewnętrznym światem uczonych, archiwistów i wydawców, nie było więc powodów, by tu akurat spodziewać się oporu. Kiedy jednak zbliżali się doń w promieniach gorącego jesiennego słońca, bystrooki Septach Melayn wskazał wzgórze leżące najbliżej od strony Góry, którego całe zbocze oblepione było żołnierzami Koronala, wyglądającymi jak pracowite mrówki w mrowisku.

— Zaryzykowałbym twierdzenie, że mają dziesięciu ludzi na jednego naszego — powiedział Melayn. — Jest tu cały zachodni garnizon i chyba sporo żołnierzy z innych prowincji. Mają też przewagę pozycji, zajęli wzgórze. Czy jesteśmy gotowi walczyć w tych warunkach?

— A Korsibar jest gotów? — odpowiedział pytaniem Gialaurys. — Jego armia to jak uniesiona nad nami pięść. Czy zada cios?

— Wyślijcie posłańca — polecił Prestimion, obserwując wojska Koronala. — Niech oni przyślą swego. Będziemy pertraktować.

Herold pojechał z posłaniem i o zmierzchu z Góry zjechali jeźdźcy, by spotkać się z Prestimionem w umówionym miejscu, pomiędzy dwiema armiami. Korsibara jednak wśród nich nie było. Najważniejszymi z przybyłych okazali się Navigorn z Hoikmar w świetnym bojowym stroju ze sztywnej, lśniącej czarnej skóry ozdobionym szkarłatnym pióropuszem i Kanteverel z Bailemoony, wyglądający znacznie mniej wojowniczo w luźnej, powiewnej tunice w pomarańczowe i żółte pasy, przepasanej złotym łańcuchem. Prestimiona zaskoczył widok wesołego, przyjacielskiego Kanteverela stojącego na czele wojsk Korsibara. Okrągła, gładka twarz diuka Bailemoony była teraz przedziwnie pusta i nie świadczyła bynajmniej o poczuciu humoru, z którego był znany.

— Gdzie jest Korsibar? — spytał od razu Prestimion. Navigorn, mężczyzna wysoki, spojrzał na niego z góry i odpowiedział głosem bez wyrazu:

— Lord Korsibar jest na Zamku, gdzie powinien być. Nałożył na nas obowiązek doprowadzenia tam ciebie, byś przed jego obliczem odpowiedział za swe czyny.

— A czy mógłbyś mi uświadomić, co takiego właściwie zrobiłem?

Odpowiedział mu Kanteverel, spokojnie, lecz poważnie.

— Przecież wiesz, Prestimionie. Nie możesz podróżować sobie z miasta do miasta u podnóża Góry, ogłaszać się Koronalem i zbierać żołnierzy, zachowując to w tajemnicy przed Korsibarem. A w ogóle to o co ci właściwie chodzi?

— Korsibar wie. Nie uznałem go za Koronala i przedstawiam się światu jako legalny posiadacz tego tytułu.

— Na miłość Pani, pomyśl, człowieku! — Tym razem Kanteverel lekko się uśmiechnął. — Toż to kompletny absurd. Nikt nigdy nie mianował cię władcą. Niezależnie od tego, jakim sposobem Korsibar zdobył koronę, w tej chwili nie ma wątpliwości, iż to on jest Koronalem, z czym wszyscy się zgadzają.

Navigorn przerwał mu, mówiąc wysokim, łamiącym się głosem:

— Jesteś księciem Muldemar, Prestimionie, nigdy nie byłeś nikim więcej i nigdy nie będziesz. Lord Korsibar otrzymał błogosławieństwo od Pontifexa Confalume’a, który potwierdził jego tytuł w Labiryncie, zgodnie ze starożytnymi prawami.

— Confalume jest jego ojcem, jak to się ma do starożytnych praw? A zresztą Pontifex nie wie przecież, co robi. Korsibar kazał swym magom otoczyć go siecią zaklęć, które zrobiły z niego bezmyślnego idiotę.

Tym razem Kanteverel roześmiał się głośno.

— Prestimionie, czy ja dobrze słyszę? Ty, właśnie ty mówisz nam, że cała sukcesja odbyła się za sprawą magii? Jeszcze chwila i dowiemy się, że sam zatrudniłeś czarodziejów!

— Dość tego! W Arkilon mam coś do załatwienia — powiedział chłodno Prestimion. Zerknął na wielką armię zgromadzoną na wzgórzu. — Zamierzacie mi przeszkodzić?

— Masz coś do załatwienia na Zamku — odparł Navigorn. Przemawiał stanowczo, choć bez wątpienia sytuacja mu się nie podobała i żałował, iż doszło do wojny między frakcjami. — Kiedy uwolniony zostałeś na prośbę Dantiryi Sambaila, poręczył on słowem za twe właściwe zachowanie. Słyszeliśmy jednak, że prokurator wrócił do Ni-moya, a zbieranie armii i wszczynanie wojny domowej trudno uznać za właściwe zachowanie. Wolność została ci odebrana, Prestimionie. W imieniu Lorda Korsibara rozkazuję ci natychmiast udać się z nami.

Na chwilę zapadła cisza. Prestimionowi towarzyszyli w spotkaniu wyłącznie Sepiach Melayn, Svor, Gialaurys oraz pięciu żołnierzy. Z Navigornem i Kanteverelem przyjechali Silbełlor z Banglecode i Malarich Merobaudes, również z pięciu żołnierzami. Członkowie obu grup przyglądali się sobie uważnie. Czyżby miało dojść do starcia teraz, podczas negocjacji? Przecież zawsze byli przyjaciółmi — co się stało z tą przyjaźnią? Prestimion nie spuszczał nieruchomego spojrzenia z Navigorna, którego ciemna twarz była nieruchoma jak maska, po czym zerknął szybko na Septacha Melayna, uśmiechniętego, opierającego dłoń na rękojeści rapiera.

Ciekawe, pomyślał, czy Navigorn piastuje szaloną ideę aresztowania mnie tutaj, w tej chwili? Byłby to przykład koncertowej głupoty. Miał przewagę, jego towarzysze byli lepszymi żołnierzami, a armia, gdyby jej potrzebował, znajdowała się niedaleko.

— Nie mam zamiaru oddać się w twoje ręce — odpowiedział wreszcie. — Wiedziałeś o tym, kiedy zdecydowałeś się na rozmowę. Powtarzam, że Lord Korsibar nie jest dla mnie Lordem Korsibarem, lecz wyłącznie księciem Korsibarem. Nie uznaję, by miał nade mną władzę. Chciałbym teraz zakończyć to spotkanie.

— Jak sobie życzysz — odparł Navigorn bezdźwięcznym głosem, nie próbując zatrzymać Prestimiona, który odwrócił się i podążył w kierunku swych żołnierzy.

— Nie do końca przypominać to będzie wielką procesję, co?

— powiedział po drodze do Septacha Melayna. — Wygląda na to, że będziemy musieli walczyć wcześniej, niż zakładaliśmy.

— I wcześniej, niż zakładał Korsibar — zauważył Gialaurys.

— Jeśli Nayigorn i Kanteverel to najlepsi generałowie, jakich zdołał znaleźć w tak krótkim czasie, zmusimy ich do poddania się jeszcze dziś.

— Zadaniem Kanteverela było gadać — wtrącił Svor. — Generałem jest Navigorn. Jeśli dojdzie dziś do bitwy, on będzie podejmował decyzje.

— Co robimy? — spytał Melayn.

— Idziemy do Arkilon — odparł Prestimion. — Żeby nas powstrzymać, będą musieli zejść ze wzgórza, a jeśli zejdą, bardzo tego pożałują.

4

Lord Korsibar brał kąpiel w wielkiej wannie z alabastru i chalcedonu, ciesząc się ciepłą, nasyconą bąbelkami wodą w towarzystwie pokojówki swej siostry, rudej Aliseevy o mlecznej skórze, kiedy doniesiono mu, że czeka hrabia Farąuanor z ważnymi nowinami. Zdaje się, że pod Arkilon doszło do bitwy i nowiny jej właśnie dotyczą.

— Zaraz wracam — obiecał dziewczynie Korsibar, narzucił szlafrok i przeszedł do przedpokoi wyłożonych białymi płytkami, na których maleńkimi kawałkami błękitnego, zielonego i czerwonego szkła przedstawiono w mozaice smoki morskie. Zadowolenie malujące się na chudej, wilczej twarzy małego Farąuanora świadczyło, że wieści są dobre.

— No i co? — spytał niecierpliwie Korsibar. — Prestimion w niewoli?

— Uciekł z pola bitwy, panie mój. Zdaje mi się, że Navigorn okazał się zbyt łaskawy. Armia buntowników doznała jednak poważnych strat i jest w odwrocie przypominającym raczej ucieczkę.

— Septach Melayn zabity? Może przynajmniej Gialaurys?

— Obaj żyją, panie mój — powiedział przepraszająco Farquanor. — Podobnie jak Svor. Ponieśli jednak ciężkie straty. Mam tu nazwiska, ale rozpoznaję tylko jedno, Gardomira z Amblemorn. Przetrąciliśmy buntowi kręgosłup. Wydaje się, że ta jedna bitwa zakończyła wojnę.

— Opowiedz mi wszystko — polecił Korsibar. Farąuanor przesunął dłonią po długim, ostrym nosie.

— Tu mamy dolinę Arkilon — powiedział, rysując obraz palcem w powietrzu. — Tutaj miasto. Wzgórze Vormisdas, na którym znajdują się nasi żołnierze, jest tu, a Prestimion tu, na równinie, z armią, którą sklecił w Amblemorn, Vilimong i kilku innych miastach oraz z bandą robotników z winnic Muldemar, ci znajdują się w centrum. Dochodzi do spotkania, Navigorn przedstawia nasze warunki, Prestimion nie godzi się na nie, jak zakładaliśmy, a potem…

Według jego relacji po zakończeniu rozmów z Navigornem Prestimion spróbował prowadzić swe oddziały przez równinę do Arkilon. Navigorn szybko sprowadził armię ze wzgórza. Pośrodku linii znajdował się batalion niewielkich lataczy uzbrojony w małokalibrowe miotacze energii, osłaniany przez dwa szwadrony jadących na wierzchowcach włóczników; masa piechoty stanowiła drugą linię ataku. Prestimion w ogóle nie dysponował kawalerią, miał wprawdzie żołnierzy, ale nie wyćwiczoną armię, no i jego siły były znacznie słabsze liczebnie. Wydał rozkaz rozproszenia się, by Navigorn nie mógł zaatakować nieistniejącego centrum i otoczenia przeciwnika, by wprowadzić panikę w jego szeregi, atakowane ze wszystkich stron.

Plan ten był z góry skazany na klęskę. Gwałtowność pierwszego ataku zaskoczyła wprawdzie Navigorna, jego żołnierze jednak, lepiej uzbrojeni, lepiej wyćwiczeni i znacznie liczniejsi, przetrzymali kilka trudnych chwil, po czym pokonali buntowników, odnosząc wielki sukces. Latacze utrzymały formację, włócznicy nie dopuścili do nich rebeliantów i jeszcze nim królewska kawaleria mogła wkroczyć do walki, wynik bitwy był jasny. Armia Prestimiona poszła w rozsypkę: niektórzy uciekali do Arkilon, niektórzy z powrotem w kierunku Ghrav, część we wszystkie strony świata.

— Ale Prestimion i jego przyboczni uszli z życiem? — spytał Korsibar, gdy Farąuanor uczynił przerwę w relacji.

— Niestety, tak. Navigorn wydał rozkaz, by tylko wziąć ich do niewoli, żadnemu nie miała stać się krzywda. Okazał się zbyt łagodny, panie. Gdyby armią dowodził wódz, taki jak na przykład mój brat Farholt, to sądzę, że odnieślibyśmy znacznie większe zwycięstwo, Farholt bowiem z pewnością…

— Oszczędź mi reklamy cnót swego brata. — Mówiąc te słowa Korsibar nie uśmiechał się. — Wzięcie ich do niewoli byłoby wynikiem najzupełniej zadowalającym. Ale nie dokonano nawet tego, jak rozumiem?

— Mieli Septacha Melayna na wyciągnięcie miecza, panie, na otwartym polu. Hosmar Varang, dowódca łuczników, atakował go z jednej strony, earl Alexid ze Strave zaś, pieszo, z dwójką żołnierzy, z drugiej.

— I mimo to udało mu się ujść?

— Strącił Hosmara Varanga z wierzchowca, raniąc go poważnie pod pachą, ta rana leczyć się będzie chyba z rok. Zabił Alexida, pociął pozostałych dwóch — wątpię, by wspólnie doliczyli się dziesięciu palców — sam zaś, nietknięty, skoczył na wierzchowca Varanga, porwał z pola walki tego wstrętnego kundla Svora, którego kocha jak własne dziecko, i widząc, że bitwa jest przegrana, uciekł w las.

— Czterech na jednego i ten jeden zwycięża? On jest w sojuszu z demonami… nie, to demon wcielony! I zabił Alexida! — Korsibar wielokrotnie z nim polował, zarówno w dżunglach południa, jak i na nagich fioletowych zboczach gór północy. Bitwa stała się nagle jakoś bardziej rzeczywista przez śmierć Alexida ze Strave. — Kto jeszcze zginął ze znanych mi ludzi? — spytał. Widząc jednak, że Farąuanor rozwija zwój, na którym wypisano długą listę nazwisk, natychmiast uciszył go gestem. — Mówisz, że Prestimion uciekł do Arkilon, tak?

— Do lasów na zachód od miasta. Sądzę, że zbiegli tam wszyscy czterej, a na pewno część ich żołnierzy. Prawdopodobnie podążają dalej na zachód.

— Dziś w późniejszych godzinach wydam proklamację, w której ogłoszę Prestimiona zdrajcą królestwa i obiecam nagrodę trzech tysięcy rojali każdemu, kto dostarczy mi go żywego — oznajmił Korsibar.

— Żywego lub martwego — poprawił go Farąuanor z diabolicznym błyskiem w oczach.

Korsibar wahał się przez chwilę.

— No cóż, masz rację. Tak. Pięć tysięcy srebrnych rojali za Prestimiona, żywego lub martwego, i trzy tysiące za każdego z pozostałych trzech. Wyślij Navigornowi rozkaz natychmiastowego podjęcia pościgu. Farholt niech obejmie dowództwo drugiej armii i ruszy na Prestimiona z przeciwnej strony. Wziąć buntowników w kleszcze. Sądzę, że cała ta wojenka zakończy się w ciągu najbliższych dziesięciu dni.

— Bogini popiera naszą sprawę — powiedział Farąuanor z namaszczeniem. Uczynił gest rozbłysku gwiazd i odszedł. Korsibar mógł powrócić do łaźni.

— Dobre wieści? — spytała rudowłosa Aliseeva, spoglądając na niego kokieteryjnie znad krawędzi wanny.

— Mogły być lepsze — odparł Korsibar. — Mimo to… tak, to były dobre wieści.


Opuściwszy królewskie komnaty, hrabia Farąuanor udał się natychmiast do apartamentów lady Thismet, która przed niewielu dniami poprosiła, by przynosił jej wszystkie wiadomości dotyczące buntu. Raport o pierwszym zwycięstwie mógł się okazać dobrym wstępem do załatwienia innych spraw.

Lady Melithyrrh wpuściła go do środka. Thismet siedziała w swym dziewięciobocznym pokoju wypoczynkowym o wyłożonych jadeitem w zimnym zielonym kolorze ścianach. Przebierała w złotych pierścieniach z oczkami z przeróżnych drogich kamieni. Była bogato ubrana w ciemną pelerynę z kapturem, uszytą z zielonego, spływającego w fałdach aksamitu, i obcisłą suknię o wysokim stanie. Piękną twarz miała ściągniętą napięciem, jak to się często zdarzało ostatnimi czasy, zaciskała delikatne szczęki, a w jej oczach płonął nieustający gniew. Farquanor nie wiedział, jaki jest jego powód.

Skłonił się głęboko.

— Navigorn i Kanteverel starli się z siłami Prestimiona pod Arkilon, pani — powiedział. — Siły Prestimiona zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Twój brat ma wszelkie powody, by cieszyć się zwycięstwem.

Nozdrza Thismet rozdęły się nagle, na jej twarzy pojawił się rumieniec.

— A Prestimion? Co z Prestimionem? — spytała.

— Twój królewski brat, pani, też zadał mi to pytanie jako pierwsze. Odpowiedź brzmi: Prestimion uciekł. Uciekł do lasu z Septachem Melaynem i resztą tej bandy. Wielka szkoda. Jego armia została jednak rozbita, bunt zaś, jak sądzę, skończył się, nim na dobre rozpoczął.

Thismet uspokoiła się równie nagle, jak przed chwilą ożywiła. Rumieniec znikł z jej twarzy, usta się zacisnęły.

— Tak — powiedziała z roztargnieniem. Spojrzała na Farąuanora przelotnie i całą uwagę skupiła znów na pierścieniach, jakby dalsza rozmowa w ogóle jej nie interesowała.

Ponieważ nie został formalnie oddalony, hrabia stał przed nią przez chwilę w milczeniu, a potem rzekł:

— Myślałem, że wiadomość o naszym zwycięstwie ucieszy cię, pani.

— Ucieszyła. — Thismet wypowiedziała to słowo bezdźwięcznym głosem, jakby mówiła przez sen. — Spodziewam się, że zginęło wielu mężczyzn, pole bitwy zaś spłynęło zadowalającą ilością krwi. Tak, tak, ucieszyłeś mnie, Farquanorze. Bardzo lubię słuchać o rozlewie krwi.

Dziwnie zareagowała, pomyślał Farąuanor. No, ale od wielu tygodni zachowuje się dziwnie. Pora skończyć z opowieściami o bitwie, są inne sprawy do załatwienia. Policzył w myśli do dziesięciu, wziął głęboki oddech i powiedział:

— Thismet, czy mogę powiedzieć ci coś jak przyjaciel? Bo sądzę, że byliśmy niegdyś przyjaciółmi.

Zdumiona księżniczka podniosła na niego wzrok.

— Zwróciłeś się do mnie po imieniu? Jestem siostrą Koronala!

— Jesteś córką poprzedniego Koronala, a przecież za jego rządów czasami zwracałem się do ciebie po imieniu.

— Być może, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi. O co ci chodzi, Farquanorze? Zrobiłeś się nagle bardzo bezpośredni.

— Nie chciałem cię obrazić, pani, lecz tylko pomóc ci, jeśli będę w stanie.

— Pomóc? Mnie?

Ramiona Farąuanora zesztywniały nagle, jakby złapał go kurcz. Bał się, lecz musiał zrobić ostatni krok, inaczej pogardzałby sobą do końca życia.

— Mam wrażenie — rzekł, ważąc każde słowo i z całą swą przebiegłością oceniając, jakie może wywrzeć wrażenie — że w ciągu kilku ostatnich miesięcy straciłaś względy swego brata, Lorda Korsibara. Wybacz, jeśli popełniam błąd, ale nie należę do najmniej widzących ludzi na Zamku, potrafię też myśleć i sądzę, że oddaliliście się od siebie.

Thismet obrzuciła go uważnym spojrzeniem.

— A jeśli nawet, to co? Nie przyznaję ci racji, ale jeśli rzeczywiście się od siebie oddaliliśmy, co z tego?

— Godne pożałowania byłoby, gdyby władca i jego królewska siostra toczyli między sobą spór. — Farąuanor udał świętoszka. — Pani, proszę o wybaczenie, jeśli poruszam kwestie bolesne dla twego serca, lecz wydaje mi się, że właśnie do tego doszło. Nie widzę cię przy boku Koronala, gdy pełni on funkcje państwowe, Koronal nie uśmiecha się już, gdy rozmawia z tobą występując publicznie, ty także nie uśmiechasz się, lecz jesteś poważna i surowa. Trwa to, pani, już od dłuższego czasu. Thismet spuściła głowę. Bawiła się pierścieniami.

— A jeśli rzeczywiście między mną a Koronalem doszło do drobnego sporu, co ci do tego, Farquanorze? — spytała tym samym bezdźwięcznym głosem.

— Zdajesz sobie sprawę, pani, jak trudziłem się u twego boku, by uczynić Lorda Korsibara tym, kim jest dzisiaj. Przez to czuję się bardzo bliski tobie i jemu, działałem bowiem na twą prośbę, by skłonić go do przejęcia władzy. Jeśli rezultatem mych wysiłków stało się wbicie klina między brata i siostrę, sprawia mi to ból. Chciałem zaproponować ci rozwiązanie tego problemu, pani.

— Tak? — spytała obojętnie księżniczka.

Nadeszła chwila właściwa, by podjąć decydującą próbę. Farquanor nie próbował nawet zliczyć, ile razy powtarzał w myślach słowa, które miał teraz wypowiedzieć głośno. Był gotów.

— Gdybyś mnie poślubiła, pani, może zasypałoby to przepaść dzielącą ciebie i brata.

Thismet trzymała na dłoni pięć pierścionków: z rubinem, ze szmaragdem, z szafirem, z oszlifowanym na wiele facet diamentem i ze złotozielonym chryzoprazem. Słysząc oświadczyny Farquanora, drgnęła konwulsyjnie; pierścienie wypadły jej z dłoni i błyszcząc jak gwiazdy upadły na podłogę.

Nie mógł już kluczyć, był zdecydowany trzymać się raz obranego kursu.

— Nie masz partnera, pani. Na Zamku mówi się powszechnie, że to wielka szkoda, jesteś tak urodziwa, pełna wdzięku, wysoko urodzona. Mówi się także, że ostatnio dryfujesz bez celu, pani, że nic nie trzyma cię w miejscu, twój brat bowiem dzierży wielką władzę, a ty, pani, pozostawiona zostałaś sama sobie, bez żadnej formalnej pozycji. Lecz… jaka kobieta bez męża, choćby była siostrą Koronala, znajdzie odpowiednie miejsce na dworze? Radą na to jest właściwe małżeństwo. Oferuję ci siebie, pani.

Sprawiała wrażenie oszołomionej, ale tego się spodziewał. W końcu w żaden sposób nie mogła się przygotować na jego propozycję. Czekał, poważny, lecz nie ponury, obserwując jej zarumienioną twarz.

Milczała przez dłuższą chwilę, a potem powiedziała:

— Czyżbyś rzeczywiście miał aż tak wygórowane mniemanie o sobie, Farquanorze? Czy rzeczywiście sądzisz, że poślubiając ciebie, poprawię swą pozycję na dworze?

— Wyłączam spod rozważań me królewskie pochodzenie. Ostatnio tak rzadko rozmawiasz z bratem, że zapewne nie jesteś świadoma faktu, iż gdy tylko stary Oljebbin zdecyduje się przejść na emeryturę, do której zostanie zmuszony, mnie Korsibar mianuje Najwyższym Doradcą.

— Serdeczne gratulacje.

— W porządku społecznym Zamku Najwyższy Doradca i jego żona ustępują wyłącznie Koronalowi. Co więcej, jako zaufany współpracownik Koronala zajmę pozycję wyjątkowo korzystną, by załagodzić wasz spór. Jest jeszcze jedna, najważniejsza być może sprawa: Najwyższy Doradca jest jednocześnie poważnym kandydatem do tronu. Kiedy Confalume umrze i Korsibar odejdzie do Labiryntu, ja z powodzeniem mogę zostać mianowany Koronalem. Z siostry Koronala, którą jesteś teraz, stałabyś się żoną Koronala i…

Thismet przyglądała mu się z niedowierzaniem.

— To trwa zdecydowanie za długo — stwierdziła, pochylając się i zgarniając pierścienie jednym gniewnym ruchem dłoni. Patrząc na Farąuanora gniewnie, powiedziała: — Następca mojego brata! Nie wyszłabym za ciebie nawet, gdybyś został następcą samej Bogini!

Farąuanor sapnął, jakby otrzymał potężny cios.

— Pani… — jęknął. — Pani… — i nie był w stanie powiedzieć nic więcej.

— Nic nie zaskoczyło mnie do tego stopnia jak ta rozmowa, od czasu kiedy byłam małą dziewczynką i dowiedziałam się, jak się robi dzieci. — Księżniczka kpiła z niego okrutnie. — Poślubić ciebie? Ciebie? Jak mogłeś choćby wyobrazić sobie coś takiego! Dlaczego miałabym wybrać cię na męża? Czy pasujemy do siebie pod jakimkolwiek względem? Czyżbyś naprawdę sądził, że jesteś mnie godny? Jakim cudem? Jesteś przecież tak mały…

Farąuanor wyprostował się dumnie.

— Owszem, jestem niższy od twojego brata, od Navigorna, od Mandrykarna również, ale to przecież nie czyni ze mnie karła, pani! Razem wyglądalibyśmy doskonale, pani. Pozwolę sobie zauważyć, że nie jesteś wielka. Powiedziałbym, że sięgasz mi zaledwie do ramienia.

— Sądziłeś, że mówię o wzroście? A więc jesteś także idiotą! — Uczyniła ręką taki gest, jakby go odpędzała. — Odejdź — powiedziała. — Błagam cię, odejdź. Już, natychmiast. Nim powiem ci coś naprawdę okrutnego.


W godzinę później lady Thismet zjawiła się w prywatnym gabinecie Koronala. Było to ich pierwsze spotkanie w cztery oczy od bardzo dawna, od rozmowy o horoskopie przygotowanym przez Thalnapa Zelifora. Od tej pory nie poruszali tak ważnego dla Thismet tematu. Najwyraźniej Korsibar nie zamierzał ustąpić jej bez walki, a ponieważ miał na głowie Prestimiona, wolnego jak ptak i otwarcie namawiającego do buntu, na razie nie chciała zajmować brata swymi problemami. Ale nie znaczyło to, że zrezygnowała.

Dostrzegła, że Korsibar sprawia wrażenie niezadowolonego, jakby obawiał się, że siostra zechce znów poruszyć sprawę tronu dla siebie. Thismet podejrzewała nawet, że chętnie zakazałby dopuszczania jej przed swe oblicze, obawiał się jednak narzucić tak daleko idące ograniczenia własnej siostrze. W każdym razie dziś miała zamiar sprawić mu kłopoty zupełnie innego rodzaju.

Na stole przed Koronalem piętrzyły się mapy i stosy oficjalnych raportów.

— Wiadomości z pola walki? — spytała. — Szczegóły wielkiego zwycięstwa?

— A więc słyszałaś?

— Hrabia Farąuanor był na tyle uprzejmy, by poinformować mnie o niej dosłownie przed chwilą.

— Moim zdaniem zobaczysz Prestimiona w łańcuchach w najbliższy Dzień Szósty. A potem udzielimy mu lekcji dobrego sprawowania się, którą będzie opanowywał do końca życia.

Wrócił do studiowania map. Księżniczka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.

— Mógłbyś poświęcić mi jeszcze trochę czasu? — spytała.

— O co ci chodzi, siostro? — spytał Korsibar, nie podnosząc wzroku. — Mam nadzieję, że nie wybrałaś tej chwili, by ponowić żądanie…

— Nie po to tu przyszłam. Chcę, żebyś oddalił Farąuanora i wygnał go z Zamku.

Udało jej się zwrócić jego uwagę. Brat patrzył na nią osłupiały.

— Doprawdy, umiesz sprawiać niespodzianki, siostro — rzekł. — Chcesz, żebym oddalił…

— Farąuanora. Owszem, tak. To właśnie powiedziałam: żebyś go oddalił. Nie zasługuje na miejsce na twoim dworze.

Korsibar oniemiał.

— Nie zasługuje? — powtórzył z niedowierzaniem, kiedy odzyskał głos. — Ależ wręcz przeciwnie, Thismet. Farąuanor nie jest człowiekiem sympatycznym, za to bardzo użytecznym. Ol-jebbin zgodził się wreszcie ustąpić z końcem roku i Farąuanor zostanie Najwyższym Doradcą. Tyle przynajmniej jestem mu winien. Przestał gadać, kiedy powiedziałem mu, że dostanie to, o czym tak długo marzył.

— Nie przestał gadać, nie do końca. Był u mnie niedawno i zaproponował, bym wyszła za niego za mąż.

— Co? — Korsibar zdziwił się wyraźnie, lecz także uśmiechnął, jakby uznał to za pomniejszą niespodziankę, kiedy jednak prawdziwe znaczenie jej słów zaczęło do niego docierać, roześmiał się głośno. Aż bił się po udzie z radości. — Poprosił cię o rękę? No, no, no, odważny mały człowieczek. Kto by pomyślał, że jest do tego zdolny?

— Ten odważny mały człowieczek to wąż. Nie chcę więcej widzieć tej jego chudej gęby. Odmawiałeś mi wielokrotnie w różnych sprawach, ale w tej mi nie odmówisz. Oddal go ^ zamku.

— O nie, siostro, nie, nie. Nie oddalę go z Zamku. — Nie?

— Farąuanor ma dla mnie ogromną wartość. Może w tej sprawie rzeczywiście sięgnął za wysoko, z całą pewnością powinien spytać najpierw mnie, a nie lecieć natychmiast do mej siostry. Jest jednak sprytnym, zdolnym doradcą. Nie poradziłbym sobie bez niego zwłaszcza w tej sytuacji, z Prestimionem na wolności, planującym zapewne nowe nieszczęścia teraz, kiedy wymknął się Navigornowi. Potrzebuję człowieka pokroju Farquanora, bezwzględnego, żeby mi pomógł układać plany na przyszłość. Nie rozumiesz, że władca nie może otaczać się wyłącznie szlachetnymi tępakami? W każdym razie mogłaś znaleźć sobie gorszą partię niż on.

— Już raczej poślubiłabym jakiegoś Liimena sprzedającego na ulicach kiełbaski!

— Och, proszę! Oto moja Thismet! Błysk w oku, rumieńce na policzkach! Doskonale, odrzuć jego awanse, siostro, jeśli nic do niego nie czujesz. W tej sprawie nie mam zamiaru wywierać na ciebie żadnego nacisku.

— Czyżbyś myślał, że nie odrzuciłam go od razu? Chcę jednak, by na zawsze zniknął mi sprzed oczu.

Korsibar przycisnął dłonie do skroni.

— Tłumaczyłem ci już, dlaczego jest dla mnie cenny. Jeśli chcesz, skarcę go, dobrze, powiem mu, żeby wybił sobie z głowy ten pomysł, każę się trochę przed tobą poczołgać i upokorzyć w ramach przeprosin, ale się go nie pozbędę. A poza tym rzeczywiście powinnaś wyjść za mąż. Najwyższy na to czas, zresztą może pomysł ten jest już spóźniony? A co myślisz o Navigornie? Sympatyczny, szlachetny, przyzwoity człowiek.

— Nie mam zamiaru wychodzić za nikogo. — Głos Thismet był teraz głębszy, a jednocześnie ostrzejszy. — Przecież wiesz, czego chcę, Korsibarze.

Zdawała sobie sprawę, że go przeraża, lecz mimo to parta przed siebie. Nie spełnił jej życzenia w jednej kwestii, będzie go gnębić w innej.

— Daj mi koronę. Uczyń i mnie Koronalem.

— Znowu? — Korsibar zacisnął wargi, twarz pociemniała mu z gniewu. — Przecież wiesz, że to niemożliwe.

— Prosty dekret… przyszłoby ci to tak łatwo, jak przejąć władzę w dniu śmierci Prankipina…

— Nie, Thismet. Nigdy! Nigdy! — Przeszył ją długim, wściekłym spojrzeniem, wyskoczył zza biurka i począł chodzić po gabinecie. Wręcz gotował się z wściekłości. — Na Boginię, siostro, nie prześladuj mnie swą żądzą władzy, bo wydam cię za Farquanora! Złączę wam dłonie i przed całym światem ogłoszę was mężem i żoną, a gdyby nawet musiał cię związać, żeby skonsumować związek, co mnie do tego? Obiecuję ci to uroczyście, Thismet. Jeszcze jedno słowo o koronie i jesteś żoną Farąuanora.

Thismet patrzyła na niego przerażona.

— Posłuchaj mnie — mówił dalej, nieco spokojniej. — Mam do czynienia z buntem przeciw mej władzy. Muszę zniszczyć Prestimiona, czym właśnie się zajmuję i czego w dużej mierze dokonałem. Kiedy go zniszczę, nikt już nie rzuci mi wyzwania, nie nazwie fałszywym Koronalem; będę wreszcie władcą, ja, ja i tylko ja! Rozumiesz, Thismet? Nie stanę przed światem i nie oznajmię, że oto buduję na Zamku drugi tron, dla kobiety, i ta kobieta będzie mi równa we wszystkim. Twa prośba o tytuł Koronala jest tak samo szalona jak prośba Farąuanora o twą rękę. Nie zostanie twym mężem, chyba że mnie zmusisz do oddania mu ciebie, ty zaś nie zostaniesz Koronalem, niezależnie od okoliczności. To moje ostatnie słowo. Ostatnie! A teraz wybacz mi, siostro, ale Sanibak-Thastimoon czeka na posłuchanie w bardzo ważnej i nie cierpiącej zwłoki sprawie, więc…

5

W godzinę klęski na polach pod Arkilon niebo otworzyło się nad Prestimionem i skąpało go w ulewnym jesiennym deszczu, jakże typowym dla tych stron. Jechał niczym w falach potopu. Towarzyszyło mu zaledwie kilkudziesięciu z jego ludzi. Przemoczony na wylot, ponury i nieszczęśliwy, dotarł nocą do lasu Moorwath na zachód od Arkilon. Było to ustalone wcześniej z Septachem Melaynem miejsce zbiórki, gdyby bitwa pod Arkilon miała skończyć się nieszczęśliwie. Przed bitwą Prestimion nawet sobie nie wyobrażał, że mógłby spędzić noc pod jednym z wysokich drzew vakumba o bardzo grubym pniu, a jednak odpoczywał właśnie pod nim, przemoczony, zmordowany.

— Jak się przekonałem, do zwycięstwa w walce nie wystarczy ogłosić, że ma się rację — powiedział do Nilgira Summanda, swego adiutanta.

— To była zaledwie pierwsza potyczka — odparł Summand taktownie. — Nim osiągniemy cel, czeka nas jeszcze wiele bitew… i to szczęśliwszych.

— Spójrz tylko, co nam zrobili — stwierdził ponuro Prestimion. — Gdzie jest Gialaurys? A Septach Melayn? Widziałem go na drugim krańcu pola, otoczonego wrogami. Na Boginię, jeśli Septach Melayn zginął…

— Jest bezpieczny gdzieś tu niedaleko i pewnie wkrótce nas znajdzie. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Nie narodził się jeszcze człowiek, który zwyciężyłby go w walce, panie mój.

Prestimion potrzebował pociechy, tę puścił jednak mimo uszu i warknął, ujawniając gniew, którego wolałby nie pokazywać.

— Nie chcę, by zwracano się do mnie „panie mój”! Boli mnie, kiedy słyszę te słowa. Koronal, rzeczywiście! Siedzący na deszczu pod jakąś vakumbą. — Natychmiast złagodził ton przerażony, że w ten sposób zwrócił się do dobrego, lojalnego człowieka. — Od czasu gdy los się odmienił, musiałem przełknąć wiele rzeczy zbyt gorzkich, prawda, Nilgiru Summandzie? Nigdy nie przypuszczałem, że będę osiągał wielkość w ten sposób.

Deszcz niemal ustał. Poprzez szare liście, skórzaste, pokryte włoskami pod spodem, dostrzegł słabe światło księżyca. Noc była zimna, ziemia mokra, udo bardzo go bolało; otrzymał w nie cios w gorączce bitwy od jednego z ludzi Navigorna, który przemknął obok na wierzchowcu, uderzając go rączką bicza. Lepsze to niż ostrze miecza, pocieszał się, ale kulał mocno.

— Mamy ze sobą lampy powietrzne? — spytał Nilgira Summanda. — Jeśli tak, przywiążcie je do drzew. Sprowadzą do nas ludzi, którzy pewnie błąkają się teraz dookoła w ciemnościach.

— A jeśli ściągną na nas ludzi Navigorna, ekscelencjo?

— Tylko bardzo lekkomyślny generał wysłałby swych ludzi do ciemnego lasu w taką noc. Przecież muszą podejrzewać pułapkę. Nie, Navigorn i jego ludzie piją teraz na umór w Arkilon. Podwieś lampy, Nilgirze.

Na niskich gałęziach drzew zapłonęły wkrótce kule czerwonawego światła i rzeczywiście, ściągnęły na miejsce błądzących po lesie żołnierzy. Przybywali po dwóch i trzech, czasami w większych grupkach.

Gialaurys pojawił się około północy. Rękaw miał w strzępach, na ramieniu zaś brzydkie, krwawiące cięcie. Był tak ponury, że nawet Prestimion nie ośmielił się z nim rozmawiać. Odmówił pomocy przy opatrzeniu rany, usiadł na uboczu, zza pazuchy podartej kurtki wyjął owoc yakumby, który zerwał prawdopodobnie z jakiejś niskiej gałęzi lub wręcz podniósł z ziemi, i zaczął szarpać go zębami. Był to widok przerażający; Gialaurys jadł jak dzika bestia, nie jak człowiek.

W chwilę później pojawili się także Kaymuin Rettra z Amblemorn z oddziałem Skandarów i kilkoma ludźmi z tego miasta, Nemeron Dalk z Vilimong z pięćdziesięcioma żołnierzami, zaraz potem hrabia Ofmar z Ghrav wraz z pokaźną liczbą swych ludzi, grupa żołnierzy z Simbilfant. Trzej synowie Rufiela Kisimira, nadzorcy winnicy, przyprowadzili ludzi z Muldemar, którzy otoczyli Prestimiona, krzycząc głośno z radości. Hałas powodowany przy powitaniach i rozbijaniu obozu pod wielkimi yakumbami zwabiał innych, pojawiających się przez całą noc. Armia nie została całkowicie zniszczona. Fakt ten napełnił Prestimiona nową nadzieją. Niemal wszyscy jego żołnierze byli ranni, niektórzy ciężko, nawet jednak ranni zjawiali się przed nim i szczerze, z zapałem przysięgali, że będą walczyć za jego sprawę aż do końca.

O Septachu Melaynie i Svorze nikt jednak nic nie wiedział.

Nad ranem Prestimion zasnął. Świt na tej szerokości przychodził późno, Góra Zamkowa leżała wprost na wschód i słońce musiało wspiąć się nad trzydziestomilowe zbocze, nim jego promienie mogły paść na las. Wreszcie książę Muldemar poczuł ciepło na twarzy, a kiedy otworzył oczy, zobaczył haczykowaty nos i wilczy, szeroki uśmiech diuka Svora, a także Septacha Melayna, eleganckiego, jakby właśnie zmierzał na Zamek, na bankiet, w stroju nienagannie czystym i z porządnie uczesanymi jasnymi włosami. Czarodziej Vroon, Thalnap Zelifor, siedział mu wygodnie na lewym ramieniu.

Septach Melayn uśmiechnął się szeroko.

— Dobrze wypocząłeś, o niezrównany książę? — spytał.

— Nie tak dobrze jak ty. — Prestimion usiadł, czując, jak trzeszczą mu kości. Próbował oczyścić się z błota. — Ten hotel nie dorównuje luksusowej gospodzie, w której najwyraźniej spędziłeś noc.

— Gospoda była rzeczywiście luksusowa, cała w różowych marmurach i czarnym onyksie. Usługiwały nam piękne dziewczęta, na kolację zaś podano języki bilantoonów marynowane w smoczym mleku, których długo nie zapomnę. — Septach Melayn ukląkł przy księciu, pozwalając Vroonowi zeskoczyć z ramienia. — Czy zostałeś ranny w bitwie, Prestimionie? — spytał, tym razem poważnie.

— Zraniono mą dumę i lewe udo, które będzie pewnie boleć przez kilka dni. Co z tobą?

Melayn puścił do niego oczko.

— Kciuk mnie boli. Za mocno naciskałem nim ostrze, zabijając Alexida ze Strave. Poza tym wszystko w porządku.

— Alexid nie żyje?

— I wielu innych. Obie strony poniosły straty. Będzie więcej ofiar.

— A mnie nie pytasz o rany? — wtrącił Svor.

— Ach, czyżbyś ty też walczył dzielnie, przyjacielu?

— Pomyślałem, że spróbuję sprawdzić się jako żołnierz, wziąłem więc udział w bitwie. W najgorszym zamieszaniu zderzyłem się z diukiem Kanteverelem. Po prostu na siebie wpadliśmy.

— I odgryzłeś mu nos? — domyślił się Prestimion.

— Jesteś niesprawiedliwy. Wyciągnąłem broń — nigdy jeszcze nie groziłem nikomu bronią w gniewie — a on spojrzał na mnie i powiedział: „Svorze, czyżbyś zamierzał zabić mnie, człowieka, który dał ci słodką lady Heisse Vaneille? Bo ja zgubiłem gdzieś miecz i zdaję się na twą łaskę”. Nie potrafiłem znaleźć w sercu ani odrobiny nienawiści do tego człowieka, złapałem go więc za ramię, obróciłem i pchnąłem z całej siły, aż zataczając się pobiegł w kierunku swej armii. Czy bardzo cię zawiodłem, Prestimionie? Mogłem go zabić, ale zdaje się, że kiepski ze mnie zabójca.

Prestimion tylko potrząsnął głową.

— A jakie znaczenie miałaby śmierć Kanteverela? Taki z niego żołnierz jak i z ciebie. Tylko… w następnej bitwie pozostań na tyłach, Svorze. Będziesz się lepiej czuł. My, jak sądzę, też. — Spojrzał na Thalnapa Zelifora. — A ty, mój towarzyszu niewoli? Czy twój miecz unurzał się we krwi?

— Mógłbym używać nawet pięciu naraz — Vroon pomachał swymi licznymi mackami — ale byłyby wielkości igieł i co najwyżej kłułbym wrogów po łydkach. Nie, nie rozlałem wczoraj krwi, Prestimionie. W twoim imieniu rzucałem tylko czary, mające zagwarantować ci sukces. Gdyby nie ja, przegrana byłaby znacznie dotkliwsza.

— Dotkliwsza? — Prestimion roześmiał się cicho. — W takim razie masz me podziękowanie.

— Podziękuj mi także za to: rzuciłem błogosławione pałeczki, by dowiedzieć się o losy kolejnej bitwy. Wbrew wszelkiemu spodziewaniu odniesiesz wielkie zwycięstwo.

— Słuchajcie go wszyscy! — krzyknął Sepiach Melayn.

— Przyjaciele, chętnie i z całego serca uwierzyłbym w magię, gdybym od mych czarodziejów słyszał tylko podobne proroctwa — wyznał Prestimion.


Ciepły jasny poranek oraz powrót przyjaciół wlały otuchę w serce księcia, tak że powoli zaczął się godzić z przegraną w bitwie pod Arkilon. Niedobitki żołnierzy przybywały przez cały dzień, tworząc wreszcie coś w rodzaju armii, choć było to wojsko zmęczone, mocno poturbowane i bardzo zabłocone.

Prestimion zdawał sobie sprawę, że powinni jak najszybciej wyjść z lasu. Byłoby lekkomyślnością liczyć na to, że Navigorn da im beztrosko obozować przez dłuższy czas. Dokąd jednak mają się udać? Nie dysponowali mapami, nie znali dobrze wielkich pustkowi rozciągających się na zachód od Arkilon, choć oczywiście wiedzieli, że za lasem znajduje się wielka Fontanna Gulikapa, którą znali wszyscy.

Pożytecznych informacji potrafił udzielić Nemeron Dalk z Vilimong, człowiek starszy, który kilkakrotnie podróżował w tych stronach. Znał nazwy rzek i wzgórz, orientował się mniej więcej w ich położeniu względem siebie. Elimotis Gan, wywodzący się z Simbilfant, także wiedział co nieco o okolicy. Thalnap Zelifor zaś pochwalił się umiejętnością rzucania zaklęć umożliwiających wybór właściwych dróg i ścieżek. Późnym rankiem ta trójka oraz Prestimion, Septach Melayn i Svor zebrała się, by ustalić trasę marszu.

Vroon zapalił kilka kostek wyglądających jak cukier, choć on utrzymywał, że jest to magiczne kadzidło. Machał mackami, wpatrywał się w dal, mruczał coś do siebie. Po pewnym czasie zaczął im opisywać okolicę, którą, jak twierdził, widział w wizji. Elimotis Gan i Nemeron Dalk dodawali szczegóły i prostowali błędy, a Septach Melayn, na podstawie ich słów, rysował mapę czubkiem rapiera na kawałku nagiej ziemi, korygując pomyłki czubkiem buta.

— To wzgórza czy góry?… Jak się nazywają? — spytał Prestimion, wskazując narysowaną przez Melayna długą linię biegnącą niemal prosto z północy na południe.

— Trikkala — odparł Elimotis Gan. — Powiedziałbym, że to raczej góry niż wzgórza. Tak, zdecydowanie góry.

— Czy łatwo nam będzie je przekroczyć, jeśli ruszymy stąd wprost na zachód?

Elimotis Gan, niewysoki muskularny mężczyzna sprawiający wrażenie niesłychanie żywotnego, wymienił spojrzenia z potężnie zbudowanym Nemeronem Dalkiem. Prestimion miał wrażenie, że były to spojrzenia bardzo sceptyczne.

— Droga Sisivondal prowadzi tędy — powiedział Nemeron Dalk, wskazując dolny koniec linii, oznaczający południowy kraniec górskiego pasma. — Tu, na północy, mamy drogę Sintalmond. Pośrodku, gdzie chcesz przekroczyć góry, są one najwyższe i najbardziej strome. Znana jest tylko jedna przełęcz nazywana Ekesta, co w dialekcie regionu oznacza „Przeklęta”.

— Śliczna nazwa — ucieszył się Sepiach Melayn.

— Ale sama droga nie jest śliczna. To właściwie górska ścieżka, podobno bardzo stroma. Nie sposób zdobyć tam żywności, nocą zaś wędrowców atakują stada głodnych vorzaków.

— Za to jest prosta — zauważył Prestimion. — Naszym punktem docelowym jest ta szeroka rzeka po drugiej stronie gór. To Jhelum, prawda?

— Owszem, Jhelum — potwierdził Nemeron Dalk.

— Świetnie. Skierujemy się na zachód, przekraczając góry tą twoją przeklętą przełęczą. Do vorzaków, jeśli zechcą nas niepokoić, możemy rzucać kamieniami. Zejdziemy z gór, co nie powinno sprawić większych kłopotów. Przekroczymy rzekę i rozbijemy obóz tu, na jej zachodnim brzegu. Są to, jak sądzę, łąki Marraitis, gdzie hoduje się i szkoli najlepsze wierzchowce bojowe. Rozumiecie teraz, o co mi chodzi?

— Jeśli chcemy wygrać następną bitwę, będziemy potrzebować kawalerii — powiedział Septach Melayn.

— Właśnie. Zarekwirujemy wierzchowce ludziom z Marraitis, wyślemy posłańców do miast, które uznamy za nastawione przyjaźnie do naszej sprawy, z prośbą o ochotników, stworzymy i wyćwiczymy karną armię, a nie przypadkową zbieraninę, którą Navigorn rozbił wczoraj w puch. Korsibar dowie się w końcu, gdzie jesteśmy, i wyśle swe oddziały przeciwko nam. Ale nie przełęczą, jeśli jest rzeczywiście miejscem tak okropnym, jak przekonywali nas o tym ci dwaj dżentelmeni. Jego wojska okrążą góry od północy lub od południa, co zajmie im parę miesięcy; więc jeśli my przejdziemy Ekestę, zyskamy na czasie i znajdziemy się na zachodzie na długo przed nimi, co da nam możliwość dobrego przygotowania się do walki. Warto podjąć wysiłek i pójść po najgorszej z dróg.

— Co sądzisz o tej przełęczy? — zwrócił się do Thalnapa Zelifora Svor. — Jak myślisz, da się nią przejść?

Vroon uniósł macki i ułożył je w tajemniczy wzór.

— Będzie to trudne, lecz możliwe — oznajmił.

— Trudne, lecz możliwe. Doskonale. — Prestimion uśmiechnął się. — Postanowiłem uwierzyć w twe zdolności i uznaję informacje, którymi się z nami dzielisz, za prawdziwe i szczere. — Rozejrzał się dookoła. — A więc zgodziliśmy się wszyscy. Idziemy przez przełęcz Ekesta do Jhelum, przekraczamy rzekę — jak, o to będziemy się martwić później — i zakładamy obóz na łąkach Marraitis. A kiedy znów ruszymy do walki z uzurpatorem, będziemy mieli wreszcie przyzwoitą armię.

— Żeby nie wspomnieć o posiłkach, które do tej pory Dantirya Sambail z pewnością prześle nam z Zimroelu.

— Widzę w twym oku złośliwy błysk — wtrącił Septach Melayn. — Czyżbyś wątpił w przybycie armii prokuratora?

— Ja zawsze mam w oku złośliwy błysk — zaprotestował Svor. — To nie moja wina, taki się urodziłem.

— Skończcie z tymi docinkami — przerwał im Prestimion. — Jeśli Bogini zechce, prokurator dotrzyma słowa. Na razie naszym zadaniem jest dotarcie do Marraitis. Musimy przygotować się do prowadzenia wojny lepiej, niż byliśmy przygotowani wczoraj. O to, co się zdarzy później, będziemy się martwili później.


W południe w lesie pojawiło się zaopatrzenie — tyle, ile zostało go po bitwie — w tym bagaże i broń. Miło było przebrać się w czyste ubrania. Przybyło jeszcze kilkuset żołnierzy. Kiedy wydawało się pewne, że nikt więcej nie szuka ich w lesie, Prestimion wydał rozkaz marszu przez góry Trikkala w kierunku leżącej za nimi rzeki Jhelum.

Kiedy wyszli z lasu, znaleźli się wśród zwykłych pól, wkrótce jednak krajobraz się zmienił, byli bowiem coraz bliżej słynnej Fontanny Gulikapa. Najpierw pojawiły się ciepłe mineralne źródła, zmieniające ziemię w wilgotną, brązową jałową pustynię, następnie gejzery, kredowe tarasy przypominające stojące obok siebie wanny, w których stała woda porośnięta różnokolorowymi algami.

Prestimion zatrzymał się na chwilę, obserwując w zdumieniu czarną parę tryskającą na wysokość setek stóp z krateru w kształcie worka.

Następnie przekroczyli równinę zeszklonych odpadów, skręcając często, by ominąć szerokie szczeliny, z których wydobywały się śmierdzące zgnilizną gazy.

— Gdybym tu mieszkał, z pewnością uwierzyłbym w demony — powiedział Prestimion co najmniej na pół poważnie. — Wygląda to zupełnie jak część innego świata, przeniesiona na naszą planetę kaprysem maga.

Svor, który niegdyś tu już był, uśmiechnął się i poradził księciu, by zaczekał na to, co jeszcze przed nimi.

Omijali teraz ciepłe źródła ułożone w jakiś skomplikowany wzór, bulgoczące, falujące. W każdej chwili groziło im zalanie wrzącym płynem. Niebo nawet w południe było szaroniebieskie od dymów zasłaniających słońce, powietrze przesycał gorzki zapach. Skórę szybko pokrył im ciemny, unoszący się w powietrzu pył. Prestimion widział, jak Septach Melayn lekko przesuwa po policzku paznokciem i pozostaje jasna smuga. Tereny wokół gejzerów, mimo iż straszne, były jednak zamieszkane. Tuż przy ziemi wiły się jakieś różowe stworzenia o wielu nogach, od czasu do czasu podnosiły głowy i studiowały ich rzędami oczu jak czarne korale.

Krainę gejzerów i gorących źródeł zamykała skalna ściana rozciągająca się z północy na południe. Wspięli się na nią i zeszli po zachodniej stronie w strefę tak niezwykłą, iż Prestimion zorientował się natychmiast, że musi to być królestwo fontanny.

W przedziwnym świetle przefiltrowanych przez dym słonecznych promieni dostrzegli zupełnie nagą, idealnie płaską równinę. Nie rósł tu ani jeden krzak, ani jedno drzewo, monotonii nie zakłócał ani jeden głaz; równina rozciągała się jak okiem sięgnąć aż do horyzontu; mogliby przysiąc, że dzięki niej widzą krzywiznę powierzchni świata. Ziemia była ceglastoczerwona. Na wprost bił w niebo snop światła, idealnie prosty niczym wielka marmurowa kolumna, i ginął gdzieś, w najwyższych warstwach atmosfery. Szeroki, według szacunku Prestimiona, na dobre pół mili, lśnił jak polerowany kamień.

— Popatrzcie — powiedział Svor. — Oto Gulikap. Prestimion uświadomił sobie nagle, że to nie kamień, lecz raczej wytrysk czystej energii. W środku fontanny wyraźnie widać było ruch, wir. Kolory zmieniały się przypadkowo, raz przeważała czerwień, raz zieleń, błękit lub brąz. Niektóre części fontanny wydawały się gęstsze od innych. Gdzieniegdzie tryskały z niej iskry. Szczyt kolumny niedostrzegalnie mieszał się z chmurami, przyciemniając je. Słychać było nieustanny szum i trzaski jakby wyładowań elektrycznych.

Prestimion uznał widok tej fontanny blasku wznoszącej się pośrodku jałowej pustki za przytłaczający. Było to berło mocy, jądro zmiany i stworzenia, oś potęgi, wokół której kręcić by się mogła cała ich wielka planeta.

— Jak myślisz, co by się stało, gdybym jej dotknął? — spytał Svora.

— Znikłbyś w mgnieniu oka. Cząsteczki twego ciała na wieczność tańczyłyby w słupie światła.

Podeszli nieco — bliżej się nie ośmielili. Widzieli teraz, że otacza ją szeroki zeszklony pas, biały jak kość i gładki niczym porcelana. Ten nieprawdopodobny wytrysk światła rodził się gdzieś w mrocznej czeluści ziemi. Jakie siły się tam ścierały, Prestimion nie potrafił się nawet domyślić. Patrząc na ten cud mocy, objawiony jego oczom, nagle w całej pełni zdał sobie sprawę z majestatu i wspaniałości swego świata, z jego oszałamiającego piękna, nieprawdopodobnej różnorodności cudów Majipooru. Poczuł też smutek, bo niektóre z tych cudów miała pomniejszyć wojna. A jednak nie było wyboru. Świat utracił harmonię i należało ją przywrócić.

Przyglądał się fontannie przez bardzo długą chwilę. Potem wydał rozkaz ominięcia jej i kontynuowania marszu na zachód.

6

Przeprawa przez przełęcz Ekesta zajęła im trzynaście dni. Nemeron Dalk oznajmił, że o krótszej w życiu nie słyszał. Maszerowali dzień i noc, niemal się nie zatrzymując, zupełnie jakby po piętach deptali im żołnierze Navigorna. Był to ciężki wysiłek, Thalnap Zelifor miał jednak rację — zdobycie przełęczy nie było niemożliwe, tylko bardzo trudne.

Góry Trikkala były strome i surowe, o ostrych szczytach przypominających grzbiet jaszczurki, a prowadząca przez przełęcz droga była raczej górską ścieżką, miejscami zanikającą. Tu, w górach, niełatwo było znaleźć coś do jedzenia. Powietrze było suche, zimne i rzadkie, nawet oddychanie sprawiało ból. Szli jednak szybko, bez skargi, i przekroczyli przełęcz, nie ponosząc przy tym żadnych strat. Nawet vorzaki trzymały się od nich z daleka, choć słyszeli wycie i szczekanie z jaskiń na szczytach gór. Zeszli wreszcie z Trikkali po drugiej stronie, czując ulgę i wdzięczność, że ich trudy wreszcie się skończyły.

Znaleźli się teraz na otwartych równinach, z rzadka porośniętych lasem. Tu i tam stały miasta, oddzielone od siebie pustką. Klimat też był łagodniejszy, ponieważ znaleźli się w dolinie Jhelum i coraz częściej spotykali wpadające do niej strumienie.

Sama rzeka Jhelum okazała się wartka i szeroka, za szeroka w miejscu, w którym do niej dotarli, by zbudować przez nią most. Jej biegu nie zakłócały jednak ani katarakty, ani inne naturalne przeszkody, rozpoczęli więc budowę łodzi i tratw z drzew, gęsto porastających brzegi. Wszystkich ludzi i cały ekwipunek przeprawili w ciągu trzech dni.

Jedyną ciężką chwilę przeżyli, gdy niespełna dwadzieścia jardów od łodzi Gialaurysa z wody wynurzył się olbrzymi łeb i długa gruba szyja gappapaspa. Gigantyczne zwierzę górowało nad łodzią dobre dwadzieścia stóp, przesłaniając niebo i budząc panikę. Zwierzę tylko na nich patrzyło. Gappapaspy były nieszkodliwymi stworzeniami żerującymi w wodorostach i błocie przy dnie, mogły być niebezpieczne wyłącznie wtedy, gdy wynurzały się bezpośrednio pod łodzią lub tratwą, bo rozbijały je na drzazgi i wtrącały ludzi do wody, gdzie kryły się naprawdę groźne zwierzęta. Widzieli jednak tylko tego jednego potwora, który, napatrzywszy się do syta, znikł w szarobrązowej głębi.

Zachodni brzeg rzeki był gęsto zamieszkany, było tu mnóstwo dobrze prosperujących miast i miasteczek otoczonych terenami rolniczymi. Ludzie powitali Prestimiona jako zbawcę i Koronala. W tej części Alhanroelu niewiele wiedziano o Korsibarze i nie rozumiano, w jaki sposób dostał się na tron, skoro tradycja zakazywała przejmowania władzy synowi po ojcu. Wśród tego dobrego, konserwatywnego wiejskiego ludu powitano Prestimiona z radością jako prawego króla i ludzie ochoczo garnęli się pod jego sztandary.

Obóz założyli, jak planowali, na wielkich łąkach Marraitis, gdzie od czterech tysięcy lat wypasano najlepsze wierzchowce na Majipoorze. Hodowcy przyprowadzili silne zwierzęta bojowe i chętnie oddali te, które najlepiej nadawały się dla kawalerii.

Wiadomość o tym, że Prestimion zbiera armię, by pomaszerować na Górę Zamkową i obalić fałszywego Koronala, rozeszła się daleko i szeroko, budząc entuzjazm. Nie było dnia, by w obozie nie pojawił się oddział żołnierzy z jakiegoś miasta lub regionu. „Wolimy zginąć z tobą, niż cierpieć władzę nieprawego Koronala”, powtarzali ci ludzie raz za razem. Prestimion radośnie powitał u swego boku białobrodego diuka Miaule z Hither Miaule z pięciuset ludźmi w zielonych kurtkach, biegłymi w obchodzeniu się z wierzchowcami, Thurmę z Sirynx z tysiącem ludzi w mundurach miasta, w turkusowe pasy, i olśniewającego, jasnowłosego młodego Spalirisesa, syna Spalirisesa z Tumbrax, przybyłego na czele sporych sił, Gynima z Tapilpil z oddziałem procarzy w fioletowych skórzanych kubrakach, dumnego Abantesa z Pytho, Talauusa z Naibilis, a także żołnierzy z Thannard, Zarang, Abisoane i kilkudziesięciu innych miejscowości, o których nigdy nie słyszał, lecz przysłane mu posiłki powitał z wdzięcznością. Przekraczająca najśmielsze marzenia pomoc zdumiewała go i cieszyła niezwykle. Przybyli także jego bracia, Abrigant i Taradath z połową chyba zdolnych do walki mężczyzn z miasta Muldemar. Twierdzili, że na j młodszy, Teotas, przybyłby z nimi chętnie, lecz zabroniła mu matka, księżna Therissa.

Wreszcie przyszła nowina, na którą Prestimion czekał najbardziej niecierpliwie. Oto przed kilku tygodniami w Alaisor wylądowała wielka armia pod dowództwem Gaviada i Gaviundara, braci Dantiryi Sambaila, i szybkim marszem szła w kierunku Marraitis, by dołączyć do wojsk buntowników. Sam Dantirya Sambail, podano w tej samej wiadomości, musiał zostać w Ni-moya, gdzie zatrzymały go obowiązki prokuratora, ma jednak zamiar wkrótce opuścić Zimroel i dołączyć do wojsk Prestimiona.

Wprost trudno było uwierzyć w te radosne nowiny, lecz niemal zaraz po posłańcu pojawiła się straż przednia armii Zimroelu, a za nią cała armia, na czele której jechali dwaj bracia prokuratora.

— Niezła z nich para — powiedział do Septacha Melayna obserwujący wjazd armii Zimroelu Gialaurys. — Niemal tacy śliczni jak ich starszy braciszek, prawda?

— Ładniejsi, znacznie ładniejsi — odparł Septach Melayn. — Dwa prawdziwe ideały męskiej urody.

Gaviad i Gayiundar mieli, jak Sambail, pomarańczowe włosy i piegi, byli także, jak on, wyjątkowo wręcz brzydcy, choć każdy na swój sposób. Starszy, Gaviad, był niski i gruby, miał załzawione oczy i tłustą twarz, wielki kartoflowaty nos, szczeciniaste rude wąsy sterczące niczym kłąb miedzianego drutu oraz zdumiewająco mięsiste, obwisłe wargi. Pierś miał jak bęben, a brzuch niczym wypchany wór. Gayiundar był od niego znacznie wyższy, wzrostem dorównywał niemal Septachowi Melaynowi. Jego szeroka twarz płonęła wiecznym rumieńcem. Miał małe, okrutne, niebieskozielone oczka i największe, najgrubsze uszy, jakimi Bogini kiedykolwiek obdarzyła człowieka, uszy rozmiarów kół u wozu. Wyłysiał we wczesnej młodości, po obu stronach czaszki pozostały mu tylko kępki zaskakująco sztywnych rudych włosów, za to brodę miał tak wspaniałą, że ptaki mogłyby wić sobie w niej gniazda — gęstą, splątaną, spadającą mu niczym wodospad aż do połowy piersi. Obaj bracia cieszyli się wspaniałym apetytem i mogli pić od rana do wieczora, choć z różnym skutkiem — na Gaviundarze trunek nie robił większego wrażenia, Gaviad zaś czerpał wielką przyjemność z upijania się do nieprzytomności.

Prestimion uznał, że pijaństwo może tolerować, pod warunkiem że Gaviad okaże się dobrym dowódcą. W każdym razie bracia przywiedli ze sobą wielką armię, zebraną na wschodnim wybrzeżu Zimroelu, głównie w Piliplok i Ni-moya, lecz także z dwudziestu innych miast.

Przez całą jesień, zimę i część wiosny Prestimion pracował nad przekuciem luźnej zbieraniny żołnierzy w skuteczną armię. Teraz pojawiło się pytanie: gdzie i jak uderzyć na Korsibara.

Prestimion skłaniał się ku swej oryginalnej strategii: marszu wokół Góry od Simbilfant, poprzez Ghrav, Arkilon i Pruiz, Lontano i Da i z powrotem do Vilimong, tym razem jednak na czele wielkiej i stale rosnącej armii, która miała w końcu wedrzeć się na Górę i zażądać abdykacji Korsibara. Gialaurys był jednak innego zdania.

— Lepiej zaczekajmy tu, pośrodku Alhanroelu, na przyjście Korsibara pragnącego zmieść nas z powierzchni ziemi — argumentował. — Zgnieciemy jego armię jak robaka, a potem pójdziemy na Górę Zamkową, przyjmując kapitulację oddziałów, które spotkamy po drodze.

Oba plany miały swoje zalety. Prestimion się wahał. Pewnego dnia przyszedł do niego diuk Svor.

— Mamy sprawdzone wiadomości z drugiego brzegu Jhelum — oznajmił. — Zbliżają się dwie duże armie, znacznie większe od naszej. Jedna, pod dowództwem Farholta, okrąża góry Trikkala drogą południową, druga, pod dowództwem Navigorna, drogą północną. Farholt prowadzi ze sobą wielką siłę mollitorów bojowych. Po przekroczeniu rzeki planują okrążyć nas i zaatakować z góry i z dołu, w ten sposób mieląc nas na otręby.

— A więc nasza strategia jest ustalona — powiedział Gialaurys. — Spotkamy się z nimi tu, na Marraitis, jak proponowałem.

— Nie — zaprzeczył Prestimion. — Nie możemy czekać. Jeśli obie armie się połączą, jesteśmy zgubieni. Raporty mówią o sile znacznie większej niż nasza. Albo rozproszą nas tu, na łąkach, albo będą parli na wschód, aż utoniemy w rzece.

— Co więc proponujesz? — spytał Sepiach Melayn.

— Która armia pierwsza osiągnie Jhelum? — zwrócił się do Svora Prestimion.

— Farholta. Droga południowa jest krótsza.

— Doskonale. Niech nadchodzą. Nakarmimy nimi ich własne mollitory. Proponuję, żebyśmy pierwsi przekroczyli rzekę. Okrążymy ich i zaatakujemy od tyłu, jeszcze kiedy będą budować łodzie. Farholt z pewnością nie będzie się spodziewał ataku od wschodu.

— Dotrzemy tam wystarczająco szybko? — zaniepokoił się Sepiach Melayn.

— Dotarliśmy tulaj wystarczająco szybko, prawda? — odparł Prestimion.


Tej nocy Preslimion samotnie obszedł obóz. Rozmawiał z Valiradem Visto, odpowiedzialnym za wierzchowce, z diukiem Miaule, z Thurmem z Sirynx i Deslinnem Javadem z Glaunl. Odwiedził nawel wojska Zimroelu, by spędzić nieco czasu z Gaviadem i Gaviundarem. Nim do nich dotarł, Giavad zdążył się już upić. Wielki Gaviundar powitał Prestimiona, jakby nie byli dalekimi krewnymi, lecz wręcz braćmi. Zamknął go w niedźwiedzim uścisku i przytulił do rudej brody, śmierdzącej niemiłosiernie czosnkiem i suszonym mięsem smoków morskich.

— Przez całe życie czekaliśmy, żeby się poznać, a to zdecydowanie za długo — ryknął. — Kiedy jednak znajdziesz się na Zamku, zostaniemy dobrymi przyjaciółmi, prawda, Preslimionie? — On też najwyraźniej pił. — Mój brat prokurator — mówił dalej — uważa cię za najlepszego człowieka na świecie, najlepszego ze wszystkich. Z laką tęsknotą czeka na dzień, w którym zostaniesz Koronalem, jakby to jemu mieli nałożyć koronę.

— Jestem mu wielce wdzięczny za udzieloną mi pomoc — odparł Prestimion. — Za twoją i twego brata lakże. — Zerknął na Gaviada, który w pełnej zbroi leżał z twarzą w talerzu, a chrapał tak głośno, że aż odpowiadały mu zakochane gappapaspy z odległej rzeki.

Powróciwszy do własnego obozu, chodził od namiotu do namiotu, niespokojny, nie czujący potrzeby snu, choć zrobiło się już bardzo późno. Przez pewien czas rozmawiał z bratem Taradathem, potem z Septachem Melaynem, a wreszcie z młodym Spalirisesem, który niecierpliwie wyczekiwał nigdy przedtem nie widzianej bitwy.

W namiocie Thalnapa Zelifora nadal płonęło światło. Kiedy zajrzał do środka, zobaczył Vroona pochylonego nad warsztatem, pracującego nad czymś, co na pierwszy rzut oka przypominało rohillę: skomplikowany, zamykający się w okrąg wzór utkany z jaskrawozłotych drutów i kawałków kryształu. To coś było jednak zbyt wielkie na amulet, rozmiarami przewyższało rohillę dziesięciokrotnie, wyglądało bardziej jak korona niż cokolwiek innego.

— Co to jest? — spytał książę. — Jakieś nowe czarnoksięskie urządzenie? Czy za jego pomocą możesz zapewnić zwycięstwo w bitwie z armią Farholta?

— Nie ma w tym czarnoksięstwa, o Prestimionie. Pamiętasz nasze rozmowy w lochach? Mówiłem ci o budowanym przeze mnie mechanizmie, dzięki któremu mógłbym wzmacniać wybiegające z ludzkich umysłów fale, czytać cudze myśli i zaszczepiać swoje własne?

— Pamiętam, że Gonivaul najął cię, byś to dla niego zrobił, owszem.

— Próbuję teraz zrekonstruować ten mechanizm — tłumaczył Vroon. — Pierwszy, nie wykończony jeszcze egzemplarz pozostawiłem wraz ze wszystkimi notatkami, nie zdążyłem ich zabrać, tak szybko opuszczaliśmy Zamek. Zacząłem pracę od nowa, kiedy rozbiliśmy obóz.

— W jakim celu?

— Oczywiście w celu sięgnięcia przez Jhelum i nawiązania kontaktu z umysłami naszych przeciwników, poznania ich intencji, strategii…

— Ach! Będzie to bardzo przydatne urządzenie. Zdołasz je dokończyć?

— Nieprędko — przyznał ze smutkiem Vroon. — Pewne niezbędne części pozostały na Zamku wraz z innymi maszynami; nie znalazłem jeszcze sposobu, by je tu odtworzyć. Ale pracuję z nadzieją, o Prestimionie, że kiedyś będę w stanie podarować ci je jako wyraz wdzięczności za uratowanie mi życia.

— To Dantirya Sambail uratował ci życie, nie ja. — Prestimion uśmiechnął się. — A w dodatku, jak mi się zdaje, przez przypadek. To on zmusił Korsibara do uznania naszej wolności; przy okazji uwalniania z lochu mnie, uwolnił także i ciebie. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia — jeśli dokończysz to urządzenie, zostaniesz za nie hojnie wynagrodzony. Nie dysponuję potęgą wystarczająco wielką, by lekceważyć możliwość odczytania myśli przeciwnika.

Pożegnał się z magiem i pozostawił go pochylonego nad zwojami złotego drutu. Poszedł do swojego namiotu, usiadł, myślał o tym, co miało się wkrótce zdarzyć, aż wreszcie zasnął, a wraz ze snem pojawiły się sny.

Śnił o tym, że trzyma planetę Majipoor w dłoni jak kulę, a kiedy spojrzał na ten świat, widział go niczym wielki, precyzyjnie utkany gobelin wiszący w ciemnym holu, w którym na kominku płonął ogień. Mimo panującego tam mroku widział szczegóły tkaniny z niezwykłą wręcz wyrazistością. W chwiejnym świetle ognia oglądał elfy, demony, przedziwne zwierzęta i ptaki poruszające się tu i tam w ciemnym lesie, wśród kolczastych krzewów; tu i tam wśród pięknych roślin widniały jasne polany. W gobelinie widział błyski światła słonecznego i gwiazd, i przepiękne drogie kamienie, różne kolory ludzkich włosów i wężowych łusek. A wszystko to cudowne było ponad ludzką miarę, otoczone aurą niespotykanej w rzeczywistości urody.

Kiedy się obudził, przez długą chwilę wydawało mu się, że pozostaje w magicznym świecie swego snu. Potem jednak podszedł do wyjścia z namiotu, wyjrzał i zobaczył świat szary, skąpany w deszczu. Deszcz nie padał, lecz lał się z nieba niczym fala potopu.

Całą drogę powrotną w kierunku rzeki przeszli w deszczu, padającym nieprzerwanie dzień i noc. Świat zmienił się w ocean śliskiego błota.

— Wolałbym już przekraczać tę przeklętą przełęcz Ekesta dziesięć razy biegiem niż zmagać się z błockiem — powiedział Gialaurys, klnąc szpetnie.

Mimo to maszerowali cierpliwie po tej strasznej krainie podmokłych bagien, w niczym nie przypominającej twardej ziemi, po której rok temu szło się im tak wygodnie. W ciągu jednej nocy dolinę Jhelum nawiedziła zima, a zima była tu, zdaje się, okresem nieprzerwanie lejącej się z nieba wody.

Kiedy znaleźli się nad rzeką, zobaczyli, że wystąpiła z brzegów. Łodzie i tratwy, które pozostawili przy brzegu jesienią, zmiecione zostały falą powodzi. I tak zresztą potrzebowali nowych, armia bowiem zwiększyła się wielokrotnie. Zabrali się za budowę łodzi i rąbanie drzew, z których splatali tratwy. Czy jednak przeprawa była w ogóle możliwa? Poziom wody wznosił się dosłownie z dnia na dzień.

Prestimion poprosił o ochotników, którzy przeprawiliby się na drugi brzeg i rozpoznali sytuację. Wystąpiło z tysiąc żołnierzy — wybrał spośród nich sześciu, dał im mocną tratwę i z niepokojem patrzył, jak wzburzona woda miota nią w górę i w dół. Rzeka była tak szeroka, że w deszczu ledwo dostrzegali drugi brzeg, Septach Melayn jednak, stojący na szczycie wieży strażniczej i pilnie wpatrujący się w mrok, oznajmił wreszcie:

— Są po drugiej stronie.

Zwiadowcy powrócili po sześciu dniach z wiadomością, że armia Farholta dotarła do Jhelum i obozuje na brzegu, trzydzieści mil dalej w dół rzeki, czekając na poprawę pogody.

— Ilu ich jest? — spytał Prestimion.

— Samo liczenie zajęłoby drugi tydzień.

— A mollitory?

— Mają ich setki — zameldowali zwiadowcy. — Może nawet tysiąc.

To była zła nowina. Mollitory należały do najniebezpieczniejszych zwierząt bojowych. Były to kolosalne, opancerzone stwory sztucznego pochodzenia, stworzone, podobnie jak wierzchowce, miotacze energii, pojazdy łatające i wiele podobnych rzeczy w starożytnych czasach, gdy wiedza naukowa była na Majipoorze powszechna. Potężne, o krótkich nogach, pokryte były fioletową grubą skórą, twardą jak żelazo. Ich broń stanowiły długie ostre pazury, rozrywające drzewo z taką łatwością, z jaką dziecko obrywa listki z gałązki, oraz potężne szczęki w masywnych łbach, przeznaczone do rozrywania i kruszenia. Mollitory, stwory o małej inteligencji, lecz niepospolicie mocne, stanowiły siłę trudną do odparcia. A Farholt miał ich tu, nad brzegiem Jhelum, setki. Może nawet tysiące. Prestimion wezwał Septacha Melayna.

— Weź cztery bataliony — powiedział — nie, lepiej pięć, zarówno kawalerii, jak i piechoty. Idź na południe i rozbij obóz naprzeciwko obozu Farholta. Dam ci nasze najlepsze wierzchowce. Ufortyfikuj się, musztruj żołnierzy, buduj łodzie. Dopilnuj, by widziano cię i słyszano wydającego rozkazy. Hałasuj całymi dniami i nocami. Czyń jak największe zamieszanie. Bij w trąby, wal w bębny. Jeśli zdołasz wymyślić jakieś pieśni bojowe, niech żołnierze ryczą je na całe gardło. Nocą wysyłaj szpiegów, niech obserwują obóz Farholta. Rób wszystko, by go przekonać, że lada chwila sforsujesz rzekę i zaatakujesz.

— Będziemy hałasowali, aż ty nas usłyszysz — obiecał Septach Melayn.

— Po trzech dniach wyślij nocą na rzekę łodzie, najlepiej podczas deszczu, jeśli nadal będzie padało, i też nie staraj się zrobić tego cicho. Zawróćcie jednak po stu uderzeniach wiosłami. Następnej nocy wypłyńcie na sto pięćdziesiąt uderzeń. Następnej nocy również wypłyniecie, ale już nie będziecie udawać ataku.

— Rozumiem.

Prestimion tymczasem przygotował własną grupę uderzeniową w sile siedmiu batalionów najlepszych jeźdźców i łuczników. Reszta kawalerii miała przemieszczać się w straży tylnej. Przygotowania trwały dwa dni. Trzeciego dnia rano poprowadził oddziały siedemnaście mil w górę rzeki do miejsca, w którym jego zwiadowcy odkryli dużą, gęsto zalesioną wyspę. Mając pośrodku rzeki miejsce, w którym można się zatrzymać i odpocząć, mogli przeprawić się łatwiej, poza tym nawet gdyby zwiadowcy Farholta zapuszczali się tak daleko, nie byliby w stanie śledzić przegrupowania wojsk. O zmroku na łodziach i tratwach dopłynęli na wyspę, gdzie zatrzymali się do przeglądu i przegrupowania, po czym przed północą popłynęli na wschodni brzeg Jhelum.

Noc była bezksiężycowa i ciemna, choć ciemność tę rozjaśniały od czasu do czasu przerażająco jaskrawe błyskawice. Deszcz padał strumieniem, niesionym skośnie przez nieubłagany wiatr. Wiatr jednak wiał z zachodu, pchał ich łodzie poprzez niespokojną rzekę. Prestimion płynął w jednej z mniejszych, z Gialaurysem tylko i bratem Taradathem; nie rozmawiali o niczym innym, tylko o zbliżającej się bitwie.

Od obozu Farholta dzieliło ich teraz czterdzieści siedem mil błotnistego brzegu.

— Rozpoczynamy marsz — rozkazał.

Wędrowali na południe, nie schnąc ani na chwilę. Obozowali w błocie, szli smagani deszczem. A jednak humory im dopisywały.

Septach Melayn przeprowadził już pierwszy udawany atak. Jeśli Farholt w ogóle myśli, z pewnością rozstawi najsilniejsze oddziały wzdłuż brzegu, frontem do obozu Melayna, czekające na atak szaleńca i gotowe go odeprzeć.

Najpierw jednak… najpierw…

Pod osłoną ciemności i burzy oddział Prestimiona maszerował wschodnim brzegiem Jhelum, aż wreszcie znalazł się w odległości umożliwiającej atak na obóz Farholta. Ryzyko było wielkie. Czy Septach Melayn zdoła odwrócić uwagę przeciwnika? Czy reszta armii znajdzie się we właściwym miejscu i czasie, by zadać decydujące uderzenie? Prestimion mógł tylko starannie przygotować atak i mieć nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.

Osobiście poprowadził oddział łuczników. Gialaurys dowodził oszczepnikami na prawym skrzydle, na lewym szli uzbrojeni w długie włócznie żołnierze pod dowództwem Thurma i złotowłosego Spalirisesa. Diuk Miaule prowadził kawalerię, trzymając się za pierwszą linią do momentu zniszczenia mollitorów przeciwnika, nawet najlepsze bowiem wierzchowce bojowe bały się ich panicznie.

— Zaczynamy — powiedział i poprowadził atak na armię Farholta.


Atak ten okazał się niemal doskonałą niespodzianką. Farholt rzeczywiście ustawił swe najsilniejsze oddziały tuż nad rzeką, czekając na atak Septacha Melayna. Przez dwie noce jego ludzie wypływali łodziami i zaraz się wycofywali, żołnierze Farholta za każdym razem oczekiwali ich w napięciu, a kiedy kolejny atak kończył się niczym, rojaliści uznali w końcu, że Melayn będzie tak udawał bez końca. W ich szeregach nastąpiło rozprężenie, Farholt jednak nie wymienił oddziałów, trzymał je — wraz z mollitorami — w gotowości, by zepchnąć buntowników, którzy postawią stopę na jego brzegu, z powrotem do rzeki.

Tej nocy jednak Sepiach Melayn nie udawał. W momencie gdy jego łodzie minęły środek rzeki i mknęły dalej, łucznicy Prestimiona zaatakowali z przeciwnej strony. Gdyby zaskoczenie okazało się pełne, bitwa mogłaby skończyć się w ciągu kilku minut, ale paru żołnierzy Farholta wyszło akurat w poszukiwaniu zabłąkanych wierzchowców do lasu leżącego na północ od obozu. W świetle błyskawicy dostrzegli schodzących ku nim z niskiego pagórka żołnierzy Prestimiona i podnieśli alarm. Farholt miał akurat tyle czasu, by oddzielić część oddziałów i skierować je do obrony tyłów.

— Popatrz, bracie! — krzyknął Prestimion do Taradatha pomiędzy dwoma ogłuszającymi grzmotami. — Biegną po pewną śmierć. — Napiął łuk i trafił jednego z dowódców, Taradath wypuścił strzałę w chwilę później i trafił drugiego.

Była to straszliwa rzeź. Strzały spadały na zdumionych rojalistów próbujących atakować pod górę, w ciemności i w potokach deszczu. Mollitory nie pojawiły się, najwyraźniej nadal czekały na brzegu rzeki na oddziały Septacha Melayna, do walki można więc było bezpiecznie wprowadzić kawalerię. Prestimion wysłał do Miaule’a gońca z rozkazem przesunięcia kawalerii na linię walki.

Farholt uświadomił sobie dopiero teraz, jaka jest skala niespodziewanego ataku od tyłu. Rozpaczliwie próbował podzielić siły, wysyłając przeciw Prestimionowi batalion za batalionem. Nie docenił siły armii buntowników, nie spodziewał się także ataku z dwóch stron. Większość jego ludzi spała w namiotach i teraz żałośnie powoli przygotowywała się do walki. Prestimion wysłał do boju uzbrojonych w długie włócznie ludzi Thurma i Spalirisesa, Gialaurys zaś zamknął okrążenie swymi oszczepnikami.

— Mamy ich! — krzyknął do Prestimiona tak donośnie, że jego głos słychać było nad całym polem bitwy. — Prestimion! Prestimion! Niech żyje Lord Prestimion!

Żołnierze Farholta wycofywali się, nie wytrzymując siły ataku łuczników. Kawaleria na obu skrzydłach spychała ich do środka obozu. Sepiach Melayn wylądował wreszcie, co rozpoznać można było po odległym, dzikim ryku mollitorów. Prestimion pomyślał w nagłym zdumieniu, że oto być może, zmuszą armię rojalistów do odwrotu już teraz, w pierwszym starciu.

Oddziały jego i Septacha Melayna zbliżały się do siebie niczym połówki dziadka do orzechów, orzechem zaś była armia Farholta.

Wiedział jednak, że byłoby to zbyt proste, odsunął więc od siebie próżne myśli. Strzelał raz za razem i niemal każda strzała trafiała w cel.

Próbował nie myśleć także o tym, kim są ludzie, do których strzela, choć niektórych z nich rozpoznawał. Widział zaskoczenie na twarzy umierającego Hyle’a z Espledawn, widział strzałę trafiającą Travina z Ginoissy. Nie czas było ich żałować. Wymierzył kolejną strzałę w żołnierza uzbrojonego w miotacz energii. Niektórzy z żołnierzy Farholta dysponowali tą bronią, bardzo niebezpieczną, lecz także wyjątkowo zawodną i niecelną. Sztuka konstruowania miotaczy, utracona tysiąc lat temu i dopiero niedawno odtworzona, była jeszcze w powijakach. Żołnierz mierzył w Prestimiona z pięćdziesięciu jardów, strzała trafiła go jednak w szyję, gdy ciągle zmagał się z przyciskami i dźwigniami kierującymi strumieniem energii.

Nagle z lewej rozległy się krzyki. Prestimion dostrzegł, że charakter bitwy zmienia się i że jego żołnierze tracą inicjatywę, którą z takim powodzeniem wykorzystywali od samego początku. Ludzie Farholta oprzytomnieli, zacieśnili szyk i jeśli nie kontratakowali, to przynajmniej utrzymywali teren.

Oddział łuczników nie maszerował już w kierunku środka obozu wroga. Na to nie pozwalała sama wielkość armii rojalistów. Schwytani w pułapkę pomiędzy zajmującym brzeg rzeki Septachem Melaynem i atakującym z tyłu Prestimionem nie mieli gdzie uciekać, zatrzymali się więc, zdesperowani, pomiędzy rzeką i lasem. Nagłość podwójnego ataku zmieniła karną armię w chaotyczny tłum, był to jednak tłum twardy i uzbrojony, a także rozpaczliwie walczący o życie. Bronił się nieustępliwie, odpierając atak i nie cofając się ani o cal. Obie armie starły się twarzą w twarz, niczym Gialaurys z Farholtem podczas zawodów zapaśniczych dawno temu w Labiryncie.

W takiej walce łucznicy nie mieli co robić. Do dzieła wzięli się żołnierze Gialaurysa, Spalirisesa i Thurma, których broń nie wymagała przestrzeni. W ruch poszły oszczepy i włócznie. Kawaleria Miaule’a krążyła dookoła, tnąc z góry krąg żołnierzy Farholta.

Prestimion odnalazł Giałaurysa.

— Oczyść mi drogę na brzeg — polecił. — Moi łucznicy bardziej się tam przydadzą.

Gialaurys, szeroko uśmiechnięty, mokry od deszczu i potu, skinął głową i z głównych sił oddzielił pluton włóczników. Prestimion dostrzegł, że ma przy boku Taradatha. Pociągnął go za rękaw.

— Będziemy mieli sporo roboty na brzegu — powiedział. Pod osłoną włóczników bracia, prowadzący swych ludzi, obeszli środek obozu po lewej i łagodnym, błotnistym zboczem ześlizgnęli się na brzeg rzeki.

Tu panowało kompletne szaleństwo. Septach Melayn zgodnie z rozkazem, dokonał desantu, prowadząc wyłącznie piechotę — zadaniem jego kawalerii było wyłącznie zmylenie Farholta. W ciężkich zmaganiach zwyciężywszy rzekę, znalazł się nagle naprzeciw nieugiętego szeregu mollitorów. Potężne potwory bojowe biegały wzdłuż brzegu, rozrywając ludzi pazurami, depcząc ich i gniotąc. Ludzie Melayna walczyli włóczniami i oszczepami, uderzając z dołu do góry w nadziei znalezienia słabego miejsca bestii. Brzeg rozmiękł nie tylko od deszczu, lecz także krwi. Martwe ciała dosłownie go zaścielały.

— Mierzyć w jeźdźców! — krzyknął do łuczników Prestimion. Na każdym z mollitorów w naturalnym siodle, uformowanym przez fałdy pancerza na grzbiecie, siedział jeździec, kierujący zwierzęciem drewnianym kijem. Łucznicy zestrzeliwali ich jednego po drugim; jeźdźcy spadali w błoto i jeśli jeszcze żyli, najczęściej zadeptywani byli przez własne bestie. Mollitory, które bez nich nie miały pojęcia, co robić, biegały w kółko, depcząc żołnierzy niezależnie od barw, w których walczyli, aż wreszcie wpadły w panikę i zaszarżowały byle dalej od brzegu, rozbijając w proch i pył kawalerię Farholta, która próbowała kontrataku w kierunku rzeki.

Prestimion znalazł się u boku Septacha Melayna, walczącego w dzikim uniesieniu i z morderczą zręcznością.

— Nawet nie marzyłem, że pójdzie nam tak dobrze! — Melayn roześmiał się. — Zwyciężyliśmy, Prestimionie! Zwyciężyliśmy!

Rzeczywiście, bitwa była już właściwie wygrana, przyszedł czas na zadanie wrogowi ostatecznego ciosu. Armia Zimroelu trzymana była do tej pory w rezerwie, a teraz, pod dowództwem Gaviada i Gaviundara, przeprawiała się przez rzekę mnóstwem łodzi i lądowała na brzegu nie bronionym już przez mollitory. Z płonącymi oczami, z twarzami rozjaśnionymi żądzą walki dwaj straszni bracia radośnie poprowadzili swych ludzi do ataku.

Walka dobiegła końca, zaczęła się rzeź.

Armia rojalistów, która pod żadnym względem nie przypominała już armii, stanąwszy wobec nowego i niespodziewanego wroga, rozsypała się jak domek z kart. Pole bitwy było dla żołnierzy Farholta już tylko szalonym wirem padłych wierzchowców, rannych, rozszalałych, niszczących wszystko na swej drodze mollitorów i nieprzyjacielskich oddziałów, otaczających ich ze wszystkich stron. Krążyli w panice, szukając drogi ucieczki, padali skoszeni przez nieubłaganego wroga. Takiego natężenia gwałtu nikt się nie spodziewał, nikt nie był przygotowany na taki rozlew krwi. Kiedy na wschodzie w szeregach atakujących pojawiła się wreszcie luka, żołnierze Farholta zaczęli przez nią uciekać, najpierw po kilkunastu, potem po kilkudziesięciu i wreszcie po kilkuset. Szczęśliwi ocaleli z pogromu znikali w mroku i deszczu.

Prestimion dostrzegł samego Farholta, ogromnego, wściekłego, wymachującego gigantycznym mieczem i wykrzykującego rozkazy. Gialaurys skoczył ku niemu z mordem w oczach. Książę Muldemar próbował rudobrodego olbrzyma powstrzymać, lecz nie zdołał, bo głos odmówił mu posłuszeństwa. Farholt jednak znikł w zamieszaniu.

Niebo rozjaśniły pierwsze promienie poranka, oświetlając ziemię czerwoną od krwi, zasłaną trupami. Armia rojalistów uciekała w panice na wschód, pozostawiając po sobie wierzchowce, mollitory i broń.

— To koniec — powiedział Prestimion. — Bardzo szczęśliwy koniec.

7

Nad rzeką Jhelum armia buntowników odniosła wielkie zwycięstwo, lecz okupiła je ciężkimi stratami. Deszcz ustał, zaświeciło jasne słońce i w blasku jego promieni zwycięzcy mogli policzyć swych martwych. Zginął Kaymuin Rettra z Amblemorn i hrabia Ofmar z Ghrav, zginął jeden z synów Rufiela Kisimira, drugi zaś był poważnie ranny. Zginął przewodnik Elimotis Gan z Simbilfant, mistrz włóczni Telthyb Forst i wielu, wielu innych. Prestimion poczuł także dojmujący żal na widok ciał przeciwników. Mimo iż ludzie ci opowiedzieli się za Korsibarem, a więc przeciw niemu, jednak znał ich od wielu lat, niektórych od dzieciństwa i uważał za przyjaciół. Był pomiędzy nimi młodszy brat hrabiego Irama z Normork, Lamiran, Thiwid Karsp ze Stee, bliski krewny hrabiego Fisiolo, a także Belditan z Gimkandale, wicehrabia Edgan z Guand i Sinjian ze Steppilor. Farholtowi udało się uciec i teraz z większością swych dowódców zmierzał na Górę Zamkową.

— Ponieśliśmy ciężkie straty, my i oni, i żałuję tych, którzy polegli po obu stronach — rzekł Prestimion do diuka Svora, kiedy pożegnano już zmarłych odpowiednim rytuałem. — Boli mnie także to, że ludzie będą ginąć nadal. Jak sądzisz, ilu jeszcze zginie, nim Korsibar ustąpi i położy kres wojnie?

— Przede wszystkim sam Korsibar — stwierdził Septach Melayn. — Naprawdę sądzisz, Prestimionie, że teraz, kiedy przegrał bitwę, dobrowolnie ustąpi i przekaże ci władzę? Czy ty utraciłeś nadzieję, kiedy zostaliśmy rozbici pod Arkilon?

Prestimion milczał zaskoczony. Wprawdzie od samego początku wiedział, że wojnę zakończyć może tylko śmierć Korsibara lub jego samego, w głębi duszy nigdy się z tym nie pogodził.

— Na północy, nad rzeką, czeka na nas druga armia pod dowództwem Navigorna — przypomniał Gialaurys. — Wrócimy w pole, nim zdążymy złapać oddech, a następnym razem może nie pójść nam tak dobrze.

Okazało się, że zdążą złapać oddech. Zwiadowcy poinformowali ich wkrótce, że Korsibar odwołał armię Navigorna znad rzeki i urządza na Zamku naradę, by przedyskutować sposoby prowadzenia kampanii przeciw buntownikom. Zimowe deszcze i tak praktycznie uniemożliwiały kontynuowanie działań wojennych. Mogli odpocząć. W kolejnej bitwie, kiedykolwiek miała przyjść, Prestimion miał przynajmniej dysponować wypoczętym wojskiem.

Książę tymczasem postawił sobie za cel powiększenie swych sił poprzez zdobycie poparcia mieszkańców prowincji.

Dantirya Sambail nie przybył. Wysłał wiadomość, z której wynikało, że sprawy na Zimroelu okazały się bardziej skomplikowane, niż przypuszczał, ma jednak nadzieję uporządkować je jak najszybciej i dołączyć do buntowników na wiosnę. Tymczasem śle swemu kuzynowi Prestimionowi gratulacje z okazji zwycięstwa nad Jhelum, którego wszystkie szczegóły poznał od braci, i wyraża pewność, że jego droga na Zamek będzie nieprzerwanym pasmem tryumfów. List był bardzo życzliwy, ale nieobecność prokuratora niepokoiła Prestimiona. Dantirya Sambail był zdolny służyć kilku stronom naraz.

Przeczekawszy wilgotną porę roku nad Jhelum, zgromadziwszy zaopatrzenie, armia Prestimiona ruszyła na północ, w głąb prowincji Salinakk leżącej w centrum Alhanroelu, równinnej, cechującej się ciepłymi, słabymi wiatrami, niskimi wzgórzami i suchą, piaszczystą ziemią. Celem było ludne miasto Thasmin Kortu, stolica prowincji Kenna Kortu, leżące tuż za Salinakk. Diuk Keftia z Thasmin Kortu, spowinowacony z księżną Therissą, wysłał Prestimionowi nad Jhelum list z wyrazami sympatii dla jego sprawy i zaprosił go do wykorzystania swego miasta jako bazy w przygotowaniu kampanii przeciw uzurpatorowi.

Pomiędzy rzeką Jhelum a Thasmin Kortu leżało jednak wiele miast i miasteczek Salinakk, a większość tej prowincji była lojalna wobec Korsibara. Zwiadowcy Prestimiona widzieli wywieszone sztandary panującego Koronala.

Przejawy otwartego oporu były bardzo rzadkie, przynajmniej na początku. Głównym powodem było prawdopodobnie to, że Prestimion dysponował teraz mollitorami Farholta. Nie mógł pozwolić bestiom, by szalały nad brzegami Jhelum. Kazał je wyłapać, a ocalałych jeźdźców wcielił do swej armii.

Wieśniacy Salinakk, widząc zbliżającą się ogromną armię, przywitali Prestimiona dość serdecznie. W miasteczku Thelga pozornie szczerze pozdrowiono go jako Koronala i wskazano mu prostszą drogę przez Salinakk, prowadzącą przez Hurkgoz, Diskhemę i pustynne słone równiny wokół jeziora Guurduur.

Po drodze zdarzyło się tylko jedno warte wspomnienia starcie, pod stojącym na wzgórzu fortem Magalissa, gdzie znajdował się wojskowy garnizon. Prestimion wysłał do nich wiadomość jako Koronal, domagając się wsparcia. Odpowiedzieli deszczem strzał.

— Tak nieuprzejmego zachowania nie wolno tolerować — stwierdził z uśmiechem Septach Melayn i zaatakował na czele oddziału pięciuset żołnierzy. Było to trudne zadanie: atak pieszy pod górę na umocnioną pozycję, bez wsparcia kawalerii, teren był bowiem zbyt kamienisty i stromy. Okazało się jednak, że garnizon Margalissy nie miał ochoty na prawdziwą bitwę i poddał się niemal od razu.

Potem buntownicy posuwali się już szybko na północ, po piaszczystej jałowej równinie przecinanej małymi strumykami, mijając małe wioski osłonięte szpalerami drzew vibrin. Wkrótce przybyli nad jezioro Guurduur, ponure, martwe i pokryte białą warstwą soli. Jego brzegi zamieszkały złowrogie solne stwory o czerwonych oczach, pajęczych nogach i wzniesionych wysoko ogonach skorpionów, broniące swego królestwa donośnym stukiem otwierających się i zamykających szczęk. Prestimion nie miał zamiaru zostać Koronalem solnych stworów, więc ich nie zaczepiał. W pięć dni później przybył na czele armii do leżącego na skrzyżowaniu szlaków handlowych miasta Kelenissa, strzegącego dostępu do prowincji Kenna Kortu oraz głównej drogi do leżącego dalej na północy miasta diuka Keftii.

Stąd brały początek dwie rzeki, Quarintis i Quariotis, jedna toczyła wody na wschód, druga na zachód, a wypływały z tego samego źródła: wielkiej wapiennej jaskini wyrastającej z piaszczystej ziemi niczym szeroko otwarte usta. Ponad nią zbocze wzgórza, na którym wybudowano miasteczko Kelenissa, było gęsto zalesione — miły widok po błocie brzegów Jhelum i jałowej równinie Salinakk.

Znajdowały się tu ruiny kamiennego zamku wybudowanego przez jakiegoś Koronala sprzed tysiącleci, wcześniejszego nawet niż Stiamot. W okolicznych lasach żyły dziwne dzikie zwierzęta. Jeden z ludzi z Kelenissy, który tu często polował, powiedział Prestimionowi, że Koronal, który wybudował zamek, hodował te zwierzęta w parku. Park utrzymywano tysiące lat po jego śmierci jako ogród zoologiczny, teraz jednak zwierzęta żyły na wolności, dawno temu bowiem jego mury się rozpadły.

Ten sam człowiek wskazał Septacha Melayna, stojącego na uboczu i w skupieniu regulującego balans wiszącego na pendencie rapieru.

— Czy ten wysoki mężczyzna — spytał Prestimiona — z mnóstwem pierścionków i krótką spiczastą bródką… czy to może książę Prestimion, który ogłasza się Koronalem? Jeśli tak, muszę mu coś powiedzieć.

Prestimion roześmiał się.

— Ma królewski wygląd, prawda? — przyznał. — 1 rzeczywiście, jest drugim „ja” Prestimiona, jednym z jego drugich „ja”, bo tam też stoi Prestimion, ten niewysoki czarniawy człowiek z kędzierzawą brodą, i jest nim też ten wysoki, o szerokich ramionach, z bardzo krótko przyciętymi włosami. A w rzeczywistości ja od dziecka noszę to imię, powiedz mi więc, co takiego książę Prestimion powinien koniecznie wiedzieć.

Człowiek z Kelenissy, zdumiony tak skomplikowaną i kpiącą odpowiedzią Prestimiona, spojrzał na Septacha Melayna, Svora, Gialaurysa, a potem na samego księcia.

— Co tam, obojętne mi, który z was jest księciem — rzekł. — Ale niech wie, że dwie wielkie armie tego drugiego Lorda Koronala, który nazywa się Korsibar, maszerują w tej chwili ku naszemu miastu, by go pojmać i odstawić na Górę Zamkową, gdzie ma być sądzony jako buntownik. Otrzymaliśmy rozkazy od tego Lorda Korsibara, by udzielić przybyłym wojskom wszelkiej pomocy, żadnej zaś buntownikowi Prestimionowi. Przekażcie to księciu, jeśli łaska.

Mężczyzna odwrócił się i odszedł. Prestimion żałował, że potraktował go tak żartobliwie i nieodpowiednio.


Tak więc czas odpoczynku się skończył. Prestimion natychmiast skonsultował się z Thalnapem Zeliforem, który rzeczywiście wydawał się mieć talent do wysyłania swego umysłu w dalekie miejsca i zdobywania w ten sposób wiedzy. Vroon pomachał energicznie mackami, wywołując przed sobą w powietrzu słaby niebieski blask i po chwili intensywnej koncentracji doniósł, że istotnie zbliżają się ku nim dwie armie, większe nawet od tej, którą poprzednio prowadził Farholt. Mandrykarn i Farholt dowodzili południową, idącą przez Castingę, Nyaas i Purmande, Nayigorn zaś ponownie zbliżał się z północy.

— Która z nich jest w tej chwili bliższa? — spytał Prestimion.

— Navigorna. Jest także większa.

— Nie będziemy na niego czekać bezczynnie — zdecydował w jednej chwili Prestimion. Zwycięstwo nad Jhelum nadal go zagrzewało do walki. — Pokonał nas pod Arkilon, ale tym razem go dopadniemy. A potem weźmiemy się za Mandrykarna i Farholta.

Sepiach Melayn i Gialaurys zgodzili się z nim natychmiast: należy uderzyć szybko, nim dwie armie zdołają się połączyć. Bracia Gaviad i Gaviundar zaprotestowali jednak.

— Za wcześnie jeszcze, by toczyć kolejną bitwę — powiedział Gaviad, który mimo wczesnej godziny był już nieźle pijany, w każdym razie język mu się plątał. — Nasz brat prokurator przybędzie wkrótce z dodatkowymi ludźmi.

— Tak, czekajmy — przytaknął Gaviundar. — Brat jest niezwykle ważnym czynnikiem w naszej sprawie.

— A wiecie może dokładnie, kiedy ma przybyć? — spytał z lekką kpiną Septach Melayn. — Powiedziałbym, że już jest mocno spóźniony.

— Spokojnie, mały, spokojnie. — Gaviad spojrzał na Melayna przekrwionymi oczkami. Szarpał szczeciniaste rude wąsy. — Przybędzie wkrótce. Daję ci na to moje słowo. — Wyciągnął butelkę wina i zabrał się do roboty.

Svorowi także nie spodobał się pomysł natychmiastowego ataku.

— Czujemy się silni po zwycięstwie nad rzeką i łatwym marszu na północ — argumentował. — Czy jesteśmy jednak wystarczająco silni, Prestimionie? Czy nie mądrzej byłoby wycofać się na zachód, może nawet na wybrzeże i rozpocząć walkę silniejszą armią?

— Oni także wykorzystają czas, by się wzmocnić — zaprotestował Gialaurys. — Nie, powtarzam, należy uderzyć na nich teraz, zmiażdżyć ich mollitorami, niech wracają rozbici do Korsibara, jak armia Farholta. Dwie kolejne porażki i ludzie zaczną szeptać, że Bogini obróciła się przeciw uzurpatorowi. Jeśli będziemy czekać, w końcu wszyscy zaczną go traktować jak legalnego władcę.

Zapadła cisza, którą przerwał Svor, mówiąc z wyraźnie wyczuwalnym w głosie smutkiem:

— Legalny… nielegalny… ach, panowie, ile jeszcze krwi rozlejemy w imię tych słów? Ile zadamy ran, ilu zabijemy ludzi? Czemu Majipoor musi uginać się pod złowrogim ciężarem, jakim jest monarchia?

— Uginać się? Złowrogim? — powtórzył Sepiach Melayn. — Dziwny dobór słów. Co chcesz właściwie powiedzieć?

— Załóżmy — odparł Svor — że nie mamy tu dożywotnich władców, lecz Koronali wybieranych przez książąt i arystokrację, może na sześć lat, a może na osiem. Potem Koronal taki ustępowałby z tronu na rzecz kolejnego wybranego kandydata. Dzięki takiemu systemowi moglibyśmy tolerować Korsibara, mimo iż zdobył władzę nieprawnie, bo wiedzielibyśmy, że po sześciu czy ośmiu latach ustąpi i jego miejsce zajmie Prestimion. A po Prestimionie nastąpiłby ktoś inny, na dalsze sześć czy osiem lat. Gdyby tak było, nie mielibyśmy tej wojny, ludzie nie ginęliby w błocie, nie płonęłyby miasta, które zapewne wkrótce zapłoną.

— Przecież to szaleństwo — prychnął Gialaurys. — Recepta na chaos i nic więcej. Władza królewska winna być wcielona w jednego wielkiego człowieka, człowiek ten winien zasiadać na tronie do śmierci, tronie Koronala lub w Labiryncie, kiedy umrze stary Koronal. To jedyny sposób na stabilny rząd nad światem.

— Weź także pod uwagę — dodał Gialaurys — że w twoim systemie Koronal traciłby jakąkolwiek władzę w ostatnim roku, a nawet dwóch latach rządów, ponieważ wszyscy wiedzieliby, że wkrótce przestanie być królem, więc czego się tu bać? I bez przerwy trwałaby walka o sukcesję. Koronal zasiada na tronie, a pięciu lub sześciu kandydatów już walczy o najlepszą pozycję do zdobycia jego stanowiska za te parę lat. Gialaurys ma rację, to czyste szaleństwo. Nie warto o nim nawet rozmawiać.

Prestimion zwrócił im uwagę, że powinni powrócić do właściwego tematu spotkania, czyli zdecydować, czy zaatakują armię Navigorna, czy nie. Zdecydowali się w końcu zaatakować, choć nie przekonali do swego pomysłu braci Gaviada i Gaviundara. Rozesłano zwiadowców. Wkrótce nadeszły od nich wiadomości potwierdzające w zasadzie to, czego dzięki czarom dowiedział się Thalnap Zelifor. Navigorn znajdował się o pięć dni marszu na północny wschód od nich, na suchej płaskiej równinie Stymphinor. Dysponował ogromną armią, twierdzili zwiadowcy, a także dużym korpusem magów i czarodziejów.

— Każdy dobrze wyćwiczony człowiek z mieczem lub włócznią poradzi sobie z tuzinem magów — zakpił Prestimion. — Nie boję się tych facetów w mosiężnych kapeluszach. Niech Navigorn używa takich środków, jakie się mu podobają.

On miał zamiar polegać na bardziej konserwatywnej taktyce: dobra mocna broń z błyszczącej stali, a nie ammatelapalasy, veralistiasy, rohille i inne tego rodzaju magiczne zabawki w sam raz na łatwowiernych ignorantów.

— Zaatakujemy natychmiast — zdecydował. — Nasza nadzieja w zaskoczeniu.

Rozpoczęły się przygotowania do bitwy.

Armia ruszyła najpierw na wschód, jak długo było to możliwe — wzdłuż brzegów Quarintis, potem zaś skręciła na północ między wzgórza i dotarła do Stymphinor, gdzie znajdował się obóz Navigorna.

Wieczorem dnia poprzedzającego bitwę w namiocie, w którym Prestimion wraz z Septachem Melaynem przygotowywał plan ataku, pojawił się Thalnap Zelifor z pytaniem, czy książę życzy sobie natychmiastowego rzucenia zaklęcia sprzyjającego jego sprawie.

— Nie — odparł bez wahania Prestimion. — Znasz moje zdanie. Coś takiego dobre jest może dla Navigorna, ale z całą pewnością nie dla mnie.

— Miałem wrażenie, że w ciągu ostatnich tygodni, panie, przekonałeś się odrobinę do naszej sztuki — powiedział Vroon.

— Owszem, toleruję wokół siebie odrobinę magii — przyznał Prestimion — lecz tylko dlatego że moi ukochani przyjaciele życzą sobie, bym na nią zezwolił. Nie nawróciłem się na twoją wiarę, Thalnapie Zeliforze. Wiedza wojskowa i zwykłe szczęście więcej są dla warte od legionów demonów, duchów i innych niewidzialnych sił.

Ku jego wielkiemu zaskoczeniu Sepiach Melayn był innego zdania.

— Pozwól mu, niech rzuci zaklęcia — rzekł. — Przecież to nam nie zaszkodzi, jeśli ten Vroon pomacha mackami, zabarwi powietrze na niebiesko, coś tam wybełkocze. A może pomóc w polu.

Prestimion był zdziwiony. Nigdy nie słyszał, by przyjaciel wypowiedział choćby jedno dobre słowo o magii. Choć niechętnie, udzielił pozwolenia. Thalnap Zelifor udał się na swoją kwaterę, by rzucić zaklęcie, książę zaś i Melayn powrócili do przygotowywania planów bitwy.

W godzinę później Vroon pojawił się powtórnie. Jego wielkie żółte oczy wydawały się poważniejsze i bardziej szczere niż zazwyczaj, jakby długo i ciężko pracował nad powierzonym mu zadaniem.

— I co? — spytał go Prestimion. — Demony zostały wezwane w sposób odpowiadający wszelkim zasadom?

— Owszem, rzuciłem czar. A teraz przychodzę do ciebie, panie, w zupełnie innej sprawie.

— Jaka to sprawa? Mów!

— Opowiadałem ci, mój panie, że na Zaniku pozostawiłem nie dokończony egzemplarz urządzenia do odczytywania myśli oraz wiele innych, które mogą okazać się użyteczne podczas prowadzonej przez ciebie walki. Proszę o pozwolenie natychmiastowego powrotu do Zamku. Jeśli je otrzymam, chciałbym ruszyć tej nocy. Muszę odzyskać to urządzenie.

Septach Melayn roześmiał się głośno.

— Zawiśniesz w łańcuchach w tunelach Sangamora pięć minut po pojawieniu się na Zamku. A i tak będziesz mógł mówić o szczęściu. Korsibar wie, że jesteś z nami, oskarży cię o zdradę, gdy tylko dowie się, że wróciłeś.

— Nie, bo udam, że od was uciekłem — powiedział Vroon.

— Uciekłeś? — spytał zaskoczony Prestimion.

— Powiedziałem, że udam — pośpieszył z wyjaśnieniem mag. — Oferuję swoje usługi. Oznajmię, że twe pretensje do tytułu Koronala wydają mi się bezzasadne. Może zdradzę nawet jakieś wasze strategiczne plany… wymyślę je sam. Wówczas Korsibar nie zrobi mi krzywdy. Potem pójdę do swojego mieszkania, zabiorę znajdujące się tam urządzenia i mechanizmy, a kiedy nadejdzie właściwa chwila, wrócę do was. Dokończę badania i zyskasz możliwość, panie, by przeze mnie czytać w myślach Korsibara albo Navigorna, w ogóle każdego.

Prestimion spojrzał niepewnie na Septacha Melayna.

— To wszystko jest dla mnie za bardzo przewrotne — wyznał.

— Udawać ucieczkę? Czy Korsibar okaże się wystarczająco naiwny, by w to uwierzyć? A potem wymknąć się z Zamku przed jego nosem i powrócić z mnóstwem magicznych maszyn?

— Wyjaśniałem już — powiedział z godnością Vroon — że maszyny to nie magia, tylko nauka.

— Skoro Vroon sądzi, że zdoła tego dokonać, niech jedzie.

— Sepiach Melayn tylko machnął ręką. — Mamy dziś do załatwienia ważniejsze rzeczy.

— Tak, oczywiście. Zezwalam ci powrócić na Zamek, Thalnapie Zeliforze. — W głosie Prestimiona brzmiało zniecierpliwienie.

— Chcesz eskorty? — spytał jeszcze wycofującego się z namiotu maga. — Mogę ci dać dwóch ludzi z Muldemar, którzy zostali ranni nad Jhelum i jutro nie będą walczyć. Załatw tę sprawę z Tara-dathem. I powróć z tymi swoimi machinami jak najprędzej.

Thalnap Zelifor pożegnał go uroczystym gestem rozbłysku gwiazd i znikł.


Bitwa rozpoczęła się o świcie. Niebo było czyste, błękitne, słońce grzało mocno. Imponujący korpus mollitorów stał w gotowości na czele armii rebeliantów, a na grzbiecie każdego siedział jeździec, gotów zmusić bestię do ataku na sygnał Prestimiona. Obie armie stały naprzeciw siebie na szerokiej, płaskiej równinie, której monotonię przerywało kilka nędznych krzaczków i rzadkie sterczące skały. Doskonałe miejsce do szarży mollitorów, pomyślał Prestimion. Sam stał na lewym skrzydle, na czele łuczników, nieco z tyłu od pierwszej linii. Włócznicy i procarze, dowodzeni przez Gialaurysa, zajmowali centrum i również stali nieco z tyłu. Kawaleria pod wodzą diuka Miaule znajdowała się na prawym skrzydle i w tej chwili ukryta była za uskokiem gruntu.

Prestimion założył sobie, że bitwa powinna rozstrzygnąć się szybko; wynikało to zresztą ze znacznej przewagi liczebnej wojsk Navigorna. Zamierzał więc uderzyć na przeciwnika nie w jego najsłabszym, lecz w najsilniejszym miejscu, w sam środek.

Nakazał atak po skosie. Centrum i lewe skrzydło miało czekać, zaatakować zaś powinny mollitory, których celem było złamanie pierwszej linii przeciwnika. Następnie w powstałą wyrwę rzuci się kawaleria z prawego skrzydła w decydującej szarży, za nią dopiero włączą się do walki dwa pozostałe skrzydła. Jego strategia polegała na zastosowaniu maksymalnej siły w decydującym punkcie. Jak poprzednio, armia Zimroelu pod dowództwem braci prokuratora znajdowała się w rezerwie. Miała wejść do walki na końcu i spacyfikować uciekających już w panice ludzi Navigorna.

Prestimion widział go przed sobą. Navigorn stał na czele swych wojsk: imponujący, czarnowłosy, bardzo przypominający Korsibara, dumny, z szerokimi ramionami przykrytymi odrzuconym do tyłu zielonym płaszczem. Potężną pierś okrywała zbroja ze srebrzystych łusek, oczy, co widać było z dala, błyszczały radością na myśl o nadchodzącej bitwie. Godny przeciwnik, pomyślał książę. Szkoda, że los uczynił z nas wrogów.

Wydał rozkaz ataku. Mollitory ruszyły przed siebie, ich ciężkie kopyta uderzały o ziemię z odgłosem tysięcy młotów bijących w tysiące kowadeł.

Nagle pojawiło się kilkunastu magów Navigorna, w hełmach z brązu, złotych ornatach oraz szkarłatnych i zielonych albach. Prestimion dostrzegł ich, stojących ramię przy ramieniu na jednej ze skalnych półek nad polem bitwy. W lewych rękach magowie trzymali wielkie, skręcone rogi i gdy mollitory ruszyły, przyłożyli je do ust. Rozległ się skrzek i pisk tak straszny, że zdałoby się, iż od tego hałasu pęknie niebo. Musiały być w tym jakieś czary, ludzkie płuca bez ich pomocy nie były w stanie wydobyć dźwięku o takim natężeniu z żadnego instrumentu. Wycie rozlegało się niczym zwiastun zagłady.

Mollitory wpadły w panikę.

Te z pierwszej linii zatrzymały się, jakby uderzyły w niewidzialną falę dźwięku. Uciekały przed nim na oślep. Niektóre pobiegły w lewo, wprost na oddział łuczników, który rozprysł się przed nimi, niektóre w prawo, znikając w tumanach kurzu za uskokiem, gdzie kryla się konnica, z pewnością zarażając paniką wierzchowce. Część, może odważniejszych, a może po prostu głupszych, kontynuowała szarżę ku pierwszej linii armii Nayigorna, rojaliści jednak rozstąpili się po prostu, tworząc aleje, przez które bestie przebiegły, nie czyniąc nikomu krzywdy i znalazły się na otwartych polach na tyłach armii.

Przez moment Prestimion obserwował klęskę szarży, nie wierząc własnym oczom, a potem napiął łuk i oddał najwspanialszy strzał swego życia, strącając jednego z magów ze skały. Strzała przeszyła ozdobny brokatem ornat. Mag bez krzyku zwalił się na ziemię, obok niego z brzękiem upadł róg.

Ten cudowny strzał był jednak ostatnim szczęśliwym dla buntowników zdarzeniem w bitwie. Szala zwycięstwa przechyliła się na stronę zwolenników Korsibara. Gdy tylko mollitory przestały stanowić zagrożenie, Navigorn wysłał do ataku kawalerię, za którą biegła uzbrojona w oszczepy i włócznie doskonale wyćwiczona piechota.

— Utrzymać szyk! — krzyknął Prestimion, jego rozkaz powtórzył Sepiach Melayn, na nic się to jednak nie zdało i szeregi armii rebeliantów się załamały. Prestimion widział swych ludzi z pierwszej linii uciekających i zderzających się z drugą, w przerażeniu obserwował, jak tu i ówdzie dochodzi do walki pomiędzy jego żołnierzami; ci z drugiej linii, niezdolni w powstałym nagle zamieszaniu odróżnić przyjaciół od wrogów, atakowali wszystkich, którzy ku nim biegli, nie zdając sobie sprawy z tego, że zabijają towarzyszy broni.

Prestimion rozejrzał się w poszukiwaniu posłańca i skinął na swego szybkonogiego brata, Abriganta.

— Rozkaz dla Gaviundara — powiedział. — Mają natychmiast dołączyć do bitwy lub wszystko będzie stracone.

Abrigant skinął głową i pobiegł na tyły.

Książę Muldemar dopiero teraz zorientował się, że Navigorn jest wybornym dowódcą. Przez cały czas kontrolował przebieg walki. Jego kawaleria rozbiła pierwszą linię przeciwnika, piechota w morderczej walce wręcz zwarta się z drugą, która zdążyła opanować strach i stawiała silny opór. Wysłał więc do walki swą drugą linię, ale nie szerokim frontem, jak można się było spodziewać, lecz morderczym klinem, którego nie sposób było powstrzymać. Łucznicy zasypali go deszczem strzał, lecz nawet najlepsi łucznicy świata byliby w tej sytuacji bezradni.

Rozpoczęła się rzeź.

Gdzie się podziali Gaviundar i ten pijak Gaviad? Siedzą nad butelką wina bezpieczni, gdzieś na dalekich tyłach? Prestimion dostrzegł Gialaurysa przeszywającego przeciwnika włócznią, Septach Melayn na drugim końcu pola niezmordowanie walczył rapierem, bitwa już jednak była przegrana. Wydawało mu się nawet, że widzi krew ściekającą po ręce Melayna, Melayna, który nigdy w życiu nie został nawet draśnięty!

To już koniec, pomyślał i rozkazał trąbić na odwrót.

W chwili gdy rozległ się sygnał do odwrotu, nadbiegł zdyszany Abrigant.

— Armia Zimroelu nadchodzi! — zameldował.

— Teraz? A gdzie byli do tej pory?

— Gaviundar źle zrozumiał rozkaz. Myślał, że ma wejść do walki dopiero po szarży konnicy. A Gaviad…

Prestimion skrzywił się i potrząsnął głową.

— Mniejsza z tym — powiedział. — Już rozkazałem odwrót. Uciekaj w bezpieczne miejsce, mały. Tu wszystko już skończone.

8

W korytarzu przed gabinetem Najwyższego Doradcy Farquanora, znajdującym się na Dworze Pinitora, wszczęło się jakieś zamieszanie. Najwyższy Doradca, zirytowany, bo przerwano mu pracę, podniósł głowę. Słyszał uderzenia ciężkich butów o kamienną posadzkę, rozlegające się tu i ówdzie gniewne okrzyki, dobiegające z różnych stron dźwięki świadczące o tym, że wokół niego biegają jacyś ludzie. Nagle rozległ się zdumiewająco znajomy głos, górujący nad całym tym hałasem, głos donośny i ochrypły, głos człowieka, który nie miał prawa tu przebywać.

— Spokojnie! Spokojnie! Zabierzcie te brudne łapska, bo je wam poodcinam. Nie jestem workiem calimbotów, który można rzucać to tu, to tam!

Farąuanor doskoczył do drzwi, wyjrzał na zewnątrz i zamarł ze zdumienia.

— Dantirya Sambail? Co ty tu robisz?

— Ach, Najwyższy Doradca. Ach! Proszę poinstruować swych ludzi, jak okazuje się szacunek arystokracji królestwa, dobrze?

Zdumiewające, nie do wiary! Prokurator Ni-moya, we wspaniałych podróżnych szatach z błyszczącego zielonego aksamitu i jaskrawożółtych bryczesach, uśmiechał się diabolicznym uśmiechem, otoczony przez grupę zdumionych gwardzistów Zamku. Prokurator miał brudną twarz, jakby dopiero co odbył drugą, trudną podróż. Obok niego stało pięciu lub sześciu ludzi w jego jaskrawych barwach, sprawiających wrażenie równie zmęczonych. Otaczał ich inny oddział gwardzistów. Wśród dworzan prokuratora Ni-moya był Mandralisca, mężczyzna o ostrych rysach, próbujący każdego dania przed swym panem, sprawdzając, czy jedzenie lub trunki nie zostały zatrute.

— O co tu chodzi? — Farąuanor zadał to pytanie najstarszemu rangą gwardziście, zawsze ponuremu Hjortowi o imieniu Kyargitis, który sprawiał w tej chwili wrażenie jeszcze bardziej nieszczęśliwego niż zazwyczaj. Grubym pomarańczowym językiem przesuwał raz za razem po rzędach gumiastej chrząstki służącej do ścierania pokarmu, wypełniającej jego wielkie usta.

— Prokurator i jego ludzie dostali się na zamek przez Bramę Dizimaule’a — wyjaśnił. — Przeprowadzę w tej sprawie pełne dochodzenie, hrabio, ma pan moje słowo. Udało im się dotrzeć aż do westybulu Dworu Pinitora i tam dopiero zostali zatrzymani. — Hjort nadął się ze wstydu. — Nalegał, by pana zobaczyć. Doszło do przepychanek, musieliśmy powstrzymać go środkami fizycznymi…

Farąuanor, ogromnie zdumiony niewyjaśnioną obecnością człowieka, którego jako ostatniego chyba spodziewał się zobaczyć w korytarzach Zamku — jak prokurator mógł mieć nadzieję, że pojawiwszy się tu z garstką ludzi, nie zostanie natychmiast aresztowany? — spojrzał na niego ostro.

— Przybyłeś, by mnie zamordować?

— A dlaczego miałbym to robić? — Dantirya Sambail był teraz wcieleniem wdzięku i przyjaznej uprzejmości. — Czyżbyś sądził, że zazdroszczę ci stanowiska? — Jego tajemnicze ametystowe oczy wpatrzone były w twarz Farąuanora z niezwykłą siłą i skupieniem, wręcz promieniały wszechobejmującą łagodnością. — Nie, nie mam do ciebie żadnej sprawy, w każdym razie nie bezpośrednio do ciebie. Przybyłem, by porozmawiać z Koronalem o sprawach najwyższej wagi. Protokół wymaga, bym przedtem stawił się u Najwyższego Doradcy — przy okazji, gratuluję ci zajęcia tego stanowiska, długo na nie czekałeś, prawda? — więc zawitałem tu, na Dworze Pinitora, by sprawdzić, czy cię zastanę i…

— Protokół? — powtórzył Farąuanor, który nadal nie mógł przyjść do siebie. Ten człowiek tu, w takich czasach! — Nie ma protokołu na okoliczność udzielenia audiencji zdrajcy korony! Zostałeś wyjęty spod prawa, Dantiryo Sambailu, czyżbyś o tym nie wiedział? Czeka cię spotkanie z kajdanami w tunelach Sangamora. Jak mogłeś spodziewać się czegoś innego?

— Powiedz Lordowi Korsibarowi, że przybyłem i chcę się z nim zobaczyć — przerwał mu prokurator chłodno, tonem, którym przemawia się do sługi.

— Lord Korsibar zajęty jest w tej chwili…

— Powiedz mu, że przybyłem, by przedstawić sposób rozprawienia się z buntem. — Dantirya Sambail zachowywał się jeszcze mniej uprzejmie niż przed chwilą. — Powtórz mu moje słowa dokładnie, Farquanorze. I obiecuję ci, jeśli w jakikolwiek sposób opóźnisz moje spotkanie z Koronalem, dopilnuję, byś nie tylko pozbawiony został obecnego wysokiego urzędu, lecz także wysmagany i obdarty ze skóry, którą następnie obwiążą ci twarz, byś się udusił. Na twoim miejscu nie liczyłbym na to, że nie zdołam dotrzymać słowa.

Farąuanor przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, nie mówiąc nic. Miał wrażenie, że zwykła dla tego człowieka poza arogancji kryje tym razem niepewność i napięcie. I padła groźba, której ludzie jego pokroju nie rzucają lekko i na ogół dotrzymują.

Zorientował się, że ta dziwna sprawa leży poza jego kompetencjami.

— Poinformuję Lorda Korsibara, że znajdujesz się na Zamku, prokuratorze — rzekł chłodno. — Koronal sam zdecyduje, czy zechce cię przyjąć.


— Co ty tu robisz? — spytał Korsibar, równie zdumiony co jeszcze przed chwilą jego Najwyższy Doradca. — Nie chcę cię widzieć na oczy po tym, jak zmusiłeś mnie do uwolnienia Prestimiona, którego już trzymałem w garści. I nie spodziewałem się, że zobaczę cię w takiej chwili. Czy nie powinieneś raczej walczyć przeciw mnie u boku swoich braci w Salinakk?

— Nie jestem twoim wrogiem, panie mój. Oni też nie — odparł Dantirya Sambail.

— Powiedziałeś „panie mój”?

— Tak powiedziałem.

Spotkanie miało miejsce nie w sali tronowej i nie w prywatnym gabinecie, lecz w Wielkiej Sali Lorda Kryphona, długiej, wąskiej i ciemnej, znacznie mniej wspaniałej, niż to sugerowała jej nazwa. Na ścianach wisiały ciągle aktualizowane mapy kampanii przeciw Prestimionowi. Ostatnimi czasy Korsibar niemal stąd nie wychodził. Siedział teraz zgarbiony w niskim, antycznym fotelu o żelaznych poręczach w kształcie jaszczurek. Siedział nieruchomo, poruszały się tylko jego zapadnięte oczy, biegające niespokojnie z jednego kąta sali w drugi. Jedną ręką ściskał rozwartą, zębatą paszczę jaszczurki z lewej poręczy, drugą podpierał głowę. Korsibar przestał ostatnio strzyc brodę, choć dawniej czynił to regularnie. Aliseeva i inne kobiety z dworu twierdziły, że wygląda przez to znacznie starzej. Ba, pojawiło się w niej także kilka siwych włosów! Ale też przeżywał trudne czasy, na które nie przygotowało go znane od dzieciństwa, wygodne życie.

Był z nim Sanibak-Thastimoon, książę Serithorn, hrabia Iram, Venta z Haplior i kilku innych najbliższych doradców. Pilnowali go dwaj gwardziści Skandarzy na wypadek, gdyby prokurator miał zamiar popełnić jakiś lekkomyślny czyn. Dantirya Sambail stał tymczasem przed Koronalem dumnie, na szeroko rozstawionych nogach, z założonymi do tyłu rękami. Za nim zajął miejsce hrabia Farquanor, dziwnie blady, z twarzą skrzywioną w grymasie.

Powoli, tego dnia bowiem był bardzo zmęczony, Korsibar powiedział:

— Nazwałeś mnie swoim panem. Nie jesteś moim wrogiem, sam to powiedziałeś, a jednak twe armie wyszły w pole przeciwko mnie. Jak to się dzieje, że twoi żołnierze nie wiedzą najwyraźniej, iż nie jesteś mi wrogi?

Prokurator skinął głową, wskazując mapy na ścianie.

— Czy wojska dowodzone przez mych braci zadały ci jakieś poważniejsze straty? — spytał.

— W bitwie nad Jhelum, owszem. Wiem to od Farholta.

— A co z bitwą pod Stymphinor?

— To była krótka bitwa. Navigorn pokonał Prestimiona w ciągu pół godziny. Nie ponieśliśmy tam większych strat.

— Wyślij posłańca do Navigorna, mój panie. Niech powie ci, czy armie Zimroelu stanęły przeciwko niemu w tej bitwie. Powiedz mu, iż utrzymuję, że wojska dowodzone przez mych braci Gaviada i Gaviundara nie brały udziału w walce, lecz wstrzymały się, póki Prestimion nie został pokonany. Zobaczymy, co na to powie.

Korsibar wplótł palce w brodę i pociągnął ją gestem charakterystycznym dla diuka Svora, od którego zapewne przejął ten manieryzm. Głowa za oczami pulsowała mu bólem.

— Jeśli pod Stymphinor były twe wojska, które zaprzysięgły wierność Prestimionowi, to dlaczego tego dnia nie wzięły udziału w bitwie? — spytał.

— Ponieważ taki wydałem im rozkaz. Nie zaprzeczę, mój panie, że w pierwszych dniach buntu byłem sojusznikiem Prestimiona. Łączą nas więzy krwi. Ale nigdy nie miałem sympatii dla jego sprawy.

— I dlatego użyczyłeś mu wojska?

— Użyczyłem mu wojska, owszem, bo mu to obiecałem. Nad Jhelum pozwoliłem swym oddziałom walczyć przeciwko tobie.

Był to jednak wyłącznie manewr, który miał napełnić go dumą z łatwego zwycięstwa i przygotować decydującą klęskę. W następnej bitwie armie Zimroelu spóźniły się na pole walki… także na mój rozkaz.

— Co takiego? Och, jesteś przebiegły jak wąż!

— Przebiegłość swą oddaję na twoje usługi, panie. Sprawa Prestimiona wygląda beznadziejnie. To, co dla mnie było jasne od początku, w tej chwili nie podlega już dyskusji. Prestimion to jeden człowiek przeciw całemu światu, ty masz poparcie ludu, więc zwyciężysz. Może i przegrasz w jednej czy drugiej bitwie, los Prestimiona jest jednak przesądzony.

— Powiedzieli ci to twoi magowie? — spytał Korsibar, zerkając na Sanibaka-Thastimoona.

— Powiedziała mi to moja głowa. — Dantirya Sambail stuknął się palcem w piegowate czoło. — Cała zamknięta w niej mądrość, a zapewniam cię, panie mój, że jest jej niemało, mówi mi, że próbując obalić twą władzę, Prestimion chce dokonać niemożliwego. Więc wycofuję swe poparcie dla niego jako człowiek, który nie lubi poświęcać się dokonywaniu niemożliwego. Przybyłem do ciebie, narażając się na niewygody, panie mój, w ciągu półtora roku podróżowałem w błyskawicznym tempie tam i sam przez ogrom Alhanroelu, by nie wspomnieć już, że kilka razy przepłynąłem ocean, co nie jest bynajmniej rzeczą łatwą w moim wieku. Przybyłem, by oddać ci klucz do zwycięstwa, zakończyć walkę rozdzierająca nasz świat.

— Klucz do zwycięstwa — powtórzył Korsibar bezdźwięcznym głosem. — Co to może oznaczać? — Miał dość tej rozmowy. Zmagania z Dantirya Sambailem przypominały zapasy z manculainem, którego całe ciało pokryte jest jadowitymi kolcami. Rozejrzał się po sali, szukając pomocy u doradców; twarze Sanibaka-Thastimoona, Irama, Serithorna i Farąuanora były jednak nieruchome jak maski, ich oczy nie mówiły mu nic. — Więc co powinienem według ciebie zrobić, Dantiryo Sambailu?

— Po pierwsze, sam wyrusz w pole.

— Czyżbyś miał zamiar zniszczyć nas obu? — oburzył się Korsibar. — Najpierw zdradzasz swojego kuzyna, a teraz próbujesz wywabić mnie z Zamku na pole bitwy, gdzie każdy, komu tylko przyjdzie do głowy wymierzyć we mnie oszczep, będzie mógł…

Dantirya Sambail uśmiechnął się uśmiechem tygrysa.

— Odłóż na bok podejrzenia, panie mój. Nie spotka cię nic złego. Pozwól mi wyjaśnić, co mam na myśli. Czy to mapa strefy walk? A tak, świetnie. Tu jest Prestimion, gdzieś między Stymphinor i Kłom. Przesuwa się na północny zachód. Zakładam, że ma zamiar dotrzeć do Alaisoru i poszukać sobie ochotników wzdłuż wybrzeża. Tu jest armia Mandrykarna i Farholta, gdzieś koło Purmande, osaczająca go od dołu, a tu, na wschodzie, Navigorn, ścigający go także. Może Mandrykarnowi i Farholtowi uda się dopaść przeciwnika w środkowym Alhanroelu, może nie, raczej nie, ale nadal będą go spychać na północ. Zgadzasz się ze mną?

— Mów dalej — rozkazał Korsibar.

— Prestimion przenosi się z miejsca na miejsce, uciekając tropiącym go dwóm armiom. Powiedzmy, że dociera do niego wieść, iż ty, Lord Koronal Korsibar, na czele trzeciej także wyszedłeś w pole. Popatrz, panie mój, tu mamy rzekę lyann, tu wielką tamę, a tu Zalew Mavestoia. Panie, zajmij pozycję na wzgórzach ponad tamą, a potem dopilnuj, by szpiedzy Prestimiona dowiedzieli się, że założyłeś tam obóz, zamierzasz zaatakować go z północy, rozbić i zmiażdżyć. — Fioletowe oczy Dantiryi Sambaila płonęły podnieceniem, niemal świeciły własnym światłem. — Prestimion znalazł się w rozpaczliwej sytuacji, widzi jednak dla siebie ostatnią nadzieję. Jeśli zaatakuje twój obóz i zdoła cię zabić lub pochwycić, tym jednym posunięciem kończy wojnę. Wrogie wojska Farholta, Mandrykarna i Navigorna już prawie go okrążyły, jeśli jednak ty zejdziesz ze sceny, ich wodzowie nie będą mieli wyboru, tylko oddać mu tron.

— Więc jestem przynętą w pułapce — powiedział Korsibar. — A on ruszy w górę lyann po przynętę. Tylko co będzie, jeśli uda mu się przynętę pożreć, Dantiryo Sambailu? Jeśli uda mu się pokonać mnie jednym rozpaczliwym uderzeniem? Jak długo pozostaję na Zamku, jestem poza jego zasięgiem, gdy jednak wyjdę w pole, będzie miał szansę. Nie boję się oczywiście, rozsądek po prostu nakazuje mi pozostać poza zasięgiem możliwego nieszczęścia, póki nie skończy się wojna.

— Ach, panie mój, nie masz się czym martwić. Prestimion wpadnie w pułapkę i zostanie zmiażdżony, ty zaś nawet przez chwilę nie będziesz narażony na ryzyko. Pozwól, że pokażę ci, jak można tego dokonać…

9

Dla Prestimiona zaczął się czas stałego odwrotu i leczenia ran.

Poniesione pod Stymphinor straty nie okazały się tak wielkie, jak w pierwszej chwili oceniał, niemniej były poważne. Spośród oficerów zginął Abantes z Pytho, nieustraszony Matsenor syn Mattathisa, a także Thuya z Gabell, Ghayrog Vexinud Kreszh oraz przyjaciel z dzieciństwa, Kimnan Tanain. Zginęło także wielu szeregowych żołnierzy, jądro armii pozostało jednak nienaruszone, choć ludzie byli zniechęceni, a po trosze nawet zdemoralizowani.

Sepiach Melayn miał głębokie cięcie na prawym ramieniu, co wśród żołnierzy spowodowało zdumienie i stało się tematem wielu dyskusji. Dla nich było to coś w rodzaju porażki boga. Nikomu nigdy nie udało się go choćby zadrasnąć, a przecież fechtował się od wielu lat. Bitwa pod Stymphinor nie była jednak rycerskim turniejem i niepokonany szermierz siedział teraz bez koszuli, blady i skrzywiony, podczas gdy jeden z chirurgów zszywał długie krwawiące cięcie.

Niezrównany Sepiach Melayn ranny — czyżby była to oznaka, że armię czeka ostateczna porażka? Żołnierze mruczeli pod nosem zaklęcia i czynili znaki odegnania złego, by odpędzić demony.

— Pojawię się wśród tych demonów — powiedział z humorem Sepiach Melayn — pokażę im, że nic wielkiego się nie stało, a potem oznajmię, iż czuję wielką ulgę, przekonałem się bowiem, że mimo wszystko jestem śmiertelny. Następnym razem w bitwie nie będę tak pewny siebie. Rzeczywiście, przez lata turniejów i pojedynków nabrałem przekonania, że jestem w stanie pokonać najlepszego z przeciwników, nawet się nie starając.

— Bo i z całą pewnością możesz — odparł Prestimion, który dowiedział się tego ranka, że jego przyjaciel został ranny w walce z czterema przeciwnikami, mimo rany zabił wszystkich czterech, po czym z największą niechęcią opuścił pole bitwy, by opatrzyć cięcie.

Innym powodem troski była dla Prestimiona armia Zimroelu, która spóźniła się na pole bitwy pod Stymphinor. Wezwał do siebie Gaviada i Gaviundara, skarcił za lenistwo i opieszałość, obaj bracia byli jednak tak pełni skruchy i błagali o wybaczenie tak szczerze, że nie potrafił okazać gniewu. Niski, potężny Gaviad o zwisających wargach i szczeciniastych rudych wąsach przyjechał po raz pierwszy od czasu, kiedy go poznali, trzeźwy jakby nigdy nie widział wina. Powtarzał raz za razem, że żołnierzy miał gotowych, tylko czekał na wiadomość o szarży kawalerii, nim posłał ich w pole, bo taki był pierwotny plan. Wielki, dumny, łysy, z rudą brodą spadającą na pierś Gaviundar wręcz popłakał się z żalu, że nie wydał na czas odpowiednich rozkazów, co mogło przecież odwrócić losy bitwy. Prestimion po prostu musiał im wybaczyć, nie zapominał jednak, czyimi są braćmi i w obawie przed skłonnością do zdrady, która mogła być przecież ich cechą rodzinną, ostrzegł, że następnym razem jakakolwiek opieszałość z ich strony nie będzie tolerowana.

Modlił się przy tym, by następny raz nie nastąpił zbyt szybko. Jego ludzie potrzebowali czasu, by odpocząć i odzyskać ducha, spodziewał się także, że będą się do niego zgłaszali ochotnicy. Do obozu dotarły bardzo obiecujące informacje z Alaisoru na zachodnim wybrzeżu, portu, przez który rodzina książąt Muldemar tradycyjnie wysyłała wino na Zimroel, miała więc tam wiele kontaktów handlowych i osobistych. Prestimion dowiedział się, że pierwsze rodziny Alaisor sprzyjały raczej rebeliantom niż Korsibarowi i formowały armię mającą walczyć w jego sprawie. Podobne wieści docierały do niego z całego zachodniego Alhanroelu; na wybrzeżu, w Steenorp, Kikil, Klai, Kimoise i w innych miastach ludzie rozważali zalety obu kandydatów i coraz częściej skłaniali się ku Prestimionowi, zdążyli już bowiem rozważyć, w jaki sposób Korsibar zdobył władzę.

Niestety, zachodnie prowincje były jeszcze bardzo daleko, a armie Mandrykarna, Farholta i Navigorna bardzo blisko. Prestimion musiał teraz oddalić się jak najszybciej na północ i zachód, do rejonu przybrzeżnego, w którym cieszył się poparciem, no i dotrzeć na miejsce, nim przeciwnicy dopadną go i zakończą rebelię raz na zawsze. Z największą szybkością ruszył więc przez kontynent, z każdym dniem oddalając się od Góry Zamkowej i tronu, którego pożądał całym sercem.


Zbliżali się do rzeki lyann, która w tym miejscu skręcała na zachód, zmierzając dalej do Alaisoru i morza. Do Prestimiona przyszedł diuk Svor.

— Znalazłem ludzi, którzy mogą nam oddać wielkie przysługi jako zwiadowcy — powiedział. — Twierdzą, że już mają wiadomości dla nas użyteczne.

— Brakuje nam zwiadowców, Svorze, byśmy musieli najmować obcych?

— Nie mamy żadnych podobnych do nich — powiedział Svor i gestem przywołał do siebie mężczyznę o chudej twarzy, wyjątkowo wysokiego, przynajmniej o głowę wyższego od najwyższego żołnierza w obozie, lecz tak chudego, iż sprawiał wrażenie delikatnego niczym gałązka, którą można złamać jednym uderzeniem. Miał bardzo ciemne, krótko przycięte włosy, skórę ciemną niemal jak Svor, twarz o wystającej szczęce dodatkowo czerniła mu szorstka broda. Powiedział, że nazywa się Gornoth Gehayn, pochodzi z pobliskiego miasteczka Thaipnir, leżącego nad rzeką o tej samej nazwie, dopływem lyann. Za nim stało czterech mężczyzn z wyglądu niemal identycznych, równie wysokich, chudych i śniadych, lecz dużo młodszych, a nieco dalej widać było zaprzężony w dwa wierzchowce długi wóz, na którym stały cztery paki przykryte płachtami skóry.

— O co chodzi? — spytał krótko Prestimion, niespokojny w tej chwili i niezbyt cierpliwy.

— Wasza Wysokość — powiedział Gornoth Gehayn cienkim, przenikliwym, piskliwym wręcz głosem. — Ja i moi synowie jesteśmy treserami hieraxów, latamy na nich. To tajemna sztuka znana tylko w naszej rodzinie, której opanowanie zabrało nam wiele czasu. Latamy daleko i wysoko, i wiele widzimy.

— Latacie na hieraxach? — zdumiał się Prestimion.

Gornoth Gehayn wykonał zamaszysty gest. Jeden z jego synów wskoczył na wóz i zerwał płachtę zakrywającą pakę. Jak się okazało, była to żelazna klatka z wielkim ptakiem o szarych, zwiniętych skrzydłach okrywających ciało niczym płaszcz i wielkich lśniących niebieskich jak szafiry oczach, gniewnie spoglądających na nich poprzez pręty.

Prestimion aż zachłysnął się zdumieniem. Widywał hieraxy, podróżując między Górą Zamkową i Labiryntem. Były to wielkie drapieżne stworzenia latające w wyższych warstwach atmosfery, unosiły się leniwie na prądach wznoszących wysoko na doliną Glayge, niemal nie poruszając skrzydłami, szybowały z miejsca na miejsce, od czasu do czasu pożerając mniejsze ptaki dzięki błyskawicznym ciosom długich dziobów. Na swój sposób były imponujące i bardzo piękne, przynajmniej w powietrzu, choć w klatkach wydawały się tylko chudymi potworami. Nigdy jednak nie słyszał o hieraksie w niewoli, a to, że można latać na ich grzbietach, jakby były dobrze ujeżdżonymi wierzchowcami, wydawało się niewiarygodne.

— Te różnią się nieco od hieraxów ze wschodu — tłumaczył Gornoth Gehayn, podczas gdy jego syn otwierał wielką klatkę. — To czarnobrzuchy z rejonu lyann, większe i znacznie silniejsze niż odmiana różowa znad Glayge i wystarczająco inteligentne, by można było nauczyć je wykonywania poleceń. Wybieramy jaja z gniazd, wychowujemy małe i tresujemy je dla samej przyjemności latania. Chciałbyś to zobaczyć, panie?

— Tak.

Na znak dany przez syna Gehayna ptak wyszedł z klatki, kołysząc się niezdarnie. Wydawało się, że nie wie, co zrobić z potężnymi skrzydłami otulającymi mu ciało, a jego długie cienkie nogi najwyraźniej źle służyły mu na ziemi. Po krótkiej chwili zdołał jednak rozwinąć skrzydła i Prestimion aż westchnął ze zdumienia, widząc, jak rozwijają się, rozwijają, rozwijają na nieprawdopodobną wręcz szerokość.

Chłopak, tak długi i chudy, że wydawał się krewniakiem hieraxa, skoczył na grzbiet ptaka i położył się na jego karku. Długie skrzydła zaczęły się poruszać, uderzały w ziemię z łoskotem. Po chwili walki z grawitacją hierax znalazł się w powietrzu.

Wzniósł się niemal w linii prostej, zatoczył koło nad ich głowami i z niezwykłą szybkością poleciał na północ.

Gialaurys, który dołączył do nich w momencie, gdy chłopiec wyprowadzał ptaka z klatki, roześmiał się.

— Ciekawe, czy jeszcze kiedyś ich zobaczysz — powiedział do Gornotha Gehayna. — Moim zdaniem ptak poleciał z chłopcem aż na Wielki Księżyc.

— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — odparł Gehayn. — Syn zaczął latać na hieraxach, kiedy miał sześć lat. Na wozie mamy jeszcze trzy ptaki, panie. Może sam chciałbyś wznieść się w powietrze?

— Ależ bardzo chętnie i dziękuję za zaproszenie — rzekł Gialaurys z wesołym uśmiechem, wyglądającym dziwnie na jego zawsze poważnej, ponurej wręcz twarzy. — Obawiam się jednak, że byłbym nieco za ciężki dla waszych ptaszków. — Uderzył się w szeroką pierś. — Zapewne lepiej nadawałby się do tego ktoś niniejszy. Ktoś taki jak diuk Svor.

Prestimionowi bardzo spodobał się ten pomysł.

— Oczywiście, Svorze! — krzyknął. — Leć i powiedz nam, co widzisz.

— Może innym razem — powiedział Svor. — Ale patrzcie, patrzcie, chłopiec chyba wraca.

Rzeczywiście, na niebie widać było czarną plamkę, która po chwili przybrała postać czarnego ptaka o wielkich wygiętych skrzydłach i wydłużonym ciele pokrytym czarnymi piórami. Hierax wylądował w chwilę później i chłopiec zeskoczył na ziemię zaczerwieniony z radości i podniecenia lotem.

— Co widziałeś? — spytał go ojciec.

— Armie, jak poprzednio. Maszerują w tę i z powrotem, ćwiczą nad jeziorem.

— Armie? — zainteresował się Prestimion. Svor pochylił się ku niemu.

— Mówiłem, że mają informacje, które mogą nas zainteresować — przypomniał.


Od kiedy lotnicy dostrzegli manewry uzbrojonych oddziałów na północ od ich miasteczka, wykonywali loty zwiadowcze wzdłuż doliny lyann przez cały tydzień i zdążyli już dowiedzieć się wiele, swoją wiedzę zaś chętnie przekazali Prestimionowi za kilka srebrnych rojali. Powiedzieli, że wielu ludzi, z bronią i w zbrojach, przyjechało ostatnio lataczami ze wschodu i natychmiast ruszali wzdłuż brzegu rzeki w tej części, w której spływała prosto z północy, aż dotarli do tamy u brzegu wielkiego zalewu, będącego źródłem wody dla większej części prowincji.

Ludzie ci obozowali teraz wzdłuż tamy i na obu brzegach zalewu. Codziennie jeden z synów Gornotha Gehayna (on sam nie latał, twierdził, że jest już na to za stary) wznosił się w powietrze i codziennie wracał z informacją, że widział nowych, okopujących się żołnierzy.

— Mamy bardzo ciekawy meldunek — powiedział Svor. — Trzy dni temu jeden z chłopców przeleciał nisko nad obozem i dostrzegł wysokiego czarnowłosego mężczyznę w szatach Korona-la, zielonych i złotych ozdobionych białym futrem, a na jego czole błysnęło coś, co mogło być koroną.

— Korsibar? — zdziwił się Prestimion. — Korsibar jest tam, z armią?

— Na to wygląda.

— Czy to możliwe? Myślałem, że szczęśliwy pozostaje w ciepłym Zamku, póki wojnę prowadzą za niego Farholt z Navigornem.

— Wydaje się jednak, że tym razem osobiście wyszedł w pole. Tak w każdym razie twierdzą nasi uskrzydleni szpiedzy.

Prestimion zmarszczył czoło.

— Ciekawe dlaczego ludzie Korsibara pozwalają nam szpiegować się i nie próbują zestrzelić ptaków. Przypuszczam, że z dołu nie widzą uczepionych ich grzbietów ludzi. Zresztą wszystko jedno. Jeśli to prawda, los ofiarował nam wielką szansę, prawda, Svorze? Wyślę polecenie naszemu przyjacielowi, diukowi Horpidanowi z Alaisoru, by jak najszybciej przysłał nam swoich żołnierzy, a kiedy ich dostaniemy, spróbujemy zaatakować Korsibara, póki siedzi na tamie. To nasza wielka szansa. Jeśli go dostaniemy, wojna skończona. Takie to proste.

— Sam wezmę go w niewolę i przyprowadzę do ciebie — obiecał Septach Melayn. Jego rana goiła się szybko i nie mógł doczekać się chwili, w której ponownie chwyci rapier w dłoń.

Hieraxy latały codziennie i lotnicy przynosili nowe informacje o tym, co dzieje się nad Zalewem Mavestoia. Obozująca tam armia, twierdzili synowie Gornotha Gehayna, jest spora, choć wszyscy trzej zgadzali się, że armia Prestimiona sprawia wrażenie większej. Rozbito namioty, żołnierze rąbali drzewa na fortyfikacje i tak, owszem, mężczyznę w stroju Koronala widywali prawie za każdym razem, kiedy przelatywali nad obozem, krzątającego się żywo wśród wojska, wydającego rozkazy.

Prestimion miał wielką ochotę wskoczyć na grzbiet hieraxa i obejrzeć to wszystko osobiście, lecz kiedy wspomniał o tym Gialaurysowi i Septachowi Melaynowi, obaj sprzeciwili się gniewnie i zapewnili, że zabiją ptaki Gornotha Gehayna, jeśli dostrzegą go w pobliżu klatek. Prestimion musiał obiecać, że nie poleci, nadal jednak marzył o wzniesieniu się w powietrze.

Niegdyś, bardzo dawno temu, na Majipoorze istniały latające maszyny. Opowiadano, że Lord Stiamot walczył ze Zmienno-kształtnymi z powietrza, podpalając wioski zrzucanymi z nieba płonącymi gałęziami i biorąc ich w niewolę. Umiejętność budowania takich maszyn zaginęła w dalekiej przeszłości i na ogromnej planecie przenoszono się z miejsca na miejsce powolnymi lataczami lub pojazdami ciągniętymi przez wierzchowce. Nikt poza tymi chudymi dzieciakami z prowincji lyann nie wiedział, jak to jest wznieść się w przestworza. Prestimion bardzo im tego zazdrościł.

Cóż, wiedział, że z talentem do kierowania hieraxami trzeba się urodzić i ćwiczyć od dzieciństwa, zresztą był prawdopodobnie zbyt ciężki, by ptak zdołał go unieść. A poza tym miał walczyć, i to wkrótce.

Postanowili, że nie będą czekać na posiłki. Gdyby czekali, pozostałe armie Korsibara mogłyby zaatakować ich od wschodu, a gdyby siły Mandrykarna, Farholta i Navigorna połączyły się z wojskami pod dowództwem Koronala, znikłaby ostatnia szansa zwycięstwa. Musieli uderzyć raz, przeciw armii prawdopodobnie słabszej liczebnie niż ich własna.

— Gdyby Thalnap Zelifor był z nami — powiedział Gialaurys — moglibyśmy użyć jego magii, by spojrzeć na obóz Korsibara i policzyć jego żołnierzy. A także dowiedzieć się, jak najlepiej go zaatakować.

— Patrzymy na obóz Korsibara oczami tych chłopców, a to lepsze niż jakakolwiek magia — odparł Prestimion. — Jeśli zaś chodzi o drogę ataku, jesteśmy na ziemi Gornotha Gehayna, który przygotował nam dobre mapy. Thalnap Zelifor z pewnością powróci któregoś dnia i przyniesie te swoje maszyny do czytania w myślach. Moim zdaniem z Korsibarem skończymy jednak bez jego pomocy.

Pochylili się nad mapami. Po obu stronach rzeki znajdowały się prowadzące do tamy leśne ścieżki. Należało poczekać na bezksiężycową noc, połową kawalerii na wschodnim brzegu, a połową na zachodnim podejść do obozu Korsibara i zaatakować go z obu stron jednocześnie. Podczas tej bitwy Prestimion miał zamiar posadzić swych łuczników na grzbietach wierzchowców: błyskawiczny atak, szpikowanie strzałami zaskoczonych przeciwników. Jeźdźcy uzbrojeni w łuki z pewnością wywołają panikę. A potem ciężka piechota, Gaviad od wschodu, Gaviundar od zachodu — niech Bogini ma ich w swojej opiece, jeśli tym razem się spóźnią! — seria potężnych uderzeń, jedno po drugim. Sepiach Melayn, rapierem wycinający sobie drogę do obozu, Gialaurys z włócznią…

Tak, właśnie tak! O co chodziło uzurpatorowi, co spowodowało, że Korsibar wydał się w ich ręce z własnej woli?

— Za trzy dni nie będzie na niebie żadnego księżyca — oznajmił Svor, sprawdziwszy ten fakt w swych almanachach i almagestach.

— Będzie to więc nasza noc — zdecydował Prestimion. lyann była w tym miejscu wąska, niezbyt głęboka, łatwa do przekroczenia. Większość spływającej nią z północy wody zatrzymywała tama, postawiona przed ośmiuset laty przez Lorda Mavestoia. Prestimion podzielił wojska i ustawił je po obu brzegach. Wraz ze swymi łucznikami na wierzchowcach zajął miejsce na wschodnim brzegu, za nim znajdował się Gialaurys z ciężką piechotą, a jeszcze dalej siły Gaviada. Na zachodnim brzegu pozostała regularna kawaleria pod wodzą diuka Miaule wraz z oddziałami dowodzonymi przez Septacha Melayna oraz armią Gaviundara, mającą przeprowadzić drugie uderzenie.

Zapadła noc. Świeciły tylko gwiazdy, w tej części świata wyjątkowo jasne. Na północy błyszczała wielka Trinatha, którą znali wszyscy, na wschodzie Phaseil, na zachodzie jej bliźniaczka Phasilin, środek nieba wyznaczały zaś Thorius i jaskrawo-czerwona Xavial. Gdzieś tam, mała i żółta, lśniła też gwiazda Starej Ziemi, choć nie było powszechnej zgody, którą z wielu małych żółtych gwiazdek jest, poza tym świeciła jeszcze wprost nad nimi, niczym złe oko na niebie, jaskrawa nowa błękitno-biała gwiazda, która objawiła się światu, gdy Korsibar i Prestimion, rzecz jasna osobno, płynęli Glayge na północ, wracając z Labiryntu na Zamek.

Właśnie w świetle gwiazd, a zwłaszcza tej nowej, widzieli nad sobą, u krańca doliny, cienki biały pasek tamy łączący dwa czarne wzgórza. Prestimion wiedział, że tam właśnie muszą wspiąć się tej nocy jego ludzie, wejść po stromych, zalesionych zboczach, a potem posuną się kawałek dalej i zaatakują nie spodziewających się niczego rojalistów w ich obozie. Przyglądał się szczytowi tamy i miał wrażenie, że widzi poruszających się po nim ludzi. Byli to niewątpliwie wartownicy. Czy wiedzieli o tym, że w ich kierunku zmierzają dwie armie, idące po obu stronach rzeki? Najprawdopodobniej nie. Ich ruchy były spokojne, powolne; po prostu żołnierze, z tej odległości nie więksi od zapałek, chodzili powoli po szczycie tamy.

Prestimion sprawdził pozycję gwiazd. Czas ruszać. Podniósł dłoń, przytrzymał w górze przez chwilę i opuścił. Rozpoczął się marsz ścieżką wzdłuż brzegu rzeki. Oddziały diuka Miaule także były już w ruchu.

Pięli się pod górę.

Bogini okazała nam swą łaskę, pomyślał książę Muldemar. Dziś w nocy zakończymy wojnę i świat znów będzie normalny.

— Co to? — spytał Svor. — Grzmot?

Prestimion rozejrzał się dookoła, zaskoczony. On także usłyszał głuchy huk, noc jednak była jasna, bezchmurna. Nie widział błyskawicy, z pewnością nie nadchodziła burza.

— Bracie! Bracie!

Ścieżką biegł ku nim Taradath.

— Nie tak głośno — syknął Prestimion. — Co się stało?

— Gaviad… armia Zimroelu… — Tak?

Kolejny huk, głośniejszy od poprzedniego.

— Właśnie się dowiedziałem… uciekają.

— Uciekają? Ale jak… dlaczego…?

— Spójrz! — powiedział Svor. — Tama!

Huk narastał. Czyżby to były wybuchy? Na szczycie tamy nie widać już było ludzi. Błysnęło czerwienią, zupełnie jakby zapaliła się f lara, na białym betonie pojawiła się zygzakowata linia i trójkąt czerni niczym oderwany od bieli gigantycznej ściany.

— Wysadzają tamę! — krzyknął Svor piskliwym, rwącym się głosem. — Zaleje nas całe jezioro!

— Ale zatonie przecież setka wiosek… — Prestimion umilkł i z niedowierzaniem patrzył w górę. W niepewnym świetle wybuchów widział, jak tama wali się w gruzy, a na niego i wszystkich jego ludzi spada ściana wody.

Загрузка...