Utrzymywaliśmy teren o średnicy najwyżej kilkuset kroków. Nasi przeciwnicy w większości byli uzbrojeni jedynie w noże i topory — właśnie te topory, a także łachmany stanowiące ich strój przywodziły mi na myśl ochotników, z którymi walczyłem po stronie Vodalusa w naszej nekropolii — ale zgromadziło się ich już kilkuset, a wciąż przybywali nowi.
Oddział nieregularnej kawalerii osiodłał wierzchowce i wyruszył w drogę przed świtem. Cienie były jeszcze długie, kiedy jeden ze zwiadowców pokazał Guasachtowi głębokie koleiny pozostawione przez wóz jadący na północ. Przez trzy wachty jechaliśmy jego śladem.
Ascianie, którzy dopadli go przed nami, walczyli mądrze i zawzięcie; najpierw, ku naszemu zdziwieniu, skręcili na południe, potem na zachód, a wreszcie na północ, niczym wijący się wąż, lecz mimo to gęsto padali trupem, rażeni z jednej strony przez nas, z drugiej zaś przez broniących się strażników, którzy strzelali przez otwory w ścianach pojazdu. Dopiero pod koniec starcia, kiedy Ascianie nie mogli już uciekać, zdaliśmy sobie sprawę z obecności jeszcze jednej siły.
Do południa niewielka dolina została całkowicie otoczona. Lśniący stalowy wóz ugrzązł w błocie po osie, przed nim zaś przycupnęli asciańscy więźniowie, pilnowani przez naszych rannych. Dowodzący oficer władał naszym językiem; zaledwie wachtę wcześniej Guasacht rozkazał mu uwolnić załogę wozu i zastrzelił kilku Ascian, kiedy polecenie nie zostało wykonane. Zostało ich około trzydziestu — byli niemal nadzy, apatyczni i spoglądali na nas pustymi, pozbawionymi wyrazu oczami. Ich broń zrzuciliśmy na stos w pobliżu spętanych wierzchowców.
Guasacht wyruszył na obchód naszych pozycji. Zatrzymał się na chwilę przy kryjówce mojego sąsiada, a ja w tej samej chwili zobaczyłem, jak jeden z nieprzyjaciół — była to kobieta — wystawia głowę zza krzaka rosnącego mniej więcej w połowie zbocza. Wystrzelony przeze mnie pocisk eksplodował ognistą kulą, kobieta zaś zdążyła jeszcze odruchowo odskoczyć, ale zaraz potem skuliła się jak pająk, którego ktoś rzucił w dogasające ognisko. Jej twarz pod przewiązanym czerwoną chustą czołem była zupełnie biała; domyśliłem się, że kobieta nie wystawiła głowy z własnej woli, lecz została zmuszona do tego przez tych, którzy wraz z nią ukrywali się w krzakach. Posłałem tam jeszcze jeden pocisk, krzewy natychmiast zajęły się ogniem, a w naszą stronę popłynął przypominający ducha obłok szczypiącego w oczy dymu.
— Nie marnuj amunicji — powiedział Guasacht. Jego głowa znalazła się przy moim łokciu, gdyż bardziej z przyzwyczajenia, niż z rzeczywistej potrzeby, rzucił się płasko na ziemię.
Zapytałem, czy wystarczy mi jej do nocy, jeśli będę strzelał średnio sześć razy w ciągu wachty.
Wzruszył ramionami, po czym potrząsnął głową.
— Wydaje mi się, ze właśnie tak często pociągam za spust. A kiedy zapadnie ciemność…
Spojrzałem na niego, lecz w odpowiedzi uzyskałem jedynie ponowne wzruszenie ramionami.
— Kiedy zapadnie ciemność, nie będziemy mogli ich dostrzec, dopóki nie zbliżą się na kilka kroków. Wówczas oddamy kilkadziesiąt strzałów na oślep, po czym dobędziemy mieczy, staniemy opierając się plecami o siebie, i wszyscy zginiemy — dokończyłem.
— Wcześniej nadejdzie pomoc — odparł, a kiedy zauważył, że mu nie wierzę, dodał ze złością: — Żałuję, że w ogóle zauważyliśmy ślady tego przeklętego wozu! Żałuję, że kiedykolwiek o nim usłyszałem!
Tym razem to ja wzruszyłem ramionami.
— Zostaw go Ascianom, to może uda nam się przebić.
— Kiedy tam są pieniądze, powiadam ci! Złoto na żołd dla naszych żołnierzy. Jest tak ciężki, że to nie może być nic innego.
— Broń także sporo waży.
— Ale nie aż tyle. Widywałem już takie wozy i zawsze było w nich złoto z Nessus albo z Domu Absolutu. Tylko te istoty, które siedzą w środku… Czy ktoś widział coś podobnego na oczy?
— Ja widziałem.
Guasacht spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— Kiedy przechodziłem przez Bramę Żalu w Murze Nessus. To człekozwierze, stworzeni dzięki tej samej zapomnianej sztuce, która sprawiła, że nasze wierzchowce są szybsze od pojazdów używanych w przeszłości. — Usiłowałem sobie przypomnieć, czego jeszcze dowiedziałem się na ten temat od Jonasa. — Autarcha wykorzystuje ich do prac zbyt uciążliwych dla człowieka, a także do zadań, których nie można powierzyć zwykłym ludziom.
— Chyba masz rację, jakoś nie wyobrażam sobie, żeby mogli ukraść te pieniądze. Dokąd by z nimi poszli?… Wiesz co? Przyglądam ci się uważnie od jakiegoś czasu.
— Wiem o tym — odparłem. — Czuję twoje spojrzenie.
— Nie o tym mówię. Mam cię na oku. szczególnie po tym. jak zmusiłeś srokacza, żeby zaatakował swego tresera. W tej okolicy widujemy sporo silnych i dzielnych ludzi — najczęściej wtedy, kiedy są już trupami. Widujemy także sprytnych, ale dziewiętnastu na dwudziestu okazuje się za sprytnych, żeby przydać się do czegokolwiek. Najbardziej wartościowi są mężczyźni i kobiety dysponujący mocą, która każe innym bez szemrania podporządkowywać się ich poleceniom. Nie chcę się chwalić, ale ja mam taką moc — i ty także.
— Z dotychczasowego przebiegu mego życia wynika, że musiała być bardzo dobrze ukryta.
— Czasem ujawnia się dopiero na wojnie. To jedno z dobrodziejstw, jakie niesie wojna, a ponieważ nie ma ich zbyt wiele, tym bardziej powinniśmy doceniać te nieliczne. Severianie, chcę, żebyś poszedł do wozu i spróbował dogadać się z tymi stworami. Twierdzisz, że wiesz o nich co nieco, wiec nakłoń ich, żeby wyszli i pomogli nam w walce. Bądź co bądź, wszyscy znaleźliśmy się po tej samej stronie.
— A jak tylko otworzą drzwi, podzielimy się złotem, które jest w środku. Potem może uda nam się uciec — przynajmniej niektórym z nas.
Guasacht z oburzeniem potrząsnął głową.
— Czyż przed chwilą nie mówiłem ci o tych, co starają się być zanadto sprytni? Gdybyś ty dysponował prawdziwym sprytem, z pewnością zwróciłbyś na to uwagę. Powiedz im, że nawet jeśli jest ich tylko trzech albo czterech, to i tak bardzo się nam przydadzą. Poza tym, być może sam ich widok odstraszy tych przeklętych włóczęgów? Daj mi broń, żebym mógł zastąpić cię na stanowisku aż do twojego powrotu.
Wręczyłem mu urządzenie miotające pociski.
— A kim oni właściwie są? — zapytałem.
— Oni? Hienami włóczącymi się za wojskowymi oddziałami. Znajdują się wśród nich markietanie i dziwki, a także dezerterzy. Co pewien czas Autarcha lub któryś z jego generałów rozkazuje, by ich wyłapano i zagoniono do pracy, ale oni bardzo szybko potrafią się wyśliznąć na wolność. Wyślizgiwanie się to ich specjalność. Powinno się ich wszystkich wytłuc.
— Czy mam rozumieć, ze udzielasz mi pełnomocnictwa do prowadzenia negocjacji z naszymi więźniami zamkniętymi w wozie? I że zgodzisz się na wszystko, co ustalę?
— Oni nie są więźniami… Chociaż, jeśli się nad tym zastanowić, to jednak są. Przekaż im, co powiedziałem, i postaraj się zawrzeć jak najbardziej korzystną umowę. Na pewno dotrzymam jej warunków.
Dłuższy czas przyglądałem mu się bez słowa, zastanawiając się, czy mogę mu zaufać. Podobnie jak u większości mężczyzn w średnim wieku, także w jego twarzy można było dostrzec oblicze starca, jakim miał się już niedługo stać: zgorzkniałego, mamroczącego pod nosem obelgi pod adresem każdego, kogo spotka na swojej drodze.
— Daję ci słowo honoru. Ruszaj. W porządku.
Podniosłem się z miejsca. Opancerzony wóz przypominał nieco powozy, jakimi dostarczano do Cytadeli najważniejszych klientów: miał wąskie, zakratowane okienka, a średnica jego tylnych kół dorównywała wzrostowi mężczyzny. Doskonale gładkie, stalowe ściany stanowiły wytwór owej zapomnianej sztuki, o której wspomniałem Guasachtowi, a ukryci za nimi człekozwierze ponad wszelką wątpliwość dysponowali bronią znacznie lepszą od naszej. Wyciągnąłem przed siebie ręce, aby pokazać, że jestem nie uzbrojony, po czym ruszyłem najspokojniej jak potrafiłem w kierunku wozu, aż wreszcie w jednym z okienek pojawiła się twarz.
Słuchając opowieści o tych istotach, łatwo wyobrazić sobie coś o stałym kształcie, umiejscowione jakby w połowie drogi między zwierzęciem a człowiekiem. W rzeczywistości wcale tak nie jest, o czym miałem okazję przekonać się teraz, a także wcześniej, przy okazji spotkania z małpoludami w kopalni w pobliżu Saltus. Jedyne porównanie, jakie nasuwa mi się na myśl, to porównanie z brzozą kołysaną podmuchami silnego wiatru: w jednej chwili wygląda jak zwyczajne drzewo, w następnej zaś, kiedy pokaże spodnią stronę liści, przypomina jakieś nadnaturalne zjawisko. Tak samo ma się sprawa z człekozwierzami. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że przez okienko spojrzał na mnie gigantyczny pies, ale zaraz potem doszedłem do wniosku, że to jednak człowiek o szpetnej, choć szlachetnej twarzy, ogorzałej cerze i bursztynowych oczach. Pomyślałem o Triskele i zbliżyłem ręce do kraty, aby poczuł mój zapach.
— Czego chcesz? — zapytał głosem szorstkim, ale dość uprzejmym.
— Ocalić wam życie — odparłem, lecz niemal natychmiast zrozumiałem, że popełniłem błąd.
— My chcemy ocalić nasz honor.
Skinąłem głową.
— Honor stanowi wyższą formę życia.
— Mów, jeśli wiesz, w jaki sposób możemy ocalić honor. Wysłuchamy cię, ale nie licz na to, że się poddamy albo postąpimy wbrew poczuciu obowiązku.
— Już postępujecie wbrew niemu.
Wiatr ucichł i w okienku natychmiast pojawił się wielki pies o białych zębach i świecących oczach.
— Wsadzono was do tego wozu nie po to, żebyście strzegli złota przed Ascianami, lecz po to, byście bronili go przed tymi obywatelami Wspólnoty, którzy pragnęliby zdobyć je w nieuczciwy sposób. Rozejrzyj się dokoła: Ascianie zostali pobici, a my jesteśmy lojalnymi poddanymi Autarchy, toczącymi walkę z przeważającymi siłami naszych wspólnych nieprzyjaciół.
— Będą musieli zabić mnie i moich towarzyszy, żeby dobrać się do złota.
A więc to jednak było złoto.
— Tak właśnie uczynią. Wyjdźcie i pomóżcie nam walczyć, dopóki jeszcze jest szansa na zwycięstwo.
Zawahał się, a mnie przemknęła przez głowę myśl, że może jednak nie popełniłem aż tak poważnego błędu, mówiąc o ratowaniu jego życia.
— Nie — powiedział wreszcie. — Nie możemy tego zrobić. Nawet jeśli twoje słowa są rozsądne, to nasze prawa nie opierają się na rozsądku, tylko na poczuciu honoru i posłuszeństwie. Zostaniemy tutaj.
— Ale zdajecie sobie sprawę, że nie jesteśmy waszymi wrogami?
— Każdy, kto pożąda tego, czego strzeżemy, jest naszym wrogiem.
— My strzeżemy tego samego. Jeśli ci włóczędzy i dezerterzy znajdą się w zasięgu celnego strzału, czy otworzycie do nich ogień?
— Oczywiście.
Wszedłem w środek gromady zrezygnowanych Ascian i poinformowałem ich, że chcę rozmawiać z dowódcą. Mężczyzna, który podniósł się z ziemi, był tylko trochę wyższy od pozostałych, a inteligencja malująca się na jego twarzy przypominała nieco tę, jaką czasem można dostrzec na obliczach przebiegłych szaleńców. Poinformowałem go, iż Guasacht przysłał mnie w swoim zastępstwie, ponieważ często miałem okazję rozmawiać z Ascianami i znalem ich obyczaje. Chodziło mi głównie o to, aby moje słowa usłyszeli trzej ranni strażnicy, którzy z pewnością widzieli, jak Guasacht zajmuje moje stanowisko obronne na granicy naszego terenu.
— Pozdrowienia w imieniu Grupy Siedemnastu — odparł Ascianin.
— W imieniu Grupy Siedemnastu.
Nie zdołał ukryć zaskoczenia, ale po krótkim wahaniu skinął głowa.
— Zostaliśmy otoczeni przez nielojalnych poddanych naszego Autarchy, którzy tym samym są nieprzyjaciółmi zarówno jego, jak i Grupy Siedemnastu. Nasz dowódca, Guasacht, obmyślił plan, który pozwoli nam wszystkim zostać przy życiu.
— Słudzy Grupy Siedemnastu nie powinni ginąć bez potrzeby.
— Otóż to. A oto, jak wygląda plan: zaprzęgniemy do stalowego wozu tyle naszych wierzchowców, ile trzeba, żeby ruszyć go z miejsca. Ty i twoi ludzie także będziecie musieli pomóc. Kiedy wóz ruszy, zwrócimy wam broń i razem uderzymy na nieprzyjaciół. Potem nasi i wasi żołnierze pójdą na północ, wy zaś będziecie mogli zabrać wóz wraz z jego zawartością.
— Światło Słusznej Myśli przeniknie każdą ciemność.
— Nie, nie udało nam się skontaktować z Grupą Siedemnastu. W zamian za wóz i złoto oczekujemy od was pomocy: po pierwsze, musicie pchać wóz, po drugie, walczyć ramię w ramię z nami, wreszcie po trzecie, zapewnić nam eskortę, która przeprowadzi nas przez wasze pozycje z powrotem na naszą stronę.
Oficer spojrzał na lśniący pojazd.
— Żadne niepowodzenie nie musi być ostateczne, ale po to, by osiągnąć ostateczny sukces, trzeba śmiałych planów i wielkiej siły.
— A więc zgadzacie się?
Aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że się pocę. lecz teraz słone krople spłynęły mi z czoła do oczu. Otarłem je skrajem płaszcza, tak samo jak czynił mistrz Gurloes.
Ascianin ponownie skinął głową.
— Uważne studiowanie Słusznej Myśli prędzej czy później pozwala odnaleźć ścieżkę wiodącą do sukcesu.
— Otóż to. Ja także ją studiowałem. Niech nasze wysiłki będą poparte innymi wysiłkami.
Kiedy wróciłem do wozu, przy okienku zjawił się ten sam człeko-zwierz co przedtem, tyle tylko, że teraz wydawał się nieco bardziej przyjaźnie nastawiony.
— Ascianie zgodzili się pomóc przy wyciąganiu waszego pojazdu z błota, ale najpierw będziemy musieli go rozładować.
— To niemożliwe.
— Jeśli tego nie zrobimy, to najdalej o zachodzie słońca złoto przepadnie na zawsze. Nie żądam, żebyście je nam oddali: po wyładowaniu nadal będziecie go strzegli, a jeśli uznacie, że ktoś zanadto się zbliży, będziecie mogli go zastrzelić. Ja zostanę z wami, bez broni, zdany na waszą łaskę i niełaskę.
Musiałem się jeszcze sporo nagadać, ale wreszcie przystali na moją propozycję. Poleciłem naszym rannym strażnikom, aby odłożyli broń, zaprzęgli osiem rumaków do wozu i ustawili Ascian przy obu wielkich kołach oraz wzdłuż tylnej ściany pojazdu. Zaraz potem otworzyły się stalowe drzwi, człekozwierze zaś wynieśli niewielkie metalowe skrzyneczki dwaj pracowali, podczas gdy trzeci, ten, z którym prowadziłem negocjacje, stał na straży. Byli jeszcze wyżsi, niż się spodziewałem, a ich uzbrojenie stanowiły muszkiety i pistolety — pierwsze, jakie widziałem od chwili, kiedy heriodule użyli ich przeciwko Baldandersowi w ogrodach Domu Absolutu.
Kiedy wszystkie skrzynki znalazły się na zewnątrz, a trzej człekozwierze z bronią gotową do strzału zajęli przy nich stanowiska, głośnym okrzykiem dałem znak, że już można brać się do pracy. Strażnicy zaczęli okładać batami boki wierzchowców, Ascianie naprężyli mięśnie, aż wydawało się, że lada chwila oczy wyjdą im z orbit… i kiedy już wszyscy byliśmy pewni, że nic z tego nie będzie, stalowy wóz drgnął, po czym wyjechał z błota i przetoczył się na odległość niemal pół łańcucha. Niewiele brakowało, żeby Guasacht zabił nas obu, gdyż przybiegł co sił w nogach wymachując moją bronią, ale na szczęście człekozwierze zorientowali się w porę, iż daje w ten sposób tylko wyraz swej radości i że nie grozi im z jego strony żadne niebezpieczeństwo. Ożywił się jeszcze bardziej zobaczywszy, jak groźnie wyglądające istoty wnoszą z powrotem do wozu ciężki ładunek, po czym wpadł we wściekłość, kiedy dowiedział się o obietnicy, jaką złożyłem Ascianom. Musiałem mu przypomnieć, co mi przyrzekł.
— Jeżeli przystępuję do działania, to po to, żeby zwyciężyć! — wybuchnął.
Przyznałem, że z pewnością brakuje mi jego wojskowego doświadczenia, ale zaznaczyłem także, iż w pewnych sytuacjach za zwycięstwo należy uznać samo wykaraskanie się z opałów.
— Mimo to miałem nadzieję, że wymyślisz coś lepszego.
Przez cały czas szczyty gór przesłaniających zachodni horyzont pięły się powoli, ale nieprzerwanie w górę, tak że teraz sięgnęły już prawie krawędzi słonecznej tarczy, Kiedy zwróciłem mu na to uwagę, Guasacht uśmiechnął się niespodziewanie.
— To w końcu ci sami Ascianie, których już raz pokonaliśmy.
Wezwał do siebie ich oficera i powiedział mu, że atak poprowadzi nasza kawaleria, oni zaś ruszą na piechotę, otaczając wóz ciasnym pierścieniem. Ascianin przystał na ten plan, ale jak tylko jego podwładni odzyskali broń, uparł się, by posadzić kilku z nich na pojeździe. z resztą zaś chciał znaleźć się tam, gdzie walka będzie najcięższa. Guasacht ostatecznie przystał na to z niechęcią, która, przynajmniej moim zdaniem, była całkowicie udawana. Zaraz potem jeźdźcy dosiedli wierzchowców, a ja zauważyłem, że Guasacht rozmawia po cichu z chorążym.
Obiecałem Ascianinowi, że przebijemy się na północ, ale grunt okazał się tam za miękki, więc ostatecznie zdecydowaliśmy się na północny zachód. Asciańska piechota ruszyła niemal biegiem, strzelając w kierunku nieprzyjaciela, a wóz. ruszył jej śladem. Eksplodujące pociski siały spustoszenie wśród kłębiącego się bezładnie tłumu, usadowieni na dachu pojazdu arkebuzerzy co chwila posyłali w kłębowisko ludzi fioletowe błyskawice energii, dzieła zniszczenia zaś dopełniali człekozwierze, którzy strzelali z zakratowanych okienek, za jednym naciśnięciem spustu kładąc trupem nawet pół tuzina napastników.
Resztki naszego oddziału (razem ze mną) utrzymywały jeszcze przez jakiś czas dotychczasowe pozycje, by wreszcie podążyć za wozem. Po to, by nie marnować amunicji, niektórzy awanturnicy schowali broń energetyczną do olster, dobyli mieczy i rzucili się na niedobitków wroga.
Wkrótce potem zrobiło się znacznie luźniej. Jakby na dany znak awanturnicy zwrócili broń w stronę Ascian usadowionych na dachu pojazdu i zmietli ich stamtąd w jednej chwili. Pozostali przy życiu rozpierzchli się we wszystkie strony, po czym zawrócili, by stanąć do ostatniej w życiu walki.
Nie miałem zamiaru uczestniczyć w tej rzezi, więc ściągnąłem wodze, dzięki czemu jako pierwszy ujrzałem przedziwne istoty, wyłaniające się z rozjarzonych krwistą poświatą obłoków niczym anioł z opowieści Melita. Były piękne, zupełnie nagie i miały ciała młodych kobiet, lecz ich tęczowe skrzydła miały rozpiętość większą od skrzydeł teratornisa, a każda trzymała w obu rękach pistolety.
Późną nocą, kiedy wróciliśmy już do obozu i opatrzyliśmy rannych, zapytałem Guasachta, czy teraz postąpiłby tak samo.
Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, zanim mi odpowiedział.
— Nie miałem pojęcia, że zjawią się te latające dziewczyny. Teraz właściwie trudno się temu dziwić; w wozie było tyle złota, że wystarczyłoby go na żołd dla połowy armii, więc doskonale rozumiem, dlaczego zdecydowali się wysiać doborowe jednostki. Ale czy przedtem można było spodziewać się czegoś takiego?
Pokręciłem głową.
— Posłuchaj, Severianie: właściwie nie powinienem rozmawiać z tobą w taki sposób, ale zrobiłeś co mogłeś, a w dodatku jesteś najlepszym zabijaką, jakiego kiedykolwiek widziałem. Poza tym, wszystko skończyło się jak najlepiej, prawda? Przecież zobaczyły kilkunastu śmiałków usiłujących odbić wóz z rąk Ascian. Kto wie, może otrzymamy podziękowanie albo nawet jakąś nagrodę?
— Mogłeś zabić zarówno Ascian, jak i strażników, kiedy złoto znalazło się poza wozem — powiedziałem. — Nie uczyniłeś tego, ponieważ wtedy ja także musiałbym zginać. Myślę, że z całą pewnością zasłużyłeś sobie na podziękowanie, przynajmniej ode mnie.
Potarł twarz obiema rękami.
— Bez przesady. Gdyby złoto dostało się w nasze ręce, oznaczałoby to koniec Osiemnastego Batalionu. Najdalej w ciągu wachty pozabijalibyśmy się dla pieniędzy.