ROZDZIAŁ XXII Drzewo Obywateli

Odczyty Kendy’ego zaczęły zanikać. Za to widok z rufowej i dolnej kamery MONT-a był idealny. Miał zatem dwa doskonałe punkty obserwacyjne na gwiazdy i gęstniejącą atmosferę Dymnego Pierścienia. Rufowa kamera pokazywała spływające za nią smugi plazmy. Kendy zaczął wyszukiwać w widmie linie krzemu i metali: oznaki, że powłoka MONT-a zaczyna się gotować. Rzeczywiście, było trochę uszkodzeń, ale niewiele więcej, niż mógłby oczekiwać od nowego pojazdu.

Wewnątrz kabiny MONT-a rosło stężenie dwutlenku węgla. Drgania wzmagały się coraz bardziej. Pasażerowie cierpieli; oddychali ciężko szeroko otwartymi ustami. Temperatura była już prawie normalna i ciągle wzrastała. Sylwetka za sterami rozerwała pasy bezpieczeństwa i zaczęła zdzierać z siebie odzienie. Kendy nie mógł uzyskać odczytów medycznych z winy rosnącej jonizacji, ale pilot już wcześniej znajdował się pod ogromnym obciążeniem psychicznym.

Niezależnie od tego, czy MONT przeżyje, czy nie, sytuacja wydawała się nieciekawa. Kendy sam już nie wiedział, co by wolał.

Pokpił sprawę.

Zasada była prosta i wielokrotnie z powodzeniem służyła Państwu: aby zostać wtajemniczonym, kandydat musiał popełnić jakąś okropną zbrodnię. Później już nigdy nie mógł zdradzić sprawy, bo wówczas sam przed sobą przyznałby, że popełnił czyn haniebny.

Jedyne zastrzeżenie było równie proste: nie należało wydawać rozkazu, jeśli istniał choć cień wątpliwości, czy zostanie wypełniony.

Kendy był wściekły i było mu wstyd. Próbował zmusić tamtych do lojalności, nakazując im egzekucję, a tymczasem omal sam nie zrobił z nich buntowników! Musiał wycofać się szybko i z twarzą, ale nie dana mu była taka możliwość, ponieważ narastająca wokół MONT-a jonosfera uniemożliwiła komunikację. Odczyty medyczne podpowiadały mu, że i tak go okłamali, choć trudno było mu powiedzieć, w czym. Do tego również nie powinien był ich zmuszać! Nie wiedział nawet tyle, żeby zorientować się, co przed nim ukrywają.

Teraz już za późno. Jeśli prześle im jakąś śmiercionośną poprawkę kursu, jonizacja ją zakłóci. Jeśli przeżyją, opowiedzą o Kendym, który, chociaż silny, jest jednak naiwny i łatwo go zbić z tropu. Jeśli umrą… Kendy pozostanie tylko legendą, pogrążoną w zamierzchłej przeszłości.

Przedni ekran był plamą ognia. MONT pogrążał się w atmosferę. Kendy stracił już nawet czujniki kabiny.


Mieli przed sobą płomień, bladoniebieski, ciągnący się smugami na boki. Term czuł jego żar na twarzy. Znów zaczną tracić powietrze: czarna obwódka lodu wokół okna dziobowego już zaczęła zmieniać się w błoto… wrzące błoto. Mylił się jednak. To gorące jak ogień powietrze sprężone przed dziobem przedostawało się do wnętrza.

Zderzali się z różnymi obiektami. Na małe nie zwracali uwagi, dużych starali się unikać.

Term ściskał kurczowo poręcze fotela. Sterowanie montem w tych warunkach było naprawdę okropne, ale obserwowanie, jak robi to Lawri, było czystym horrorem. Z jej sztywnej postawy, zaciśniętych szczęk i obnażonych zębów widać było, że dziewczyna znajduje się na granicy histerii. Jej dłonie, niczym szpony, unosiły się nad błękitnymi wzorami, zawisały na chwilę, sięgały, cofały się, by wreszcie uderzyć lekko w którąś kreskę. Jemu także drżały dłonie, gdy widział, że dziewczyna zbyt wolno reaguje na niebezpieczeństwo.

Fotele były zajęte. Obywatele sprzeciwiali się siadaniu na nich, ale Term wrzeszczał tak długo, aż usłuchali. Ciało Konia przymocowali do zawieszeń ładunkowych, Marka, srebrnego człowieka, postawili przy mocowaniach ściennych. Ściskał je z nieludzką siłą, podobnie jak Clave, który zaklinał się, że poradzi sobie o własnych siłach. Wszyscy pozostali, nawet giganci, zostali przywiązani do foteli, które oferowały przynajmniej pewne zabezpieczenie przed ciągiem z dziobu. Nie był to taki sam ciąg jak od głównego silnika. To było jak atak. Powietrze próbowało rozbić monta na atomy płonącej gwiezdnej materii.

Lawri całe życie spędziła w moncie. Musiała być w tym lepsza niż Term. Uparła się i miała rację. Term chwycił poręcze fotela i czekał, aż zostanie rozgnieciony niczym pluskwa.

Mont leciał na wschód i ku wnętrzu. Całkowe drzewa widoczne były w perspektywie, skrócone do trzech… nie, czterech zielonych kropek, trudnych do zauważenia… ale Lawri już je spostrzegła. Odpaliła silniki manewrowe. Na wprost widniał kawałek zielonego puchu. Lawri odpaliła silniki z lewej burty… mont leniwie okręcił się w kółko, dygocząc, kiedy rozpędzone powietrze omiotło dziób z boku. Przednie manewrowe: mont cofnął się lekko, zbyt wolno. Puszek nadął się i przemienił w nadlatującą dżunglę.

Na rufie rozległ się jęk bólu. To Clave’owi nie udało się utrzymać przy kolejnym wstrząsie. Srebrny człowiek podtrzymywał go w pozycji stojącej, przyciskając mu dłoń do piersi.

Zanim dżungla zdążyła ich minąć, Term dostrzegł ptaki i szkarłatne kwiaty. Lawri wyprostowała kurs. Staw musnął ich o włos; kropelki, które ciągnął za sobą, zabębniły o powłokę jak miliardy dzwoneczków. W powietrzu unosiło się coraz więcej śmieci…

… które mijały ich coraz wolniej.

Coś zagrodziło im drogę, niczym zielona pajęczyna. Mogła to być połówka całkowego drzewa ze zdziczałą kępą, gdzie liście rozpościerały się jak gaza, a pień kończył wzdętą naroślą. W drobnych gałązkach igrały ptaszki. Mieczoptaki wisiały na skraju.

Term nigdy nie widział takiej rośliny… a Lawri właśnie od niej odlatywała.

— Lawri… — zaczepił ją.

— Po wszystkim — szepnęła. — Cholera, jaka jestem zmęczona. Jeffer, weź stery.

— Już trzymam. Odpocznij.

Lawri z całych sił potarła oczy. Term dotknął niebieskich tarczek, by jeszcze bardziej zwolnić pojazd. Końcem palca ustawił w kabinie normalną temperaturę. I tak było już dość ciepło. Gdyby nie to, że tak bardzo wyziębili ją wcześniej, zanim weszli w atmosferę, teraz pewnie już by padli z gorąca.

Obejrzał się na pasażerów. Z Plemienia Quinnów pozostało sześcioro. W sumie dwanaście osób, aby dać początek nowemu plemieniu…

— Wróciliśmy — powiedział. — Tylko jeszcze nie wiem, dokąd. Wszyscy żyją? Czy ktoś potrzebuje pomocy medycznej?

— Lawri! Udało ci się! — zaskrzeczała Merril. — Przeżyliśmy na tyle długo, żeby zachciało nam się pić!

— Mamy mało paliwa i brakuje nam wody — burknął Term. — Znajdźmy jakiś staw. A potem wybierzemy sobie dom.

— Otwórz drzwi — poprosiła Jayan. Poluzowała pasy i przeszła na rufą. Jinny deptała jej po piętach.

— Dlaczego?

— Koń.

— Racja. — Otworzył śluzę. Do monta wpadł świeży wietrzyk. Pachniał słodko, czysto, cudownie. Dopiero teraz zauważyli, że powietrze w moncie śmierdziało. Był to zastały smród drzewnego pożywienia, strachu i gnijącego mięsa, i wielu ludzi chuchających sobie w twarze. Jak mogli tego wcześniej nie zauważyć?

Bliźniaczki odwiązały ciało, krzywiąc się niemiłosiernie, i wypchnęły je za drzwi. Term odczekał, aż w ślad za trupem podążą kości łososioptaka.

A potem odpalił silniki rufowe. Jeśli spotkam jego ducha, nawet mnie nie rozpozna, pomyślał. Jak mogę powiedzieć, że mi przykro? Nigdy nie używaj głównego silnika, jeśli nie…

Koń zniknął w niebie.


Staw był ogromny i obracał się tak szybko, że przybrał kształt soczewki. Tak szybko, że rozsiewał wokół mniejsze stawy. Term wybrał jeden z mniejszych zbiorników, nie większy niż sam mont. Pozwolił pojazdowi dryfować, aż znalazł się tak blisko, że dziób dotykał srebrzystej kuli.

A wtedy wydarzyło się coś, od czego zabrakło mu tchu. Ujrzał wnętrze stawu. Były tam wodne stworzenia o kształcie długich łez z małymi skrzydełkami, tańczące w labiryncie zielonych nitek. Włączył światła i woda rozjarzyła się. Tam, wewnątrz, była dżungla, a pływające podwodne ptaki całymi chmarami przelatywały pośród roślin.

Lawri go obudziła.

— Chodź, Jeffer. Nikt inny nie wie, jak to się robi. Wybierz dwóch buntowników z dobrymi płucami.

Poszedł za nią na rufę. Nie zapytał, po co są potrzebne płuca, dopóki sam się nie domyślił.

— Clave, Anthon… potrzebujemy siły mięśni. Przynieście gurdy. Są lepsze od płuc, pani Uczony.

— Gurdy, jasne. Gdybyście lepiej zaplanowali ten bunt, rozmontowalibyście pompę i zabrali na pokład.

Roześmiał się i pomyślał: „A może w ogóle powinienem był spytać cię o radę?”. Jednak nic nie powiedział. Po tym, co Lawri przeszła, można się tylko było cieszyć, że żartuje, nawet jeśli był to humor rodem z dziupli.

Zanim zamontowała węża do tylnej ściany, Term wyniósł drugi jego koniec na zewnątrz. Po sieciach spowijających kadłub nie zostało ani śladu. Nawet zwęglenia odpadły. Przywiązał się, zanim skoczył w stronę odległej o parę metrów wody. Obok niego zaraz pojawił się Clave z gurdami, też dobrze przywiązany. W ślad za nim przybyły Jinny i Jayan.

Teraz wyszli wszyscy. Mark zdjął kombinezon i przywiązał się do Anthona. Merril, Ilsa, Debby… W plątaninie lin rzucili się do wody i pili do syta. Aż do tej chwili Term nie dopuszczał do siebie myśli o pragnieniu. Teraz jednak poddał się i zanurzył głowę i ramiona w stawie, jakby próbował go połknąć w całości. Światła monta oświetlały wodę wokół niego.

Nadszedł czas zabawy. A dlaczego nie? Pociągnął za linę i wyprysnął z wody, zanim zdążył się utopić. Pozostali obywatele pili, pluskali się, myli siebie i innych.

Czy Lawri została sama w moncie?

Sama — u sterów pojazdu, który mógł zawisnąć obok stawu i obryzgać ogniem mężczyzn i kobiety. Musieliby wybrać pomiędzy spłonięciem a utonięciem… Ujrzał, jak Lawri wychodzi z monta w towarzystwie Minyi i Gavvinga. Był nieostrożny, na szczęście oni nie. Od tej chwili Term cały czas miał ją na oku, pamiętając, aby nie zostawiać jej samej.

Z pluskiem skoczyła do wody. Myli się nawzajem z karłem i rozmawiali półgłosem, ale w zasięgu słuchu Anthona. Ruchy dziewczyny były szybkie i rozdygotane. Po operacji wejścia w atmosferę wydawała się napięta jak struna. Term nagle poczuł, że jego podejrzenia są idiotyczne: biedaczka nie byłaby w stanie nawet pomyśleć o zdławieniu buntu. Zastanawiał się tylko, czy nie będzie miała koszmarnych snów.


Pompowali po kolei. Technika była prosta: należało wcisnąć szyjkę gurdy do węża, ostrożnie, ponieważ w ruchu było ich aż trzy, ścisnąć, zanurzyć pod wodę, ścisnąć znowu, poczekać, aż się napełni, ścisnąć…

— Ramiona mi wysiadają — oznajmiła Minya i podała gurdę Merril. Dzięki mięśniom łuczniczki wytrzymała dłużej od innych. Gavving stał nieruchomo w wodzie, w pewnej odległości od nich. Nadział już na harpun cztery dziwaczne, zwinne, łuskowate wodne ptaki. Minya obserwowała go przez chwilę, zastanawiając się, co on naprawdę sądzi o rosnącym w niej gościu.

A co ona o tym myśli? Ciąża stanowiła część jej przeszłości. A przeszłość umarła dla wszystkich, zwłaszcza dla nich, dla obywateli oddalonych o setki tysięcy klomterów i burz samego Golda od swoich domów. Będzie miała dziecko. Był taki czas, kiedy straciła już nadzieję, iż to kiedykolwiek nastąpi… lecz co w tej chwili czuje Gavving?

— Nikt jakoś nie wspomina o Sharlsie Davisie Kendym — zauważyła Merril.

— A po co? — zdziwiła się Debby. — Nie obchodził nas przedtem, to i teraz nie będzie.

— Ale mimo wszystko… zobaczyć Kontrolera to jest coś. Coś, o czym opowiemy naszym dzieciom. Ktoś taki stary na pewno wiele się nauczył…

— Jeżeli nie kłamał albo nie zwariował.

— Wiedział o wszystkich faktach — zaoponował Term. — Uwierzyliśmy mu przecież! Może miał tylko kasety, tak jak ja. Uczony karzeł, uwięziony w moncie, a my omal nie podzieliliśmy jego losu, i wcale nie jest aż taki bystry. Przełknął historię Marka…

— No, no, przecież była genialna! — ryknął srebrny człowiek.

— Opowiedziałeś niezłą historię, Mark, ale dlaczego mnie poparłeś?

Minął oddech lub dwa, zanim karzeł zdecydował się odpowiedzieć:

— Przecież wiesz, że nie popieram tej przeklętej rewolucji manusów.

— Tak, wiem. No to dlaczego?

— To go nie powinno było obchodzić. Kimkolwiek jest. Czymkolwiek jest.

— Taak… miał trochę ciekawych maszyn. Może sam jakośutknął na pokładzie „Dyscypliny”… chciałbym zobaczyć „Dyscyplinę”.

Lawri nawet nie próbowała pompować. Zginała palce, zastanawiając się, czy w ogóle się zagoją. Czuła jeszcze wokół siebie odór strachu, ale tego przynajmniej się pozbyła.

— Nie negocjowałabym z Sharlsem Davisem Kendym, nawet gdyby podarował mi „Dyscyplinę”. Brzydki, arogancki karmiciel drzew. Chciał zabić Marka, jak ty zabijasz indyka, ponieważ przyszedł czas. Bo mu to odpowiadało. Pomiatał nami jak manusami!

Roześmiali się wszyscy. Nawet Mark.

Po trzech godzinach ich ramiona były już tylko samym bólem. Niebieski wskaźnik wewnątrz wskazywał H20:260.

— Dość? — zapytał Term Lawri.

— Na to, co chcemy zrobić…

— Myśleliśmy, że polecimy do domu — wtrąciła Debby.

Clave prychnął, ale wszyscy czekali na odpowiedź Lawri.

— Nigdy nie znalazłabym Drzewa Londyn — niechętnie odparła dziewczyna. — Stany Carthera są jeszcze mniejsze. I jedno, i drugie znajduje się po innej stronie Golda. Będziemy musieli przyspieszyć na zachód, odpaść od Pierścienia ku wnętrzu i pozwolić, aby Gold nas obrócił. Chcecie jeszcze raz ruszyć na Golda?

Uśmiechnęła się, widząc ich reakcje.

— Ja też nie. Jestem zmęczona. Możemy dotrzeć do innego drzewa i zacumować monta. Zbudujemy pompę, zanim będziemy potrzebować więcej wody.

— My oczywiście wolelibyśmy dżunglę — wtrąciła Ilsa.

Jedna z kobiet zjeżyła się:

— Nas jest dziewięcioro, a was troje. Jeśli…

— Spokojnie, Merril — powstrzymał ją Clave. — Ilso, jesteś pewna? Możecie poruszać dżunglą i to ci się podoba, tak?

Ilsa ostrożnie skinęła głową.

— To tylko jedna z rzeczy, jakie nam się podobają w dżungli — dodał Anthon. — Ale przecież możecie to robić tylko raz na dwadzieścia lat. Jeśli zacumujemy pojazd… monta do środkowej części drzewa całkowego, będziemy mogli poruszać je, gdzie i jak będziemy chcieli.

— A dlaczego nie dżungla?

— A gdzie oprzesz monta?

Anthon rozważał to przez chwilę.

— Lej? Nie, mógłby nagle wypuścić gorącą parę — uśmiechnął się nagle. — Was i tak jest więcej niż nas. Jasne, wybierzcie drzewo.


Znaleźli grupkę ośmiu niewielkich drzew, od trzydziestu do pięćdziesięciu klomterów długości. Term bez pytania wybrał największe. Zawisł na przednich silnikach nad zachodnią częścią kępy.

Zupełna dzicz. Wzdłuż pnia spływał strumień, spadając wprost do dziupli. Term rozejrzał się za zaokrąglonymi kształtami starych chat, ale ich nie znalazł. Liście wokół dziupli nigdy nie były przycinane, nie zauważył też ścieżek pogrzebowych ani miejsc do wysypywania śmieci. I żadnych ziemskich roślin, nawet w charakterze chwastów.

Kępa wyglądała kusząco.

— Chyba jesteśmy tu pierwsi — rzekł wesoło. — Lawri, wymyśliłaś już, jak tu wylądować?

— Ty jesteś przy sterach.

Przemyślał wszystko szczegółowo.

— Obawiam się, że najlepiej będzie zacumować go przy pniu i zejść w dół.

— Po drzewie?

— Już to robiliśmy. Clave poprowadziłby większość grupy w dół, a na przykład Gavving i ja zaczekalibyśmy na górze. Mont byłby używany do operacji ratowniczych. Kiedy wszyscy zejdą na dół, Gavving i ja pójdziemy za wami. Już się kiedyś wspinaliśmy.

— Daj spokój — odparł Clave. — To drzewne żarcie trwałoby o wiele za długo. Term, przestań wydziwiać i ląduj w dziupli.

— Podpalimy ją!

— No to spróbujemy na innym drzewie!

Kiedy wspomniał o możliwości wylądowania w dziupli Drzewa Londyn, Lawri omal nie wyskoczyła ze skóry. Teraz tylko przetarła oczy. Chyba była zmęczona…

Wszyscy byli zmęczeni. Dość już mieli wstrząsów i obcości. Clave miał rację, opóźnienie byłoby torturą, a drzew mieli aż nadto.

W dziczy trudno znaleźć miejsce do lądowania. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, tylko zieleń. Na pewno nigdy nie było tu suszy. Zapali się, czy nie?

Ruszamy na Golda.

Podleciał do dziupli i wbił monta w listowie na tyle mocno, żeby w nim pozostał. Wszyscy ruszyli do drzwi, choć wciąż jeszcze czuli skutki uderzenia. Bezładnie wyskakiwali na zewnątrz, ponchami gasząc niewielkie pożary.

Wreszcie mieli czas się rozejrzeć.


Minya stała roześmiana, dysząc ciężko. Jej czarne, gęste włosy były mokre i sterczały na wszystkie strony, poczerniałe poncho zwisało z ramienia. Złapała Gavvinga za rękę i wrzasnęła radośnie:

— Koptery!

— Nie wiedziałem, że lubisz koptery! — zaśmiał się Gavving.

— Ja też nie. Ale na Drzewie Londyn wyrywali koptery, kwiaty i wszystko, czego nie dało się spożytkować.

Uderzyła w jedną, drugą, trzecią dojrzałą roślinę. Strąki nasienne z brzęczeniem wzbiły się w górę.

Nagle znalazła się z nim twarzą w twarz i spojrzała mu w oczy.

— Udało się. Wszystko tak, jak zaplanowaliśmy. Znaleźliśmy wolne drzewo i jest nasze!

— Sześcioro. Sześcioro z Kępy Quinna… Przepraszam.

— Dwanaścioro. I będzie więcej.

Walczyła z ogniem z drapieżnym wdziękiem, w czym nie przeszkadzało jej lekkie zgrubienie na wysokości bioder.

Jest moje, pomyślał Gavving. Niech wygląda jak ja albo jak jakiś łowca manusów… jak Harp, jak Merril! Moje… nasze!

Właśnie to jej powie, kiedy przyjdzie odpowiedni czas. Na razie jednak zabrzmiałoby to zbyt poważnie.

— W porządku, wszystko, co widzimy, jest nasze. Jak je nazwiemy?

— Wiesz, co mi się najbardziej podoba? Kiedy mówię „obywatel”, mam na myśli każdego z nas. Nie jestem triunem, nie jestem manusem… Drzewo Obywateli?


Liście miały taki sam smak jak na Kępie Quinna przed suszą, kiedy Term był dzieckiem. Leżał na plecach w dziewiczym listowiu i ssał je w zadumie.

Nagle uświadomił sobie, że z głębi łaciatego cienia obserwuje go Lawri. Obejmowała się ramionami; wydawała się zmarznięta albo zdenerwowana, skulona jak w obronie przed ciosem.

— Nie możesz się odprężyć? — krzyknął. — Zjedz trochę liści!

— Jadłam. Są dobre — odparła beznamiętnie.

Ogarnęła go złość.

— No to czym się martwisz? Nikt cię tu nie nazwie łowcą manusów. Uratowałaś nam życie i wszyscy o tym wiedzą. Jesteś czysta, syta, wypoczęta, bezpieczna i podziwiana. Odpocznij, pani Uczony. Skończyło się.

Nie chciała spojrzeć mu w oczy.

— Jeffer, jak to brzmi? W promieniu dziesięciu tysięcy klomterów jest tu tylko dwóch obywateli Drzewa Londyn. Czy to wystarczy, żebyśmy… się lepiej rozumieli?

Przykucnął i podniósł na nią wzrok. Dlaczego pyta o to właśnie jego?

— Myślę, że tak.

— Mark też tak uważa.

— No to świetnie.

— Nie musiał tego mówić. Rozmawialiśmy trochę o budowaniu chat, to wszystko. Ale on patrzy na mnie tak, jakby wiedział! Jakby był tylko zbyt uprzejmy, żeby o tym ze mną rozmawiać już teraz! No, ale dokąd mam pójść? Kto tu jeszcze jest? Jeffer, nie każ mi wychodzić za karła!

— Eee… pewnie — mruknął Term.

Odwróciła się konwulsyjnie, by spojrzeć mu w twarz. Podniósł rękę, jakby chciał powstrzymać ją od mówienia.

Właściwie dwoje Uczonych powinno stanowić dobrą parę, prawda? To ma sens. Ale ty widziałaś, jak zamordowałem Klance’a. Nie ostrzegłem go. Nie wygłosiłem mowy o manusach, o wojnie i sprawiedliwości. Po prostu zabiłem go przy pierwszej okazji, jaka się nadarzyła. Zabiłbym i ciebie, żeby się wyrwać z tamtego miejsca.

Nie przytaknęła. Nie powiedziała ani słowa.

— Możesz wsadzić mi harpun w brzuch, kiedy będę spał. Nie popędzaj mnie. Muszę pomyśleć.

Czekała, a on myślał. Teraz już wiedział, czemu Lawri tak go irytuje tą nieszczęśliwą miną. Czuł się winien i ona o tym wiedziała. Chyba nie tego oczekiwał od kobiety?

Czy chciał się ożenić? Zawsze myślał, że tak, a wśród siedmiu kobiet i pięciu mężczyzn Bezimiennej Kępy… cóż, nieżonaty mężczyzna nie ma szans na przetrwanie w tak małym stadku. Powinien więc przynajmniej mieć możliwość wyboru żony. No więc kto?

Gavving i Minya, małżeństwo. Clave, Jayan i Jinny to jedna całość i bliźniaczkom chyba to odpowiada. Anthon, Debby i Ilsa pozostawili zapewne swoich partnerów w Stanach Carthera, ale teraz są wolni… Anthon może tak nie myśli, a nawet gdyby Debby lub Ilsa były wolne… cóż, przelotna zabawa mogłaby być nawet przyjemna, ale one wyglądają tak dziwnie! Pozostaje… Lawri.

Zwrócił się do niej, prawie pewien, że uda mu się wykręcić.

— Lawri, czy przebaczysz mi zamordowanie Klance’a?

— Mówisz o morderstwie, nie o zabiciu?

— Nawet nie twierdzę, że to była wojna. Wiem, czym był dla ciebie, Lawri.

Odwróciła się do niego plecami i rozpłakała. Term się nie odwrócił. Prawie ją zaprosił, żeby spróbowała go zabić. „Teraz albo nigdy, Lawri! Ty też potrafisz dodawać. Ja, Mark… albo nikt! Może właśnie daję Markowi następny powód, żeby mnie zabić. Czy chcę aż tak ryzykować?”

Spojrzała na niego.

— Przebaczam ci zamordowanie Klance’a.

— No to chodźmy do monta zarejestrować małżeństwo. Świadków zbierzemy po drodze.


Clave zajrzał do dziupli.

— Widzę tam kamienie. To dobrze, przydadzą się na budowę paleniska. Ugotujemy wodne ptaki Gavvinga. Powyrywamy trochę liści, żeby było miejsce. A gdzie zrobimy Rynek?

Nie zauważył w pobliżu zbyt wielu obywateli, a ci, którzy byli, wcale go nie słuchali.

Podniósł głos.

— Drzewne żarcie, musimy się zorganizować! Zbiornik. Tunele. Chaty. Zagrody. Może nie znajdziemy indyków, ale coś znajdziemy na pewno, na przykład dumba. Potrzebujemy wszystkiego. Wcześniej czy później zrobimy windy do punktu centralnego, żebyśmy mogli tam zacumować monta. Ale na razie…

Anthon leżał płasko na plecach, zanurzony w listowiu, z długą kobietą u każdego ramienia.

— Claave! — ryknął. — Nakarm tym drzeeewoo!

Clave uśmiechnął się do niego. Wyglądało na to, że Anthon reprezentuje opinię większości.

— Odpocznijcie, obywatele. Jesteśmy w domu.


Na dobre czy złe, żyli i byli bezpieczni w punkcie na dwóch trzecich odległości od Świata Goldblatta do skupiska mas i form życia wokół punktu L4.

Obiecywał im skarby wiedzy. Szkoda, że zdołał dać tylko ich przedsmak. Z pewnością przeżyli podczas wejścia w atmosferę wszystko, co im opisał… skoro w ogóle przeżyli. Bogowie dzikusów zawsze byli wszechwiedzący, prawda? A może raczej naiwni i łatwo było nimi manipulować? Pamięć Kendy’ego nie zawierała takich danych.

Nieważne: legenda i tak się rozejdzie.

„Pokażę wam, jak związać małe plemiona w jedno wielkie Państwo…”

Zmienił oprogramowanie MONT-a. Teraz MONT będzie obserwował ich zachowanie i wszystko rejestrował. Pozna dzieci Państwa, zanim jeszcze powrócą one do Kendy’ego…

Będzie znał tę jedną maleńką enklawę w ogromnej chmurze. Dymny Pierścień ma dość miejsca na różne rodzaje życia. 104 kilometrów sześciennych nadającej się do oddychania atmosfery to przecież trzydzieści razy więcej niż na Ziemi! Kendy zamarzył, żeby mieć tysiąc, nie, dziesięć tysięcy MONT-ów. Co oni teraz robią?

Nieważne. Wcześniej czy później pojawi się tam człowiek, gotów na wszystko, aby zbudować imperium, dość zdeterminowany, aby ukraść MONT-a, dość szalony, aby zawierzyć życie temu antycznemu, przeciekającemu pojazdowi remontowemu. Kendy już będzie wiedział, jak go użyć. Tacy właśnie ludzie pomogli stworzyć Państwo na Ziemi. W tym dziwnym środowisku zrobią to raz jeszcze.

Kendy czeka.

Загрузка...