Korsibar mieszkał na Zamku od pięciu dni, nim wreszcie zdobył się na odwagę i wszedł po schodach wiodących na Tron Confalume’a.
Tron był jego, był jego legalnie, co do tego Korsibar nie miał żadnych wątpliwości… no, prawie żadnych. Od czasu do czasu budził się nocą zlany zimnym potem, bo nie dawało mu spać przesłanie od Pani albo po prostu zwykły koszmar, wcale nie będący przesłaniem, w którym ktoś wskazywał go palcem i pytał: „Książę Korsibarze, co robisz z koroną ojca opierającą ci się na uszach?”. Na jawie nic go jednak nie martwiło, myślał o sobie jak o królu. Miał koronę, którą nosił po kilka godzin każdego dnia. Niech ludzie się przyzwyczają do oglądania go w koronie. Ubierał się w strój Koronala, zielono-złote szaty obszyte gronostajowym futrem. Kiedy spacerował po korytarzach Zamku, ludzie witali go gestem rozbłysku gwiazd, odwracali oczy i powtarzali „Tak, panie mój” i „Oczywiście, panie mój” niezależnie od tego, co spodobało mu się powiedzieć.
Oczywiście, że był Koronalem. Owszem, w duszy pozostały mu chyba jeszcze maleńkie krople dawnych wątpliwości, w końcu od dnia urodzin był tylko zwykłym księciem Korsibarem, chował się bez nadziei na osiągnięcie wyższego statusu i nagle został Lordem Korsibarem, a stało się to tak oszałamiająco szybko, że jeszcze do nowego tytułu nie przywykł. Nikt jednak nie mógłby zaprzeczyć gestom rozbłysku gwiazd, ludzie rzeczywiście odwracali oczy na jego widok.
Był prawdziwym Koronalem.
Mimo to jednak z jakichś powodów przez pierwsze cztery spędzone na Zamku dni nie zasiadł na tronie.
Oczywiście, miał wiele do zrobienia i poza salą tronową. Na przykład musiał nadzorować przeniesienie rzeczy ze starego apartamentu po przeciwnej stronie Dworu Pinitora do znacznie wspanialszych apartamentów Koronala, prawdziwego pałacu w pałacu, znajdującego się w skrzydle znanym pod nazwą Wieży Lorda Thrayma.
Korsibar często spacerował po tych salach, lecz wówczas zawsze pełno w nich było dziwnych przedmiotów zgromadzonych przez ojca: małych rzeźb z kłów smoków morskich, które Lord Confalume tak bardzo kochał, lśniących zmiennym światłem statuetek z dmuchanego szkła, kolekcji prehistorycznych artefaktów, owadów błyszczących niczym klejnoty, oprawionych w ramki i ustawionych na postumentach, grubych tomów wiedzy ezoterycznej, pięknej porcelany, nieporównanych tkanin z Makroposopos, srebrnych monet z podobizną Pontifexa na awersie, a Koronala na rewersie, bitych przez wszystkich władców aż od początku czasu…
Teraz sale stały puste. Jadąc do Labiryntu, by czekać na śmierć Prankipina, Lord Confalume wiedział przecież, że nie wróci już do Wieży Lorda Thrayma jako Koronal, więc zabrał ze sobą wiele ze swych zbiorów, resztę zaś przekazał do magazynów lub do zamkowego muzeum. Kiedy więc Korsibar wszedł tu pierwszy raz po powrocie z Labiryntu, pokoje apartamentów Koronala zdały mu się puste i dziwnie nieprzytulne. Do tej pory nie zauważył, jak dziwnie wyglądają surowe przecięcia łuków stropowych zrobione z szarozielonego kamienia i jaka brzydka jest kamienna podłoga.
Pierwsze dni rządów spędził więc, wypełniając apartament swoimi rzeczami. Bieda w tym, że było ich bardzo niewiele, on sam nigdy nie był kolekcjonerem. Lord Confalume podczas czterdziestu trzech lat rządów niestrudzenie zbierał wszystko, co mu w oko wpadło, a poza tym dostawał przecież dary ze wszystkich zakątków świata…
Jego syn zaś miał tylko starannie dobrane stroje oraz sprzęt myśliwski i sportowy, łuki, miecze i tak dalej. Używał bardzo przeciętnych mebli — Thismet zawsze go wyśmiewała z tego powodu — a obrazów, naczyń, rzeźb, tkanin artystycznych miał niewiele i w najlepszym razie średniej jakości. Ten błąd trzeba było naprawić jak najszybciej. Mieszkanie w nagich pokojach tej wielkości byłoby bardzo nieprzyjemne. Korsibar wezwał więc księcia Farąuanora, radego służyć mu w każdym charakterze.
— Znajdź coś, co wypełni apartamenty — polecił. — Jeśli będziesz musiał, wyciągnij coś z muzeum. Ale nic słynnego, nic, co mogłoby skłonić ludzi do plotkowania z zazdrości. Wystarczy mi coś przyzwoitego, nie bijącego po oczach, nie chcę niczego chwytliwego, kłującego w oczy. Niech pokoje Koronala zaczną wyglądać tak, jakby ktoś w nich rzeczywiście mieszkał.
Farąuanor miał najwyraźniej własne poglądy na to, co kłuje, a co nie kłuje w oczy, więc przez pierwsze dni cały czas ktoś się po apartamencie kręcił, pojawiały się coraz to nowe przedmioty, w ogóle w pokojach zapanował harmider.
Korsibar musiał także poznać oficjalny gabinet Koronala. Znał go, ale bywał w nim wyłącznie gościem, a teraz to on miał siadać za pięknym biurkiem z palisandru, w którego blacie znajdowała się skaza w postaci znaku rozbłysku gwiazd, to on miał robić to, co podobno zwykle robili zasiadający za tym biurkiem Koronalowie.
Oczywiście na razie nie docierały do niego żadne akty prawne. Rada pozostawała w zawieszeniu przez ostatni okres śmiertelnej choroby Prankipina i miała pozostać w zawieszeniu do czasu, kiedy nowy Koronal potwierdzi członkostwo w niej tych lordów, których miał zamiar pozostawić na stanowiskach, i mianować nowych członków na miejsce tych, którzy mieli odejść. Na razie zrobił jedno: powiedział Oljebbinowi, że może uważać się nadal za Najwyższego Doradcę. Prędzej czy później będzie musiał poprosić go o ustąpienie; jego miejsce zajmie najprawdopodobniej Farąuanor, ale ta sprawa może przecież poczekać.
A jednak, mimo że na razie nie musiał zapoznawać się z nowymi prawami i udzielać im aprobaty, inne sprawy pochłaniały sporą cześć jego uwagi, sprawy proste i trywialne, potwierdzenia mianowań lokalnych urzędników administracji, rutynowe proklamacje różnych lokalnych świąt — na całym świecie w każdym dniu zdarzało się chyba ze sto świąt, jeden festiwal w Narabalu, inny w Bailemoonie, coś jeszcze w Ganiboon — a Koronal musiał podpisać imieniem kawałek papieru, by każde z nich stało się oficjalne. Trochę z tych obowiązków Korsibar rzeczywiście wykonywał. Przyjął także delegacje wysłane przez burmistrzów z kilku Miast Wewnętrznych — delegacje z miast położonych dalej nie miały jeszcze szansy dotrzeć do Zamku — i słuchał z powagą, jak zapewniali go, że nowe rządy z całą pewnością przyniosą wszystkim same dobrodziejstwa.
Trzeba było także zaplanować uroczystości koronacyjne, uczty, igrzyska i tak dalej. To zadanie wykonać mieli Mandrykarn, Venta i hrabia Iram, ale któryś bezustannie zajmował mu czas jakimś szczegółem, nowa władza była jeszcze tak młoda, że bali się decydować według własnego uznania.
I tak dalej, i tak dalej. Często zastanawiał się, czy tak już będzie zawsze, czy może tylko cierpi skutki wielomiesięcznej nieobecności starego Koronala i pewnego niedoświadczenia młodego, któremu na głowę wali się wszystko naraz.
Piątego dnia Korsibar stwierdził jednak, że ma kilka wolnych godzin. Nagle wpadło mu do głowy, że przez ten czas mógłby przyjrzeć się tronowi. Nazwijmy to, powiedzmy, przymiarką.
Do sali tronowej poszedł sam. Doskonale znał drogę, jako chłopiec był świadkiem jej budowy, dzień po dniu obserwował, jak nabiera kształtu. Prowadził do niej labirynt pokoików z najdawniejszych czasów Zamku, garderoba z czasów Lorda Vildivara, sala sądów, pochodząca podobno aż z czasów Lorda Haspara. Confalume planował przebudowanie ich w sale bardziej odpowiadające znajdującej się dalej sali tronowej. Może ja tego dokonam, pomyślał Korsibar. Koronal zawsze przebudowuje coś na Zamku.
Należało przejść przez cienisty, sklepiony kamiennym stropem korytarz, skręcić w lewo do czegoś w rodzaju kaplicy, skręcić w prawo i już: wielkie, pokryte złotem belki stropowe, błyszcząca posadzka z drewna gurna, drogie kamienie, arrasy. Wszystko tu świeciło wewnętrznym blaskiem, mimo iż w tej przepastnej sali panował głęboki półmrok. Przy ścianie, samotny, wznosił się wspaniały Tron Confalume’a, wielki blok czarnego, przecinanego rubinowymi żyłkami opalu na podstawie z ciemnego mahoniu. Korsibar przystanął przy nim, nieruchomy, zachwycony, z dłonią na jednej z kolumn podtrzymujących zawieszony nad tronem baldachim. Potem zrobił pierwszy krok… i drugi, i trzeci. Nogi lekko drżały mu w kolanach.
Wchodź.
Obróć się. Twarzą do sali.
Usiądź.
W gruncie rzeczy na tym to wszystko polegało. Trzeba było się wspiąć na schody i usiąść. Korsibar oparł ramiona na gładkich jak aksamit poręczach. Spojrzał poprzez salę, poprzez mrok, na arras przedstawiający Lorda Stiamota przyjmującego hołd Metamorfów, wiszący na przeciwległej ścianie.
— Stiamot! — Jego głos niósł się echem po sali. — Dizimaule! Kryphon! — Wzywał Koronali, starożytnych Koronali, wielkich Koronali. Potem, radując się sylabami spływającymi mu z języka, wypowiedział imię ojca: — Confalume! — I głośniej, dźwięczniej: — Korsibar! Lord Korsibar! Koronal Majipooru!
— Niech żyje Lord Korsibar! — odpowiedział mu ktoś z mroku. Głos dobiegał z lewej strony, zaskoczony Korsibar omal nie spadł z tronu. Na jego twarzy pojawił się rumieniec wstydu; oto przyłapano go na żenującym akcie radości z własnego sukcesu. Zmarszczył czoło, spojrzał w mrok.
— Kto… Thismet, to ty?
— Widziałam, jak wchodziłeś, i poszłam za tobą. — Thismet wyszła z cieni. — Przymierzasz się do tronu, co? Jak czuje się człowiek, który ma prawo na nim zasiadać?
— Dziwnie. Bardzo dziwnie. Niemniej jednak to bardzo miłe uczucie.
— No tak. Doskonale potrafię to sobie wyobrazić. Zejdź, teraz ja spróbuję.
— Wiesz, że nie mogę tego zrobić. Tron… tron to miejsce poświęcone, Thismet!
— Tak. Oczywiście. Wyprostuj się, Korsibarze. Siedzisz krzywo, prawe ramię trzymasz niżej od lewego. O tak, teraz lepiej. Jesteś królem. Musisz siedzieć prosto. Musisz wyglądać majestatycznie. Kiedyś, jeszcze w Labiryncie śniłam, jak wchodzę do sali tronowej i znajduję cię siedzącego na Tronie Confalume’a, samotnego w ciemności.
— Naprawdę? — rzucił Korsibar obojętnie. Thismet po prostu taka była, zawsze coś jej się śniło.
— Tak. Tylko że było ciemno i nie od razu cię rozpoznałam. Stałam dokładnie tu, gdzie teraz stoję. Ale… był tu też drugi tron, identyczny z tym, na którym siedzisz, bliźniaczy tron, stał tu za mną, przy tej ścianie, na której wisi arras z historią Stiamota. Pozdrowiłam cię gestem rozbłysku gwiazd, a ty wskazałeś mi ten drugi tron i powiedziałeś, że jest mój. Spytałeś, dlaczego na nim nie siadam. Więc usiadłam, a na suficie zapłonęło jasne światło i dopiero wówczas zobaczyłam, że na tronie siedzisz ty w koronie Koronala. Wówczas po raz pierwszy zrozumiałam, że musisz zostać Koronalem.
— Rzeczywiście, proroczy sen.
— Tak. A drugi tron, Korsibarze? Mój tron? Czy nie wydaje ci się interesujące, że pojawił się we śnie?
— Masz rację, sny pokazują nam mnóstwo interesujących rzeczy — stwierdził Korsibar z roztargnieniem i jeszcze raz pogłaskał poręcze. — Ja nigdy o tym nie marzyłem, siostro. Nie ośmieliłbym się! Ale… jak dobrze się czuję, gdy tu siedzę. Koronal! Koronal Lord Korsibar! Potrafisz to sobie wyobrazić?
— Pozwól mi zasiąść na tronie.
— Niemożliwe. To byłoby jak… jak świętokradztwo.
— W moim śnie był drugi tron i pozwoliłeś mi na nim zasiąść.
— We śnie wszystko jest możliwe — stwierdził Korsibar.
Bawiąc się ozdobnie wypisanym na ozdobnym papierze zaproszeniem, które przywiózł książę Iram, Svor spytał:
— Naprawdę masz zamiar jechać, Prestimionie? Naprawdę pojedziesz?
— Nie mam wyboru, muszę — odparł Prestimion. We czwórkę spotkali się na strzelnicy, przy tym skrzydle Domu Muldemar, w którym znajdowały się stajnie. Po wyjeździe posła przez dwie godziny Prestimion ćwiczył tu strzelanie z łuku.
— Koronal Majipooru zaprasza księcia Muldemar na uroczystości mające odbyć się na Zamku — powiedział do Svora Sepiach Melayn. — Zapomnij na chwilę, jaki to Koronal zaprasza jakiego księcia. Odrzucenie takiego zaproszenia byłoby w każdych okolicznościach rzeczą niehonorową. Odrzucenie go teraz oznaczałoby wypowiedzenie wojny.
— A czy i tak nie jesteśmy w stanie wojny? — spytał Gialaurys. — Przecież kiedy chcieliśmy wejść do Zamku, przed bramą zaatakowali nas uzbrojeni ludzie.
— Korsibara tam wówczas nie było — zauważył Prestimion. — Nie czuł się pewnie i nie znał naszych intencji. Teraz całkiem opanował już sytuację. Zaprasza książęta królestwa do siebie, na Górę. Muszę jechać.
— I zegniesz przed nim kolano? Jakie to upokarzające, książę.
— Owszem, upokarzające. Nie bardziej jednak niż samemu wymykać się cichaczem z Labiryntu, podczas gdy Korsibar z całym dworem szykuje się do tryumfalnej podróży. — Prestimion uśmiechnął się niewesoło i kilkakrotnie przeciągnął palcem po cięciwie łuku. — Korsibar zasiada na tronie Koronala. To jest prawdziwe upokorzenie. Wszystko inne wisi na tym jednym prostym fakcie jak amulet na łańcuszku.
— Jak wiesz, Prestimionie, mam nieco magicznych zdolności — oznajmił Svor. — Postawiłem kabałę, by poznać, jakie będą skutki proponowanej przez ciebie wyprawy. Chcesz usłyszeć, czego się dowiedziałem?
— Usłyszeć, owszem… ale nie obiecuję, że ci uwierzę. Svor uśmiechnął się wyrozumiale.
— Jak chcesz. Z wykresu wynika, że jadąc teraz na Zamek, narazimy się na poważne niebezpieczeństwo.
— Narazimy się na poważne niebezpieczeństwo! — krzyknął Septach Melayn i roześmiał się piskliwie. — Czterech mężczyzn przyjeżdża na Zamek, gdzie stacjonuje armia naszych nieprzyjaciół, a ty stawiasz kabałę, by powiedzieć nam, że będziemy w niebezpieczeństwie! Ach, Svorze, jakim ty jesteś przenikliwym prorokiem! Mam jednak wrażenie, że temu niebezpieczeństwu jesteśmy w stanie stawić czoło.
— A jeśli uwięzi nas natychmiast i zetnie nam głowy? — spytał Svor.
— Tego się przecież nie robi — zaprotestował Prestimion. — A nawet gdyby, Korsibar nie należy do tego typu ludzi. Czy twoja kabała każe ci wierzyć, że utną nam głowy?
— Nie, nie dosłownie. Po prostu mówi o wielkim niebezpieczeństwie.
— Z góry wiedzieliśmy, że będzie nam grozić niebezpieczeństwo — stwierdził Prestimion. — Cokolwiek się stanie, muszę jechać, Svorze. Septach Melayn obiecał, że będzie mi towarzyszył, mam też nadzieję, że dołączy do niego Gialaurys, mimo twych ponurych proroctw. Może się zdarzyć i tak, że na Zamku wpadniemy w śmiertelną pułapkę, nie sądzę jednak, by miało się tak stać. Odrzucenie zaproszenia byłoby aktem otwartego oporu. Nie nadszedł jeszcze czas na rzucenie Korsibarowi oczywistego wyzwania.
— Ależ Prestimionie, rzuć mu wyzwanie — poprosił Gialaurys. — Rzuć mu wyzwanie już, niech wreszcie skończą się te podchody. Prokurator obiecał ci żołnierzy. Wynośmy się stąd, zbierzmy armię gdzieś w bezpiecznym rejonie Alhanroelu, na równinach za górami Trikkala, a nawet dalej, wzdłuż wybrzeża Alaisor, jeśli to miejsce uznamy za najlepsze, i niech Dantirya Sambail tam przyśle nam armię, to pójdziemy z nią na Zamek i wszystko się skończy.
Prestimion roześmiał się głośno.
— Uważasz, że takie to proste? Nie, Gialaurysie. Nie chcę pogrążyć naszego świata w wojnie… chyba że nie będę miał wyboru. Ten nowy rząd nie opiera się na żadnych podstawach prawnych; upadnie ze względu na własne błędy. Dajmy Korsibarowi uchwycić się sznura, a sam zawiąże sobie pętlę na szyi. Długo czekałem na koronę, stać mnie na to, żeby poczekać jeszcze trochę; wolę czekać, niż rozpętać wojnę, która zaszkodziłaby zwycięzcom niemal w tym samym stopniu co pokonanym.
— Jeśli rzeczywiście podjąłeś nieodwołalną decyzję, mam pewien pomysł — powiedział Svor i jego oczy nagle zabłysły.
— Chętnie wysłuchani.
— W Sali Tronów Korsibar przejął władzę dzięki temu, że jego czarodziej, Sanibak-Thastimoon, rzucił czar mieszający nasze umysły, a kiedy odzyskaliśmy jasność widzenia, miał już koronę i nie było sposobu, by mu ją odebrać. Septach Melayn był świadkiem tego zdarzenia i jego umysł także uległ zaćmieniu. Doskonale. Ten, kto zyskuje dzięki czarom, może również dzięki czarom stracić. Jest taki czar, którego nauczyłem się od wiedzącego wiele; zmieni on Korsibara w bełkoczącego idiotę. Staniemy przed tronem, ja wypowiem właściwe słowa i wykonam właściwe ruchy… a wtedy Korsibar straci rozum. Gdy ludzie się o tym dowiedzą…
— Nie! — zaprotestował Prestimion.
— …bez wątpienia wybiorą ciebie.
— Nie, Svorze. Nawet gdybym wierzył, że tego rodzaju czar może odnieść zamierzony skutek, nie chciałbym, by po tysiącach lat powtarzano, że jeden złodziej ukradł koronę drugiemu. Jeśli mam zasiąść na tronie, chcę dojść do tego drogą Confalume’a, Prankipina i tych, którzy byli przed nimi. A nie przez czary, nie przez oszustwa.
— Książę, błagam…
— Po raz trzeci mówię: nie. I powtarzani: nie. — Prestimion podniósł łuk, naciągnął cięciwę i wysłał strzałę wprost w środek tarczy. Druga oraz trzecia trafiły również; trzecia rozcięła drzewce drugiej. — Przyjaciele, proszę was, przygotujcie się do podróży na Zamek, oczywiście jeśli chcecie mi towarzyszyć — powiedział. — A jeśli nie chcecie, niczego to między nami nie zmieni. Tak czy inaczej, muszę was teraz zostawić, przed wyjazdem powinienem porozmawiać z matką.
Księżna Therissa znajdowała się w czytelni na drugim piętrze wielkiego domu, czyli w mniejszej bibliotece oddzielonej od tej reprezentacyjnej, znajdującej się piętro niżej. Była to niewielka sala o ścianach zabudowanych regałami z ciemnego drewna, na których stały ulubione książki księżnej, umeblowana długimi ławami pokrytymi miękką czerwoną skórą; w porze mgieł Therissa spędzała tu długie godziny, czytając dla przyjemności własnej i dzieci, jeśli akurat przyszły. Prestimion bardzo lubił czytelnię.
Kiedy dziś wszedł do sali, natychmiast zauważył dwie dziwne rzeczy.
Po pierwsze, na starym, stojącym pośrodku stole leżały książki oprawne w skórę, zapinane na srebrne zatrzaski; nigdy wcześniej ich tu nie było, przypominały jednak księgi czarów, które widział rozrzucone wokół łoża umierającego Pontifexa Prankipina. Był to groźny omen; jego matka najwyraźniej oddała się magii. Po drugie, księżna Therissa nie była w sali sama. Obok niej stał człowiek chudy, zgarbiony i siwy. Wskazano go Prestimionowi, gdy tylko powrócił z Labiryntu — był to mag matki, Galbifond; za zadanie miał przewidywać, kiedy na winnice spadnie deszcz i kiedy należy rozpocząć zbiór winorośli.
Prestimion przypomniał sobie nagle, że przecież niegdyś już go widział. Ten człowiek pracował na polu, póki nie rzucił roboty i nie wywędrował do Stee czy Vilimong… w każdym razie do miasta. Tam pewnie nauczył się czarnoksięstwa, wszystko to bardzo dobrze, skoro taką karierę sobie wymarzył… tylko co w takim razie robił tu, w niewielkiej czytelni matki, dlaczego miał brać udział w jej prywatnym spotkaniu z synem?
Widząc wchodzącego Prestimiona, księżna Therissa powiedziała:
— Prestimionie, oto Galbifond. Opowiadałam ci o nim — jest naszym magiem i bardzo przydaje się w dzisiejszych czasach.
— Pamiętam go z przeszłości. Z czasów, kiedy zbierał winogrona.
Galbifond skłonił się poważnie.
— Książę dysponuje wspaniałą pamięcią — powiedział. — Rzeczywiście, niegdyś zbierałem winogrona.
— A teraz przesunąłeś się nieco wyżej w hierarchii świata. Cóż, gratuluję ci, przyjacielu, każdy człowiek winien szukać właściwego mu miejsca. — Prestimion zerknął na matkę. — Widzę, że pogrążyłaś się w tej całej magii nawet głębiej, niż przypuszczałem — stwierdził. — Te księgi tu… to zbiory zaklęć, prawda? Świętej pamięci Pontifex zbierał je także. Kiedy widziałem go na łożu śmierci, leżały wokół niego.
— Gdybyś tylko zadał sobie kłopot i je przeczytał, z pewnością uznałbyś, że to bardzo pouczająca lektura — powiedziała księżna Therissa. — Tę sprawę możemy przedyskutować później. Powiedz mi jedno, podjąłeś decyzję, że pojedziesz na Zamek, prawda?
— Owszem, matko.
— Nie sądzisz, że jest to związane z pewnym ryzykiem?
— Z pewnym ryzykiem związany jest także spacer ścieżką w pięknym ogrodzie pod drzewami sambon, których grona mogą spaść lada chwila, nie skłania nas to jednak do chodzenia po ogrodzie w hełmie. Svor sprzeciwia się wyjazdowi na Zamek, twierdząc, że może to być pułapka, i w tych sprawach często ma rację, ale wyjątkowo nie mam zamiaru kierować się jego mądrością. Pojadę na Zamek, matko. Mam wrażenie, że to decyzja prawidłowa politycznie — okazać Korsibarowi uprzejmość, nie dawać mu do zrozumienia, że go lekceważę. Zgadzasz się ze mną, matko? Czy ten twój czarodziej ma zamiar powiedzieć mi, że moje nadzieje są płonne?
— Sam zobaczysz, co będziesz w stanie zobaczyć, i zinterpretujesz, co widzisz — powiedziała księżna Therissa. Skinęła na maga, który postawił przed sobą zwykłą białą misę i wlał do niej jasny płyn, wodnisty, z lekkim różowym odcieniem. Położył dłonie na krawędzi misy, wypowiedział pięć krótkich słów w nie znanym Prestimionowi języku, potem imię Prestimiona według starych zapisów, przez co stało się niemal niezrozumiałe, po czym w jasny płyn wrzucił garść szarego pyłu. Jego powierzchnia natychmiast straciła przezroczystość, przypominała teraz bryłkę gładkiego szarego metalu.
— Proszę się temu przyjrzeć, ekscelencjo — zaproponował mag.
Prestimion spojrzał na gładką, nieprzeniknioną powierzchnię. Coś się pod nią działo. Coś zmieszało się i oczyściło, i nagle zobaczył wąską dolinę, w jej środku niewielkie jezioro, żołnierzy biegających w zamieszaniu wzdłuż jego brzegów, zmarłych i umierających zaścielających ziemię niczym rozwiane przez wiatr śmieci. Obraz był chaotyczny, Prestimion nie potrafił wprowadzić weń porządku, nie rozpoznawał szczegółów, nie wiedział, kto walczy z kim, nie wiedział też, gdzie toczy się walka. Była to jednak niewątpliwie scena rzezi, scena morderczego chaosu.
Nagle obraz pola bitwy zbladł i znikł, na gładkiej powierzchni płynu pojawił się inny: martwy, szary pejzaż, monotonny i ponury; pejzaż pustyni, widoczny w tle wzgórz sterczących osobno niczym spróchniałe zęby wbite w blade niebo. I to było wszystko: szary krajobraz, szare tło. Nie pojawiły się w nim postaci, nie pojawiły budowle, mag pokazał mu wyłącznie pustkę.
— Niezwykła sztuczka — przyznał Prestimion. — Jak to robisz, magu?
— Przyjrzyjcie się bliżej temu, co pokazuję, ekscelencjo. Jeśli chcecie.
Jeden z fragmentów obserwowanej wcześniej sceny został przybliżony i oczyszczony. Wzgórza na horyzoncie wydawały się teraz mniejsze i dalsze. Prestimion dostrzegł również, że pustynia widoczna była znacznie dokładniej, czerwonawa ziemia, głazy, którym erozja nadała kształt klina, niczym szkieletowate pozostałości resztek zrujnowanego miasta, jedno samotne drzewo o poskręcanych gałęziach. Prestimion rozpoznał drzewo szambra; szambry rosły przede wszystkim na pustyni Valmambra, gdzie deszcz nie padał niemal nigdy.
Skupił uwagę na szczegółach obrazu i dostrzegł samotnego człowieka idącego przez pustynię w kierunku drzewa, mężczyznę słaniającego się ze zmęczenia. Twarz pozostawała niewidoczna, lecz mężczyzna ten z całą pewnością był niewysoki, szeroki w ramionach, mocno zbudowany. Miał jasne, krótko przycięte włosy. Ubrany był w poszarpany kubrak i zniszczone skórzane spodnie. Niósł plecak, w ręku trzymał łuk.
— Zdaje się, że znam tego człowieka — powiedział Prestimion z uśmiechem.
— Bo i powinieneś, ekscelencjo — odparł Galbifond.
— Powiedz mi, co robię sam jeden na pustyni Valmambra? To niedobre miejsce dla samotnych wędrowców.
— Moim zdaniem wygląda to tak, jakbyś uciekał — wtrąciła księżna Therissa. — Pustynia znajduje się daleko na północy, po drugiej stronie Góry Zamkowej i nikt nie idzie tam z własnej woli. Tak, uciekasz, Prestimionie.
Na ich oczach niebo, widoczne w górnej części obrazu, poczerwieniało na kolor krwi, zapadła ciemność, a nad głową wędrowca pojawiły się złowrogie ptaki. Prestimion z obrazu klęknął przy kolczastym krzaku, jakby szykował się do spędzenia tu nocy. Nagle pojawiła się druga postać, niewiele więcej niż kropka na horyzoncie, zbyt mała, by ją rozpoznać, sądząc jednak po jej chudości oraz długich kończynach, mógł to być Sepiach Melayn. Podszedł bliżej i w tym momencie obraz ściemniał, Prestimion miał przed sobą wyłącznie misę niebieskoszarego płynu, przy krawędzi naczynia świecącego ciemną czerwienią dogasających węgielków. Czerwień zaraz znikła i pozostała już tylko szarość.
— Sprytna sztuczka — stwierdził książę. — Pytam cię raz jeszcze: jak tworzy się takie obrazy?
Galbifond uderzał palcami w krawędź naczynia.
— Ekscelencjo — powiedział — moim zdaniem obserwujemy cię maszerującego w kierunku Triggoin, bo to miasto dzieli od nas pustynia Valmambra. W Triggoin nauczyłem się sztuki korzystania z tego naczynia; i ty mógłbyś się jej nauczyć, gdybyś tam dotarł.
— Podczas pobytu w Triggoin mam podobno zyskać także informację, jak zdobyć skradzioną mi koronę. — Prestimion uśmiechnął się krzywo. — Mojemu przyjacielowi Svorowi przyśniło się, że odpowiedź na najważniejsze pytania uzyskam właśnie w Triggoin. Z jednej i drugiej wizji wynika więc, że powinienem się tam udać, prawda?
— Jako zrozpaczony uciekinier — dodała księżna Therissa. — Po jakiejś strasznej bitwie. Taka przyszłość czeka cię, jeśli udasz się teraz na Zamek. Przyszłość wędrowca próbującego pokonać pustynię.
— A jeśli nie pojadę na Zamek? Jaka wówczas czeka mnie przyszłość, Galbifondzie?
— Drogi książę, potrafię pokazać ci tylko tyle.
— Oczywiście. Nie mam wyboru, prawda? Muszę iść wytyczoną mi ścieżką.
— Prestimionie…
— Matko, przecież los mój przesądzony został proroctwem twego własnego maga. Zbliżają się niedobre czasy, lecz wygląda na to, że przeżyję jakoś wizytę na dworze Korsibara, ponieważ wędrowałem przez pustynię. Hej-ho! A więc wszystko ustalone. Jadę na Zamek, ponieważ teraz mogę być pewien, że nie spotka mnie tam nic złego. Jedno zmartwienie mniej. A potem… potem. … — Prestimion spojrzał na matkę i uśmiechnął się. — Cóż, na razie nie warto się przejmować dalszą przyszłością.
Prywatne apartamenty lady Thismet na Zamku znajdowały się blisko apartamentów jej brata w czasach, gdy był jeszcze księciem, po przeciwnej stronie Dworu Pinitora, patrząc od najstarszej części Zamku; z Balkonów Vildivara widać było w dole długi, wąski staw wybudowany w czasach Lorda Siminave’a. Właśnie tu, wśród luksusowych przedmiotów zgromadzonych w ciągu lat życia w zbytku, księżniczka czekała na powrót lady Melithyrrh. Przed godziną wysłała swą damę do towarzystwa z poleceniem przyprowadzenia Sanibaka-Thastimoona, a Melithyrrh jeszcze nie powróciła.
Pojawiła się w tej właśnie chwili, sama, a na jej jasnych policzkach płonęły jaskrawe rumieńce, niebieskie oczy miotały błyskawice gniewu.
— Pani, mag wkrótce przybędzie przed twe oblicze — powiedziała.
— Wkrótce? Wkrótce? Wzywałam go przed godziną, a on mówi „wkrótce”?
— Długo czekałam na niego w przedpokojach. Oznajmili mi, że ma teraz spotkanie i nie wolno mu przeszkadzać. Wysłałam informację, że przeszkadzać mu pragnie siostra Koronala, i znowu musiałam czekać. Wreszcie przyszła wiadomość, iż czarodziej ubolewa wielce, że przyczynił kłopotów lady Thismet, ma jednak konferencję z wielkimi magami królestwa, rzucane są pewne szczególne zaklęcia, których nie można przerwać w żadnym wypadku. Stawi się, gdy tylko to będzie możliwe. — Oczy lady Melithyrrh znów zabłysły oburzeniem, jej pierś falowała ciężko. — No więc — wyznała — wysłałam jeszcze jedną wiadomość. Ośmieliłam się stwierdzić, że lady Thismet nie jest przyzwyczajona do czekania i zwróci się do swego brata Koronala, jeśli tylko dojdzie do dalszej zwłoki.
— Zrobiłaś bardzo dobrze — pochwaliła ją Thismet.
— Tym razem, jak sądzę, musiał nabrać obaw. W każdym razie posłaniec powiedział, że mogę wejść do środka, by na własne oczy przekonać się, o jakich to poważnych czarach mowa.
— A więc były to bardzo poważne czary? — zainteresowała się księżniczka.
— Tego nie potrafię już osądzić. Zebranie odbywało się w prywatnych pokojach Sanibaka-Thastimoona, w których trzyma on czarodziejskie urządzenia i machiny na regałach sięgających wysokości dwóch pięter, powietrze zaś przesiąknięte było niebieskim dymem i zapachem kadzideł, aż myślałam, że zacznę się dusić, suknia przeszła mi tym zapachem. A ilu ich tam było! Pięćdziesięciu magów, naprawdę, nie mylę się. Dwóch Su-Suherisów, wielu Vroonów, no i ludzie, oczywiście, ludzie z Tidias noszący te wysokie mosiężne hełmy, były też te włochate bestie, większe i brzydsze nawet od hrabiego Farholta, i mnóstwo innych, nie tylko ci z dworu Koronala Confalume’a, ale nowi, których nigdy nie widziałam i wcale nie chcę zobaczyć znowu, wszyscy zgromadzeni wokół Sanibaka-Thastimoona, recytujący jakieś słowa, trzymający się za ręce w wielkim kręgu. Krzyczeli „Bythois!”, „Remmer!” i coś jeszcze. Sanibak-Thastimoon wykonał taki gest, jakby chciał mi powiedzieć: „Widzisz? Zajmujemy się poważnymi sprawami”. No więc wyszłam. Ale obiecał mi, że pojawi się wkrótce.
— No cóż — powiedziała Thismet, nieco zaniepokojona. — Nigdy przedtem nie kazał mi na siebie czekać. Uważałam go za pewnego sojusznika, Melithyrrh, powiernika, któremu zdradzić mogę każdy sekret. Ciekawe, czy teraz, gdy Korsibar został już królem, coś się między nami zmieniło.
— Może Su-Suheris kocha cię jak zawsze, tyle że rzeczywiście pogrążony był w czarach, których nie wolno przerwać. Taką mam nadzieję, ze względu na niego, ale przede wszystkim ze względu na ciebie. Z pewnością nie brakowało tam dymów i śpiewów, wystarczyło, by uwolnić pięćdziesiąt przerażających demonów albo sprowadzić plagę suszy na kontynent wielkości Alhanroelu. Ale jedno muszę ci powiedzieć, pani… nigdy nie lubiłam tego twojego Su-Suherisa, w ogóle nie lubię tych wyśpiewujących pod nosem zaklęcia magów. Przerażają mnie. A on szczególnie wydaje się zimny i niebezpieczny.
— Zimny, owszem, to cecha jego rasy, ale niebezpieczny? Jest moim przyjacielem, Melithyrrh. Służy mi wiernie, przynajmniej o ile wiem. Ufam mu bezgranicznie. — W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. — A oto i on — ucieszyła się Tbismet.
Rzeczywiście, był to Sanibak-Thastimoon, przepraszający za niepunktualność z obcą mu zazwyczaj pokorą. Księżniczkę lekko to zażenowało. Czarodziej wyjaśnił, że wraz z innymi przygotowywał prognozę na pierwszy rok nowych rządów, wielkie proroctwo, w ramach którego realizować się miała polityka Koronala. Pomoc oferowali mu w tym dziele wszyscy magowie i przepowiadacze przyszłości z dworu Koronala, dzieła nie przerwano by nawet na rozkaz samego władcy, mogłoby to bowiem ściągnąć nieszczęście na królestwo.
— Przypuszczam, że są to rzeczywiście sprawy ważniejsze od moich — powiedziała Thismet. — Czy teraz masz czas na rozmowę?
— Pozostaję całkowicie na twe usługi, pani.
— Więc powiedz mi, czy pamiętasz sen, który miałam w Labiryncie, ten o dwóch tronach?
— Oczywiście.
— No więc wczoraj widziałam, jak Korsibar wchodzi do sali tronowej… moim zdaniem po raz pierwszy od dnia, kiedy wrócił na Zamek… widziałam też, jak siada na tronie, jakby chciał się do niego przyzwyczaić. Rozmawialiśmy trochę o tym, że jest władcą, było to bardzo radosne. Potem opowiedziałam mu ten sen o drugim tronie i o tym, jak prosi mnie, bym na nim zasiadła. Wysłuchał, jednak z jego zachowania wywnioskowałam, iż nie przywiązuje wagi do mych słów. W żaden sposób nie odniósł się do tego snu, powiedział tylko, że śpiący umysł tworzy różne obrazy. Potem poprosiłam go, żeby pozwolił mi zasiąść na tronie. Powiedział, że to niemożliwe, wstał i wyszedł. Potrafisz mi wyjaśnić, co właściwie zaszło między nami, Sanibaku-Thastimoonie?
— Wyłącznie Koronalowi wolno zasiadać na tronie Koronala, pani. To bardzo stara tradycja.
— Przecież tylko my byśmy wiedzieli, co się stało. Korsibar i ja jesteśmy sobie bliżsi niż zwykłe rodzeństwo. Razem przebywaliśmy w łonie matki, przez dziewięć miesięcy leżeliśmy tam spleceni w uścisku. Z całą pewnością mógł mi pozwolić…
— Lecz wówczas popełniłby świętokradztwo. Bez wątpienia bardzo pragnął pozwolić ci zasiąść na tronie, bał się jednak dać to pozwolenie… i miał powody do strachu.
— Rzeczywiście, sam użył słowa „świętokradztwo”. Doskonale, nie wracajmy już do tej sprawy. Dlaczego jednak zignorował mój sen o drugim tronie?
— Właśnie, dlaczego, pani?
— Czyżbym miała pozostać pozbawiona politycznej władzy w królestwie? Od czasu powrotu z Labiryntu nikt ze mną o tym nie rozmawiał, nikt nawet się na ten temat nie zająknął. Nadal jestem lady Thismet, nie piastuję żadnego urzędu, nie noszę żadnego tytułu, niegdyś byłam córką Koronala, teraz jestem siostrą Koronala, nic się właściwie nie zmieniło. Ostatnio Koronal nie rozmawia ze mną o sprawach państwowych, choć często mnie prosił o radę w pierwszych dniach panowania.
— Może wróci do tego zwyczaju.
— Nie wróci. Otacza się wyłącznie mężczyznami. Dawno, dawno temu powiedziałeś, że przeznaczona jest mi wielkość. I powtórzyłeś to w Labiryncie, Sanibaku-Thastimoonie, wyjaśniając mój sen. Co oznaczać może drugi tron, jeśli nie proroctwo, że zajmę w rządzie wysokie stanowisko?
Su-Suheris przyjrzał się jej z charakterystycznym dla jego rasy kamiennym spokojem, nie zdradzając żadnych uczuć.
— Kiedy w Labiryncie tłumaczyłem ci sen, pani — powiedział — ostrzegałem, że nie wolno interpretować go dosłownie.
Mówiłem, że wielkość tkwi nie tylko w sprawowaniu królewskiej władzy, lecz także w tworzeniu królów. Twój brat nie zostałby Koronalem, gdybyś go do tego nie namawiała. Oboje wiemy o tym doskonale.
— Więc ma mnie zadowolić tylko tyle? Wiedza, że pomogłam posadzić Korsibara na tronie, i nic więcej? Nigdy nie będę samodzielnie władać? Nie będę piastować żadnego stanowiska państwowego? Twierdzisz, że czeka mnie już tylko próżniacze, puste życie?
— Rozmawialiśmy o tym w Labiryncie, pani. Podjęłaś wówczas działania i Korsibar jest władcą. — Mag przyglądał się jej spokojnie, niemal obojętnie. — Pani, nie wiem, co jeszcze mógłbym ci powiedzieć.
— Zabrakło ci słów? Tobie?
Obie głowy Sanibaka-Thastimoona uśmiechnęły się z ironią, lecz milczały.
— Pomóż mi — poprosiła lady Thismet. — Mam bystry umysł i silną wolę. Czuję, że zasłużyłam sobie na miejsce w rządzie, pomóż więc sprawić, bym takie miejsce dostała.
Su-Suheris tylko wzruszył ramionami w sposób typowy dla jego rasy, wciągnął cienką, rozgałęziającą się szyję nieco w głąb piersi, sześciopalczaste dłonie wygiął w przegubach, jakby załamywał ręce. Oczy błyszczały mu niczym szmaragdy, jak zwykle jednak nie zdradzały żadnych uczuć.
— Pani, władcą świata został Korsibar, nie ja. To Korsibar mianuje na wysokie stanowiska rządowe. Mówisz, pani, o drastycznym odejściu od tradycji i zwyczaju.
— Oczywiście. Sam fakt, że na tronie zasiadł Korsibar, już jest drastycznym odejściem od tradycji. Porozmawiaj z nim. Powiedz mu, czego chcę. Doradź, by zastosował się do moich próśb. Możesz tego dokonać, on cię wysłucha. Nas dwojga słucha chętniej niż kogokolwiek innego, ale ja nie mogę prosić o nic dla siebie. Zrobisz to dla mnie, Sanibaku-Thastimoonie?
— Korsibar jest Lordem Koronalem, pani. Mogę prosić, nie jestem jednak w stanie zagwarantować, że zgodzi się na moje prośby.
— A więc proś, proś! Mag wyszedł bez słowa. Księżniczka zwróciła się do Melithyrrh.
— Wszystko słyszałaś — powiedziała. — Jak myślisz? Pomoże mi?
— Czy mówiłaś, że to twój sojusznik? Że zna twe najtajniejsze sekrety? Owszem, on zna sekrety wszystkich. Ale sojusznik? Nie, nie sądzę, pani.
— Obiecał, że wstawi się za mną do Korsibara.
— Zgadzam się, powiedział, że przekaże Korsibarowi twe słowa, ale nic więcej. Nie zobowiązał się, że doradzi mu, by się zastosował do twych życzeń ani że uczyni cokolwiek, by się spełniły.
— Ależ on właśnie to mi obiecał!
— Nie, pani. Bardzo chciałaś usłyszeć od niego obietnicę, ale ja też słuchałam jego słów i żadnej obietnicy nie usłyszałam. Powiedział, że poprosi. Poprosi. Bardzo wyraźnie zaznaczył także, że to, o co prosisz, sprzeciwia się zwyczajowi i tradycji. Możesz mi zaufać, pani — on, ten twój sojusznik, nie kiwnie palcem, żeby ci pomóc. Nie kiwnie palcem!
Thismet milczała. W pamięci powtarzała sobie rozmowę z magiem, szukała zapewnień o pomocy, nie znalazła ich i zrozumiała, że Su-Suheris pomocy jej nie obiecywał.
Wstała i zaczęła chodzić po pokoju.
— Co mogę zrobić, Melithyrrh? — spytała.
— Ten w mojej opinii jest dla ciebie stracony, ale przecież na świecie istnieją inni magowie. Sanibak-Thastimoon oddał się Korsibarowi teraz, gdy Korsibar został Koronalem.
— Jeśli się nie mylisz, jest to dla mnie bardzo bolesny cios. Uważałam, że jest wobec mnie tak lojalny jak wobec mojego brata.
— I pewnie kiedyś był, teraz jednak, moim zdaniem, zmieniło się wszystko i jest on już lojalny wyłącznie wobec twego brata. Będzie ci służył, owszem, ale nigdy wbrew interesom Koronala. — Melithyrrh zamyśliła się głęboko. — Znasz tego Vroona, Thalnapa Zelifora? — spytała w końcu.
— Masz na myśli czarodzieja księcia Gonivaula?
— Owszem, był u niego na służbie, admirał znany jest jednak z tego, że nie lubi wydawać pieniędzy. Od dłuższego czasu Thalnap Zelifor szuka sobie na Zamku nowego patrona. Zwrócił się do jednego z ludzi Korsibara, zdaje się do hrabiego Venty, ale Venta odesłał go z niczym, bo nie lubi Vroonów. Przyszedł do mnie z pytaniem, czybyś go nie najęła, ale ja też odesłałam go z niczym.
— Nic mi o tym nie powiedziałaś.
— Uznałam, że to błaha sprawa, pani. W owym czasie korzystałaś z magii Sanibaka-Thastimoona i ufałaś mu; drugi czarodziej byłby więc nieprzydatny. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Su-Suheris jest zwykłym posłem, przekazującym twe sekrety bratu. Mam nadzieję, że już to zrozumiałaś, pani.
— Tak, możliwe, możliwe. — Thismet wzięła do ręki kilka pierścieni, odłożyła je i znów podniosła. Zacisnęła palce.
— Gdyby doszło do jakiegokolwiek konfliktu między Koronalem a jego siostrą, Su-Suheris z całą pewnością opowiedziałby się po stronie tego pierwszego — mówiła dalej Melithyrrh. — Taki już jest. Nie wpłynie się na niego ani prośbą, ani łapówką. Potrzebujesz własnego czarodzieja, czarodzieja lojalnego wyłącznie wobec ciebie.
— I myślisz, że ten Vroon byłby odpowiedni?
— Podobno w zdolnościach nie ustępuje nikomu. I nie chodzi tylko o zaklęcia, w rzeczywistości nikt przecież nie wie, jakie mają praktyczne znaczenie. Magia to jednak więcej niż tylko rzucanie zaklęć. Vroonowie dysponują potęgą umysłu, nikt nie jest w stanie dorównać im pod tym względem. Ten podobno zbudował nawet maszynę, która pozwala mu zaglądać wprost w ludzkie dusze. Poza tym zna wszystkich i wszędzie wetknie nos.
— Vroonowie nie mają nosów, tylko ohydne dzioby — zaprotestowała Thismet.
— Przecież wiesz, o co mi chodzi, pani. Jeśli mi pozwolisz, porozmawiam z nim. Przedstawię mu twoje sprawy, najmę go na służbę i zapłacę wystarczająco dobrze, by nie czuł pokusy sprzedania twych sekretów Korsibarowi. Udzielisz mi zgody, pani?
Thismet skinęła głową.
— Najmij go na służbę. I natychmiast go do mnie przyprowadź. Melithyrrh, Melithyrrh, jak bardzo pragnę zostać królową!
Na Górze Zamkowej trzeci dzień już trwały uroczystości koronacyjne. Rycerze i arystokraci zajmowali się w tej chwili wyłącznie ucztami, zabawami i turniejami.
Ten turniej był zupełnie odmienny od igrzysk, które przeprowadzono w Labiryncie, podczas gdy umierał tam stary Pontifex. W Labiryncie zawody toczyły się w zamknięciu i mroku tajemniczej areny Pontifexa Dizimaule’a i nikt nie czuł się bezpieczny, teraz uczestnicy konkurowali ze sobą na obszernym trawiastym Dziedzińcu Vildivara, tuż pod Dziewięćdziesięcioma Dziewięcioma Schodami, skąd rozciągał się wspaniały widok na najwyższą część Zamku oraz wielki łuk czystego błękitno-zielonego nieba. No i oczywiście odbywała się tu uroczystość radosna, świętowano nowy początek, nie koniec epoki, radowano się wśród występów żonglerów i klaunów, wśród dźwięków bębnów i trąb, w nocy niebo rozświetlały fajerwerki, w dzień jasne, ciepłe słońce, mocne wino płynęło strumieniem zarówno w dzień, jak i w nocy, a ludzie weselili się i śmiali.
Wzdłuż trzech ścian Dziedzińca Vildivara wzniesiono wielkie trybuny. Lord Korsibar zasiadał w pierwszym rzędzie pośrodku, na fotelu będącym kopią tronu Lorda Confalume’a. Przy przeciwległej ścianie, dokładnie naprzeciw przygotowano drugi identycznej wielkości; miejsce to zająć miał Pontifex Confalume, który dzień wcześniej przybył na Zamek, by uświetnić koronację syna; miał być pierwszym Pontifexem biorącym udział w uroczystościach koronacyjnych. W trzecim skrzydle trybun postawiono tron dla nowej Pani Wyspy Snu, matki Koronala, Lady Roxivail, która rankiem przyjechała ze swej samotni na tropikalnej wyspie Shambettirantil, leżącej w Zatoce Stoien.
Była to jej pierwsza wizyta na Zamku od tak dawna, że ostatniej nie pamiętał chyba nikt z obecnych, nikt też nie spodziewał się, że kiedyś jeszcze Lady Roxivail tu zobaczy. A jednak przybyła, niewysoka, ciemna, słynna z urody, której lata wydawały się nie tykać. W oślepiająco białej jedwabnej sukni o szerokich powiewających rękawach, wykończonej fioletem, sprawiała imponujące wrażenie; obracały się na nią oczy wszystkich obecnych. Siedziała spokojna, nieporuszona, obserwowała męża władcę i syna władcę z lekkim uśmiechem, nie zdradzając żadnych uczuć. Trzy Potęgi Królestwa spotkały się dziś na Zamku, wszystkie pochodzące z tej samej rodziny… któż mógł się tego spodziewać?
Za Potęgami Majipooru siedzieli ich sekretarze i doradcy. Korsibarowi towarzyszył Najwyższy Doradca diuk Oljebbin, który pełnił tę funkcję w poprzednim rządzie, starsi lordowie, Gonivaul i Serithorn, oraz ludzie nowi: Farąuanor, Farholt, Mandrykarn, Navigorn, hrabia Venta z Haplior. Także mag Su-Suheris trzymał się blisko Koronala; często jedna z jego głów szeptała coś do ucha władcy. Na trybunach widać było też kilku innych czarodziejów.
Pontifexowi towarzyszyła znacznie mniejsza grupa urzędników. Z Labiryntu przybył wraz z nim jedynie powszechnie szanowany Orwic Sarped, minister spraw zewnętrznych Pontifexa Prankipina tymczasowo nadal pełniący tę funkcję oraz Heszmon Gorse z Triggoin, pierwszy mag Confalume’a od wielu, wielu lat. Nie ogłoszono jeszcze, kto zajmie urząd Kai Kanamata,’ Wysokiego Rzecznika Pontyfikatu pod Prankipinem, który złożył dymisję w dzień po śmierci starego Pontifexa, nie miano również następców wielu innych wysokich urzędników, którzy odeszli wraz ze zmianą władcy. Chodziły plotki, że Confalume próbuje namówić księcia Oljebbina, by przeniósł się do Labiryntu i został nowym rzecznikiem.
W otoczeniu Lady Roxivail nie było natomiast nikogo z administracji Wyspy Snu; wraz z nią na Zamku pojawiły się tylko damy jej dworu i magowie. Nie miała jeszcze czasu, by udać się na Wyspę i przejąć władzę z rąk odchodzącej Lady Kunigardy, ani na wyznaczenie hierarchów z otoczenia Pani, którzy mogliby wziąć udział w ceremoniach koronacyjnych. Co więcej, na Zamku otwarcie powątpiewano, czy Lady Kunigarda bez sprzeciwu zrzeknie się władzy i funkcji, którą sprawowała tak długo. Hierarchini Marcatain, pełniąca funkcję jej delegatki na ceremonie pogrzebowe Prankipina, powróciła na wyspę natychmiast po śmierci starego Pontifexa, choć wypadało jej udać się z kolei na Zamek, na koronację Koronala. Niektórzy brali to za oznakę jej sprzeciwu wobec przejęcia władzy przez Korsibara i wnioskowali z tego, że nie odda władzy następczyni jako nie obdarzonej władzą legalnie. W tej sprawie jednak nie wydano żadnych oficjalnych komunikatów.
Wybrane miejsca w najbliższym sąsiedztwie Trzech Potęg zajmowali także inni wielcy arystokraci i przyjaciele nowego Koronala: diuk Kanteverel z Bailemoony, earl Kamba z Mazadone, hrabia Iram z Normork, Dembitave z Tidias, Fisiolo ze Stee, książę Thaszthasz rządzący deszczową Kajith Kabulon i wielu, wielu innych. Wśród tej grupy ulokowano także lady Thismet, która dwa pierwsze dni uroczystości koronacyjnych przesiedziała z wyjątkowo ponurą miną, co zauważyli nawet niezbyt bystrzy obserwatorzy. Obok niej po jednej stronie siedziała dama Melithyrrh, po drugiej zaś nowo najęty mag, Vroon Thalnap Zelifor. Księżniczka rozmawiała wyłącznie z nimi, nie uśmiechnęła się też ani razu, nawet gdy u jej boku pojawił się opromieniony nową godnością Korsibar i oferował siostrze puchar złotego wina.
— Zupełnie jakby Koronalem został Prestimion, nie Korsibar — powiedział Kanteverel z Bailemoony do Kamby z Mazadone. — Dlaczego jest taka obrażona?
— Może chciała czegoś więcej? — odpowiedział earl Kamba. — Brat zdobył sobie wygodny tron, tata także rządzi, rządzić będzie nawet jej matka, a ona co? Siedzi wśród bandy zwykłych diuków i książąt, i niczym się od nas nie różni.
— Tamci to Potęgi Królestwa — zauważył diuk Dembitave z Tidias. — Kim jest w porównaniu z nimi? Zwykłą księżniczką, i to tylko dzięki stanowisku, które zajmuje ojciec.
— Wiecie, co ja myślę? — wtrącił szczery jak zwykle i jak zwykle lekceważący konwenanse hrabia Fisiolo ze Stee. — Myślę, że najbardziej zmartwił ją widok matki. Roxivail widziano ostatnio na Zamku… kiedy to było?… No, dobre dwadzieścia lat temu. Thismet musiała wyobrażać ją sobie jako starą wiedźmę i na pewno nie spodziewała się konkurencji. A tymczasem Roxivail wygląda bardziej na jej siostrę niż matkę, a poza tym ma ładniejszą suknię!
Na te słowa roześmieli się wszyscy. Próżność lady Thismet była oczywiście doskonale znana.
Dalej na trybunach znajdowały się miejsca zarezerwowane dla wysokich rangą urzędników administracji. Na koronację przybyli niemal wszyscy burmistrzowie Pięćdziesięciu Miast z miast znacznie bardziej oddalonych od Zamku, tych z Doliny Glayge i Półwyspu Stoienzar. Natomiast najdalsze ośrodki cywilizacji na Alhanroelu, na przykład Stefarad i Alaisor, Michi-mang, Bizfern i miasta położone po przeciwnej stronie góry Zygnor nie były niemal reprezentowane, a z wielkich metropolii dalekiego Zimroelu nie przybył nikt. Koronację ogłoszono tak szybko, że przedstawiciele innych kontynentów nie mogli po prostu pojawić się na Zamku na czas.
Na uroczystościach koronacyjnych nie było także Dantiryi Sambaila, który podobno dążył do Ni-moya z oficjalnym przesłaniem o objęciu rządów przez nowe władze, oraz księcia Prestimiona z Muldemar, który, choć zaproszony, nie pojawił się od razu. Dopiero trzeciego dnia, tuż po zakończeniu rzutu młotem i skoków przez obręcze, a przed pierwszymi walkami konnymi, Farąuanor podbiegł do miejsca zajmowanego przez Koronala i powiedział:
— Jest. Nareszcie jest. Jakąś godzinę temu pojawił się z trzema przyjaciółmi. Poszli od razu do apartamentów, które zajmowali wcześniej.
— Czy wie, że toczą się igrzyska?
— Wie, panie. Wkrótce ma pojawić się na trybunach.
— Wyślijcie po niego eskortę honorową. Eskortę, flagę, regalia książęce, w ogóle wszystko. Posadź całą czwórkę niedaleko mnie. — Korsibar obrócił głowę w lewo. — O tam, tuż za Ventą i Mandrykarnem. Niech tam usiądą.
— Ale te miejsca zarezerwowane są dla Kanteverela i Thaszthasza.
— No to niech się przesiądą, jeśli w ogóle przyjdą. Prestimiona traktujemy w jedwabnych rękawiczkach, rozumiesz? Jako gościa honorowego. Wyświadczamy mu wszelkie możliwe grzeczności.
Farąuanor zasalutował i odszedł. W niedługi czas później wśród tłumu zapanowało podniecenie. Przy wejściu na Dziedziniec Vildivara pojawił się książę Prestimion, po którego obu bokach stali Septach Melayn i Gialaurys, z tyłu zaś Svor. Na tę specjalną okazję ubrali się wyjątkowo wytwornie. Prestimion miał na sobie złote, obcisłe niczym rajtuzy spodnie, kurtkę koloru kości słoniowej zdobioną srebrną nicią oraz narzucony na ramiona płaszcz z fioletowego aksamitu. Przyjaciele niemal mu dorównywali wspaniałością stroju. Niczym żywa ściana otaczała go gwardia honorowa dwunastu potężnie zbudowanych żołnierzy, z których pięciu było Skandarami, pozostali zaś ludźmi. Gwardia odprowadziła ich także na miejsca.
Korsibar wychylił się ze swego tronu, uśmiechnął jowialnie, pomachał do księcia, zawołał, tytułując go najdroższym przyjacielem, zapewnił, że żałował, iż nie mógł cieszyć się jego towarzystwem przez dwa pierwsze dni igrzysk.
Prestimion odpowiedział mu chłodnym uśmiechem i kilkoma słowami podziękowania za zaproszenie. Nie uczynił gestu rozbłysku gwiazd i Korsibar zanotował to sobie w pamięci. Zauważył i zanotował sobie w pamięci także to, że jego siostra, księżniczka Thismet, patrzy na księcia Muldemar z niesłychanym, nieprawdopodobnym wręcz napięciem, zupełnie jakby zmaterializował się przed nią demon mający jeden tylko cel: zakłócić uroczystości koronacyjne. Siedziała wyprostowana jak struna, oczy miała nieruchome, przeszywała Prestimiona spojrzeniem, jakby był jedynym widzem na trybunach.
Na to popołudnie zaplanowano trzy walki: pierwsza Kovaca Derochy z Normork i Belditana z Gimkandale przeciw Yeganowi z Morpin Niskiego i średniemu synowi diuka Oljebbina, Alexiarowi ze Stoien, druga dwóch braci z linii Mayestoi przeciw siwemu staremu diukowi Sisivondal i jego synowi, trzecia Lethmona Yearlocka ze Sterinmor i jego wspaniałego, jednookiego brata Grayvena przeciwko dzikiemu wicehrabiemu Edganowi z Guand i jego krewniakowi, Warghanowi Blaisowi, Wielkiemu Mistrzowi Dwunastu Jezior. Kovac Derocha i Belditan pojawili się już na arenie, siedząc na wspaniałych wierzchowcach; jeździli teraz po arenie, by uspokoić pełne temperamentu zwierzęta, Yegan i Alexiar szykowali się właśnie do wyjazdu z padoku.
Nagle na Korsibara padł cień — to między nim a słońcem stanął potężny hrabia Farholt.
— Panie, mam do ciebie prośbę — powiedział.
— Więc proś — odparł Koronal.
— Przybył Gialaurys. Wyzwę go na pojedynek.
Na twarzy Farholta malowała się dzika żądza krwi i mordu. Korsibar natychmiast przypomniał sobie ich straszny pojedynek zapaśniczy w Labiryncie i oczy mu zapłonęły.
— Farholcie, to igrzyska radości, a nie okazja do krwawej zemsty. Dziś na arenę nie popłynie krew. Byłoby to niestosowne.
— Panie, chcę tylko…
— Nie. Zabraniamy ci.
Trzęsący się z wściekłości Farholt obrócił się do siedzącego opodal Sanibaka-Thastimoona.
— Lordzie magu, błagam, porozmawiaj z nim. Odmawia mej prośbie. Czemu? Gialaurys jest moim wrogiem. Proszę o niego!
— Koronal przemówił — odparł spokojnie Su-Suheris. — Nie możesz zrobić tego, co zabronił ci zrobić.
— Dlaczego? Dlaczego? — Twarz Farholta poczerwieniała. Jąkał się i pluł. — Wreszcie mamy szansę na zawsze pozbyć się tej małpy. Chcę, by zginęła z mojej ręki. Panie, pozwól!
— Nie dopuszczę, by arenę splamiła krew. Nie dziś — powiedział Korsibar, ukazując gniew. — Siadaj, Farholcie.
Farholt, pomrukując coś pod nosem, powrócił na swoje miejsce.
— Dobrze zrobiłeś, panie — powiedział Sanibak-Thastimoon do Korsibara, kiedy zostali sami. — Nikt teraz nie chce walki między tymi dwoma. On jednak też ma rację, Gialaurys jest wrogiem i nie tylko jego wrogiem. Ten człowiek zagraża naszej sprawie.
— Zagraża? Jak to? Przecież wszystko układa się wspaniale.
— W tej chwili. Ale Gialaurys jest znacznie bardziej wojowniczy od swego pana. Aż gotuje się z wściekłości, jest też w stanie podniecać gniew Prestimiona, a pewnego dnia doprowadzić go nawet, kto wie, do rebelii? Pozwól, że ja się nim zajmę, panie.
— Co masz na myśli?
— Farholt słusznie stwierdził, że kluczem do rozwiązania problemu jest pojedynek. Możemy pozbyć się Gialaurysa tak, by wyglądało to najzupełniej niewinnie. Podczas walki zdarzają się wypadki wcale nie wyglądające na morderstwo.
— Powiedziałem przecież, że dziś nie będzie krwi na arenie!
— Nie rozlanej ręką Farholta, tu masz rację, panie. Gdyby Farholt zabił człowieka Prestimiona na oczach Prestimiona po tym, co zaszło między nimi w Labiryncie, byłoby to niczym otwarte wypowiedzenie wojny. Mam jednak człowieka, który może wykonać to zadanie tak, że wszystko będzie wyglądało na przypadek i nikt się w niczym nie zorientuje. — Su-Suheris wskazał siedzącego w grupie czarodziejów tuż przy barierce maga, Gebela Thibeka, człowieka z Zimroelu, wysokiego, mocno zbudowanego, o długich rękach i nogach, nie znanego jednak Korsibarowi z uprawiania jakichkolwiek sportów.
— On? — Koronal zmarszczył brwi. — Przecież to nie zawodnik, tylko jeden z twoich ludzi. Jedno uderzenie lancy Gialaurysa przerzuci go w pobliże Suvraelu!
— Nie brak mu zręczności, panie.
Korsibar zamyślił się, zapatrzony w czubki swych palców.
— Sądzisz, że to rozsądne, Sanibaku-Thastimoonie? — spytał w końcu.
— Panie, nie do końca zdajesz sobie sprawę, w jak delikatnej sytuacji się znajdujesz, a to między innymi Gialaurys sprawia, że jest tak delikatna. Pozwól mi go usunąć.
Tymczasem rozpoczął się pierwszy pojedynek turnieju. Korsibar wahał się, pozornie pochłonięty obserwowaniem Kovaca Derochy i Yegana z Morpin Niskiego, manewrujących na nerwowych wierzchowcach, by zdobyć pozycję do ataku, oraz Belditana z Gimkandałe i Alexiara ze Stoien, którzy powitali się zetknięciem włóczni.
— Rób, co uważasz za najwłaściwsze — powiedział w końcu.
Nieprzewidziana w pierwotnym rozkładzie pojedyncza walka miała odbyć się jako trzecia, po spotkaniu dwóch hrabiów Mavestoi z ojcem i synem z Sisivondal. Gialaurys, zaskoczony wyzwaniem rzuconym mu przez człowieka, którego przedtem nie widział na oczy, musiał przebrać się w odpowiedni strój. Wyzwanie przyjął bardzo chętnie i bez chwili wahania. Prestimionowi, który wyraził niepokój z powodu niezwykłości zdarzeń i szybkości, z jaką się rozwinęły, powiedział:
— Zbyt długo siedziałem i nic nie robiłem, przyjacielu. Pora pokazać wielbicielom Korsibara, że wiem, którym końcem włóczni się uderza.
Przebrał się, wybrał wierzchowca z królewskiej stajni, poszukał broni odpowiednio ciężkiej i dobrze wyważonej.
Tymczasem nadal toczyła się pierwsza walka. Kovac Derocha zwalił przeciwnika z siodła i stał teraz z boku, czekając na wynik spotkania Belditana z Alexiarem. Gdyby Belditan przegrał, walczyłby ze zwycięzcą, nie wyglądało jednak, by któryś z tych dwóch miał zdobyć zdecydowaną przewagę. Pięć razy już mknęli naprzeciw siebie, pięć razy zderzały się włócznie i pięć razy rozjeżdżali się, nadal w siodłach. Nie był to piękny pojedynek. Prestimion zniecierpliwiony wstał z miejsca i poszedł porozmawiać z kilkoma lordami, z którymi nie widział się od wyjazdu z Labiryntu, między innymi z Kambą i Fisiolem.
Svor, który pozostał na trybunach, zwrócił się do Septacha Melayna:
— Nie podoba mi się to wyzwanie.
— Mnie też. Kim właściwie jest ten Gebel Thibek? Nim rzucił Gialaurysowi wyzwanie, siedział wśród magów.
— Bo jest magiem, przyjacielu. Z otoczenia Sanibaka-Thastimoona. Znam go.
— A ja myślałem, że walki rycerskie odbywa się w gronie rycerzy.
— Może jest magiem ze szlachetnego rodu? — zasugerował Svor. — Jeśli tacy w ogóle się zdarzają. Ale nie jego przodkowie mnie martwią, tylko umiejętności.
— Nikt nie walczy z siodła lepiej od Gialaurysa.
— Nie twierdzę, że umie walczyć.
— Aha! Podejrzewasz więc zdradę?
W oczach Svora pojawił się chytry błysk.
— Jesteśmy tu w towarzystwie ludzi honoru, prawda? Tyle że zawsze opłaca się oczekiwać nieoczekiwanego.
Septach Melayn skinął głową, uśmiechnął się i wyprostował. W chwilę później powrócił Prestimion. Był teraz w lepszym nastroju.
— Roxivail i Thismet są na ustach wszystkich — oznajmił, zajmując miejsce. — Wszyscy plotkują o tym, jak pięknie wygląda Roxivail i jak ponurą twarz pokazuje dzisiaj światu jej córka.
— Lady Roxivail ma doskonałego maga — stwierdził Septach Melayn, puszczając oczko. — Taka uroda w jej wieku to z pewnością dzieło czarnoksięskich sztuczek, nie uważacie? Przecież ona ma co najmniej czterdzieści lat, pewnie nawet czterdzieści pięć.
— Słyszałem, że więcej — powiedział Svor. — Ale na tej swojej upalnej wyspie nie miała nic do roboty, całe dnie mogła kąpać się w wodzie piękności, nacierać błyszczącymi błotami piękności oraz, tu chyba masz rację, dniem i nocą wysłuchiwać gwarantujących piękność zaklęć. — Roześmiał się, niezbyt wesoło. — Wyobrażam sobie te sny, które będzie nam wysyłać jako Pani Wyspy. Ta twarz wkradająca się w śpiącą duszę, te oczy, ten uwodzicielski uśmiech…
— A teraz porównajcie ją z córką — wtrącił się do rozmowy Prestimion. — Jakim złym spojrzeniem patrzy, jak gniew wykrzywia i szpeci jej twarz! Patrzy i patrzy, jakby nie potrafiła wybaczyć matce urody. A może nie potrafi wybaczyć jej, że w ogóle przyjechała na Zamek? O czym oni myśleli, kiedy kradli koronę dla Korsibara? Nie przyszło im do głowy, że Roxivali zostanie Panią Wyspy, że będzie musiała opuścić pustelnię na Shambettirantil, pokazać się światu?
— A mnie się wydaje, że lady Thismet przygląda się przede wszystkim tobie, Prestimionie, a nie matce — zauważył Septach Melayn. — Widzisz, teraz właśnie spojrzała na ciebie, i to bynajmniej nie z miłością, prawda? Ta dziewczyna może ci sprawić kłopoty.
— Czyżby się bała, że teraz, w tej chwili, wyciągnę rękę i zdejmę koronę z głowy jej umiłowanego brata? — Prestimion zirytował się lekko. — Nie powiem, taki pomysł wpadł mi nawet do głowy, ale… patrzcie, wyjeżdża Gialaurys!
Ich przyjaciel, ubrany w strój turniejowy, wjechał na arenę na wierzchowcu wyścigowym o takim temperamencie, że wydawał się raczej zionącym płomienie smokiem niż zwierzęciem przeznaczonym do posługi ludziom. Miał długie, cienkie nogi, wąski, ostry jak brzytwa grzbiet, skórę jaskrawofioletową na pograniczu czerwieni i płonące ślepia o żółtych obwódkach. Za nim podążał mag Gebel Thibek na mocnym, lecz spokojniejszym zwierzęciu, doskonałym, być może, do transportu ładunku w trudnym terenie, lecz raczej nie nadającym się do walki, w której liczyła się szybkość i zręczność w wykonywaniu zwrotów.
Gialaurys wydawał się panować nad swoim wierzchowcem, choć każdy gorszy od niego jeździec z pewnością leżałby na ziemi, nim zdążyłby go dosiąść. Siedział pochylony w przód w naturalnym siodle, zachowywał doskonałą równowagę, włócznię zaś trzymał lekko, w zagięciu ramienia. Wierzchowiec, choć najwyraźniej wściekły, bo ktoś w ogóle ośmielił się go dosiąść, rozpoznał jednak mistrzostwo jeźdźca i chyba darzył go szacunkiem.
Zwierzę to pochodziło z hodowli prowadzącej selekcję pod kątem wściekłego temperamentu i prawdziwie wulkanicznej energii. Wierzchowce wyścigowe, podobnie jak wolniejsze i potężniejsze od nich pociągowe, wywodziły się od zwierząt stworzonych sztucznie przed tysiącleciami, dzięki nauce niewiele różniącej się od czarów i dziś już zapomnianej. Nie umiano ich tworzyć, mogły jednak rozmnażać się naturalnie i w procesie hodowli powstało kilka ich typów. Najwyżej w hierarchii stały wierzchowce wyścigowe, używane wyłącznie przez arystokrację Zamku, choć i na Zamku niewielu było jeźdźców zdolnych zapanować nad okazem, który wybrał sobie Gialaurys.
Zawodnicy ustawili się twarzą do siebie, po przeciwnych stronach areny, pozdrowili salutem i ruszyli. Wierzchowiec Gialaurysa przewyższał prędkością wierzchowca przeciwnika tak dalece, że zawodnicy minęli się w jednej trzeciej pola, po stronie Gebela Thibeka. Zgodnie ze zwyczajem podczas pierwszej szarży nie doszło do starcia, lecz tylko dotknięcia włóczni. Gdy zawrócili, Gialaurys złożył się już do pchnięcia, jego wierzchowiec zaś jeszcze zwiększył szybkość i wydawał się nie dotykać ziemi kopytami. Czekający na atak Gebel Thibek sprawiał wrażenie powolnego i poruszał się niepewnie. Włócznię trzymał niezdarnie, z grotem pochylonym ku ziemi.
— No i tak — powiedział Prestimion. — Pchnięcie, zrzucenie z siodła.
Jego przewidywania się nie sprawdziły. Gialaurys pchnął, opuszczając przy tym grot i mierząc w czarny krąg zaznaczony pośrodku podbitego skórzanego kaftana przeciwnika, lecz w ostatniej chwili Thibek uniósł włócznię i sparował cios.
— Jakim cudem mu się to udało? — spytał zdumiony Septach Melayn. — Chyba przez czary.
— Ja powiedziałbym raczej, że nieoczekiwane wielkie umiejętności — sprzeciwił się Prestimion. — Ten człowiek umie walczyć z siodła. Ciekawe, że nigdy o nim nie słyszałem.
Rozpoczął się już kolejny atak. I znów Gialaurys powodował wierzchowcem z mistrzostwem godnym podziwu, i znów ruchy jego przeciwnika wydawały się niezdarne, nieskuteczne, lecz kiedy w połowie pola doszło do spotkania, wielkoludowi włócznia zadrżała w ręku, a Gebel Thibek sparował jej uderzenie bez trudu, długim, niemal pogardliwym ruchem. Siedzący wokół Korsibara zakrzyknęli radośnie, Prestimion i Septach Melayn aż sapnęli ze zdumienia.
— Dzieje się tu coś bardzo dziwnego — mruknął Prestimion. I rzeczywiście, na arenie działy się rzeczy bardzo dziwne.
Gialaurys siedział teraz w siodle zwieszony na bok, zupełnie jakby miał zaraz spaść z wierzchowca. Grot włóczni trzymał tak nisko, jakby podobną broń miał w ręce po raz pierwszy. Nie panował już nad zwierzęciem, które tańczyło w miejscu, podskakiwało i najwyraźniej miało ochotę zrzucić go z siodła.
— Nagle wygląda jak pijany — zauważył Septach Melayn.
— Gialaurys nigdy nie wypiłby wina przed walką — zaprotestował Prestimion.
— Nie o wino tu chodzi — wtrącił Svor. — Popatrzcie, poniżej hełmu widać, jak poruszają się usta tego maga. On coś mówi do Gialaurysa, może nawet rzuca zaklęcie? Czemu wysłali przeciw niemu maga, a nie, powiedzmy, Farholta? Żeby rzucał czary!
Gialaurys tymczasem cofał się, ustępował pola, lecz robił to niezręcznie, niczym pijak. Wyglądał jak komediant, bufon, błazen. Z trybun po przeciwnej stronie rozległy się gwizdy i kpiące okrzyki. Gebel Thibek zajął miejsce pośrodku pola, trzykrotnie wykrzyknął imię przeciwnika i trzykrotnie dźgnął włócznią powietrze, rzucając wezwanie do ataku. Gialaurys walczył z wierzchowcem i wreszcie zdołał go odwrócić.
Zaszarżowali. Gialaurys potrząsnął głową, jakby walczył z nagłą słabością. Zaledwie odparował cios Thibeka, sam nie zdołał zaatakować.
Włócznie wyposażone były w ostre groty. Cios zadany w nie osłonięte ciało lub źle sparowany mógł zabić, a przyjaciel Prestimiona nagle i zagadkowo nie umiał się już bronić. Wyglądało na to, że jeszcze chwila i nie zaatakowany spadnie na ziemię.
Prestimion wstał.
— Trzeba przerwać walkę — powiedział, patrząc na Navigorna, który dziś pełnił funkcję Mistrza Igrzysk. Gestem próbował zwrócić jego uwagę. — Gialaurys nie jest w stanie kontynuować pojedynku.
Navigorn spoglądał jednak w drugą stronę. Svor nagle złapał księcia za rękę.
— Patrz! — krzyknął.
Septach Melayn w trzech długich krokach zeskoczył z trybun na arenę. Ryczał coś i zataczał się jak człowiek, który jedną po drugiej wypił sześć butelek wina, a teraz szuka siódmej.
Wyjął miecz i wymachiwał nim wokoło. W tłumie widzów rozległy się wrzaski.
Na widok nagiego stalowego ostrza wierzchowiec Gialaurysa cofnął się i stanął dęba. Jeździec zgubił włócznię, lecz utrzymał się jakoś w siodle, kurczowo uczepiony gęstej grzywy. Spokojniejszy wierzchowiec Gebela Thibeka nie poruszył się. Mag gniewnie krzyknął na intruza, każąc mu zejść z pola, Melayn odpowiedział pijackimi obelgami i uniósł miecz. Thibek pchnął włócznią; nie był to cios ostrzegawczy, lecz uderzenie mające zabić. Gdyby Melayn nie uskoczył z właściwą sobie zręcznością, grot przebiłby mu pierś.
— Co?! — krzyknął ochryple, nadal zataczając się jak ktoś, kto postradał zmysły. — Czy demon siedzi w siodle? Tak! Demon! — Podniósł upuszczoną przez Gialaurysa włócznię i machnął nią szerokim gestem, trafiając czarodzieja w ramię i strącając go z siodła. — Demon! — krzyczał. — Przegnać demona!
Tymczasem czarodziej wstawał powoli i niepewnie, wymawiając zaklęcie i wykonując odpowiednie gesty. Melayn jednak, z uśmiechem szaleńca na wargach, skoczył w jego kierunku i jednym pchnięciem miecza przebił go na wylot.
Trybuny zareagowały krzykami zdumienia i strachu. Na arenę wybiegli gwardziści. Septach Melayn, stojący w szerokim rozkroku i chwiejący się niczym pijak, wpatrywał się w miecz i własne ramię, jakby zadały cios niezależnie od jego woli. Nie zatrzymywany podszedł do barierki, spojrzał na Korsibara.
— Panie! — powiedział błagalnie. — Panie, to był wypadek, wybacz mi, panie, myślałem, że demon rzuca zaklęcie na mojego przyjaciela…
Prestimion znalazł się nagle przy jego boku, objął go, odprowadził.
— Obrzydliwy był ten mag — szepnął mu do ucha Septach Melayn głosem przytomnym, doskonale opanowanym, nikt bowiem nie mógł ich w tej chwili podsłuchać. — Jeszcze chwila i zabiłby Gialaurysa.
— Pośpiesz się — ponaglił go Prestimion. Spojrzał na zaciętą w złości, czerwoną twarz Korsibara. — Panie, stała się rzecz straszna — powiedział. — On za wiele wypił, jeszcze nie jest w stanie myśleć. Widział tylko przyjaciela w niebezpieczeństwie… a może sobie to ubzdurał?
— Wybacz mi — jęknął Melayn głosem żałosnym i drżącym. Nikt nigdy nie słyszał go mówiącego w ten sposób. — Panie, błagam cię o wybaczenie. Błagam!
Nieco później wszyscy czterej spotkali się w apartamentach Prestimiona.
— Na Panią, powinienem zabić go od razu, podczas pierwszej szarży, zamiast uprzejmie powitać zetknięciem włóczni — powiedział wściekły Gialaurys. — Ale nie uczono mnie robić ze sportu rzeźnię, no i skąd miałem wiedzieć, o co mu właściwie chodzi? Ale na Panią, szybko się dowiedziałem. To był kolejny zapaśniczy pojedynek z Labiryntu, tylko tym razem na broń znacznie groźniejszą niż ramiona Farholta. Podczas drugiej szarży już szeptał i rzucał na mnie zaklęcie. Potem zdążyłem tylko pomyśleć, że to koniec, myśli mi się splątały, zbrakło sił, bałem się, że zginę i ludzie będą myśleć: „On zapomniał, jak się walczy”. Gdybym mógł, to bym go zabił, ale nie mogłem, on mnie ogłupił!
Wielkolud drżał cały, twarz miał bladą z gniewu. Duszkiem wypił butelkę wina, którą podał mu Prestimion, nie przelał go nawet do kielicha.
— Przyjąć wezwanie maga na taki pojedynek… toż to czyste szaleństwo — stwierdził Svor. — Powinienem ci poradzić, żebyś odrzucił wyzwanie.
— Twoich rad nikt nigdy nie słucha. Taki już twój los — przypomniał mu żartobliwie Sepiach Melayn. — No, ten mag nie rzuci na nas czarów jutro.
— Wszystko razem to nic, tylko szaleństwo — stwierdził ponury Prestimion. — Po co było przyjmować wyzwanie maga i zabijać go? Masz szczęście, Septachu Melaynie, dzisiejszą noc mogłeś przespać w zamkowych lochach.
— Przecież to on mnie sprowokował. Wobec tłumu ludzi. Ja byłem tylko głupim pijakiem przerywającym pojedynek, a on uderzył włócznią, by mnie zabić, nie odpędzić. Kto zaprzeczy, że zabiłem go w samoobronie?
— Wyskoczyłeś na arenę, zamierzając go zabić, prawda? — spytał Prestimion.
— Owszem. Oczywiście. A on miał zamiar zabić Gialaurysa. Wolałbyś, żeby go zabił?
Książę otworzył usta, nie powiedział nic i zamknął je z powrotem.
— Zginąłbym tam z całą pewnością — przyznał Gialaurys. — On rzucił na mnie zaklęcie, splątał mnie w uścisku demonów… prawie nic nie widziałem, ledwo utrzymywałem się w siodle… — sięgnął po kolejną butelkę wina. — Wiedziałem, że zginę, ale nie potrafiłem nawet uciec. Nie czułem strachu, tylko gniew, bo tak dałem się oszukać. Oni chcieli mnie zabić. Gdyby nie interwencja Septacha Melayna, dziś w nocy byłbym u Źródła.
— Jak myślisz, kto chciał cię zabić? — spytał Prestimion ostrym tonem. — Korsibar?
Gialaurys potrząsnął głową.
— Powtarzasz nam, że to człowiek honoru — powiedział. — Może i skradł koronę, ale mimo wszystko jest człowiekiem honoru. No dobrze, uznajmy, że Korsibar kocha nas wszystkich. Wobec tego Sanibak-Thastimoon musiał nasłać na nas maga. Założę się, że następnym razem spróbuje czarów przeciwko tobie.
— Doskonale! Niech próbuje! — Prestimion roześmiał się.
— Będzie próbował. Nie widzisz, że podczas tych uroczystości na Zamku aż roi się od magów? Wszędzie śmierdzi kadzidłem, w każdym zakątku każdego korytarza stoi ktoś rzucający zaklęcia. Przecież widziałeś ich, kiedy tu wchodziliśmy. Korsibar zatrzymał połowę magów Confalume’a, ma wszystkich swoich i dołożył jeszcze paru, których w ogóle nie znamy. Jego rządy będą rządami czarodziejów, Prestimionie. Po zamku włóczą się ich całe hordy mające za zadanie wystraszyć i powstrzymać tych, którzy mogliby głosić, że Korsibar nie jest legalnym władcą. Zaatakowano już pierwszego z nas czterech, bo przecież wszyscy wiedzą, że jesteśmy wrogami Korsibara. Następny cios będzie wymierzony w ciebie, przyjacielu. Powinniśmy jak najszybciej wynieść się z Zamku.
— A więc jedźcie. Nie zatrzymam ani ciebie, ani żadnego z was. Wy nie musicie zostać. Ja, owszem.
— Mimo że magowie spróbują zabić cię czarami?
— Czarami? A co mnie obchodzą czary?! — krzyknął Prestimion. — Och, Gialaurysie, Gialaurysie, czy muszę na zawsze pogodzić się z twoją głupotą? Te śpiewy to przecież tylko nic nie znaczące słowa. Demony nie istnieją. Czary również!
— W takim razie co zdarzyło się ze mną na arenie? Może nagle dostałem porażenia słonecznego?
— Mag cię zahipnotyzował. Byłeś gotów uwierzyć praktycznie w każde jego słowo, każde „zaklęcie”. Użył przeciw tobie twej własnej wiary, zahipnotyzował cię, aż poczułeś się słaby.
Gialaurys uderzył pięścią w pięść. Westchnął ciężko.
— Możesz nazywać to hipnozą, magią, jak chcesz. Czarodziej zawładnął mym umysłem. Bo chciał. Prestimionie, ty jesteś taki mądry, a ze mnie prostak i głupiec, w każdym razie tak mówi Sepiach Melayn, jednak ja widzę jasno to, czego wy dwaj nie chcecie dostrzec. Na świecie istnieje magia, magia działa, musisz w to uwierzyć lub zginiesz.
— Doprawdy muszę? — Prestimion zachowywał doskonały spokój. — Toczyliśmy już podobne dyskusje.
Gialaurys zamknął oczy, odetchnął głęboko raz i drugi i uspokoił się.
— Skończmy tę rozmowę — zaproponował. — Wierz albo nie, cokolwiek podpowiada ci dusza. Ale przyznaj mi jedno: na Zamku grozi nam niebezpieczeństwo. Dlaczego nie uwięziono Septacha Melayna, który zabił człowieka w szrankach, podczas turnieju? Przecież nie dlatego że działał w samoobronie, lecz Korsibar wiedział, iż mag został wysłany, by mnie zamordować, i bał się, że śledztwo ujawni spisek. Powtarzam raz jeszcze: powinniśmy wyjechać z Zamku jeszcze dziś.
— Nic się nam nie stanie, jeśli tylko zachowamy przytomność umysłu — upierał się Prestimion. — Nie mogę wyjechać w dniu przyjazdu! Jestem winien Korsibarowi grzeczność, muszę wziąć udział w uroczystościach koronacyjnych, wszak jest Koronalem niezależnie od tego, jak nim został, i to oficjalne uroczystości, a ja jestem księciem z arystokracji Zamku. Warn jednak powtarzam: nie musicie zostawać ze mną. Żaden z was nie musi mi towarzyszyć. Jeśli chcecie, jedźcie. No, jedźcie!
— Jeszcze jedno słowo i dojdzie do bójki — ostrzegł go Septach Melayn. — Przyjechaliśmy z tobą i zostaniemy z tobą. Przynajmniej ja. A ty, Gialaurysie?
— Nadal uważam, że powinniśmy wyjechać, ale jeśli wy zostajecie, to ja też.
— A ty, Svorze? — spytał Melayn.
Svor z namysłem pogładził się po krótkiej, kręconej brodzie.
— Nie jesteśmy tu bezpieczni, przed czym ostrzegałem was, nim wyjechaliśmy z Muldemar, i co potwierdziły dzisiejsze wypadki — powiedział. — Nikt z nas nie narodził się jednak, by żyć wiecznie. Zostanę, Prestimionie, choć wcale mnie to nie cieszy.
Księżniczka Thismet i Thalnap Zelifor spacerowali na tarasie należącym do jej apartamentów, z którego mieli wspaniały widok na opadające stromo wschodnie zbocza Góry. Dzień chylił się ku wieczorowi, niebo było ciemne, pokryte chmurami. Z dołu dobiegł stłumiony huk grzmotu; nad Miastami Stażniczymi lub nawet poniżej nich szalała w tej chwili burza. Na wysokości Zamku nie było nawet wiatru. Thismet szła powoli, dostosowując kroki do dreptania małego Vroona. Spoglądała też na niego od czasu do czasu, jakby był idącym przy nodze, sympatycznym domowym zwierzątkiem.
Opowiedziała mu wszystko i teraz mogła tylko liczyć, że czarodziej wskaże jej właściwą drogę postępowania. Ten wstrętny mały obcy ważący tyle, że równie dobrze mógł być tylko kłębkiem piór, tak mały, że niemal mieszczący się na dłoni, wyposażony w gąszcz wijących się macek, obrzydliwą głowę, ostry zagięty dziób oraz dwoje wielkich żółtych oczu z niesamowitymi źrenicami w postaci poziomych czarnych pasków, był teraz jej mentorem, a nawet więcej, jedynym zbawcą.
— Przyjrzałeś się horoskopowi, który dostałam od Sanibaka-Thastimoona? — spytała.
— Nie tylko się przyjrzałem, ale i przestudiowałem go z góry na dół i z dołu do góry. Co więcej, wykorzystałem podane przez ciebie cyfry, by ułożyć własny.
— I…?
— Wszystko się zgadza. Sanibak-Thastimoon to wspaniały rzemieślnik. W tej dziedzinie nie ma lepszego na naszym świecie.
— Szkoda więc, że nie mogę mu ufać. Bo kiedyś ufałam, ale była to lekkomyślność z mojej strony. Zawsze był ulubieńcem mego brata, dostawałam od niego odpadki z braterskiego stołu, i to takie, których nikt nie żałował. Dawał mi je pewnie przez grzeczność, ale z lojalnością nie miało to nic wspólnego. Teraz ufam wyłącznie tobie, Thalnapie Zeliforze. A także Melithyrrh. — Oczy księżniczki zabłysły. — Mówisz, że jego przepowiednie potwierdziły się w całości? Twierdził, że czeka mnie wielkość. Jesteś tego samego zdania?
— Popatrz — powiedział Vroon. Kilka z jego wielu macek uniosło się, otoczyło głowę. Ułożył je we wzór tak szybko, że Thismet nie była w stanie śledzić ich ruchów. Nagle powietrze między nimi rozświetliło się blaskiem kolorowych świateł, pulsującą zielenią, głębokim drżącym fioletem, ostrymi promieniami czerwieni; tło to przecinały linie czerni i żółci niczym ślady po przebiegających firmament kometach.-To twój horoskop, pani, wyobraża cię w nim kolor żółty, a to linia przeznaczenia Korsibara, ta czarna. Widzisz, że te dwie linie rodzą się w jednym punkcie, wyszliście bowiem z tego samego łona. Tutaj — widzisz, pani? — linie splatają się ze sobą i wznoszą w linii prostej, to wasze szczęśliwe dzieciństwo, długie, leniwe dni spędzane na Zamku, bezpieczne życie księcia i księżniczki, rozpuszczonych dzieciaków… wybacz mi, pani, to nieuprzejme słowo, ale tak było, nie ominiemy tego faktu, a ja muszę być wobec ciebie absolutnie szczery, inaczej jaką wartość miałyby moje usługi?
— Daruj sobie grzeczności, wolę prawdę — powiedziała Thismet, usiłując prześledzić wzrokiem dalszy bieg linii, nakreślony przez maga wzór był jednak dla niej zbyt skomplikowany; nagle zdała sobie sprawę, że tylko ten Vroon może go jej wyjaśnić.
— Spójrz teraz tutaj — mówił dalej Thalnap Zelifor — a także tu, tu i tu. Wasze linie, do tej pory płaskie, zaczynają się teraz wznosić. Pontifex choruje. Wasz ojciec będzie zmuszony zająć wyższy tron, Koronalem zostanie Prestimion. Ale nie, nie, na to nie pozwolą linie przeznaczenia — zarówno twoja, jak i Korsibara. Nadszedł wreszcie jego czas, a także twój. Popatrz tutaj, wasze linie wznoszą się, twoja nieco poniżej, bo ty go wspierasz i pomagasz mu…
— Tak właśnie było, przecież ja podsunęłam bratu myśl o koronie.
— Oczywiście. Oczywiście. Oto właśnie on, nadal się wznosi. Koronal Lord Majipooru. — Czarna linia, grubsza teraz niż poprzednio, wznosiła się niemal pionowo, wyraźnie widoczna w tle pulsującej czerwieni i zieleni.
— A moja linia? Gdzie się podziała? — Thismet szukała żółci, ale zgubiła ją w mieszaninie wirujących barw. — Jeszcze przed chwilą tu była, ale teraz… teraz…
— Ach, pani, stoimy teraz u granic proroctwa, które w naszym fachu nazywają się jądrem. Tam właśnie skupiają się wszystkie przyszłe możliwości, a żadna nie jest pewna, tam ścierają się przeciwstawne siły, wyniki ich starcia zaś zależą od ważnych decyzji, które nie zostały jeszcze podjęte.
Thismet obrzuciła maga chłodnym spojrzeniem.
— Płacę ci dobrze, byś mówił mi, co pewne, a nie co tylko możliwe — syknęła. W skroniach czuła pulsowanie, palce rąk i nóg miała zimne, mięśnie policzków bolały ją od grymasu, który ostatnio nie opuszczał jej twarzy. Pierwsze kilka tygodni na Zamku nie były dla niej łatwe… a taką miała nadzieję, że będzie to czas tryumfu i radości.
Czy popełniła błąd, tak głęboko wierząc temu nowemu magowi? W końcu nie zadowolił on przecież tych, którzy zatrudniali go poprzednio, ona zaś traktuje go tak, jakby jako jedyny na świecie dysponował kluczami do sekretów przyszłości.
— Pani, pani, pani… — Vroon poruszał cienkimi mackami — przecież wszystko zależy teraz od ciebie! Nadeszła twoja chwila. Wykorzystaj ją! — Wskazał lewą część obrazu, gdzie w mieszaninie kolorów księżniczka nie potrafiła rozpoznać żadnego wzoru. — Przecież wszystko jest tu jasne! Wasze linie muszą się połączyć, nie ma czasu do stracenia. Od chwili poczęcia obydwoje macie jedno przeznaczenie, tu widać, że będzie ono jedno aż po kres waszych dni… chyba że nie podejmiesz w tej chwili ważnej decyzji. Jeśli jej nie podejmiesz, linie rozdzielą się… mówiłaś mi, że najbardziej ze wszystkiego pragniesz zostać jedną z Potęg Królestwa.
— Tak. Jeśli potrafisz, wyjaśnij mi coś. Jak mówisz, nasze linie się łączą, Sanibak-Thastimoon twierdził zresztą to samo… ale w takim razie dlaczego Korsibar jest Koronalem, a ja… a ja nikim?
— W tej chwili, ale twoim przeznaczeniem, pani, jest wielkość. Jeśli wyciągniesz po nią rękę.
— Tylko co to znaczy „wielkość”? Zostanę Najwyższym Doradcą? Nie, to stanowisko zarezerwowane jest chyba dla Farąuanora. Miejsce w Radzie? Korsibar nie wspomniał o tym ani słowem. Ostatnio ilekroć się do niego zbliżę, mam wrażenie, że niechętnie mnie widzi. Wie, że czegoś od niego chcę, i chyba postanowił sobie, że mi tego nie da. Ale dlaczego? Dlaczego? Przecież uczyniłam go królem! Czy nie należy mi się nic w zamian?
— Pani, czy poprosiłaś go o coś konkretnego? — spytał mag.
— Przecież nie mogłam! Bo i o co miałam prosić? Opowiedziałam mu sen o dwóch tronach. Roześmiał się i odparł, że to tylko sen, że w snach widzimy przeróżne marzenia. Potem przez Sanibaka-Thastimoona przesłałam mu wiadomość: że oczekuję miejsca w rządzie. Nie odpowiedział.
— A o jakie miejsce w rządzie poprosiłaś?
— Och, nie wdawałam się w szczegóły. Takie, z którym związana jest władza, to wszystko.
— Dlatego właśnie w horoskopie pojawiła się strefa nieoznaczoności.
— Powiedz mi więc, czego powinnam żądać.
— Twierdzisz, pani, że śniłaś o sali tronowej, w której stały dwa identyczne trony. I taką też daję ci odpowiedź. — Vroon spojrzał na nią tryumfująco, jego wyłupiaste złote oczy błyszczały, taki był pewien siebie. — Wspólna władza! Dzieliłaś z bratem miejsce w łonie matki, teraz musicie dzielić się władzą Koronala Majipooru! Jakie inne znaczenie mógł mieć twój sen? Thismet aż otworzyła usta ze zdumienia.
— Mówisz poważnie? — spytała.
— A ty, pani? — odpowiedział pytaniem mag.
— Kiedy opowiedziałam ten sen Sanibakowi-Thastimoonowi, ostrzegł mnie, że nie powinnam rozumieć go dosłownie. Ty zaś twierdzisz, że muszę rozumieć go wyłącznie dosłownie.
— Tak.
— W naszej historii nie było nigdy dwóch Koronali i nigdy na tronie nie zasiadła kobieta.
— O ile wiem, nigdy też syn nie zastąpił na tronie ojca. Księżniczka oniemiała ze zdumienia. Marzyła o władzy, lecz nawet w najskrytszych marzeniach nie posunęła się tak daleko, by próbować spełnić proroctwo snu dosłownie. Z wielkim trudem wyobrażała sobie brata jako władcę, siebie widziała co najwyżej na jakimś kluczowym stanowisku w rządzie. Mimo proroczego snu nigdy nie myślała o tronie dla siebie. Sądziła, że to pragnienie graniczyłoby z szaleństwem. Na razie Korsibar ignorował nawet sugestie przyznania jej miejsca w rządzie. A to… to…
— Spojrzyj na horoskop, pani! — krzyknął Thalnap Zelifor. Spojrzała. Nie widziała w nim żadnego sensu, tylko jakieś bezsensowne zygzaki. — Masz tu przed sobą jasny obraz przyszłości niczym drogę wybrukowaną gwiazdami z nieba. Ta chwila nie wymaga skromności! Idź do brata! Wyznaj mu swe pragnienia. Nalegaj, by je spełnił, pani. Twój brat nie jest człowiekiem mocnym. Potrafi opierać się wyłącznie do pewnego punktu, a potem, jeśli działa na niego większa siła, kapituluje. Ty o tym wiesz, pani.
— Owszem. Wiem. I ja jestem tą większą siłą.
— To prawda. Więc idź do niego! Czemu nie? Czemu nie?
Thismet czuła zawrót głowy. Jaskrawe kolory wirowały jej przed oczami. Obraz, który wyczarował w powietrzu Vroon, rósł i poszerzał się, aż zasłonił całe niebo. Niedawno powiedziała do Melithyrrh, że chciałaby być królową… co wówczas miała na myśli? To słowo po prostu pojawiło się na jej ustach. Królowa? Na Majipoorze nie było królowych. Ale Lordowie Koronalowie są królami, więc kobieta Koronal stałaby się królową, prawda? Mogłaby zostać Koronalem. Tak! Królewska córka władcy, królewska siostra królewskiego brata, zasiadająca na drugim tronie wybudowanym w cudownej sali tronowej ojca.
Dlaczego nie?
Dlaczego nie?
— Możesz wejść, siostro — powiedział Korsibar. Dłonie rozstawił szeroko i wsparł na blacie wielkiego palisandrowego biurka, które należało do jego ojca, a przedtem do Lorda Prankipina i do każdego poprzedniego króla, od czasu gdy wyposażenie gabinetu wykonano za rządów Lorda Dizimaule’a, wielkiego budowniczego. Obserwował siostrę zmierzającą ku niemu przez wielką salę szybkim krokiem, depczącą drobnymi stopami podłogę zdobną intarsjami z drewna semotan, bannikop i ghazyn.
Thismet stanęła przed nim, drobna i groźna, lada chwila gotowa wybuchnąć. Była piękna, silna i przepełniona energią, której nie miała na co obrócić. Przerażała go. Stanowiła dla niego zagrożenie, teraz i zawsze. A on tymczasem czuł tylko paraliżujące zmęczenie po tygodniach ciężkiej pracy i po koszmarnej pomyłce, tej strasznej wpadce z Septachem Melaynem i magiem, która zdarzyła się zaledwie wczoraj, podczas walk rycerskich. Tymczasem twardy błysk w czarnych oczach Thismet, jej sztywna postawa i wojowniczy wyraz twarzy świadczyły o tym, że nie zamierza spędzić z nim paru miłych chwil.
Zmusiła go, by został Koronalem. Do czego teraz chce go zmusić?
— Wyglądasz strasznie, bracie — pozdrowiła go.
— Naprawdę? Czy to takie dziwne? Po zabójstwie, do którego doszło na naszych oczach?
— Więc dlaczego nie kazałeś aresztować Septacha Melayna?
— Upił się. To był przypadek.
— On tak twierdzi, owszem.
— A ja mu wierzę — powiedział z naciskiem Korsibar. — Czego ode mnie chcesz, Thismet? Za dziesięć minut pojawi się tu Farąuanor z kolejną porcją papierów do podpisania.
— Dla siostry masz zaledwie tyle czasu? Cóż, może w dziesięć minut zdążę ci wyłuszczyć moją sprawę. — Obrzuciła go spojrzeniem, które znał aż za dobrze, i po wymownej przerwie rozpoczęła: — Horoskop, który postawił ci Sanibak-Thastimoon, ten, w którym powiedziane zostało, że wstrząśniesz światem… wiedziałeś, że podobny postawił dla mnie?
— A dlaczego nie miałby być podobny? Urodziliśmy się w tej samej godzinie, nieomal w tej samej chwili. Zostaliśmy poczęci przy tej samej konfiguracji gwiazd. I przecież wstrząsnęłaś światem, siostro. Twe przeznaczenie spełniło się we mnie.
— W tobie — powtórzyła głosem bez wyrazu.
Korsibar spojrzał na koronę leżącą na biurku w zasięgu ręki. Ostatnio nosił ją coraz rzadziej.
— Zasiadłem na tronie Koronala dzięki tobie, prawda? Gdyby nie twoje namowy, mądre rady i wiara w ostateczny sukces, nigdy nie sięgnąłbym po władzę.
— Wypełniło się twoje przeznaczenie, nie moje. Przepowiednie przyszłości pokazują, jak idę twym śladem.
— Idziesz mym śladem. Jestem Koronalem, dźwigam na barkach ciężar rządzenia światem, ty zaś mnie wspomagasz, stoisz obok.
— Stoję obok? Powiedziałabym, że raczej daleko za twymi plecami, Korsibarze.
Właśnie czegoś takiego się obawiał, nie wiedział jednak, o co dokładnie chodzi siostrze.
— Błagam cię, Thismet, przejdź do rzeczy. Mówiłem ci przecież, że lada chwila przyjdzie Farąuanor, przyniesie stos dokumentów, które będę musiał…
— Mogę się zająć tymi dokumentami.
— Siostra Koronala nie ma takich prerogatyw.
— Właśnie o to mi chodzi. Ty jesteś królem, a ja? — Thismet oparta się pięściami o blat biurka. — Thalnap Zelifor postawił mi nowy horoskop, potwierdzający opinię Sanibaka-Thastimoona. Ty i ja idziemy przez życie identycznymi drogami. Urodziłam się, by osiągnąć własną wielkość, i teraz nadeszła moja godzina. — Przerwała na chwilę, po czym wypowiedziała zdumiewające słowa: — Uczyń mnie również Koronalem, będę z tobą rządzić.
Było gorzej, niż Korsibar się spodziewał, gorzej nawet niż potrafił sobie wyobrazić.
— Chyba nie mówisz poważnie, Thismet? — spytał, gdy odzyskał oddech.
— Przecież wiesz, że nie żartuję.
— Tak, wiem.
Zabrakło mu słów. Rozległo się pukanie do drzwi i majordomus oznajmił:
— Panie, przyszedł lord Farąuanor.
— Powiedz mu, żeby zaczekał. — Głos Korsibara brzmiał ochryple, zduszony zdumieniem i gniewem. Thismet, nieruchoma, oczekiwała odpowiedzi. Jej oczy sprawiały wrażenie dwóch lśniących kamyków.
Korsibar zdołał się wreszcie opanować.
— Wiele ode mnie żądasz, siostro — powiedział w końcu. — Nie znamy historycznego precedensu podziału władzy.
— Doskonale to rozumiem. Ostatnio zdarzyło się wiele rzeczy nie mających historycznego precedensu.
— Owszem. Jednak to, że książę zastępuje na tronie ojca, nie jest takie znowu nienaturalne. Za to kobieta na tronie Koronala…
— Kobieta dzieląca tron Koronala.
— Nieważne, jak to nazwiesz. Coś takiego nigdy się nie zdarzyło.
— Proszę cię, byś rozważył moją propozycję. Zrobisz to dla mnie?
Korsibar był zdumiony jak jeszcze nigdy w życiu. Odpowiedział dyplomatycznie:
— Rozumiesz chyba, że potrzebuję czasu, by rozważyć kwestie konstytucyjne? I naradzić się z ludźmi starszymi ode mnie, zasięgnąć ich opinii dotyczących konsekwencji, jakie miałoby dla świata takie posunięcie. Ludzie spokojnie przyjęli to, że objąłem władzę niezbyt typową drogą. Jeśli jednak posunę się o krok dalej, zażądam, by zaakceptowali…
— Owszem, to bardzo śmiały krok — przyznała księżniczka, a Koronal nie wiedział, czy w jej słowach jest ironia, czy nie.
— Proszę cię tylko o trochę czasu. Czasu na rozważenie twej prośby. Czasu na zasięgnięcie rady.
Thismet obrzuciła go długim, nieufnym spojrzeniem. Znał ją wystarczająco dobrze, by zrozumieć, że siostra gotowa jest sprawić mu w przyszłości wielkie kłopoty, póki nie osiągnie swego. Podejrzewał, że ona z kolei zna go wystarczająco dobrze, by rozumieć, że prośba o czas na zastanowienie w rzeczywistości oznacza odmowę. Był jednak pewien, że na razie udało mu się osiągnąć remis.
— Jak sądzisz, ile czasu zabierze ci badanie kwestii konstytucyjnych?
— Nie mam pojęcia. — Korsibar wzruszył ramionami. — Twoja prośba jest nieoczekiwana, a w dodatku mam teraz pełne ręce roboty. Problem Prestimiona nie został bynajmniej rozwiązany. Przypominam ci też, że na Zamku goszczą ojciec i matka, a ja zaledwie zaczynam rządzić, nie mam dużego doświadczenia. Ale rozumiem twe potrzeby i rozważę je z należytą starannością.
Znów rozległo się pukanie, tym razem natarczywe.
— Chwilę! — wrzasnął Korsibar, patrząc z gniewem na zamknięte drzwi. — Rozmawiam z lady Thismet.
Spojrzał na siostrę. Nadal trudno mu było uwierzyć, że poprosiła go o coś tak niesłychanego.
— Już wkrótce porozmawiamy na ten temat — obiecał jej, z wysiłkiem przywołując na twarz ciepły uśmiech. A widząc zmarszczki na jej czole, pośpieszył z dodatkowym zapewnieniem: — Porozmawiamy wkrótce, Thismet. Nie będziesz długo czekać. Masz na to moje słowo.
— Tak. Mam na to twoje słowo.
Przygwoździła go ostatnim, przeszywającym spojrzeniem, obróciła się i szybko wyszła, w drzwiach omal nie zderzając się z Farquanorem, który niósł sięgający mu brody stos papierów i był w stanie pozdrowić Koronala wykonanym jedną ręką, niezdarnym gestem rozbłysku gwiazd.
— Panie…
— Odłóż je tutaj — przerwał mu Korsibar, zamknął oczy i odetchnął głęboko kilka razy. — Jest taki Vroon, czarodziej — powiedział. — Nazywa się Thalnap Zelifor… wiesz, o kim mówię?
— Mag z otoczenia Gonivaula?
— Już nie Gonivaula. Moja siostra go zatrudniła, a on zawraca jej głowę jakimiś nonsensami, które mogą tylko zaszkodzić i jej, i mnie. Aresztuj go i trzymaj w odosobnieniu. Załatw to szybko, po cichu.
— Pod jakim zarzutem, panie?
— Powiedzmy, że wpłynęła do nas skarga, jakoby uprawiał czarną magię wobec niewinnych obywateli. Nie trzeba mu podawać nazwiska oskarżyciela. Po prostu zamknij go w najgłębszych lochach i niech czeka tam, aż będę miał czas, by z nim porozmawiać. Załatw to od razu, Farąuanorze, papiery możemy przejrzeć później. No już, idź.
Thismet wyszła z gabinetu brata, czując gniew, strach oraz wielkie podniecenie.
Rzuciła kości, teraz musi się liczyć z konsekwencjami.
Póki nie nastąpi rozstrzygnięcie tej sprawy, między nią i Korsibarem nie będzie pokoju. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Raz wypowiedzianego życzenia nie da się już ani wycofać, ani zapomnieć; można je tylko przyjąć lub odrzucić. Korsibar doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że mówiła poważnie. Świadczył o tym wyraz rozczarowania i strachu, który pojawił się na jego twarzy, gdy usłyszał jej słowa. Wiedział, jakim groźnym przeciwnikiem potrafi być jego siostra.
Ona tymczasem zastanawiała się teraz, czy przypadkiem nie zlekceważyła tego, że brat niedawno został królem. Przez całe życie umiała sobie z nim radzić, nie potrafił odmówić jej niczego, w rzeczywistości nie potrafił odmówić niczego nikomu, kto prosił go o coś wystarczająco słodko lub wystarczająco stanowczo. Teraz nie miała jednak do czynienia ze słabym Korsibarem, lecz z Lordem Koronatem Majipooru.
Thismet czytała gdzieś o tym, że korona uszlachetnia i dodaje siły tym, którzy ją noszą. Znała stare opowieści o tym, jakim to biernym i leniwym człowiekiem był książę Kanaba, póki Havilbove nie wybrał go na swego Koronala, a wówczas natychmiast spoważniał i stał się dobrym władcą. Lord Siminave zaś był podobno pijakiem i nałogowym graczem, lecz gdy nałożył koronę, spoważniał i wiódł życie mnicha. Lord Kryphon z kolei uchodził za człowieka słabego, całkowicie podległego wpływowi tajemniczego i groźnego przyjaciela, Ferithraina, lecz w dzień po koronacji, bez słowa ostrzeżenia skazał go na wygnanie na Suvrael. Czyżby władza mogła nagle zmienić także charakter Korsibara?
Zastanawiając się, czy przypadkiem nie zaszkodziła sobie nieodwracalnie, przeprowadzając śmiały — zbyt śmiały? — atak na Korsibara, Thismet niemal biegła przez Zamek Wewnętrzny, z Dworu Pinitora, przez wieżę głupiego Lorda Arioca, do ogrodów ojca, a stamtąd w dół, przez Blanki Guadelooma na Dziedziniec Vildivara i w górę po Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Stopniach z powrotem do Zamku Wewnętrznego, przez kaplice, zbrojownie, dziedzińce i place musztry, aż znalazła się przed jednym z wejść do ogromnej biblioteki ufundowanej przez Lorda Stiamota, która niczym zwinięty wąż otaczała pierwotny Zamek dookoła, i to nie raz, lecz kilka razy.
W bibliotece tej znajdowała się każda książka kiedykolwiek opublikowana na każdym z cywilizowanych światów. Zasuszeni ze starości bibliotekarze snuli się po niej przez całe dnie, odkurzając i ustawiając książki na półkach; od czasu do czasu przystawali i z uznaniem przyglądali się jakiemuś białemu krukowi z ich niemal nieskończonej kolekcji.
Napis nad drzwiami informował, że jest tu wejście do działu historycznego. Księżniczka nie odwiedzała biblioteki od lat, teraz wbiegła do środka, nie wiedząc właściwie, dlaczego to robi; może pragnęła znaleźć zapomnianą księgę, w której jakiś antyczny kronikarz opisał losy siostry Koronala żyjącej tysiące lat temu, która dzięki niesłychanemu zbiegowi okoliczności zdobyła koronę i władzę. Śpieszyła się tak bardzo, że przy wejściu wpadła na niewysokiego, mocno zbudowanego mężczyznę, szybkim krokiem wychodzącego z biblioteki.
Podtrzymał ją silnym ramieniem, bo straciła równowagę.
— Przepraszam — powiedziała, nadal mocno oszołomiona. — Bardzo przepraszam. Powinnam patrzyć, gdzie idę…
W tym momencie rozpoznała Prestimiona, ubranego w doskonale skrojoną kurtkę z miękkiej białej skóry i bladozielone obcisłe spodnie ozdobione wijącymi się pasami pomarańczowego weluru.
— Nic ci się nie stało? — spytał.
— Nie… uderzyłam się…
Książę pod pachą trzymał trzy książki, kilka leżało wokół niego na podłodze. Thismet uśmiechnęła się do niego grzecznie, niepewnie. Próbowała go ominąć, lecz zatrzymał ją gestem.
— Czy mogę? Skoro już na siebie wpadliśmy, chciałbym zamienić z tobą kilka słów, Thismet.
— Tu? Teraz?
— Bardzo proszę. — Prestimion schylił się zręcznie, podniósł książki, po czym oferował jej wolne ramię. Nie potrafiła odmówić. Była wyczerpana po rozmowie z Korsibarem Książę poprowadził ją do biblioteki. Usiedli w maleńkiej salce, gdzie uczeni studiowali grube tomy.
Stos książek dzielił ich niczym barykada. Tuż przed sobą Thismet widziała szczupłą twarz, wąskie, zaciśnięte usta, szerokie ramiona i zielononiebieskie oczy. Lepiej by wyglądał, pomyślała, gdyby miał bardziej lśniące włosy, niemniej jest bardzo przystojny. Zdziwiła ją ta myśl, nie spodziewała się, że będzie analizować jego urodę.
— Gniewasz się na mnie, Thismet?
— Gniewam? Skąd ci to przyszło do głowy?
— Widziałem cię wczoraj na trybunach. Siedziałaś naprzeciw mnie. Chyba byłaś zła. Myślałem, że patrzysz na matkę, ale Sepiach Melayn twierdzi, że patrzyłaś na mnie.
— Myli się. O nic się na ciebie nie gniewam, Prestimionie.
— A więc chodziło ci o matkę?
Powiedział to lekko, uśmiechając się. Spróbowała odpowiedzieć mu w tym samym tonie.
— Matka ma trudny charakter, ja też nie jestem pokorna. Ale nie, z nią też o nic się nie spieram. W ogóle żyję dobrze ze wszystkimi. Zawarłam pokój z całym światem. Jeśli tam, na Dziedzińcu Vildivara wyglądałam na rozgniewaną, to tylko z powodu samego turnieju, ze strachu, że komuś stanie się krzywda. Jakoś nigdy nie sprawiało mi przyjemności obserwowanie waszych dzikich rozrywek, którym oddajecie się z takim zapałem. — Było to kłamstwo od początku do końca. Prestimionowi chyba nawet drgnęła brew,Thismet jednak brnęła dalej. — Jeśli już o to chodzi, spodziewałam się raczej, że ty będziesz się gniewał na mnie. A już co najmniej na mojego brata. Tymczasem zachowujesz się przyjacielsko.
— Przecież zawsze byliśmy przyjaciółmi, prawda?
On też skłamał. Zrewanżował się jej pięknym za nadobne. Zareagowała skromnym uśmiechem, zdołała się nawet zaczerwienić. Prestimion mówił dalej, z równą pogodą ducha:
— Jeśli zaś chodzi o Korsibara i o to, że zdobył koronę, cóż… zaskoczył mnie jak wszystkich. Przyznaję się do tego otwarcie. Ale gniew? Równie dobrze mógłbym się gniewać na deszcz, że mnie przemoczył. Stało się, taka jest rzeczywistość. Korsibar jest naszym Koronalem, życzę mu długich lat życia i szczęśliwych rządów.
Thismet postanowiła, że teraz uśmiechnie się chytrze.
— Twierdzisz, że nie czujesz żalu?
— Lepszym słowem byłoby „rozczarowanie”. Wiesz, że spodziewałem się zostać królem?
— Owszem. Wszyscy o tym wiedzą.
— Zdarzyło się jednak inaczej. Trudno, niech będzie i tak.
W życiu istnieją przyjemności inne niż siedzenie na tronie i podpisywanie dekretów. Mam nadzieję ich teraz zażywać.
Patrzył jej wprost w oczy w bardzo niepokojący sposób. Znów, jak niegdyś w Labiryncie, Thismet poczuła nagłe pożądanie. Wówczas zdumiało ją to i rozwścieczyło, lecz przecież tamten Prestimion był wrogiem, był rywalem. Teraz sytuacja się zmieniła. Księżniczka miała nieodparte wrażenie, że ten człowiek potrafi pogodzić się z losem. Poza tym widziała wyraźnie, że i ona mu się podoba. Po prostu musiała się zastanowić, jaki użytek mogłaby zrobić z Prestimiona w walce z Korsibarem.
Nadal się nad tym zastanawiała, kiedy książę Muldemar wstał i zebrał leżące na stole książki.
— Doskonale — powiedział. — Cieszę się, że mnie uspokoiłaś. Wolałbym, byśmy pozostali przyjaciółmi, Thismet.
— Oczywiście. — Dziewczyna obserwowała go, wychodzącego z czytelni. — Powinniśmy pozostać przyjaciółmi.
— Panie, przyszła twoja matka — oznajmił majordomus. Lady Roxivail wyglądała oszałamiająco. Krucha, drobna i nieprawdopodobnie wręcz piękna przypominała Thismet do tego stopnia, że łatwiej ją było uznać za siostrę bliźniaczkę księżniczki niż Korsibara za jej brata bliźniaka. Czarne kręcone włosy matki Thismet identycznie lśniły, w jej ciemnych oczach igrały identyczne diabelskie ogniki. Do gabinetu Koronala weszła ubrana w skąpy strój z czarnego aksamitu, ozdobiony skomplikowanym fioletowym wzorem z cienkiej nici, koronki i korali, z dekoltem tak głębokim, że niemal obnażał piersi, wysokie, krągłe i jędrne jak u młodej dziewczyny. Otaczał ją gęsty zapach słodkich perfum z egzotycznych kwiatów. Była opalona na brąz, jakby na swej słonecznej wyspie Shambettirantil przez całe dnie chodziła nago. Korsibar przyglądał się jej zdumiony.
— Powinnaś okryć ciało, stając przede mną, matko — wykrztusił.
— Dlaczego? Wydaje ci się takie brzydkie?
— Jesteś moją matką.
— Czy fakt ten nakłada na mnie obowiązek noszenia jakiegoś szczególnego stroju? Nie jestem przyzwyczajona do ubierania się jak stara kobieta, nie czuję też potrzeby udawania przed tobą skromności. Jesteśmy sobie obcy, Korsibarze. Kiedy opuściłam Zamek, byłeś jeszcze dzieckiem. W ogóle nie czuję się matką.
— Mimo to jesteś moją matką. Okryj się.
— Czyżby widok mojego ciała cię poruszał? Wybacz. — Na ustach Lady Roxivail pojawił się kokieteryjny uśmiech. Cieszyło ją to, że odbiera Koronalowi pewność siebie. Korsibar zrozumiał nagle, dlaczego Lord Confalume nie żałował, kiedy go opuściła.
Patrzył na nią bez słowa, nieruchomym, chłodnym spojrzeniem. Jej uśmiech zmienił się w złośliwy grymas. Nakryła ramiona kawałkiem jedwabiu.
— Przyszłam się z tobą pożegnać — oznajmiła. — Za dwa dni ruszam w drogę na wyspę. Gdzie, jak sądzę, czeka mnie ciężka przeprawa z twoją ciotką Kunigardą.
— Przeprawa? Spór o to, która z was jest Panią?
— Nie otrzymałam od niej zaproszenia. Nikt z jej dworu nie przybył, by towarzyszyć mi w podróży. Nikt nie wspomniał nawet o instrukcjach, które muszę przecież poznać, by spełniać zadania Pani. Kunigardą w żaden sposób nie dała do zrozumienia, że uważa cię za Koronala i że ma zamiar przekazać obowiązki Pani Wyspy.
— Ach — westchnął Korsibar. Poznał już wszystkie zalety nic nie znaczącego, królewskiego „ach”.
— Oczywiście kiedy już przybędę na wyspę, będzie musiała ustąpić, czy się jej to podoba, czy nie. Jesteś królem, ja jestem twoją matką, zasady są zasadami, matka Koronala jest Panią Wyspy i już. Niemniej uważam, że nie obejdzie się bez kłopotów. Kunigardą… jest uparta, niczego nie oddaje bez walki. Pamiętam ją doskonale z dawnych czasów.
— Jeśli będzie stawiała opór, wyślę jej polecenie ustąpienia ze stanowiska.
Roxivail roześmiała się ostrym, okrutnym śmiechem.
— Nie zechce przekazać mi obowiązków Pani właśnie dlatego, że nie uważa cię za legalnego Koronala! Więc niby czemu miałaby przyjmować od ciebie jakieś polecenia? Nie martw się, sama załatwię tę sprawę. Już ja przypilnuję, żeby wszystko potoczyło się zgodnie z moimi zamierzeniami.
— A więc rzeczywiście chcesz zostać Panią Wyspy, matko? Pytanie to chyba ją zaskoczyło.
— Tak, oczywiście, że tak! — odparła po chwili milczenia. — Czemu o to pytasz?
Teraz Koronal był zaskoczony.
— Słyszałem, że nade wszystko cenisz sobie spokój i wygodę na swej wysepce. Luksusowy pałac, jasne słońce, ciepły wiatr, rozkoszne życie bez żadnych obowiązków…
— Pałac, wiatr i słońce czekają mnie także na Wyspie Snu, a luksusu nie zabraknie mi także i tam. Jeśli zaś chodzi o brak obowiązków… jego limit na jedno życie dawno już wyczerpałam.
— Ach — powtórzył Koronal.
— Nie spodziewałam się zostać Panią Wyspy. Od lat byłam tylko sobą, czyli odrzuconą żoną Lorda Confalume’a, a co to za honor? Świat znał mnie wyłącznie dzięki imieniu mężczyzny, który niegdyś był mym mężem. Kiedy mieszkałam na Zaniku, od świtu do zmroku nie miałam nic do roboty, a od zmroku do świtu niewiele więcej. Na Shambettirantil prowadziłam bardzo podobne życie. Nagle, Korsibarze, w jakiś sposób uczyniłeś się Koronalem, a mnie Panią Wyspy, za co będę ci wdzięczna na wieki. Teraz przynajmniej mam jakąś rolę do odegrania w wielkim świecie. Och, oczywiście, że z utęsknieniem oczekuję objęcia stanowiska Pani i lepiej o tym pamiętaj, synu.
— Rozumiem.
Bardzo przypominała Thismet nie tylko urodą, lecz i duchem. Piękna, rozpróżniaczona, aż nazbyt inteligentna, głodna władzy.
— A przy okazji, jak Confalume przyjął to wszystko? — spytała raczej obojętnie.
— To wszystko?
— To, że wyrwałeś mu koronę z dłoni i włożyłeś ją na swoją głowę. Bo tak to się odbyło, prawda? Wczoraj przez parę minut rozmawiałam z twoim ojcem, po raz pierwszy od dwudziestu chyba lat. Bardzo się zmienił. Jest jak cień człowieka, którego znałam. Znikła cała jego przebojowość. Sądzisz, że zachorował?
— Chyba nie ma powodu skarżyć się na zdrowie.
— Pozwolił ci mianować się Koronalem? Wcale się nie sprzeciwiał? O ile wiem, wybrał sobie na następcę Prestimiona. Dlaczego nie przemówił od razu, nie przeszkodził ci?
— Ponieważ już się to stało. Thismet, Farąuanor, ja i jeszcze parę osób mieliśmy wrażenie, że Prestimion nie nadaje się do rządzenia, jest zbyt dumny, ma zbyt wysokie mniemanie o sobie i za mało w nim królewskiej godności; nie umie trzymać się z dala od innych, jak moim zdaniem dobry władca powinien. Za łatwo zaprzyjaźnia się z byle kim. Podjąłem więc odpowiednie działania. Działałem tak szybko, że ojciec nie miał szansy zareagować, przeszkodzić mi. Więc nie zareagował i stało się to, co się stało.
— Dumny. Zbyt wysokie mniemanie o sobie. Cóż, tymi właśnie słowami opisałabym twojego ojca. Nigdy nie lubiłam Confalume’a, wiesz? Nie mówię o miłości, chłopcze, ja go nigdy nawet nie lubiłam. Był taki sztywny, taki pompatyczny i taki strasznie świadomy tego, jakim to wspaniałym jest Koronalem. Czułam się tak, jakbym spała z pomnikiem Stiamota. Pewnego ranka, niedługo po waszych narodzinach, obudziłam się i powiedziałam sobie, że teraz nie ma już żadnych powodów, bym zostawała na Zamku, że nie odpowiada mi wychowywanie dzieci, a jeszcze mniej rola towarzyszki życia Koronala. Więc wyjechałam. Ale bardzo dziwi mnie, że Confalume pozwolił ci na tę sztuczkę z koronowaniem samego siebie. Musiał się zestarzeć.
— Nie jest młody — stwierdził uroczyście Korsibar, spoglądając tęsknie na drzwi. Czemu nikt nie wejdzie, nie przerwie tej rozmowy? Ale dziś już nie miał w planie żadnych obowiązków. — Cóż, matko…
— Nie martw się, zaraz wychodzę. Tylko najpierw chciałam ci udzielić kilku matczynych rad.
Korsibar uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili, gdy pojawiła się w jego gabinecie.
— Lepiej późno niż wcale, prawda? — zażartował.
— Określenie „matczyna rada” może nie najlepiej pasuje do sytuacji. Są to rady natury politycznej. W końcu obydwoje jesteśmy teraz Potęgami Królestwa.
— Słucham więc.
— Po pierwsze, wydaj Thismet za mąż jak najszybciej. Daj ją któremuś z przystojnych lordów, na przykład Navigornowi albo temu twojemu przyjacielowi Mandrykarnowi… ze Stee, zdaje się. Komuś wystarczająco energicznemu, by ją okiełznał, i wystarczająco lojalnemu, by nie zaczął intrygować, gdy tylko ożeni się z siostrą Koronala. Nie możesz dopuścić, by pozostała niezamężna. Piękne samotne kobiety stwarzają problemy. Wiem coś o tym, Korsibarze.
— Thismet już zaczęła stwarzać problemy — przyznał Korsibar. — Wezmę twoją radę pod uwagę i bardzo ci za nią dziękuję.
— Po drugie: pozbądź się Prestimiona. Korsibar drgnął ze zdumienia.
— Pozbyć się…
— Oczywiście. Wygnanie tu nie wystarczy. Dopilnuj, by znikł na zawsze. Zakładam, że masz na służbie kogoś, kto wie, jak to zrobić.
— Prawie na pewno Farąuanor. Sanibak-Thastimoon chyba też. Ale… Prestimion nie stanowi przecież niebezpieczeństwa. Doskonale przyjął utratę Korony.
— Doprawdy?
— Oczywiście, że czuje się pokrzywdzony, lecz to człowiek praktyczny, realista. Jestem królem, mam za sobą armię, jak mógłby mi zagrozić? Prestimion jest przyzwoity, ma czystą duszę. Zawsze uważałem go za przyjaciela.
— Przyjaciela — powtórzyła Roxivail, nie kryjąc ironii.
— Owszem, przyjaciela. Co ty możesz o tym wiedzieć, matko? Ci ludzie to dla ciebie tylko nazwiska, a ja przeżyłem wśród nich całe życie. Oczywiście, Prestimion jest pewien, że byłby lepszym Koronalem ode mnie, jak mógłby tak nie myśleć? Jednak Koronalem jestem ja. Władza przeszła z ojca na mnie, nie da się tego zmienić i Prestimion o tym bez wątpienia wie. Nie mam zamiaru zrobić mu krzywdy, to w ogóle nie wchodzi w rachubę. Wręcz przeciwnie, spacyfikuję go wysokim stanowiskiem rządowym, wówczas nie będzie już miał powodu, by czuć do mnie żal.
— Pozbądź się go — powtórzyła Roxivail. — Człowieka jego pokroju nie kupi się miejscem w Radzie. I on jest na to za dumny. Znałam jego ojca, człowieka o wielkim poczuciu godności, pod tym względem niczym nie różniącego się od Confalume’a. Prestimion jest taki sam. Jeśli ostatnio okazywał ci przyjaźń, to tylko by zyskać na czasie, wybrać najlepszą chwilę do ataku. Powtarzam ci, Korsibarze, on nie spocznie, póki nie stanie na twoim trupie, przymierzając, czy pasuje mu twoja korona. Musisz go zabić.
Korsibar potrząsnął głową.
— Skorzystałem ze złej rady maga Sanibaka-Thastimoona, podczas turnieju rycerskiego spróbowaliśmy zabić przyjaciela Prestimiona, Gialaurysa, i ta próba nie mogła gorzej się dla nas skończyć. Dość o zabijaniu, matko. Prestimion nie ma wobec mnie złych zamiarów i ja nie mam złych zamiarów wobec niego.
— Zrobisz, jak zechcesz. — Lady Roxivail wzruszyła ramionami. — Ale jeśli wolno mi coś zasugerować, przynajmniej wymyśl mu jakąś próbę, sprawdź, czy jest takim dobrym przyjacielem, jak ci się wydaje. I zrób to jak najszybciej.
— Pomyślę o tym. — Korsibar splótł dłonie i w marzeniach wysłał matkę gdzieś daleko, nie bliżej niż dziesięć tysięcy mil od Zamku. — Masz dla mnie jeszcze jakieś dobre rady?
— Sądzę, że i tych na razie wystarczy. No, wstań zza tego biurka, chłopcze, pocałuj mamę na pożegnanie. — W jej oczach pojawiły się złe błyski. Przytuliła się do niego, poczuł dotyk jej piersi na swym ciele. I jej pocałunek wcale nie był matczyny.
Korsibar odsunął się od niej szybko, a ona równie szybko znikła za drzwiami.
— Kolejne wezwanie od Korsibara — oznajmił Prestimion. — Tym razem na prywatną audiencję w sali tronowej Confalume’a.
— A o co chodzi? — spytał Svor, stojący przy wielkim oknie w apartamentach Prestimiona na Zamku, wygodnej kwaterze w budynku z białej cegły znanym pod nazwą Wieży Munnerak, zbudowanej we wschodnim skrzydle. Tu podczas pobytu na Zamku mieszkali książęta rangi Prestimiona. Był późny ranek, pokój rozświetlały złotozielone promienie słońca.
— Zamierza oferować mi stanowisko w rządzie — wyjaśnił Prestimion. — Ma to pewien związek z rozmową z ostatniego dnia naszego pobytu w Labiryncie, kiedy to obiecał, że uczyni mnie ministrem.
— Bądź ostrożny — ostrzegł Sepiach Melayn. — Przysługi wrogów często okazują się trucizną.
— A co to niby ma znaczyć?
— Podejrzewam, że ma zamiar cię skompromitować, sugerując, że brałeś jakiś udział w nielegalnym zdobyciu władzy. Jeśli przez pewien czas będziesz siedział po jego prawej ręce w sali Rady, będziesz potwierdzał jego dekrety i prawa, organizował jego spotkania, to gdy pewnego dnia powstaniesz i zaczniesz nawoływać do obalenia nielegalnego Koronala, przedstawisz się jako niewdzięczny zdrajca, przesadnie ambitne książątko złośliwie atakujące swego władcę.
— Tak więc powinienem nie buntować się otwarcie, lecz i nie przyjmować stanowisk. Rozumiem, co masz na myśli. A jeśli Korsibar mi na to nie pozwoli?
— Jak mógłby tego dokonać? — zdziwił się Septach Melayn. Nim Prestimion zdołał mu odpowiedzieć, do rozmowy wtrącił się Svor.
— Przez przyjęcie postawy „kto nie ze mną, ten przeciw mnie” — wyjaśnił. — Z pewnością Farąuanor już zaraził go tym pomysłem: postaraj się kupić lojalność Prestimiona, trzymając go przy boku, daj jakieś ważne stanowisko w rządzie, a jeśli Prestimion odrzuci tę propozycję, będziesz miał dowód, że prędzej czy później zechce ci sprawić kłopoty. Gdyby sytuacja była odwrotna, ja udzieliłbym takiej rady Prestimionowi.
— Owszem — przyznał Septach Melayn, wypowiadając to słowo powoli, przeciągle. Wyjął z pochwy swój paradny rapier. Polerował teraz błyszczącą stal ściereczką nasyconą tłuszczem. — Ty i hrabia Farąuanor, dwa grzybki w barszcz. Gdyby jeszcze zapuścił brodę, bylibyście nie do rozpoznania.
Gialaurys, który przez dłuższy czas milczał, spytał teraz:
— Kiedy ma się odbyć ta audiencja u Korsibara?
— Dzisiaj. Za godzinę.
— I będziecie rozmawiać w cztery oczy?
— O ile wiem, tak.
— Więc weź ze sobą sztylet — poradził Gialaurys. — Wysłuchaj uważnie, co Korsibar ma ci do powiedzenia, uśmiechaj się, kiwaj głową, nie daj mu powodów do podejrzeń, a kiedy atmosfera zrobi się już ciepła i przyjacielska, wbij mu sztylet w serce, włóż na głowę koronę i ogłoś się Koronalem.
— Brawo, Gialaurysie! — krzyknął Septach Melayn. — Lekcje zdrady i perfidii musiałeś pobierać u naszego umiłowanego diuka Svora. Wygląda mi na to, że okazałeś się pojętnym uczniem.
— Zdrada to specjalność Korsibara — odparł spokojnie Gialaurys — on bowiem ukradł koronę. Ja tylko proponuję, jak naprawić skutki tej zdrady. Czego tu się wstydzić?
— Sądzisz, że Korsibar nie będzie miał w pobliżu gwardzistów? — spytał Prestimion. Sugestia Gialaurysa, choć potworna, bardziej go rozbawiła niż rozgniewała. — Zabiję go i w tej samej chwili sam będę martwy. Będę panował rekordowo krótko. Rozumiem jednak, co oznacza twoja przyjacielska rada. Mam wrażenie, że bardziej ode mnie chcesz, bym został Koronalem.
— Więc co zrobisz, kiedy staniesz z Korsibarem twarzą w twarz? — zapytał diuk Svor.
Prestimion zmarszczył brwi.
— Właściwie jeszcze nie wiem, co zrobię — przyznał. — Chętnie wysłucham rad każdego z was, oczywiście jeśli nie każecie mi ukrywać sztyletu na piersi.
— Najlepiej w ogóle nie idź — powiedział Septach Melayn — a skoro iść musisz, cały czas słuchaj, mów niewiele i kiedy złoży ci ofertę, powiedz, że potrzebujesz czasu, by ją rozważyć, musisz porozmawiać z matką, dowiedzieć się od lady Therissy, czy nie jesteś bardziej potrzebny w domu niż w rządzie na Zamku.
— Dobrze. Zyskam na tym trochę czasu, ale tylko trochę.
— Żałuję, że nie wymyśliłem nic sprytniejszego.
— Ja też — przyznał Prestimion.
— Mówiłeś, zdaje się, że audiencja ma się odbyć w sali tronowej? — spytał Svor. — Nie w gabinecie Koronala.
— Owszem, w sali tronowej.
Svor spochmurniał. Obrócił się lekko i patrzył za okno, nie na Prestimiona.
— Moim zdaniem oznacza to kłopoty — powiedział. — On się ciebie boi. Biura Koronala nie są dla niego wystarczająco wspaniałe, by służyć za miejsce tego spotkania. Kiedy zwróci się do ciebie, chce mieć za sobą majestat sali tronowej. Oznacza to, że w duszy czuje się słaby. Wróg o słabej duszy, lecz dysponujący wielką władzą i siłą, jest bardzo niebezpieczny. Korsibar zaatakuje cię ze strachu, jak zapędzony w ciemny kąt szczur. Uważaj na siebie, Prestimionie.
— Oczywiście. Z całą pewnością będę na siebie uważał. — Prestimion otworzył drzwi wielkiej szafy w garderobie i przyglądał się strojom. — Kolejnym poważnym problemem, panowie, jest: czy powinienem włożyć na siebie coś wspaniałego i wielkiego, jak przystoi księciu wezwanemu przez oblicze Koronala? A może tym go zaniepokoję, więc powinienem ubrać się skromniej, niczym pokorny wasal, którego bez wątpienia chciałby we mnie widzieć? — Roześmiał się. — A jednak nie chcę przecież, by traktował mnie zbyt lekko. Może najlepiej jest zachować umiar, jak we wszystkich sprawach.
Wybrał w końcu strój prosty, lecz kosztowny: białą tunikę z jedwabiu sprawiającego wrażenie bawełny, szare obcisłe spodnie z tego samego materiału i zwykłą czerwoną pelerynę zdobną na krawędziach we wzór wyszywany złotą nicią oraz wysokie, sznurowane skórzane buty. W ostatniej chwili założył sobie na szyję amulet Thalnapa Zelifora, corymbor, zielony kamień na złotym łańcuszku.
Gialaurys i Septach Melayn odprowadzili go aż do Zamku Wewnętrznego; potem już sam minął posterunek straży przy wejściu do sali tronowej. Svor, który miał umówione spotkanie z pewną damą z otoczenia diuka Kanteverela — było to bardzo charakterystyczne dla Svora, że przykładał wielką wagę do spotkań z damami, a damy do spotkań z nim — postanowił im nie towarzyszyć.
Kiedy Prestimion wszedł na salę, Korsibar siedział na Tronie Confalume’a i wyglądał doprawdy wspaniale. Na strój w kolorach Koronala, zielonym i złotym, włożył wspaniały płaszcz z ciemnoszkarłatnego aksamitu. Pas z wężowej skóry otaczający mu biodra nabity był turmalinami i błękitnym kwarcem. Korsibar siedział prosto niczym świeca. Na czole miał koronę Koronali, błyszczącą jasno jak gwiazda, która uświetniła przejęcie przez niego władzy. Na szyję założył Naszyjnik Vildivara, którego złote ogniwa błyszczały od szafirów, rubinów i topazów, na palec nasadził masywny pierścień należący niegdyś do Lorda Moazlimona: wielki diament osadzony w oprawie jaspisu i topazu. Wyglądało na to, że Svor dokładnie wszystko przewidział, pomyślał Prestimion. Korsibar, choć zewnętrznie tak wspaniały i królewski, nadal nie był pewny siebie, zastosował więc teatralne akcesoria władzy z jakąś rozpaczliwą nadzieją, że dzięki nim uzyska przewagę nad rozmówcą.
Owszem, wyglądał wspaniale, to trzeba mu było przyznać. No i oczywiście sam tron był najlepszą oprawą dla władcy. Prestimion na jego widok poczuł ukłucie żalu i smutku, i znów musiał pomyśleć o tym, co stracił, bo przecież tron ten powinien należeć do niego. Masywna bryła opalu, wielka mahoniowa podstawa, srebrne kolumny, złoty baldachim, a jeszcze błyski drogich kamieni wprawionych w belki stropowe, dekoracyjne tkaniny, lśniące parkiety… Confalume musiał wyłożyć na tę salę bogactwa pięciu prowincji!
I nic o tym nie wiedząc, budował ją dla syna. Dla własnego syna!
— Podejdź, Prestimionie — powiedział Korsibar. — Jeśli pozostaniesz tak daleko, echa przeszkodzą nam w rozmowie.
Prestimion podszedł kilka kroków bliżej tronu. Oprócz niego i Korsibara w sali tronowej nie było nikogo, choć tuż za drzwiami rozstawiono spory oddział gwardzistów. Korsibar górował nad nim, siedząc na wysokim tronie. Żeby go zobaczyć, książę musiał wysoko zadzierać głowę.
— Prestimionie… — powiedział Korsibar i umilkł, gdyż Pre-stimion nie klęknął, nie uczynił gestu rozbłysku gwiazd, w żaden sposób nie okazał, że stoi przed obliczem władcy.
Bądź ostrożny, Prestimionie, doradzał Svor.
Tak, tak, powinien być ostrożny, a jednak w tym momencie konfrontacji Prestimion stał jak tknięty paraliżem, a jednocześnie w jego zimnej duszy zapłonął ogień nieopanowanego gniewu.
Nie był w stanie uklęknąć przed tym człowiekiem.
Nie był w stanie pozdrowić go gestem rozbłysku gwiazd.
Po raz pierwszy od tego okropnego dnia, kiedy skradziono mu koronę, znalazł się sam na sam z Korsibarem. Przedtem byli niemal przyjaciółmi, dwa wolne duchy, książątka Góry, teraz jednak jeden z nich był królem, a drugi nie, jeden z nich zasiadał na wysokim tronie z czarnego opalu, na głowie miał koronę, na ramionach płaszcz ze szkarłatnego aksamitu, drugi zaś stał przed nim w pokorze, ubrany w prostą tunikę i skórzane buty. Prestimion uświadomił sobie, jak wielkie zło się stało; uświadomił to sobie właśnie teraz, tutaj, we wspaniałej sali tronowej Lorda Confalume’a. Całą siłą woli walczył, by zachować panowanie nad sobą, czuł jednak, że przegrywa tę walkę.
— Wiem, jakie musi to być dla ciebie trudne — powiedział Korsibar.
— Jest trudne — przyznał Prestimion. Głos miał zdławiony.
— Powinieneś dodać: „panie mój”. Prestimion zwilżył wargi.
— Wiem — przyznał.
— A więc słucham!
— Korsibarze…
— Lordzie Korsibarze.
— Czy ty rzeczywiście wiesz, co to dla mnie znaczy? Siedzisz na tronie ustrojony w klejnoty dawnych władców, z koroną na głowie…
— Jestem Lordem Koronalem, Prestimionie.
— Zasiadasz na tronie. Nosisz koronę.
Ciemna twarz Korsibara poczerwieniała. Źle się dzieje, pomyślał Prestimion. Zdawał sobie sprawę z tego, że stoi nad przepaścią i co gorsza, nie potrafi odsunąć się od krawędzi. Nieświadomie ujął w dłoń amulet Vroona, potarł jego gładką zieloną powierzchnię, zorientował się nagle, co robi, i cofnął rękę.
— Proszę cię, Prestimionie. Koronal nie powinien mówić „proszę”, ja jednak wypowiedziałem to słowo. Pragnę, byśmy pozostali przyjaciółmi. Pragnę, byś sprawował władzę nad obywatelami Majipooru, byś wraz ze mną zasiadał w Radzie, byś dał nam to, co możesz dać, czyli bardzo wiele. Pewne formalności trzeba jednak zachować.
— Twój ojciec też powiedział „proszę”. W Labiryncie, kiedy poszedłem porozmawiać z nim i spytałem, czy zamierza pogodzić się z tym, że przejąłeś władzę. „Proszę, Prestimionie”, powiedział i rozpłakał się. Usłyszałem więc „proszę” zarówno od Pontifexa, jak i od Koronala. Jeśli rzeczywiście jesteś Koronalem, Korsibarze.
Korsibar westchnął ze zdumienia.
— Prestimionie… wkraczamy na bardzo niebezpieczny grunt…
— Owszem.
Przekroczył krawędź otchłani. Teraz już się nie cofnie, spadnie aż na samo dno.
— Ostrzegano mnie, bym tego nie robił — powiedział Koronal. — Niemniej czułem, że jestem ci winien miejsce w Radzie. I nadal jestem skłonny mianować cię jej członkiem. Musisz jednak powiedzieć, że uznajesz mnie za Koronala, i poprzeć te słowa czynem.
— Nie. — Prestimion nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w siedzącą wysoko na tronie postać.
— Nie?
— Za wiele ode mnie żądasz.
— Żądam od ciebie tylko tego, co konieczne. Jeśli nie spełnisz tego żądania, powstanie między nami konflikt.
— Kiedy zdecydowałem się przyjąć twoje zaproszenie, nie miałem zamiaru doprowadzić do powstania między nami konfliktu. Nie miałem zamiaru stawać przeciwko tobie. Teraz jednak, kiedy na własne oczy zobaczyłem cię siedzącego na tronie, wszystko się zmieniło i nie mam już wyboru — musiałem powiedzieć to, co powiedziałem. Przyjmę miejsce w Radzie, Korsibarze, jeśli nadal chcesz mi je przyznać, uważam bowiem, że najlepiej byłoby dla wszystkich, gdybyśmy ze sobą współpracowali, chroniąc nasz świat przed chaosem, nie chciałbym także być tym, kto ów chaos na świat sprowadzi.
— Twe słowa sprawiają mi wielką radość.
— Jeszcze nie skończyłem. — Prestimion nie miał zamiaru ustąpić. — Powinieneś także wiedzieć, że przyjmę miejsce w Radzie, rozumiejąc, że jest to rząd przejściowy, że służy władzy nieprawnej, że będzie działać tylko dopóty, dopóki nie rozwiąże się obecnego kryzysu konstytucyjnego i sytuacja nie wróci do normy. Twierdzę, Korsibarze, że nasz świat nie ma dziś prawowitego Koronala.
A więc stało się. Rękawica została rzucona. Tych słów nie da się cofnąć nigdy.
Korsibar milczał, wpatrując się w księcia Muldemar ze zdumieniem. Na czole pulsowała mu wyraźnie widoczna żyła, wyglądało to tak, jakby jego czaszka lada chwila miała eksplodować. Twarz miał czerwoną, czerwieńszą nawet od królewskiego płaszcza.
I przez chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa.
— Czy zamierzasz zmienić stanowisko i odwołać to, co powiedziałeś? — spytał w końcu z groźbą w głosie.
Prestimion patrzył mu prosto w oczy. Nie odpowiedział.
Korsibar tylko skinął głową. W złowrogiej ciszy rozległo się nagle westchnienie, jakby uwolniła się oto jakaś wielka siła, a potem ostre, pojedyncze klaśnięcie w dłonie. Echo jeszcze powtarzało ten dźwięk, gdy do sali tronowej wpadli gwardziści. Prestimion uświadomił sobie, że czekali na sygnał w jakiejś ukrytej komnacie. Korsibar ożywił się nagle, wstał i głosem niczym grom zakrzyknął:
— Oto zdrajca! Aresztujcie go i odprowadźcie do zamkowych lochów!
Septach Melayn znajdował się w swych apartamentach. W ręku trzymał rapier i walczył z cieniem, by zachować ostrość wzroku i prawidłową pozycję ciała — znany był z tego, że uprawiał ćwiczenia przez co najmniej godzinę dziennie — kiedy do środka wpadł jak burza Gialaurys.
— Prestimion aresztowany! — krzyknął. — Zakuto go w łańcuchy i odprowadzono do jednego z tuneli Lorda Sangamora.
— Co? Co takiego? — Septach Melayn schował rapier do pochwy, skoczył przez całą szerokość pokoju, złapał w garść luźną połę kamizelki Gialaurysa i przysunął swoją twarz do jego twarzy. — Aresztowany? Jak? Dlaczego?
— Był na audiencji u Korsibara i coś złego się stało. Doszło do kłótni. Korsibar kazał strażnikom go odprowadzić, zatrzymać pod zarzutem zdrady. Dowiedziałem się wszystkiego od siostrzeńca Serithorna, Akbalika, który czekał w antyszambrach na rozmowę z Korsibarem i wszystko słyszał.
— Aresztowany — powtórzył zdziwiony Melayn. — Kto by pomyślał, że ten głupiec Korsibar znajdzie w sobie tyle odwagi. Nie, odwołuję to, co powiedziałem, głupi to on rzeczywiście jest, ale odwagi mu nie brakuje. Kiepska to mieszanka, wielka odwaga i ani odrobiny mądrości, która by ją temperowała. — Mówiąc tak, chodził szybkim krokiem po kwaterze, zbierając broń, ubrania i jakieś drobiazgi. Wrzucał je do podróżnego worka. — Szaleństwo, nic więcej, tylko szaleństwo. Musiał go namówić ten jego dwugłowy mag, a może i Farąuanor, który ma w sobie tyle przewrotności, że wystarczyłoby jej do napełnienia trzech głów. — Przerwał na chwilę, a potem dodał: — Musimy się stąd wynosić czym prędzej, ty i ja.
— I zostawić Prestimiona wiszącego na ścianie lochu w kajdanach? — spytał z niedowierzaniem Gialaurys. — Nic z tego.
— Myślisz może, że we dwóch zdołamy go uwolnić? — Septach Melayn roześmiał się wesoło. — Sami przeciwko całemu Zamkowi? Popełnilibyśmy największe głupstwo na świecie.
— Jeśli zaczniemy protestować, to z pomocą ludzi takich jak Oljebbin i Serithorn…
— Nie dadzą nam nawet najmniejszej szansy. Przyjacielu, w lochach jest dużo miejsca, starczy nie tylko dla Prestimiona, i w tej chwili prawdopodobnie szykują tam miejsce dla nas. Niewiele mu pomożemy, wisząc obok niego.
— Myślisz, że ośmieliliby się…
— Nawet Korsibar jest wystarczająco sprytny, by wiedzieć, że pewne sprawy załatwia się do końca. Już próbował zabić cię na oczach tłumu ludzi, czyżbyś zdążył o tym zapomnieć? Teraz wykonał posunięcie przeciw Prestimionowi… nie może pozostawić nas przy życiu. Zechce pozbyć się nas wszystkich za jednym zamachem. — Septach Melayn niecierpliwie pchnął swego wielkiego przyjaciela w stronę drzwi. — Idź już, Gialaurysie, wychodź! Musimy uciekać z Zamku. Tam będziemy wolni, zorganizujemy wsparcie i uwolnimy Prestimiona. Rusz się wreszcie! Uciekajmy, póki jeszcze mamy szansę.
— Rzeczywiście, chyba powinniśmy uciec. Tylko dokąd?
— Ach! — Septach Melayn zastanawiał się przez chwilę. Tej kwestii nie miał jeszcze czasu rozważyć, ale odpowiedź znalazł niemal natychmiast. — Do Muldemar, do matki i braci Prestimiona. Trzeba im powiedzieć, co się stało, a potem będziemy się zastanawiać, co dalej. — Gniewnie potrząsnął głową. — Co za nagła odmiana fortuny! Ten, który winien siedzieć na najwyższym tronie, rzucony został do najniższych lochów!
— A Svor? — pytał dalej Gialaurys. — Co ze Svorem? Septach Melayn skrzywił się.
— Jest z którąś z tych swoich dziwek, jakąś dziewczyną z Bailemoony, którą dał mu Kanteverel. Kto wie, dokąd z nią poszedł? Nie mamy czasu na przeszukiwanie wszystkich sypialni Zamku. Zostawię mu wiadomość, nic więcej nie da się zrobić. Jak ci się to podoba?
— Zgadzam się, oczywiście. Svor musi sam zadbać o siebie.
— Więc idź do swych pokojów, spakuj się. Wyjedziemy z Zamku od strony Gossif, przez Blanki Spurifona — wiesz, gdzie to jest? — a potem pojedziemy starą drogą na Huine. Droga Dizimaule’a jest zbyt ryzykowna, ją zablokują pierwszą. Za to, jeśli Bogini jest po naszej stronie, o Gossif na razie nawet nie pomyślą, a potem będzie już za późno.
— Doskonały plan. Spotkamy się za piętnaście minut przy Schodach Kanaby, to te za starym placem musztry.
— Za dziesięć.
— Niech będzie dziesięć.
— Gdybyśmy się tam nie spotkali, uciekaj z Zamku na własną rękę i jedź do Muldemar beze mnie. Ja postąpię tak samo. Nie powinniśmy ryzykować i czekać na siebie nawzajem. — W oczach Melayna na moment tylko pojawił się błysk prawdziwej męskiej przyjaźni towarzyszy broni, złapał Gialaurysa za potężne niczym dębowa gałąź, nabite muskularni ramię, drugą klepnął go w plecy. Potem obaj wybiegli na korytarz.
Nie dostrzegli nikogo. Gialaurys pobiegł w prawo, w kierunku swych apartamentów, Melayn zaś w lewo, w stronę otwartych Krużganków Kryphona prowadzących do zrujnowanego Bastionu Balasa; znajdujący się za nimi labirynt przejść miał doprowadzić go do północnej części Zamku.
Spodziewał się, że skomplikowany układ ogromnego Zamku wspomoże go w ucieczce. Gwardziści bez wątpienia już szukali i jego, i Svora z Gialaurysem; żeby go złapać, musieliby jednak najpierw go znaleźć, a on uciekał już przez labirynt korytarzy i przejść. Ścigający nie mieli szans, chyba że przypadkiem natknęliby się na niego. Wyjść z Zamku było wiele, choć z większości nieczęsto korzystano. Do jednego z mało uczęszczanych, prawie zapomnianych, dążył Sepiach Melayn. Od czasu do czasu widział grupki gwardzistów, jednak zawsze w oddali, gwardziści za to nie widzieli go, a może nie wiedzieli jeszcze, że mają kogoś szukać.
Wszystko więc układało się dobrze, choć Melayn musiał się poruszać drogą nieco bardziej okrężną, niż początkowo zamierzał, właśnie ze względu na możliwość spotkania z gwardzistami. Przebiegł szybko przez dziedziniec, którego nazwy nie pamiętał, gdzie bezgłowe marmurowe posągi, zniszczone w ciągu pięciu tysięcy lat, leżały rzucone na stertę, potem przez most, który — jak sądził — nazywał się Przejściem Lady Thiin, i w dół, spiralną ceglaną pochylnią prowadzącą do Wieży Trąb, przez którą mógł dostać się na schody prowadzące do wyjścia.
Tu jednak ku swemu wielkiemu niezadowoleniu spotkał czterech ludzi w barwach gwardii Koronala. Zajęli pozycję u szczytu schodów, jakby chcieli zastąpić mu drogę. I rzeczywiście wyglądało na to, że takie mają zamiary. Nie sprawiali wrażenia przyjaźnie nastawionych.
— Odłóżcie broń i zróbcie mi przejście — powiedział bez chwili wahania. — Nie zamierzam marnować czasu na rozmowy.
— A gdzie to tak się śpieszysz? — spytał jeden z gwardzistów w hełmie kapitana.
— Nie zamierzam marnować czasu nawet na udzielanie odpowiedzi. Odsuńcie się. Jeśli spróbujecie mnie zatrzymać, pożałujecie. Jestem Septach Melayn.
— Znamy twoje imię i ciebie właśnie szukamy — powiedział kapitan, choć nie sprawiał wrażenia szczęśliwego z powierzonej mu misji, a stojący za nim żołnierze pobledli wręcz na myśl o pojedynku z szermierzem tak słynnym jak Melayn. — Pójdziesz z nami, nie stawiaj oporu. Z rozkazu Koronala Lorda Korsibara jesteś niniejszym…
— A ostrzegałem — przerwał mu Melayn i obnażył rapier.
Tą bronią ćwiczył jeszcze niedawno, na kwaterze. Był gotów do walki. Odparował niezdarne, szerokie cięcie kapitana, jakby miał do czynienia z dzieckiem, czubkiem rapiera naznaczył mu policzek, powrotnym cięciem zranił jednego z gwardzistów w ramię, obrócił broń skrętem nadgarstka, odcinając trzeciemu trzy palce; dokonał tego pozornie niespiesznie i bez wysiłku. Czwarty gwardzista uzbrojony był w małe, szare metalowe urządzenie, miotacz energii, który rozpaczliwie usiłował wymierzyć, by móc otworzyć ogień. Z całą pewnością jednak nie miał jeszcze okazji do użycia go w walce, ręka tak mu się trzęsła, że nie mógł nawet odbezpieczyć broni. Rapier odciął mu dłoń w nadgarstku; żołnierz zawył w bólu i szoku, jak to się zwykle zdarza w przypadku takich ran, a Septach Melayn okrążył go i pobiegł dalej.
Starcie trwało zaledwie kilka chwil, krzyki i jęki rannych przywołały jednak kolejnych gwardzistów; Melayn widział ich, ścigających go rampą. Skręcił w lewo, ominął zrujnowaną wschodnią część Wieży Trąb i niemal natychmiast zobaczył pusty podziemny zbiornik na wodę, długi i umieszczony głęboko; przez jego wylot widać było światło dnia. Wpełzł do niego natychmiast, przebiegł pochylony jakieś pięćdziesiąt kroków i wyszedł na niższym poziomie. Znalazł się na krawędzi Blanków Spurifona, dostał się więc dokładnie tam, gdzie chciał się dostać.
Gialaurysa nie było na umówionym miejscu. Sepiach Melayn zaczekał na niego kilka minut, póki nie zobaczył gwardzistów biegnących mniej więcej dwa poziomy wyżej.
Dalsza zwłoka byłaby głupotą. Koszary gwardii znajdowały się niedaleko. Mógł trafić na żołnierzy, którzy go nawet nie szukali, po prostu schodzili ze służby, i doszłoby znowu do rozlewu krwi.
Septach Melayn zbiegł z blanków ku małej, starej i niemal nigdy nie używanej bramie, którą wychodziło się z Zamku od strony północnej. Przed nim rozciągała się droga do Huine. Mógł zejść nią kawałek; gdyby potem skręcił na wschód, trafiłby na skrzyżowanie z drogą Gossif, Gossif zaś graniczyło z Tidias z Miast Wewnętrznych, gdzie Septach Melayn się urodził, Tidias zaś leżało blisko Muldemar. Żywił głęboką nadzieję, że spotka tam Gialaurysa. Wolał nie myśleć o tym, że zadanie uwolnienia Prestimiona z łap Korsibara spadnie wyłącznie na jego barki.
Obejrzał się. Ani śladu wielkoluda. Oby się okazało, że zdołał uciec z Zamku przede mną, pomyślał. I niech Bogini wspomaga go w drodze.
Sprężystym krokiem zaczął schodzić po zboczu Góry Zamkowej.