Czułem się trochę dziwnie, obudziwszy się bez broni u boku, choć z jakichś niewytłumaczonych powodów dopiero tego ranka po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę. Po utracie Terminus Est bez żadnych obaw spędziłem noc w zamku Baldandersa, a potem wyruszyłem na północ. Jeszcze minioną noc przespałem, zupełnie bezbronny, na skalistej krawędzi urwiska, i także niczego się nie bałem — być może dlatego, że byłem tak bardzo zmęczony. Myślę, iż przez wszystkie minione dni, a szczególnie te po mojej ucieczce z Thraxu, usiłowałem pozbyć się poczucia winy, wmawiając sobie, że jestem tym, za kogo brali mnie napotkam po drodze ludzie: poszukującym przygód wędrowcem. Jako kat zawsze traktowałem miecz nie jako broń, tylko jako narzędzie pracy i oznakę sprawowanej funkcji; teraz, we wspomnieniach, stał się dla mnie orężem i nagle zdałem sobie sprawę z jego braku.
Rozmyślałem o tym leżąc na wznak na wygodnym łóżku mistrza Asha, z rękami podłożonymi pod głowę. Jeżeli chciałem pozostać na terenach ogarniętych wojną, musiałem jak najprędzej postarać się o jakiś miecz. Powinienem posiadać go nawet wtedy, gdybym zdecydował się ruszyć na południe. Tutaj w każdej chwili groziło mi wciągnięcie do walki, w której groziła śmierć, ale wędrówka na południe mogła okazać się jeszcze bardziej niebezpieczna. Abdiesus, archont Thraxu, bez wątpienia wyznaczył za moją głowę sowitą nagrodę, a gdyby zwierzchnicy konfraterni dowiedzieli się, że wróciłem w okolice Nessus, z pewnością nakazaliby mnie zgładzić.
Przez jakiś czas, wciąż jeszcze tylko na pół obudzony, rozważałem kolejne warianty, aż wreszcie przypomniałem sobie Winnoca oraz to, co opowiadał o życiu niewolników Peleryn. Ponieważ nic nie stanowi większego upokorzenia dla kata niż przedwczesna śmierć klienta poddanego torturom, uczymy się także podstaw medycyny — przypuszczam, iż moja wiedza na ten temat niewiele ustępowała wiedzy kapłanek. Kasztelanka Mannea miała o mnie dobrą opinie, a będzie miała jeszcze lepszą, kiedy wrócę z mistrzem Ashem, więc…
Zaledwie kilka chwil temu byłem mocno zaniepokojony, ponieważ uświadomiłem sobie, że jestem bezbronny. Teraz wydawało mi się, że mam już broń — postanowienie i konkretny plan są znacznie lepsze od miecza, ponieważ w większym stopniu dają się kształtować woli człowieka. Odrzuciłem koce, a przy okazji zwróciłem uwagę, jak bardzo są miękkie. Obszerne pomieszczenie, choć chłodne, było wypełnione słonecznym blaskiem, tak jakby słońce świeciło ze wszystkich stron albo wszystkie cztery ściany znajdowały się od wschodniej strony. Zupełnie nagi podszedłem do najbliższego okna, by popatrzeć na pofalowaną białą powierzchnię, którą zauważyłem poprzedniego wieczoru.
Nie były to wcale chmury, lecz lodowa równina. Okno nie otwierało się albo ja nie potrafiłem uruchomić mechanizmu sterującego otwieraniem, więc tylko przycisnąłem twarz do szyby i spojrzałem w dół. Najdalszy Dom wznosił się na szczycie skalistego wzgórza, które jako jedyne wystawało ponad lodową skorupę. Przechodziłem od okna do okna, lecz wszędzie widok był taki sam. Wreszcie wróciłem do łóżka, wciągnąłem spodnie oraz buty, po czym narzuciłem płaszcz na ramiona.
W chwilę potem zjawił się mistrz Ash.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — powiedział. — Usłyszałem twoje kroki.
Potrząsnąłem głową.
— Nie chciałem cię niepokoić.
Moje ręce zupełnie same, bez udziału woli, przesunęły się po twarzy, a w najgłupszym zakątku mego umysłu pojawiła się myśl, że nie wiadomo kiedy zdążyłem wyhodować szczeciniasty zarost.
— Chciałem się ogolić, zanim założę płaszcz. Nie robiłem tego od chwili, kiedy opuściłem lazaret.
Czułem się tak, jakby moje myśli przedzierały się przez zwały lodu. pozostawiając usta i język samym sobie.
— Masz tu gorącą wodę i mydło.
— To dobrze. Jeżeli zejdę na dół… Znowu ten sam uśmiech.
— Chcesz zapytać, czy zobaczysz to samo? Lód? Nie. Jesteś pierwszym, który odgadł prawdę. Mogę zapytać, jak to zrobiłeś?
— Dawno temu (właściwie było to zaledwie przed kilkoma miesiącami, ale mnie wydaje się, że minęło już mnóstwo czasu) odwiedziłem Ogrody Botaniczne w Nessus. Znajduje się tam Ptasie Jezioro, w którym ciała zmarłych zachowują wieczną świeżość. Mówiono mi, że dzieje się tak za sprawą szczególnych właściwości wody, ale ja już wówczas nie bardzo mogłem w to uwierzyć, W innym miejscu, zwanym Dżunglą, liście są bardziej zielone niż gdziekolwiek na Urth — nie jasne, lecz ciemne swoją zielenią, jakby rośliny nie były w stanie spożytkować energii dostarczanej przez słońce. Ludzie, których tam spotkałem, zdawali się nie należeć do naszego czasu, choć trudno mi powiedzieć, czy pochodzili z przeszłości, przyszłości czy może z jakiegoś innego, trzeciego miejsca. Mieszkali w małym domku — był znacznie mniejszy od tego, ale mimo to bardzo go przypominał. Po opuszczeniu Ogrodów Botanicznych często wracałem do nich pamięcią, zastanawiając się, czy ich tajemnica przypadkiem nie polegała na tym, że w Ptasim Jeziorze czas stał w miejscu, natomiast każdy, kto wędrował ścieżkami wiodącymi przez Dżunglę, posuwał się albo z prądem, albo pod prąd czasu. Czy nie mówię zbyt wiele?
Mistrz Ash pokręcił głową.
— Kiedy się tu zbliżałem, dostrzegłem twój dom na szczycie wzgórza, ale wdrapawszy się tam już go nie znalazłem, a dolina, która ukazała się moim oczom, zupełnie nie przypominała tej, którą szedłem.
Umilkłem, gdyż nie miałem pojęcia, co jeszcze powinienem powiedzieć.
— Masz rację — odezwał się mistrz Ash. — Jestem tu po to, aby obserwować wszystko, co teraz widzisz, ale niższe piętra mego domu znajdują się w dawnych czasach, z których twoje są najdawniejsze.
— To bardzo niezwykłe.
— Znacznie bardziej należy się dziwić, że lodowce oszczędziły tę skalną ostrogę, pokrywając szczyty znacznie wyższe i potężniejsze od tego. Mógł to sprawić jedynie przypadek.
— Ale ta skała także zniknie kiedyś pod lodem? — zapytałem.
— Tak jest.
— I co wtedy?
— Wtedy odejdę, a raczej nawet trochę wcześniej.
Na chwilę ogarnął mnie irracjonalny gniew, taki sam, jaki czasem odczuwałem będąc chłopcem, kiedy mistrz Malrubius nie był w stanie zrozumieć moich pytań.
— Chodzi mi o to, co się wtedy stanie z Urth? Pustelnik wzruszył ramionami.
— Nic. Teraz widzisz ostatnie zlodowacenie. Powierzchnia słońca bardzo ostygła, ale wkrótce ponownie stanie się gorąca, tyle tylko, że jednocześnie słońce zacznie się szybko kurczyć, dostarczając coraz mniej energii krążącym wokół niego planetom. Gdyby wówczas ktoś stanął na lodowej skorupie i spojrzał w górę, ujrzałby zaledwie nieco jaśniejszą gwiazdę. Lód nie byłby zamarzniętą wodą, lecz zestaloną atmosferą planety. Trwałby w nie zmienionej postaci przez bardzo długi czas, może nawet do ostatniego dnia istnienia wszechświata.
Podszedłem do okna i spojrzałem na lodową pustynię.
— Kiedy to nastąpi?
— W tej chwili obserwujesz przyszłość oddaloną o wiele tysięcy lat od twojego czasu.
— Ale zanim do tego dojdzie, lód zacznie nadciągać z południa.
Ash skinął głową.
— I zsuwać się z górskich szczytów. Chodź ze mną.
Zeszliśmy na drugie piętro, którego prawie nie zauważyłem, kiedy minionego wieczoru podążaliśmy na górę. Znajdowało się tu znacznie mniej okien, lecz mój gospodarz ustawił krzesło przed jednym z nich i dał mi znak, abym usiadł i wyjrzał na zewnątrz. Było dokładnie tak, jak powiedział: lód, piękny w swej nieskalanej czystości, pełzł w dół po górskich zboczach, tocząc zaciętą walkę z sosnami. Zapytałem, czy ta scena także rozegra się w odległej przyszłości, a on ponownie skinął głową.
— Nie za twego życia.
— A gdybym żył bardzo długo?
Poruszył lekko ramionami i uśmiechnął się pod wąsem.
— To zależy, co uznamy za „długo”. W każdym razie, ty z pewnością tego nie zobaczysz ani twoje dzieci i dzieci twoich dzieci. Jednak proces już się rozpoczął — szczerze mówiąc, rozpoczął się na długo przed twoim przyjściem na świat.
Prawie nic nie wiedziałem o południowych terenach, ale natychmiast przypomniałem sobie wyspiarzy z opowieści Halvarda, uprawiających niewielkie spłachetki żyznej ziemi i polujących na foki. Wątpię, żeby mogli tam przetrwać dużo dłużej. Już wkrótce dna ich łodzi po raz ostatni zaszorują po kamienistej plaży.,,Moja żona i dzieci, moja żona i dzieci…”
— Wielu ludziom spośród żyjących współcześnie z tobą udało się już uciec — ciągnął mistrz Ash. — Ci, których nazywacie kakogenami, litościwie zawieźli ich na bardziej przyjazne planety. Jeszcze wielu uczyni to samo przed ostatecznym zwycięstwem lodu. Ja jestem potomkiem właśnie tych uciekinierów.
Zapytałem, czy wszyscy zdołają umknąć.
Potrząsnął głową.
— Nie wszyscy. Niektórzy nie będą chcieli, innych nie uda się w porę odnaleźć, dla jeszcze innych zabraknie miejsca.
Bardzo długo siedziałem bez ruchu, spoglądając na oblężoną przez lód dolinę i próbując uporządkować myśli.
— Zawsze wydawało mi się, że kapłani mówią uspokajające rzeczy, które nie mają nic wspólnego z prawdą, natomiast uczeni ujawniają przerażające prawdy. Kasztelanka Mannea powiedziała, że jesteś świętym człowiekiem, jednak ty wydajesz się raczej uczonym, gdyż sam przyznałeś, że wysłano cię na naszą martwą Urth, abyś badał lód.
— Rozróżnienie, na które się powołujesz, przestało już obowiązywać. Religia i nauka zawsze wiązały się z wiarą, więc były właściwie tym samym. Ty także należysz do tych, których nazywasz uczonymi albo ludźmi nauki, więc rozmawiam z tobą w określony sposób. Gdyby odwiedziła mnie Mannea w towarzystwie swoich kapłanek, mówiłbym nieco inaczej.
Towarzyszy mi tak wiele wspomnień, że czasem po prostu się wśród nich gubię. Kiedy tak spoglądałem na sosny kołyszące się w podmuchach niewyczuwalnego dla mnie wiatru, nagle odniosłem wrażenie, iż słyszę bicie bębna.
— Spotkałem kiedyś człowieka, który także twierdził, że przybywa z przyszłości — powiedziałem. — Był zielony, prawie tak jak te drzewa, i zapewniał mnie, iż w jego czasach słońce świeci znacznie jaśniej.
— Bez wątpienia mówił prawdę.
— Ale przed chwilą sam powiedziałeś, że to, co widzę, wydarzy się zaledwie za kilka pokoleń, że stanowi cześć trwającego już procesu i że będzie ostatnim zlodowaceniem w historii! Któryś z was musi wiec być fałszywym prorokiem.
— Wcale nie jestem prorokiem — odparł mistrz Ash — i on także nim nie był. Nikt nie zna przyszłości. Przez cały czas rozmawiamy o p r z e s z ł o ś c i.
Znowu ogarnął mnie gniew.
— Ale to dopiero ma się wydarzyć! Sam tak powiedziałeś.
— Istotnie. Jednak zarówno ty, jak i ten widok stanowicie dla mnie przeszłość.
— Nie jestem istotą z przeszłości! Należę do teraźniejszości!
— Ze swojego punktu widzenia masz całkowitą rację, lecz zapominasz, że mój punkt widzenia nie ma nic wspólnego z twoim. Jesteś w moim domu i spoglądasz przez moje okna. Ten dom sięga fundamentami daleko w przeszłość — gdyby tak nie było, z pewnością bym tu oszalał, a tak mogę odczytywać minione stulecia niczym zapisaną księgę i słuchać głosów ludzi zmarłych dawno temu, w tym także twojego. Sądzisz, że czas przypomina pojedynczą nić… Tak naprawdę przypomina utkaną z tej nici tkaninę, rozciągającą się bez końca we wszystkich kierunkach. Ja zdecydowałem się ruszyć w przeszłość wzdłuż jednego ze wzorów, ale ty możesz podążyć ku przyszłości, idąc śladem jakiejś barwy. Nie mam pojęcia, na jaką się zdecydujesz; biała może doprowadzić cię do mnie, zielona — do zielonego człowieka.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wymamrotałem pod nosem, iż czas zawsze kojarzył mi się z płynącą rzeką.
— Pochodzisz z Nessus. prawda? Teraz to miasto stoi nad rzeką, ale kiedyś znajdowało się nad brzegiem morza, więc lepiej, żebyś wyobrażał sobie czas jako ogromny ocean, po którego powierzchni przebiegają fale, a pod nią płyną silne prądy.
— Chce wrócić na dół — powiedziałem. — Do mojego czasu.
— Rozumiem cię.
— Wątpię, mistrzu. O ile dobrze zrozumiałem, twój czas znajduje się na najwyższym piętrze domu, tam gdzie stoi twoje łóżko oraz wiele przydatnych urządzeń. Mimo to, jeśli akurat nie masz zbyt dużo pracy, śpisz tutaj, choć sam powiedziałeś, że teraz jesteśmy znacznie bliżej mojego czasu niż twojego.
Podniósł się z miejsca.
— Miało to oznaczać, że ja także uciekam przed lodem. Chodźmy, z pewnością pragniesz się posilić, zanim wyruszysz w długą drogę powrotną do Mannei.
— Obaj w nią wyruszymy.
Przystanął na pierwszym stopniu i odwrócił się w moją stronę.
— Już ci mówiłem, że nie mogę z tobą iść. Przekonałeś się na własne oczy, jak dobrze ukryty jest ten dom; dla tych, co nie podążają właściwym szlakiem, nawet jego parter jest w odległej przyszłości.
Wykręciłem mu ramiona do tyłu. unieruchomiłem je jedną ręką, drugą zaś szybko przetrząsnąłem jego kieszenie w poszukiwaniu broni. Nie miał jej przy sobie, a choć był silny, to na szczęście nie aż tak, jak się tego obawiałem.
— Masz zamiar mimo wszystko dostarczyć mnie Mannei, prawda?
— Tak, mistrzu. Oszczędziłbyś nam obu mnóstwa kłopotów, gdybyś zechciał iść o własnych siłach. Powiedz mi teraz, gdzie mogę znaleźć jakiś sznur; nie chciałbym korzystać z twojego paska.
— Nie mam sznura — odparł. Wobec tego jednak związałem mu ręce paskiem.
— Uwolnię cię, kiedy znajdziemy się wystarczająco daleko stąd, ale tylko wówczas, gdy dasz mi słowo, że nie będziesz próbował ucieczki.
— Okazałem ci gościnę w moim domu. Czyżbym uczynił ci coś złego?
— Owszem, ale teraz nie ma to znaczenia. Lubię cię, mistrzu, a także szanuję. Mam nadzieję, że nie będziesz miał mi za złe tego, co robię, podobnie jak ja nie wziąłem ci za złe tego, co mi uczyniłeś. Peleryny wysłały mnie tutaj po to, żebym cię przyprowadził, a ja zawsze staram się wywiązywać z podjętych zobowiązań. Nie schodź za szybko. bo jeśli się potkniesz, nie będziesz mógł chwycić się poręczy.
Zaprowadziłem go do pokoju, w którym przyjął mnie poprzedniego wieczoru, i wziąłem nieco chleba oraz paczkę suszonych owoców.
Nie uważam się już za niego — ciągnąłem — ale zostałem wychowany na… — Niewiele brakowało, a powiedziałbym,,kata". lecz chyba po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, iż nie jest to właściwe słowo i posłużyłem się oficjalnym określeniem używanym przez członków konfraterni — …na Poszukiwacza Prawdy i Skruchy, My dotrzymujemy obietnic.
— Mam wiele obowiązków, szczególnie na tym piętrze, gdzie spałeś.
— Obawiam się, że będziesz musiał o nich zapomnieć. Milcząc wyszliśmy na zbocze skalistego wzgórza.
— Pójdę z tobą, jeśli zdołam — odezwał się po dłuższym czasie. — Szczerze mówiąc, wiele razy przymierzałem się do tego, by ruszyć przed siebie i nigdy się nie zatrzymać.
Odparłem, że jeśli da mi słowo honoru, natychmiast go rozwiążę, ale on pokręcił głową.
— Mógłbyś wówczas pomyśleć, że złamałem przysięgę. Nie zrozumiałem, co ma na myśli.
— Twój świat jest twoim światem i mogę w nim egzystować tylko wtedy, jeśli prawdopodobieństwo mojego zaistnienia będzie odpowiednio wysokie.
— Ja przecież nie zniknąłem w twoim domu, prawda?
— Rzeczywiście, gdyż prawdopodobieństwo twojego zaistnienia było całkowite. Stanowisz część przeszłości, z której wywodzimy się ja i mój dom, nie wiadomo natomiast, czyja należę do twojej przyszłości.
Pomyślałem o zielonym człowieku z Saltus, który wydawał się całkiem solidny.
— Czyżbyś miał zamiar prysnąć jak bańka mydlana? A może rozwiejesz się jak dym?
— Nie wiem — odparł. — Nie mam pojęcia, co się ze mną stanie ani gdzie się znajdę, kiedy to nastąpi. Być może w ogóle przestanę istnieć w jakimkolwiek czasie… Właśnie dlatego nigdy nie opuściłbym mego domu z własnej woli.
Zacisnąłem rękę na jego ramieniu — zapewne przypuszczałem, iż w ten sposób zdołam go przy sobie zatrzymać — i ruszyliśmy w drogę. Szedłem trasą wyznaczoną przez Manneę, wiec Najdalszy Dom wznosił się za nami. równie trwały i rzeczywisty, jak zwykły dom. Myśli miałem zaprzątnięte tym wszystkim, co niedawno zobaczyłem i usłyszałem, w związku z czym przestałem zwracać uwagę na mego więźnia. Wzmianka, jaką uczynił na temat tkaniny, przypomniała mi o Valerii; ściany pokoju, w którym jedliśmy ciastka, były zawieszone wielkimi tkanymi obrazami, to zaś, co mówił o wielokrotnie przeplatanej nici. mogło stanowić aluzję do labiryntu tuneli, który musiałem pokonać, aby dotrzeć do Ogrodu Czasu. Chciałem mu o tym powiedzieć, lecz w tej samej chwili przekonałem się, że ściskam w ręku jedynie powietrze. Najdalszy Dom uniósł się lekko, tak że przez jedno uderzenie serca przypominał statek na oceanie lodu, po czym wtopił się w ciemne skały wzgórza. Rzekomy lód okazał się tym, za co wziąłem go początkowo, to znaczy kłębowiskiem chmur.