ROZDZIAŁ XIX Srebrny Człowiek

Zbiornik pralniczy był dużym, szklanym cylindrem. Zwisał z dolnej części konara na linach wbitych w czarną korę nad głową Minyi. Wokół niego znajdowała się szeroka platforma pleciona z żywych gałązek. Krąg kamieni pod zbiornikiem podtrzymywał palenisko z węgli. Woda doprowadzana była rurą z dziupli aż tutaj. Imponująca konstrukcja, ale Minya była zbyt zmęczona, aby ją docenić.

Minya i Ilsa mieszały dwumetrową pałką brudne ubrania w spienionej wodzie. Wymagało to dużej uwagi i zręczności. Pozostawiona samej sobie mydlana zupa wykipiałaby z kotła wraz z ubraniami. Strażniczka Haryet zaglądała do nich co chwila, żeby sprawdzić, jak sobie radzą.

Minya jeszcze nie była ociężała, ale czuła już gościa, który rósł w jej wnętrzu. Ciąża Ilsy wyglądała wręcz zabawnie: potężna wypukłość na prostej kresce ciała. Podobnie jak inne, wyglądała już na całkowicie pogodzoną z losem. Raz powiedziała Minyi:

— Przez całe życie wiemy, że pewnego dnia mogą przyjść po nas łowcy manusów. No i przyszli.

Pod gałęzią znajdował się rząd chat. Większość kobiet wolała pozostać wewnątrz. Nie wszystkie były ciężarne. Niektóre karmiły swoich niedawnych gości. Wszystkie miały pracę: robótki na drutach, szycie, przygotowywanie posiłków, które następnie gotowano koło dziupli.

Ciszę zmącił nagle głośny szelest liści.

Z tunelu prowadzącego w dół od chaty badań wybiegła czwórka ludzi: Jayan i Jinny, strażniczka Dloris oraz mężczyzna z Floty z ręką na temblaku. Karal zauważył Minyę, podbiegł do niej i chwycił ją za ramię. Odskoczyła, przestraszona jego gwałtownością.

— Jesteś cała — wydyszał. — Świetnie. Minya, zostań pod gałęzią. Nie pozwól nikomu… n-i-k-o-m-u… wędrować gdziekolwiek.

— Nie mamy na to ochoty. Jesteśmy zbyt ciężkie. Myślałam, że mężczyznom nie wolno…?

— Nie zostanę tu, Minyo. Dwie windy i co najmniej jeden człowiek spadają z wysokości trzydziestu klomterów i nie wiemy, gdzie spadną. Muszę jeszcze ostrzec dzieci w szkółce. — Dotknął czubka jej nosa. — Zostań tutaj!

Potykając się i ciężko dysząc, ruszył biegiem w kierunku tunelu.

Jeśli coś się stanie, powiedział Term. Coś się dzieje i to na pewno, ale co? Czy Dloris będzie wiedziała?

Minya odgadła, gdzie może być strażniczka. Ruszyła wzdłuż rzędu chat i weszła do ostatniej. Nadeszły Dloris i Haryet.

— Przeliczyłyśmy kobiety — oznajmiła Dloris. — Brakuje Gwen. Nie widziałaś jej? Trzy metry wzrostu i blada jak duch, z rocznym gościem.

— Ostatnio nie. Co się dzieje?

— Wyjmijcie te ubrania i rozwieście do suszenia. Zgaście ogień. Macie liny? To dobrze, mogą wam się przydać.

Minya zwróciła się do Jayan i Jinny.

— Pomóż nam trochę, Jinny. Dobrze, że tu jesteś. Trzymajmy się razem. Wiesz może, co się dzieje?

— Nie. Karal wyglądał na ciężko wystraszonego.

— Czy to wojna?

— Lepiej zajmijmy się robotą, dopóki nie dowiemy się na pewno — poradziła Ilsa.

Ostrożnie manipulując kijami, wyjęły ze zbiornika odzież otoczoną galaretowatą masą. Pozostało trochę wody. Przewróciły zbiornik i odsunęły się, żeby kula wody mogła spłynąć leniwie na gorące węgle. W słabym wietrze Drzewa Londyn gorąca para nie rozchodzi się tak szybko, lecz raczej rozprzestrzenia się niewidzialną mgiełką, parząc dotkliwie.

Minya nigdy nie widziała, żeby zgaszono ten ogień. Dloris podejrzewa chyba coś okropnego.

Pracowały dalej. Umieściły pranie w prasie i ścisnęły je pomiędzy dwiema drewnianymi płytami. Woda wypłynęła powoli z kłębu tkanin i zaczęła ściekać w dół.

Coś uderzyło w listowie i spadło niedaleko.

Zamarły. Minya rzuciła się w gąszcz. Ilsa i Jinny deptały jej po piętach. Skierowały się w stronę, z której dochodził dźwięk. Minya wspięła się w górę, do miejsca, gdzie zatrzymał się spadający przedmiot.

O, tam widać ścieżkę połamanych gałązek. Poszła za nimi w dół, do miejsca, gdzie spoczywały połamane szczątki kogoś, kto był kiedyś oficerem Floty. Trup miał przy sobie miecz w pochwie i kołczan, wciąż jeszcze pełen strzał, choć brakowało łuku.

— Teraz wiemy, że to wojna — szepnęła Minya.

— Będziemy musiały zabić strażniczki — dodała Ilsa.

Minya podskoczyła.

— Co takiego? — zawołała wstrząśnięta. — Nieważne, masz rację. Myślałam, że ty… że już się poddałaś.

Ilsa tylko potrząsnęła głową.


Zachód wiedzie do wnętrza, wnętrze wiedzie na wschód. Z początku Term utrzymywał okno dziobowe skierowane prosto w dół. Spadali gładko i szybko… skierował monta na zachód i odpalił tylne silniki, żeby skorygować lot i nie oddalać się od pnia.

Pasażerowie byli sztywni z przerażenia, z wyjątkiem Lawri, która była sztywna z wściekłości. Wciąż mieli pasażera na kadłubie.

Anthon odezwał się drżącym i urywanym głosem:

— Chcę zauważyć, że możemy wrócić do Stanów Carthera. Mamy monta i srebrnego człowieka. Ci łowcy manusów nie mają nic, co byłoby dla nich cenniejsze. Możemy to wymienić na waszych manusów.

Propozycja brzmiała rozsądnie.

— Co ty na to, Clave? — zapytał Term.

— Daj to drzewu.

— Chcesz zabić kilku łowców. W porządku. Mogę to zro…

— Chcę ich sam uratować! Jestem Przywódcą Plemienia Quinna! Mają prawo do mojej ochrony! — splunął Clave. — Wymienić! Zaatakowali nas, my zaatakowaliśmy ich. Mamy monta i będziemy mieć też naszych ludzi. Dobrze, Term… Uczony… jakie jest twoje zdanie?

Spadali za szybko. Term obrócił monta dziobem w dół i odpalił silniki.

— Miło, że pytasz. Mamy Asystenta Uczonego, srebrny kombinezon i jedynego człowieka, na którego on pasuje. Może się zamienią. Zatrzymamy monta.

— Nigdy — warknęła Lawri. — Handel z manusami?

Anthon i Clave spojrzeli po sobie.

— Nieważne — podpowiedział Term i roześmieli się wszyscy. Sam ton głosu Lawri mówił więcej niż słowa.


Minya zatrzymała się i wyjrzała zza zasłony gałązek.

Strażniczki znalazły Gwen i teraz odprowadzały ją do chaty. Haryet beształa ją po drodze. Gwen była manusem w drugim pokoleniu. Niższa od Minyi, wydawała się teraz maleńka.

Słyszały, jak nadchodzimy, pomyślała Minya. Jinny chyba też zdała sobie z tego sprawę. Wyszła z szeleszczących liści dziesięć metrów na wschód od miejsca, gdzie stała Minya. Dobrze. Teraz pomyślą, że słyszały jedną osobę, a nie dwie.

Dloris podeszła do Jinny z błyskawicą w oku. Wyłamywanie nowych ścieżek było surowo zabronione.

Minya wysunęła się zza Haryet i dźgnęła ją od tyłu. Gwen z dzieckiem na ręku odwróciła się i wrzasnęła. Dloris okręciła się w miejscu i wytrzeszczyła oczy. Być może to miejsce, pełne matek i niemowląt, dawało strażniczce fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Reagowała powoli. Zanim sięgnęła do pałki, Jinny przycisnęła jej ramiona do tułowia, a Minya już biegła w ich stronę długimi susami.

Dloris pochyliła się do przodu. Jinny przeleciała jej nad głową i wirując wpadła na Minyę, która straciła cenne sekundy, żeby odskoczyć na bok. I oto Dloris już trzymała w pogotowiu pół metra twardodrzewa. Przed nosem ujrzała jednak miecz Floty.

— Czekajcie — jęknęła. — Czekajcie!

— Moje dziecko nie urodzi się jako manus! — krzyknęła Minya i rzuciła się naprzód.

Dloris odskoczyła w tył tanecznym krokiem. Za plecami miała tunel i Minya wiedziała, że strażniczka nie może się do niego dostać. Ruszyła na nią, gotowa odbić pałkę w bok. Jayan i Ilsa znalazły się za plecami Dloris. Jayan unosiła wielką kijankę, trzymając ją wysoko za trzonek, niczym miecz o dwóch rękojeściach.

Dloris upuściła pałkę.

— Nie zabijajcie mnie. Błagam.

— Dloris, powiedz nam, co się dzieje.

— Stany Carthera są na całym pniu. Nie wiem, kto ma przewagę.

— Mają monta?

— Monta? — Dloris wydawała się szczerze zdumiona.

Związały ją liną. Ilsa chciała zrobić coś więcej, ale Minya znała Dloris zbyt dobrze, żeby na to pozwolić. Haryet też by nie zabiła, gdyby… gdyby…


Gavving obserwował ognisty lot monta. Patry wciąż rozmawiał ze swoją skrzynką, zbyt daleko, żeby Gavving mógł coś usłyszeć, ale oficer Floty wydawał się wściekły i przerażony.

Zauważył, że Gavving go obserwuje.

— Ty! Wy wszyscy! Zostać tam, gdzie jesteście! Ruszcie się tylko i strzelam. Rozumiecie? Amy, ukryj się.

Dwaj ludzie z Floty ukryli się w listowiu.

— Jesteśmy przynętą — ponuro mruknął Alfin.

— Ich jest tylko dwóch.

— Naprawdę myślicie, że wasi towarzysze zajęli monta? — zainteresował się Koń. — Co z nim zrobią?

— Uratują nas — odparł Gavving z większą pewnością, niż rzeczywiście czuł. — Alfin, kiedy mont zejdzie w dół, skacz do drzwi i miej nadzieję, że się otworzą.

— Chyba całkiem ci odbiło — prychnął Alfin. — Naprawdę chcesz tym lecieć?

— Polecę wszystkim, byle się stąd wydostać, jeśli tylko uda mi się zabrać Minyę.

— Ale gdzie jest Minya? Słuchaj, Gavving… Pamiętam, jak miałeś czerwone, zapuchnięte oczy i wylewałeś rzeki łez. Tutaj mają własną pogodę. Nikt nie jest głodny, nikt nie czuje pragnienia. Dobre, zdrowe drzewo z dobrymi zbiorami ziemskich roślin. Mam odpowiedzialną funkcję…

— Tobie się tu podoba?

— Och… drzewne żarcie. Może nie podoba mi się nigdzie. U Daltonów-Quinnów też słuchałem rozkazów. Spotykam się ze strażniczką, to miła kobieta, choć trochę dla mnie za duża. Tego nie miałem w Kępie Quinna. Kor jest rok czy dwa za stara dla obywateli, ale poradzimy sobie… a ta skrzynia mi się nie podoba.

— A mnie tak — przemówił Koń. — Gavving, daj mi miejsce Alfina.

Mont spadał wprost na nich. Lepiej, żeby na jego pokładzie byli przyjaciele! Jeśli tak nie jest, umrze w walce.

— To nie moja decyzja — powiedział do Konia. — Rób to samo co ja. Zobaczymy, co powie Clave.

— Zrobione.

— Alfin, masz ostatnią szansę.

— Nie.

— Dlaczego?

Alfin spojrzał mu w oczy.

— Tu jest wiatr.


Wrzask przerażenia Gwen sprawił, że i dziecko zaczęło krzyczeć. Teraz uspokajało się powoli. Gwen włożyła całą duszę w dłonie, które gładziły i poklepywały maleństwo. W oczach miała pustkę.

Konspiratorki ignorowały Gwen, zresztą z wzajemnością. Raz tylko Ilsa zatrzymała ją, gdy kobieta próbowała wrócić do chat. Nie chciały, żeby opowiedziała o wszystkim pozostałym kobietom.

— Ilsa, jesteś pewna, że tego chcesz? — zapytała Jayan.

Jinny nie była brzemienna, Jayan i Minyi ich stan jeszcze nie przeszkadzał. Ilsa była w gorszej sytuacji.

— Ja też nie chcę, żeby moje dziecko urodziło się manusem.

Konar zadygotał pod potężnym ciosem.

— Druga winda — domyśliła się Ilsa. — Karal mówił o dwóch.

— Minya, ty rozmawiałaś z Termem — zagadnęła Jayan. — Co powiedział?

— Kazał nam iść w górę. Będzie próbował przejąć monta. Jeśli mu się to nie uda…

— Wtedy już nie żyje — podsumowała Ilsa. — Wszyscy wojownicy Stanów Carthera zginą także, a my nigdy się stąd nie wydostaniemy. Z tego wynika, że musi mu się udać. Na pewno ma teraz monta i tylu wojowników Stanów Carthera na pokładzie, ilu udało mu się zebrać, a teraz próbuje się do nas dostać. Kto idzie z nami?

Nikt nie podsunął żadnego imienia.

— Jesteśmy jedynymi nowymi manusami — odparła Jayan. — Pozostali niech sobie wojują sami.

— Nie wejdziesz na górę.

Obejrzały się, zaskoczone. Dloris odwróciła oczy od ich twardych spojrzeń. Powtórzyła z uporem:

— Nie wejdziecie na górę. Tunele prowadzą do grani i do dziupli. Nie ma tunelu łączącego nas ze szczytem kępy, bo tam mieszkają mężczyźni. Żadna z was nie jest w stanie wyciąć tunelu w liściach, a jeśli już wyjdziecie na górę, będzie was widać jak moby ‘ego w garnku.

— No to co?

— Czekajcie, aż przyjaciele po was przyjdą.

Ilsa potrząsnęła głową.

— Karal na pewno już ewakuował wyższe poziomy.

— Ilso, to wielki, skomplikowany labirynt, który nie łączy się z górą. Możesz się tylko zgubić.

— A co ty z tego będziesz miała, Dloris?

— Pozwolicie mi żyć. Nie powiecie nikomu, że pomogłam.

— Dlaczego?

— Sama kiedyś chciałam uciec. Teraz już zbyt długo byłam strażniczką. Ktoś na pewno będzie chciał mnie zabić. Ale naprawdę nie możecie iść w górę. Zostańcie tu i czekajcie.

Spojrzały po sobie.

— Ty to robiłaś przez trzydzieści lat? Nie, dzięki, chyba już wiem, co zrobimy.


Term postukał w kontrolkę silnika… trudna sprawa. Trzeba ich było używać parami i sektorami, żeby nie zaczęły obracać montem. Opadł w listowie z potwornym hukiem, o dobrych kilka metrów od platformy, i natychmiast otworzył drzwi.

W ich stronę rzuciło się trzech mężczyzn. Gavving chwycił najstarszego za ramię. Ostatni ubrany był w błękit i miał przy boku miecz. Debby wycelowała starannie i przeszyła go strzałą z kuszy.

Gavving i obcy wciągnęli się do środka. Starszy człowiek dyszał ciężko.

— Ruszaj — polecił Gavving. — To jest Koń. Chce przyłączyć się do Plemienia Quinna. Alfin nie idzie. Podoba mu się tutaj.

Od drzwi odbił się pierzasty harpun. Term zamknął je szybko.

— Pozostawiłem Minyę i Jayan w kompleksie dla ciężarnych — powiedział.

— Co? Minya?…

— Nosi gościa, Gavvingu. Twoje dziecko. A mężczyznom nie wolno tam wchodzić. — Później powie Termowi całą prawdę… a przynajmniej jej część… Na razie, dla świadków, Minya nosi w sobie dziecko jej męża. — Ilsa też tam jest, Anthonie. Powiedziałem Minyi, żeby je wszystkie zebrała i szła w górę. Będziemy musieli na nie zaczekać.

Clave skinął głową. Gavving gapił się z rozdziawionymi ustami.

— Term, nie wiedziałeś, że tunele mężczyzn nie łączą się z tunelami kobiet? — zapytał.

— Co takiego?

— Będą musiały przejść całą drogę do grani lub do dziupli i z powrotem! Albo wyłamać nową ścieżkę… Term, oni na pewno je złapią!

Clave położył dłoń na ramieniu Gavvinga.

— Uspokój się, mały. Term, dokąd mogłyby pójść?

Term na próżno próbował zebrać myśli.

— Na grań — podsunął Koń. — Tam jest Flota. Może nikt nie zauważy kilku kobiet na Rynku albo w szkołach. A może zostaną tam, gdzie są, i będą czekać?

— Jinny będzie przy dziupli tak czy owak. Dobrze, lecimy. — Term odpalił przednie silniki.

Mont uniósł się nad kępę rufą do przodu, znacząc drogę pożarami.

— Podpalisz drzewo, idioto! — wrzasnęła Lawri.

Udał, że nie słyszy.

— Byłem w wiosce ciężarnych — wyjaśnił. — Natomiast nie byłem na Rynku.

— Alfin był — podsunął Gavving. — Jest wielki, sięga do samej dziupli. Jeśli wprowadzimy monta do dziupli…

Lawri zaczęła wić się w więzach.

— Nie możecie! Nie możecie spalić dziupli! Kim wy jesteście? To już nie żaden bunt, to niszczenie dla przyjemności!

— A może Drzewo Londyn przeprowadzi negocjacje ze zbuntowanymi manusami? — łagodnie zapytał Anthon.

Lawri milczała.

— Kłamstwo nic nie pomoże. Przedtem byłaś bardziej przekonująca. Lecimy po naszych ludzi.

Mont ruszył bokiem wzdłuż kępy, przyspieszając leniwie. Nagle nad głowami zobaczyli jasne niebo, a Term obrócił pojazd.

Spadali w kierunku dziupli. Mont zwolnił i zawisł nad nią. Term dotknął pary żółtych kropek. Bliźniacze promienie światła uderzyły w Rynek, jakby pojazd był słońcem na uwięzi.

Kobiety rzuciły się… do ucieczki. Same wielkoludki, skaczące jak żaby po podłożu ze splecionych gałązek. Żadna nie była wzrostu ani kolorytu Jinny.

— Zostaw — odezwał się Clave, jakby słowa sprawiały mu ból. — Ruszamy do wioski ciężarnych. Jak tam dotrzeć?

Term opuścił monta. Znajdowali się teraz poniżej kępy: pod stopami niebieskie niebo, nad głowami zieleń.

— Jest pod konarem. Najlepiej chyba będzie, jeśli podlecę tam od dołu. Może nie zrobię tego zbyt dokładnie, a może Flota już się połapała, o co nam chodzi. Jesteście przygotowani na walkę?

— Tak — odparło kilka głosów naraz.

Term wyszczerzył zęby.

— Może uda mi się zeskrobać z grzbietu tego srebrnego. Widzę, że jeszcze nas nie opuścił… a to co takiego?

Z listowia wypadały jakieś przedmioty. Kłąb tkanin związany liną. Drugie bochny chleba. Nieżywy ptak, oczyszczony i obdarty ze skóry. I nagle zielone niebo zaroiło się od kobiet: Jayan, Jinny, gigantka… Ilsa?

— Skoczyły — z podziwem szepnął Gavving. — A gdybyśmy nie przylecieli?

— Ale przylecieliśmy — ucięła Merril. — Bierz je!

Spadły jeszcze dwie skórzane torby, a za nimi jeszcze jedna kobieta — głową w dół, żeby dogonić pozostałe: Minya.

Term zamknął silniki i zastanawiał się przez chwilę. Słyszał jak przez mgłę krzyczące do niego głosy, ale udało mu się odseparować od irytującego hałasu.

Muszę je złapać w śluzę powietrzną. A co ze srebrnym? — zastanawiał się. Wciąż jeszcze był na grzbietowej powierzchni monta. Term obrócił pojazd tak, aby kadłub znalazł się pomiędzy karłem w kombinezonie a kobietami.

Rozdzieliły się. Potrzebne będą trzy manewry: najpierw Jayan i Jinny. Trzymały się za ręce, patrząc sobie w twarze, tak samo jak w dniu zniszczenia Drzewa Daltona-Quinna… Wydawały się dość spokojne, biorąc pod uwagę okoliczności. Mont podpłynął w ich stronę.

Srebrny człowiek zaczął pełznąć w stronę śluzy.

— Trzymajcie się — mruknął Term i wpuścił monta w korkociąg. Szybciej. W głowie mu się kręciło, widział za sobą pozieleniałe nagle twarze. Srebrny człowiek, zaskoczony podczas mijania narożnika, wisiał tylko na rękach. Term jeszcze raz użył silników, tym razem w kierunku przeciwnym do wirowania i mocno uderzył srebrnym człowiekiem o kadłub. Był wolny.

Szybko otworzył drzwi. Bliźniaczki już do niego płynęły. Plunął ogniem, żeby zwolnić monta, zatrzymał się tuż przed nimi, cofnął i przesunął w bok. Dziewczyny natychmiast wpełzły do pojazdu.

Niebieskie kształty wyroiły się na zielone niebo. Uzbrojeni ludzie Floty mieli ze sobą strzałostrąki, łuki nożne i coś jeszcze, do czego potrzeba było aż trzech ludzi.

Na spotkanie przyjdzie im jeszcze trochę poczekać.

— Posadźcie je — polecił Term Clave’owi. Minya będzie następna. Leciał montem, jakby przez całe życie nie robił nic innego. Stał się trochę nieostrożny: Minya zderzyła się z kadłubem i weszła do środka z zakrwawionym nosem.

— Przepraszam — mruknął. — Gavving, zostaw to, posadź ją na fotelu. Kto jeszcze został?

— To Ilsa — podpowiedział Anthon. — Strzelają do niej! Term, łap ją!

— Właśnie to robię. Potrzebujemy jedzenia i innych rzeczy? — Zatrzymał się między Ilsą a spadającymi oddziałami Floty. Zza pleców Ilsy jarzył się Voy. Strzały z łuków nożnych ze stukiem odpadały od powłoki, ale to łupnięcie nie pasowało do całości. Co…?

Wyraz przerażenia i determinacji na twarzy Ilsy zmienił się w radość. Term wiedział już, co się dzieje; nie musiał nawet patrzeć. Srebrny człowiek wrócił razem ze swoim miotaczem cierni. Był na górnej powierzchni kadłuba, poza zasięgiem drzwi, a Anthon właśnie zaczepił linę wokół talii Ilsy i powoli holował ją do środka.

— Posadź ją… — Term zorientował się, że fotele są zajęte — postaw ją przy tylnej ścianie i zostań przy niej. Nie ruszaj żadnych zamocowań. Debby, wbij strzałę w mięso, wciągniemy je do środka.

— A srebrny człowiek? — zaoponował Anthon.

— Jest blisko. Jeśli przejdzie przez drzwi, rzućcie się wszyscy na niego. Miotacz nie zabija, ale jeśli nas uśpi, to koniec.

— Przyniosłyśmy stos czystej bielizny i zapas wody — przypomniała Jinny.

— Wodę mamy. Bielizna… czemu nie? Hej, powiedziałem Minyi, żebyście poszły do góry. Dobrze zrobiłyście, inaczej nigdy byśmy was nie znaleźli.

— Jeśli masz monta, możesz nas znaleźć w niebie. Dlatego zebrałyśmy wszystko, co się dało, i skoczyłyśmy w dół.

Oddziały Floty nie opuściły zielonej dolnej części konara. Nic dziwnego. Jeśli nie uda im się odzyskać monta, jak wrócą na drzewo? Wyglądaliby żałośnie, gdyby nie ten ogromny, gwiezdny aparat, którego używali jak broni.

Cielsko łososioptaka było czarnym cieniem na boleśnie jasnej tarczy Voy. Anthon i Debby musieli zmrużyć oczy… ale ich strzały przebiły mięso, które zostało natychmiast wciągnięte do środka. Srebrny człowiek miał pewnie nadzieję, że ktoś pokaże głowę, ale nikt tego nie zrobił. Próbował wepchnąć się razem ze stosem ponch, a Term omal nie przytrzasnął go drzwiami. Przez to część ubrań musiała zostać za drzwiami, a wokół żółtego schematu pojawiła się czerwona obwódka.

— Nigdy wcześniej nie widziałem czerwonego. Co to znaczy? — zdziwił się Term.

Lawri raczyła odpowiedzieć.

— Awaria — rzuciła wzgardliwym tonem. — Wasza lina nie pozwala się, zamknąć śluzie.

Kiedy Term otworzył drzwi, czerwony sygnał ostrzegawczy znikł i Debby wciągnęła ładunek do środka. Srebrny już nie próbował wejść, widocznie się przestraszył. Była to jego ostatnia szansa i Term zamknął drzwi z westchnieniem prawdziwej ulgi.

Urwał w połowie westchnienia, kiedy zobaczył, że dolny monitor rozbłyska plamą czystej, oślepiającej czerwieni i znika z ekranu. Obraz z innych kamer pochwycił przebłyski jaskrawego szkarłatu.

— Czy to może nas zranić? — zapytał Anthon, a Lawri krzyknęła:

— Zobaczycie! Teraz nas przetną na pół!

— Siedzą nam już prawie na karku — potwierdził Clave. — Zaraz oblezą cały kadłub, jeśli nie…

— Nakarmcie tym drzewo — wrzasnął Term pod adresem ich wszystkich. Nie mógł myśleć. Co może im zrobić to światło? Ani Lawri, ani Klance nigdy o czymś takim nie wspominali.

Mamy wszystko, czego nam trzeba. Zostawiamy chleb, zostawiamy wodę. W drogę! Monta nigdy nie złapią!

Lawri zobaczyła, co on zamierza zrobić, i wrzasnęła:

— Zaczekaj! — ale Term nie czekał. Stuknął w sam środek grubej pionowej krechy.

Загрузка...