Dwie triady ruszyły ku wnętrzu, od czasu do czasu kryjąc się w szczelinach kory. Denisse, ciemnowłosa, wysoka kobieta z triady Thanyi, mniej więcej co minutę wystawiała głowę, szybko rozglądała się dokoła i z powrotem chowała pod powierzchnią.
— Naliczyliśmy sześcioro wokół znaku plemiennego — wyjaśniała Thanya. — Ciemna odzież. Może z Ciemnej Kępy.
— Intruzi na drzewie! — Głos Sal był radosny i pełen zapału. — Nigdy przedtem nie walczyłyśmy z najeźdźcami! Byli jacyś obywatele wyrzuceni za bunt, dawno temu… kilkoro z nich zabiło Przywódcę, reszta poszła za nimi. Może osiedli w Ciemnej Kępie? Buntownicy… Thanya, jaką mieli broń?
— Przecież nie pójdziemy i nie zapytamy, prawda? Denisse mówiła, że widziała coś podobnego do ogromnych strzał. Nie potrafiłyśmy nawet określić ich płci, ale jeden nie ma nóg.
Wyminęły szczelinę zarośniętą siwizną.
— Ich sześciu, nas sześć — policzyła Smitta. — Może przeoczyłyście kogoś… nie wiem, czy nie posłać po triadę Jeel.
Sal wyszczerzyła zęby jak wilczyca.
— Nie.
— I nie — dodała Thanya w imieniu swojej triady.
Minya nie powiedziała nic — przywódczyni triady przemówiła w jej imieniu — ale poczuła ogromną radość. Właśnie teraz najbardziej potrzebowała porządnej walki.
Denisse przycupnęła po kolejnym rekonesansie.
— Intruzi — powiedziała śmiertelnie spokojnym tonem. — Mamy tu intruzów, trzysta metrów w głębi naszego terytorium i sto na prawo, kierują się na zewnątrz. Co najmniej sześciu.
Idźmy powoli — zaproponowała nagle Thanya. — Chciałabym przesłuchać choć jednego. Nie wiem, czego oni tu chcą.
— A co nas to obchodzi? To, czego chcą, nie należy do nich.
Thanya odpowiedziała jej uśmiechem.
— Nie jesteśmy grupą dyskusyjną, tylko Szwadronem Triunów. Chodź, zobaczymy!
Mozolnie torowały sobie drogę przez korę. Wreszcie Denisse wystawiła głowę i szybko schowała się z powrotem.
— Dotarli do Dłoni Checkera.
Czyszczenie pnia z pasożytów było jednym z zadań Szwadronu Triunów. Grzyby-wachlarze były niebezpieczne dla drzewa i zarazem jadalne; ale jeden z nich cieszył się specjalnymi przywilejami. Znaleziono go około dwudziestu lat temu i od tego czasu pozwolono mu rosnąć dalej. Minya słyszała o niezwykłym pupilku szwadronu. Wysunęła głowę nad korę…
Byli tam: mężczyźni i kobiety, o całkowicie ludzkim wyglądzie.
— Więcej niż sześciu: ośmiu… nie, dziewięciu, ubrani jak brudni cywile. Pokryte sadzą czerwone ubrania, bez kieszeni… Rąbią trzon! Zabijają go… Zabijają Dłoń Checkera!
Smitta wrzasnęła i rzuciła się w tamtą stronę.
Nie było rady. Sal ryknęła: „Naprzód w imię Golda!” i Szwadron Triunów rzucił się w kierunku intruzów.
Wachlarz sterczał z pnia niby gigantyczna dłoń, biała z czerwonymi paznokciami. Jego łodyga wydawała się z daleka nieproporcjonalnie cienka i delikatna, ale okazała się w rzeczywistości grubsza od torsu Gavvinga. Zaczął ją siec sztyletem. Jiovan zabrał się za drugą stronę.
— Ściągniemy go w dół pnia — dyszał Jiovan. — Ale jak przedrzemy się z nim przez kępę do Rynku?
— Może nie będzie trzeba — wtrącił Clave. — Przyprowadzimy plemię do grzyba. Niech sami sobie z niego wycinają kawałki, takie, jakie im będą potrzebne.
— Najpierw odetnijcie brzeg — poradziła Merril.
Term zaoponował:
— Uczony będzie chciał dostać taki czerwony kawałek.
— I na kim go wypróbuje? No dobrze, zostawcie trochę frędzli dla Uczonego. Ale tylko trochę!
Trzon był twardy. Zrobili pewne postępy, ale ramiona Gavvinga nie nadawały się na razie do użytku. Wycofał się zatem, ustępując miejsca Clave’owi. Przyglądał się tylko, jak cięcie się pogłębia.
Może już go wystarczająco osłabili?
Wbił kołek w korę i przywiązał do niego linę. Skoczył na grzyb, uderzając całą siłą nóg.
Wielka dłoń pochyliła się pod jego ciężarem, po czym odskoczyła, psotnie podrzucając go w niebo. Przekręcił się, chwycił linę i nagle ujrzał coś, czego nie dostrzegli inni, bo byli zbyt blisko pnia.
— Pożar!
— Co? Gdzie?
— Na zewnątrz, pół klomtera stąd, może mniej. Nie wygląda na duży.
Słońce skryło się za zewnętrzną kępą, częściowo pogrążając pień w cieniu. Gavving widział tylko pomarańczowy żar w otoczeniu chmury dymu.
Kątem oka pochwycił błysk. Mocno pociągnął za linę, zanim jego mózg odnotował, że koło biodra ze świstem przeleciał miniaturowy harpun.
— Drzewne żarcie! — wrzasnął. Nie, to nie oddawało sytuacji. — Harpuny!
Jiovan chwiał się niezdecydowanie; spod łopatki wystawało mu ostrze. Clave walił obywateli po ramionach i pośladkach, żeby szybciej się chowali. Coś przeleciało nad nimi w pewnej odległości: kobieta, krępa, rudowłosa baba odziana w szkarłat, z kieszeniami od piersi po biodra, co sprawiało, że wyglądała jak w ciąży ze wszystkich stron. Lecąc przez niebo, rozłożyła coś w rękach — coś, co błyszczało, jak smuga światła.
Ich oczy spotkały się i Gavving wiedział, że to broń, zanim jeszcze zdążyła wystrzelić. Chwycił się kory i przetoczył. Coś przeleciało obok niego jak maleńka iskra i łupnęło w korę tuż obok jego kręgosłupa: miniharpun z żółtymi i szarymi piórami błyskacza na końcu. Przetoczył się jeszcze dalej, żeby skryć się za grzybem-wachlarzem.
Clave’a nie było w zasięgu wzroku. Odziani w purpurę wrogowie płynęli wzdłuż ściany kory, wrzeszcząc coś bez sensu i zadając śmiertelne ciosy. Czerwonowłosa kobieta miała nogę przebitą harpunem. Wyrwała go, odrzuciła i zaczęła rozglądać się za celem.
Wybrała najłatwiejszy: Jiovana, który nawet nie próbował się ukryć. Dostał drugi miniharpun prosto w pierś.
Używały strąków. Szczupły, odziany w purpurę mężczyzna zauważył Gavvinga, ale zbyt mocno napiął broń i cięciwa pękła. Wrzasnął z wściekłości i otworzył strąk, aby dostać się do Gavvinga. W drugiej dłoni trzymał metrowej długości nóż.
Gavving odskoczył z drogi, wyciągnął własny nóż i szarpnął linę, żeby się podciągnąć. Mężczyzna z hukiem uderzył w korę. Zanim doszedł do siebie, Gavving siedział mu na plecach. Ciął po gardle przeciwnika. Nieludzko silne palce wpiły mu się w ramię niczym zęby mieczoptaka. Gavving zwolnił chwyt i wbił nóż w bok tamtego. Szybko! Uchwyt zelżał.
Drzewo zadygotało.
Gavving nie od razu to zauważył, bo sam dygotał z wrażenia. Ujrzał, jak ogromna ściana kory zaczyna się trząść, ale stwierdził, że to najmniejszy z jego problemów i rozejrzał się za przeciwnikiem.
Rudowłosa kobieta wylądowała na pniu opodal, nie zważając na krew plamiącą jej spodnie. Patrzyła tylko na dygoczące drzewo. Czy znajduje się poza zasięgiem? Gavving spróbował rzucić harpunem i natychmiast schował się za wielki wachlarz.
Niepotrzebnie. Przebił ją na wylot. Spojrzała w jego stronę ze zdumieniem i umarła.
Odziani w purpurę przeciwnicy krzyczeli do siebie, ale ich głosy tonęły w coraz głośniejszym huku. Jiovan nie żył, przebity dwiema pierzastymi strzałami. Jinny trzymała przed sobą mniejszy grzyb-wachlarz, w drugiej ręce dzierżyła harpun. Term wyturlał się z zagłębienia w korze, zobaczył, co robi Jinny, i poszedł w jej ślady. Miniharpun uderzył w tarczę Jinny. Dziewczyna wyszczerzyła zęby i rzuciła się w tamtym kierunku. Jayan i Term deptali jej po piętach.
Gavving przyciągnął harpun, a wraz z nim martwą kobietę. Jej ramiona i nogi drgały lekko. Poczuł, jak gardło ściska mu fala mdłości. Wyrwał harpun i zajął się oglądaniem dziwnej, lśniącej broni, którą kobieta wciąż ściskała w dłoni. Nie dane mu było dokończyć oględzin.
Drzewo zadygotało znowu. Niski, stłumiony ryk trwał dalej, taki dźwięk musi towarzyszyć rozpadaniu się światów. Kora usunęła się spod nóg Gavvinga, rudowłosy trup przetoczył się, wymachując kończynami. Chłopak próbował stanąć na nogi, gdy ktoś skoczył na niego z boku.
Ciemne włosy, ładna, blada twarz w kształcie serca… i purpurowe ubranie! Gavving dźgnął harpunem wprost w oczy napastniczki.
— Ogień! — krzyknęła Tanya. — Odetnie nas od kępy! Musimy go wyminąć! — Odpalała strąk po strąku, przemykając po korze ku zewnętrznej stronie.
Minya usłyszała, ale nie przystanęła. Smitta nie żyje, Sal nie żyje, a zabił je jeden chłopiec. Zakradła się od tyłu.
Chłopak nosił szkarłatny strój, jak obywatele. Jego jasne włosy podwijały się lekko w kształt hełmu, broda była ledwie widoczna. Twarz wykrzywiał mu grymas strachu i morderczej furii. Rzucił się na nią, odskoczył przed ciosem jej miecza, kora wymknęła mu się z palców stóp. Przez sekundę chciała się na niego rzucić, zabić go w imię honoru triady Sal, a potem wiać!
Nie było czasu. Thanya miała rację. Ogień mógł odciąć ich wszystkich, zablokować z dala od Kępy Daltona-Quinna… no i trzeba było odzyskać łuk Sal. Minya okręciła się na pięcie i odskoczyła, odpalając strąk, aby nabrać szybkości.
Ciało Sal unosiło się swobodnie, w martwej dłoni zaciskając plemienny skarb. Za plecami Minyi jasnowłosy młodzik uchwycił się kory dla równowagi i rzucił swoją ręczną strzałę. Minya wierzgnęła, aby zmienić kierunek i pozwoliła, aby broń ze świstem przeleciała obok. Odwróciła się i ujrzała jakiś kształt, który nagle przesłonił jej widok.
Nie był to normalny, ludzki kształt. Przez chwilę znieruchomiała, zdumiona; nadal nie pojmowała, co się z nią dzieje, kiedy czyjaś pięść grzmotnęła ją w twarz.
Gavving udał, że nie słyszy wrzasków odzianych w purpurę kobiet. Dwie z nich uciekały teraz, strzelając ze strąków, aby unieść się dalej, ponad pień. Trzecia skakała zygzakiem wzdłuż pnia. Za to ciemnowłosa, która próbowała go zabić, teraz cofała się bokiem do miejsca, gdzie Gavving pozostawił… pozostawił tę krępą, rudowłosą kobietę, ściskającą zakrzywiony kawał srebrzystego metalu.
Merril wyskoczyła ze szczeliny dosłownie przed nosem ciemnowłosej. Jej pięść wystrzeliła i ugodziła obcą w szczękę z takim trzaskiem, że Gavving usłyszał go nawet poprzez…
… przez niski, rozdzierający dźwięk, który do tej pory ignorował, walcząc o życie; dźwięk przywodzący na myśl niebiosa pękające na pół. Teraz usłyszał wysoki, przenikliwy wrzask Terma, pełen paniki, choć słowa ginęły w huku.
Ale Gavving nie musiał ich słyszeć. On już wiedział.
— Clave!Claave!
Clave wyskoczył ze szczeliny i krzyknął:
— Gotów! Czego chcecie?
— Musimy skakać — wrzasnął Term. — Wszyscy!
— O czym ty mówisz?
— Drzewo pęka. Tylko tak przeżyjemy!
— Co?
— Każ wszystkim odskoczyć jak najdalej!
Clave rozejrzał się wokoło. Jiovan unosił się obok, martwy. Przywiązany, ale martwy. Term już płynął w powietrzu, zwijając linę. Gavving… Gavving przebiegł po drgającej korze, wyrwał coś z dłoni odzianego w purpurę trupa i ruszył dalej wzdłuż pnia. Jayan i Jinny nie było w zasięgu wzroku. Alfin warknął, widząc, że przeciwniczki znikają w zewnętrznej chmurze dymu. Glory i Merril również wytrzeszczały oczy z niedowierzaniem.
„Podejmij decyzję. Teraz. Wiesz zbyt mało, ale musisz zdecydować. Właśnie ty. Jak zawsze ty”.
Gavving. Gavving i Term to starzy przyjaciele. Czy Gavving o czymś wiedział? Porwał broń napastniczki i biegł dalej po pniu… biegł po mięso, które pozostawili, idąc po grzyb. Oczywiście, będą potrzebowali jedzenia, jeśli opuszczą pień.
Umysł Terma mógł nie wytrzymać. Ale Gavving ufał mu… i wszystko działo się jednocześnie: drzewo dygotało i jęczało, obcy zabijali i uciekali… Clave miał w plecaku strąki. Będzie mógł sprowadzić obywateli z powrotem, kiedy wszystko się uspokoi.
— Term, wiązać liny do drzewa? — zawołał.
— Nieee! Drzewne żarcie, nie!
— Dobrze! — Przekrzykiwał hałas przypominający koniec świata. — Jayan, Jinny, Glory, Alfin, wszyscy skakać! Skakać z dala od drzewa! Nie przywiązujcie się!
Reakcje były różne. Merril wytrzeszczyła na niego oczy, przemyślała to sobie i odepchnęła się. Glory tylko się gapiła. Jayan i Jinny wyskoczyły z ukrycia jak para spłoszonych ptaków zrywających się do lotu. Alfin wczepił się w korę, jakby walczył o życie. Gavving? Gavving walczył o uwolnienie grubej nogi linonosa z kawałka mięsa.
Kora dygotała w dalszym ciągu, dźwięk wypełniał drzewo i niebo, purpurowo odziani zabójcy zniknęli z pola widzenia i… nikt nie interesował się grzybem. Clave rzucił się do trzonu.
Wachlarz ugiął się pod jego ciężarem, oderwał i powoli obrócił się kapeluszem w dół. Palce Clave’a pogrążyły się w białym miąższu. Masa zdawała się nabierać prędkości. Kora coraz szybciej tańczyła pod kręcącym się grzybem, ognisty wiatr powiał Clave’owi w twarz i ucichł, zanim ten zdążył nabrać tchu.
To niemożliwe. Oszołomiony Clave ujrzał, jak pęki płomieni cofają się w obu kierunkach. Nie ma drzewa. Obywatele unoszą się w powietrzu. Nawet Alfin w końcu skoczył. Ale drzewo, gdzie jest drzewo? Nie ma żadnego drzewa. Grzyb w zaciśniętych pięściach Clave’a zmienił się w półpłynną miazgę. Wrzasnął, otaczając ramionami trzon. Byli zagubieni w przestworzach.