Rozdział XXXIV Klucz do wszechświata

Wysłuchawszy mnie do końca, mistrz Palaemon pochylił się nad biurkiem, na które wysypałem mój skromny dobytek, i wziął do ręki smutne pozostałości Terminus Est.

— To był dobry miecz — powiedział. — Niewiele brakowało, a stałby się przyczyną twojej śmierci, ale to jednak był bardzo dobry miecz.

— Zawsze nosiliśmy go z dumą i nigdy nas nie zawiódł.

Westchnął, ale to westchnienie zakończyło się suchym kaszlem.

— Teraz już go nie ma. W mieczu najważniejsze jest ostrze, nie oprawa, choćby była najpiękniejsza. Ta rękojeść, sakwa i płaszcz będą przechowywane przez konfraternię, ponieważ stanowiły twoją własność i wiele stuleci po naszej śmierci starzy ludzie, tacy jak ja, będą pokazywać je uczniom. Szkoda, że nie zachowało się także ostrze… Używałem tego miecza przez wiele lat, zanim zostałeś przyjęty do bractwa, ale nigdy nie przypuszczałem, że zostanie zniszczony przez jakąś diabelską broń. — Odłożył rękojeść i spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. — Co się stało? Widywałem już ludzi, którzy mieli weselsze miny, chociaż wypalano im oczy.

— Istnieje wiele rodzajów „diabelskiej broni”, jak ją nazywasz, której nie ima się nawet najtwardsza stal. Widzieliśmy kilka z nich na Przełęczy Orithyia. Mimo to dziesiątki tysięcy naszych żołnierzy przeciwstawia im płomieniste lance i włócznie, a także miecze pod żadnym względem nie dorównujące Terminus Est. Jakoś dają sobie radę, ale wyłącznie dlatego, że Ascianie nie mają zbyt wielu egzemplarzy najgroźniejszej broni, a w dodatku brakuje im energii do jej zasilania. Co jednak będzie, jeśli zapłonie Nowe Słońce? Nasi wrogowie mogą okazać się znacznie lepiej od nas przygotowani do korzystania z jego niewyczerpanych zasobów.

— Całkiem możliwe — zgodził się ze mną mistrz Palaemon.

— Zastanawialiśmy się nad tym wspólnie z autarchami, którzy rządzili przed nami — nawiasem mówiąc, są to nasi bracia z nowej konfraterni. Mistrz Malrubius powiedział nam, że jedynie nasz bezpośredni poprzednik odważył się poddać próbie; kiedy dotykamy umysłów pozostałych, często dowiadujemy się, iż nie uczynili tego, ponieważ byli przekonani, że nasi wrogowie, którzy zachowali znacznie więcej starożytnych umiejętności, zyskają na tym więcej od nas. Czy tak mogło być w istocie?

— Nie wiem — odparł mistrz Palaemon po długim namyśle. — Uważasz mnie za mądrego, ponieważ kiedyś cię uczyłem, ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, nigdy nie zapuściłem się na daleką północ i nie widziałem armii Ascian. Pochlebiasz mi swoim pytaniem. Z twojej opowieści wynika, że są twardzi i uparcie dążą do celu. Przy-puszczam jednak, iż niewielu z nich jest w stanie samodzielnie cokolwiek wymyślić.

Wzruszyłem ramionami.

— Tak jest w przypadku każdego większego zbiorowiska, mistrzu, choć przyznaję ci rację, że u nich daje się to dostrzec wyraźniej niż gdziekolwiek. To, co nazywasz uporem, budzi wręcz przerażenie; osobno wydają się zwykłymi kobietami i mężczyznami, lecz w masie przypominają maszynę wykonaną z drewna i kamieni.

Mistrz Palaemon wstał zza biurka, podszedł do okrągłego okienka i spojrzał na ciasno stłoczone wieże.

— My także jesteśmy zbyt twardzi, zarówno tu, w naszej konfraterni, jak i w całej Cytadeli. Wiele daje mi do myślenia fakt, że ty, wychowany i wykształcony tutaj, postrzegałeś nieprzyjaciół właśnie w taki sposób. Wydaje mi się jednak, że pomimo ich wiedzy — która w ostatecznym rozrachunku wcale nie musi okazać się najważniejsza — ludność Wspólnoty zdoła szybciej dostosować się do nowych warunków, a to dzięki swojej większej elastyczności.

— My nie jesteśmy ani elastyczni, ani uparci — odparłem. — Pomimo naszej niespotykanie dobrej pamięci jesteśmy całkiem zwyczajnym człowiekiem.

— Nie! — Mistrz Palaemon rąbnął pięścią w biurko. — Jesteś nadzwyczajnym człowiekiem żyjącym w zwyczajnych czasach. Kiedy jeszcze byłeś uczniem, raz lub dwa złoiłem ci skórę; wiem, że z pewnością to pamiętasz. Jednak nawet wtedy zdawałem sobie sprawę, że staniesz się niezwykłą osobistością, największym mistrzem, jakiego kiedykolwiek miało nasze bractwo. I zostaniesz nim, możesz być pewien! Wybierzemy cię nawet wtedy, jeśli nas zniszczysz.

— Powiedzieliśmy ci już, że nie mamy zamiaru niszczyć konfraterni, tylko ją zreformować, choć nie jesteśmy pewni, czy nawet do tego mamy wystarczające kompetencje. Poważasz nas, ponieważ sięgnęliśmy po najwyższe zaszczyty, ale osiągnęliśmy to przez przypadek i doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Nasz poprzednik również dokonał tego samego zupełnie przypadkowo, umysły zaś, które nam ze sobą przyniósł — z jednym lub dwoma wyjątkami — wcale nie należą do geniuszów. W większości są to zwykli ludzie, żeglarze i rzemieślnicy, stateczne żony i rozpustnice, a także ekscentryczni, niewiele warci mędrcy — tacy, jakich często wyśmiewała Thecla.

— Ty nie tylko osiągnąłeś najwyższe miejsce, ale stałeś się nim — zwrócił mi uwagę mistrz Palaemon. — Teraz jesteś państwem.

— Nieprawda. Państwo tworzą wszyscy inni — ty, kasztelan, oficerowie czekający za drzwiami. My jesteśmy ludem, naszą Wspólnotą. — Aż do tej pory sam nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wziąłem do ręki brązową książkę. — Zatrzymamy ją, ponieważ była jednym z naszych najwierniejszych towarzyszy, podobnie jak twój miecz. Ponownie będziemy zachęcać ludzi do pisania książek. W tych szatach nie ma kieszeni, ale może nawet będzie lepiej, jeśli wszyscy zobaczą, co stąd zabieramy.

Mistrz Palaemon przechylił głowę niczym stary kruk.

— Dokąd, jeśli wolno spytać?

— Do Domu Absolutu. Już od ponad miesiąca nie zajmowaliśmy się jego sprawami. Musimy zbadać, jak wygląda sytuacja na froncie, by w razie potrzeby wysłać posiłki. Mamy też wiele innych spraw do załatwienia — dodałem, myśląc o Lomerze, Nicarete i pozostałych więźniach zamkniętych w przedpokoju.

Mój stary nauczyciel podrapał się po brodzie.

— Zanim odejdziesz, Severianie… to znaczy, Autarcho… może zechciałbyś raz jeszcze odwiedzić nasze lochy? Wątpię, czy ktokolwiek z twojej świty wie o drzwiach prowadzących bezpośrednio na zachodnią klatkę schodową.

Są to najrzadziej używane schody w wieży i całkiem możliwe, że najstarsze, a już z pewnością zachowane w stanie najbardziej zbliżonym do oryginalnego. Wąskie i bardzo strome, wiją się wokół centralnej kolumny aż czarnej od rdzy. Drzwi do pomieszczenia, w którym — jako Thecla — byłem poddawany działaniu urządzenia zwanego Rewolucjonistą, były lekko uchylone, więc mimo że nie wchodziliśmy do środka, dostrzegłem fragment tego starego mechanizmu. W dalszym ciągu budził przerażenie, lecz z pewnością nie tak wielkie, jak lśniące, choć znacznie starsze maszyny zgromadzone w zaniku Baldandersa.

Wizyta w lochach oznaczała powrót do czegoś, o czym sądziłem, że już nigdy tego nie zobaczę. Długie korytarze o podłogach, ścianach i sufitach z metalu oraz ciągnących się w nieskończoność drzwiach wyglądały dokładnie tak samo jak wtedy, gdy widziałem je po raz ostatni przed wyruszeniem do Thraxu. Zaglądając przez małe okienka w drzwiach stwierdziłem, że cele zajmują ci sami klienci, których karmiłem i pilnowałem jako czeladnik.

— Jesteś blady, Autarcho — powiedział mistrz Palaemon. — Czuję, że drży ci ręka.

(Podtrzymywałem go lekko, ująwszy za łokieć).

— Przecież wiesz, że nasze wspomnienia nigdy nie blakną. Dla nas kasztelanka Thecla wciąż jeszcze siedzi w jednej z tych cel, a czeladnik Severian w drugiej.

— Zapomniałem… Tak, to istotnie musi być straszne. Właśnie miałem zamiar zaprowadzić cię do celi kasztelanki, ale teraz sam nie wiem, czy powinienem to zrobić…

Zażądałem, aby to uczynił, lecz kiedy dotarliśmy na miejsce, przekonałem się, że w celi przebywa nowy klient, a drzwi są zamknięte. Kazałem mistrzowi Palaemonowi wezwać brata pełniącego służbę, aby nas wpuścił do środka, a kiedy ten to uczynił, przez długą chwilę stałem bez ruchu, spoglądając na proste łóżko i nieduży stolik. Wreszcie zwróciłem uwagę na klienta, który siedział na jedynym krześle z szeroko otwartymi oczami i wyrazem twarzy stanowiącym trudną do opisania mieszankę przerażenia i nadziei. Zapytałem go, czy mnie rozpoznaje.

— Nie, Sieur.

— Jesteśmy twoim Autarchą. Dlaczego się tu znalazłeś? Zerwał się z krzesła, tylko po to jednak, by paść na kolana.

— Uwierz mi, jestem niewinny!

— W porządku, wierzymy ci. Chcemy jednak wiedzieć, o co cię oskarżono i jak doszło do tego, że zostałeś skazany.

Uraczył mnie jedną z najbardziej pogmatwanych i niejasnych opowieści, jakie kiedykolwiek słyszałem. Jego szwagierka spiskowała przeciwko niemu wraz z jego matką: twierdziły, że bije żonę, nie pielęgnuje jej w chorobie, że zabrał jej pieniądze, które dostała od ojca, i wydał wbrew jej woli. Skarżąc się na te niesprawiedliwości (i na wiele innych), jednocześnie podkreślał, jak wielki musiał wykazać spryt demaskując oszczerstwa i nieprawdziwe zarzuty, które stały się przyczyną jego uwięzienia, choć jednocześnie niemal na każdym kroku przeczył sam sobie. Na przykład zaklinał się, że rzekome złoto nigdy nie istniało, by zaraz potem stwierdzić, iż jego teściowa wykorzystała je do przekupienia sędziego, oraz że żona nigdy nie chorowała, ale jednocześnie zapewniał mnie, iż sprowadzał do niej najlepszych lekarzy.

Przeszedłem do sąsiedniej celi, gdzie także wysłuchałem zajmującego ją klienta, a potem do następnej i jeszcze następnej, tak że w sumie odwiedziłem ich czternaście. Jedenastu klientów próbowało mnie przekonać o swojej niewinności — niektórzy lepiej niż pierwszy, inni jeszcze gorzej — ale żadnemu się to nie udało. Tylko trzech stwierdziło, że są winni zarzucanych im czynów (choć jeden z nich zaklinał się, iż co prawda popełnił wszystkie przestępstwa, za jakie go uwięziono, ale jednocześnie obciążono go odpowiedzialnością za zbrodnie, z którymi nie miał nic wspólnego). Dwóch obiecało uroczyście, iż będą wystrzegać się wszystkiego, co mogłoby przyczynić się do ich ponownego uwięzienia, jeżeli zwrócę im teraz wolność, co też uczyniłem. Trzeci — kobieta, która kradła dzieci, a następnie zmuszała je, by służyły za meble w specjalnie przygotowanym przez nią pokoju, czasem nawet przybijając im ręce gwoździami, by nie zmieniały wyznaczonej pozycji — równie szczerze stwierdziła, iż prędzej czy później na pewno wróci do swego procederu, ponieważ poza tym nic ją właściwie nie interesuje. Nie prosiła o uwolnienie, tylko o przeniesienie do zwykłego więzienia. Byłem pewien, że jest szalona, choć ani przebieg naszej rozmowy, ani wyraz błękitnych oczu kobiety na to nie wskazywały; powiedziała mi nawet, iż przed rozprawą została poddana badaniom i uznana za zdrową na umyśle. Dotknąłem jej czoła Nowym Pazurem, lecz nic to nie dało, gdyż był równie martwy jak stary Pazur, kiedy próbowałem pomóc Jolencie i Baldandersowi.


* * *

Nie jestem w stanie uwolnić się od myśli, że siła obu Pazurów pochodzi ze mnie i właśnie dlatego wydaje mi się, że ich poświata jest zimna, mimo iż prawie wszyscy twierdzą, jakoby była ciepła, a nawet gorąca. Myśl ta stanowi psychologiczny ekwiwalent bolesnej, rozgwieżdżonej otchłani, która napełniała mnie takim lekiem podczas samotnych nocy w górach. Odrzucam ją i boje się jej, ponieważ pragnę ze wszystkich sił, aby okazała się prawdziwa, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że gdyby była w niej choć odrobina prawdy, wyczułbym ją w swoim wnętrzu.

Niczego nie wyczuwam.

Co gorsza, istnieją rozliczne dowody świadczące przeciwko niej, z których najważniejszy, najbardziej przekonujący i najtrudniejszy do zignorowania jest fakt, iż Pazur obudził Dorcas z trwającego wiele dziesięcioleci śmiertelnego snu, jeszcze zanim dowiedziałem się, że mam go przy sobie.

Ten argument wydaje się decydujący, choć nadal nie jestem do końca o tym przekonany. A może jednak wiedziałem już wtedy? I co to właściwie znaczy „wiedzieć”? Wydawało mi się, że byłem nieprzytomny, kiedy Agia wsunęła mi Pazur do sakwy, ale nie można wykluczyć, iż za utratę przytomności wziąłem zwykłe oszołomienie, a poza tym, dość rozpowszechnione jest przekonanie, że nawet nieprzytomni ludzie są świadomi dziejących się wokół nich wydarzeń i reagują na zewnętrzne bodźce, takie jak mowa i muzyka. W jaki inny sposób wytłumaczyć wpływ, jaki na nasze sny mają dźwięki otaczającego nas świata? I która właściwie część mózgu traci przytomność? Z pewnością niecały, bo wówczas serce przestałoby bić, a płuca wciągać i wypychać powietrze. Działanie pamięci opiera się na chemii — wspomnienia Thecli oraz wszystko, co odziedziczyłem po poprzednim Autarsze, trafiło do mego mózgu właśnie w postaci związków chemicznych, w których przyswojeniu pomogły mi wyciąg z gruczołów alzabo oraz inny, znacznie potężniejszy narkotyk, jaki zawierała flaszeczka noszona przez Autarchę na szyi. Czyż nie może być tak, że pewne informacje pochodzące ze źródeł zewnętrznych są w taki właśnie sposób wchłaniane przez mózg, nawet jeśli na jakiś czas ustała jego aktywność elektryczna, od której uzależnione jest funkcjonowanie świadomego myślenia?

Poza tym, jeżeli energia wykorzystywana przez Pazur istotnie ma źródło nie w nim, lecz we mnie, to czy naprawdę musiałem zdawać sobie sprawę z jego obecności, aby umożliwić mu działanie? Równie prawdopodobna wydaje mi się inna teoria, potwierdzona dodatkowo poprzez sposób, w jaki wtargnęliśmy do świętego przybytku Peleryn, oraz przez fakt, że zarówno Agia, jak i ja wyszliśmy bez szwanku z wypadku, który zabił zarówno woźnicę, jak i zwierzęta. Prosto z katedry udaliśmy się do Ogrodów Botanicznych, gdzie, jeszcze zanim weszliśmy do Ogrodu Wiecznego Snu, ujrzałem krzew pokryty niezliczonymi Pazurami. Wtedy uważałem jeszcze Pazur za klejnot, ale może ta myśl została mi tylko zasugerowana, a mój umysł skwapliwie ją podchwycił? Niedługo potem w żółtym domku spotkaliśmy trzy osoby, które wzięły nas za istoty z innego świata.

Jeśli ta nadzwyczajna moc istotnie bierze się ze mnie (choć ponad wszelką wątpliwość nie stanowi mojej własności), to skąd się u mnie w ogóle wzięła? Wymyśliłem dwa wytłumaczenia, oba równie mało prawdopodobne. Rozmawiałem kiedyś z Dorcas o symbolicznym znaczeniu przedmiotów istniejących w świecie rzeczywistym, w których dzięki nauczaniu filozofów można dostrzec manifestacje znacznie wyższych bytów, i które na niższym poziomie same stają się wzorami dla innych symboli. Najprostszym przykładem może tu być artysta malujący na poddaszu portret brzoskwini. Jeżeli na miejscu Prastwórcy znajdzie się mierny malarz, powiemy, że jego obraz ma symbolizować brzoskwinie, a tym samym wszystkie owoce, podczas gdy sama brzoskwinia symbolizuje dojrzałe piękno kobiecości. Gdyby taka właśnie kobieta weszła na poddasze (rzecz zupełnie niemożliwa, ale musimy uczynić takie założenie dla dobra eksperymentu), bez wątpienia nigdy by się nie domyśliła, że krągłość jej bioder i twardość serca mają jakikolwiek związek z brzoskwinią leżącą na stole przy oknie, choć dla artysty ten związek byłby nie tylko oczywisty, ale wręcz najważniejszy.

Gdyby jednak miejsce artysty zajął Prastwórca, czyż związki te, częstokroć trudno dostrzegalne dla przeciętnego człowieka, nie wywarłyby znaczącego wpływu na strukturę świata? Jeżeli właśnie ja mam przywrócić słońcu młodość za pomocą białej fontanny, to kto wie. czy całkiem nieświadomie — zakładając, że w ogóle można tu użyć tego słowa — nie uzyskałem części tej władzy nad życiem i światłem, jaka ma się stać udziałem odrodzonego słońca?

Drugie wytłumaczenie jest zaledwie luźną spekulacją. Skoro, jak powiedział mistrz Malrubius, ci, co będą moimi sędziami, odbiorą mi męskość, jeśli nie przejdę pomyślnie próby, to czy w przypadku, gdy jako reprezentant ludzkości zdam przygotowany przez nich egzamin, nie obdarują mnie czymś równie wielkim i ważnym? Najprostsze zasady sprawiedliwości wymagają, aby tak właśnie się stało. Może ten przygotowany już dla mnie dar wykracza poza czas, tak jak ci, co mają mi go ofiarować? Hierodule, których spotkałem w zamku Baldandersa, twierdzili, jakoby zainteresowali się mną dlatego, że miałem zasiąść na tronie; czy jednak ich zainteresowanie byłoby równie wielkie, gdybym został jednym z pomniejszych władców, rządzących jakąś cząstką ogarniętego wojenną pożogą kontynentu, jednym z wielu w długiej historii Urth?

Wydaje mi się, że bardziej prawdopodobne jest pierwsze wyjaśnienie, choć drugiego także nie można od razu wykluczyć. Oba zdają się sugerować, iż misja, jakiej się podejmę, zakończy się sukcesem. Rozpocznę ją będąc dobrej myśli.

Istnieje jeszcze trzecia możliwość: żadna ludzka lub prawie ludzka istota nie jest w stanie wyobrazić sobie, co dzieje się w umysłach istot takich jak Abaia, Ereb oraz im podobne. Potęga tych stworzeń wymyka się zrozumieniu, a ja już wiem ponad wszelką wątpliwość, iż mogłyby zmiażdżyć nas w ciągu jednego dnia, gdyby nie to, że za prawdziwe zwycięstwo uznają nie zniszczenie, lecz zniewolenie przeciwnika. Ogromna wodnica, z którą się spotkałem, była ich tworem, a jednocześnie czymś podlejszym od niewolnika, bo zabawką. Z tego właśnie względu nie sposób wykluczyć, że siła Pazura oderwanego z żywej rośliny na brzegu Oceanu pochodzi właśnie od nich. Znają moje przeznaczenie równie dobrze jak Osipago, Barbatus i Famulimus, i uratowali mnie od śmierci, kiedy byłem chłopcem, aby mogło się wypełnić. Odszukali mnie wkrótce po tym, jak opuściłem Cytadelę, i od tej pory mój los układał się zgodnie z wolą Pazura. Możliwe, iż pragną odnieść ostateczne zwycięstwo wynosząc kata do godności Autarchy albo nawet do jeszcze wyższej.


Nadeszła chyba pora, aby powtórzyć to wszystko, o czym opowiadał mistrz Malrubius. Nie jestem w stanie zaręczyć, że miał rację, lecz głęboko wierzę, iż tak właśnie było. Ja sam wiem tylko tyle, ile od niego usłyszałem.

Tak jak kwiat, który kwitnie, rozsiewa nasiona, umiera, a następnie odradza się ze swoich nasion, by ponownie zakwitnąć, tak samo znany nam wszechświat rozprasza się aż do nicości w nieskończonej pustce kosmosu, potem zaś zbiera swoje rozproszone fragmenty (które dzięki zakrzywieniu przestrzeni wracają do punktu wyjścia) i znowu zaczyna się rozwijać. Każdy taki cykl rozkwitu i śmierci trwa jeden boski rok.

Kwiat, który wyrósł z nasionka, jest bardzo podobny do tego, co owo nasiono wyprodukował. Podobnie każdy nowy wszechświat naśladuje ten, na którego ruinach powstał, i to pod wszystkimi względami. Zamieszkują go nawet ludzie należący do tych samych ras, ale tak jak w kolejnych pokoleniach stopniowo zmienia się wygląd kwiatu, tak i kolejne wszechświaty ulegają niewielkim, choć stale postępującym zmianom. Któregoś boskiego roku (tak dawno temu, że nie jesteśmy sobie w stanie tego wyobrazić, mimo iż był to zaledwie jeden z niezliczonych cykli) narodziła się rasa tak podobna do nas, że mistrz Malrubius ani przez chwilę nie wahał się, by nazwać ją ludźmi. Rasa ta opanowywała kolejne galaktyki niemal równie szybko, jak my czyniliśmy to wówczas, gdy Urth stanowiła centrum, a przynajmniej symbol, potężnego imperium.

Ludzie ci spotykali na innych planetach wiele istot obdarzonych inteligencją. lub też rokujących nadzieje na jej rozwinięcie, i przekształcali je na swoje podobieństwo, aby mieć towarzyszy podczas międzygalaktycznych podróży oraz sojuszników na krążących wokół słońc planetach.

Nie odbywało się to jednak ani szybko, ani bez problemów. Niezliczone miliardy zginęły z ich ręki lub zaznały potwornych cierpień, pozostawiając po sobie niemożliwe do zatarcia wspomnienia o bólu i krwi. Kiedy ich wszechświat się zestarzał, a galaktyki dzieliła tak wielka odległość, iż każda z nich przypominała słabo migoczącą gwiazdę, statki zaś podróżowały między nimi wyłącznie dzięki wiedzy przechowywanej w pamięci wiekowych maszyn, dokonano czegoś, co przerosło oczekiwania nawet tych, z których inspiracji przystąpiono do realizacji zadania: została stworzona nowa rasa, nie taka jak ludzkość, lecz taka, jaką ludzkość sama chciała być, to znaczy zjednoczona, współczująca i sprawiedliwa.

Nie wiem, co stało się z samą ludzkością; być może dotrwała aż do implozji wszechświata i zginęła razem z nim, a może zmieniła się nie do poznania. Jeżeli chodzi o istoty, które stworzyła, to postanowiły one umknąć przed zagładą i zdołały otworzyć sobie przejście do Yesodu, wszechświata stojącego stopień wyżej od naszego, gdzie zbudowały takie planety, jakie były im potrzebne.

Z nich właśnie spoglądają w przeszłość i przyszłość, i podczas tych obserwacji kiedyś dowiedziały się o naszym istnieniu. Być może tylko przypominamy ich twórców, być może to my ich stworzyliśmy albo uczynili to nasi ojcowie (lub uczynią synowie). Malrubius twierdził, że nic nie wie na ten temat, a ja mu wierzę. Bez względu na to, jak przedstawia się prawda, kształtują nas teraz w taki sam sposób, w jaki sami byli kształtowani; dzięki temu mogą jednocześnie spłacić dług wdzięczności i dokonać zemsty.

Odkryli także hierodule, po czym błyskawicznie ich przekształcili, aby korzystać z ich usług w naszym wszechświecie. Mówią im, jak należy budować statki takie jak ten, który przewiózł mnie z dżungli nad brzeg morza, co pomogło im podporządkować sobie stworzenia w rodzaju Malrubiusa i Triskele. Tak chwyceni ze wszystkich stron stalowymi szczypcami, trafiliśmy na kowadło.

Zamiast młota posługują się umiejętnością wprowadzania tych, co im służą, w korytarze czasu, i porywaniem ich do odległej przyszłości. (Ta moc w zasadzie niczym nie różni się od innej, która pozwoliła im uciec przed śmiercią wszechświata, gdyż wejście w korytarze czasu jest równoznaczne z opuszczeniem wszechświata). Kowadłem — przynajmniej na Urth — jest konieczność prowadzenia zażartej walki o życie, w trakcie której korzystamy z szybko kurczących się zasobów kontynentów. Ponieważ środki, po jakie sięgamy, dorównują okrucieństwem tym, jakie wykorzystano do ukształtowania tych istot, sprawiedliwości stało się zadość; nadejście Nowego Słońca będzie sygnałem, iż dobiegł końca pierwszy etap formowania.

Загрузка...