Znaki na niebie i ziemi pojawiały się przez cały rok, deszcz krwi nad Ni-moya, grad kamieni w kształcie łzy spadający na trzy z miast Góry Zamkowej i wreszcie coś wręcz potwornego, wielka czworonożna czarna bestia o płonących rubinowych ślepiach i rogu wyrastającym z czoła, płynąca poprzez zmierzch nad portowym miastem Alaisor. Takiego potwora nie widziano nigdy na planecie Majipoor, nie widziano go na ziemi, a już z całą pewnością nie na niebie. A teraz, w swej niedostępnej dla nikogo sypialnej komnacie stary Pontifex Prankipin leżał, wreszcie umierający, otoczony magami, czarodziejami i tauma-turgami, w których obecności dożywał ostatnich lat.
Na świecie zaś panowały napięcie i niepewność. Któż mógł powiedzieć, jakie zmiany, jakie niebezpieczeństwa przynieść może śmierć Pontifexa? Świat przecież przez czterdzieści z górą lat był tak stały, taki stabilny, przez czterdzieści z górą lat nie zaznał zmiany władcy.
Gdy tylko rozeszły się wieści o chorobie Pontifexa, lordowie, książęta i diukowie Góry Zanikowej zaczęli zjeżdżać się do wielkiego podziemnego miasta w oczekiwaniu na dwie uroczystości: jedną, smutną, było odejście wybitnego władcy; drugą, radosną — powołanie na jego miejsce nowego, energicznego i w pełni sił. A teraz czekali z zaledwie powstrzymywaną niecierpliwością na coś, co bez wątpienia musiało wkrótce nastąpić.
Mijały jednak tygodnie, a Pontifex nadal kurczowo trzymał się życia. Umierał, ale powoli, przegrywał, ale walczył ze śmiercią o każdy oddech. Lekarze władcy dawno przyznali, że sprawa jest beznadziejna. Magowie i czarodzieje władcy nie byli w stanie uratować mu życia swą sztuką. Wręcz przeciwnie, przed wieloma miesiącami przewidzieli, że musi umrzeć, choć samego Pontifexa o tym nie powiadomili. I teraz czekali, wraz z całym Majipoorem, by spełniło się ich proroctwo.
Jako pierwszy z wielkich w stolicy Pontifexa pojawił się książę Korsibar, wspaniały i powszechnie podziwiany syn Koronala Lorda Confalume’a. Korsibar polował na ponure i wodnej pustyni rozciągającej się na południe od Labiryntu i tam otrzymał wiadomość o zbliżającej się śmierci Pontifexa. Miał przy boku siostrę, piękną lady Thismet oraz arystokratycznych przyjaciół, którzy zazwyczaj towarzyszyli mu na polowaniach. Zaraz po nim w Labiryncie pojawił się Wielki Admirał Królestwa, książę Gonivaul, następnie kuzyn Koronala, diuk Oljebbin ze Stoienzar, mający rangę Najwyższego Doradcy, za nim zjawił się na miejscu nieprawdopodobnie wręcz bogaty książę Serithorn z Samiyole, uważający się za spadkobiercę co najmniej czterech Koronalów z dalekiej przeszłości.
Młody, energiczny książę Prestimion z Muldemar — ten, którego uważano powszechnie za nowego Koronala, skoro Lord Confalume zastąpić miał Prankipina na tronie Pontifexa — przybył ze swych apartamentów na Zamku w świcie Serithorna, a wraz z nim jego trzech nieodłącznych przyjaciół: wielki, ponury Gialaurys, sprawiający mylne wrażenie dandysa Septach Melayn i chytry, niewysoki diuk Svor. Inni wielcy nie dali na siebie długo czekać: Dantirya Sambail, szorstki, lecz imponujący prokurator Ni-moya, jowialny Kanteverel z Bailemoony, hierarchini Marcatain, osobista przedstawicielka Pani z Wyspy Snu, aż wreszcie przyszedł czas na Koronala Lorda Confalume’a, władcę wielkiego, zdaniem niektórych nawet najwspanialszego w długiej historii Majipooru. Całe dziesięciolecia rządził w harmonijnej współpracy z Prankipinem, wprowadzając świat w okres niesłychanego dobrobytu.
Wszyscy więc byli już na miejscu i wszyscy czekali na sukcesję. Przyjazd Lorda Confalume’a oznaczał z całą pewnością, że koniec Prankipina musi być bliski, ale to, czego się spodziewano, nie nastąpiło ani dziś, ani jutro, ani po tygodniu. I dalej nie następowało.
Korsibar, syn Koronala, najgorzej chyba przyjmował zwłokę. Był to człowiek energiczny, przyzwyczajony do życia na swobodzie, słynny myśliwy; długonogi, o szerokich ramionach, chudą twarz miał opaloną na brąz od ciągłego przebywania pod niebem i słońcem. Choćby czasowy pobyt w niezmierzonych podziemnych jaskiniach Labiryntu doprowadzał go do szaleństwa.
Przez niemal rok planował wyprawę myśliwską na południowym łuku Alhanroelu. O czymś takim marzył niemal od urodzenia — o ambitnej, dalekiej ekspedycji, dzięki której mógłby wypełnić salę, którą już zarezerwował sobie w Zamku Lorda Confalume’a, wspaniałymi trofeami, nieznanymi jeszcze, a cudownymi stworami. W polu był jednak zaledwie dziesięć dni i już musiał odwołać wyprawę, musiał zamieszkać w tym ponurym, dusznym Labiryncie, pozbawionym słońca, pozbawionym radości królestwie ukrytym głęboko pod powierzchnią ziemi.
A teraz wydawało się, że z powodu godności ojca i własnego wysokiego stanowiska będzie musiał pozostać całe tygodnie, a może nawet miesiące tu, w tym wielokondygnacyjnym świecie wznoszących się w nieskończoność i w nieskończoność opadających korytarzy, skazany na bezczynność. Nie ośmieli się wyjechać teraz, musi czekać, aż stary Pontifex wyda ostatnie tchnienie i Lord Confalume zastąpi go na tronie. A przecież inni, niżej urodzeni, mogli przemierzać piękny wolny świat, robić, co im się żywnie podobało. Powoli nadchodziła chwila, w której Korsibar miał powiedzieć sobie: „Nie zniosę tego dłużej”. Śnił o polowaniu, o jasnym, otwartym niebie, o dotyku świeżego północnego wiatru na twarzy. W miarę jak mijały kolejne dni i kolejne noce, podczas których nie miał nic do roboty, niecierpliwość wrzała w nim coraz gorętsza, narastała i już gotowa była wybuchnąć.
— Najgorsze ze wszystkiego jest to przeklęte czekanie — powiedział Korsibar, patrząc po kolei na twarze zebranych w holu recepcyjnym Sali Sądów o suficie z onyksu. Hol recepcyjny, położony trzy poziomy nad właściwą salą, stał się ulubionym miejscem mieszkającej czasowo w Labiryncie arystokracji. — Czekanie i nic, tylko czekanie! Bogowie! Kiedyż on umrze? Skoro już musi umrzeć, niechże stanie się to jak najszybciej. Niechże się wreszcie stanie, niech to się już skończy!
— Na wszystko nadejdzie właściwy czas — stwierdził diuk Ołjebbin z namaszczeniem i pokorą.
— Ile jeszcze czasu przyjdzie nam tu siedzieć, nic nie robiąc? — denerwował się Korsibar. — To, co się dzieje, zdążyło już sparaliżować cały nasz świat! — Właśnie opublikowano najnowszy biuletyn o stanie zdrowia Pontifexa. Głosił on, że podczas nocy nie nastąpiły żadne zmiany, że Pontifex jest w ciężkim stanie, lecz nadal żyje. Korsibar uderzył się pięścią w dłoń. — Czekamy, czekamy, czekamy, a potem znów czekamy i ciągle nic się nie dzieje. Czyżbyśmy za wcześnie przyjechali do Labiryntu?
— Zgodnie ze swą najlepszą wiedzą doktorzy orzekli, że Jego Wysokość nie będzie żył długo — stwierdził zawsze elegancki Septach Melayn. Należał do najbliższych przyjaciół Prestimiona, był szczupły, wysoki, pozował na dandysa i słynął z mistrzowskiego opanowania sztuki fechtunku. — Podjęliśmy więc rozsądną decyzję, przyjeżdżając tu natychmiast i…
Przerwało mu donośne beknięcie i wybuch hałaśliwego śmiechu — tak swą obecność zaznaczył wielki, przysadzisty Farholt, szorstki, prymitywny mężczyzna z otoczenia Korsibara, który wśród dalekich przodków miał Lorda Guadelooma.
— Wiedza doktorów? Powiedziałeś: wiedza doktorów? — rżał Farholt. — Na kości Boga, kim są doktorzy, jeśli nie nieudanymi magami, których czary nie chcą działać?
— Za to czary prawdziwych magów działają, czy to chcesz powiedzieć? — spytał Septach Melayn, przeciągając słowa w najbardziej kpiący sposób. Przyglądał się potężnemu Farholtowi, nie kryjąc niesmaku. — Wyjaśnij mi jedno, drogi przyjacielu… załóżmy, że podczas turnieju ktoś zranił cię w ramię rapierem, leżysz na ziemi, a jaskrawa krew tryska z rany za każdym uderzeniem serca. Czy wolałbyś, by podbiegł mag i wymruczał nad tobą zaklęcia, czy też raczej by dobry chirurg natychmiast zaszył ranę?
— A kiedy to się zdarzyło, by ktoś przeszył mnie rapierem?
— Farholt patrzył na Melayna nieprzyjaźnie, spode łba.
— Ach, przyjacielu, wydaje się, że zupełnie nie zrozumiałeś, do czego prowadzę!
— Prowadzę żartem czy ostrzem rapiera? — spytał bystry diuk Svor, który przez dłuższy czas był towarzyszem księcia Korsibara, teraz jednak uznawano go powszechnie za jednego z najbliższych przyjaciół Prestimiona.
Ten i ów skwitował żart krótkim, gorzkim śmiechem, ale Korsibar tylko wściekle przewrócił oczami i wyrzucił ręce w niebo.
— Powinniśmy raz na zawsze skończyć z tym idiotycznym gadaniem — powiedział. — Czyżbyście nie widzieli, jak straszliwie głupio spędzamy czas? Marnujemy go tylko w tym śmierdzącym, dusznym mieście, w tym więzieniu, podczas gdy moglibyśmy bawić się tam, w górze, żyć pełnią życia…
— Cierpliwości, ciepliwości! — Diuk Oljebbin ze Stoienzar podniósł rękę uspokajającym gestem. Od zgromadzonych był starszy o dobre dwadzieścia lat, miał gęste, rozwichrzone siwe włosy, pomarszczoną twarz, mówił spokojnie, zdradzając właściwe jego wiekowi doświadczenie. — Z całą pewnością nie będziemy już długo czekać.
— Tydzień? Miesiąc? Rok? — nie ustępował Korsibar.
— Przycisnąć staremu poduszkę do twarzy i czekanie jeszcze dziś się skończy — burknął Farholt.
Niektórzy znów się roześmieli, bardziej szorstko niż poprzednio, inni jednak spojrzeli na mówiącego w zdumieniu, a najbardziej zdumiał się sam Korsibar. Ten i ów aż westchnął, nie wierząc własnym uszom.
Diuk Svor uśmiechnął się, obnażając na chwilę drobne, ostre zęby.
— Bardzo to prostackie, Farholcie, doprawdy bardzo prostackie — powiedział. — Pomysłem bardziej wyrafinowanym byłoby na przykład podkupienie jednego z nekromantów Pontifexa. Dwadzieścia rojalów wystarczyłoby z pewnością. Jakiś czar, kilka zaklęć i stary ruszyłby wreszcie w czekającą go drogę.
— Cóż to, Svorze? — rozległ się od wejścia znany wszystkim głos, dźwięczny i silny. — Cóż to, dyskutujemy, jak popełnić zdradę?
Słowa te powiedział Koronal Lord Confalume, który właśnie wszedł do sali ramię w ramię z księciem Prestimionem. Obaj wyglądali tak, jakby już otrzymali nowe, należne im tytuły i jakby we dwóch — Pontifex Confalume i Koronal Lord Prestimion — przy śniadaniu od niechcenia dostosowywali świat do swych zachcianek. Oczy wszystkich obecnych zwróciły się w ich kierunku.
— Wybaczcie, panie — powiedział gładko Svor, obracając się, kłaniając eleganckim, choć krótkim ukłonem i pozdrawiając Koronala należnym mu gestem rozbłysku gwiazd. — Był to tylko lekkomyślny żarcik. Nie wierzę też, by Farholt mówił poważnie, kiedy zaledwie przed chwilą doradzał uduszenie Pontifexa jego własną poduszką.
— Mówiłeś poważnie, Farholcie? — zainteresował się Koronal. W jego głosie brzmiała najdelikatniejsza groźba.
Farholt nie słynął z bystrości. Nadal szukał odpowiednich słów, kiedy odezwał się Korsibar:
— Nic poważnego nie powiedziano w tej sali od wielu tygodni, ojcze. Poważna jest tylko zwłoka, której końca nie widać. Zwłoka ta niektórym z nas napina nerwy do tego stopnia, że wręcz grożą zerwaniem.
— Mnie dotyczy to również, Korsibarze. Musimy wykazać się cierpliwością. Być może jednak, znam lekarstwo na twą dolegliwość, i to o wiele lepsze od zaproponowanego przez Svora i Farholta. — Koronal uśmiechnął się. Stanął pośrodku sali, pod szkarłatnym jedwabnym baldachimem zdobionym skomplikowanym ornamentem, w który wpisano symbol Pontifexa wykonany złotym filigranem i czarnymi diamentami.
Koronal Lord Confalume, ojciec imponującego siłą fizyczną Korsibara, był nie więcej niż średniego wzrostu, bardzo mocnej, atletycznej budowy. Wręcz biła od niego spokojna pewność siebie, jakże charakterystyczna dla kogoś, kto miał wiele czasu na oswojenie się z własną wielkością. Zasiadł na tronie Góry Zamkowej przed czterdziestu trzy laty — tylko niewielu Koronali rządziło równie długo — a jednak nadal sprawiał wrażenie człowieka w pełni sił. Oczy miał błyszczące, włosy dopiero zaczęły mu siwieć.
Do kołnierza miękkiej zielonej koszuli przyczepiony miał niewielki amulet znany pod nazwą rohilla; delikatne plamy niebieskiego złota o intrygującym, skomplikowanym wzorze otaczały oczko z jadeitu. Dotknął go teraz szybkim ruchem palców raz, a potem drugi, jakby dotknięcie to miało mu dodać sił, inni zaś, niektórzy zapewne nieświadomie, dostrzegając ten gest dotknęli swych amuletów. Lord Confalume, być może pod wpływem zamiłowanego w okultyzmie Pontifexa, wykazywał coraz większą skłonność do dziwnych, nowych ezoterycznych filozofii torujących sobie drogę do serc wszystkich mieszkańców Majipooru. Dwór rozsądnie podzielał tę jego pasję, cały z wyjątkiem najbardziej zakamieniałych sceptyków.
W tej chwili mogło się wydawać, że Koronal zwraca się prywatnie do każdego z obecnych, że poświęca swą uwagę każdemu z nich z osobna.
— Prestimion pojawił się u mnie dziś rano z propozycją moim zdaniem słuszną i zasługującą na uwagę. Podobnie jak my wszyscy jest świadom napięcia wywołanego przez przymusową nudę, jakiego doświadczamy. Książę Prestimion proponuje więc, byśmy nie czekali na śmierć Jego Wysokości z początkiem tradycyjnego Turnieju Pogrzebowego, lecz rozpoczęli pierwsze walki od razu. Będziemy przynajmniej mieli co robić.
Farholt chrząknął zaskoczony, nie było jednak wątpliwości, że pomysł mu się podoba. Poza nim milczeli wszyscy, nawet Korsibar.
— Czy to właściwy pomysł, panie? — spytał w końcu cicho diuk Svor.
— Ze względów protokolarnych, jako precedens?
— Ze względów dobrego smaku.
Koronal przyglądał mu się przyjaźnie i nie zmienił wyrazu twarzy.
— Czyż to nie my jesteśmy arbitrami dobrego smaku?
W grupie najbliższych przyjaciół i towarzyszy polowań Korsibara wszczęło się lekkie zamieszanie. Mandrykarn ze Stee szepnął coś do hrabiego Venty z Haplior, Venta odciągnął na bok Korsibara i szepnął mu coś do ucha. Księcia zaskoczyło chyba to, co usłyszał.
Nagle podniósł wzrok.
— Czy mogę coś powiedzieć, ojcze? — spytał. Widać było, że jest zmieszany, długą twarz o zdecydowanych rysach skrzywił w grymasie, bawił się końcami czarnych wąsów, potężną dłonią ściskał sobie kark. — Ojcze, widzę to tak samo jak Svor. Pomysł wydaje mi się niewłaściwy. Rozpoczynać Turniej Pogrzebowy, nim Pontifex spoczął w grobie…
— Nie widzę w tym nic złego, kuzynie — stwierdził diuk Oljebbin. — Jeśli tylko pozostawimy parady, uczty i inne tego rodzaju uroczystości na później, nie widzę powodu, by nie rozpocząć walk już teraz. Prankipin nie pozy j e długo, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, prawda? Imperialni magowie rzucili czary i powiedzieli nam, że Pontifex wkrótce umrze. Jego lekarze są podobnego zdania.
— Mam tylko nadzieję, że opierają te przekonania na mocniejszych podstawach niż magowie — wtrącił Septach Melayn, którego znano z kpiącego sceptycyzmu, tak nietypowego w tej niezwykle przesądnej epoce.
Korsibar, wyraźnie zirytowany, machnął ręką przed twarzą, jakby Melayn był zaledwie dokuczliwym owadem.
— Wszyscy wiecie, że nikt bardziej niż ja nie życzy sobie, by skończyło się wreszcie to nieznośne próżniactwo. Ale… — zawahał się, zamyślił głęboko, nozdrza mu drgały; sprawiał wrażenie, jakby wyszukanie właściwych słów przychodziło mu z największą trudnością. Zerknął na Mandrykarna i Ventę, szukając u nich poparcia. — Błagani wielkiego diuka Oljebbina o wybaczenie, jeśli urażam go, wypowiadając inne zdanie, lecz musimy, ojcze, postępować właściwie. Musimy zachowywać się w sposób odpowiedni. I na Boginię, Svor ma rację — to także kwestia dobrego smaku.
— Zaskoczyłeś mnie, Korsibarze — powiedział Lord Confalume. — Sądziłem, że ty pierwszy pochwalisz ten pomysł. Jednak… to twoje nieoczekiwane przywiązanie do protokołu…
— Korsibar i protokół? — rozległ się od wejścia donośny, wesoły głos. — Ależ oczywiście, woda jest sucha, ogień jest zimny, słodkie jest kwaśne. Korsibar! Korsibar i protokół! Trzy słowa, a nigdy nie spodziewałem się, że usłyszę je właśnie tak zestawione.
Na sali pojawił się Dantirya Sambail, złośliwy, pełen temperamentu książę mający tytuł prokuratora Ni-moya. Ruszył przed siebie, stukając podkutymi butami po marmurowej posadzce. Uwaga obecnych natychmiast skupiła się na nim. Prokurator, nie pofatygowawszy się nawet powitać Koronala zwyczajowym gestem, spojrzał mu wprost w oczy i nie opuścił wzroku.
— Błagam o wyjaśnienie. Co za problem próbujemy rozstrzygnąć przez tak niezwykłe zestawienie przeciwieństw?
Na to pytanie zadane szorstkim, donośnym głosem Lord Confalume odpowiedział spokojnie, cicho.
— Zdarzyło się tak, że twój krewniak z Muldemar zaproponował, by Turniej Pogrzebowy rozpocząć natychmiast. Czekamy tu biernie, nieszczęśliwi, a Prankipin rozpaczliwie czepia się życia, należy więc coś zmienić. Mój syn sprzeciwił się temu pomysłowi.
— Ach! — westchnął najwyraźniej zdumiony tym pomysłem prokurator. — Ach!
Stanął w charakterystycznej dla siebie, wyzywającej pozie, na szeroko rozstawionych nogach. Nieruchomy pod baldachimem, pośrodku pokoju, patrzył na Koronala. Miał około pięćdziesięciu lat, był wysoki, postawny; gdyby nie krótkie nogi nie pasujące do długiego, muskularnego ciała, nikt spośród obecnych nie dorównałby mu wzrostem. Szerokością barów ustępował tylko Farholtowi. Dantirya Sambail był niewątpliwie postacią imponującą.
A także odpychającą, był bowiem uderzająco brzydki. Miał wielką głowę, szorstkie, kręcone, przeraźliwie rude włosy, bladą skórę ozdobioną mnóstwem wyraźnie widocznych piegów, kartoflowaty nos, szerokie, opuszczone w kącikach, okrutne usta, tłuste obwisłe policzki i mocno wysuniętą szczękę. A jednak wśród rysów tej zwiastującej gwałtowny charakter, nieprzyjemnej twarzy patrzyły piękne fiołkowoszare oczy, oczy poety, oczy kochanka. Był trzecim kuzynem Prestimiona w drugim pokoleniu po kądzieli. Sprawował władzę na dalekim Zimroelu, podlegał wyłącznie jurysdykcji Koronala i Pontifexa. Koronal go nie znosił; prokuratora nie lubił zresztą niemal nikt, nie sposób go było jednak lekceważyć.
— Czy mógłbym dowiedzieć się również, dlaczego nasz Korsibar sprzeciwia się rozpoczęciu turnieju? — Dantirya Sambail w dalszym ciągu zachowywał się tak, jakby oprócz niego i Koronala na sali nie było nikogo. — Należało się raczej spodziewać, że będzie pierwszym, który pochwali ten pomysł. — W pięknych oczach prokuratora pojawił się wyraźny kpiący błysk. — Czyżby wszystko rozbijało się o to, że na ten pomysł wpadł Prestimion?
Bezczelność tego stwierdzenia poruszyła nawet Lorda Confalume’a.
Rzeczywiście, ostatnimi czasy między Prestimionem a Korsibarem pojawiło się jakieś napięcie. Oto z jednej strony stał Korsibar, jedyny syn Koronala, mężczyzna o wielkich przymiotach, szanowany i kochany jak świat długi i szeroki, lecz sięgająca tysięcy lat tradycja zagradzała mu drogę do tronu, który ciągle jeszcze dzierżył jego ojciec, z drugiej strony zaś Prestimion, nie tak wysoko urodzony, nie tak imponujący, lecz najprawdopodobniej przeznaczony przez Confalume’a na jego następcę. Nie brakowało takich, którzy w duchu żałowali konstytucyjnej tradycji zabraniającej Korsibarowi zasiadania na tronie, nikt jednak, ale to nikt nie wypowiadał na głos takich opinii, a już zwłaszcza nie ośmieliłby się wypowiedzieć ich w obecności Korsibara, Lorda Confalume’a lub Prestimiona.
Onże Prestimion, który do tej pory nie odezwał się ani słowem, powiedział teraz cichym, spokojnym głosem:
— Czy wolno mi przemówić, panie mój?
Confalume, sprawiający wrażenie nieobecnego, udzielił mu pozwolenia niedbałym gestem dłoni.
Książę Prestimion był niewysoki, muskularny, sprawiał wrażenie niezwykle silnego fizycznie. Włosy miał jasne, lecz matowe, krótko przycięte, co nie leżało w zwyczajach epoki. Jego jasne, zielononiebieskie oczy, odrobinę za wąsko rozstawione, błyszczały niezwykłą siłą i skupieniem, wąskie wargi wydawały się zaciśnięte.
Wśród arystokracji Góry Zamkowej książę Prestimion z Muldemar nie rzucał się w oczy właśnie ze względu na niepozorny wzrost, ten jego niedostatek wynagradzała w pełni zręczność, siła, wrodzony mu spryt oraz niespożyta energia. Gdy był dzieckiem, a później młodzieńcem, nikt nie prorokował, by wspiął się na szczyty władzy, w ostatnich jednak latach powoli, lecz stale zyskiwał na znaczeniu, aż wreszcie stał się pierwszym na dworze Koronala. Na Górze Zamkowej powszechnie (choć nieoficjalnie, gdyż uznano by za nieodpowiednie mianowanie przez Confalume’a następcy przed śmiercią Prankipina) uważano, że nowym Koronalem będzie właśnie on.
Prestimion chłodno przyjął udzielenie mu głosu. Co najmniej niedyplomatyczne, a w rzeczywistości raczej skrajnie prowokacyjne słowa prokuratora nie wywarły na nim pozornie żadnego wrażenia, ale — również pozornie — na Prestimionie nic nie wywierało przecież wrażenia. Mogło się wręcz wydawać, że w każdej sytuacji rachuje szansę, nic nie robi bez dogłębnego przemyślenia skutków swych czynów. Nawet gdy wypowiadał się bez wahania, co zresztą czynił rzadko, nie lubiący go ludzie mieli wrażenie, że ta impulsywność pachnie wyrachowaniem.
Prestimion uśmiechnął się do Korsibara i prokuratora, po czym przemówił, nie adresując swych słów specjalnie do nikogo.
— Co właściwie upamiętniamy igrzyskami, które tradycyjnie odbywają się po śmierci Pontifexa? Kres życia wielkiego władcy, oczywiście, lecz także nowe rządy oraz to, że Koronal zasiada na wyższym tronie Pontyfikatu, a także wybór księcia królestwa na Lorda Koronala. Kończy się jeden cykl, lecz zarazem zaczyna drugi. Igrzyska powinny mieć więc cel podwójny, powitanie nowych władców zasiadających na nowych dla nich tronach oraz pożegnanie tego, który nas opuszcza. Dlatego uważam za słuszne, właściwe i naturalne, by rozpocząć je jeszcze za życia Prankipina. W ten sposób zbudujemy most między starymi a nowymi rządami.
Umilkł i w sali zapadła cisza. Przerwał ją Dantirya Sambail, głośno bijąc brawo.
— Brawo, kuzynie z Muldemar! Brawo! Cóż za błyskotliwa argumentacja. Głosuję za igrzyskami, tu i natychmiast! A co ma do powiedzenia wielbiciel protokołu, Korsibar?
Utkwione w prokuratorze oczy Korsibara płonęły zaledwie powstrzymywaną wściekłością.
— Jeśli tak zdecydujemy wszyscy, jestem gotów przystąpić do turnieju choćby dziś — oznajmił. — Nigdy się mu nie sprzeciwiałem. Zapytałem tylko, czy jest to właściwe. Pośpiech wydaje mi się… powiedzmy, nieelegancki.
— Z tym problemem w pięknym stylu rozprawił się książę Prestimion — zauważył diuk Oljebbin ze Stoienzar. — Niechże i tak będzie. Popieram ten pomysł, panie. Uważam też, że obywatelom Labiryntu nie powinniśmy zapowiedzieć igrzysk pogrzebowych, lecz po prostu turniej ku czci naszego ukochanego Pontifexa.
— Zgadzam się — ustąpił Korsibar.
— Czy ktoś się sprzeciwia? — spytał Lord Confalume. — Nie? A zatem doskonale. Przygotujcie się panowie do czegoś, co nazwiemy Turniejem Pontyfikalnym. Starożytnym, tradycyjnym Turniejem Pontyfikalnym. Na Boginię, któż może wiedzieć, że czegoś takiego nigdy nie było? Od czasu śmierci ostatniego Pontifexa minęło przeszło czterdzieści lat, któż będzie pamiętał, jakie były wówczas obyczaje, a nawet jeśli ktoś je pamięta, to czy odważy się przemówić przeciwko nam? — Koronal uśmiechnął się ciepło do każdego z obecnych po kolei i dopiero gdy spojrzał w oczy Dantiryi Sambaila, jakby nieco ochłódł. Potem obrócił się i już miał wyjść, zatrzymał się jednak w miejscu, gdzie hol przechodził w korytarz wejściowy, spojrzał na syna i powiedział: — Korsibarze, jeśli mogę cię prosić, przybądź do moich apartamentów za dziesięć minut.
Wiadomość o nieuniknionej śmierci Pontifexa przebiegła cały niezmierzony Majipoor — od Pięćdziesięciu Miast Góry Zamkowej, przez ogromny Alhanroel, Morze Wewnętrzne, Wyspę Snu, z której błogosławiona Pani wysyła kojące sny, i dalej na zachód, ku wielkim miastom młodszego, dzikiego kontynentu Zimroel, by dotrzeć wreszcie na spalony słońcem, upalny i pustynny południowy kontynent, Suvrael. Pontifex umiera! Pontifex umiera! Wśród miliardów obywateli Majipooru nie było chyba nikogo, kto nie czułby niepokoju spowodowanego bliską śmiercią władcy. Niewielu pamiętało czasy, gdy Prankipin nie zasiadał jeszcze na żadnym z dwóch tronów królestwa, więc jakie będzie życie, gdy go zabraknie?
Obywatele Majipooru lękali się — lękali się upadku znanej hierarchii, zakłócenia znanego porządku, grożącego ich światu chaosu. Poprzednia zmiana władzy nastąpiła tak dawno, że niemal wszyscy zdążyli już zapomnieć, jak bezwzględnie krępują więzy tradycji. Skoro umiera najwyższy władca, wszystko jest możliwe. Obawiali się najgorszego, obawiali się strasznej przemiany świata, obejmującej jego lądy, jego oceany, jego najdalsze niebiosa.
Nie brakowało magów, gotowych wspomóc ich w tych trudnych czasach. W epoce Pontifexa Prankipina sztuka czarodziejska rozwinęła się i zakwitła jak Majipoor długi i szeroki.
Kiedy młody, potężnie zbudowany diuk Prankipin z Halanx wstępował przed laty na tron Koronala, nikt nie przypuszczał, że świat pod jego rządami utonie w powodzi zaklęć i czarów. Sztuka magiczna zawsze była ważnym składnikiem życia Majipooru, zwłaszcza w postaci interpretacji marzeń sennych. Przed rządami Prankipina urokowi magii wykraczającemu poza tłumaczenie snów oddawali się wyłącznie przedstawiciele najniższych warstw społecznych: ogromna masa rybaków, tkaczy, zbieraczy drewna, farbiarzy, wytwórców rydwanów, garncarzy, kowali, sprzedawców kiełbasek, fryzjerów, rzeźników, akrobatów, żonglerów, wioślarzy, handlarzy suszonym mięsem smoków morskich i tak dalej, i tak dalej.
Ludzie ci tworzyli podstawę kwitnącej gospodarki planety. Wśród nich zawsze pieniły się sztuki tajemne, obrzędy często dzikie i gwałtowne towarzyszące wierze w potęgi i siły, których istoty nie są w stanie pojąć zwykli śmiertelnicy. Wierni mieli swych proroków i szamanów, mieli amulety i talizmany, ucztowali, odprawiali rytuały, urządzali procesje, a ci, którzy zajmowali wyższą pozycję społeczną: handlarze, właściciele manufaktur, wreszcie stojący ponad nimi wszystkimi przedstawiciele arystokracji nie widzieli w tym niczego szczególnie szkodliwego. Bardzo niewielu arystokratów podzielało przesądy klas niższych.
W wyniku oświeconej polityki ekonomicznej Koronala Lorda Prankipina nastał na planecie złoty wiek handlu i bogactwa, a najczęściej bywa przecież tak, że wraz z dobrami materialnymi pojawia się poczucie niepewności i strach przed utratą tego, co się zyskało, co prostą drogą prowadzić może do tęskoty za nadnaturalną opieką. Poza tym bogactwu towarzyszy bezkrytyczne zaspokajanie własnych potrzeb, nienawiść do nudy i chęć, nawet przymus eksperymentowania z rzeczami nowymi i tajemniczymi.
Wraz z bogactwem pojawiła się też na Majipoorze nie tylko łatwowierność, lecz także zachłanność, nieuczciwość, lenistwo, okrucieństwo, zamiłowanie do nurzania się w rozkoszach ciała, do dzikich ekscesów i luksusu oraz wiele podobnych nałogów, przedtem niemal nieznanych. To także zmieniło zamieszkującą ten świat społeczność.
Tak więc w czasach Lorda Prankipina wiedzą tajemną zainteresowały się też klasy wyższe, do czego przyczyniła się także wielka w owych czasach imigracja przedstawicieli ras Vroonów i Su-Suherisów, oddanych wierze we wróżby i przepowiadaniu przyszłości. Spryt owych magów wraz z przywiezionymi przez nich narzędziami spowodowały, że ludzie spragnieni cudów mogli teraz oglądać rzeczy wspaniałe, acz naturze nieznane: gorgony i meduzy, salamandry i skrzydlate węże, pierzaste, plujące ogniem bazyliszki; poprzez buchające czarnym dymem szczeliny i osłonięte białym światłem wrota przyglądali się także wszechświatom istniejącym poza wszechświatem, rządzonym przez bogów, półbogów i demony. Tak przynajmniej wydawało się tym, którzy dawali wiarę świadectwu własnych oczu, choć sceptycy twierdzili, że to wyłącznie oszustwo, iluzja. Z czasem jednak sceptyków było coraz mniej.
Talizmany i amulety noszono powszechnie i otwarcie, powietrze przesycał zapach kadzidła, rósł popyt na olejki, którymi namaszczano odrzwia i progi w ochronie przed siłami zła. Modą wśród nowobogackich stało się zasięganie rady jasnowidzów w interesach i inwestycjach. Wkrótce co bardziej szacowne spośród nowych kultów dotarły do intelektualnej i arystokratycznej elity świata. Najpierw kobiety, lecz wkrótce także mężczyźni zaczęli najmować prywatnych astrologów i jasnowidzów. Wreszcie sankcji tej modzie udzielił sam Lord Prankipin, spędzając coraz więcej czasu w towarzystwie magów, proroków, taumaturgów. Na jego dwór ściągali czarodzieje wszelkiej maści, z których mądrości korzystał nawet w kwestiach związanych ze sprawowaniem władzy.
Gdy Prankipin przeniósł się do Labiryntu, a nowym Koronalem został Confalume, magowie tak się już zadomowili na dworze, że nawet władca nie mógł się ich pozbyć. Czy postanowił utrzymać uprzywilejowaną pozycję czarodziejów ze szczerego wewnętrznego przekonania, czy też z wyrachowania, po to tylko by zachować status quo, tego nie zdradził nigdy nikomu, nawet swym najbliższym doradcom, w miarę upływu czasu stał się jednak równie fanatycznym zwolennikiem nauk tajemnych jak Pontifex. Ta jednomyślność władców sprawiła, że praktyki czarodziejskie stały się naprawdę powszechne.
A teraz, w tych niepewnych czasach czarna magia, niegdyś traktowana jako interesujące niewątpliwie, lecz przecież dziwactwo, dostępna była milionom, miliardom dusz, czerpiących z niej pociechę, której łaknęły nie wiedząc, co może zdarzyć się jutro.
W Sisivondal, ruchliwym centrum handlowym — przechodziły tędy karawany w drodze z zachodniego Alhanroelu do bogatych miast Góry Zamkowej — ludzie, chroniąc się przed demonami, które uwolnić mogła śmierć Pontifexa, uprawiali Rytuał Wiary.
Sisivondal nie odwiedzało się dla jego piękna i elegancji. Miasto zbudowano na rozległej, płaskiej nagiej równinie. Kto je opuszczał, mógł wędrować tysiące mil w dowolnym kierunku po tej samej pylistej, płaskiej, suchej równinie. Było to odpychające, szare miasto położone pośrodku odpychającej, szarej krainy, wyróżniające się wyłącznie tym, że spotykało się w nim kilkanaście uczęszczanych szlaków handlowych.
Niczym szprychy wielkiego koła, szlaki przecinające bezwodną równinę schodziły się w Sisivondal: jeden prowadzący z wielkiego, leżącego na zachodzie portu Alaisor, trzy biegnące z północy, trzy z południa i nie mniej niż pięć biegnących w stronę znajdującej się daleko na wschodzie Góry Zamkowej. Bulwary i aleje miasta miały postać koncentrycznych kręgów, co ułatwiało przejście z jednego szlaku na inny. Wzdłuż dróg łączących kręgi zbudowano rzędy identycznych dziesięciopiętrowych, krytych płaskimi dachami magazynów, w których znajdowały się towary oczekujące transportu na miejsce przeznaczenia.
Jednym słowem Sisivondal było miastem nieatrakcyjnym, lecz koniecznym, i na takie też wyglądało. Ponieważ znajdowało się w tym regionie Alhanroelu, gdzie z wyjątkiem kilku zimowych miesięcy deszcze w ogóle nie padały, brakowało w nim wspaniałych ornamentalnych ogrodów, tak charakterystycznych dla niemal wszystkich miast Majipooru. Monotonię szerokich ulic smażących się w promieniach złotozielonego słońca przerywały tylko posadzone gdzieniegdzie drzewa i krzaki wybrane nie ze względu na urodę, lecz odporność, rosnące na ogół w prostych rzędach wzdłuż krawężników. Były wśród nich przysadziste palmy camaganda o grubych gałęziach i zwisających długich szarofioletowych liściach, ponure krzaki lumma-lumma wyglądające niczym porośnięte liśćmi głazy i rosnące tak wolno, że równie dobrze mogłyby być wyrzeźbione z kamienia, oraz kolczaste garavedy kwitnące raz na sto lat; podczas kwitnienia wypuszczały w niebo jeden złowrogi czarny kolec trzykrotnie wyższy od człowieka.
Nie, nie było to ładne miasto, lecz tu narodził się Kult Wiary, który dzięki Procesji Misteriów choć na krótki czas wprowadzał na ponure ulice Sisivondal coś im zupełnie nieznanego — piękno.
A procesja ta weszła właśnie — z tańcem, śpiewami, okrzykami — na Wielką Aleję Alaisor, pomiędzy rzędy identycznych magazynów. Na jej czele biegły dziesiątki młodych kobiet w niepokalanie białych szatach, zasypujące ulicę jaskrawymi, szkarłatnozłotymi płatkami kwiatów halatinga, sprowadzonych za nieprawdopodobną wręcz cenę z Góry Zamkowej. Za nimi tanecznym krokiem podążali mężczyźni w kubrakach, w które wszyto błyszczące kawałki luster, ich zadaniem było opryskiwanie ulic aromatycznymi balsamami i olejami, dalej zaś z tyłu szli rzędami potężni mężczyźni, którzy w rytm dzikiej melodii granej na kobzach i fletach krzyczeli: „Uczyńcie drogę rzeczom świętym! Uczyńcie drogę rzeczom świętym!”.
Jako następna, postępując samotnie, pojawiła się przerażająca wręcz gigantka w czerwonych butach o podeszwach grubych na stopę. W obu dłoniach niosła wielką rozgałęzioną różdżkę, którą w regularnych odstępach czasu podnosiła nad głowę. Z pleców wyrastały jej potężne czarne skrzydła, poruszające się powoli w rytm wybijany na bębnach przez dwóch zamaskowanych doboszy, postępujących za nią w pełnej szacunku odległości. Jako ostatni szli szóstkami kapłani kultu z twarzami ukrytymi pod luźnymi czarnymi welonami — zarówno kobiety, jak i mężczyźni mieli ogolone i nabłyszczone głowy, które w kontraście z czernią welonów robiły wrażenie wyrzeźbionych z najczystszego marmuru.
Idący w pierwszych szeregach nieśli siedem przedmiotów, które wyznawcy Kultu Wiary uznawali za święte i pokazywali publicznie w sytuacjach wyjątkowych. Jeden z kapłanów niósł we wzniesionych dłoniach ozdobioną skomplikowanym ornamentem kamienną lampę przedziwnego kształtu, z której ~bił w niebo ryczący przeraźliwie, żółty na końcu płomień. Inny — gałązkę palmową przeplataną pasmami złota układającymi się w kształt węża z rozwartą paszczą, kolejny — gigantyczną rzeźbę przedstawiającą ludzką dłoń ze środkowym palcem wygiętym w górę pod nieprawdopodobnym kątem, czwarty — srebrną urnę w kształcie kobiecej piersi, z której lał się na ulicę pozornie niewyczerpany strumień parującego, pachnącego złotego mleka, piąty — ciężki drewniany wachlarz, którym kołysał w sposób powodujący panikę w pierwszych rzędach gapiów, szósty — figurkę małego, tłustego, różowego bóstwa o twarzy pozbawionej rysów, siódmy uginał się pod ciężarem wielkiego męskiego członka wyrzeźbionego z długiej, wygiętej gałęzi fioletowego drewna.
— Wierzcie i módlcie się! — krzyczeli uczestnicy procesji, a gapie odpowiadali im:
— Wierzymy! Wierzymy!
Jako następni szli tancerze, lecz ci sprawiali wrażenie szalonych, przeskakiwali z jednej strony ulicy na drugą, jakby z nawierzchni tryskały parzące ich płomienie; wydawali przy tym nieartykułowane okrzyki niczym wrzaski torturowanego potwora. Za nimi podążało dwóch potężnych, ponurych Skandarów, niosąc drąg, na którym wisiała Arka Misteriów, zawierająca podobno przedmioty najpotężniejsze i najważniejsze dla kultu, choć miano je pokazać światu dopiero w jego ostatniej godzinie.
I wreszcie, jako ostatni, niesiony w mahoniowej lektyce wykładanej złotem pojawił się przerażający wielki kapłan, zamaskowany Posłaniec Misteriów. Był to nagi mężczyzna niezwykłego wzrostu. Muskularne ciało pomalowane miał z jednej strony na czarno, a z drugiej na złoto. Na głowie niósł wyobrażenie groźnie wyglądającego psa o żółtych oczach, długim smukłym pysku i ostrych, sterczących uszach. W jednej ręce trzymał cienką laskę ozdobioną złotymi rzeźbami przedstawiającymi kobry o rozpostartych kapturach i czerwonych oczach, w drugiej skórzany bicz.
Na jego widok gapie wznieśli radosny okrzyk, on zaś mijał ich, skinieniem głowy udzielając błogosławieństwa, czasami trzaskając z bicza. Za nim ludzie schodzili z chodników i dołączali do procesji — ciężko pracujący mieszkańcy Sisivondal, tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi w ekstazie, szlochających, krzyczących z radości, śmiejących się nieprzytomnie, wyciągających w górę ramiona, wpatrzonych w niebo, jakby z jego gigantycznej kopuły nadejść miał znak, że oto okazano im miłosierdzie. Ślina ciekła im z ust, przewracali oczami tak, że widać było tylko białka. „Oszczędź nas!” — krzyczeli. „Oszczędź nas!”. Lecz czego miano im oszczędzić, kto miał im oszczędzić tego, czego się bali? Na te pytania tylko niewielu spośród nieprzeliczonych tłumów maszerujących po Wielkiej Alei Alaisor umiałoby udzielić odpowiedzi. A może nie potrafiłby jej udzielić nikt?
Tego samego dnia w wietrznym, położonym na szczycie wzgórza na zachodnim brzegu Alhanroelu mieście Sefarad mała grupa magów przybranych w pomarańczowe ornaty, komże z jaskrawofioletowego jedwabiu i żółte buty szła w stronę ostrej grani znanej jako Fotel Lorda Zalimoxa, spadającej wprost we wzburzone fale Morza Wewnętrznego. Było wśród nich pięciu mężczyzn i trzy kobiety, wszyscy dostojni i wysocy, roztaczający aurę godności i wielkości. Twarze ozdobili plamkami niebieskiego pudru, oczy obmalowane mieli jaskrawoszkarłatną farbą, w rękach nieśli długie białe laski zrobione z żeber smoków morskich, ozdobione na całej długości tajemniczymi runicznymi znakami, którymi posługiwać się mieli podobno Starsi Bogowie.
Magowie prowadzili procesję mieszkańców miasta, szepczących modlitwy do owych nieznanych nikomu Starszych Bogów. W miarę jak zbliżali się do morza, coraz częściej wykonywali gest smoków, palcami dłoni naśladując bicie wielkich skórzastych skrzydeł, kiściami zaś wygięcie ich długich, potężnych szyj.
Wśród uczestników procesji do Fotela Lorda Zalimoxa wielu należało do rasy Liimenów, najniższej warstwy w społeczności miasta, ludu o drobnej budowie ciała, szorstkiej skórze i twarzach znacznie szerszych niż długich, w których znajdowało się troje płonących niczym węgle oczu. Liimeni byli przede wszystkim prostymi rybakami i rolnikami, zamiatali ulice, sprzedawali kiełbaski. Od wieków uważali wielkie skrzydlate smoki zamieszkujące morza Majipooru za półbóstwa. W ich mitologii smoki zajmowały miejsce pomiędzy śmiertelnymi rasami planety a bogami, którzy rządzili nią dawno, dawno temu, lecz z nieznanych powodów odeszli, pewnego dnia zaś wrócą i odbiorą to, co do nich należy. Dziś grupkami po pięćdziesięciu i stu Liimeni z Sefarad podążali nad morze, by błagać swych zaginionych bogów o przyspieszenie powrotu.
Nie byli jednak sami. Rozeszła się wieść, że do brzegu zbliży się stado smoków. Zdumiewające, smoki bowiem rzadko podpływały do tego wybrzeża Alhanroelu. Przekonanie, że oto nastąpił cud, że tajemnicze, wielkie stworzenia są w jakiś sposób zdolne do nawiązania kontaktu z zaginionymi bogami, o których przez wieki opowiadali coś tam Liimenowie, niczym pożar lasu rozprzestrzeniło się wśród wszystkich ras miasta. W procesji zstępującej skalną ścieżką na plażę znaleźć można było nie tylko ludzi, Hjortów i Ghayrogów, lecz także Vroonów i Su-suherisów.
Daleko wśród fal rzeczywiście coś było widać; może smoki?
— Widzę! — wykrzykiwali jeden do drugiego uszczęśliwieni pielgrzymi. — Cud! Oto smoki!
Czy rzeczywiście były to smoki? Krępe szare kształty niczym unoszące się na falach wielkie beczki? Ciemne, rozpostarte skrzydła? Tak, smoki! Być może tak, być może nie, być może to tylko złudzenie wywołane odblaskiem słonecznych promieni tańczących na wzburzonych falach.
— Widzę je, widzę! — krzyczeli pielgrzymi aż do bólu gardeł, starając się wzbudzić w sobie i w innych rozpaczliwą pewność.
A na szczycie skały znanej jako Fotel Lorda Zalimoxa magowie w jaskrawych ornatach i komżach podnieśli laski z gładkiej białej kości, jeden po drugim wyciągnęli je w stronę morza i uroczyście wypowiedzieli słowa w języku, którego nie rozumiał nikt:
— Maazmoorn… Seizimoor… Sheitoon… Sepp!
A stojący poniżej wierni wtórowali ogłuszającym krzykiem:
— Maazmoorn… Seizimoor… Sheitoon… Sepp! Odpowiedział im jak zawsze rytmiczny huk bijących o brzeg fal, a taką odpowiedź każdy przecież mógł interpretować, jak mu się podoba.
W cudownym Dulorn, lśniącym niczym diament mieście z krystalicznego kamienia, które gadzi Ghayrogowie wybudowali na zachodzie Zimroelu, występy Stałego Cyrku przerwano w tych trudnych czasach, przeznaczając wielki okrągły gmach na rzeczy świętsze od rozrywki.
Wszystkie — z wyjątkiem cyrku — budynki Dulorn były lekkie, przewiewne, lśniące i baśniowe. Ghayrogowie zbudowali swoje miasto z oślepiająco białego wapienia o dużym współczynniku odbicia. W zastosowaniu tego materiału wykazali się niezwykłą pomysłowością, budując z niego smukłe strzeliste wieże niezwykłych kształtów, wieloboczne niczym oszlifowane klejnoty, ozdobione wysuniętymi parapetami, niezwykłymi minaretami i ukośnymi otworami strzelniczymi, a wszystko to było jasne niczym oświetlone przez błyskawice wybuchające w jaskrawych promieniach słońca.
Gmach Stałego Cyrku, znajdujący się po wschodniej stronie miasta, przypominał jednak prosty, nieozdobny bęben, wysoki na dziewięćdziesiąt stóp i o średnicy tak wielkiej, że mógł pomieścić setki tysięcy widzów. Ponieważ Ghayrogowie o wężowych włosach i rozwidlonych językach sypiają sezonowo, przez kilka miesięcy w roku, a gdy nie śpią, jak nikt złaknieni są rozrywek, w Cyrku odbywały się rozmaite przedstawienia — podziwiano żonglerów, akrobatów, klaunów, treserów dzikich zwierząt, prestidigitatorów, lewitantów, pożeraczy żywych stworzeń. … kilkanaście występów odbywało się naraz na wielkiej scenie i to bez przerwy, cały dzień i całą noc, przez okrągły rok.
Teraz jednak na scenie trwało przedstawienie cyrkowe zupełnie innego rodzaju. Miasto pod względem uroku i piękna nie mające równego sobie uznało za świętą deformację, więc z całego Majipooru sprowadzono tu wszelkiego rodzaju potworki, które czczono; wierzono bowiem, że mają one coś wspólnego z mrocznymi siłami zagrażającymi światu.
Tak więc niczym półbogowie na scenie siedzieli teraz karły i giganci, ludzie o spiczastych głowach i żywe szkielety, garbusy i gnomy, genetyczne odpadki, potworki. W Dulorn można było obejrzeć każde straszne zniekształcenie, monstra, jakich nie sposób wyobrazić sobie nawet w najgorszych koszmarach każdej z ras: ludzi, Ghayrogów, Skandarów, Hjortów. Na scenie zgromadzono przedstawicieli ich wszystkich — dwóch Ghayrogów o ciałach zrośniętych plecami, od ramion do pośladków, tak że ich głowy i stopy skierowane były w przeciwnych kierunkach, kobietę o pozbawionych kości ramionach wijących się niczym węże, mężczyznę, z którego płomieniście jaskrawej twarzy wyrastał pomarańczowy ptasi dziób, wygięty jak dziób milufty, lecz jeszcze drapieżniejszy. Był wśród nich mężczyzna o spłaszczonym ciele i płetwiastych ramionach, była czwórka chudych Liimenów zrośniętych giętką czarną pępowiną, mężczyzna o jednym oku umieszczonym pośrodku czoła i inny, o jednej nodze jak kolumna, wyrastającej z obu bioder, i jeszcze inny, którego ramiona kończyły się stopami, a nogi dłońmi…
Wszystko to można było oglądać z każdego sektora ogromnej widowni, gdyż scena unosiła się na powierzchni jeziora rtęci i obracała powoli na ukrytych łożyskach, wykonując pełne koło w nieco ponad godzinę. Podczas normalnych przedstawień w cyrku wszyscy siedzący na wznoszących się ku dachowi ławach, choćby nie ruszali się z miejsca, mieli szansę podziwiać każdy występ, teraz jednak nie było mowy o przedstawieniu.
To, co działo się tu teraz, uznano za święte, widzom więc pozwolono wejść na scenę, do czego w normalnej sytuacji nie mieli prawa. Porządku pilnował zespół Skandarów. Ustawiał wylewające się z trybun niespokojne tłumy gęsiego bolesnymi uderzeniami długich pałek i spędzał ze sceny, natychmiast gdy wyznawcy otrzymali błogosławieństwo. Widzowie czekali w kolejce spokojnie, cierpliwie, by wstąpić na scenę, klęknąć przed wybranym groteskowym stworem, uroczystym gestem dotknąć jego kolana lub rąbka stroju… i wrócić na trybuny.
Tylko pięć miejsc, rozmieszczonych w równej odległości od siebie przy zewnętrznej krawędzi sceny i formujących czubki ramion gwiazdy, potworki natury i ich wielbiciele pozostawili wolne. Pozostawili je dla najświętszych ze świętych tego miejsca — pięciu postaci androginicznych, czyli takich, które mają i męskie, i żeńskie cechy płciowe, reprezentują przez to jedność i harmonię kosmosu, czyli te jego cechy, które każdy z mieszkańców Majipooru pragnął zachować najbardziej.
Nikt nie wiedział, skąd wzięli się owi hermafrodyci. Niektórzy twierdzili, że pochodzili z Triggoin, na pół mitycznego miasta stojącego na północnym krańcu Alhanroelu, gdzie mieszkali wyłącznie magowie, inni słyszeli, że podobno urodzili się w Til-omon, Narabalu, Ni-moya czy jakimś innym mieście Zimroelu, jeszcze inni byli zdania, że ich ojczyzną jest daleki, pustynny Suvrael i miasto Natu Gorvinu. Nie brakowało także zwolenników któregoś z wielkich miast Góry Zamkowej, lecz chociaż spierano się o miejsce ich urodzenia, wszyscy wierzyli, że są pięcioraczkami spłodzonymi przez czarownicę bez udziału mężczyzny, wyłącznie dzięki potężnym zaklęciom.
Hermafrodyci byli delikatnymi, bladymi stworami wzrostu dziecka, lecz o ciałach najzupełniej dojrzałych. Trzech miało subtelne twarze kobiet i wyraźnie kobiece, choć niewielkie piersi, lecz także dobrze rozwinięte męskie genitalia, dwóch-muskularne męskie torsy, szerokie ramiona i płaskie piersi, a także szerokie kobiece biodra, pełne pośladki i uda, brakowało im jednak widocznego męskiego członka.
Nadzy, nieruchomi, nie zdradzający żadnych uczuć, hermafrodyci dawali się podziwiać na scenie dzień i noc. Łączyła ich wyobrażona gwiazda, przed chciwymi rękami gapiących się na nich, zafascynowanych wiernych broniły ich widoczne kręgi czerwonego magicznego ognia — tej granicy nikt nie ośmielił się przekroczyć — oraz strażnicy, ponurzy Skandarzy z pałkami, czuwający na wypadek gdyby ktoś zdecydował się rzucić wyzwanie magii.
Hermafrodyci stali, obserwując zachwycony nimi tłum ślepymi oczami, cisi, nieporuszeni, obojętni niczym przybysze z zupełnie innego wymiaru istnienia. A tymczasem obywatele Dulorn, tysiące i setki tysięcy przerażonych istot, którym obojętne było czy to dzień, czy noc, wypełniały gmach Stałego Cyrku, składały błagalnie ręce i głosami zdolnymi — jak się mogło wydawać — przebić same niebo wykrzykiwali modlitwę identyczną z tą, którą wznoszono w Sisivondal: „Oszczędź nas… oszczędź!”.
Daleko, o pół gigantycznego kontynentu na południe, w mieście Narabal na Zimroelu, tam gdzie nie znano zimy, a tropikalne rośliny wzrastały szaleńczo w wilgotnym upale, powstał kult biczowników. Mężczyźni w białych szatach z naszytymi na nie jaskrawożółtymi pasami biegali ulicami w szaleńczych podskokach, wymachując mieczami, pałkami, nożami. Od czasu do czasu przystawali, opuszczali głowy, na twarze spadały im długie włosy, i tańczyli, skacząc najpierw na jednej nodze, potem na drugiej, wyginając wściekle szyje, z całej siły gryząc się w ramiona, lecz nie okazując cierpienia. Potem, z oczami błyszczącymi zachwytem, cięli się nożami albo podstawiali nagie plecy kobietom, by chłostały je biczami z gałęzi thokki, w które wpleciono odłamki kości blavów. Krew rozcieńczona deszczem — w Narabalu bowiem z nieba płynęły nieustannie drobne kropelki deszczu — spływała brukowanymi kanałami.
— Yamaghai! Yamagha! — krzyczeli mężczyźni; nikt nie wiedział, co oznaczały te słowa, uważano jednak, że pełne są mocy i że wykrzykując je człowiek staje się nieczuły na ból. — Yamaghai! Yamagha!
W wielkim, lśniącym Ni-moya, najwspanialszym z miast zachodniego kontynentu, które siedem tysięcy mil dzieliło od Dulorn, wierni wierzyli w oczyszczenie krwią byków — bidlaków. Setkami tłoczyli się w nowo wybudowanych podziemnych świątyniach, tłumnie zbierali się pod żelaznymi kratami, pokrywającymi te mroczne, duszne jamy, spoglądali w górę na magów w ozdobnych rytualnych strojach i złotych hełmach ozdobionych wiechciami złotych piór, którzy śpiewali uroczystą pieśń. Na kraty wprowadzano ciężkie, powolne bidlaki, błyskały długie noże, do świątyni spływała jaskrawa rzeka krwi, a wierni odpychali słabszych, deptali ich, unosili głowy, pragnąc, by krew ta spłynęła im na twarze i języki, na dłonie i oczy, by przez ubranie dotarła do ciała. Jęcząc i krzycząc z dzikiej radości, przyjmowali ten święty sakrament, nabierali od niego siły, po czym szli dalej, niektórzy tańcząc, niektórzy zaledwie się wlokąc, zwalniając miejsce następnym, dla których zarzynano kolejne bidlaki.
Po przeciwnej stronie świata, w złotym Sippulgar na słonecznym wybrzeżu Alhanroelu w pobliżu Stoien czczono Czas, skrzydlatego węża bezlitośnie prącego przed siebie, o głowie zawsze głodnej, wszystkożernej jakkaboli. Płacząc, modląc się i śpiewając, przy akompaniamencie bębnów, cymbałów i zgrzy-tliwych rogów ludzie obwozili jego podobiznę na ustawionej na kołach platformie zrobionej ze świeżo wyprawionych skór volevanta rozciągniętych na szkielecie z zielonego drewna gabeli. Za uprzywilejowanymi, których dopuszczono do popychania platformy, szli nieuprzywilejowani obywatele pięknego miasta Sippulgar, odziani wyłącznie w przepaski na biodrach i sandaty, o spoconych ciałach wymalowanych jaskrawymi barwami i nieprzytomnych twarzach zwróconych ku niebu.
W Banglecode, wysoko na Górze Zamkowej, najbardziej obawiano się spodziewanego zniknięcia księżyców, a zwłaszcza Wielkiego Księżyca. Niemal każdej nocy ktoś stwierdzał, że światło na niebie blednie, i wybiegał na ulicę krzycząc ze strachu i zarażając innych paniką. Miasto miało jednak swych arcymagów, specjalizujących się w podtrzymywaniu księżycowego światła. Gdy histeria osiągała największe natężenie, gdy ludzie płakali i bełkotali w przerażeniu, magowie ci pojawiali się na ulicach, grali na mosiężnych instrumentach, dmuchali w ogromne trąby, uderzali w cymbały i wznosili różdżki. „Śpiewajcie!” — krzyczeli i ludzie śpiewali. Powoli, bardzo powoli księżyce odzyskiwały blask, wierni zaś, płaczący z wdzięczności dla wybawców, wracali do domów.
Po czym następnej nocy wszystko się powtarzało.
— Jakże ciężkie nastały czasy, czasy misteriów i cudów — powiedziała Kunigarda, Pani Wyspy Snu, a kapłanka Thabin Emil-da, jej najbliższa towarzyszka, westchnęła tylko i skinęła głową, taka rozmowa bowiem powtarzała się często ostatnimi czasy.
Celem Pani z Wyspy Snu było niesienie pociechy i mądrości umysłom śpiących milionów obywateli Majipooru, a teraz używała całej swej, niemałej przecież siły w walce o przywrócenie ładu na świecie. Starożytne maszyny zainstalowane w kamiennych komnatach umożliwiały jej i kapłankom kierowanie do ludzi przesłań wzywających do cierpliwości, zaufania. Nie ma się czego bać, głosiły jej przesłania. Przecież nasz świat wielokrotnie widział śmierć Pontifexów, a Prankipin zasłużył sobie na to, by odejść w spokoju. Koronal Lord Confalume przygotowany jest na przyjęcie nowych obowiązków, jego miejsce zajmie kolejny, równie zdolny Koronal i świat pozostanie w wiecznej harmonii.
Tego Kunigarda była pewna i to głosiła każdej nocy, jej wysiłki jednak okazywały się płonne, gdyż sama była żywym przypomnieniem o zmianach, które muszą zajść, i wysyłane przez nią sny budziły poruszenie przez sam fakt, że była w nich obecna.
Czas Kunigardy jako Pani Wyspy Snu kończył się wraz ze śmiercią Pontifexa. Zgodnie z wielowiekową tradycją Panią Wyspy była matka Koronala lub jego najbliższa żyjąca krewna. Matka Lorda Confalume’a objęła władzę w chwili, gdy wstąpił on na tron, Prankipin był jednak Pontifexem tak długo, że umarła. Jej miejsce zajęła Kunigarda — najstarsza siostra Koronala. Była Panią Wyspy Snu już dwadzieścia lat. Wkrótce przekaże obowiązki Lady Therissie, matce Lorda Prestimiona, nauczy ją sekretów maszyn pozostawionych przez starożytnych, a potem sama przeniesie się na Taras Cieni, gdzie tradycyjnie mieszkały zdetronizowane Panie Wyspy Snu. O tym wiedzieli wszyscy, lecz powiększało to tylko powszechne na świecie niepokój i zwątpienie.
— Jedno jest pewne, w końcu zawsze zwycięży spokój i prawda — oznajmiła Thabin Emildzie Kunigarda. — Stary władca umrze, pojawi się nowy Koronal, a wraz z nim nowa Pani Wyspy, może i nie wszystko ułoży się od razu, ale czas naprawi błędy. Wierzę w to głęboko, Thabin Emildo, wierzę w to całą moją duszą.
— Ja również, Pani — odpowiedziała kapłanka, lecz przy tych słowach westchnęła i odwróciła głowę, by Pani Wyspy Snu nie dostrzegła w jej oczach smutku i zwątpienia.
Nikt nie potrafił oprzeć się fali magii i strachu. W tysiącach miast pewni siebie, energiczni magowie wystąpili mówiąc: „Oto droga zbawienia, oto zaklęcia, które przywrócą światu równowagę”, na co ludzie niepewni, smutni, głodni zbawienia odpowiadali: „Tak, tak, pokażcie nam drogę”. Każde miasto miało swoje rytuały, lecz w istocie wszystko wszędzie było takie samo, procesje i dzikie tańce, wrzaskliwa muzyka fletów, ryk trąb. Znaki i proroctwa. Wszędzie w najlepsze kwitł handel talizmanami, także wstrętnymi i obrzydliwymi. Płynęły rzeki wina i krwi. Kadzidła, wstrząsające obrzydliwości, monotonne śpiewy mistrzów Misteriów, ofiary składane demonom, adoracje bóstw. Błyszczące ostrza noży i świst przecinających powietrze batów. Co dzień pojawiał się nowy kult. Tak się właśnie działo, że wśród gorączki rodzących się codziennie nowych wierzeń miliardy mieszkańców ogromnej planety Majipoor oczekiwały na koniec ery Pontifexa Prankipina i początek ery Pontifexa Confalume’a… i Koronala Lorda Prestimiona.
Apartamenty Koronala w Labiryncie znajdowały się w najgłębszej części sektora królewskiego, po przeciwnej strome podziemnego miasta w stosunku do komnaty, w której leżał umierający Prankipin. Książę Korsibar szedł krętym korytarzem prowadzącym do pokojów ojca, gdy z cieni po lewej wyłoniła się wysoka, kanciasta postać.
— Książę, proszę o chwilę rozmowy — powiedziała. Korsibar rozpoznał w mówiącym spokojnego, godnego Sanibaka-Thastimoona z rasy Su-Suherisów, którego przyjął do najściślejszego grona przyjaciół i doradców, jego osobistego maga, wyjaśniającego teraźniejszość i przewidującego przyszłość.
— Koronal mnie oczekuje — oznajmił.
— Wiem o tym, książę. Proszę tylko o chwilę.
— Cóż…
— Możecie na tym wiele skorzystać, książę.
— W takim razie… ale mamy tylko chwilkę. Gdzie? Su-Suheris wskazał gestem mroczny pokój po przeciwnej stronie korytarza, do którego prowadziły otwarte drzwi. Korsibar skinął głową i poszedł za nim. Znalazł się w pomieszczeniu niskim, dusznym, pełnym narzędzi i środków czystości.
— Będziemy rozmawiać w magazynie sprzątaczek, Sanibaku-Thastimoonie?
— Wyjątkowo odpowiednie miejsce — odparł Su-Suheris, zamykając drzwi.
Słaba poświata lampy była tu jedynym źródłem światła. Korsibar cenił wprawdzie rady swego maga, ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się być tak fizycznie blisko niego; ze zdumieniem stwierdził, że czuje się nieswojo. Czyżby przestał ufać doradcy? Smukły, dwugłowy Su-Suheris górował nad nim o dobre dwadzieścia centymetrów, a długonogi książę nieczęsto spotykał istoty wyższe od siebie. Od maga czuć było ostrą woń przypominającą zapach płonących w ognisku jesiennych liści, całkiem przyjemną, lecz z tak bliska nieznośną.
Przedstawiciele Su-Suherisów pojawili się na Majipoorze stosunkowo niedawno. Ich imigrację wywołał swą polityką dobre sześćdziesiąt lat temu początkujący wówczas jako Koronal Lord Prankipin, który postanowił ściągnąć na planetę nieludzi. Była to rasa istot bezwłosych, o gładkiej skórze, smukłych i jakby nieco spiczastych. Z ich walcowatego ciała wyrastała długa na stopę, mocna, rozgałęziająca się szyja zakończona dwiema wąskimi głowami. Korsibar nie był pewien, czy kiedykolwiek uda mu się zaakceptować stworzenie tak przedziwne. Jednak w tych czasach głupotą byłoby nie mieć w otoczeniu jednego lub i dwóch magów, powszechnie zaś wiadomo było, że Su-Suherisi posiadają wielkie zdolności prorocze, szamańskie i kapłańskie… i nie tylko te.
— O co chodzi? — spytał.
Na pytania na ogół odpowiadała lewa głowa, chyba że Su-Suheris prorokował, wówczas chłodnym, ostrym głosem przemawiała głowa prawa. Tym razem jednak obie głowy przemówiły jednocześnie, perfekcyjnie równym rytmem, tyle że ton ich głosów dzieliło pół oktawy.
— Twój ojciec, książę, otrzymał niepokojące wieści na twój temat.
— Grozi mi niebezpieczeństwo? Bo jeśli tak, dlaczego on dowiedział się o tym przede mną, Sanibaku-Thastimoonie?
— Wasza Wysokość nie jest bezpośrednio zagrożony. Jeśli nie wywołasz niepokoju w sercu ojca, książę.
— Niepokoju? Jakiego niepokoju? Wyjaśnij mi to natychmiast!
— Książę, z pewnością pamiętasz, że przed kilkoma miesiącami postawiłem ci horoskop, z którego wynikało, że w najbliższych dniach osiągniesz wielkość. Powiedziałem wówczas „Wstrząśniesz światem, książę”. Pamiętasz?
— Oczywiście. Któż byłby w stanie zapomnieć o takim proroctwie?
— To samo proroctwo dotyczące ciebie, panie, wyszło teraz z ust jednego z proroków twojego ojca. Sformułowane tymi samymi słowami, co tylko potwierdza jego prawdziwość. „Wstrząśnie światem”. Wytrąciły one Koronala z równowagi. Jego Wysokość wycofuje się z życia w wielkim świecie, nie jest więc w stanie zaaprobować jakichkolwiek wstrząsów. Dowiedziałem się o tym od zaufanych ludzi, których mam w kręgu osób najbliższych twojemu ojcu, książę.
Korsibar bardzo pragnął spojrzeć magowi wprost w oczy, nie wiedział jednak, w którą ich parę patrzeć, i doprowadzało go to do furii. A jeszcze zmuszony był zadzierać głowę tak wysoko!
— Co mogłoby zaniepokoić go w tego typu proroctwie? — zdziwił się, lecz w jego głosie wyraźnie słychać było napięcie. — Wie przecież, że nie mam zamiaru sprzeciwić mu się w jakikolwiek sposób. Bo i jak bym mógł? Jest moim ojcem, moim królem. Jeśli przez „wstrząśnie światem” należy rozumieć, że dokonam kiedyś czegoś wielkiego, powinien się cieszyć. Do tej chwili polowałem tylko, jadłem i piłem, i grałem… w końcu jednak mam przecież dokonać czegoś ważnego, czy o tym mówi twój horoskop? No i bardzo dobrze, hip, hip, hurra! Może poprowadzę statki na drugi brzeg Wielkiego Oceanu, może wyprawię się na pustynię i znajdę pogrzebane w niej skarby Zmiennokształtnych, może… któż wie? Nie ja. Ale dokonam czegoś wielkiego, a to powinno przecież uradować Lorda Confalume’a!
— Moim zdaniem Koronal obawia się, że popełnisz uczynek lekkomyślny i nieprzemyślany, książę. Że zburzysz nasz świat.
— Doprawdy?
— Tak mi powiedziano, książę.
— Więc ojciec uważa mnie za lekkomyślne dziecko?
— Pokłada głęboką wiarę w proroctwach.
— Jak my wszyscy, prawda? „Wstrząśnie światem”. Doskonale. Cóż jest w tych dwóch słowach takiego, że trzeba je interpretować jako zapowiedź nieszczęścia? Światem można wstrząsnąć także pozytywnie, o czym doskonale wiesz, Sanibaku-Thastimoonie. Nie jestem trzęsieniem ziemi, przez które Zamek mojego ojca może spaść ze szczytu Góry, prawda? A może jestem? Ukrywasz przede mną coś, z czego istnienia nie zdaję sobie nawet sprawy?
— Pragnę tylko ostrzec cię, książę, że Jego Wysokość obawia się ciebie, nie wie, jakie przyświecają ci intencje, może też zadać ci trudne, denerwujące pytania, a więc, gdy staniesz przed jego obliczem, radzę ci, panie, nie daj mu żadnej okazji do podejrzeń.
— Podejrzeń o co? — Korsibar wreszcie się zirytował. — Nie przyświecają mi przecież żadne intencje! Jestem prostym człowiekiem honoru, czarodzieju. Mam czyste sumienie.
Su-Suheris nie miał jednak nic więcej do powiedzenia. Wciągnął część długiej szyi w klatkę piersiową, sześciopalczaste dłonie załamał zaś do wewnątrz i objął nimi nadgarstki. Czworo zielonych oczu zmatowiało, z pozbawionych warg ostrych rozcięć w twarzy, zastępujących usta, nie padło już ani jedno słowo. Nie warto było próbować dowiedzieć się czegoś więcej.
„Wstrząśniesz światem”.
Cóż miało to właściwie oznaczać? Korsibar nigdy nie pragnął wstrząsnąć czymkolwiek. Przez całe życie pożądał wyłącznie rzeczy zwykłych i normalnych: używać życia w Pięćdziesięciu Miastach Góry Zamkowej, przemierzać bezdroża w poszukiwaniu groźnych zwierząt, na które tak lubił polować, bawić się zarzucaniem liny i ścigać w rydwanach, przez całe noce pić i szaleć z przyjaciółmi. Czy czekało go w życiu coś więcej? Był księciem królewskiej krwi, owszem, ale ironia losu polegała na tym, że już osiągnął wszystko, co mógł osiągnąć, tradycja bowiem zakazywała synom Koronalów wstępowania na tron opuszczony przez ich ojców.
Starożytna tradycja nakazywała, by starszy monarcha adoptował młodszego, tak było zawsze i zawsze tak będzie. Lord Confalume zostanie wreszcie Pontifexem, może za tydzień, a może za kilka tygodni. Wówczas ogłosi uroczyście, że jego synem i następcą jest Prestimion z Muldemar, a on, Korsibar, ciało z ciała i krew z krwi Confalume’a, usunie się i zamieszka w jakiejś niewątpliwie wielkiej i wspaniałej posiadłości. Resztę życia spędzi tak, jak spędził dotychczasowe dwadzieścia lat, wygodnie, bez obowiązków, wzorem wszystkich emerytowanych książąt królestwa. Taki czekał go los i wszyscy o tym wiedzieli, on sam był go świadom od najwcześniejszego dzieciństwa, od dnia gdy zrozumiał, że jego ojciec jest królem. Dlaczego więc Sanibak-Thastimoon akurat dziś postanowił niepokoić go tymi bzdurami o „wstrząśnięciu światem”? No i właściwie dlaczego ten zimny jak ryba, milczący i niedostępny mag ostatnio tak dziwnie zachęcał go do wzniesienia się ponad proste, wypełnione przyjemnościami dotychczasowe życie?
„Wstrząśniesz światem”. Też mi coś!
Zniecierpliwiony Korsibar gestem nakazał Sanibakowi-Thastimoonowi usunąć się na bok i wyszedł.
Ogromne zewnętrzne drzwi prowadzące do apartamentów Koronala lśniły od złotych mozaik przedstawiających godło władcy — symbol rozbłysku gwiazd — oraz jego monogram LCK, który wkrótce zmieniony miał być na monogram Prestimiona LPK. Wejścia strzegło trzech gigantycznych Skandarów w zielono-złotych mundurach gwardii.
Korsibar zadarł głowę, by spojrzeć w twarz włochatym, czteroręcznym strażnikom.
— Koronal mnie wzywał — oznajmił.
Na Zamku zdarzało się czasami, że strażnicy biura Koronala kazali mu czekać niczym jakiemuś niewypierzonemu kandydatowi na rycerza, gdyż władca akurat rozmawiał z którymś z ministrów stanu albo z doradcami, albo z odwiedzającymi akurat Górę regionalnymi administratorami. Syn Koronala formalnie nie piastował na dworze żadnej funkcji, wszyscy ci goście byli ważniejsi od niego.
Dziś jednak gwardziści odsunęli się i wpuścili go natychmiast.
Lord Confalume siedział za biurkiem, którego wielki blat sporządzony był ze lśniącego szkarłatnego drewna simbajinder, opartego na podstawie z czarnego gelimaunda. Sala oświetlona była blaskiem trzech grubych spiralnych świec z czarnego wosku, osadzonych w masywnym żelaznym świeczniku, ciężkie powietrze przesycał intensywny zapach palonego kadzidła, które płonęło w dwóch złotych trybularzach umieszczonych po obu stronach fotela, wydzielających gęsty, szaroniebieski dym.
Koronal z całą pewnością zajmował się właśnie jakimiś czarnoksięskimi praktykami. Biurko pokrywały arkusze papieru i księgi, pomiędzy nimi zaś rozrzucone były instrumenty i urządzenia mające coś wspólnego ze sztukami magicznymi. Korsibar, który od tych spraw zawsze miał pod ręką Sanibaka-Thastimoona i innych, nie wiedział, do czego służy większość tych przyrządów, choć i on rozpoznał przypominające szczotkę do ubrania ammatepala, służące do opryskiwania czoła wodą jasnowidzenia, oraz srebrne zwoje kuli złożonej z odrębnych pierścieni, a także trójnożny pojemnik zwany veralistia, w którym paliło się aromatyczny proszek umożliwiający wgląd w przyszłość.
Książę czekał cierpliwie, podczas gdy jego ojciec, nie podnosząc głowy, doprowadzał do końca najwyraźniej długi i skomplikowany proces numerologiczny. Dopiero po długiej chwili spytał cicho:
— Chciałeś się ze mną widzieć, ojcze?
Confalume trzykrotnie, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, potarł przypiętą do kołnierza rohillę, następnie zaś zanurzył kciuki w naczyniu z kości słoniowej wypełnionym błękitnym płynem i dotknął nimi powiek. Pochylił głowę, zamknął oczy i wyszeptał trzy słowa brzmiące jak „adabambo, adabamboli, adambo”, nie mówiące nic jego synowi, po czym złożył dłonie tak, że czubki małych palców stykały się z czubkami kciuków. Wreszcie kilkakrotnie wypuścił powietrze przez nos, szybko i gwałtownie. Złożył głowę na zapadniętej piersi, zgarbił się, wywrócił oczy tak, że widać było tylko białka.
Korsibar wierzył w magię równie silnie jak jego współcześni, niemniej zaskoczyło go i po trosze także rozczarowało, iż jego ojciec i władca tak bardzo się jej poświęcił, kosztem kto wie jakiej utraty energii. Bo magia wymagała wysiłku. Ściągnięta twarz Koronala wydawała się szara i mimo że ranek jeszcze nie minął, władca był najwyraźniej zmęczony. Na jego czole i policzkach pojawiły się zmarszczki, które Korsibar widział po raz pierwszy.
Confalume został ojcem w późnym wieku średnim, teraz więc był już stary. Dziś w holu Sali Sprawiedliwości rodzic wydawał się Korsibarowi znacznie młodszy — może w obecności diuków i książąt przywdział maskę, którą zrzucił teraz, podczas spotkania z synem.
Serce Korsibara wyrwało się ku ojcu, tak strasznie i tak wyraźnie zmęczonemu. Książę w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że Koronal ma wszelkie prawo, by czuć się zmęczony, i to bynajmniej nie wyłącznie z powodu czarnoksięskich praktyk. Przez ostatnie czterdzieści trzy lata Koronal Lord Confalume rządził ogromną planetą Majipoor. Oczywiście rządził nią w imieniu Pontifexa i to Pontifex był ostatecznie odpowiedzialny za skutki każdej podjętej przez Koronala decyzji, Pontifex był jednak postacią tajemniczą, ukrytą w bezpiecznej głębi Labiryntu. Tymczasem Koronal musiał ukazywać się światu, poddawać jego osądowi: otwarcie przyjmował poselstwa na Górze Zamkowej, co sześć, osiem lat udawał się też w długą podróż — ciążył na nim obowiązek Wielkiej Procesji, musiał pokazać się osobiście w każdym większym mieście wszystkich trzech kontynentów.
Podczas Wielkiej Procesji młodszy monarcha schodził z wyżyn Góry Zamkowej, wędrując poza Pięćdziesiąt Miast — za morze, na daleki Zimroel z jego piękną metropolią Ni-moya, odwiedzał ponure Piliplok o przerażająco prostych ulicach, Khyntor i Dulorn, i słynne z ogrodów Til-omon, Pidruid oraz różne dziwne i dalekie krainy, które dla Korsibara były tylko legendą. Ukazywał się zwykłym ludziom jako żywy symbol systemu rządów ukształtowanego na Majipoorze u początku jego historii, przed wielu tysiącami lat. I co tu się dziwić, że Koronal sprawiał wrażenie zmęczonego? Rządził tak długo, że Wielką Procesję poprowadził pięciokrotnie. Przez przeszło cztery dziesięciolecia dźwigał na barkach ciężar całego, niemałego przecież świata.
Korsibar stał przez długą, bardzo długą chwilę i nie mówił nic. Czekał. Czekał cierpliwie, a tymczasem ojciec pogrążał się w czarodziejskich praktykach tak głęboko, jakby nie zdawał sobie sprawy z jego obecności.
Oczekiwanie przedłużało się, lecz skoro Koronal kazał czekać, należało czekać i nie zadawać pytań. Nie wolno było się odezwać nawet synowi.
Po pewnym czasie Lord Confalume podniósł jednak wzrok, dostrzegł syna i gwałtownie zamrugał, jakby był zdziwiony. Nagle, bez żadnego wstępu, powiedział:
— Bardzo mnie dziś zaskoczyłeś, Korsibarze. Nie spodziewałem się, że właśnie ty zgłosisz zastrzeżenia co do wcześniejszego rozpoczęcia igrzysk.
— Muszę przyznać, że zaskakuje mnie to, że cię zaskoczyłem, ojcze. Czyżbyś rzeczywiście uważał mnie za aż tak płytkiego? Czyżbyś rzeczywiście sądził, iż nie wiem, co to znaczy właściwe postępowanie?
— Czyżbym dał ci kiedykolwiek podstawy do wydania tego rodzaju sądu?
— Czyżbyś dał mi kiedykolwiek podstawy do sądzenia inaczej? Całe dorosłe życie przeżyłem pozostawiony sam sobie z mnóstwem zabawek, niczym przerośnięte dziecko. Może zaproszono mnie do udziału w którejś z rad? Może przydzielono mi obowiązki, obciążono odpowiedzialnością? Nie! Moim zadaniem było prowadzić szczęśliwe życie arystokraty i wielbiciela sportów. „Powiedz, Korsibarze, czy podoba ci się ten wspaniały miecz? Siodło i łuk z Khyntor? Te pełne temperamentu wyścigowe wierzchowce właśnie przesłali nam hodowcy z Marraitis, Korsibarze, no, chłopcze, wybierz sobie najlepszego, nawet najlepszy nie jest dla ciebie za dobry. Gdzie będziesz polował tego roku, Korsibarze? Na kresach północnych, czy może w dżungli Puliandry?”. Widzisz, ojcze, tak wygląda moje życie. Zawsze tak wyglądało.
Twarz Koronala, i tak zmęczona, ściągnęła się jeszcze bardziej.
— Takiego życia pragnąłeś. Nigdy w to nie wątpiłem.
— Owszem, nie mylisz się. Tylko… jakie inne życie mógłbym sobie wybrać?
— Każde, które sprawiałoby ci przyjemność. Masz przecież najlepsze wykształcenie, chłopcze!
— Oczywiście, nie mylisz się, ojcze. Lecz po co mi ta edukacja? Potrafię wymienić setkę Pontifexów od Dvorna do Vildivara, we właściwym porządku oczywiście, a potem jeszcze kilkudziesięciu następnych. Studiowałem kodeksy praw, dekrety i synody, i finanse państwowe, i wszystko inne. Potrafię z pamięci narysować mapy Alhanroelu oraz Zimroelu wraz z miastami. Znam drogi gwiazd i mogę zacytować ci z pamięci co bardziej natchnione fragmenty poematów epickich naszych najlepszych twórców, od Furvaina do Auliasiego. I co z tego? Co dzięki temu zyskałem? Czy sam mam zostać poetą? A może urzędnikiem? A może filozofem?
Koronal przymknął zmęczone oczy. Dłonie przycisnął do skroni. Kiedy znów spojrzał na syna, patrzył na niego groźnie.
— Finanse państwowe, powiadasz? Twierdzisz, że studiowałeś finanse państwowe? Jeśli tak, to z całą pewnością rozumiesz wewnętrzny mechanizm rządów, a więc powinieneś wiedzieć, dlaczego dostawałeś miecze i siodła oraz wyścigowe wierzchowce, lecz nie wysokie stanowiska. Na Majipoorze nie mamy monarchii dziedzicznej. Wybrałeś sobie złego ojca, chłopcze. Ze wszystkich książąt Góry Zamkowej tylko ty nie zajmiesz nigdy stanowiska w rządzie.
— Nawet w Radzie?
— Nawet w Radzie. Każdy może powiedzieć, że „wszystko ma swój początek” — że gdybyś znalazł się w Radzie, zaraz zechciałbyś pod moją nieobecność pełnić funkcję regenta, zająłbyś stanowisko Głównego Doradcy przy ojcu albo nawet próbowałbyś zostać Koronalem, gdy mnie przyjdzie przenieść się do Labiryntu. Nie mógłbym robić nic oprócz bronienia się przed oskarżeniami…
— Ojcze!
— …przed szeptami po kątach, przed oszczerstwami, może nawet otwartym buntem, jeśli…
— Ojcze, proszę!
Confalume przerwał w pół słowa, nieprzytomnie mrugając oczami.
— Co?
— Przecież ja to wszystko rozumiem. Miałem wiele czasu, by pogodzić się z rzeczywistością. Koronalem zostanie Prestimion, nie ja — niech tak będzie. Nigdy, ojcze, nigdy nie spodziewałem się zostać Koronalem. Ani tego nie chciałem, ani się tego spodziewałem. Pozwól jednak, że wrócę do punktu, od którego zaczęła się nasza gniewna dyskusja. Spytałem tylko, czy uważasz mnie za ostatecznego głupca, do tego stopnia zmęczonego nudą, że gotów jest zgodzić się na turniej, chwili uwagi nie poświęcając temu, co nakazuje zwyczaj, tradycja, poczucie przyzwoitości?
Koronal milczał. Patrzył przed siebie tępo, jakby nie słyszał pytania syna, a jego twarz, poprzednio ponura, teraz wydawała się po prostu bezmyślna.
W końcu spytał cicho:
— Korsibarze, czy myśl o tym, że to Prestimion zostanie Koronalem, jest ci przykra?
— Pytasz mnie, czy mu zazdroszczę? Otóż tak, oczywiście. Będzie władcą, a któż nie zazdrości człowiekowi, który ma zostać królem? Ale przecież nigdy nie miałem zostać Koronalem. Wiem o tym doskonale. Majipoor ma dziewięć miliardów obywateli, a wśród nich tylko ja, z tytułu urodzenia, nie mogę zostać władcą.
— Czy wywołuje to gorycz w twoim sercu?
— Dlaczego powracasz do tego pytania, ojcze? Znam prawo. Zrzekam się na rzecz Prestimiona mych nieistniejących praw do tronu z zadowoleniem, bez wahania, bezwarunkowo. Pragnę tylko zaznaczyć, że nie jestem człowiekiem tak lekkomyślnym, za jakiego powszechnie się mnie bierze. Bardzo pragnąłbym także otrzymać znaczące rządowe stanowisko, a właściwie jakiekolwiek rządowe stanowisko.
— Co sądzisz o Prestimionie? — spytał Lord Confalume. Korsibar zamilkł na dłuższą chwilę, rozważając odpowiedź.
— Jest mądry — odparł w końcu, ostrożnie. — Inteligentny i ambitny.
— Owszem, Prestimion to człowiek ambitny. Lecz czy dysponuje także odpowiednimi zdolnościami?
— Musi. Przecież wybrałeś go na swojego zastępcę.
— Ja wiem, co o nim sądzę. Pytałem o twoją opinię.
— Podziwiam go. Jest niesłychanie bystry i mimo że nie dostaje mu wzrostu, także niesłychanie silny oraz, oczywiście, zręczny. Doskonale włada mieczem, a z łuku strzela fenomenalnie.
— Lubisz go?
— Nie.
— A więc nie brak ci przynajmniej uczciwości. Czy sądzisz, że będzie dobrym Koronalem?
— Taką mam nadzieję.
— Wszyscy mamy taką nadzieję, Korsibarze. A co ty o tym myślisz?
Kolejna chwila milczenia. Koronal, jeszcze przed chwilą tak bardzo zmęczony, teraz najwyraźniej otrząsnął się i nie spuszczał z syna bezlitosnego spojrzenia błyszczących oczu.
— Myślę, że może być dobrym Koronalem.
— Mówisz „może”?
— Nie jestem jasnowidzem, ojcze. Mogę tylko przypuszczać, co będzie.
— Oczywiście… a wiesz, że prokurator uważa cię za zaprzysięgłego wroga Prestimiona?
— Powiedział ci to? — spytał Korsibar.
— No… nie dosłownie. Rozważam tylko, dlaczego sugerował, że sprzeciwiasz się turniejowi, ponieważ pomysł jego zorganizowania wyszedł właśnie od Prestimiona.
— Dantirya Sambail to człowiek groźny, uwielbiający prowokować konflikty, ojcze.
— Zgadzam się. Ale to także człowiek niezwykle sprytny. Czy jesteś zaprzysięgłym wrogiem Korsibara?
— Gdybym był, czy powiedziałbym ci o tym, ojcze? Odpowiem jednak na twoje pytanie. Nie. Wyjawię ci, co rzeczywiście myślę o Prestimionie. Moim zdaniem to człowiek chłodny i kalkulujący, umiejący doskonale wykorzystać okazję, zdolny brać udział w sporze z obu stron i z obu stron argumentować równie błyskotliwie. Manewrował tak długo, że doszedł do pozycji, z której awansuje na drugi najwyższy urząd na Majipoorze. Nigdy nie polubię tego rodzaju ludzi. Nie oznacza to jednak, że on nie zasługuje na drugi najwyższy urząd na Majipo-orze. Przecież lepiej niż większość z nas, a już na pewno lepiej ode mnie rozumie, na czym polega sztuka rządzenia. No więc Prestimion zostanie Koronalem, i bardzo dobrze. Uklęknę przed nim jak wszyscy inni. Ta rozmowa jest dla mnie bardzo nieprzyjemna, ojcze. Czy wezwałeś mnie po to, byśmy rozmawiali właśnie o tym?
— Tak.
— Zaklęcia, które odprawiałeś, gdy wszedłem… o co ci chodziło?
Koronal przesunął dłońmi nad leżącymi na biurku przedmiotami.
— Próbowałem tylko określić, jak długo jeszcze będzie żył nasz Pontifex.
Korsibar uśmiechnął się.
— Czyżbyś był aż tak potężnym magiem, ojcze?
— Potężnym? Nie, nie uważam się za potężnego maga. Ale jak wielu innych, dogłębnie studiowałem sztukę czarnoksięską. I cały czas mierzę swe możliwości miarą dziejących się wydarzeń, by sprawdzić, czy posiadłem już zdolność przewidywania przyszłości.
— I co, posiadłeś ją? Jak myślisz, dysponujesz prawdziwymi zdolnościami proroczymi? — Korsibar pamiętał informację czarownika o tym dziwnym, dotyczącym go proroctwie, które miał znać jego ojciec. „Wstrząśnie światem”. Być może, sam Lord Confalume był jego autorem. Być może, znał on przeznaczenie syna, przeznaczenie, którego syn nie był w stanie poznać. — Może poddamy je próbie — mówił dalej, ciesząc się zmianą tematu rozmowy. — Powiedz mi, co osiągnąłeś. Sprawdzimy, czy się nie pomyliłeś. Więc kiedy, twoim zdaniem, skończą się cierpienia Prankipina?
— Nie znam dokładnej daty. Nie jestem aż tak dobry, prawdopodobnie nikt nie jest. Ale według mnie Prankipin odejdzie w ciągu najbliższych dziewiętnastu dni. No więc liczmy, Korsibarze, ty i ja.
— Dziewiętnaście dni, może mniej. A potem skończy się to straszne oczekiwanie, odbędą się wszystkie oczekiwane ceremonie, Prestimion zostanie Koronalem, ty Pontifexem, a my opuścimy wreszcie tę okropną dziurę w ziemi i znów będziemy oddychać słodkim powietrzem Góry Zamkowej. Wszyscy oprócz ciebie, ojcze — zakończył cicho Korsibar.
— Tak jest, wszyscy oprócz mnie. Moim domem będzie Labirynt.
— Jeśli wolno mi spytać… co o tym myślisz?
— Miałem przeszło czterdzieści lat, by przyzwyczaić się do tej myśli — odparł Lord Confalume. — Nie robi to na mnie najmniejszego wrażenia.
— Ale… nigdy już nie zobaczysz światła dnia… nigdy nie zobaczysz Zamku…
Koronal zaśmiał się wesoło.
— Och, od czasu do czasu będę wychodził na światło dnia. Jeśli tylko zechcę. Prankipin wykorzystywał tę możliwość, wiesz? Kiedy zdarzyło się to po raz ostatni, byłeś małym chłopcem, więc zapewne nic nie pamiętasz. Pontifex nie jest jednak zobowiązany do pozostawania pod ziemią przez cały czas.
— Ja wolałbym w ogóle tutaj nie mieszkać. Te kilka spędzonych tu tygodni wystarczą mi na całe życie.
Lord Confalume uśmiechnął się ciepło.
— No to masz szczęście, Korsibarze. Nikt nigdy nie zażąda od ciebie, byś tu zamieszkał. Może i przykre jest wiedzieć, że nigdy nie zostanie się Koronalem, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo skoro nie zostaniesz Koronalem, nigdy nie będziesz Pontifexem!
— Więc powinienem być wdzięczny losowi?
— Powinieneś.
— A ty, ojcze, czy jesteś gotów rozpocząć nowe życie tu, pod ziemią?
— Tak. Jestem gotów.
— Będziesz wspaniałym Pontifexem, tak jak byłeś wspaniałym Koronalem.
— Dziękuję ci za te słowa. — Lord Confalume wstał, uśmiechnął się sztucznie. Lewa ręka, którą przyciskał do boku, wyraźnie mu drżała. Coś pozostało nie dopowiedziane, coś dla Koronala bolesnego i z całą pewnością niezmiernie ważnego.
Co takiego wiedział Lord Confalume… i czego postanowił mu nie mówić?
Wstrząśnie światem.
O to musiało chodzić. Bez wątpienia. Cokolwiek jednak, zdaniem Sanibaka-Thastimoona, Koronal miał powiedzieć synowi w związku z tym przedziwnym proroctwem, pozostało przemilczane.
Korsibar wiedział doskonale, że jego audiencja u ojca właśnie się skończyła. Pożegnał Koronala formalnym gestem rozbłysku gwiazd, uściskał go jak syn ojca i ruszył w stronę wyjścia. Mimo iż obrócony był do niego plecami, słyszał, jak lord Confalume mruczy zaklęcia nad wszechobecnymi w jego apartamentach narzędziami magii.
Septach Melayn wszedł do sali znanej pod nazwą Sali Melikanda. Był to w rzeczywistości wąski i kręty korytarz w królewskiej części Labiryntu przyległy do apartamentów Prestimiona, który pozostawiono do użytku dworowi przyszłego Koronala. Na miejscu byli już diukowie Svor i Gialaurys z Piliplok.
— No cóż — powiedział, wchodząc — przynoszę wam, panowie, przynajmniej okruch informacji. Mamy trzech kandydatów na Mistrza Turnieju: Wielkiego Admirała, prokuratora i naszego przyjaciela, Svora. Tyle przynajmniej dowiedziałem się od pewnej pontyfikalnej wszy.
— Której to, jak przypuszczam, ufasz bez zastrzeżeń? — zauważył Svor.
— Mojej matce nie ufałbym bardziej… albo twojej, gdybym kiedykolwiek miał przyjemność ją poznać — odparł Septach Melayn. Otulił się płaszczem, ciemnobłękitnym, jedwabnym, bogato zdobionym srebrną nicią. Po sali o lśniącej posadzce z szarego kamienia chodził szybkimi, tanecznymi niemal krokami z kocią gracją. Svor przyglądał mu się z rozbawieniem, Gialaurys podejrzliwie; nie ufał eleganckiemu, światowemu Melaynowi.
Trzej najbliżsi przyjaciele kandydata na Koronala wydawali się zdecydowanie niedobrani. Nie pasowali do siebie ani wyglądem, ani zachowaniem, ani temperamentem. Septach Melayn był smukły, niemal chudy, ręce i nogi miał tak długie, że wyglądały wręcz karykaturalnie. Łatwo wpadał z nastroju w nastrój, imponował dowcipem i elegancją. Skórę miał bardzo jasną, oczy zaś bladoniebieskie. Włosy blond trefił kunsztownie w spadające na ramiona loki, niemal jak dziewczyna. Nosił też cieniutki wąsik dandysa, zaledwie cienką złotą linię nad górną wargą. Wąsik ten prowokował do żartów, ale nikt nie żartował jawnie z Septacha Melayna, potrafił on bowiem wyzwać na pojedynek za najdrobniejszą obrazę, a był fenomenalnym fechtmistrzem.
Gialaurys sprawiał imponujące wrażenie. Choć nie przesadnie wysoki, miał niezwykle potężną pierś i szerokie bary, na których osadzona była głowa o płaskiej, nieruchomej twarzy, wyrazistej mniej więcej tak jak połeć boczku. Jego ramiona miały grubość ud przeciętnego człowieka, palce przypominały raczej parówki. Ciemne włosy strzygł krótko. Golił się gładko, pozostawiając szorstkie brązowe bokobrody zachodzące poniżej policzków i wyglądające po prostu groźnie.
On także cieszył się opinią człowieka, na którego trzeba uważać. Nie posiadał wprawdzie zręczności Septacha Melayna, dysponował jednak siłą, której żaden przeciwnik nie był w stanie sprostać. Był też człowiekiem ponurym, zamkniętym w sobie, co łatwo zrozumieć u kogoś, kto wychował się w rodzinie surowych Skandarów, w odpychającym mieście Piliplok na Zimroelu. Prestimion zetknął się z nim właśnie tam dziesięć lat temu, podczas jednej z wizyt na południowym kontynencie. Przeciwieństwa rzeczywiście się przyciągają; on i Gialaurys zaprzyjaźnili się od pierwszego spotkania.
Jeśli chodzi o Svora, nosił on wprawdzie tytuł diuka Tolaghai, ale z zaszczytem tym nie wiązały się ani ziemie, ani inne dobra. Gdy przebywał w towarzystwie, łatwo go było zignorować, drobnego, niewysokiego, o smagłej, prawie czarnej twarzy, typowej dla mieszkańca spalonego bezlitosnym słońcem, najdalej wysuniętego na południe kontynentu. Miał czarne, kędzierzawe włosy, czarne, błyszczące oczy i czarną duszę. W jego twarzy uwagę zwracał przede wszystkim nos, cienki, ostry, garbaty. Usta Svor miał wąskie i małe. Nosił krótko przystrzyżoną brodę, choć golił górną wargę. Nie był wojownikiem, lecz zręcznym i chytrym politykiem, uwielbiał kobiety i na boku bawił się sztukami magicznymi.
Svor był niegdyś wielkim przyjacielem młodego Korsibara, jego maskotką, a może raczej błaznem, trzymanym dla rozrywki, kiedy jednak o Prestimionie zaczęto mówić jako o przyszłym Koronalu, ostrożnie i powoli dryfować zaczął w kierunku jego obozu, aż wreszcie stał się bliskim przyjacielem Prestimiona. O tym jego manewrze wiele mówiono na Górze Zamkowej, choć oczywiście nie publicznie; uważano, że dowodzi ona pasji, z jaką Svor przy każdej okazji podbudowywał swą pozycję polityczną, oraz jego fundamentalnej nielojalności.
Mimo że wydawali się tak różni, mężczyzn tych łączyła silna wzajemna sympatia. Poza tym każdy z nich szczerze poświęcał się służbie Prestimionowi. Żaden nie wątpił, że kiedy Prestimion zostanie Koronalem, oni otrzymają wysokie stanowiska państwowe.
— Jeśli od razu zabierzemy głos w dyskusji o tym, kto ma zostać głównym sędzią igrzysk, z pewnością uda się nam wywrzeć wpływ na jego wybór. Tylko czy nam na tym zależy? — spytał Septach Melayn.
— Mnie zależy — odparł natychmiast Gialaurys — i tobie też powinno. — Mówił z akcentem wschodniego Zimroelu, który zazwyczaj sprawiał wrażenie komiczne, ale do szorstkiego, niskiego głosu Gialaurysa w jakiś sposób pasował. — Mistrz Turnieju decyduje o zestawieniu zawodników. Masz ochotę iść w szranki z kilkoma niezdarnymi durniami po kolei, bo Mistrzowi wpadło akurat do głowy, by cię ośmieszyć przez dobór niekompetentnych przeciwników? Nie chcę widzieć na tym stanowisku kogoś, kto w ramach igrzysk będzie prowadził swe prywatne gierki. A jeśli zdarzy się wyrównany pojedynek, lepiej niech nasz człowiek rozstrzyga w tak delikatnej materii. Niekiedy zależy od tego ludzkie życie.
— Jak rozumiem, uważasz, że powinniśmy poprzeć diuka Svora?
— Odmawiam — zaprotestował natychmiast Svor, z napięciem studiujący ezoteryczne znaki wypisane na długich zwojach pożółkłego pergaminu. — Nie mam pojęcia, jak powinno się zestawiać przeciwników i…
— Możemy ci to powiedzieć — przerwał mu Gialaurys.
— …nie chcę brać żadnego udziału w waszych idiotycznych bójkach. Wszyscy bez przerwy wrzeszczą na Mistrza Turnieju, a ja nie lubię, kiedy się na mnie wrzeszczy.
Sepiach Melayn uśmiechnął się.
— Doskonale, Svorze — powiedział. — Niech i tak będzie. — Następnie zwrócił się do Gialaurysa z kpiącym pytaniem: — Co masz na myśli mówiąc „nasz człowiek”? Czyżbyśmy podzielili się na frakcje tak wyraźnie, że o jednej grupie można mówić jako o „ludziach Prestimiona”, innych zaś uważać za jego przeciwników? Czy nas wszystkich nie łączy chęć uczczenia zmiany rządów?
— Mówisz jak dureń — warknął Gialaurys. Melayn bynajmniej się nie obraził.
— Dobrze, rozumiem, jeśli mówimy o „naszych ludziach”, niewątpliwie należy do nich Svor. To potrafię pojąć. Kogo jednak powinniśmy traktować jak wroga? Prokuratora? Admirała Gonivaula?
— Obaj mogą stać się wrogami.
— Nie pojmuję cię.
— Nie ma czegoś takiego jak płynna zmiana rządów. Zawsze są tacy, którzy mają wątpliwości, którym nie w smak jest nowy Koronal, choć nie zawsze dają temu jawny wyraz. I mogą okazać niezadowolenie na wiele nieoczekiwanych sposobów.
— Tylko posłuchajcie! — nie wytrzymał Septach Melayn. — Oto słowa uczonego męża! Wielkiego historyka! Podaj mi przykład tak jawnej zdrady, drogi Gialaurysie.
— Zaraz, zaraz… — Gialaurys myślał przez dłuższą chwilę, przygryzając dolną wargę. — Kiedy Havilbove został Pontifexem i wybrał Thrayma na swego Koronala, niektórzy lordowie nie darzący go sympatią konspirowali, zdaje się, by oddać tron Dizimaule’owi i niemal im…
— Koronalem Havilbove’a był Lord Kanaba — wtrącił cicho, spokojnie Svor. — Thraym został Koronalem o trzy rządy później. Dizimaule żył tysiąc lat przed nimi.
— No więc nie pamiętam nazwisk władców ani ich właściwego porządku. — Gialaurys zaczął się wyraźnie denerwować. — Ale co było, to było, jeśli nie z nimi, to z kimś innym. Można znaleźć takie przypadki w archiwach. No bo na przykład Spurifon… nie, raczej Siminave…
— Myślenie nie bardzo do ciebie pasuje, przyjacielu. — Melayn osłonił usta dłonią o przepięknie wymanikiurowanych paznokciach, ukrywając uśmiech. — Upewniam cię jednak, że niezależnie od prywatnych ambicji odrzuconych kandydatów nowy Koronal zawsze wynoszony jest na tron przy szczerym poparciu całej arystokracji. Nigdy nie było inaczej. My, żyjący na tym świecie, jesteśmy ludźmi cywilizowanymi.
— Doprawdy? — spytał od drzwi Prestimion. — Jak dobrze, że twierdzenie to wyszło z twoich ust, mój Septachu. Czy mogę spytać, jaki był temat dyskusji?
— Spieraliśmy się o to, kogo wybrać Mistrzem Turnieju. Powiedziano mi, że kandydatami są Gonivaul, Svor i twój drogi kuzyn prokurator. Gialaurys twierdzi, że nie możemy ufać nikomu oprócz nas samych nawet w kwestii turnieju i chciał, by Mistrzem został Svor, dzięki któremu z całą pewnością pojedynkowalibyśmy się z godnymi przeciwnikami, a werdykty w kwestiach spornych zapadałyby na naszą korzyść.
Prestimion spojrzał na Gialaurysa.
— Czy to prawda? — spytał. — Czyżbyś naprawdę był aż tak podejrzliwy?
— Septach Melayn przekręcił moje słowa, jak to ma w zwyczaju, panie mój. Ale skoro już mnie pytasz, owszem — wolałbym, by Mistrzem został ktoś, komu ufam.
— A ufasz Svorowi, tak? — roześmiał się Prestimion.
— Svor zdążył już odmówić. W takim razie Mistrzem winien moim zdaniem zostać Dantirya Sambail.
— Prokurator? — zdumiał się Prestimion i znów dostał ataku śmiechu.
— Jest twoim kuzynem, prawda, panie mój? — Gialaurys był najzupełniej poważny. — Więc nie podejmie decyzji krzywdzącej ciebie lub twych przyjaciół.
— Jest moim bardzo dalekim kuzynem — przypomniał mu Prestimion, który często powtarzał to zdanie, gdy wspominano przy nim prokuratora. — A ty dwukrotnie w ciągu pół minuty zwróciłeś się do mnie słowami „panie mój”. Przywilej ten tymczasem przysługuje wyłącznie Lordowi Confalume… przynajmniej do czasu, gdy zostanie wybrany nowy Koronal. A jeśli chodzi o mojego kuzyna prokuratora, rzeczywiście, łączy nas pokrewieństwo, jednak jeśli obawiasz się czegoś ze strony Mistrza Turnieju, radzę ci, byś poparł kogoś innego, Gialaurysie.
— Doskonale, niech będzie admirał Gonivaul — zgodził się niechętnie Gialaurys.
— Zgoda — poparł go szybko Melayn. — On z całą pewnością będzie neutralny wobec powstałych sporów. Nie obchodzi go nikt i nic, być może z wyjątkiem samego Gonivaula. Porozmawiajmy teraz o poszczególnych konkurencjach, dobrze?
— Będą zapasy? — zainteresował się Gialaurys.
— Zapasy są zawsze. Farholt bez nich nie przeżyje.
— Doskonale. Więc stanę przeciw niemu.
— Myślałem, żeby tę konkurencję oddać raczej Svorovi — zauważył Septach Melayn. — Ty możesz wystąpić przeciw Farąuanorowi na przykład w szermierce.
— Ten żart wcale nie był zabawny!
— Ale skąd, wręcz przeciwnie! — zaprotestował Svor. — To by zmyliło ich wszystkich. I doskonale, zaskakujmy, wprowadźmy zamieszanie! Oczywiście, stanę naprzeciwko naszego wielkiego Farholta w zapasach, tylko po to by zobaczyć wyraz jego twarzy, Gialaurys rzuci wyzwania znakomitemu Farąuanorowi w szermierce, ty zaś, Septachu, wraz z Prestimionem wystartujesz w wyścigach dwuosobowych rydwanów przeciw zespołowi Korsibara.
— Mam taki właśnie zamiar.
— Nie będziesz się fechtował? — spytał Prestimion.
— Wystąpię w dwóch konkurencjach, jeśli nikt się temu nie sprzeciwi. W wyścigach rydwanów możemy…
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Prestimion wyjrzał na korytarz. Dostrzegł kobietę w wąskiej masce, jaką nosili urzędnicy Pontyfikatu, jedną z wielu, których zadaniem była pomoc gościom przybyłym z Góry Zamkowej.
— Jesteś księciem Prestimionem? — spytała kobieta.
— To ja.
— Książę, jest tu pewien Vroon, Thalnap Zelifor i prosi cię o audiencję. Twierdzi, że ma informacje wielkiej wagi.
Prestimion zmarszczył brwi. Obejrzał się przez ramię.
— Czy ktoś z was wiedział, że Thalnap Zelifor przybył do Labiryntu? — spytał.
— Ja nie — odparł Septach Melayn.
— Jest taki mały, że trudno go zauważyć — dodał Gialaurys.
— Przyjechał z ludźmi Gonivaula — powiedział Svor. — Wpadłem na niego raz, może dwa razy.
— Na Boginię, nie widzę, do czego miałby się nam przydać — stwierdził Septach Melayn. — Moim zdaniem postąpiłbyś mądrze, Prestimionie, gdybyś trzymał się od niego jak najdalej. I bez tego Vroona za dużo jest wokół nas czarowników, prawda?
— Podobno to jasnowidz o niezwykłych zdolnościach — zauważył Gialaurys.
— Niech sobie będzie. — Septach Melayn skrzywił się z niesmakiem. — Nie znoszę nawet widoku Vroonów. A ten ich zapach. … A poza tym wszyscy chyba wiemy, że ten mały Thalnap Zelifor to stwór zdradliwy, przynoszący kłopoty, zmienny jak kurek na wietrze. Może nam tylko zagrozić. Ma duszę szpiega.
— A dla kogo miałby szpiegować? — prychnął Gialaurys. — Przecież nie mamy wrogów! Tłumaczyłeś mi to zaledwie przed chwilą, prawda? Nasz świat zamieszkują cywilizowani ludzie, bez wyjątku lojalni wobec prawowitej władzy.
Prestimion uniósł dłoń.
— Panowie, dość tej kłótni, proszę. Bardzo ciężkie musiałyby nadejść czasy, gdybyśmy mieli obawiać się zdrady ze strony kogoś pokroju Thalnapa Zelifora. Sądzę, że możemy poświęcić mu odrobinę naszego czasu. — Odwrócił się w stronę czekającej cierpliwie na korytarzu urzędniczki. — Proszę powiedzieć Vroonowi, że może wejść.
Thalnap Zelifor był nieduży nawet jak na swą rasę; człowiekowi nie sięgał do kolan. Vroonowie, drobni, delikatni, charakteryzowali się wieloma giętkimi odnóżami i małymi, spiczastymi głowami o parze błyszczących złotych oczu i ostrym dziobie w miejscu ust. Roztaczali słaby, słodki zapach, przypominający zapach kwiatów suszonych między kartkami książek.
Vroonowie osiedlili się na Majipoorze bardzo wcześnie, niemal równocześnie z ludźmi. Natychmiast odpowiedzieli na zaproszenia Koronala Lorda Melikanda, który jako pierwszy zrozumiał, że populacja ludzka na tej wielkiej planecie jest zbyt mała, by samodzielnie stworzyć cywilizację. Zdarzyło się to przed tysiącami lat, u samego progu historii Majipooru. Vroonowie dysponowali znaczącymi i niezwykłymi talentami: potrafili łączyć swe umysły z umysłami przedstawicieli innych ras, odczytując ich ukryte myśli, a także — nawet w czasach, w których do magii przywiązywano mniej znaczenia niż dziś — pokazywali, że potrafią odczytywać przyszłość.
Jak inni Vroonowie Thalnap Zelifor utrzymywał, że ma zdolności prorocze, i na życie zarabiał przede wszystkim przepowiadając przyszłe zdarzenia, w jego przypadku nikt jednak nie mógł być pewny niczego. Na Zamku uważano, że jest on w służbie księcia Gonivaula, Wielkiego Admirała, ale równie często spotykano go w otoczeniu ludzi wieszających się u klamki Korsibara, poza tym nie raz i nie dwa oferował swe usługi Prestimionowi. Prestimion regularnie odrzucał jego oferty, gdyż nie lubił otaczać się magami. Wydawało się co najmniej dziwne, że Thalnap Zelifor postanowił spróbować jeszcze raz.
— Czego chcesz? — spytał go książę.
Thalnap Zelifor wyciągnął jedną ze swych giętkich macek. Na jej czubku leżała mała, polerowana, owalna plakietka, zrobiona z cennego zielonego kamienia zwanego velathysitem. Świeciła jasno, niczym własnym światłem. Na jej powierzchni wyrzezano runiczne znaki tak delikatne, że niemal niewidoczne.
— To prezent, ekscelencjo — powiedział. — Corymbor ozdobiony runami mocy, może ci pomóc w godzinie próby. Noś go na łańcuszku wokół szyi, a w trudnej chwili dotknij, by przyniósł ci pocieszenie.
Sepiach Melayn prychnął drwiąco.
— O Bogowie! Czy czas tych przesądów nigdy nie przeminie? Utoniemy w końcu w oceanie zabobonnej magii!
— Spokojnie — przestrzegł go Prestimion, po czym zwrócił się do Vroona: — Wiesz, że nie przykładam wagi do tego rodzaju rzeczy, prawda?
— Wiem, ekscelencjo. Być może, popełniasz błąd w ocenie.
— Być może.
Prestimion schylił się, by wyjąć nieduży zielony amulet z rąk Thalnapa Zelifora. Potarł kamień palcami niezręcznie, ostrożnie, jakby podejrzewał, że amulet zareaguje w jakiś czarodziejski, niepokojący sposób. Lecz także uśmiechał się, jakby tylko udawał ostrożność; zresztą nic się nie stało.
Obrócił plakietkę, przyjrzał się jej krawędzi, podziwiając delikatność wykonania, zerknął także na rewers, zupełnie gładki. Potem podrzucił amulet niczym monetę, złapał zręcznie i schował do kieszeni tuniki.
— Jestem ci głęboko wdzięczny — oznajmił formalnie, nie trudząc się, by zabrzmiało to szczerze. — Czy sądzisz, że twój dar będzie mi potrzebny w najbliższym czasie?
— Wybacz mi, ekscelencjo, ale rzeczywiście tak sądzę. Sepiach Melayn chrząknął znacząco i odwrócił się plecami do Vroona.
Czarodziej przemówił wówczas cicho, tak cicho, że trzeba było wytężyć słuch, by go usłyszeć:
— Ekscelencjo, przybyłem dziś przemówić nie tyle dla twojego dobra, ile dla dobra Majipooru. Wiem, że czujesz do mnie wyłącznie pogardę i pogardą obdarzasz istoty mojej profesji, niemniej sądzę, że dbasz przede wszystkim o nasz świat i wysłuchasz mnie tylko z tego powodu.
— Hę mam ci zapłacić, byś podzielił się ze mną swym objawieniem, Thalnapie Zeliforze?
— Upewniam cię, książę Prestimionie, że w tej sprawie nie spodziewani się osiągnąć osobistych zysków.
Sepiach Melayn odrzucił głowę i ryknął śmiechem wprost w sufit.
— Żadnych osobistych zysków! Darmowa rada! Powiedziałbym, że może być droga… nawet za tę cenę.
— Powinieneś zażądać pieniędzy, Thalnapie Zeliforze — stwierdził poważnie Koronal. — Podejrzliwie traktuję jasnowidzów, którzy oddają swój talent za darmo.
— Panie mój…
— Ten tytuł jeszcze mi nie przysługuje.
— A więc, ekscelencjo, chciałem tylko powiedzieć, że nie oczekuję wynagrodzenia. Jeśli uważasz, że musisz mi coś zapłacić, zapłać dziesięć wag.
— Cena talerza kiełbasek i szklanki piwa — zadumał się Prestimion. — Nisko cenisz swą mądrość, przyjacielu. — Strzelił palcami na Svorna. — Zapłać mu — polecił.
Svor wręczył czarodziejowi niewielką monetę w kolorze miedzi.
— A teraz zaczynaj — polecił książę.
— Nocą spojrzałem w oblicze Wielkiego Księżyca — powiedział uroczyście Vroon — a było ono szkarłatne, niczym zaplamione ludzką krwią.
— Obejrzał sobie Wielki Księżyc — zakpił Septach Melayn, nadal stojący plecami do pozostałych — choć jest on w tej chwili po drugiej stronie świata, a w dodatku dostrzegł go z samego dna Labiryntu, siedząc w ziemi na głębokości mili. Brawo, czarodzieju! Wzrok masz lepszy nawet ode mnie.
— Dobry panie, widziałem go oczami duszy, a tych najwyraźniej nie posiadasz.
Prestimion nie tracił cierpliwości.
— A cóż według ciebie oznacza owa krew spływająca po obliczu Wielkiego Księżyca? — spytał spokojnie.
— Zbliżającą się wojnę, ekscelencjo.
— Wojnę? Na Majipoorze nigdy nie było wojen!
— Lecz wojna będzie.
— Błagam, wysłuchaj go! — krzyknął Gialaurys, widząc, że Prestimion zdradza irytację. — On zna przyszłość!
Sepiach Melayn odwrócił się nagle i stanął, górując nad Vroonem groźnie, jakby zamierzał go rozdeptać.
— Kto cię tu przysłał, mały gadzie? — syknął.
— Sam zdecydowałem się przyjść — odparł Thalnap Zelifor, stojąc z zadartą głową i bez strachu wpatrując się w oczy Melayna. — W interesie nas wszystkich, całego Majipooru. Także twoim, dobry panie.
Melayn splunął, omal nie trafiając we Vroona, i znów obrócił się do niego plecami.
— Wojna między kim a kim? — spytał Prestimion głosem, który wydawał się dobiegać z bardzo daleka.
— Na to pytanie nie mogę udzielić ci odpowiedzi, ekscelencjo. Wiem tylko, że nie dojdziesz do tronu prostą drogą. Widzę oznaki, że trafisz na opozycję wobec twej kandydatury; czytam je wszędzie. Powietrze tu, w Labiryncie, jest od nich gęste. Czeka nas walka. Masz potężnego wroga, który ukrył się teraz i czeka, lecz kiedyś się ujawni i rzuci ci wyzwanie, zastąpi ci drogę do Zamku, a od waszej walki ucierpi cały świat.
— Ha! — krzyknął Gialaurys. — Słyszysz, Septachu?
— Czy często miewasz tak straszne sny, Thalnapie Zeliforze? — spytał Prestimion.
— Nie tak straszne jak ten.
— Powiedz mi, kim jest ten mój potężny przeciwnik, bym mógł objąć go jak brata, jeśli bowiem zdarzy się tak, że tracę czyjąś przyjaźń, zawsze przede wszystkim staram się ją odzyskać.
— Nie potrafię podać żadnych nazwisk, ekscelencjo.
— Nie potrafisz czy nie chcesz? — wtrącił się do rozmowy siedzący po przeciwnej stronie sali Svor.
— Nie potrafię. Nie widziałem żadnej twarzy wystarczająco wyraźnie, by ją rozpoznać.
— Kim mógłby być ten rywal, ten wróg? — spytał z namysłem Gialaurys. Zawsze ponury, teraz wydawał się jeszcze zatroskany. Ten olbrzym był bardzo łatwowierny i przepowiednie czarodziei traktował niezwykle poważnie. — Może Serithorn? Ma posiadłości tak ogromne, że już w praktyce jest królem. Może widzi siebie jako Koronala? Kilku przecież miał w rodzinie. Albo twój kuzyn prokurator. Jasne, jesteście spokrewnieni, ale wszyscy wiedzą przecież, jaki chytry z niego facet. Z drugiej strony możliwe jest także, iż Vroon ma na myśli…
— Przestań! — przerwał mu Prestimion. — Twoje spekulacje wydają się zupełnie pozbawione podstaw. Swą łatwowierność zaprzęgasz jak zwykle do niegodnych celów. — Nie objawiając zdenerwowania, zwrócił się do Vroona: — Czy w twych objawieniach było jeszcze coś, czym chciałbyś się ze mną podzielić?
— Nie, ekscelencjo.
— Doskonale. Odejdź więc. Odejdź!
Thalnap Zelifor uczynił mackami jakiś dziwny gest, może nieudany gest rozbłysku gwiazd, może po prostu tak zadrgały mu kończyny.
— I dziękuję ci za informacje. Oraz za amulet.
— Ekscelencjo, błagam, proszę poważnie potraktować to ostrzeżenie.
— Potraktuję je tak poważnie, jak na to zasługuje. — Prestimion machnięciem ręki oddalił czarodzieja, który posłusznie wyszedł.
Gialaurys z całej siły uderzył się dłonią po potężnym udzie.
— Korsibar! — krzyknął głośno. — Oczywiście!
— Co? — zdziwił się Prestimion.
— Wróg. Rywal. Korsibar, z całą pewnością chodziło mu o Korsibara. Skoro nie Serithorn, skoro nie Dantirya Sambail, to kto, jeśli nie Korsibar? Nie rozumiecie? Trudno się dziwić, że ktoś chce być królem, jeśli królem był jego ojciec. Więc mamy syna Koronala niechętnego, by na tron wstąpił ktoś, kogo ma za nuworysza, gdyż uważa on ów tron za swoją własność…
— Wystarczy! Dość! — rozkazał Prestimion wyjątkowo ostro, co było u niego niezwyczajne. — To przecież godne pogardy nonsensy.
— Ja osobiście nie byłbym tak pochopny.
— Nonsensy, nonsensy i jeszcze raz nonsensy! Szkarłatny księżyc, tajemniczy wróg, wizje jakichś wojen. Skąd biorą się demony tak wyraźnie mówiące o tym, co będzie? Gdzie żyją, jakiego koloru mają oczy? — Prestimion potrząsnął głową. — Wojna na Majipoorze? Przecież Majipoor nie jest światem, na którym prowadzi się wojny. Nie mieliśmy wojny, Gialaurysie; od czasu pokonania Zmiennokształtnych przed tysiącami lat nie było na Majipoorze ani jednej wojny. I ta twoja obrzydliwa zabawa w zgadywanki. Czyżbyś rzeczywiście sądził, że Serithorn pragnie korony? Nie, nie, nie on, przyjacielu. I bez tego ma w żyłach krew wystarczająco królewską, by nie tęsknić za wysiłkiem rzeczywistego rządzenia światem. Mój kuzyn prokurator? Oczywiście, cieszy go możliwość mieszania się w nie swoje sprawy, jednak nie aż na taką skalę. A jeśli chodzi o Korsibara… co może Korsibar?
— Ma on prawdziwie królewską prezencję — zauważył Gialaurys.
— Prezencję, owszem. Lecz pod tą prezencją kryje się pustka. To po prostu miły bezmyślny człowiek, otoczony zgrają pieczeniarzy i łotrów. Sam nigdy niczego nie wymyślił, polega wyłącznie na innych, którzy myślą za niego.
— Bezbłędna ocena charakteru — wtrącił Septach Melayn. — Sam nie ująłbym tego lepiej.
— W każdym razie — mówił dalej Prestimion — Korsibarowi przecież nawet do głowy nie przyszło, by przejąć władzę. Syn Koronala pragnący zostać Koronalem? Byłoby to pogwałcenie odwiecznej tradycji, a Korsibar jest po prostu tępym, uczciwym dworakiem. Brak mu tej iskry zła niezbędnej, by zapragnął sięgnąć po tron. Od życia oczekuje zabaw i przyjemności, władza go nie interesuje. To pomysł absurdalny, Gialaurysie. Zupełnie absurdalny.
— To, co sugeruje Gialaurys, może być absurdalne, oczywiście, ale nie ma wątpliwości, że niebezpieczeństwo wisi w powietrzu — stwierdził spokojnie Svorn. — Czuję je, niczym otaczającą nas ciemną, groźną chmurę.
— I ty też, Svorze? — Prestimion tylko machnął ręką.
— Owszem, ja też.
— A ja bardzo bym pragnął, by przez Majipoor nie przelewała się ta fala zaklęć i proroctw. Talizmany i przepowiednie, jakieś straszne czarodziejskie sztuczki. Niegdyś umieliśmy posługiwać się rozsądkiem. Wszystko przez Prankipina. To on skłonił świat do szukania ucieczki w magii i czarnoksięstwie. — Prestimion spojrzał na Svora z niechęcią. — Nadużywasz mojej przyjaźni, odwołując się do przesądów. Nadużywacie jej obaj z Gialaurysem.
— Być może — przyznał Svor — i za to błagam o wybaczenie, Prestimionie. Uważam jednak odcinanie się od źródeł informacji, nawet gdyby było to źródło ezoteryczne, za poważny błąd. Książę, choć nie widzisz sensu w praktykach magicznych, nie oznacza to, że nie ma w nich ani odrobiny prawdy. Proponuję, żebyśmy przyjęli tego Vroona, zapłacili mu więcej niż dziesięć wag i poprosili, by podzielił się z nami swymi kolejnymi proroctwami.
— Właśnie tego chciał — zaprotestował Septach Melayn. — Najwyraźniej szuka sobie pracy, a u kogo lepiej mu się będzie pracować niż u przyszłego Koronala? Nie, nic z tego. Głosuję przeciwko wiązaniu się z nim w jakikolwiek sposób. Ani go chcemy, ani potrzebujemy. Sprzedałby się sześć razy jednego dnia, jeśli tylko znalazłby tylu kupców.
Svor uniósł obróconą ku górze dłoń na znak, że nie zgadza się z tą opinią.
— W dniach, kiedy władza przechodzi z rąk do rąk, ci, którzy zajmują wysoką pozycję, powinni stąpać szczególnie ostrożnie — powiedział. — Te vroońskie plotki wydają się mieć podstawę w rzeczywistości; jeśli zrezygnujemy z usług czarodzieja, ponieważ nie ufamy mu lub w ogóle sztuce, którą uprawia, postąpimy lekkomyślnie. Nie twierdzę, że mamy dopuścić go do wszystkich naszych sekretów. Wystarczy rojal lub dwa od czasu do czasu i niech nam zdradza treść swoich wizji. Wydaje mi się to zwykłym środkiem ostrożności.
— Mnie także — przytaknął Gialaurys. Septach Melayn skrzywił się.
— Obaj macie zupełnie nieuzasadnione zaufanie do czarów.
Rzeczywiście, nadeszły smutne czasy, skoro podobne bzdury interesują człowieka tak sprytnego jak ty, Svorze. Z radością złapałbym tego Vroona i…
— Uspokój się, proszę — przemówił Prestimion tonem rozkazującym, lecz i łagodnym, bo szczupła, blada twarz Melayna aż rozpłomieniła się z wściekłości. — Tak jak tobie nie podoba mi się myśl, że będzie kręcił się nam pod nogami. Nie przykładam również najmniejszej wagi do jego opowieści o moich konkurentach. Żadna wojna nie może się przecież zdarzyć.
— W czym pokładamy nadzieję i o co się modlimy — wtrącił Melayn.
— W co wierzymy w głębi serca — poprawił go Prestimion i zadrżał, zupełnie jakby nastąpił na coś obrzydliwego. — Na Boginię, żałuję teraz, że w ogóle pozwoliłem Vroonowi, by sączył nam w uszy te idiotyzmy. Przyjacielu, mówię ci, trzymaj się od niego z daleka — rzekł do diuka Svora, po czym obrzucił wzrokiem pozostałych. — Nie czyńcie mu jednak krzywdy — polecił Septachowi Melaynowi. — Słyszysz? Na to nie zezwolę.
— Jak sobie życzysz, książę.
— Doskonale. Dziękuję ci. A teraz, skoro już to załatwiliśmy, czy możemy wrócić do ustalania par przeciwników na igrzyska?
Lady Thismet, siostra księcia Korsibara, zatrzymała się w należących do najbardziej luksusowych apartamentach w królewskiej części Labiryntu, apartamentach rezerwowanych zazwyczaj dla towarzyszki życia Koronala, która przy nieczęstych okazjach państwowych odwiedzała podziemną stolicę. Dla nikogo nie było jednak tajemnicą, że lady Roxivail, żona Lorda Confalume’a, od dłuższego czasu mieszkała samotnie w posiadłości na położonej na południu wyspie Shambettirantil leżącej w tropikalnej Zatoce Stoien. Jej mąż miał wkrótce wstąpić na tron Pontifexa, nie odpowiedziała jednak na zaproszenie do uczestnictwa w uroczystościach uświetniających inwestyturę, nikt też nie spodziewał się, że przybędzie, tak więc w przeznaczonych dla niej apartamentach ulokowano jej córkę Thismet.
Pośrodku łazienki będącej częścią tychże apartamentów, w wielkiej, sporządzonej z przezroczystego porfiru wannie wykładanej purpurowo-żółtym topazem, lady Thismet zażywała teraz kąpieli. Z gładkich rur z zielonego onyksu pełniących rolę kranów wypływał strumień bladoróżowej podgrzanej wody, delikatnej i pachnącej, która ku wygodzie gości Pontifexa spływała marmurowymi akweduktami długości dwóch tysięcy mil z dalekiego jeziora Embolain. Nad wanną wisiały trzy rzucające tęczowe światło zielone lampy. Księżniczka leżała w uroczej, niedbałej pozie, zanurzona po piersi, z rękami zwisającymi przez zaokrąglone krawędzie, by dwie klęczące po bokach służące mogły bez przeszkód zajmować się codzienną pielęgnacją jej dłoni, szlifując idealnie ukształtowane paznokcie i pokrywając je warstwą platynowego lakieru. Za księżniczką, masując delikatnie jej smukłą szyję, klęczała pierwsza dama do towarzystwa Thismet, Melithyrrh z Amblemorn, jej przyjaciółka jeszcze z dziecinnych czasów, blondynka o jasnej cerze i złotych włosach. Przy niej ciemna karnacja i czarne włosy księżniczki wydawały się jeszcze ciemniejsze.
Zazwyczaj obie rozmawiały ze sobą niemal bez przerwy, tym razem jednak panowało między nimi milczenie, przerywane tylko rzucanymi od czasu do czasu słowami.
— Pani, mięśnie twej szyi są dziś wyjątkowo napięte — powiedziała w pewnym momencie Melithyrrh.
— Podczas popołudniowej drzemki śniłam i sen ten pozostał ze mną, nie pozwala mi się uspokoić.
— A więc z pewnością nie był to pogodny sen. Księżniczka Thismet pozostawiła to stwierdzenie bez odpowiedzi.
Melithyrrh milczała przez chwilę, a potem ośmieliła się spytać:
— Czy było to przesłanie?
— Nie. Sen, tylko sen. Spróbuj mocniej rozmasować te mięśnie, moja dobra Melithyrrh.
I znów zapadło milczenie. Melithyrrh pracowała cierpliwie. Thismet zamknęła oczy i odchyliła głowę na oparcie wanny. Była smukła, dobrze umięśniona jak na kobietę; czasami, gdy śniła niepokojący sen, mięśnie bolały ją przez wiele godzin.
Thismet, bliźniacza siostra Korsibara, urodziła się zaledwie kilka minut po nim. Byli do siebie bardzo podobni — oboje mieli lśniące czarne włosy, ciemne, błyszczące oczy, wydatne kości policzkowe, mocno zarysowane podbródki. Korsibar był jednak bardzo wysoki, dużo wyższy od siostry. On miał skórę szorstką, spaloną wiatrem i słońcem, ona zaś niezwykle gładką i jasną, gdyż żyła w zamkniętych pomieszczeniach. Thismet w ogóle sprawiała wrażenie niezwykle delikatnej, kruchej i chłopięcej mimo pełnych piersi i bardzo kobiecych bioder.
Do łazienki weszła trzecia pokojówka oznajmiając:
— Pani, mag Sanibak-Thastimoon czeka. Twierdzi, że otrzymał pilne wezwanie i musi się z tobą spotkać. Czy mam go wpuścić?
— Rozum postradał? — roześmiała się Melithyrrh. — I ty chyba też. Przecież pani bierze kąpiel!
Dziewczyna zaczerwieniła się i wyjąkała coś niezrozumiałego.
— Rozkazałam mu, by przybył natychmiast — powiedziała chłodno Thismet.
— Z całą pewnością nie chciałaś, pani, by…
— Natychmiast znaczy natychmiast. Czy mam zachowywać skromność wobec stworzeń wszystkich gatunków, nawet tych, które nigdy nie będą w stanie pożądać ludzkiej kobiety? Niech wejdzie.
— Doskonale. — Melithyrrh udała wesołość, gestem nakazując pokojówce spełnić polecenie.
Su-Suheris rzeczywiście pojawił się niemal natychmiast, chudy, wysoki, kanciasty, ubrany w obcisłą tunikę z szorstkiego pomarańczowego materiału ozdobionego lśniącymi błękitnymi klejnotami, ponad którą górowały dwie spiczaste głowy jak wieże. Stanął nieco po lewej strome, blisko porfirowej wanny i chociaż patrzył wprost na wyraźnie widoczne, nagie ciało księżniczki, nie interesował się nim bardziej niż samą wanną.
— Pani? — odezwał się.
— Sanibaku-Thastimoonie, potrzebuję twego przewodnictwa w niezwykle delikatnej sprawie. Mam nadzieję, że mogę polegać na twej dyskrecji.
Su-Suheris skinął niemal niewidocznie lewą głową.
— Pewnego razu, niezbyt dawno oznajmiłeś mi, że twoim /daniem przeznaczona jestem do rzeczy wielkich… choć czy będą to wielkie rzeczy dobre, czy też wielkie rzeczy złe, nie mogłeś lub nie chciałeś powiedzieć.
— Nie mogłem, pani — odparł mag głosem ostrym, wyraźnym, dobywającym się z ust prawej głowy.
— Nie mogłeś, oczywiście. Nie potrafiłeś dokładnie odczytać znaków, co często się przecież zdarza. Powiedziałeś także, że pewną równie nieokreśloną wielkość widzisz również w przyszłości mego brata.
Tym razem krótki potakujący gest wykonały obie głowy.
— Dziś po południu — mówiła dalej księżniczka Thismet — miałam niepokojący, mroczny sen. Być może, zdołasz mi go wytłumaczyć, Sanibaku-Thastimoonie. Śniłam, że jestem z powrotem w domu, że jakimś cudem wróciłam na Zamek, znalazłam się jednak w jego części, której zupełnie nie znam, północnej. Tam niemal nikt nie bywa. Wydawało mi się, że idę szeroką platformą ze źle dopasowanych cegieł prowadzącą ku na wpół zrujnowanej ścianie, a potem wzdłuż ściany na taras, z którego widziałam miasta Huine i Gossif, i dalej, nie pamiętam już, jak się nazywa kolejne, Tentag chyba. W każdym razie tam się właśnie znalazłam, w tym zapomnianym, walącym się zakątku Zamku. Patrzyłam na miasta, w których nigdy nie byłam, a potem spojrzałam na wznoszący się wysoko nade mną szczyt góry i zastanawiałam się, jak mam tam wrócić.
Umilkła, wpatrzona w sufit łaźni, gdzie w cienkich blokach szafirowego targolitu i jasnego chalcedonu wyrzeźbiono skomplikowany wzór kwiatów, liści i łodyg kwitnących eldironów, ranigali i wielkich, mięsistych sepitholi.
— Pani? — odezwał się milczący dotąd mag.
Przez myśl lady Thismet przemykały tymczasem tysiące groźnych obrazów. Widziała samą siebie biegającą po na wpół zrujnowanym tarasie Zamku zbudowanego na zboczu góry potężnej, największej na Majipoorze, Zamku będącego rezydencją Koronali od siedmiu tysięcy lat, stale rozbudowywanego Zamku o dwudziestu tysiącach komnat, zresztą może było ich trzydzieści tysięcy, któż byłby w stanie je policzyć? Zamek był ogromnym miastem, każdy kolejny Koronal dobudowywał nowe komnaty do gmachu o planie tak skomplikowanym, że nawet ludzie mieszkający tam od lat mogli łatwo zgubić się w labiryncie przejść i korytarzy. Tak właśnie zagubiła się ona, w trzewiach tego nieobjętego wyobraźnią gmachu błądziła we śnie.
Powoli, słowo po słowie, opisywała magowi, jak napotkane przypadkowo osoby pomogły jej znaleźć drogę w plątaninie kamiennych galerii, zatęchłych tuneli, korytarzy, schodów i ogromnych, dźwięczących echem placów. Raz za razem stwierdzała zdumiona, że wróciła do miejsca, które opuściła przed kilkoma zaledwie chwilami. Zawsze jednak w krytycznej chwili spotykała kogoś, kto był w stanie udzielić jej wskazówek i zawsze był to przedstawiciel którejś z nieludzkich ras Majipooru. Miała wrażenie, że istoty wszelkich możliwych ras z wyjątkiem ludzi zawsze znajdowały się w odpowiedniej chwili i w odpowiednim miejscu, by nią pokierować: najpierw była to para Ghayrogów o łuskowatej skórze i rozdwojonych językach, potem bystrooki Vroon tańczący przed jej oczami w chmurze dziesiątek wijących się macek, potem Liimeni, ten i ów Su-Suheris, Hjortowie, masywni Skandarzy i przedstawiciele ras, których w ogóle nie umiała zidentyfikować.
— Był wśród nich — wyznała — chyba nawet Metamorf, bardzo chudy, o zielonkawej skórze i głowie prawie bez śladu nosa i ust. Tylko co Metamorf robił na Zamku?
Manikiurzystki skończyły już pracę, wstały i wyszły z łaźni. Księżniczka skinęła na Melithyrrh, wstała z wanny i uśmiechnęła się, widząc, z jak panicznym pośpiechem dama do towarzystwa otula ją ręcznikiem. Ręcznik zresztą okazał się sporządzony z delikatnej, przezroczystej przędzy, nie ukrywającej zarysów piersi i ud, lecz Su-Suheris nie okazał ani odrobiny zainteresowania nawet na ten widok.
Thismet wytarła się i odrzuciła ręcznik. Melithyrrh przyniosła jej lekki bawełniany szlafroczek w kolorze kości słoniowej z wszytymi weń wzorami maleńkich różowych muszli ganibin.
— Wyobraź sobie teraz — mówiła dalej księżniczka, zwracając się do Sanibaka-Thastimoona — że przez Łuk Dizimaule’a wchodzę do pomieszczeń Zamku Wewnętrznego. I nagle… nie ma przy mnie nikogo, ani Hjorta, ani Ghayroga, ani człowieka. Nikogo. Zamek Wewnętrzny jest całkowicie opuszczony. Rządzi nim przeraźliwa, upiorna cisza. Zimny wiatr przewiewa plac, na niebie świecą dziwne gwiazdy, jakich nigdy przedtem nie widziałam, ogromne gwiazdy, gwiazdy ciągnące za sobą jaskrawe czerwone płomienie.
Dotarłam już do serca Zamku Wewnętrznego, po Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Schodach wchodziłam w sam jego środek. Jednak to, co widziałam, nie odpowiadało dokładnie rzeczywistości Zamku Wewnętrznego; lustrzane jezioro Lorda Siminave’a znajdowało się po złej stronie Dworu Pinitora, Balkonów Vildivara nie widziałam w ogóle, a Strażnica Lorda Ario-ca jakimś cudem wydawała mi się dziwniejsza nawet, niż jest w rzeczywistości, miała osiem albo i dziewięć iglic zamiast pięciu, z każdej zaś wyrastały długie, wygięte ramiona. Był to jednak z pewnością Zamek Wewnętrzny, choć zmieniony nie do poznania. Widziałam górującą nad otoczeniem Twierdzę Stiamota, widziałam wielki czarny skarbiec Lorda Prankipina w całej jego imponującej brzydocie, widziałam szklarnie mego ojca, w których kwitną niezwykłe rośliny, przed sobą miałam też wielkie wrota prowadzące do pomieszczeń władcy. Szłam w ich kierunku, lecz wokół mnie nie było nikogo, zupełnie jakbym tylko ja pozostała na Zamku.
Sanibak-Thastimoon stał nieruchomy jak posąg. Milczał, obie jego głowy z najwyższym napięciem skupiały się na wypowiadanych przez księżniczkę słowach. Thismet coraz bardziej ochrypłym głosem opowiadała, jak w straszliwej samotności wędrowała z sali do sali w tej najświętszej części Zamku, aż wreszcie stanęła u progu sali tronowej.
Znała ją doskonale, wybudowano tę salę z polecenia ojca Thismet, Lorda Confalume’a mniej więcej w połowie jego długich, wspaniałych rządów; księżniczka w dzieciństwie śledziła jej budowę miesiąc po miesiącu, rok po roku. Dawna sala tronowa, która zgodnie z legendami wywodziła się z czasów, gdy Lord Stiamot rozpoczął budowę Zamku, od dawna uważana była za zbyt małą i zbyt surową. Lord Confalume zdecydował zastąpić ją salą prawdziwie wspaniałą, w której dałoby się przeprowadzić największe i najważniejsze uroczystości w królestwie, salę, dzięki której jego imię wspominane byłoby aż po kres czasu. Co też uczynił, z kilku pomieszczeń tworząc wielkie, nieprawdopodobnie wysokie wnętrze, salę tronową będącą jego bezdyskusyjnym wkładem w materię Zamku.
Podłoga nowej sali tronowej zrobiona była nie z powszechnie spotykanych kawałków wygładzonego kamienia, lecz z niezwykłego żółtego drewna gurna, rzadko występującego, rosnącego na szczytach gór Khyntor w północnym Zimroelu, świecącego wewnętrznym światłem przygasającego ogniska oraz urodą i blaskiem bursztynu. Wielkie belki konstrukcyjne, zdolne unieść na sobie niesamowity ciężar stropu, ozdobione były delikatnie młotkowanymi arkuszami różowego złota pochodzącego z kopalni na wschodzie Alhanroelu i nabite gniazdami ametystu, szafiru i cyrkonii. Na ścianach wisiały arrasy utkane przez najwybitniejszych artystów Makroposopos, przedstawiające sceny z historii Majipooru od pierwszych kolonistów, którzy dotarli tu na swych statkach, żeglując przez ocean gwiazd wprost ze Starej Ziemi, we wnękach zaś namalowano freski opisujące budowę głównych miast i ostateczny podbój tubylców, Zmiennokształtnych, przez Lorda Stiamota; najnowsze z nich mówiły o rozszerzeniu królestwa przez współczesnych władców, którzy zaprowadzili powszechny dobrobyt.
W sercu sali tronowej, będącej sercem Zamku, stał wielki i wspaniały tron Confalume’a. Spoczywał na ogromnym mahoniowym piedestale, w którym wycięto wiele stopni, zrobiono go zaś z jednego wielkiego głazu czarnego opalu, ozdobionego naturalnymi żyłkami formującego nieoczekiwane wzory, żarzącego się, krwistoszkartatnego rubinu. Potężne srebrne kolumny podtrzymywały wiszący nad tronem baldachim ze złota wyłożonego macicą perłową, na samej górze umieszczono emblemat rozbłysku gwiazd, symbol władzy Koronala, lśniący białą platyną, na końcach ozdobiony kulami mlecznofioletowego onyksu.
— Najdziwniejsze w moim śnie — mówiła dalej lady Thismet, Su-Suheris zaś słuchał jej nieruchomy, niczym wyrzeźbiony w kamieniu — było to, że nie dostrzegłam jednego tronu, lecz dwa, wyglądające identycznie, umieszczone pod przeciwległymi ścianami sali, jeden naprzeciw drugiego. Pierwszy był pusty, na drugim siedział mężczyzna w płaszczu i koronie rozbłysku gwiazd. Twarz miał ukrytą w cieniu, mimo to jednak rozpoznałam natychmiast, że nie jest to ani mój ojciec, ani Prestimion. Był wyższy i potężniejszy od nich, imponował bijącą od niego siłą.
Skinieniem dłoni nakazał mi się zbliżyć. Znalazłam się pośrodku sali niepewna, co powinnam zrobić, nawet przestraszona, a kiedy oddałam mu cześć gestem rozbłysku gwiazd, podniósł dłoń, jakby nakazywał mi przestać. Przemówił do mnie głębokim głosem, który znałam doskonale: „Dlaczego nie zajmiesz właściwego ci miejsca, lady Thismet?”. Nie miałam wątpliwości, że chodzi mu o stojący pod przeciwległą ścianą tron, więc weszłam po schodach i usiadłam na opałowym siedzisku. W tej chwili jaskrawe światło wybuchło z najwyższego punktu sufitu i wówczas dopiero dojrzałam, że ów mężczyzna w koronie Koronala, mężczyzna siedzący na tronie takim, na jakim ja siedziałam, to mój brat, Korsibar.
Lady Thismet znów umilkła.
Oto wreszcie wypowiedziałam się otwarcie, pomyślała. Czy zrobiłam to zbyt prymitywnie, zbyt szczerze? W przeciągającej się nieznośnie ciszy czekała, by Sanibak-Thastimoon oferował się z tłumaczeniem tego snu, mag jednak milczał.
Oczy dziewczyny błyszczały. No już, myślała, zrozum, co pragnę ci przekazać, ty, który rozumiesz wszystko. Wykorzystaj ukryte tropy, dodaj mi odwagi, bym sięgnęła po to, o czym marzę, powiedz to, czego od ciebie oczekuję w wielkim napięciu.
Su-Suheris milczał.
— Taki był mój sen, Sanibaku-Thastimoonie. W tym momencie się skończył. Obudziłam się, gdy rozbłysło światło, a dusza ma cierpiała z powodu tego, co widziałam.
— Oczywiście, pani. Rozumiem. Thismet czekała, lecz mag milczał nadal.
— Nie masz mi nic do powiedzenia? — zirytowała się. — Wytłumacz mi ten sen, Sanibaku-Thastimoonie. Niech się dowiem, co oznaczał.
— Przecież wiesz, co oznaczał. — Obie twarze maga uśmiechnęły się jednocześnie.
Przewidział kształt arrasu, który tkała tak cierpliwie! A jednak wiedziała, że musi skłonić go, by wypowiedział słowa objawienia. Musiał je wypowiedzieć, musiał nazwać to, co wrzało w jej sercu.
Cóż, mogła go zachęcać, mogła go zwodzić, mogła wreszcie nawet mu podpowiedzieć. Z fałszywą niewinnością, udając zdumienie, powiedziała:
— Och, ale przecież najbardziej oczywiste wytłumaczenie mojego snu sprzeciwia się wszelkim zasadom prawa i logiki. Sny często wskazują nam to, co ma nadejść, prawda? Zwłaszcza sny tak żywe jak ten. Mój sen jest jednak zbyt nieprawdopodobny. Zupełnie jakby zawierał w sobie sugestię, że to nie Prestimion zostanie Koronalem, lecz Korsibar. A to przecież niemożliwe, zupełnie niemożliwe. Wszyscy wiedzą, że coś takiego nie może się zdarzyć.
— Niektóre sny rodzą się z naszych najgłębiej ukrywanych nadziei, pani. Pokazują przyszłość taką, jaką chcielibyśmy widzieć, a niekoniecznie taką, jaka będzie. Sądzę, że twój sen, pani, należy do tej właśnie kategorii.
— A jakaż jest ta moja najgłębiej ukryta nadzieja?
— Długo chodziłaś po Zamku i dziwnymi chodziłaś ścieżkami. W końcu trafiłaś jednak w znajome miejsce, a tam spotkałaś brata w koronie na głowie, siedzącego na tronie ojca. Czy nie jest tak, że w głębi serca uważasz, ich Korsibar powinien zostać Koronalem? — Su-Suheris przeszył ją przenikliwym spojrzeniem lewej pary oczu.
Thismet poczuła w sercu radość, musiała jednak trzymać się reguł gry.
— Co też mówisz! Jak śmiesz wkładać w me usta słowa wręcz zdradzieckie!
— Pani, nie wkładam ci w usta buntowniczych słów, lecz tylko mówię o tym, co widzę w twej duszy. Czy nie żałujesz w głębi serca, iż Koronalem nie będzie twój brat?
Tak! Tak!
Słowa te zostały wreszcie wypowiedziane.
Jak wszyscy, Thismet uważała za przesądzone, iż Koronalem zostanie Prestimion, bo któż mógłby mu przeszkodzić, skoro starożytna tradycja zakazywała Korsibarowi objęcia władzy. Powoli jednak, stopniowo, księżniczka zaczęła podważać konieczność wstąpienia na tron Prestimiona. Po co komu Prestimion? Dlaczego ojca nie może zastąpić na tronie potężny Korsibar o jasnym czole? Bo przecież, odkładając na bok tradycję, każdy musi przyznać, że Korsibar zasłużył sobie, by zostać królem.
Były to niebezpieczne myśli. Thismet ukrywała je głęboko, jednak w miarę jak chwila koronacji Prestimiona zbliżała się nieuchronnie, coraz trudniej było księżniczce maskować rosnące, wrzące wzburzenie. Oczywiście, że to Korsibar powinien zostać Koronalem. Tylko on, nikt inny! Tylko Korsibar!
Nie wiedziała, jak zacząć walkę o tron dla brata. Potrzebowała w tej sprawie rady kogoś, kto wiedział więcej i widział szerzej od niej. Któż byłby lepszy od tego chłodno myślącego maga, służącego Korsibarowi, a czasami pomagającego także jej? Trzeba go było jakoś wtajemniczyć. Jedynie on mógł wskazać jej właściwą drogę.
Teraz czekał, by coś mu odpowiedziała. Nie było wątpliwości, że wie, według jakich reguł toczy się gra, do której został zaproszony.
— Czyż nie mówię prawdy, pani? — spytał powtórnie. — Przecież twoim zdaniem powinien zostać władcą.
Thismet uśmiechnęła się, odetchnęła głęboko, poczuła w sobie siłę pozwalającą jej, wręcz nakazującą mówić prawdę, więc powiedziała z dumą:
— Tak. Odkryję przed tobą mą tajemnicę, Sanibaku-Thastimoonie: ja w to właśnie wierzę. Nie widzę sensu w wyborze, którego dokonał ojciec — by jego następcą był Prestimion, a nie Korsibar, syn króla, wspaniały mężczyzna…
Przerwała. Jak dobrze czuła się, wypowiadając wreszcie tę oczywistą prawdę. Mag milczał.
— Tradycja. Prawo. Wiem, czym są tradycja i prawo — mówiła dalej Thismet. — Lecz mimo wszystko… — potrząsnęła głową. — Istnieje przecież na świecie coś, co można nazwać wyższą sprawiedliwością i co ważniejsze jest od tradycji. W imię tej sprawiedliwości wydaje mi się słuszne, by Koronalem został Korsibar. Dla mnie przynajmniej jest to całkowicie jasne.
I znów spojrzała na maga pytająco. Dwie pary nieludzkich zielonych oczu nadal patrzyły na nią bez wyrazu.
— Owszem — powiedział wreszcie Su-Suheris. — Zgadzam się z tobą, pani.
Pierwszy nawrócony! Pierwszy sojusznik! W tej chwili tryumfu, chwili oszałamiającej radości omal go nie uściskała. Omal.
Teraz musiała załatwić z nim kolejną sprawę, znacznie delikatniejszą od poprzedniej. Odetchnęła głęboko.
— A dwa trony z mojego snu? Co o tym sądzisz, Sanibaku-Thastimoonie? Przecież brat gestem zaprosił mnie, bym zasiadła na drugim tronie. Lecz nawet jeśli Korsibar zostanie Koronalem — nie mam pojęcia jak, ale musi istnieć jakiś sposób — w rządzie nie będzie miejsca dla mnie. Siostra Koronala pozostaje przecież bez tytułu. Jednak to ty, pamiętasz, powiedziałeś mi, że wielkość jest i moim przeznaczeniem, a było to na długo przedtem, nim przyśnił mi się ten sen. Czy w rzeczywistości czeka mnie jakiś tron?
— Jest wielkość we wprowadzeniu brata na tron. Władzę sprawować można stojąc za plecami zasiadającego na tronie brata. Być może, zbyt dosłownie interpretujesz swój sen o dwóch tronach, pani.
— Chyba masz rację — zgodziła się Thismet.
Obróciła wzrok na wykładaną wspaniałą mozaiką ścianę i w wyobraźni spojrzała wprost przez nią, przebiła wzrokiem kolejne pierścienie Labiryntu, jego jakże przerażające starożytne mury, Dwór Piramid, Plac Masek, Salę Wichrów i wiele innych, wydostała się na otwarty świat i pomknęła w stronę Góry Zamkowej, unoszącej się nad całym światem daleko stąd, na północy. I nagle szalona radość, którą odczuwała jeszcze przed chwilą, opuściła ją nagle. Świat wokół ściemniał, jakby z nieba znikło nagle słońce.
Thismet bowiem zdała sobie sprawę, że marzenie o tronie dla niej samej nie może się ziścić. Nie czeka jej wysoka pozycja w rządzie, nie czeka także brata. Władcą zostanie książę Muldemar. To trzeba już było uznać za przesądzone. Prestimion będzie rządził. Myśl ta była jak przeszywający serce miecz.
Księżniczka wiedziała, jak będzie żyła w świecie rządzonym przez nowego władcę. Czeka ją spokój i nuda, bezsensowne dni wypełnione przez masaże, kąpiele i manicure, życie z dala od władzy, na którą nie będzie miała żadnego wpływu. Nie urodziła się przecież po to, by próżnować. A więc jej życie się zmarnuje. Co za strata!
Wiedziała, że musi walczyć. Ale jak? Jak?
Spokojnie, lecz stanowczo powiedziała:
— W każdym razie nie ma sprawiedliwości na świecie, prawda, Sanibaku-Thastimoonie? Równie dobrze jak ty wiem przecież, że Prestimion zostanie Koronalem, nie Korsibar.
— Rozsądek nakazuje się spodziewać właśnie takiego rozwiązania — zgodził się beznamiętnie czarodziej.
— A kiedy obejmie władzę, Korsibar i ja opuścimy Zamek. Krat uda się do swoich posiadłości, ja do swoich. Pewnie kiedyś wyjdę za mąż za jakiegoś potężnego księcia, sama jednak nie będę dysponować władzą. Och, zostanę wielką panią, ale icstem nią przecież i teraz, a przy Prestimionie zmienię się w żonę i nic więcej. Żonę, Sanibaku-Thastimoonie. — Słowo „żona” wypowiedziała, jakby to było przekleństwo. — Nie będę miała głosu w żadnej poważnej sprawie… poza domem, a zapewne także i w domu. Wpływy naszej rodziny na Zamku kończą się w chwili, gdy Prestimionowi włożą na głowę koronę.
— Być może, pani, wielkim księciem, którego poślubisz, będzie właśnie Prestimion, Koronal, oczywiście jeśli rzeczywiście zostanie on Koronalem. I wówczas twa potęga i twe wpływy się nie zmniejszą. Wręcz przeciwnie.
Melithyrrh, która przez cały czas rozmowy stała skromnie z boku, aż westchnęła ze zdumienia. Thismet uciszyła ją wściekłym spojrzeniem.
— Sanibaku-Thastimoonie — powiedziała — czy rzeczywiście proponujesz, bym oddała się w małżeństwie człowiekowi, który odbierze tron należny mojemu bratu? Człowiekowi, który zepchnie go z politycznej sceny?
— Pani, stwierdziłem tylko istnienie takiej możliwości.
— A więc radzę ci, byś istnienia takiej możliwości nie stwierdził nigdy więcej, jeśli nadal pragniesz nosić na karku obie głowy. — Księżniczka spojrzała na niego z niezmierzoną wściekłością. Poczuła nowy przypływ siły i determinacji. — Jest jeszcze inna możliwość — powiedziała już spokojniej, głębszym, bardziej kobiecym głosem.
— Doprawdy, pani? — spytał mag, zachowując swą rzeczywiście nieludzką cierpliwość.
Serce księżniczki biło tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi. Zakręciło się jej w głowie; zdawała sobie sprawę, że oto stanęła na krawędzi. A jednak zachowała pozór całkowitego spokoju. Zwilżyła wargi, zyskując na czasie, by starannie formułować zdanie:
— Twierdzisz, iż zgadzasz się ze mną, że Korsibar lepiej nadaje się na władcę. Doskonale. Moim zamiarem jest więc doprowadzenie do tego, by został władcą.
— A jak zamierzasz to osiągnąć, pani?
— Bardzo proszę, byś rozważył, co ci powiem. Z mojego snu wynika, że muszę spotkać się z Korsibarem i z całą stanowczością namawiać go, by stanął przed ojcem i przedstawił mu się jako kandydat do korony. Musi to zrobić teraz, gdy stary Pontifex jeszcze żyje, dopóki Prestimion nie został mianowany następcą tronu. Jeśli Korsibar przedstawi ojcu przekonywająco swoje racje, zostanie Koronalem i z wdzięczności mianuje mnie swym Najwyższym Doradcą, więc będę miała udział w rządzeniu światem. Czy przyznasz, że jest to prawdopodobna interpretacja mojego snu? — Su-Suheris milczał. — Zgadzasz się, że mój sen można tak interpretować, czy nie?
Tym razem mag skinął najpierw jedną głową, a potem drugą.
— Nie będę zaprzeczał twym słowom, pani — powiedział głosem bez wyrazu.
Thismet uśmiechnęła się promiennie.
— Nie ma wątpliwości, że tak właśnie musi być! — Na jej policzkach pojawiły się rumieńce. — Nie ma przede mną innej drogi do wielkości… nie ma… nie może być… jedyna prowadzi przez mojego brata Korsibara. A przecież ustaliliśmy, że wielkość jest mi przeznaczona. Sam mi to powiedziałeś. Czy też może wycofujesz się z tego proroctwa?
— Nie wycofuję się z niczego, pani — stwierdził spokojnie Su-Suheris. — Twa przyszłość przepowiedziana jest w gwiazdach, nie czeka cię wycofanie się z wielkiego świata i zapomnienie. Nie mam co do tego najmniejszych nawet wątpliwości, podobnie jak nie mam wątpliwości, że dotyczy to także horoskopu twego brata. „Wstrząśniesz światem, książę”. Tymi słowami zwróciłem się do niego kilka miesięcy temu. Nie powtórzył ci tego, pani?
— Nie — odparła zaskoczona Thismet. — O niczym mi nie wspomniał.
— A jednak to mu właśnie oznajmiłem. Ostatnio przepowiadacze przyszłości z dworu twojego ojca, pani, niezależnie ode mnie przynieśli mu tę samą wieść.
— Więc wszystko wydaje się jasne. Przepowiednie uzupełniają się nawzajem i potwierdzają, a wszystkie wiodą do tronu nas. Tradycja ustąpi pola rozsądkowi i wybrany zostanie lepszy kandydat. Jeszcze dziś porozmawiam z Korsibarem.
Na twarzach obu głów Su-Suherisa pojawił się w tejże chwili dziwny wyraz, jakby głowy wymieniły między sobą spojrzenie, choć przecież ich oczy ani drgnęły.
— Czy widzisz w tym coś złego? — spytała Thismet.
— Pani, uważam, że rozsądniej byłoby porozmawiać na razie z jego przyjaciółmi, a później dopiero zwrócić się do niego bezpośrednio.
— Przyjaciółmi? Chodzi ci o Mandrykarna? Ventę? Navigorna?
— Nie, nie o nich. To byłoby nierozsądne. Mam na myśli innych, dwóch niedobranych braci, giganta i małego węża. Podejrzewam, że oni lepiej przysłużyć się mogą twym zamiarom.
Thismet zamyśliła się na chwilę.
— Farholt i Farąuanor — powiedziała głośno. — Tak, tak, chyba masz rację. — Zwróciła się do Melithyrrh. — Udam się do pokoju wypoczynkowego. Poślij po nich. Niech tam na mnie czekają.
— A więc chyba już wszystko ustaliliśmy. — Korsibar zerknął na listę, po czym powiódł wzrokiem po lordach zgromadzonych dziś w oficjalnej części Labiryntu, w sali znanej pod nazwą Starej Sali Balowej. Jej ściany zbiegały się w przedziwne, raz uciekające, a innym razem wystające kąty, wisiały zaś na nich niezwykłe malowane draperie, zwiększające niepokojącą iluzję zakrzywionej perspektywy. — Najpierw biegi i walki na kije, potem bieg przez płotki i skoki oraz rzut młotem, zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn. Po nich zawody łucznicze, turniej rycerski, inscenizowana bitwa, boks, zapasy i wreszcie, na sam koniec, wyścigi rydwanów. Zawody zakończą się ceremonialną procesją prowadzącą z dna Labiryntu w górę, przez kilka poziomów, z areny do Dworu Kuł, gdzie Mistrz Turnieju w obecności Lorda Confalume’a wręczy nagrody zwycięzcom. Następnie…
— Zapasy miały się odbyć wcześniej — przerwał zirytowany Gialaurys. Pojawił się na sali zaledwie przed kilkoma minutami. — Tak jest napisane na tym kawałku papieru, który trzymam w ręku. Zapasy po kijach, ale przed płotkami.
Korsibar spojrzał niepewnie na Farholta, który najwięcej pracy włożył w przygotowanie programu igrzysk.
— Tak było wcześniej — oznajmił Farholt, podchodząc do Gialaurysa i zabierając mu z ręki listę Korsibara. — Wprowadziliśmy pewne zmiany zaledwie dwie godziny temu, kiedy jeszcze drzemałeś nad poobiednim piwem. — Postukał w listę, uśmiechając się wyzywająco. — Najpierw lżejsze sporty, a potem te przeznaczone dla bardziej wytrzymałych.
— Nikt mnie nie zapytał o zdanie — zaprotestował Gialaurys z groźbą w głosie. Przysunął się o kilka kroków do Farholta, którego oburzyło to najwyraźniej, bo natychmiast wyprostował się na całą wysokość. Ze wszystkich zgromadzonych ci dwaj byli najwyżsi, najpotężniejsi. Farholt górował nad Gialaurysem wzrostem, Gialaurys był jednak mocniej zbudowany nawet od niego. — Wolę zwyciężyć wcześniej niż później — powiedział z naciskiem.
— Taki jesteś pewien zwycięstwa? — zdziwił się Farholt. — A co się stanie, jeśli walka pójdzie nie po twej myśli i będziesz musiał siedzieć smętny do końca igrzysk, niosąc na sobie piętno klęski, podczas gdy wszyscy wokół ciebie będą zdobywać wieńce i…
W oczach Gialaurysa zabłysła wściekłość.
— Dlatego chciałeś przełożyć zapasy bliżej końca, co? — wysyczał.
— To nie była moja decyzja — zaprotestował gniewnie Farholt. Jego twarz, zawsze rumiana, zrobiła się nagle szkarłatna. — Jeśli próbujesz sugerować, że…
— Jedną chwileczkę, przyjaciele. — Prestimion wstąpił między kłócących się w chwili, gdy mogło się już wydawać, że wymiana gorących słów doprowadzi do bójki. Mimo że przy tych dwóch wyglądał jak karzeł, odepchnął ich na boki. — Proszę, nie spierajmy się tak gwałtownie, skoro niedaleko stąd leży konający Pontifex. To przecież drobiazg, nie ma się czym przejmować. Jak powinniśmy rozwiązać ten problem, książę Korsibarze?
— Powiedziałbym, że w przypadku podobnych nieporozumień interweniować winien Mistrz Turnieju.
— Doskonale, znakomity argument. — Prestimion spojrzał na Wielkiego Admirała Gonivaula, którego tego dnia rano wybrano na mistrza. O zaledwie kilka głosów pokonał jedynego poza nim kandydata, prokuratora Dantiryę Sambaila.
Admirał, jeden z najwyższych książąt królestwa, potomek Amyntilira, który sprawował rządy w Labiryncie trzy kadencje przed Prankipinem, był uparty i zgryźliwy. Miał wielkie posiadłości leżące wokół Bombifale o murach z wypalonego na pomarańczowo kamienia i wielu spiralnych wieżach, uważanego powszechnie za najpiękniejsze z miast Góry Zamkowej. Z rysów twarzy przypominał nawet swego słynnego przodka, lecz policzki i szczękę pokrywała mu broda gęsta niczym futro, sięgająca niemal do powiek i opadająca na kołnierz. Włosy miał równie gęste, nosił je długie, przesłaniające czoło. Tytuł Wielkiego Admirała miał znaczenie wyłącznie ceremonialne; Gonivaul nie miał żadnego wpływu na handel morski, co więcej, nigdy chyba nie wypłynął w morze, nawet by udać się na Zimroel, choć większość książąt Góry przynajmniej raz w życiu udawała się na tę wyprawę.
— Admirale, Mistrzu Turnieju — zwrócił się do niego Prestimion — słyszałeś, co powiedział książę Korsibar. Czy rozstrzygniesz nas spór?
Gonivaul chrząknął w brodę. Zmarszczył czoło, zmrużył oczy, aż znikły niemal całkiem w gęstym, pokrywającym mu twarz zaroście, i przez bardzo długą chwilę milczał, najwyraźniej dając wszystkim do zrozumienia, że głęboko pogrążył się w myślach.
— Która lista jest późniejsza? — spytał w końcu.
— Moja — odpowiedział natychmiast Farholt.
Goniyaul odebrał karteczki od niego i od Gialaurysa, studiował je przez kolejną nieskończenie długą chwilę, by wreszcie wydać wyrok:
— Moim zdaniem możemy zawrzeć kompromis. Zapasy przesunięte zostają na środek igrzysk, pomiędzy rzut młotem a zawody łucznicze.
Farholt zgodził się na to od razu, Gialaurys jednak warknął coś i może protestowałby dalej, gdyby Prestimion nie uciszył go ostrzegawczym syknięciem.
Kiedy skończyła się kłótnia i ustalono wreszcie porządek igrzysk, służba wniosła na salę jedzenie i wino. Ci z wysoko postawionych gości w Labiryncie, którzy nie brali udziału w rozmowie, pojawili się teraz, ponieważ miała się właśnie rozpocząć uczta uświetniająca zbliżający się początek turnieju.
Książęta i diukowie zbierali się w grupach po kilku, najchętniej przy stojących tu i tam, bez żadnego określonego porządku rzeźbach. Uchodziły one za portrety Koronali i Pontifexów sprzed wielu wieków. Czekając na podanie wina, przyglądali się to tej statuetce, to owej, przesuwali palcami po liniach ostrych nosów i wysuniętych podbródków, zastanawiając się, kogo które z popiersi przedstawia.
— Arioc — powiedział Gialaurys, wskazując jedno z najprzedziwniejszych.
Zaprotestował diuk Oljebbin twierdząc, że to z pewnością Stiamot, zwycięzca w wojnie ze Zmiennokształtnymi, co doprowadziło do gorącej dysputy między nim a księciem Serithornem, który miał zaszczyt zaliczać Stiamota do swych licznych wysoko postawionych przodków. Zaraz potem niski Farąuanor, brat wielkiego Farholta, zidentyfikował posąg wysokiego mężczyzny sprawiającego wrażenie niezwykle godnego i szlachetnego jako jednego ze swych przodków, Pontifexa Guadelooma, na co książę Gonivaul zachichotał kpiąco i tak toczyła się rozmowa.
— Dobrze to zrobiłeś, od razu przekazując rozsądzenie sporu admirałowi — powiedział do Prestimiona Korsibar. Stali obok siebie w jednym z ostrych kątów siedmiobocznej sali, pod łukiem w kolorze pogodnego nieba, obramionym liniami o barwie jesiennej czerwieni. — Ci dwaj nie należą do ludzi cierpliwych, w dodatku serdecznie się nie znoszą. Jeśli jeden powie „wiosna”, drugi natychmiast odpowie mu „zima”, jeden powie „czarne”, drugi „białe” i tak dalej, można by cytować słownik, tak uwielbiają przeciwieństwa. Będzie to widok nie lada, kiedy spotkają się jako zapaśnicy.
— Mój kuzyn z Ni-moya zaledwie wczoraj wypowiedział opinię, że między tobą i mną jest dokładnie tak jak między Farholtem i Gialaurysem. — Prestimion uśmiechnął się lekko, zaledwie unosząc kąciki ust. — To znaczy, sądzi, że aż do głębi duszy jesteśmy przeciwstawni sobie nawzajem, że to istniejące między nami, naturalne napięcie powoduje automatycznie konflikt i że będziesz sprzeciwiał się pewnym sprawom tylko dlatego, że ja jestem ich zwolennikiem.
— Ach, ale przecież to nieprawda, Prestimionie. — Korsibar również się uśmiechnął, i to znacznie cieplej. — Czy wierzysz, że jest właśnie tak?
— Przytaczam tylko zdanie prokuratora.
— Rozumiem, lecz przecież obaj wiemy, jak jest w rzeczywistości. Czy stojąc tu, obok mnie, czujesz jakieś napięcie? Ja nie. Bo i dlaczego miałbym je czuć? W czym mielibyśmy rywalizować? — Korsibar klasnął, przywołując służącego. — Wina daj, wina! — krzyknął. — Dobrego, mocnego wina z Muldemar, z winnic należących do księcia!
Wielu spośród obecnych na sali uważnie się im przyglądało. Był wśród nich hrabia Iram z Normork, smukły czerwono-włosy mężczyzna słynący jako wspaniały woźnica w wyścigach rydwanów, krewny księcia Serithorna, spowinowacony z rodziną Confalume’a. Pociągnął za rękaw Septacha Melayna, spojrzeniem wskazał mu Prestimiona i Korsibara.
— Zobacz, jak sztucznie się uśmiechają, z jakim wysiłkiem starają się udawać przyjaciół — powiedział. — I z jakim wahaniem trącają się kielichami. Zupełnie jakby bali się, że gdyby zrobili to choć odrobinę mocniej, nastąpiłby wybuch.
— Mam wrażenie, że akurat ci dwaj nie znają uczucia strachu — zauważył Melayn.
Iram nie miał zamiaru się tym zadowolić.
— Ale przecież nikt nie ma chyba wątpliwości, że zachowują się wyjątkowo sztywno — naciskał. — No, w tym przynajmniej nie ma nic dziwnego, jakże niezręcznie muszą się czuć w swoim towarzystwie. Prestimion zachowuje się uniżenie wobec Korsibara, bo w końcu Korsibar jest przecież synem Koronala, w jakimś sensie opromienia go majestat władzy. Z drugiej strony jednak Korsibar zdaje sobie przecież sprawę z tego, że musi okazać uszanowanie Prestimionowi, który zostanie Koronalem — sięgnie wyżej, niż on kiedykolwiek miał okazję. Sepiach Melayn roześmiał się na te słowa.
— Prestimion zostanie władcą, oczywiście. Podejrzewam jednak, że nigdy nie sięgnie wyżej niż Korsibar.
Hrabia Iram nie należał do ludzi najbystrzejszych. Wyraźnie zaskoczyło go to stwierdzenie, w końcu jednak domyślił się, o co chodziło Melaynowi, jak każdy zresztą widzący długonogiego Korsibara górującego nad Prestimionem, sięgającym mu zaledwie do piersi. A więc Melayn miał na myśli tylko to, po prostu sobie żartował!
— W tym sensie, oczywiście — przyznał. — Rozumiem — dodał, kwitując wymuszonym śmiechem ten nie najlepszy dowcip.
— Rzeczywiście, nie była to zbyt głęboka obserwacja — przyznał Melayn, nieco zaskoczony beztroską, którą przed chwilą wykazał. Nie wolno mu było tak poniżyć księcia, uznać za gorszego od Korsibara. Nie wolno mu było tego zrobić nawet w żartach. Szerokie ramiona i otaczająca Prestimiona aura niewzruszonej pewności siebie nadawały mu godny wygląd, kłócący się z niewysokim wzrostem. Przyszły Koronal ubrany był w zaiste królewski płaszcz ze lśniącego szkarłatnego jedwabiu, przepasany szmaragdowozielonym pasem. Na szyi wisiał mu masywny złoty łańcuch z wisiorem przedstawiającym raka. Korsibar zaś jak zwyczajny sprzedawca kiełbasek miał na sobie prostą, sięgającą kolan tunikę z białego lnu oraz sandały najprostszego wzoru. Mimo imponującego wzrostu i iście królewskiej postawy, sprawiał wrażenie przyćmionego bijącym od rozmówcy blaskiem.
— Niech i tak będzie — zgodził się Iram. — Jednego chciałbym się od ciebie dowiedzieć: czy Prestimion czuje, że bardziej od Korsibara wart jest tronu, czy też w sercu swym piastuje wątpliwości? A raczej, by dokładniej ująć tę sprawę: czy Korsibar naprawdę uważa, że Prestimion godny jest sprawowania władzy? Krąży mnóstwo plotek, według których chwała, mająca go wkrótce otoczyć, nie jest w smak synowi obecnego Koronala.
— A kto rozpowszechnia te plotki?
— Dantirya Sambail, na przykład.
— Och, oczywiście, prokurator. Słyszałem tę jego słynną już uwagę. Nie ma żadnego odniesienia w rzeczywistości. Jad spływa z warg prokuratora jak deszcz z nieba w tropikalnych lasach Kajith Kabulon. Ciężkie, nasycone wilgocią chmury muszą co dzień pozbyć się nadmiaru wody. Podobnie Dantirya Sambail. Piastuje w sobie nienawiść, pozwala jej narastać i od czasu do czasu musi dać jej ujście.
— On jeden ośmielił się głośno to wypowiedzieć, lecz wszyscy myślą jak on.
— Myślą, że Korsibar zazdrości Prestimionowi?
— A czy może mu nie zazdrościć? Przecież wszyscy obywatele naszego świata go szanują, a poza tym jest synem wielkiego i umiłowanego władcy.
— Żaden syn Koronala nie przejął tronu po ojcu — zauważył Melayn. — I żaden go nie przejmie, bo nieszczęście spadłoby na głowy nas wszystkich. — Przez chwilę skręcał czubek swej bródki. — Dobrze, zgadzam się, Korsibar wygląda imponująco — powiedział w końcu. — Gdyby Koronali wybierało się na podstawie ich wyglądu, bez wątpienia on dostałby tron. Prawo jednak stanowi wyraźnie, że nasze rządy nie są monarchią dziedziczną, on zaś niewątpliwie podporządkuje się prawu. Nigdy i niczym nie zdradził, by żywił ambicje mijające się z pojęciem honoru.
— Sądzisz więc, że między nim a Prestimionem wszystko jest w porządku?
— Nie mam co do tego najmniejszych nawet wątpliwości.
— Mimo wszystko, Septachu Melaynie, powietrze aż gęste jest od niepokojących przepowiedni.
— Doprawdy? Cóż, lepsze powietrze gęste od przepowiedni niż gęste od roju dhiimów. Bo dhiim potrafi ugryźć naprawdę i jego ugryzienie boli, a nikt jeszcze nie widział przepowiedni, nie mówiąc już o tym, żeby kogoś ugryzła. Niech ci obrzydliwi magowie gadają do woli. Przyszłość widzę równie jasno jak najlepsi z nich, Iramie, i muszę ci powiedzieć jedno: kiedy nadejdzie właściwa chwila, Prestimion zasiądzie na tronie, a Korsibar chętnie złoży mu hołd, jak każdy z nas.
Hrabia Iram nerwowo bawił się jaskrawym amuletem ze złota i kości smoka na srebrnym łańcuszku.
— Bardzo frywolnie traktujesz te sprawy, Septachu Melaynie — wykrztusił.
— Owszem. Przypuszczam, że niemal wszystko traktuję bardzo frywolnie. To chyba moja największa wada. — Melayn mrugnął znacząco do Irama i odwrócił się, szukając okazji do rozmowy z co młodszymi arystokratami, którzy zgromadzili się wokół stołu zastawionego winem.
Po przeciwnej stronie sali pojawiła się nowa postać i na nią zwróciła teraz uwagę większość obecnych. Lady Thismet weszła wraz ze swą damą do towarzystwa Melithyrrh oraz niewielką grupą służących. Towarzyszył jej także Sanibak-Thastimoon w czerwono-zielonej liberii służby Korsibara; widok maga z rasy Su-Suheris natychmiast sprowokował obecnych do plotek. Większość ludzi widziała w Su-Suherisach istoty niezwykłe, tajemnicze i groźne, choćby z powodu ich przedziwnych dwóch głów.
Thismet tak jak brat zdecydowała się na prosty strój: skromną kremową suknię z czerwonym paskiem, z wzorem czerwonych pereł naszytych od lewego ramienia do piersi; jako jedyną poza tym ekstrawagancję miała pojedynczy szkielet manculaina, niczym grzebień przytrzymujący jej krucze włosy. Wywarła oszałamiające wręcz wrażenie na zgromadzeniu paradnie ubranych arystokratów. Wydawało się wręcz, że stoi w świetle reflektorów, że świadomie ściąga na siebie wszystkie spojrzenia.
Uśmiechnęła się witając tego i owego, i skinieniem głowy poprosiła o puchar wina. Przez pewien czas rozmawiała z bliskim przyjacielem swego brata, Navigornem z Hoikmar, który w powszechnej opinii jako myśliwy dorównywał niemal samemu Korsibarowi, oraz Mandrykarnem z Venty, również przyjacielem jej brata i wielkim myśliwym. Potem uprzejmie ich odprawiła, by przywołać do swego boku Farholta i jego znacznie groźniejszego brata, przebiegłego jak wąż Farąuanora. Obaj rozmawiali poprzednio z prokuratorem Dantiryą Sambailem i białowłosym kuzynem Koronala, diukiem Oljebbinem ze Stoienzar, lecz natychmiast wykonali polecenie. Drobny, zręczny Farąuanor stanął po jej lewej ręce, a wielki, ociężały Farholt na wprost, całkowicie osłaniając księżniczkę przed wzrokiem obecnych.
Z trudem można by uwierzyć, że ci dwaj wyszli z jednego łona. Wydawali się diametralnie różni pod każdym względem — wielki, hałaśliwy, impulsywny Farholt, reagujący spontanicznie na wszystko, co go w życiu spotkało, i zimny jak lód Farąuanor, cichy, spokojny, ostrożny, idący przez życie krok za dokładnie zaplanowanym krokiem. Farholt był ogromny, muskularny i powolny, Farąuanor niski, chudy i szybki. Pokrewieństwo zdradzały tylko oczy, szare, pozbawione wyrazu, rumiana cera oraz wydatne nosy sprawiające wrażenie, jakby wyrastały wprost z czoła jedną prostą linią. W ich rodzie był przed wiekami władca, Lord Guadeloom, który został Koronalem nagle i w przedziwnych okolicznościach związanych z tajemniczą abdykacją Pontifexa Arioca.
Podobnie jak Confalume, Lord Guadeloom miał syna o nieprzeciętnych zdolnościach i męstwie, Theremona. Nadal żyjąca w rodzie Farholta i Farąuanora tradycja głosiła, że Theremon powinien zastąpić ojca na tronie Koronala, że nadawał się na władcę znacznie lepiej niż faktyczny następca, lecz gdy Lord Guadeloom został Pontifexem, na swego następcę wybrał Calintane’a, przeciętnego biurokratę, odsuwając syna, tak jak robili to poprzedzający go Koronalowie. Decyzja ta uchodziła w rodzie Theremona za krzywdę i uczucie to żywili również obaj bracia, którzy — zwłaszcza po wypiciu większej ilości wina — nadal utyskiwali na niesprawiedliwość, która spotkała ich przodka. Lady Thismet zaledwie wczoraj w swym pokoju wypoczynkowym dyskutowała z nimi na ten temat.
— W sprawie, o której rozmawialiśmy niedawno… — rozpoczęła, kiedy Farholt i Farąuanor do niej podeszli.
Bracia natychmiast wyrazili zainteresowanie, choć ich szare oczy pozostały bez wyrazu.
— Sanibak-Thastimoon — mówiła dalej bez wahania — zajrzał w przyszłość. Nadszedł właściwy czas, by rozpocząć dzieło wielkie, nadszedł czas, by wziąć się za wprowadzenie w życie naszego pomysłu.
— Tu i teraz? — zdziwił się Farquanor. — W tej sali?
— Oczywiście. W tej chwili i w tej sali.
Farąuanor zerknął na brata, a potem na Su-Suherisa, którego obie twarze zachowywały, jak zwykle, kamienny wyraz, i wreszcie jego wzrok spoczął na lady Thismet.
— Czy to rozsądne? — spytał.
— Tak. Ja podjęłam już decyzję. — Dziewczyna gestem wskazała im stojących w przeciwległym kącie Prestimiona i Korsibara, nadal pogrążonych w rozmowie, sprawiających wrażenie dobrych przyjaciół, którzy nie widzieli się od dłuższego czasu i teraz wymieniają najświeższe informacje. — Podejdź do niego. Odciągnij go na bok. Powiedz mu, co uzgodniliśmy wczoraj.
— A jeśli ktoś mnie usłyszy? — Długa, kanciasta twarz Farąuanora zachmurzyła się, w oczach błysnął wreszcie cień uczucia, a była nim niepewność. — Co wtedy stanie się ze mną? Mam wypowiadać opinie będące w istocie zdradą, niemal podżeganiem do buntu, pod samym nosem Prestimiona?
— Zakładam, że powiesz to cicho i zachowasz konieczną ostrożność. W tym hałasie z pewnością nikt cię nie podsłucha. Osobiście dopilnuję, by Prestimion gdzie indziej skierował swą uwagę, co dodatkowo zapewni ci bezpieczeństwo.
Farąuanor skinął głową. Wahał się przez chwilę, lecz teraz Thismet widziała, że powierzone mu zadanie wykona z zapałem. Gestem kazała mu odejść i z napięciem obserwowała, jak idzie przez salę, podchodzi do pogrążonego w rozmowie z Korsibarem Prestimiona, coś do niego mówi, kilkakrotnie przy tym wskazując ją gestem. Prestimion uśmiechnął się i ruszył przez tłum w jej kierunku.
— Odejdź — powiedziała do Farholta, magowi jednak nakazała pozostać.
Tymczasem Farąuanor i Korsibar przeszli nieco dalej. Znaleźli spokojne miejsce w następnej niszy; wielkie, brzydkie popiersie jakiegoś pradawnego Koronala częściowo ich osłoniło. Stanęli twarzą w twarz, obróceni bokiem do środka sali, więc treści ich rozmowy nie dałoby się odczytać z ruchu warg. Thismet widziała, jak Farąuanor powiedział coś do Korsibara i jej brat zmarszczył brwi. Farąuanor mówił dalej, szybko, gestykulując; Korsibar pochylił się, jakby chciał lepiej usłyszeć jego słowa.
Nagle uświadomiła sobie, że serce bije jej mocno i że ma sucho w gardle. W tej rozmowie zapewne tworzy się przecież wzór, według którego ona, jej brat i świat cały mieli żyć przez najbliższe lata. Jej plan został oto wprawiony w ruch, na dobre lub złe. Zerknęła na nieruchomego Sanibaka-Thastimoona. Jego obie głowy obdarzyły ją niesamowitym uśmiechem, zastępującym słowa „wszystko będzie dobrze, nie martw się”.
Tuż obok pojawił się Prestimion. Powitał Thismet grzecznym, drobnym gestem poddania, należnym córce Koronala.
— Hrabia Farąuanor twierdzi, że masz mi coś do zakomunikowania, pani — powiedział.
Obserwowała księcia spod rzęs. Znali się od dziecka, lecz dla niej Prestimion był tylko jednym z wielu młodych wielkich panów, których na Zamku było pełno, a poza tym z pewnością nie należał do grupy najbardziej interesujących, więc właściwie nie zwracała na niego uwagi. Uważała go za egoistycznego paniczyka zainteresowanego wyłącznie własną karierą, ambitnego, wyrachowanego, ciężko pracującego, o wzroście nieco za niskim, by mógł uchodzić za atrakcyjnego mężczyznę, choć był przystojny. Dopiero gdy przed paru laty zaczęto o nim mówić jako o kandydacie do zajęcia miejsca jej ojca, po raz pierwszy poświęciła mu więcej uwagi. I wówczas uznała go za irytującego, nie tyle może z powodu tego, co mówił i robił, lecz dlatego że miał zająć tron, na którym widziała swego brata.
Teraz jednak, gdy stanął przy niej, może nawet za blisko, zaniepokoiło ją co innego — otóż po raz pierwszy dostrzegła w nim mężczyznę.
Oczywiście, nadal nie imponował wzrostem, a jasne włosy strzygł w sposób, który bynajmniej nie dodawał mu urody. Pod wieloma względami był jednak innym człowiekiem. Zachowywał się z godnością, jak prawdziwy Koronal, i najwyraźniej przychodziło mu to bez wysiłku. Patrzył władczo; miała wrażenie, że czuje bijącą od niego siłę. Być może, powodem były jego wspaniałe szaty, Thismet jednak doskonałe zdawała sobie sprawę z tego, że reaguje na coś znacznie bardziej pierwotnego, na magnetyzm czekającej go nieuchronnie władzy. To ją przyciągało, poczuła ciepło rodzące się w jej łonie, ogarniające piersi, docierające do głowy.
Ciekawe, czy on doznaje takich uczuć w mojej obecności, pomyślała. Miała wrażenie, że spostrzega ich oznaki: ruch oczu, rumieniec na twarzy. Sprawiło jej to przyjemność tak wielką, że aż zakręciło się jej w głowie.
A potem rozgniewała się sama na siebie. Co to za idiotyzm? Każdą myślą, każdym czynem musi od tej chwili działać przeciwko temu mężczyźnie, by przeszkodzić mu w osiągnięciu władzy. Jeśli Prestimion czuje do niej pociąg, doskonale, da się to wykorzystać przeciwko niemu, lecz czemu ona czuje pociąg do niego? To głupota, to głupota godna pogardy.
— Znasz Sanibaka-Thastimoona, jak sądzę — powiedziała, ledwie widocznym skinieniem głowy wskazując stojącego tuż za nią Su-Suherisa. — Jest magiem mojego ojca, czasami i ja korzystam z jego usług.
— Znam go, oczywiście, ale do tej pory nie miałem przyjemności zamienić z nim choćby słowa.
Su-Suheris skłonił się księciu, prawą głową nieco głębiej niż lewą.
— Ostatnio Sanibak-Thastimoon często i długo patrzy w gwiazdy, książę, by zbadać w nich losy nowych rządów. Powiedział mi właśnie, że jego przepowiednie z pewnością cię zainteresują.
— Doprawdy? — Prestimion nie wykazał zainteresowania większego, niż nakazywała uprzejmość. Thismet zbyt późno przypomniała sobie, że uchodzi on za sceptycznie nastawionego do wszystkich form czarnoksięstwa i przepowiadania przyszłości. Nie miało to jednak większego znaczenia; w tej chwili chodziło wyłącznie o to, by odwrócić jego uwagę od rozmowy Korsibara i Farąuanora toczącej się po drugiej stronie sali.
Księżniczka spojrzała na Sanibaka-Thastimoona, wzrokiem nakazując mu, by przemówił. Mag nie pokazał po sobie ani zaskoczenia, ani niepokoju, choć Thismet w żaden sposób nie uprzedziła go o tym, czego po nim oczekuje.
— Stwierdziłem — powiedział bez wahania — że czasy, które nadejdą, kryją w sobie wiele niespodzianek, książę, zarówno dla ciebie, jak i dla nas wszystkich.
Prestimion uniósł lekko brwi, dając tym do zrozumienia, że jest zaciekawiony, choć nie przesadnie.
— Mam nadzieję, że będą to miłe niespodzianki — powiedział tylko.
— Och, niektóre z pewnością.
Książę Muldemar roześmiał się, słysząc te słowa.
— Nie jestem pewien, czy cieszy mnie twa przepowiednia — stwierdził. Poprosił maga o więcej szczegółów, na co Su-Suheris odparł uroczyście, że owszem, udzieli ich, jeśli tylko zezwolą na to jego moce.
Thismet tymczasem ponad ramieniem Prestimiona obserwowała brata dyskutującego z Farąuanorem. Zauważyła ożywienie na twarzy Korsibara; mówił coś szybko, wykonując krótkie, gwałtowne gesty. Farąuanor, stojący niemal na palcach, by choć odrobinę zmniejszyć dzielącą ich różnicę wzrostu, próbował chyba dodać mu odwagi. Nagle Korsibar spojrzał na siostrę; odczytała z jego oczu zdumienie, oszołomienie, a chyba i gniew, i nagle poczuła, że musi, po prostu musi dowiedzieć się, jaki był efekt rozmowy przyjaciół.
Sanibak-Thastimoon tymczasem zalewał Prestimiona oceanem przepowiedni tak szybko, jak tylko był w stanie je wymyślać. Ubierał je w charakterystyczne dla jego zawodu mętne ogólniki, opowiadając o gwiazdach wędrujących wstecz po orbitach i mosiężnych wężach pożerających swe ogony. Takie lub inne konfiguracje miały zapowiadać takie lub inne zdarzenie o takich lub innych skutkach, jeśli oczywiście nie zaprzeczy im takie lub inne proroctwo wynikłe z tego i owego; ani razu nie wspomniał nawet o szczegółach.
Prestimion najwyraźniej zaczynał się nudzić. W odpowiedniej chwili, korzystając z przerwy w potoku słów, bardzo uprzejmie podziękował Su-Suherisowi. Zdążył jeszcze obdarzyćThismet krótkim, olśniewającym uśmiechem i niezwykle przenikliwym spojrzeniem, które ucieszyło ją, lecz jednocześnie doprowadziło do szału.
Po czym odszedł.
Tymczasem właśnie zbliżał się do niej Farąuanor. Dziewczyna poczuła ucisk w skroniach, w głowie zakręciło się jej nagle.
— No i co? — spytała niecierpliwie.
Farąuanor sprawiał wrażenie zmęczonego, wręcz wyczerpanego, wyglądał jak kwiat zbyt długo pozostawiony w ciemności. Thismet nigdy nie widziała go tak wzburzonego. Uniósł dłoń, nakazując jej spokój, złapał kielich wina z niesionej przez służącego tacy i wypił do dna. Thismet nie miała wyboru, musiała czekać.
Po chwili stał już przed nią normalny Farąuanor, nie znający strachu, zawsze znajdujący wyjście z każdej sytuacji.
— Było to bardzo trudne — powiedział. — Ale moim zdaniem zrobiliśmy dobry początek.
Dziewczyna kurczowym gestem złapała go za ramię.
— Mów! Powiedz mi wszystko — zażądała.
Farąuanor milczał przez doprowadzającą do szaleństwa chwilę, ale wreszcie rozpoczął relację.
— Najpierw powiedziałem mu, że wszyscy dyskutują o rzuconej przez prokuratora opinii, jakoby czuł wrogość do Prestimiona i każdego jego pomysłu. Na to odpowiedział mi tak, pani: „Jeśli słowa prokuratora oznaczają, że płonę z zazdrości i marzę o tym, by zasiąść na tronie Koronala, są w istocie oskarżeniem o zdradę, a to wstrętne oskarżenie, które mogę tylko odrzucić”.
— Tak… — Thismet była rozczarowana. — Zdrada. Użył tego słowa. A ty…
— Powiedziałem mu, że wprawdzie osobiście może sądzić, iż nie jest godny tronu bardziej od Prestimiona, wielu dziś tu obecnych jest jednak innego zdania i z dumą stwierdziłem, że podzielam ich opinię. Odrzekł mi na to, że to też zdrada, okazał mi nieufność i gniew.
— I niczym nie dał do zrozumienia, że wzmianka o tronie nie tylko go zdenerwowała, lecz połechtała próżność, skoro najwyraźniej wysoko postawione osobistości uważają go za najgodniejszego kandydata na Koronala?
— Wówczas jeszcze nie.
— Ach! Wówczas jeszcze nie.
— Następnie poprosiłem o wybaczenie, jeśli czymkolwiek go obraziłem, oraz stwierdziłem, że ani moim, ani prokuratora celem bynajmniej nie było szerzenie zdrady, a już zwłaszcza zaszczepianie mu w głowie zdradzieckich myśli. Potem poprosiłem twego szlachetnego brata, pani, by przemyślał sobie rzecz następującą: pojęcie zdrady faktycznie zmienia się w zależności od okoliczności. Nikt nie nazwie zdradą czegoś, co przyniosło szczęśliwe skutki. To rozgniewało go, pani, jeszcze bardziej. Myślałem nawet, że mnie uderzy. Błagałem go więc, by się uspokoił. Powtórzyłem, że jest wielu takich, którzy sądzą, że powinien zasiąść na tronie i ich zdaniem prawa sukcesji są niesprawiedliwe. Wspomniałem o wielu wybitnych książętach z przeszłości, którzy z tego powodu nie zasiedli na tronie, wymieniłem kilka nazwisk opromienionych sławą. Wypowiedziałem się w ich imieniu z wielką swadą, bardzo pochlebnie też porównywałem walory Korsibara z ich walorami i wówczas dostrzegłem, że pomysł zaczyna mu się podobać. Uznałem, że twój brat, pani, skłonny jest nawet go rozważyć. W każdym razie moje słowa go zainteresowały, najwyraźniej obracał je w myślach, przyglądał się im, jakby coś takiego nigdy nie przyszło mu do głowy. W końcu powiedział: „Słusznie, Farąuanorze, wielu wybitnych książąt musiało się poświęcić w imię zwyczajów, o których wspomniałeś”.
— A więc połknął przynętę! Mamy go na haku!
— Być może tak, pani.
— A kiedy skończyliście rozmowę… jak wyglądały sprawy?
— Nie widziałaś? Nie widziałaś, jak skończyliśmy rozmowę?
— W tamtej chwili rozmawiałam właśnie z księciem Prestimionem.
Na chudej twarzy Farąuanora zadrgał mięsień, w oczach pojawił się wyraz bólu.
— Może popełniłem wówczas błąd, starając się zbyt szybko osiągnąć cel. Powiedziałem Korsibarowi, że cieszę się, iż — doszliśmy do porozumienia, i że w przyszłości wielokrotnie porozmawiamy jeszcze na ten temat z pożytkiem dla nas obu. Powiedziałem mu także, że są wśród nas tacy, którzy chętnie spotkaliby się z nim dziś po południu, by porozmawiać o koniecznych działaniach. — Thismet pochyliła się tak głęboko, że Farąuanor poczuł słodki zapach jej oddechu i nozdrza mu zagrały. — Książę źle zareagował na tę sugestię — przyznał. — W oczach twego brata, pani, pojawił się niebezpieczny błysk. Wyciągnął dłonie, ujął nimi moją szyję, o tak, pani, jego dotyk był bardzo delikatny, z daleka mogłoby się więc wydawać, że to tylko taki przyjacielski gest. Znam jednak jego siłę, czułem ją, więc wiem, że wystarczyłby zaledwie drobny ruch i skręciłby mi kark z taką łatwością, z jaką ty, pani, łamiesz rybią ość. Był gotów to uczynić. Powiedział, że nie weźmie udziału w zdradzie wymierzonej w Prestimiona i że nie wolno mi nigdy więcej poruszyć tego tematu, po czym rozkazał mi się oddalić.
— I to nazywasz dobrym początkiem?
— Takie jest moje zdanie, pani.
— Ja nazwałabym ten początek bardzo złym!
— Na końcu rozmowy brat twój, pani, rzeczywiście się zdenerwował, podobnie jak na jej początku. Między początkiem i końcem jednak rozważał ten pomysł zupełnie poważnie. Widziałem to i jestem pewien, że się nie mylę. On często się waha, to tkwi w jego naturze, pani.
— Owszem. Znam naturę mego brata.
— Posialiśmy ziarno. Będzie walczył ze sobą, wszyscy przecież doskonale znamy księcia, twego brata, pani, i wiemy, że nie jest to człowiek, który chętnie występowałby przeciw uznanemu porządkowi rzeczy. W głębi duszy jest jednak zachwycony tym, że niektórzy widzą w nim władcę. On sam nie miał dość odwagi, by uwierzyć w coś podobnego, lecz jeśli usłyszy zdanie innych, może zmienić swe poglądy. Jesteśmy w stanie go nawrócić, pani. Nie mam co do tego nawet najmniejszych wątpliwości. Tobie, pani, może się to udać z łatwością. Wystarczy, że pochwalisz wielkopańskie cechy, które w nim widzisz, i będziesz go uważnie obserwowała. Jego twarz rozbłysła rumieńcem, kiedy prawiłem mu komplementy. Pani, nie mam najmniejszych wątpliwości. Twego brata można nawrócić.
Pierwszego dnia Igrzysk Pontyfikalnych władcy królestwa przybyli do łoża Pontifexa, który nadal pozostawał zawieszony między życiem i śmiercią, uparcie odmawiając przekroczenia granicy dzielącej go od Źródła Wszechrzeczy. Wyglądało to zupełnie tak, jakby potrzebowali pozwolenia władcy, by rozpocząć zawody, które — w zgodzie ze starożytnym zwyczajem — miały upamiętnić jego odejście z tego świata.
Umierający Pontifex leżał z zamkniętymi oczami; na wielkim łożu z baldachimem wyglądał jak małe dziecko. Skórę miał szarą, twarz pozbawioną wyrazu. Długie płatki jego uszu zwisały ku prześcieradłu niczym wahadła. Tylko powolny oddech, niemal niewidzialne ruchy piersi zwiastowały, że jednak żyje, choć oddychał tak powoli, jakby lada chwila miał przestać.
Powinien już umrzeć. Co do tego wszyscy się zgadzali. Był nieprawdopodobnie stary, liczył sobie dobrze ponad sto lat. Przeszło czterdzieści lat rządził jako Pontifex, przedtem około dwudziestu jako Koronal, więc z pewnością wypełnił swe obowiązki.
Prankipin, mężczyzna o niegdyś wielkiej energii i wytrzymałości fizycznej, był z natury romantykiem, wizjonerem, cechowała go wesołość, prosta radość życia, na całym świecie słynął też z dobroci i niezwykłej mocy swego przyjaznego uśmiechu. Ten piękny uśmiech widniał nawet na monetach z jego podobizną; teraz, leżąc na łożu śmierci, Pontifex również wydawał się uśmiechać, jakby twarz mu zastygła w tym wyrazie. W wieku jakże zaawansowanym sprawiał wrażenie niesłychanie młodego. Czoło i policzki miał gładkie; zmarszczki i bruzdy, pamiątki po wielu przeżytych trudach, znikły w ciągu ostatnich kilku tygodni.
W ciemnej sali, w której umierał, panowała przejmująca cisza. Na trójnogach stały kadzielnice, z których snuł się niebieski dym, a od czasu do czasu unosiły się czerwone iskry. Stół w mrocznym rogu komnaty uginał się pod ciężarem książek o zaklęciach, miksturach i ruchach gwiazd. Księgi o podobnej tematyce leżały też na podłodze wokół łoża, przy którym stali nieruchmo Vroon, Su-Suheris i Ghayrog o nieruchomym spojrzeniu, bez przerwy powtarzający melodyjne, tajemnicze zaklęcia — ich zadaniem było chronienie duszy Pontifexa, szykującej się do dalekiej podróży.
Każdy wtajemniczony w sekrety rządów na Majipoorze niezależnie od tego, czy mieszkał na Górze Zamkowej, czy też w Labiryncie, znał imiona tych obcych. Vroon nazywał się Sifil Thiando, Ghayrog — Varimaad Klain, Su-Suheris zaś Yamin-Dalarad. Te trzy poważne, wręcz ponure istoty były generałami nieprzeliczonej armii proroków, przepowiadaczy przyszłości, nekromantów, czarodziejów i magów, których Prankipin zgromadził wokół siebie w ostatnich dwudziestu latach życia.
Ustrojem insygniami swej profesji, ściskając czarodziejskie różdżki, trzej obcy stali nieruchomi, obojętni, groźną aurą magii odgrodzeni od członków dworu Koronala, którzy właśnie wkraczali do sypialni monarchy. Przez wiele lat udzielali staremu Pontifexowi rad, gdy podejmował najważniejsze dla Majipooru decyzje; ostatnio wszyscy zrozumieli, że to oni, a nie urzędnicy dworu Pontifexa i najprawdopodobniej nawet nie sam Pontifex, dzierżą pełnię władzy w Labiryncie.
W ceremonii brali też udział trzej najwyżsi ministrowie z dworu Pontifexa, zgromadzeni w ponurą grupkę po lewej stronie łoża umierającego, niczym straż zagradzająca dostęp do niego trzem magom. Byli to Orwic Sarped, minister spraw zewnętrznych, Segamor, prywatny sekretarz Pontifexa, i Kai Kanamat, rzecznik Pontyfikatu. Zajmowali swe pozycje jak daleko sięgała ludzka pamięć, wszyscy byli starzy i zgrzybiali, najbardziej wiekowy z nich zaś, Kai Kanamat, sprawiał wręcz wrażenie mumii, szkieletu obciągniętego pożółkłą skórą.
Niegdyś oni, a nie magowie, stanowili największą potęgę w Labiryncie, czasy te minęły jednak dawno temu. Bez wątpienia urzędnicy ci byli skłonni przekazać resztki swej władzy i oddalić się na zasłużoną emeryturę natychmiast, gdy Prankipin zdecyduje się wreszcie wyzionąć ducha.
W sali znajdowali się także dwaj główni lekarze Pontifexa, Baergax Vor z Aias i Ghelena Gimail. Czas ich chwały minął także. Nie mogli już dłużej oczekiwać wdzięczności urzędników Labiryntu za zręczność, z jaką przedłużali życie Pontifexa. Pontifexa nie dało się już leczyć, administracja Labiryntu stała u progu fundamentalnej przemiany, ciepłe posadki miały wkrótce przejść w inne ręce.
Jeśli zaś chodzi o Pontifexa, przypominał on woskową lalkę, nieruchomą i ślepą na obecność wielkich Majipooru, którzy mieli mu złożyć hołd, piastując w duszy nadzieję, że będzie to hołd ostatni.
Procesja uformowała się w korytarzu przed salą, w której spoczywał Prankipin. Lord Confalume, z koroną rozbłysku gwiazd na głowie, ubrany w królewski płaszcz, miał oczywiście wejść pierwszy, o krok zaledwie przed swym Najwyższym Doradcą, diukiem Oljebbinem. Za nimi, w parze, ustawili się starsi lordowie, Serithorn i Gonivaul, kolejne miejsce w szeregu zajmowała kapłanka Marcatain, przedstawicielka Wyspy Snu, trzeciej z Potęg Królestwa. Jako następny hołd Pontifexowi złożyć miał prokurator Dantirya Sambail, za nim zaś stali już książę Korsibar i diuk Kanteverel z Bailemoony. Ostatni do łoża Pontifexa podejść miał książę Prestimion.
Wiele miano tego dnia mówić o takim a nie innym porządku procesji — dwór wraz z Korsibarem na początku, Prestimion na samym końcu — jednak protokół nie zezwalał na nic innego. Wszyscy, którzy mieli wejść przed księciem Muldemar, z wyjątkiem właśnie Korsibara, byli wysokimi urzędnikami królestwa, Korsibar zaś miał zapewnione miejsce dzięki swemu wysokiemu urodzeniu. Prestimion nie pełnił w tej chwili żadnej funkcji rządowej, nie miano go nawet oficjalnie za następcę Koronala. Do momentu mianowania był po prostu jednym z wielu książąt Góry, prestiż i władza dopiero go oczekiwały.
Pozwolenie na wejście do komnaty Pontifexa zostało wydane. Jako pierwszy ruszył Confalume, po nim diuk Oljebbin i — pojedynczo — reszta. Przechodząc koło łoża wielcy królestwa klękali i wykonywali gest błogosławieństwa oraz poddania, i wówczas przydarzyła się dziwna rzecz. Kiedy klęknął Korsibar, Pontifex otworzył oczy, a z jego twarzy znikła obojętność śmierci. Spoczywające na pościeli palce lewej dłoni zadrżały; wyraźnie starał się poruszyć, może nawet usiąść, z jego ust wydarł się głośny, bełkotliwy dźwięk.
A potem, co wydawało się najbardziej zdumiewające w tej zdumiewającej chwili, Pontifex powoli, bardzo powoli uniósł lewe ramię; chuda, drżąca dłoń o rozpostartych palcach poruszyła się w stronę stojącego nieruchomo, straszliwie zdumionego Korsibara. Umierający znów jęknął i jęk ten trwał przez nieprawdopodobnie długą chwilę. Najwyraźniej próbował złapać syna Koronala za ramię, nie zdołał jednak sięgnąć tak daleko. Przez chwilę, która wydawała się wiekiem, drżące ramię wisiało w powietrzu, poruszając się spazmatycznie, wreszcie opadło na łóżko. Oczy Pontifexa straciły wszelki wyraz i znów się zamknęły. Starzec leżał teraz na łożu nieruchomy jak przedtem, oddychając tak lekko, że nie sposób było powiedzieć, czy żyje jeszcze, czy już umarł.
Po komnacie poniósł się pełen niedowierzania szmer.
Prestimion, który w tej właśnie chwili czekał w drzwiach na swą kolej, ze zdumieniem obserwował trzech magów rzucających się do łoża konającego z jednej strony i trzech lekarzy, równie energicznie przyskakujących doń z drugiej. Cała szóstka pochyliła się nisko nad nieruchomym ciałem, i lekarze, i magowie dyskutowali między sobą przyciszonymi głosami w swym żargonie.
— Tyle troski może go zabić — szepnął Prestimion do hrabiego Irama z Normork, a tymczasem sytuacja przy łożu stawała się coraz gorętsza. Słyszał szybkie stukanie amuletów i paniczne recytowanie zaklęć. Lekarze sprawiali wrażenie, jakby próbowali odepchnąć magów, jednemu z nich udało się wreszcie wlać w usta Pontifexa jakieś niebieskawe lekarstwo.
Kryzys został wreszcie zażegnany — dzięki lekom, a może dzięki zaklęciom. Lekarze i czarodzieje odsunęli się od łoża. Pontifex pogrążył się głęboko we śnie.
Mag Ghayrog, Varimaad Klain krótkim gestem zaprosił Prestimiona do środka.
Książę ukląkł przy łożu, tak jak robili to inni. Uczynił znak Pontifexa i czekał, obawiając się, że starzec powstanie znów i wyciągnie do niego rękę.
Prankipin jednak się nie poruszył. Prestimion przysunął głowę do jego głowy i słuchał cichego, nieregularnego, chrapliwego oddechu. Wyszeptał słowa błogosławieństwa, na które Pontifex nie zareagował w żaden widoczny sposób. Oczy za zamkniętymi powiekami nie poruszały się, twarz była też nieruchoma, gładka; powrócił na nią nawet niesamowity uśmiech.
Oto śmierć za życia, pomyślał przerażony Prestimion. Co za potworność! Co za potworność! Poczuł jednocześnie współczucie i obrzydzenie. Wstał i energicznym krokiem ruszył w kierunku wyjścia po przeciwnej stronie sali.
Kiedy wychodził z cesarskiej sypialni, twarz miał nieruchomą. Septach Melayn i Gialaurys spotkali się z nim na rampie prowadzącej w górę, w kierunku Areny, gdzie w ciągu niespełna godziny miał zacząć się turniej. Na widok przyjaciela wymienili między sobą niespokojne spojrzenia.
— Co się stało, Prestimionie? — spytał Septach Melayn. — Czy Jego Wysokość zmarł? Ty sam sprawiasz wrażenie zaledwie półżywego.
Prestimion skrzywił się.
— Biedny Prankipin nadal żyje, jeśli można nazwać to życiem, i tym bardziej winniśmy się smucić. A ja owszem, żyję, jak najbardziej, tylko trochę mnie mdli. Pontifex leży na łożu niczym marmurowa statua, nieruchomy, z zamkniętymi oczami, zaledwie oddychając, utrzymywany w tym stanie przez Bogini jedna wie jakie sztuczki. A przecież widać wyraźnie, że jest gotów do drogi, że jest wręcz chętny, by na nią wstąpić. Kiedy przechodził obok niego Korsibar, ożył na chwilę, wyciągnął nawet rękę i próbował łapać go za przegub… straszne to było, to sterczące w powietrzu ramię, ten bełkot… niczym krzyk bólu…
— Wkrótce osiągnie spokój — powiedział Septach Melayn.
— I ci czarodzieje! — mówił dalej Prestimion. — Na Boginię, przyjaciele, dość mam na dziś czarodziejów, mam ich więcej niż dość. Trzej upiorni magowie pochyleni nad nim, kiwający się na boki niczym… niczym atakujące węże, szepczący bzdury…
— Było ich tylko trzech?
— Tak, trzech. Vroon, Ghayrog i jeden z tych dwugłowych. Podobno ci trzej wszystkim tu rządzą. Sala pogrążona była w mroku, śmierdziało w niej kadzidłem, na stołach i na podłodze magiczne księgi rozrzucone jak kłody drewna, a pośrodku tego wszystkiego stary człowiek śniący nieskończony sen. Na chwilę tylko się ocknął, kiedy próbował Korsibara złapać za rękę i skrzeczał… jak on skrzeczał!… — Prestimion podniósł dłoń do gardła. — Mówię wam, zemdliło mnie z obrzydzenia. Jeszcze czuję smród tego kadzidła. Czuję się zbrukany. Czuję się tak, jakbym czołgał się mrocznymi korytarzami, w których ślepe pająki przędą swe sieci.
Septach Melayn uspokajająco poklepał go po ramieniu.
— Zbyt poważnie to traktujesz, przyjacielu. Gdy już zostaniesz Koronalem, będziesz miał wystarczająco wiele czasu, by wygonić czarodziejskie pająki z ich mrocznych korytarzy. Na razie traktuj je jako przelotną głupią modę i nie pozwól, by…
Mocno zaczerwieniony Gialaurys nie wytrzymał wreszcie.
— Chwila, chwila! Powstrzymaj się, bo nic przecież o tych sprawach nie wiesz. Mówisz — pająki? Mówisz — nonensy? Łatwo jest kpić, kiedy przez ignorancję nie zna się prawdziwego znaczenia rzeczy.
— Ignorancja i prawdziwe znaczenie rzeczy — zakpił Melayn. Gialaurys nie zwrócił na to uwagi. Mówił wprost do Prestimiona:
— A ty, książę, który z taką niechęcią wspominasz te sprawy, nie chowaj przede mną sekretów. Powiedz, czy między tobą i Septachem Melaynem stanął prywatny układ, na mocy którego po dojściu do władzy zakażesz wszelkiej magii? Jeśli tak, błagani cię, byś przemyślał to raz jeszcze, bowiem na Panią, mówię ci, Prestimionie, że magowie to więcej niż pająki i nie pozbędziesz się ich łatwo.
— Spokojnie, spokojnie, Gialaurysie — łagodził Prestimion. — Zakaz uprawiania magii w królestwie to pomysł Septacha Melayna, nie mój. Nigdy też nie powiedziałem, że spróbuję tego dokonać, niezależnie od tego, co czuję w głębi serca.
— A co czujesz w głębi swego serca?
— Przecież znasz odpowiedź na to pytanie, przyjacielu. Magia jest dla mnie tylko głupotą i oszustwem.
Twarz Gialaurysa znieruchomiała w wyrazie gniewu.
— Oszustwo, książę? Nie widzisz w magii niczego rzeczywistego? Och, Prestimionie, jak bardzo się mylisz. Jej prawda każdego dnia udowadniana jest na każdy możliwy sposób. Możesz jej zaprzeczać, jeśli chcesz, ale mimo twych zaprzeczeń prawda nie przestanie być prawdą.
— Być może. Ja tego nie jestem w stanie powiedzieć. — Prestimion sprawiał wrażenie zażenowanego.
I rzeczywiście. Ze wszystkich stron docierały do niego wieści o niezwykłych zdarzeniach, prawdziwych cudach wywołanych przez magów. On jednak żył w świętym przekonaniu, że wszystko ma jakieś racjonalne wytłumaczenie i że tych tak zwanych cudów dokonano dzięki metodom naukowym. W ciągu tysięcy lat historii na planecie Majipoor zapomniano o wielu dziedzinach wiedzy i nauki; może ostatnio odkryto coś zapomnianego i zaczęto tego używać? Rezultaty z pewnością wyglądałyby jak magia dla ludzi nie mających pojęcia, do czego zdolna jest zaawansowana technika.
Był także skłonny zgodzić się z tym, że Vroonowie i Su-Suherisi mają pewne specyficzne zdolności umysłowe, nie bardziej magiczne niż wzrok czy słuch wśród innych ras, co pozwala im na dokonywanie jakichś tak zwanych cudów. Na tym jednak poprzestawał. I prywatnie był skłonny wątpić we wszystkie tego typu kwestie.
Kiedy zorientował się, że Gialaurys ma zamiar ciągnąć dyskusję dalej, podniósł dłoń.
— Proszę cię, zostawmy te sprawy na boku — powiedział, uśmiechając się przyjacielsko. — Nie widzę potrzeby, by decydować w podobnych sprawach tu i teraz. Pozwól tylko, że powiem ci jedno i z góry błagam o wybaczenie, jeśli obrażę twe uczucia. Otóż niemal do mdłości doprowadziła mnie ta banda pasożytów wykorzystująca starego Prankipina i bardzo się cieszę, że mogłem opuścić salę, w której spoczywa. — Potrząsnął głową energicznie, jakby chciał odzyskać jasność zmysłów zmąconą zapachem kadzidła. — Idziemy. Igrzyska zaczynają się lada chwila. Już powinniśmy być na arenie.
Ruszyli w górę biegnącą przez kolejne poziomy spiralną rampą i przybyli wreszcie na wielką, otwartą przestrzeń, którą obdarzył Labirynt Pontifex Dizimaule z pradawnych czasów i gdzie miały odbyć się Igrzyska Pontyfikalne.
Nikt nie wiedział, z jakiej to przyczyny Dizimaule nakazał skonstruowanie tej gigantycznej pustki na jednym ze środkowych poziomów podziemnego miasta. Pontifex nie przedstawił żadnego wyjaśnienia. Po prostu pewnego dnia wydał polecenie oczyszczenia całych hektarów zabudowanych terenów i… nie wybudował niczego. Kiedy stało się z jednego końca areny, nie widać było przeciwległej ściany, tak wielka była ta przestrzeń. Wysokiego sufitu nie podpierały kolumny, który to fakt zdumiewał pokolenia architektów Majipooru. Gdy się krzyknęło, mijała niemal wieczność, nim echa zaczynały powracać, a gdy już wróciły, długo przewalały się grzmiącymi falami.
W normalnych warunkach arena pozostawała nie zamieszkana i nie używana. Ustawą Pontifexa Dizimaule’a zabroniona była zabudowa tego miejsca, żaden kolejny Pontifex nie pofatygował się zmienić tego prawa. Arena trwała więc przez stulecia, równie tajemnicza, co bezużyteczna. Przydawała się tylko w momencie śmierci każdego kolejnego władcy, ponieważ tylko tu odbyć można było turniej uświetniający ceremonie pogrzebowe.
Wielkie, wielokondygnacyjne trybuny dla publiczności wzniesiono wzdłuż zachodniej ściany niemal z dnia na dzień; wyrosły niczym grzyby w lesie po deszczu. Przed nimi znalazły się konstrukcje konieczne do rozegrania konkurencji: pośrodku tor dla wyścigów rydwanów, otoczony piaszczystą bieżnią, oraz mniejsze boiska i po stronie północnej ringi do boksu, zapasów oraz innych sportów specjalistycznych. Strzelnica łucznicza stanęła od strony południowej. Przy ścianie wschodniej wzniesiono trybuny dla gości z Góry Zamkowej; honorowa i ozdobnie przystrojona przeznaczona była dla samego Koronala i jego rodziny. W powietrzu, gdzieś w pół drogi między ziemią a wysokim, zaledwie widocznym sufitem dryfowały swobodnie grupy silnych lamp blaskowych, rzucających czerwone i złote światło.
Funkcjonariusz w fioletowym płaszczu z kołnierzem z pomarańczowego futra, w masce zasłaniającej oczy i grzbiet nosa, charakterystycznej dla kasty urzędniczej Pontyfikatu, skierował Prestimiona oraz jego towarzyszy na przeznaczone im ławy, znajdujące się tuż po lewej stronie od trybuny Koronala. Na miejscu spotkali diuka Svora oraz księcia Serithorna z kilkoma członkami jego dworu. Nieco wyżej, za ich plecami, uśmiechnięty Koronal pozdrawiał ze swego miejsca zgromadzonych obywateli. Po jego jednej stronie siedział Korsibar w towarzystwie maga Sanibaka-Thastimoona, po drugiej — lady Thismet oraz lady Melithyrrh.
Dalej na królewskiej trybunie zasiadali diuk Oljebbin ze Stoienzar, książęta Farąuanor i Farholt, Mandrykarn ze Stee, Iram z Normork i kilku innych. Prokurator Dantirya Sambail pojawił się w chwilę po przybyciu Prestimiona, ustrojony w obsypane klejnotami pomarańczowe szaty, wspanialsze od szat Pontifexa; przez pewien czas obserwował uważnie, kto zajmuje jakie miejsce, po czym wybrał dla siebie fotel na trybunie diuka Oljebbina, najbliższy temu, który zajmował książę Korsibar.
Książę Gonivaul, jako Mistrz Turnieju, miał własne miejsce, znajdujące się wysoko, ponad trybunami i umieszczone pod kątem w stosunku do trybuny głównej. Stał spokojnie, rozglądając się i czekając na właściwy moment do rozpoczęcia igrzysk. Nagle uniósł w dłoni karmazynowo-zieloną, jaskrawą szarfę i trzykrotnie machnął nią nad głową. Na ten sygnał zagrały trąby i rogi, zahuczały bębny i przez wejście znajdujące się w najdalszym rogu areny zawodnicy mający brać udział w konkurencjach pierwszego dnia wyjechali małymi ślizgaczami. Najpierw miały odbyć się biegi, następnie walka na kije; obie te konkurencje należały w zasadzie do rozrywek arystokratycznej młodzieży.
Zawodnicy wyskoczyli ze ślizgaczy i ustawili się w dwóch liniach. Kucali, wstawali, podskakiwali w miejscu, gimnastykowali się i tańczyli w przygotowaniu do biegu, a tymczasem na stadionie pojawiły się dziwne postaci i stanęły pod trybuną Koronala.
— Patrz! — Prestimion szturchnął Septacha Melayna w żebra. — Nawet tutaj są ci… ci magowie.
I rzeczywiście. Magowie wydawali się wszechobecni. Nigdzie na świecie nie można już było się przed nimi skryć.
Prestimion z niechęcią obserwował siedem długonogich postaci ubranych w rzeczywiście budzące wrażenie stroje geomantów, którzy szczególnie upodobali sobie Wysokie Miasto Tidias na Górze Zamkowej: lśniąca szata ze złotego brokatu, kalautikoi, wspaniale zdobiony płaszcz nazywany lagustrimore, wysoki mosiężny hełm, czyli miirthella. Magowie rozstawili mosiężne trójnogi, przyjęli uroczyste pozy i donośnie, dźwięcznymi głosami, rozpoczęli zaklęcie:
— Byrhois… Sigei… Remmer… Proiarchis…
— Co oni mówią? — szepnął Prestimion. Sepiach Melayn roześmiał się.
— Mnie pytasz? Skąd mam wiedzieć?
— To, zdaje się, czarodzieje z Tidias, a ty przecież pochodzisz z tego właśnie miasta.
— Nawet gdy jeszcze tam mieszkałem, nie zadawałem się z czarodziejami ani nie uczyłem się ich sztuczek. Jeśli chcesz usłyszeć przekład, najlepiej zwróć się do Gialaurysa.
Prestimion tylko skinął głową. Wielki Gialaurys klęczał tuż obok niego, żarliwie powtarzając słowa inkantacji. Książę z trudem powstrzymywał irytację; przydługi rytuał wyraźnie wyprowadzał go z równowagi.
Cóż, marnowałby tylko czas, dając wyraz niechęci do czarodziejów w jakimkolwiek towarzystwie (oprócz towarzystwa Septacha Melayna). Był coraz bardziej przekonany, że on i Melayn są jedynymi na Majipoorze ludźmi, którzy nie poddali się magii. A nawet oni, co stawało się oczywiste, mogą niedługo uznać, że ze względów politycznych zrobiliby lepiej, gdyby o swej niechęci wypowiadali się w słowach znacznie łagodniejszych. Koronal nie postępowałby rozsądnie, stając w jawnej opozycji do panującego ducha czasów.
Prestimion zerknął na stadion. Czarodzieje wraz z akcesoriami swej sztuki zniknęli, rozpoczęły się wyścigi: najpierw na krótkie dystanse, potem dłuższe — kolejno dwa, pięć, siedem i dziesięć okrążeń bieżni.
Znał z widzenia bardzo niewielu biegaczy. Wraz z rodziną królewską, książętami i diukami z Góry Zamkowej przybyło wielu młodych dworzan oraz gwardzistów i spośród nich rekrutowali się zawodnicy w biegach. Szybko znudził się obserwacją zawodów. Rozejrzał się dookoła. Po lewej stronie widział przygotowania do pojedynków na kije. Ten sport interesował go bardziej niż biegi, jako chłopiec sam go uprawiał i odnosił pewne sukcesy.
Siedzący obok diuk Svor pociągnął go za rękaw. Cichym, dziwnie zdławionym głosem spytał:
— Książę, czy dobrze spałeś tej nocy?
— Mam wrażenie, że równie dobrze co zwykle.
— Ja nie. Miałem bardzo niepokojący sen.
— Ach! — Prestimion nie zdradzał szczególnego zainteresowania. — Wiem, że takie rzeczy się zdarzają. Bardzo mi przykro to słyszeć. — Wskazał gestem zawodników szykujących się do walk na kije. — Widzisz tego stojącego tam, z dala, Svorze? A ty, Septachu? Zwróćcie uwagę, jak stoi, jakby zamiast stóp miał ciasno zwinięte sprężyny. I zwróćcie uwagę na ruchy jego nadgarstków. On już walczy, przynajmniej w wyobraźni, a przecież nie dano jeszcze sygnału do rozpoczęcia walk. Chyba postawię właśnie na niego. Kto się zakłada? Stawiam pięć koron na zawodnika w zielonym.
— Czy to nie brak szacunku… robić zakłady w tych igrzyskach, książę? — spytał Gialaurys. W jego głosie brzmiało wyraźne powątpiewanie.
— Dlaczego? Brak szacunku w stosunku do kogo, Gialaurysie? Pontifexa? Bardzo wątpię, czy w tej chwili obchodzą go tego typu kwestie. Stawiam pięć koron na zawodnika w zielonym.
— Nazywa się Mandralisca — wtrącił Sepiach Melayn. — To jeden z ludzi twojego kuzyna. Nieprzyjemny facet, zresztą w jego otoczeniu są prawie wyłącznie tacy.
— Chodzi ci o prokuratora? On jest moim bardzo dalekim kuzynem.
— Krewny to krewny, przynajmniej ja tak to rozumiem. Ten Mandralisca próbuje potraw prokuratora, tak mi przynajmniej powiedziano.
— Co robi?
— Stoi przy jego boku, wypija łyk z podanych mu pucharów, sprawdza, czy nikt nie próbuje go otruć. Wczoraj na własne oczy widziałem, jak to robi.
— Doprawdy? A więc stawiam pięć koron na człowieka, który próbuje potraw Dantiryi Sambaila. Powiedziałeś, że nazywa się Mandralisca, tak?
— Z przyjemnością postawię pięć koron przeciwko niemu, tylko dlatego że szczerze go nienawidzę. — Septach Melayn wyciągnął z kieszeni błyszczącą monetę. — Słyszałem, że ten Mandralisca raczej zabije człowieka, niż usunie mu się z drogi na chodniku. Stawiam na chłopca w czerwonym.
— Jeśli chodzi o ten mój sen — mówił dalej Svor tym samym, zduszonym głosem — to… pozwól…
— Czyżby był aż tak okropny, że musisz opowiedzieć go w tej chwili? — żachnął się Prestimion. — No dobrze, niech ci będzie, Svorze. Niech ci będzie. Opowiadaj teraz, to później będziemy mieli spokój.
Mały człowieczek wplótł palce w gęste loki brody, skrzywił twarz w przeraźliwie kwaśnym grymasie, aż jego czarne brwi zeszły się nad nosem w jedną prostą linię. Milczał przez chwilę.
— Śniło mi się — powiedział w końcu — że stary Pontifex wreszcie umarł, że Lord Confalume pojawił się na Dworze Tronów i wobec nas wszystkich nazwał cię Koronalem, i zdjął z głowy koronę rozbłysku gwiazd, i podał ci ją…
— Jak na razie ten sen wcale nie wydaje mi się taki straszny — zauważył Prestimion.
Na stadionie walczący, dobrani w cztery pary, stali naprzeciw siebie doskonale nieruchomi, czekając na sygnał. W dłoniach trzymali cienkie giętkie kije z drzewa kwiatu nocy.
— Uwaga! — krzyknął sędzia. — Pozycja! Walka!
Prestimion wyprostował się w ławie. Kiwał się nieco na boki, jakby unikał błyskawicznych ciosów. Walka na kije wymagała doskonałego wzroku, refleksu i szybkiej ręki raczej niż znaczącej siły. Sama broń była tak lekka, że poruszało się nią szybciej nawet niż rapierem. Należało koniecznie przewidywać posunięcia przeciwnika, odgadywać jego myśli, inaczej nie sposób było sparować ciosy.
Svor mówił teraz bardzo cicho, niemal wprost do ucha księcia:
— Książę Korsibar stał naprzeciw ciebie, dłonie miał uniesione, gotowe do uczynienia gestu rozbłysku gwiazd w momencie, gdy Lord Confalume nałoży ci koronę na głowę. Nim to się mogło stać, do sali wszedł zmarły Pontifex.
— Niezwykłe wydarzenie — orzekł Prestimion, który właściwie nie słuchał już opowieści Svora. — Ale, oczywiście, był to tylko sen. — Odwrócił się, klepnął Septacha Melayna w ramię i uśmiechnął się szeroko. — Widzisz teraz, jak ten w zielonym posługuje się kijem? Twój chłopiec w czerwonym nie ma szans. Obawiam się, że jesteś o pięć koron uboższy.
Ostrym, błagalnym, załamującym się głosem, Svor mówił dalej:
— Widziałem dalej, książę, jak stary Pontifex zbliżył się do Lorda Confalume’a i delikatnie wyjął mu koronę z ręki. Potem podszedł nie do ciebie, lecz do księcia Korsibara, włożył mu ją w uniesione dłonie. Korsibar podniósł je jeszcze trochę i korona spoczęła na jego skroni. Wszyscy staliśmy oszołomieni takim przebiegiem wydarzeń. Kto nosi koronę, jest władcą, więc nie pozostało nam do zrobienia nic, tylko skłonić się i pozdrowić go tradycyjnym okrzykiem: „Korsibar! Lord Korsibar! Niech żyje Lord Korsibar!”. Salę rozświetlił nagle blask w kolorze płomienia… nie, raczej krwi, świeżo przelanej krwi, a ja obudziłem się, od stóp do głów zlany potem. Lecz potem zasnąłem, i znów śniłem, i był to ten sam sen. Dokładnie ten sam. Prestimion skrzywił się.
— Lord Korsibar, też mi coś! No cóż, w snach przecież wszystko jest możliwe.
Siedzący po jego drugiej stronie Septach Melayn krzyczał tymczasem: „Szkarłatny! Tak, Szkarłatny! Dawaj, chłopcze!”. Nagle jęknął i zaklął, bo Mandralisca wykonał zręczny podwójny zwód, kompletnie myląc przeciwnika, i posłał go na ziemię serią błyskawicznych ciosów.
— Na Boginię, wyszło na twoje, Prestimionie — przyznał Septach Melayn z żalem i rzucił monetę na dłoń przyjaciela.
— Natychmiast zorientowałem się w tym, jaki jest dobry. Wystarczyło spojrzeć, jak się porusza, nawet przed walką. Nie miałem wątpliwości, że w każdej chwili będzie wyprzedzał tego chłopca o co najmniej trzy ruchy. — Książę uśmiechnął się i powrócił do rozmowy ze Svorem: — Zapomnij o tym okropnym śnie i przyglądaj się walce na kije — poradził mu. — Kto założy się o dziesięć koron, że człowiek prokuratora zwycięży w następnym pojedynku?
— Jeszcze chwilka, Prestimionie… — poprosił Svor tak samo cicho, niemal konspiracyjnie.
Prestimiona zirytowała ta nachalność.
— Jeszcze chwilka na co?
— To są sprawy ważniejsze i trudniejsze, niż ci się wydaje. Uważaj, twoja i moja przyszłość leżą w mrocznym cieniu tego snu. Błagam cię, udaj się do Koronala. Trzeba zmusić go do działania, inaczej stracimy wszystko. Powiedz mu, że obawiasz się zdrady, poproś, by mianował cię następcą Koronala, nim dzień zbliży się ku wieczorowi. Jeśli ci odmówi, pozostań przy jego boku tak długo, jak długo będzie się zastanawiał. Nie daj mu chwili spokoju, póki nie spełni twych żądań. W ostateczności powiedz mu, że skoro nie chce wypełniać swych obowiązków, sam publicznie ogłosisz się jego następcą.
— Toż to nie do pomyślenia, Svorze. Niczego takiego nie zrobię!
— Musisz, Prestimionie — wyszeptał Svor ochrypłym, zaledwie słyszalnym głosem.
— Twe rady uznaję za niegodne i nie do przyjęcia. Mam wywrzeć nacisk na Koronala? Mam zmuszać go, by postąpił zgodnie z moimi zachciankami? Grozić mu, że sam ogłoszę się jego następcą, co przyniosłoby mi niesławę jako niezgodne z prawem i tradycją? I dlaczego? Bo zeszłej nocy obżarłeś się węgorzami i miałeś koszmary? Człowieku, o czym ty mówisz?
— A jeśli w momencie śmierci Prankipina Korsibar sięgnie po koronę ojca?
— Cóż to ma znaczyć „sięgnie po koronę”? — Prestimion obserwował Svora szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. — On przecież nigdy tego nie zrobi. Robisz z Korsibara człowieka złego i przewrotnego, Svorze, a on przecież nie jest ani zły, ani przewrotny. Poza tym korona ojca wcale go nie interesuje. Nigdy nie interesowała i nigdy nie będzie interesować.
— Znam go doskonale — powiedział Svor. — Nie zapominaj, że spędziłem kilka lat na jego dworze. Oczywiście, nie jest człowiekiem przewrotnym, ale zmiennym niczym kurek na wietrze. Łatwo zawrócić mu w głowie komplementem. Są wśród nas ludzie ambitni, pewni, że to on powinien zostać Koronalem i może już zaczęli mu to wmawiać. Jeśli będzie słuchał ich opinii wystarczająco długo…
— Nie! To się nigdy nie zdarzy! — krzyknął Prestimion z gniewem. — Najpierw ten Vroon ze swoimi proroctwami, teraz ty. Nie! Proroctwa nie będą mi dyktować drogi, nie będę się nimi kierował jak jakiś prosty wieśniak. Daj mi spokój, Svorze. Kocham cię z całego serca, ale muszę ci powiedzieć, że w tej chwili po prostu mi się narzucasz.
— Były w tym śnie okruchy prawdy, książę.
— Jeśli nie zgodzisz się zamilczeć o tym śnie tu i teraz… — Prestimion gotował się w wściekłości, nie potrafił się już opanować — …obiecuję, że złapię cię za tę twoją bródkę, zakręcę w powietrzu i wyrzucę z trybuny wprost na arenę. Obiecuję ci to jak najbardziej szczerze, Svorze. Masz zamilknąć, i to natychmiast, rozumiesz? Natychmiast!
Przez chwilę patrzył jeszcze wściekle na małego księcia, a potem całą uwagę obrócił na arenę.
Mimo to słowa przyjaciela nadal brzmiały mu w uszach. Myślał o tym, że Svor nie powinien mu udzielać takich rad. Nie powinien skłaniać go do wszczęcia zdradzieckiej insurekcji z powodu jednego zaledwie złego snu. Było to rada tchórza, rada zdrajcy, niegodna i doprawdy przedziwna. A w dodatku głupia, Koronala bowiem nie zmusza się do niczego i wielki Confalume z pewnością zniszczyłby jego, Prestimiona, przy pierwszej próbie. Nie, doprawdy, bardzo to nieprzyjemne, Svor doradzający tak niezręcznie… taka impertynencja… i to tylko z powodu snu…
Prestimion potrząsnął głową, by uspokoić się i odzyskać jasność myślenia.
Biegi przez płotki, skoki przez obręcze, rzut młotem oraz inne mniej ważne konkurencje odbywały się w ciągu drugiego, trzeciego i czwartego dnia turnieju. Codziennie arystokraci i kilka tysięcy obywateli Labiryntu zbierali się na arenie, by nieco się rozerwać. I każdego dnia wydawano biuletyn o zdrowiu Pontifexa, brzmiący zawsze identycznie. Stan zdrowia władcy pozostawał niezmienny. Zupełnie jakby zdrowie Jego Wysokości, niczym pogoda w Labiryncie, nie miało się zmienić aż po kres świata.
Piąty, szósty i siódmy dzień igrzysk przeznaczono na zapasy. Zgłosiły się twa tuziny zawodników, cała uwaga widzów zwrócona jednak była na finał, tytaniczny pojedynek dwóch słynnych zawodników, Gialaurysa i Farholta. Trybuny zapełniły się po brzegi, a kiedy dwóch wielkoludów weszło na ring, zapadła martwa cisza.
Obaj zawodnicy przyprowadzili ze sobą magów — Farholt ciemnego Hjorta z nabrzmiałą twarzą, który jako jeden z wielu czarodziejów należał do dworu Lorda Confalume’a, Gialaurys zaś geomantę w mosiężnym hełmie, pochodzącego z Tidias. Obaj stanęli przed ringiem i — odwróceni plecami do siebie — rozpoczęli bardzo uroczystą i bardzo długą procedurę rzucania zaklęć. Śpiewali, rysowali przed sobą na ziemi niewidzialne linie i wzywali niewidzialne siły niebieskie.
Sepiach Melayn wskazał palcem na Gialaurysa, który klęczał z zamkniętymi oczami i podczas gdy jego mag odprawiał rytuał, rękami czynił jakieś mistyczne gesty.
— Nasz przyjaciel traktuje te sprawy bardzo poważnie — powiedział z nutką irytacji.
— Zdaje się, że poważniej od przeciwnika — zauważył Prestimion. Rzeczywiście, Farholt wydawał się czekać na koniec tego magicznego bełkotu z niecierpliwością. Magowie dopełnili wreszcie rytuału, zawodnicy zrzucili szaty i pozostali wyłącznie w przepaskach biodrowych. Obaj wysmarowali się olejkiem ze smoków morskich, utrudniającym przeciwnikowi wykonanie chwytu. Jaskrawe światło lamp ujawniło potężne mięśnie barków i ramion; przez trybuny przeleciało westchnienie, tu i ówdzie rozległy się pełne podziwu okrzyki.
— Walczycie do trzech rzutów — oznajmił sędzia, urzędnik Pontyfikatu Hayla Tekmanot, wysoki i postawny, przy tej dwójce sprawiający jednak wrażenie karła. Uderzył po ramieniu najpierw jednego zawodnika, a potem drugiego. — To znak zwycięstwa, uderzony ma natychmiast zwolnić chwyt. A to — tym razem każdego z nich uderzył dwukrotnie, raz za razem — znak, że przeciwnik nie jest zdolny do dalszej walki i należy natychmiast od niego odstąpić. Zrozumieliście?
Farholt ruszył do jednego narożnika, Gialaurys do drugiego. Rozległ się cienki, brzękliwy pisk rogów gabeków. Zawodnicy po kolei złożyli hołd siedzącemu w loży honorowej Koronalowi, a następnie zajmującym miejsce po jego obu stronach lordom, wreszcie skłonili się także siedzącemu samotnie Mistrzowi Turnieju, księciu Gonivaulowi.
— Niech się zacznie walka — powiedział Hayla Tekmanot. Gialaurys i Farholt skoczyli ku sobie, jakby nie o zwycięstwo w pojedynku tu szło, lecz o śmierć lub życie.
Zderzyli się pośrodku ringu z hukiem, który aż wzbudził echa. Obaj przez chwilę wydawali się oszołomieni impetem uderzenia, lecz niemal natychmiast przyjęli pozycję, niemal stykając się nosami. Stali na szeroko rozstawionych nogach, obaj bez powodzenia walczyli, by rzucić przeciwnika na matę. Stali tak sztywno, nieruchomi, przez kilka bardzo długich chwil. Farholt poruszał wargami; mówił coś do Gialaurysa, który spojrzał na niego najwyraźniej zaskoczony. Potem twarz skurczyła mu się w wyrazie wściekłej furii, odpowiedział coś, równie chłodno i równie cicho, tak że jego słów nie dosłyszał nikt na trybunach.
Nadal jednak nic się nie działo. Żaden z zawodników nie potrafił uzyskać przewagi. Siły mieli równe.
Farholt był o głowę wyższy od przeciwnika i miał dłuższe ręce, Gialaurys wydawał się jednak cięższy, szerszy w ramionach, miał też potężniejszą klatkę piersiową. Mijały minuty, a żaden nie potrafił zmusić przeciwnika do ustąpienia choćby o włos. Obaj stękali z wysiłku, mięśnie barków i ramion napięte mieli do tego stopnia, iż wydawało się, że lada chwila mogą wręcz rozerwać skórę. Po ich natłuszczonych ciałach pot spływał strumieniami. Gialaurys wydawał się przeważać przez chwilę, Farholt jednak mu się oparł, odzyskał równowagę, zaatakował i teraz zachwiał się jego przeciwnik.
Walka trwała. Kibice nie wytrzymywali, zaczynali krzyczeć. Na trybunach zajmowanych przez arystokrację nikt już nie siedział — wszyscy stali, wykrzykując imię swego faworyta. Prestimion spojrzał na miejsca zajmowane przez Koronala i jego dwór. Książę Korsibar niemal podskakiwał, patrząc na ring wytrzeszczonymi oczami, niemal w szale, wrzeszcząc „Farholt! Farholt!”, i nagle Prestimion zdał sobie sprawę, że on też stoi, że i on krzyczy, prawdopodobnie równie nieopanowanie: „Gialaurys! Gialaurys!”.
— Tylko popatrz. — Septach Melayn zachowywał kamienny spokój. — Wydaje mi się, że Farholt da mu radę.
I tak mogło się rzeczywiście wydawać. Farholt oczy miał dzikie, na czole żyły nabrzmiały mu wyraźnie, jakby przewiązał głowę grubym sznurem. Udało mu się zmusić Gialaurysa do podniesienia nogi i teraz walczył, by unieść go w powietrze. Prestimion zauważył, że jego przyjaciel zbladł nagle — twarz miał niczym papier, szorstkie baczki stały się nagle niezwykle widoczne na tle pobielałych skroni i policzków.
Przez moment mogło się wydawać, że rzeczywiście zostanie podniesiony, niczym drzewo wyrwane z korzeniami i rzucone w powietrze. A jednak w ostatniej chwili kopnął Farholta z tyłu pod kolano. Teraz Farholt się zachwiał. Rozpaczliwie łapiąc równowagę, chwycił Gialaurysa za dolną szczękę, jakby miał zamiar wyrwać mu jaz twarzy. Po ramieniu popłynął mu strumyk cienkiej krwi; czy była to jednak krew jego, czy przeciwnika, tego nikt z trybun nie dostrzegł.
— Powinno się ich powstrzymać — powiedział Svor cicho, jakby do siebie. — To nie jest sportowa walka. Oni się pozabija!
Gialaurys pchnął Farholta mocno, licząc, że przewróci go na wznak i zarobi pierwszy punkt.
Farholt upadł, ale zdołał przekręcić się na bok. Zdążył jeszcze złapać Gialaurysa za szyję i pociągnąć go za sobą. Obaj zawodnicy padli jak ścięte drzewa z siłą, która wstrząsnęła areną i trybunami.
— Chwyć go! — krzyknął Prestimion, stojący zaś na sąsiedniej trybunie Korsibar krzyczał: „Teraz, Farholt! Teraz! Teraz!”. Farąuanor, będący dziś gościem w loży Koronala, stał i również krzyczał, twarz rozjaśnioną miał nadzieją na błyskawiczne zwycięstwo brata.
Lecz jak poprzednio ani Farholt, ani Gialaurys nie byli w stanie uzyskać przewagi. Obaj oszołomieni byli upadkiem. Przez pewien czas leżeli nieruchomo, potem zaczęli się niezdarnie poruszać i wreszcie usiedli, przyglądając się sobie tępo. Zachowywali ostrożność, jakby spodziewali się natychmiastowego ataku przeciwnika, nie wyglądało jednak na to, by któryś był w stanie się podnieść. Hayla Tekmanot przykląkł pośrodku i zamienił z nimi kilka słów. Potem wstał, podszedł do lin ringu i spojrzał na księcia Gonivaula.
— Pierwsze starcie zakończyło się remisem — oznajmił. — Zawodnicy mają pięć minut odpoczynku przed drugim starciem.
— Można słówko, książę? — spytał prokurator Dantirya Sambail w przerwie walki, przechylając się przez barierkę dzielącą jego miejsce od miejsca zajmowanego przez księcia Korsibara.
Korsibar, który nadal nie ochłonął po pierwszej rundzie walki przyjaciela, spojrzał w wielką, złośliwą twarz prokuratora, czekając na kolejne jego słowa.
Udając prostaczka, Dantirya Sambail powiedział:
— Postawiłem sto rojalów na twojego człowieka. Jak myślisz, wygra?
Korsibara rozgniewał ten poufały ton. Mimo to odparł uprzejmie:
— Sam postawiłem na niego pięćdziesiąt. Ale tak jak ty nie wiem jeszcze, który z nich wygra.
Prokurator wskazał palcem lożę Prestimiona, pogrążonego w tej chwili w rozmowie z Septachem Melaynem i księciem Serithornem. Tym samym tonem zażyłej przyjaźni, której przecież między nimi nie było, dalej prowadził rozmowę.
— Powiedziano mi, że Prestimion postawił pięćset rojalów na Gialaurysa.
— Królewska suma, oczywiście jeśli powiedziano ci prawdę. Tylko… czy jest to prawda? Prestimion nie lubi hazardu. Spodziewałbym się po nim raczej zakładów wysokości pięćdziesięciu koron.
— Nie rozmawiamy o koronach, lecz o rojalach, i nie o pięćdziesięciu, lecz pięciuset. To wiem na pewno. — Prokurator podniósł do ust zimną pieczoną nogę bilantoona, ugryzł kawałek delikatnego białego mięsa, wypluł skórę i chrząstki. Wytarł usta w rękaw swego nabijanego klejnotami płaszcza i spojrzał na Korsibara zimno, złośliwie.
— Przecież to nie zakład, jeśli rezultat zna się z góry — stwierdził.
— Chcesz powiedzieć, że Farholta przekupiono, by przegrał? Na Panią, Dantiryo Sambailu, nie znasz go, jeśli uważasz, że…
— Nie ma mowy o przekupstwie. Słyszałem, że podano mu narkotyk. Jakiś środek działający stopniowo, mający osłabić go w trakcie walki. Oczywiście to tylko plotka. Mój podczaszy, Mandralisca, dowiedział się o tym podczas walki na kije. — Prokurator uśmiechnął się łagodnie. — Masz rację, Korsibarze, prawdopodobnie nie ma w tych plotkach okruchu prawdy. A nawet gdyby była to prawda, czym dla ludzi takich jak my jest utrata pięćdziesięciu czy nawet stu rojalów? — Mrugnął porozumiewawczo i tym samym, fałszywym głosem, którym zaczął rozmowę, dokończył: — Bardzo to podobne do Prestimiona, tak załatwić zwycięstwo przyjacielowi. Przecież zawsze pomaga przyjaciołom wszelkimi dostępnymi mu środkami.
Korsibar niedbale machnął ręką, jakby pragnął powiedzieć, że to wszystko go nie obchodzi i nie podobają mu się tego typu insynuacje. W każdym razie nigdy nie pożądał towarzystwa prokuratora. Bo i niewielu go pożądało. Dantirya Sambail rzeczywiście roztaczał wokół siebie pewien rodzaj prymitywnego majestatu, owszem, ale Korsibarowi wydawał się właśnie prostackim, jadowitym, złośliwym, bezgranicznym egoistą. Tyle że rządził ogromnym dziedzicznym dominium na Zimroelu, rządził nim siłą; z tego powodu przyjęty został do grona książąt Góry. Był oczywiście poddanym Koronala, przynajmniej formalnie, panował jednak nad wielkimi dobrami, dysponował wielkim majątkiem i choćby z tego powodu nie dawano mu do zrozumienia, że jego towarzystwo jest niepożądane. Mimo to książę marzył wyłącznie o tym, by prokurator wrócił na miejsce i dał mu spokój.
— Świetnie — stwierdził wesoło Dantirya Sambail. — Już wkrótce się przekonamy, ile prawdy jest w tych plotkach. Popatrz tylko, nasi gladiatorzy są chyba gotowi do drugiej rundy.
Korsibar tylko skinął głową.
— Na twoim miejscu zwracałbym większą uwagę na wygłupy Prestimiona. — Prokurator najwyraźniej nie miał zamiaru kończyć rozmowy. — Krąży o nim wiele dziwnych opowieści, i to nie tylko o podawaniu narkotyków zapaśnikom. — Sambail zatrzepotał rzęsami w sposób przedziwnie kobiecy. — Czy ktoś mówił ci kiedyś, że gdy zostanie Koronalem, ma zamiar cię usunąć?
Te wypowiedziane spokojnie słowa ugodziły Korsibara niczym strzała wprost w serce.
— Co?!
— Ależ oczywiście. Mówi się o tym już od dłuższego czasu. Gdy tylko włoży koronę na głowę, ma zamiar zaaranżować jakiś niewinny wypadek, najprawdopodobniej podczas polowania. Nie może pozwolić ci żyć, wiesz?
Szok, który przeżył Korsibar, niemal natychmiast zmienił się w obrzydzenie.
— O czym mówisz, prokuratorze! To wymysły jakiegoś szaleńca!
Prokurator zaczerwienił się wyraźnie, zacisnął wąskie usta. Opuścił głowę; szyja nabrzmiała mu i zgrubiała, a jego przedziwnie piękne, wyraziste fioletowe oczy znieruchomiały. Uśmiech pozostał jednak niewzruszony.
— Drogi książę, nie masz przecież powodu złościć się na mnie. Ja powtarzam tylko, co słyszałem, ta wiadomość bowiem może być dla ciebie cenna. A słyszałem, że gdy Majipoor znajdzie się w rękach Prestimiona, będziesz trupem.
— Absurd — stwierdził krótko Korsibar.
— Słuchaj, jeśli ty będziesz żył, a Prestimion nie odniesie przesadnych sukcesów jako władca, nie żyjesz. Myślisz, że chce, by wszyscy na Majipoorze powtarzali szeptem opowieści o wspaniałym synu Koronala, który mógł sam zostać Koronalem, lecz ominęła go korona? Jeśli przyjdą ciężkie czasy, a przecież przyjdą, wcześniej czy później, ktoś z pewnością krzyknie: „Niech Prestimion ustąpi, chcemy Korsibara na Koronala!”
1 wkrótce wszyscy będą wykrzykiwać te słowa. Sam powiedziałeś, że Prestimion nie lubi hazardu. Jeśli pozwoli ci żyć, poniesie ryzyko, ponieważ mu zagrażasz. A on nie zwykł podejmować ryzyka, nie przywykł do zagrożenia, rywali, do pokonywania przeszkód na drodze. No więc ma wyjście: nieszczęśliwy wypadek na polowaniu, poręcz balkonu, która jeszcze przed chwilą była na miejscu, a teraz już jej nie ma, zderzenie na drodze, coś w tym rodzaju. Uwierz mi, ja go znam. W końcu jesteśmy przecież jednej krwi.
— Ja też go znam, prokuratorze.
— Być może. Ale powiem ci szczerze — gdybym był Prestimionem, kazałbym usunąć cię z tego świata.
— Gdyby Prestimion był tobą, rzeczywiście bardzo prawdopodobne, że kazałby usunąć mnie z tego świata. Więc dziękuję Bogini, że nie jest tobą.
Rozległ się dźwięk rogów gabeka; dla Korsibara w sam czas. Już i tak usłyszał za wiele, obrzydliwe sugestie Dantiryi Sambaila doprowadzały go do mdłości, palce drżały mu z gniewu, jakby — obdarzone własną wolą — miały zamiar same zacisnąć się na grubej szyi prokuratora.
— Czas na drugą rundę — powiedział tylko, odwracając się zbyt gwałtownie jak na wymagania grzeczności. — I, prokuratorze… nie chcę więcej rozmawiać o tych sprawach.
Farholt wyskoczył ze swego narożnika, najwyraźniej zamierzając zniszczyć Gialaurysa. Zaatakował cięższego przeciwnika i zepchnął go do narożnika, walcząc z furią, która wydawała się niepowstrzymana. Gialaurys był tym zaskoczony. Broniąc się przed naporem Farholta, stanął nieco bokiem. Widząc to, Farholt cofnął się lekko i nagle zadał cios łokciem, mierząc w twarz przeciwnika. Rozległ się krzyk bólu. Gialaurys obiema dłońmi złapał się za grzbiet nosa, po twarzy spłynęła mu krew.
— Faul! — krzyknął Prestimion, widząc tak jawne naruszenie reguł walki. — Wstyd! To faul!
Hayla Tekmanot nie zamierzał jednak przerwać pojedynku. Zachowywał się zupełnie tak, jakby niczego nie zauważył. Gialaurys warczał wściekle i potrząsał głową. Wyciągniętą ręką utrzymywał Farholta na dystans.
Farholt złapał ją za kiść i przekręcił. Zmusił tym przeciwnika do wykonania obrotu, stał teraz za jego plecami. Błyskawicznie zmienił chwyt, otaczając go ramionami i zaciskając dłonie na jego piersi. Jednocześnie nacisnął jego głowę, zupełnie jakby pragnął wyłamać mu ją z szyi.
Na trybunie zajmowanej przez widzów z Labiryntu rozległ się jeden wielki krzyk. Svor zerwał się z miejsca krzycząc: „Przerwać walkę! Przerwać walkę! On go zabije!”. Prestimion zaś stał w swej loży nieruchomy z przerażenia.
Lord Confalume spojrzał na syna.
— Twój arystokratyczny przyjaciel walczy jak dzika bestia, Korsibarze — zauważył.
— Na ringu są dwie dzikie bestie. Mam jednak wrażenie, że nasza jest silniejsza.
— Nie podoba mi się ta walka — orzekł Koronal. — Jest zbyt brutalna. Kto to zaplanował? Dlaczego Hayla Tekmanot jakoś nie zareaguje? Co robi książę Gonivaul? — Koronal uniósł się lekko. Uczynił gest taki, jakby miał zamiar uniesieniem dłoni zasygnalizować Mistrzowi Turnieju, że walka winna zostać przerwana, syn złapał go jednak za ramię. I rzeczywiście, Gialaurys pierś miał zbyt potężną, by Farholt zdołał go utrzymać. Napinał teraz i rozluźniał mięśnie ramion, próbując wyrwać się z uścisku. Farholt, choć miał długie ręce, nie zdołał go utrzymać. Jeszcze chwila i przeciwnik mu się wyrwał.
Zawodnicy odskoczyli, okrążając się i przygotowując do nowego ataku. Gialaurys był już gotowy, gdy Farholt, błyskawicznie niczym wąż, zadał mu znowu cios otwartą ręką w nos, po czym rzucił się całym ciężarem ciała na otumanionego z bólu przeciwnika. Zdążył złapać go za ramiona, rzucić na ring i przygnieść całym swym ciężarem.
— Faul! — krzyczał wściekły Prestimion, bębniąc pięściami w poręcz loży. Korsibar spojrzał na siedzącego obok Dantiryę Sambaila, ironicznie unosząc jedną brew, jakby chciał mu przypomnieć opowieść o pewnych środkach odurzających, które Prestimion miał jakoby zaaplikować Farholtowi.
— Runda dla Farholta — oznajmił Hayla Tekmanot.
— Tak! — krzyknął Korsibar. — Tak!
Siedzący z nim w jednej loży Farąuanor krzyknął ostro, radośnie.
— Nie! — szepnął ledwie słyszalnie Prestimion. — To przecież niemożliwe. Wszyscy widzieli, że Farholt dwukrotnie sfaulował.
— Mieliśmy do czynienia z oczywistym błędem w sędziowaniu — stwierdził Sepiach Melayn. — A teraz tylko spojrzyjcie w oczy Gialaurysa. W trzeciej rundzie zabije Farholta.
— Zabije go w sensie dosłownym — stwierdził ponuro Svor. — Albo zostanie zabity. Z całą pewnością jeden z nich zgładzi drugiego. Co to za sport? Co to za przeklęty sport? Przecież oni nienawidzą się aż do głębi duszy, im wcale nie chodzi o rywalizację. Dzieje się tu dziś coś dziwnego, Prestimionie.
Gialaurys i Farholt nie czekali, aż sędzia zapowie trzecie starcie. Już walczyli. Gialaurys jednym ruchem dłoni odsunął z drogi zdumionego Haylę Tekmanota i z dzikim rykiem rzucił się na przeciwnika. Obaj nawet nie udawali, że to zapasy. Walili się pięściami, potężny cios za potężny cios. Farholt miał zakrwawione wargi, wypluł ząb. Nadal rycząc z wściekłości, Gialaurys podsunął się bliżej i dostał cios kolanem w jądra. Jęknął i cofnął się, co Farholt wykorzystał atakując, ryjąc mu twarz i pierś paznokciami. Gialaurys odpowiedział mu, uderzając łokciami i brodą, nie przestając ryczeć niczym steetmoy z gór północy. Nagle zwinął się niczym sprężyna, a następnie wyprostował gwałtownie, czubkiem głowy uderzając wyższego przeciwnika w szczękę z nieprawdopodobną wręcz siłą. Farholt, oszołomiony i na pół przytomny, zatoczył się do narożnika.
Diuk Svor złapał Prestimiona za ramię.
— Książę, tę walkę należy natychmiast przerwać — powtórzył.
— Zgoda. — Prestimion wychylił się z loży i zawołał do Koronala, prosząc go, by położył kres pojedynkowi. Lord Confalume skinął głową. Pokazał coś gestem Goniyaulowi.
Z loży po drugiej stronie rozległ się kpiący głos Dantiryi Sambaila.
— Kuzynie, błagam, nie przerywaj nam zabawy. Jaka to przyjemność obserwować dwóch dzielnych, silnych mężczyzn w walce!
Książę Goniyaul obserwował zmagania na ringu z góry, spokojnie, nieomal nieuważnie, jakby miał do czynienia z jakimiś egzotycznymi rybami pływającymi w jeziorku. Od czasu do czasu przeczesywał brodę albo przeciągał palcami przez gęste, spadające na czoło włosy. Na polecenie Koronala nie zareagował. W ogóle mogło się wydawać, że dopiero przed chwilą zauważył toczącą się na ringu walkę.
Wahał się nadal, a tymczasem Farholt i Gialaurys chwiejnie zbliżali się do siebie, każdy ze swego narożnika. W środku znaleźli się równocześnie. Oddychali ciężko. Obaj niepewnie wyciągnęli ręce, jakby chcieli sprawdzić, czego jeszcze mogą dokonać.
Sprawiali wrażenie pijaków, i to pijaków na granicy demencji. Poruszali się powoli, niepewnie. Gialaurys dotknął palcami piersi Farholta. Pchnął go lekko; Farholt zachwiał się, zatoczył dwa kroki wstecz, z trudem utrzymał równowagę. Podszedł bliżej i pchnął Gialaurysa, który również omal nie upadł. Byli nieludzko zmęczeni. Gialaurys pchnął raz jeszcze, zupełnie jakby bawił się z dzieckiem, i tym razem przewrócił Farholta. Przywalił go swym cielskiem, leżał na nim bezwładnie, nie próbując nawet wykonać trzymania.
Hayla Tekmanot przyklęknął i uderzył go po ramieniu, oznajmiając jego zwycięstwo w tej rundzie. Spojrzał na lożę Gonivaula.
— Jedno starcie dla Gialaurysa, jedno dla Farholta — oznajmił. — Pierwsze zakończyło się remisem. Ogłaszam remis w walce, jako że obaj nie są w stanie jej kontynuować.
— Czy to ostateczna opinia? — spytał poważnie Gonivaul. Sędzia wskazał dwie nieruchome postaci.
— Widzisz ich na własne oczy, książę — odpowiedział. Książę Gonivaul wydawał się debatować sam ze sobą, jakby na serio rozważał możliwość kontynuowania pojedynku.
— Doskonale — orzekł w końcu. — Nagroda zostanie podzielona. W tej walce obaj odnieśli zwycięstwo.
Gialaurys wstał chwiejnie. Farholt podniósł się chwilę później. Stali na ringu, zataczając się i chwiejąc na nogach, podczas gdy Hayla Tekmanot wyjaśniał im decyzję Mistrza Turnieju. Z widoczną niechęcią podali sobie dłonie i zeszli z ringu. Szli powoli, z przesadną ostrożnością, jakby lada chwila mieli znów się przewrócić.
Kiedy Prestimion z przyjaciółmi weszli do szatni, Gialaurys przyjmował pomoc lekarza. Wyglądał żałośnie, ale był przytomny i nawet zdołał się uśmiechnąć.
— Co z tobą? — spytał go zaniepokojony Prestimion.
— Potłuczenia, naciągnięcia, nic złamanego, nie stała mi się żadna krzywda — odparł Gialaurys. Z trudem poruszał opuchniętymi wargami. — Ale powiem wam szczerze, że czasem obchodzono się ze mną łagodniej. Słyszeliście może, co z Farholtem? Przeżyje?
— Zdaje się, że tak — odparł Septach Melayn.
— Szkoda. Walczy wyjątkowo brutalnie. Nie takich zapasów mnie uczono.
Prestimion pochylił się nad nim, aż ich głowy niemal się zetknęły.
— Powiedz mi jedno — poprosił cicho. — Co powiedział ci Farholt, kiedy staliście naprzeciw siebie, na początku pierwszej walki? Sprawiałeś wrażenie najpierw zdumionego, a potem wściekłego do nieprzytomności.
— Ach, to? — Gialaurys zaczerwienił się i skrzywił, co najwyraźniej sprawiło mu ból. Powoli potrząsnął głową. — Bardzo to było dziwne, Prestimionie. Farholt powiedział mi, że jestem twoim człowiekiem, w czym wcale się zresztą nie pomylił, że nienawidzi wszystkiego, co ma związek z tobą, i właśnie dlatego ma zamiar zetrzeć mnie w proch. Po czym spróbował dotrzymać słowa, a ja głupi myślałem, że to tylko zapasy. Odpłaciłem mu jednak równą monetą. Mam nawet nadzieję, że z nawiązką.
— Tak powiedział? Że nienawidzi wszystkiego, co ma związek ze mną?
— Dokładnie tymi słowami. I że zetrze mnie w proch, ponieważ jestem twoim człowiekiem.
— A więc mamy już dwa obozy, jeden Korsibara i jeden Prestimiona — stwierdził ponuro Svor. — Jeśli tak wyglądają zapasy, co zdarzy się podczas walk bokserskich i pojedynków rycerskich? Nim to wszystko się skończy, utoniemy we krwi!
— Jakie to dziwne. — Prestimion wypowiedział te słowa do Gialaurysa, zupełnie jakby Svor w ogóle się nie odezwał. — Jakie dziwne były te słowa Farholta. — Spojrzał na przyjaciół. Sepiach Melayn był poważny jak nigdy, lewą ręką gładził rękojeść paradnego miecza, który nosił przy uroczystych okazjach. Ciemne oczy Svora patrzyły nieruchomo z wyrazem dającym się odczytać tylko jako zapowiedź najgorszych klęsk. — Jakie to dziwne — powtórzył Prestimion cicho, jakby mówił do siebie.
Igrzyska zbliżały się do półmetka, a stary Pontifex żył nadal. Podczas wizyty w apartamencie ojca Korsibar powiedział:
— Poprzednio odwiedziłem cię, ojcze, osiemnaście dni temu. Powiedziałeś mi wówczas, że Pontifex będzie żył najwyżej dziewiętnaście dni.
— A tymczasem żyje nadal, wiem — odparł Lord Confalume.
— Nie wątpię bynajmniej w twe zdolności przewidywania przyszłości, ojcze, jednak nawet największym prorokom zdarzało się popełniać błędy. Co się stanie, jeśli Pontifex przeżyje jeszcze dziesięć dni? Albo dwadzieścia?
— Jak to „co się stanie”? Będziemy czekać.
— A igrzyska? Dobiegły już niemal połowy. Jutro odbędą się zawody łucznicze, pojutrze fechtunek, następnie walki rycerskie z wierzchowca, potem jeszcze boks, wyścigi rydwanów i koniec, nadejdzie wielkie święto, uczta i wręczenie nagród. Od początku przewidywałem, że to się może zdarzyć, ojcze. Jak mamy zorganizować uroczystości, uczty i parady, skoro Prankipin nadal spoczywa na łożu śmierci? Decydując się na przeprowadzenie igrzysk, twierdziliśmy, że przeciągniemy je tak, by zakończyły się po śmierci Pontifexa. A to się nam może nie udać.
— Wczoraj wieczorem przeprowadziłem kolejne obliczenia — oznajmił Koronal. — Poprzednie zawierały błąd, choć niewielki. Te są poprawne. Pontifex umrze w ciągu pięciu dni.
— Jak dalece jesteś tego pewien?
— Kalkulacje moich ekspertów prowadzą do identycznych rezultatów.
— Aha.
— Podejrzewam, że do podobnych wniosków doszli magowie samego Pontifexa, choć od czterech dni nie wypowiadają się w ogóle na ten temat. Samo ich milczenie jest jednak bardzo wymowne.
— Pięć dni — powiedział Korsibar. — I wreszcie zostaniesz Pontifexem. Po latach spędzonych na Górze.
— Po latach spędzonych na Górze, tak.
— A naszym Koronalem zostanie Prestimion.
— Tak — potwierdził Lord Confalume. — Naszym Koronalem zostanie Prestimion.
Następnego dnia rozpoczęły się zawody łucznicze. W łucznictwie Prestimion był mistrzem, nikt nie miał szansy go pokonać. W każdych zawodach potrzebni są jednak zawodnicy, więc kilkunastu najlepszych łuczników królestwa wystąpiło szarmancko, by zmierzyć się z księciem Muldemar.
Hrabia Iram z Normork wszedł na strzelnicę jako pierwszy. Osiągnął zupełnie przyzwoity wynik, podobnie jak Mandrykarn ze Stee. Navigorn z Hoikmar wyprzedził ich nieco, lecz niewiele. Następnym zawodnikiem był wesoły, serdeczny earl Kamba z Mazadone, nauczyciel Prestimiona. Strzelał raz za razem, niemal nie patrząc na tarczę, szybko wybił dziurę w środkowym kółku, po czym skłonił się Koronalowi i uśmiechając się wesoło, opuścił arenę.
Przyszedł czas Prestimiona. Wymieniono tarcze, książę założył na cięciwę pierwszą strzałę. Nie był łucznikiem w stylu Kamby — celował ze skupioną uwagą, kilkakrotnie zakołysał się na piętach, wreszcie znieruchomiał i wypuścił strzałę.
Lady Thismet, która tego dnia odwiedziła igrzyska i siedziała obok brata w loży Koronala, patrzyła z podziwem, jak strzała pewnie zmierza do celu. Nie lubiła Prestimiona, ale zręczności nie sposób mu było odmówić. A poza tym podobało się jej łucznictwo, uważała je bowiem za właściwe połączenie sztuki, koordynacji ciała i bystrości wzroku. Z całą pewnością było sportem bardziej eleganckim niż wymagające brutalnej siły rzuty młotem lub zapasy. Jej dama do towarzystwa, Melithyrrh, była świadkiem brutalnej walki Gialaurysa z Farholtem i próbowała jej o tym zdarzeniu opowiedzieć, kładąc nacisk przede wszystkim na okrucieństwo i krew, Thismet kazała jej jednak zamilknąć po kilku zaledwie zdaniach.
Widziała teraz stojącego na linii Prestimiona — schludnego, szczupłego. Zaskakiwało ją zawsze, że książę jest zaledwie kilka cali wyższy od niej. A jednak szerokość jego ramion świadczyła o sile, każdy zaś ruch był wręcz wzorem koordynacji. Obserwowała księcia uważnie, z nieoczekiwaną przyjemnością śledząc, jak wybiera strzałę, jak uważnie nakłada ją na cięciwę i wypuszcza, bezbłędnie trafiając w cel.
Niczym płomień strzelający w górę z pierwszej małej iskierki, w jej fantazji pojawił się niechciany obraz przedstawiający ją kochającą się z Prestimionem. Jego jasne ciało oplatające jej, ciemniejsze, jego usta wpijające się w jej usta, jej platynowe paznokcie orzące jego plecy w dzikiej ekstazie. Postarała się natychmiast o tym zapomnieć i wyobraziła sobie ciało Prestimiona wiszące na murach Zamku, kołyszące się nad przepaścią.
— To doprawdy niezwykłe — zauważył Korsibar.
— Co takiego? — spytała zaskoczona.
— Jego umiejętności łucznicze.
— A tak, oczywiście. Poprzedni zawodnicy byli całkiem nieźli, ale Prestimion jest bezkonkurencyjny, nie sądzisz? Ma się wrażenie, że może trafić ptaka w skrzydło, a potem drugą strzałą przestrzelić pierwszą, podczas gdy ptak będzie jeszcze leciał!
— Jestem pewien, że to by mu się udało — przyznał Korsibar. — Zdaje mi się nawet, że coś takiego widziałem.
— Zawsze był taki dobry?
— Od dziecka. Widzisz łuk, którego używa? Kamba dał mu go, kiedy Prestimion miał dwanaście lat, powiedział, że mu się należy, bo już jest lepszym łucznikiem. Ty w ogóle byś nie naciągnęła cięciwy, nawet ja miałbym kłopoty. A jak trafia Prestimion dokładnie tam, gdzie chce trafić…
Książę wystrzelił ostatnią z przysługujących mu strzał, po raz kolejny trafiając w środkowe kółko tarczy — było tam już tak gęsto, że miejsce znalazł chyba cudem.
— W tym musi być jakieś czarnoksięstwo — orzekł Korsibar. — Kiedy był chłopcem, z pewnością rzucono na niego urok pozwalający wyczyniać takie cuda.
— Z pewnych źródeł słyszałam, że Prestimion nie wierzy w magię.
— Owszem, mnie też o tym mówiono. Jak inaczej da się jednak wytłumaczyć taką zręczność? Tu musi działać magia. Po prostu musi.
Prestimion zszedł z pola, sprawiając wrażenie zadowolonego z siebie. Jego miejsce zajął Hent Mekkiturn, Skandar z otoczenia prokuratora, trzymający łuk długi na co najmniej dwa jardy, jakby była to dziecinna zabawka. Napiął go górnymi ramionami, strzałę na cięciwie umieścił zaś dolnymi. Wystrzelił — trafił w cel z donośnym trzaskiem, omal nie przewracając tarczy. Skandar dysponował jednak tylko brutalną siłą, strzelał bez finezji i w żaden sposób nie był w stanie dorównać Prestimionowi.
— Siostro — powiedział Korsibar — muszę powtórzyć ci coś, co podczas zapasów oznajmił mi Dantirya Sambail… hej, widziałaś kiedyś takiego błazna?
Na strzelnicę wstąpił rycerz z dworu diuka Oljebbina. Najwyraźniej uważał się za komika, pierwszą strzałę bowiem wystrzelił w niebo, tak że spadła na cel z góry, drugą — stojąc odwrócony plecami do celu, trzecią zaś pochylony, strzelając pomiędzy rozstawionymi nogami. Wszystkie trzy trafiły, choć nie w środek tarczy; było to jednak wręcz zdumiewające.
— Wstyd, doprawdy wstyd — powiedziała Thismet, odwracając wzrok. — On obraża jedną z najwspanialszych sztuk. O czym wspominałeś w związku z prokuratorem?
— Ach, tak. Dziwne to było i powiem ci, że nawet wstrętne.
— On już taki jest. Ale co powiedział? Korsibar uśmiechnął się bez wesołości.
— Masz zbyt cięty język, siostro — zauważył.
— Wybacz mi, proszę. Niewiele mam do roboty oprócz ćwiczenia ciętych replik.
Dowcipniś próbował trafić w tarczę, leżąc na brzuchu. Korsibar potrząsnął głową z niesmakiem. Pochylił głowę ku siostrze i mówił szeptem:
— Powiedział mi, że słyszał plotki, jakoby Prestimion miał zamiar próbować mnie zabić, kiedy już zostanie Koronalem. Oczywiście ma to wyglądać na wypadek. Tak czy inaczej podobno chce mnie usunąć, bo jest przekonany, że żywy będę zagrożeniem dla jego rządów.
Thismet aż sapnęła ze zdumienia.
— Mówisz „plotki”? Kto rozpuszcza te plotki?
— Nie powiedział. Cała ta sprawa i tak pewnie narodziła się w jego fantazji, bo przecież Dantirya Sambail to człowiek, który potrafi wyobrazić sobie nawet najgorsze zbrodnie. Powiedziałem mu, że to poroniony pomysł, wstrętny i obrzydliwy. I powiedziałem jeszcze, że nie zezwalam poruszać przy mnie tego tematu.
Siostra przyjrzała mu się poważnie.
— Gdybym to ja była na twoim miejscu, traktowałabym podobne informacje z większą uwagą, Korsibarze. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście słyszał takie plotki, czy też sam to wymyślił, prokurator zapewne cię ostrzegał.
— Co? I ty też? — zdumiał się Korsibar.
— Owszem. To ma sens i wydaje się logiczne, bracie.
— Trudno uwierzyć.
— Ale wiesz przecież, że wielu ludzi chętnie jako Koronala widziałoby raczej ciebie niż Prestimiona.
— Owszem. Zdaję sobie z tego sprawę. Hrabia Farąuanor wspominał o tym całkiem niedawno, tego dnia kiedy piliśmy razem wino w Sali Bankietowej, tuż przed początkiem igrzysk. Proponował nawet, że poprowadzi dla mnie jakąś konspirację.
— Moja nowa służąca, Aliseeva, chętnie do tego ruchu dołączy. — Thismet uśmiechnęła się lekko. — Zaledwie wczoraj powiedziała mi, że to wielka szkoda, iż nie zostaniesz Koronalem, bo jesteś o wiele przystojniejszy i bardziej dostojny od Prestimiona. I że chciałaby, by istniał sposób na odsunięcie Prestimiona i utorowanie tobie drogi do tronu.
— Tak powiedziała?
— Ona i wielu innych.
— Czy naprawdę myślą, że jestem człowiekiem pozbawionym honoru i przyzwoitości? — spytał z gniewem Korsibar, lecz zaraz zmienił ton. — Aliseeva, mówisz? To ta ruda, z bardzo jasną skórą?
— Widzę, że już ją zauważyłeś. Chyba nie powinno mnie to dziwić. A co właściwie powiedziałeś Farąuanorowi wówczas, w Sali Bankietowej?
— Co miałem mu powiedzieć? Przecież doradzał mi zdradę.
— Wolisz nie robić nic jak dureń i zginąć? Korsibar przyjrzał się siostrze z namysłem.
— A więc rzeczywiście sądzisz, że w tych szaleńczych insynuacjach Dantiryi Sambaila jest coś, co warto traktować poważnie?
— Pamiętaj, że to krewny Prestimiona. Być może, zna jego skryte myśli. Moim zdaniem księciu opłacałoby się pozbyć ciebie po zdobyciu tronu. A nawet wcześniej.
— Prestimion to człowiek przyzwoity i honorowy.
— Mam wrażenie, że Prestimion jest w stanie udawać przyzwoitość i honor, tak jak udaje wszystko inne.
— To bardzo surowe słowa, siostro.
— Rzeczywiście, surowe.
Korsibar tylko machnął ręką i odwrócił się.
Łucznik komediant zszedł z linii strzału. Jego miejsce zajął jeden z synów księcia Serithorna, młody człowiek o niezwykle długich rękach i nogach. Strzelał wyjątkowo celnie i skutecznie, dorównując niemal Prestimionowi, lecz zabrakło mu jego doskonałości, a ostatnia strzała okazała się zdumiewająco niecelna. Otarła się zaledwie o tarczę i spadła na ziemię, co natychmiast wykluczyło go jako kandydata do nagrody. Chłopak zszedł ze strzelnicy zapłakany. Pojawił się dziewiąty zawodnik, po nim dziesiąty i jedenasty, a potem jeszcze jeden. Korsibar i Thismet przyglądali się im w milczeniu. Nawet na siebie nie patrzyli.
Podczas strzałów ostatniego z łuczników Korsibar nagle obrócił się ku siostrze.
— Załóżmy, oczywiście tylko teoretycznie, że Prestimion rzeczywiście zamierza usunąć mnie z drogi. Co w takim razie byś mi doradzała?
— Powinieneś oczywiście pierwszy jego usunąć z drogi — odparła natychmiast Thismet.
Książę był zaskoczony.
— Nie chce mi się wierzyć, że wypowiedziałaś te słowa. Doradzasz mi zamordowanie Prestimiona?
— Powiedziałam, że powinieneś usunąć go z drogi, a nie że powinieneś go zabić.
— To jak niby mam go usunąć?
— Zdobądź koronę, nim on zdoła po nią sięgnąć. Wówczas nie będzie miał jak cię zaatakować. Armia i lud będą twoje.
— Mam zdobyć koronę? — W głosie Korsibara brzmiało niedowierzanie.
— Ależ oczywiście, że tak! Posłuchaj przyjaciół, Korsibarze. Oni wszyscy czują to, co ja. — Słowa, zbyt długo powstrzymywane, wreszcie rzeką wyrwały się na wolność. — Zostałeś stworzony na Koronala, to twoje przeznaczenie i my już dopilnujemy, byś został Koronalem. Jesteś księciem o zaletach, które w naszym świecie spotyka się niezwykle rzadko. Ludzie to widzą i gdziekolwiek się obrócę, wszyscy o tym mówią. I wszyscy staną za tobą, gdy tylko ich wezwiesz. Uderzymy i zwyciężymy w ciągu jednego dnia. Farąuanor zdobędzie ci zwolenników wśród książąt, Farholt i Navigorn zgromadzą żołnierzy. Sanibak-Thastimoon gotów jest pognębić opozycję potężnymi czarami. Wykonasz swój ruch, gdy tylko Prankipin umrze. Sam ogłosisz się władcą, staniesz przed ludem jako król, a lud pozdrowi cię jako króla. Udasz się do ojca, kiedy wszystko będzie już przesądzone, i udowodnisz mu, że nie miałeś wyboru, mogłeś tylko stać z boku i zginąć.
— Cicho, Thismet! Nie mów nic więcej!
— Nie! Nie! Wysłuchaj mnie. Proroctwa wskazują na ciebie. Czy Sanibak-Thastimoon nie powiedział ci…
— Powiedział. Ucisz się. Błagam! Ani słowa!
— Będziesz Lordem Korsibarem!
— Dość tego, Thismet. — Korsibar zaciskał szczęki, aż napięły mu się mięśnie policzków, zupełnie jakby cierpiał męczarnie. — Ani słowa więcej — polecił jej jeszcze i jak poprzednio odwrócił się do niej plecami potężnymi i szerokimi jak kamienny mur.
Thismet wiedziała jednak, że jej brat słabnie. Dostrzegła, podobnie jak poprzednio Farąuanor, błysk pożądania w jego oczach; zareagował na komplementy dokładnie tak, jak się tego spodziewała. Kiedy się podda? Czy wystarczy jeszcze tylko raz popchnąć go we właściwym kierunku?
Być może. Ale z tym należało nieco poczekać. Znała chwiejny charakter brata, wiedziała, kiedy można skłonić go do podjęcia jakichś działań, a kiedy dać mu spokój. I tak posunęła się daleko.
— Zobacz — powiedziała. — Prestimion wraca na strzelnicę. Dlaczego? Pewnie odbierze nagrodę…
— Nagrody rozdane zostaną podczas uroczystości na zakończenie igrzysk — zauważył Korsibar.
— Więc po co wyszedł przed ludzi? Wygląda na to, że znów będzie strzelał.
Thismet miała rację. Prestimion trzymał w ręku łuk, na plecach miał kołczan pełen strzał. Jeden z sędziów wstał i oznajmił zgromadzonym, że zwycięzca konkursu łuczniczego, książę Prestimion z Muldemar, na zgłoszoną przez widzów prośbę da specjalny, dodatkowy pokaz swych umiejętności.
— To dość niezwykłe wydarzenie — zauważył Korsibar.
— Nic innego tylko polityczny manewr — stwierdziła stanowczo Thismet. — Po prostu stawiają go ludziom przed oczy, nie rozumiesz? Zależy im, żeby dobrze przyjrzeli się przyszłemu Koronalowi. Organizują przedstawienie, nic więcej.
Korsibar chrząknął potakująco.
Z wielu miejsc na trybunach rozległo się rytmiczne skandowanie: „Prestimion! Prestimion!”. Książę Muldemar uśmiechnął się, zasalutował w stronę lóż zajmowanych przez arystokrację, pomachał tłumowi ręką. Znów sprawiał wrażenie urodzonego przywódcy. Uniósł łuk i dał pokaz wspaniałych umiejętności, wypuszczając strzałę za strzałą błyskawicznie, bez namysłu. Strzelał z różnych odległości i pod różnymi kątami, bezbłędnie trafiając w środek tarczy.
— Prestimion! Prestimion! — krzyczeli zachwyceni widzowie.
— Kochają go — stwierdziła gorzko Thismet.
Korsibar znów tylko chrząknął, zupełnie jakby nie mógł się przemóc i potwierdzić jej opinii słowami. Sztywny, nieruchomy, przyglądał się wyczynianym przez Prestimiona cudom.
A były to prawdziwe cuda. Książę Muldemar dawał wspaniały popis swych umiejętności łuczniczych i widzowie reagowali nań z entuzjazmem. Thismet wbrew sobie również odczuła coś w rodzaju podziwu. Lecz na widok niewysokiego księcia z taką łatwością prezentującego mistrzostwo w sztuce łuczniczej czuła przede wszystkim nienawiść. Irytowała ją jego pewność siebie i to, jak dobitnie manifestował swą wyższość przez samo to, że powtórnie wyszedł na arenę, że dawał pokaz, podczas gdy igrzyska miały być przecież zawodami sportowymi, a nie spektaklem ku uciesze mas. Jak bardzo go za to nienawidziła! Marzyła, by któraś z jego strzał zawróciła i przeszyła mu gardło.
Zerknęła spod oka na brata. Wydawało się jej, że Korsibar twarz ma nieruchomą z zimnej furii, no, może nie z furii, może jest tylko oburzony tym, co się dzieje — oto jego wróg okazuje bezbrzeżną arogancję, grając pod publiczkę.
— Uraża cię ten pokaz, prawda? — spytała.
— On zachowuje się tak, jakby już był Koronalem.
— I ma do tego prawo. Przecież wkrótce nim zostanie.
— Owszem — przyznał ponury Korsibar. — Jeszcze cztery dni i korona należeć będzie do niego.
— Mówisz tak, jakby było to całkiem pewne.
— Ojciec uważa, że jest pewne. Użył magii, by zbadać przyszłość Prankipina. Cztery dni i stary umrze. Wcale w te proroctwa nie wątpi. Jego magowie potwierdzili obliczenia.
— Cztery dni. A o ile dłużej przeżyjesz ty, Korsibarze? Mówiąc te słowa, Thismet obrzuciła brata przestraszonym spojrzeniem. Obawiała się, że zbyt szybko powróciła do przepowiedni prokuratora Ni-moya. Ale nie, nie, Korsibar tylko wzruszył ramionami.
— On jest zbyt dumny — powiedział cicho. — Nie powinien zostać Koronalem.
— Kto go powstrzyma, jeśli nie ty?
— Jeśli go powstrzymam, wstrząsnę światem. — Korsibar spojrzał na siostrę. Uśmiechał się dziwnie. — To słowa Sanibaka-Thastimoona — dodał z dziwnym namysłem, jakby zapomniał o nich i przypomniał je sobie dopiero teraz. — Wstrząsnę światem.
— A więc zrób to!
Korsibar milczał. Obserwował Prestimiona, który właśnie posłał do celu dwie strzały naraz.
— Wstrząśnij światem — szeptała Thismet. — Wstrząśnij nim lub zgiń, Korsibarze. Chodź. Pójdź ze mną odwiedzić Sanibaka-Thastimoona. Trzeba opracować plany! Trzeba rzucić zaklęcia!
— Thismet…
— Chodź ze mną. Już. Teraz.
Następnego dnia, podczas zawodów szermierczych, nie doszło do żadnych niespodzianek. Septach Melayn pokonał wszystkich przeciwników, posługując się rapierem z niedościgłym mistrzostwem. W finale zwyciężył hrabiego Farąuanora serią błyskawicznych fint, na widok których publiczność zerwała się na nogi i zgotowała mistrzowi długotrwałą owację. Farąuanor, umiejący sprawnie władać tą bronią, nie był byle przeciwnikiem, Septach Melayn tańczył jednak wokół niego, pojawiał się tam, gdzie najmniej się go spodziewano, raz za razem omijał zastawę. Wyglądało to zupełnie tak, jakby lekceważył przeciwnika.
Korsibar odniósł spodziewany tryumf w szermierce na szable, z łatwością odtrącając broń tych, którym przyszło stanąć naprzeciw niego. W specjalnych walkach dla Skandarów — zbyt wielkich i mających za wiele ramion, by ich pojedynki z ludźmi uznano za równe — zwyciężył słynny mistrz szermierki z Piliplok, zdobywając nagrodę za walkę na dwa miecze, czego wszyscy się oczywiście spodziewali.
I tak toczyły się igrzyska.
Następnego dnia rycerze mieli rozpocząć walki. Atmosfera wśród zgromadzonej szlachty robiła się coraz bardziej napięta. Nikt nie pragnął powtórzenia krwawej wojny podobnej do tej, jaką w zapasach stoczyli Farholt i Gialaurys, a w przypadku turnieju rycerskiego o powtórkę byłoby aż nazbyt łatwo. Uzbrojeni mężczyźni siedzący na wierzchowcach bojowych… krwawą łaźnię bez trudu dałoby się zamaskować jako pragnienie zwycięstwa w szlachetnym, rycerskim rzemiośle.
Listę uczestników starsi lordowie przygotowali bardzo starannie — w każdym zespole reprezentowani byli po równo ludzie znani z sympatii do Prestimiona i zwolennicy Korsibara. Nikt nie wiedział jednak, jak zapobiec indywidualnym atakom członków jednej drużyny na politycznych przeciwników z drugiej z morderczym zapałem, z jakim zaatakował Farholt… i z jakim odpowiedział Gialaurys.
Plan zakładał, że dziewięćdziesięciu zawodników spotka się w pełnym uzbrojeniu na Dworze Tronów i wspólnie przejedzie na arenę. Jako pierwszy w wielkiej, przypominającej podziemia zamku sali o ścianach z czarnego kamienia, przechodzących w strop oparty na ostrych łukach, pojawił się Septach Melayn, po nim hrabia Iram oraz, razem, Farąuanor i Farholt, a dalej Navigorn, Mandrykarn i Kanteverel z Bailemoony. Zawodnicy wymieniali żarty, nie była to jednak prawdziwa wesołość; wyraźnie dawało się wyczuć napięcie. Septach Melayn nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w tej chwili na sali znacznie przeważają ludzie Korsibara, choć samego księcia jeszcze na miejscu nie było.
Powoli pojawiali się inni: Venta z Haplior, Sibellor z Banglecode, następnie Dantirya Sambail z trzema czy czterema swymi ludźmi oraz earl Kamba z Mazadone. Nadal byli to przeważnie ludzie Korsibara. Septach Melayn rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem Prestimiona i Gialaurysa, nie było ich jednak na miejscu, nie przyszedł także Svor, ale on i tak nie miał się zapewne pojawić, nie gustował bowiem w walkach rycerskich.
Dantirya Sambail, mający na sobie ciężki mosiężny hełm z wysokimi zielonymi piórami i przesadnie ozdobną zbroję wykładaną złotem oraz czerwonymi i niebieskimi klejnotami, wymalowaną w przerażające smoki i potwory, obrócił się w stronę Septacha Melayna.
— Twój książę zaspał dzisiaj, przyjacielu? — spytał.
— To nie w jego zwyczaju. Może zgubił gdzieś pióra do hełmu i teraz ich szuka. Rozumiem, że w tym roku są w modzie — odparł Melayn, rzucając znaczące spojrzenie na hełm prokuratora. — Nie sądzę jednak, by się spóźnił na turniej. Jest człowiekiem niezwykle punktualnym. Ale, ale… nie widzę tu też naszego wspaniałego księcia Korsibara i jego królewskiego ojca.
— Lecz jest z nami za to ich mag, Su-Suheris — stwierdził Dantirya Sambail, dyskretnie wskazując Sanibaka-Thastimoona, który stał obok Farholta, Farąuanora i Navigorna. — Ciekawe, czy ma zamiar brać udział w turnieju? Zdaje się, że nie ma na sobie zbroi, ale może czarodzieje zbroi nie potrzebują.
Sepiach Melayn zmarszczył brwi.
— Przecież nie powinien tu być dzisiaj. Ciekawe…
— Przybył Koronal — przerwał mu Dantirya Sambail. Rozległy się tradycyjne, ceremonialne okrzyki: „Confalume! Confalume! Lord Confalume!”.
Koronal ubrany był w oficjalny strój, złoto-zielony płaszcz wykończony futrem gronostaja. Towarzyszyła mu niewielka grupka dworskich funkcjonariuszy: Hjort, Vroon i kilku innych. Hjathnis, wyglądający niezwykle oficjalnie nawet jak na Hjorta, dreptał za władcą, niosąc koronę rozbłysku gwiazd na poduszce z ciemnoczerwonego aksamitu.
— Wygląda na strasznie zmęczonego — zauważył Iram. — Ciężko znosi oczekiwanie na zmianę władzy.
— Odpocznie wkrótce, gdy Prankipin odejdzie z tego świata — powiedział Sepiach Melayn. — Pontifex pędzi znacznie spokojniejszy żywioł niż Koronal.
— Tylko kiedy to nastąpi? — spylał Kamba. — Zaczyna mi wyglądać na to, że Pontifex Prankipin ma zamiar żyć wiecznie.
— Znamy lekarstwa na takie zamiary — rzucił Dantirya Sambail, śmiejąc się nieprzyjemnie.
Sepiach Melayn miał gotową odpowiedź na słowa prokura-lora, nie odpowiedział jednak, tylko przyłożył dłoń do głowy i na chwilę zamknął oczy, gdyż nagle doznał dziwnej słabości. Nie potrafił myśleć, powieki miał ciężkie. Słabość ta przeszła po chwili. Jakie to dziwne, pomyślał, potrząsając głową i powoli odzyskując przytomność umysłu.
— Rozstąpcie się! — krzyknął ktoś. — Droga dla księcia Korsibara! Droga dla księcia!
Korsibar pojawił się w wejściu do sali niemal natychmiast. Twarz miał czerwoną, był wyraźnie podniecony.
— Wieści! — krzyknął. — Przynoszę wam wieści! Pontifex Prankipin nie żyje.
— I widzicie? — Dantirya Sambail uśmiechnął się najwstrętniejszym ze swych uśmiechów. — Można znaleźć lekarstwo na każdą chorobę, nawet na nieśmiertelność.
— Popatrz tylko — zwrócił się do Melayna hrabia Iram. — Sam Koronal nic o tym, zdaje się, nie wiedział. Gdzie jest Prestimion? Powinien być tu, w momencie zmiany władzy.
Rzeczywiście, przyniesiona przez Korsibara wiadomość zaskoczyła chyba Lorda Confalume’a, który sięgnął po rohillę przy kołnierzu, ów amulet ze złotych drutów owiniętych wokół kawałka jadeitu. Pocierał klejnot raz za razem, nieświadomie, nerwowo.
— Owszem, Prestimion powinien tu być — przyznał Septach Melayn. — Szkoda, że właśnie dziś się spóźnia. Przypuszczam jednak, że… — przerwał, znów bowiem doznał niezwykłej słabości. — Co się dzieje? Wiesz, Iram, właśnie zakręciło mi się w głowie, nie mogę jasno myśleć…
— Ja też — przyznał Iram.
To samo działo się w całej sali. Wydawała się pogrążona w ciemnej chmurze. Zgromadzeni arystokraci wędrowali w kółko nieprzytomnie, jakby zasnęli na stojąco, przestali myśleć, pogrążyli w mgle. Jeśli coś mówili, to wyłącznie niezrozumiałym szeptem.
I nagle, równie raptownie jak nadeszła, chmura rozproszyła się, ujawniając nieprawdopodobną scenę.
Korsibar przeszedł na tył sali i zajął miejsce na stopniach tronu stojącego obok tronu Pontifexa; używał go Koronal, gdy w Labiryncie pełnił oficjalne funkcje. Przejął koronę rozbłysku gwiazd od Hjorta Hjathnisa i trzymał ją w palcach — delikatny, kruchy, błyszczący klejnotami diadem. Przy boku Korsibara niczym gwardia honorowa stali Farholt, Farąuanor, Navigorn z Hoikmar i Mandrykarn. Dwie głowy Sanibaka-Thastimoona wystawały ponad głowę Farąuanora; mag trzymał się tuż za plecami księcia.
Lord Confalume wydawał się oszołomiony. Twarz miał bladą, oczy nieprzytomne. Zrobił kilka niepewnych kroków w kierunku syna. Usta miał otwarte, ręce rozłożył w geście świadczącym zarówno o zdumieniu, jak i niepewności. Spojrzał na Korsibara, na poduszkę, na której przed chwilą spoczywała korona, i znów na syna. Jęknął ochryple, nie był jednak w stanie wypowiedzieć ani słowa.
Kiedy odzyskał głos, wyciągnął drżącą rękę i spytał Korsibara ochrypłym szeptem:
— Co ty wyprawiasz?
— Pontifex umarł, ojcze. Teraz ty jesteś Pontifexem, a ja twoim Koronalem.
Nowy Pontifex sprawiał wrażenie człowieka, którego zdruzgotał jeden nieoczekiwany cios. Stał oniemiały naprzeciw syna, ramiona miał zgarbione, głowę pochyloną, ręce zwisały mu bezradnie wzdłuż boków. Gdzie podziała się słynna siła wspaniałego Lorda Confalume’a?
Korsibar wyciągnął ręce ku ojcu wspaniałym, wręcz królewskim gestem.
— Chwała niech będzie Jego Wysokości Pontifexowi Confalume’owi! — krzyknął tak głośno, że można go było chyba usłyszeć aż na Górze Zamkowej. — Niech wszyscy chwalą Jego Wysokość! Niech żyje Pontifex Confalume!
— Niech żyje Pontifex Confalume! — odpowiedzieli obecni. Chór głosów był wyjątkowo niezgrany; nie wszyscy jednakowo szybko akceptowali nową sytuację.
Nagle Farholt krzyknął głosem, który mógłby powalić kamienne mury:
— Niech będzie pochwalony Koronal Lord Korsibar! Niech żyje Lord Korsibar! Niech żyje!
Ten okrzyk powitała pełna zdumienia cisza.
I nagle rozległy się okrzyki „Korsibar! Korsibar!”. Nowego Koronala pozdrawiali niemal wszyscy; tylko kilku arystokratom nie przeszły przez gardło te słowa. „Korsibar! Korsibar!” — niosło się coraz głośniej.
Zręcznym, lecz jednocześnie uroczystym gestem Korsibar uniósł koronę rozbłysku gwiazd, ukazał ją tłumowi, po czym włożył ją sobie na głowę. Następnie usiadł na tronie Koronala i gestem zaprosił ojca, by spoczął obok niego, na miejscu przynależnym Pontifexowi.
— Wierzysz świadectwu swych oczu? — spytał Septach Melayn.
— Nie mam wyboru — odparł hrabia Iram. — Tylko na to popatrz.
W sali pojawił się w tej chwili ktoś jeszcze: żołnierze w mundurach armii Koronala, którzy najwyraźniej zajęli pozycje przy wejściu w momencie, gdy na zgromadzonych spadła czarna chmura. Wszyscy byli uzbrojeni. Część z nich stanęła po obu stronach Korsibara, demonstrując jawną intencję chronienia go przed tymi, którzy ciągle mogli przecież wyrazić sprzeciw wobec tak nieoczekiwanego coup d’etat, pozostali rozstawili się w dwóch rzędach wzdłuż ścian. Dwaj żołnierze, posłuszni wydanemu gestem rozkazowi Korsibara, delikatnie ujęli pod ramiona zdumionego Confalume’a i poprowadzili go ku tronowi Pontifexa.
— Chodź, ojcze — powiedział Korsibar cicho, łagodnie. — Usiądź przy moim boku. Wkrótce odprawimy właściwe ceremonie i dopilnujemy, by stary Prankipin spoczął w grobie. Później ty pozostaniesz w swym nowym domu, a ja powrócę na Górę Zamkową, by przejąć obowiązki.
Strażnicy pomogli Pontifexowi wejść po trzech stopniach i łagodnie usadzili go na tronie. Confalume nie stawiał oporu. Mogło się wydawać, że pozbawiony jest woli, zupełnie jakby rzucono na niego urok. Sprawiał wrażenie człowieka, który w jednej chwili postarzał się o dwadzieścia lat.
Tymczasem w korytarzu przed salą doszło do jakichś sporów.
— Zejdźcie mi z drogi! — krzyknął ktoś gniewnie. — Macie mnie wpuścić. Natychmiast!
— Prestimion. Nareszcie! — westchnął Sepiach Melayn.
Do dyskusji włączył się jeszcze donośniejszy i jeszcze bardziej gniewny głos, grożący rozpętaniem piekła i zniszczeniem wszystkiego w zasięgu wzroku, jeśli straż blokująca wejście nie wycofa się natychmiast. Był to głos Gialaurysa. Septach Melayn błyskawicznie przedarł się do drzwi. Zręcznie ominął strażników, którzy albo nie pragnęli go powstrzymać, albo nie byli w stanie zareagować, tak był szybki. Zbliżającego się przyjaciela spocony, przyodziany byle jak Prestimion spytał:
— Co tu się dzieje? Szedłem do sali, kiedy nagle zakręciło mi się w głowie… Gialaurysowi też, obaj przez chwilę nie byliśmy w stanie myśleć… kiedy odzyskaliśmy przytomność, w korytarzu pojawili się ludzie Koronala, nie chcieli mnie przepuścić, musiałem im zagrozić i…
— Wejdź do środka, a zobaczysz cuda — przerwał mu Melayn. Książę dostrzegł siedzącego na tronie Koronala Korsibara, a obok niego nowego Pontifexa, nadal skulonego, milczącego, nieprzytomnego.
— Co tu się stało? — spytał zdumiony.
Korsibar powstał z tronu, zachowując olimpijski spokój.
— Bogini przemówiła, Prestimionie — oznajmił. — Prankipin nie żyje, mój ojciec Confalume został Pontifexem, a ja…
— Nieee! — ryknął Gialaurys. — To kradzież! Jesteś złodziejem! — Wyciągnął ręce, jakby miał zamiar udusić Korsibara, opuścił głowę i niczym wściekły byk powoli ruszył w kierunku tronu… aż piersią oparł się o halabardy, w które uzbrojona była gwardia.
— Cofnij się, Gialaurysie — powiedział Prestimion cicho, stanowczo, i zaraz powtórzył głośniej: — Cofnij się! Odstąp od tronu!
Gialaurys zawahał się, ale wykonał polecenie. Prestimion spojrzał na Koronala.
— Więc twierdzisz, że jesteś Koronalem? — spytał tonem pełnym napięcia.
— Jestem Koronalem — odparł spokojnie Korsibar.
— Czy uznajecie ten stan rzeczy, Wasza Wysokość? — Książę zwrócił się z tym pytaniem do Pontifexa.
Confalume poruszył wargami, nie był jednak w stanie wypowiedzieć ani słowa. Odwrócił tylko głowę w żałosnym geście słabości, geście człowieka pokonanego. Prestimion nie wytrzymał.
— Co tu się dzieje, Korsibarze? — spytał, nie ukrywając gniewu. — Czy rzuciłeś na niego czar? Przecież zachowuje się jak niema kukła!
Farholt wystąpił z szeregu. Z bezwstydnym uśmiechem tryumfu powiedział:
— Od dziś macie zwracać się do Koronala „Lordzie Korsibarze”, książę.
Prestimion umilkł. Nagle uśmiechnął się, ale w jego uśmiechu nie było wesołości.
— Niech będzie — zgodził się kpiąco — Lordzie Korsibarze, czy zwróciłem się do ciebie we właściwy sposób?
— Ja go zabiję! — ryknął Gialaurys. — Rozerwę go na strzępy gołymi rękami!
— Nic nie zrobisz — stwierdził Prestimion, widząc, jak opuszcza się rząd halabard. Chwycił przyjaciela za rękę, by go zatrzymać. Sepiach Melayn przysunął się kocim krokiem i złapał Gialaurysa za drugą rękę. Drżąc niczym spętany Tytan, Gialaurys zamarł w bezruchu.
— Svor widział we śnie coś bardzo podobnego — powiedział cicho Prestimion, zwracając się do Melayna. — Wyśmiałem go wówczas. Teraz żyjemy w jego śnie.
— Obawiam się, że to wcale nie jest sen — odparł Septach Melayn. — A jeśli nawet, to z pewnością nieprędko się z niego obudzimy.
— Słusznie. Mam nieodparte wrażenie, że w tej sali nie znajdziemy dziś przyjaciół. — Prestimion spojrzał na Korsibara. Świat wirował mu dziko przed oczami, książę opanował się jednak, wyprostował. Odezwał się przez zaciśnięte zęby: — W dniu tak wielkiej straty, w dniu żałoby wolałbym rozważyć zaszłe wydarzenia w samotności. Proszę o pozwolenie opuszczenia sali… panie.
— Udzielam ci pozwolenia.
— Idziemy — rozkazał Gialaurysowi książę Muldemar. Gialaurys bynajmniej nie uspokoił się jeszcze, gniew aż się w nim gotował. — Wynosimy się stąd. Melayn, ciebie też to dotyczy. Wychodzimy, póki jeszcze możemy. — Pożegnał Korsibara gestem rozbłysku gwiazd wykonanym tak szybko, że niemal lekceważąco. Następnie odwrócił się i wraz z przyjaciółmi opuścił salę.