ROZDZIAŁ XV Drzewo Londyn

Gavving pedałował na bicyklu razem z trzema innymi manusami.

Wiatr nie był dość mocny, by go docisnąć do pedałów. Od otaczającego go w talii pasa do ramy bicykla biegły taśmy. Przyciskanie nogami pedałów wypychało go do góry. Po pierwszej przejażdżce myślał, że zostanie kaleką na całe życie. Nie kończące się pasmo dni zahartowało jego ciało i mięśnie, nogi już go nie bolały, a muskuły stały się twarde w dotyku.

Przekładnie bicykla wykonano ze starego metalu. Skrzypiały w czasie jazdy, rozsiewając odór starego tłuszczu zwierzęcego. Rama była masywna, wycięta z drewna. Kiedyś bicykl miał sześć przekładni. Gavving mógł bez trudu wskazać, skąd zdjęto dwie.

Rama była przywiązana do pnia w miejscu, gdzie kępa już się przerzedzała. Pedałując, z niebem nad głową, z kępą pod stopami, mogli jednak sięgnąć od czasu do czasu po zieloną strawę. Pracowali nago, pot lał im się ciurkiem z czół i spod pach.

Wysoko na pniu powoli sunęła w dół drewniana skrzynia. Druga, identyczna, wzniosła się już prawie poza zasięg wzroku.

Gavving pozwalał, aby jego nogi pracowały, podczas gdy on sam obserwował zjazd windy. Bezmyślna praca pozwalała swobodnie wędrować myślom, oczom i słuchowi.

Wokół pnia było jeszcze wiele innych konstrukcji. Ten poziom był poziomem przemysłowym, tu też pracowali wszyscy mężczyźni. Wydawało się, że na Drzewie Londyn zadania kobiet i mężczyzn nigdy się ze sobą nie pokrywały. Przynajmniej nie dla manusów. Czasem jedynie dzieci przybiegały tu gromadą, obserwując ich ogromnymi, błyszczącymi oczami. Dziś nawet ich nie było.

Obywatele Drzewa Londyn trzymali prawdopodobnie manusy od wielu pokoleń. Umieli to robić. Dokładnie rozproszyli Plemię Quinna. Nawet gdyby znalazł okazję do ucieczki, jak znajdzie Minyę?

Gavving pedałował równym rytmem, obserwując, jak burze okrążają leniwie gęsty kłąb na wschodnim ramieniu Dymnego Pierścienia. Gold był bliżej niż kiedykolwiek zdarzyło mu się go widzieć, jeśli nie liczyć tego strasznego czasu w dniach dzieciństwa. Wtedy Gold przeszedł bardzo blisko i wszystko uległo zmianie.

Dżungla wisiała o setki klomterów ponad zewnętrzną kępą: niewielka, nieszkodliwie wyglądająca kula zielonego puchu. Jak ci tam leci, Clave? — zastanawiał się Gavving. Czy złamana noga uratowała ci wolność? Merril, czy twoje karłowate nogi wreszcie na coś ci się przydały? A może teraz i wy staliście się manusami dla ludzi z dżungli? A może już jesteście martwi?

W ciągu ostatnich osiemdziesięciu pięciu dni, to znaczy dwudziestu snów, drzewo dryfowało wzdłuż wschodniej krawędzi warstwy chmur. W czasie podróży przez niebo do Drzewa Londyn powiedziano mu, że drzewo może się samo poruszać. Nie widział żadnych dowodów tej właściwości. Od czasu do czasu przepływała nad nimi fala deszczu… z pewnością drzewo zebrało już wystarczającą ilość wody.

Winda ustawiła się naprzeciw szczeliny i zaczęli z niej wysiadać pasażerowie. Gavving i pozostali przestali pedałować.

— Ludzie z Floty — wydyszał Koń. — Przyszli po kobiety.

— Co? — zapytał Gavving.

— Obywatele mieszkają na zewnętrznej kępie. Jeśli zobaczysz całe pudło mężczyzn, to znaczy, że przyszli na kobiety.

Gavving odwrócił wzrok.

— Dziewięć snów — dodał Koń. Miał około pięćdziesiątki, był o trzy centymetry niższy od Gavvinga, o piegowatej, łysej czaszce i niesamowicie silnych nogach. Pedałował na bicyklu od dwudziestu lat. — Pójdziemy do kobiet dopiero za czterdzieści dni. Nie uwierzysz, jaki jestem podrajcowany, kiedy o tym myślę.

Gavving zacisnął ręce na uchwycie ramy. Koń spostrzegł jego napięte mięśnie i zreflektował się:

— Chłopie, zapomniałem. Ja sam nigdy nie byłem żonaty. Urodziłem się tutaj. Przepadłem w teście, kiedy miałem dziesięć lat.

— Urodziłeś się tutaj? — zdołał wykrztusić Gavving.

Koń skinął głową.

— Mój ojciec był obywatelem. Przynajmniej matka zawsze tak mówiła. Kto tak naprawdę wie?

— To bardzo możliwe. Byłbyś wyższy…

— Nic podobnego, dzieci gigantów dżungli nie są większe od dzieci obywateli.

A zatem dzieci dżungli wyrastały na wyższe, ponieważ wiatr nie wywierał na nie nacisku.

— Jakie to testy?

— Nie wolno nam mówić.

— W porządku.

Nadzorca krzyknął:

— Pedałować, manusy!

Ruszyli. W dół zjeżdżała następna grupa pasażerów.

— Oblałem test posłuszeństwa — powiedział Koń, nie podnosząc głosu ponad zgrzyt przekładni. — Nieraz się cieszę, że nie poszedłem.

— Nie poszedłeś?

— Na inne drzewo. Właśnie tam idziesz, jeśli przejdziesz testy. Ejże, całkiem jesteś zielony. Myślisz, że twoje dzieci zostaną tu jako obywatele, jeśli przejdą testy?

— Tak mi się wydawało. — Nie, tego mu nie powiedzieli, choć pozwolili, aby tak wywnioskował. — Są inne drzewa? Ile ich jest? Kto na nich mieszka?

Koń zachichotał.

— Chciałbyś wiedzieć wszystko od razu? Wydaje mi się, że teraz są cztery takie pączkujące drzewa, zasiedlone przez dzieci manusów, które przeszły przez testy. Drzewo Londyn krąży pomiędzy nimi i zaopatruje je we wszystko, co potrzeba. Każde dziecko ma takie same szansę jak dziecko obywatela, ponieważ nikt nigdy nie wie na pewno, rozumiesz? Kiedyś też mi się wydawało, że chcę odejść, ale to było trzydzieści pięć lat temu.

— Myślałem, że zostanę wybrany do obsługi — ciągnął Koń. Powinienem był zostać. Jestem z drugiej generacji. A kiedy mi odmówili, omal nie oblałem pozostałych testów za uderzenie nadzorcy. Ten tam, Jorg — Koń wskazał mężczyznę pedałującego przed nim — właśnie tak przepadł. Biedny manus. Nie wiem, co robią ci ucywilizowani, kiedy przychodzą Święta.

Gavving jeszcze nie zdążył się nauczyć golić bez zacinania. Ale nie miał wyboru. Wszystkie manusy musiały się golić. Na Drzewie Londyn nie widział ani jednego mężczyzny z brodą, z wyjątkiem Patry’ego, ale on był oficerem Floty.

— Koniu, czy to dlatego każą nam się golić? Żeby ci ucywilizowani nie byli tak widoczni?

— Nigdy o tym nie myślałem. Może.

— Koniu… ty na pewno widziałeś, jak drzewo się porusza.

Głośny śmiech Konia zwrócił uwagę nadzorcy. Zniżył głos.

— Myślałeś, że to tylko bajki? Poruszamy drzewo mniej więcej raz na rok. Pracowałem także przy wodzie, to znaczy przy zasilaniu monta.

— Jak to jest?

— Po prostu wiatr wieje na ukos. Podejście do dziupli to jak wspinanie się na górę. Kiedy to się dzieje, grupy łowców nie wychodzą na wyprawy, musisz też przechylać kociołek. Cały pień drzewa zgina się lekko…


— Lawri — szepnął Term. — Mamy kłopoty.

Lawri obejrzała się. Staw przylgnął do kory jak spłaszczona półkula. Term wprowadził wąż do wody, a teraz woda płynęła na zewnątrz węża, tworząc coś w rodzaju kołnierza.

— Nie martw się tym. Wsiadaj na bicykl i pedałuj — poleciła mu Lawri. — I nie mów do mnie po imieniu.

Term przywiązał się do siodełka i zaczął kręcić pedałami. Przekładnia napędzała pompę. Pompa była normalny gwiezdnym gratem — cała z metalu, odbarwiona z wiekiem. Kołnierz wodny skurczył się, gdy ciecz została zassana do węża.

Dziwna była to praca dla Uczonego Kępy Quinna, podobnie jak dla Asystenta Uczonego Drzewa Londyn. Czy Klance nie wspominał, że tu będzie mu lepiej niż w normalnej grupie manusów? Zaczął się zastanawiać, co teraz robi Gavving. Pewnie martwi się o swoją nową, obcą żonę… i ma rację.

Lawri zaniosła tryskający wodą wąż do monta. Term nie widział, co dzieje się wewnątrz pojazdu. Pedałował.

W obecności Klance’a wydawało się, że jest równy Lawri. Za plecami Uczonego dziewczyna traktowała go jak szpiega albo jak manusa, albo jak jedno i drugie. Był czysty, najedzony, odziany. O pozostałych członkach Plemienia Quinna nie słyszał nawet plotek. Wraz z Lawri i Uczonym badali kasety, poszukując dawnej wiedzy. To było dość fascynujące zajęcie. Na razie jednak nie dowiedział się niczego, co mogłoby uratować Plemię Quinna.

Nadeszła noc. Voy i słońce skryły się za kępą. W przedziwnym, słabym świetle z kępy wypływały dwa strumienie błękitnego blasku. Jeśli patrzyło się wprost na nie, znikały. Term mógł je pochwycić wzrokiem, tylko kiedy spoglądał obok. Niemal wyobrażał sobie ludzkie istoty wylewające się jak dym z gurdy. Po prawej burcie Błękitny Duch, po lewej — Dziecko Ducha.

Uczony (ten Uczony) powiedział mu, że są to wyładowania energii pochodzącej z biegunów samego Voy. Uczony widywał je, kiedy był dzieckiem, ale Termowi nigdy nie udało się ich zobaczyć, nawet z punktu centralnego Drzewa Daltona-Quinna.

Zalewał go pot. Widział, jak winda wspina się po drzewie do swojej klatki. Wyszedł z niej mężczyzna z Floty i dwa manusy. Żaden z nich nie był gigantem z dżungli. Nie widział jeszcze manusa pierwszej generacji w Cytadeli, jeśli nie liczyć jego samego. Trójka weszła do kompleksu laboratoryjnego Uczonego i opuściła go szybko, niosąc naczynia po południowym posiłku.

— Zbiornik jest pełny — zawołała Lawri z monta.

Term ruszył z zapałem, którego nie czuł. Odpiął pas, wyrwał wąż ze stawu, W korze wokół Cytadeli zamontowano barierki z lin i drewniane pierścienie. Używał ich, wracając do monta.

— Mogę pomóc? — zawołał.

— Zwiń tylko wąż — poleciła Lawri.

W ciągu całej tej operacji nie pozwoliła mu wejść do monta. Wąż musiał sięgać do jakiegoś zbiornika wewnątrz pojazdu. Napełniali go ciągle; za parę dni będą to robić znowu.

Term zwinął wąż i ruszył w kierunku pudła. Z wnętrza dochodziły przekleństwa.

— Nie mogę poruszyć tego cholernego kołnierza — zawołała Lawri.

Term podszedł do wejścia.

— Pokaż — zawołał. Czyżby miało pójść tak łatwo?

Pokazała. Wąż był podłączony za pośrednictwem kołnierza do przedmiotu na tylnej ścianie.

— Trzeba go obrócić. W tę stronę — pokazała kierunek.

Term rozstawił szeroko stopy, uchwycił metalowy pierścień i pchnął z całej siły. Kołnierz drgnął. Jeszcze raz. I jeszcze raz, do chwili, aż luźno obracał mu się w rękach. Wąż wyskoczył z otworu, rozbryzgując kilka kropel wody. Lawri skinęła głową i odwróciła się.

— Asystencie Uczonego, gdzie płynie ta woda?

— Jest rozkładana na części — wyjaśniła. — Powłoka monta zbiera energię światła słonecznego i pompuje ją do wody. Woda rozkłada się. Tlen idzie do jednego zbiornika, a wodór do drugiego. Kiedy spotkają się w silnikach, energia wraca i uzyskujesz płomień.

Usiłował wyobrazić sobie rozkładającą się wodę, gdy Lawri spytała:

— Dlaczego chcesz wiedzieć?

— Byłem Uczonym. A dlaczego mi wyjaśniłaś?

Przesunęła się między fotelami i usiadła za pulpitem. Term przywiązał zwinięty wąż do haków w przestrzeni ładunkowej.

Zbiornik musi znajdować się za ścianą. Mont prawie nie miał już paliwa… które powinno być w dwóch częściach. Teraz pewnie jest dość paliwa. Sztuczny staw skurczył się w widoczny sposób.

Gdy znalazł się za jej plecami, Lawri uderzyła właśnie w błękitny przycisk. Obraz, który oglądała, zniknął, zanim Term zdążył go obejrzeć. Zapomniał już, o co właściwie pytał, kiedy Lawri obejrzała się na niego, mówiąc:

— Uczony właśnie tak mnie sprawdza. Odkąd miałam dziesięć lat. Jeśli nie potrafię odpowiedzieć, dostaję jakąś brudną robotę. Ale nie lubię, kiedy ktoś za mnie dotyka przycisków, Jeffer. Ta informacja jest poufna!

— Asystencie Uczonego, kto cię nazywa Lawri?

— Nie ty, manusie.

— Wiem o tym.

— Uczony. Moi rodzice.

— Nie wiem, jakie tu panują obyczaje w związku z małżeństwami.

— Manusy nie zawierają małżeństw.

— Ty nie jesteś manusem. Czy mąż będzie cię nazywał Lawri?

Śluza powietrzna zadudniła i Lawri odetchnęła z pewną ulgą.

— Klance?

— Tak. Włącz jeszcze raz ten obraz, dobrze, Lawri?

Spojrzała najpierw na Terma, potem na Klance’a.

— Zrób to — powtórzył Uczony. Lawri usłuchała. I tak postawiła na swoim. Pokaże sekrety wiedzy manusowi, ale tylko na żądanie i pod przymusem. Znowu gra dominacji. Gdyby naprawdę jej na tym zależało, sama wyjęłaby wąż.

Błękitne światełka i cyfry opisywały poruszanie się monta, zielone zarządzały czujnikami i przyrządami pojazdu, żółte poruszały drzwi, a białe czytały kasety… i tak dalej. Term był pewien, że robią znacznie więcej niż ogarnia jego wiedza. Czerwone? Nigdy nie widział czerwonych.

Za każdym razem, kiedy oglądał ten obraz, niektóre liczby stawały się większe. Teraz napisy głosiły — O2: l.664,H2:3.181,Klance z aprobatą skinął głową.

— Możemy ruszać w każdej chwili. Sądzę jednak, że powinniśmy napełnić cały zbiornik. Jeffer, chodź tu. — Wyłączył niebieski obraz i włączył żółty. — Ta liczba pokazuje, czy nie zbliża się burza, jeśli ją obserwujesz.

— Co to jest?

— Zewnętrzne ciśnienie powietrza.

— Czy nadciągającej burzy nie można po prostu zobaczyć?

— Nadciągającą, tak. Tworzącą się, nie. Jeśli ciśnienie idzie w górę lub w dół bardzo szybko przez dzień lub dwa, to znaczy, że tworzy się burza. Pozwala to wywrzeć wrażenie na obywatelach. Oczywiście, to poufne.

— Gdzie drzewo leci z tego miejsca? — zapytał Term.

— Poza zasięg deszczu. Potem do Drzewa Brighton, bo dawno nas tam już nie widzieli. Term, masz teraz dobrą okazję, żeby sobie obejrzeć wszystkie młode kolonie i wybrać jedną.

— A po co, Klance?

— Dla swoich dzieci, oczywiście.

Term roześmiał się.

— Klance, jak mam mieć dzieci, jeśli spędzę całe życie w Cytadeli?

— Nie wiesz, co to są Święta?

— Nigdy o nich nie słyszałem.

— No więc pod koniec każdego roku, kiedy Voy przesłania słońce, wszystkie manusy zbierają się koło dziupli. Święta trwają przez sześć dni, a manusy parzą się wtedy, plotkują i grają. Nawet dowozi się im jedzenie z zewnętrznej kępy. Święta rozpoczynają się za trzydzieści pięć dni.

— Nie ma wyjątków? Nawet dla Asystenta Uczonego?

— Nie martw się, pójdziesz — zachichotał Klance.

Lawri odwróciła się, pokazując im plecy. Bogactwo złotych włosów unosiło się nad jej karkiem. Jak wyglądałyby dzieci Lawri? Uczony chyba nie jest jej kochankiem. Term wiedział, że sprowadzał sobie manuski z wewnętrznej kępy. Jeśli Lawri nigdy nie opuszcza Cytadeli… to jak znajdzie sobie mężczyznę?

A może ja? — przyszło mu do głowy.

Manus może mieć dzieci, ale Lawri nie. Na to nic nie można poradzić. Nie miał odwagi myśleć o niej inaczej niż jak o przeciwniczce.


Ocknęła się, czując przy sobie inne ciało. Ostatnio zdarzało się to dość często. Minya poruszyła się ostrożnie, powstrzymując się przed otoczeniem ramionami śpiącego obok niej obywatela. Mogłaby go urazić.

Jej ruch zbudził go. Odwrócił się ostrożnie — jedno ramię miał przywiązane bandażem do torsu — i powiedział:

— Dzień dobry.

— Dzień dobry. Jak twoje ramię? — przez chwilę szukała w pamięci jego imienia.

— Nieźle je załatwiłaś, ale chyba wyjdę z tego.

— Ciekawa byłam, dlaczego przyszedłeś do mnie, skoro ci je złamałam.

— Nie mogłem o tobie zapomnieć — skrzywił się lekko. — Lawri nastawiała mi rękę, a ja wciąż widziałem twoją twarz o dwa centymetry od mojej, z obnażonymi zębami, jakbyś chciała zaraz chwycić mnie za gardło. Dlatego tu jestem.

Rozpogodził się.

— Oczywiście, okoliczności są zupełnie inne.

— Teraz lepiej?

— Tak.

Wreszcie przypomniała sobie, jak ma na imię.

— Karal, nie pamiętam żadnej Lawri.

— Lawri to nie manus. Jest Asystentem Uczonego… jednym z jego Asystentów, w każdym razie. Leczy ludzi z Floty, jeśli zostaniemy ranni.

Jeden z jego Asystentów?

— Słyszałam, że ten nowy Asystent jest manusem — zaryzykowała.

— Tak. Widziałem go z daleka. To nie gigant z dżungli. Jeden z twoich?

— Może. — Wstała, włożyła poncho. — Spotkamy się jeszcze?

— Może… — zawahał się i dodał: — Święta są za osiem snów.

Pozwoliła sobie na uśmiech. Gavving!

— Jak długo trwają?

— Sześć dni. I żadnej pracy.

— Cóż, na razie muszę pracować.

Karal znikł w listowiu, a Minya powoli wróciła na Rynek. Tęskniła za Kępą Daltona-Quinna. Właściwie przyzwyczaiła się już do najważniejszych różnic: ogromny Rynek, wszechobecni nadzorcy. Własna służalczość. Niewiele ją obchodziły. Tęskniła za winopnączem, za kopterami. Tu rosły tylko liście i starannie hodowane ziemskie rośliny: fasola, melony, kukurydza, tytoń, tak dokładnie wytresowane, jak ona sama.

Z tuzin manusek już wstało. Minya rozejrzała się za Jinny i dostrzegła ją przy dziupli. Karmiła drzewo, a spomiędzy liści widać było tylko jej głowę.

Plan dnia był ruchomy. Jeśli ktoś się spóźnił, pracował dłużej. Poza tym nadzorców niewiele obchodziło. Za to Minyę — tak! Będzie wszystko robić dobrze, stanie się przykładnym manusem… a potem przyjdzie może czas, żeby stać się kimś innym.

Usiłowała przypomnieć sobie brzmienie mowy Karala. Miał dziwny akcent, podobnie jak inni obywatele. Minya ćwiczyła go pilnie.

Wszystko to było dla niej nowe. Jej własne instynkty walczyły z wolą przetrwania: sprzeciw wobec napaści seksualnej, traktowanej jako bluźnierstwo przeciwko woli przeżycia.

Instynkt przetrwania zwyciężył. Wszystko będzie robić dobrze!

Jinny wstała, uporządkowała poncho i biegiem rzuciła się na zachód.

Minya krzyknęła. Była zbyt daleko, żeby ją usłyszano. Krzyczała i biegnąc pokazywała Jinny palcem. Dwie strażniczki, znajdujące się znacznie bliżej, zobaczyły, co się dzieje, i także puściły się biegiem.

Minya nie zatrzymywała się. Strażniczki — Haryet i Dloris, giganty z dżungli o twardych rysach, w nieokreślonym wieku — doganiały już uciekinierkę. Dloris wywijała nad głową obciążoną liną. Zawinęła dwa razy i rzuciła. Haryet czekała na swoją kolej, żeby także rzucić, podczas gdy Dloris ciągnęła. Lina stawiała opór przez dłuższą chwilę, potem puściła. Dloris straciła równowagę i upadła w tył.

Minya dotarła do krawędzi listowia w samą porę, aby zobaczyć, jak obciążony kamieniem koniec liny Haryet owinął się wokół Jinny. Dloris ponownie rzuciła swoją linę, zanim Jinny zdołała się uwolnić od poprzedniej. Uciekinierka najpierw miotała się przez chwilę, potem znieruchomiała.

Haryet przyciągnęła ją ku sobie.

Jinny leżała skulona na boku, z twarzą w ramionach i z podkurczonymi nogami. Teraz otaczała je już cała gromada manusek. Zanim Dloris odegnała je ruchem ręki, Haryet przewróciła Jinny na plecy, chwyciła ją za podbródek i siłą wyciągnęła jej twarz zza osłony ramion. Oczy dziewczyny pozostały zaciśnięte jak pięści.

— Pani Strażniczko — odezwała się Minya. — Proszę o chwilę uwagi.

Dloris obejrzała się, zdumiona ostrym tonem Minyi.

— Później.

Jinny zaczęła szlochać. Szloch wstrząsał nią, dygotała jak drzewo Daltona-Quinna, zanim rozpadło się na kawałki. Haryet przez chwilę przyglądała się beznamiętnie. Później okryła dziewczynę drugim ponchem i usiadła, żeby jej pilnować.

Dloris obejrzała się na Minyę.

— O co chodzi?

— Jeśli Jinny spróbuje jeszcze raz, i tym razem jej się uda, czy pani nie będzie miała problemów?

— Być może. I co z tego?

— Bliźniacza siostra Jinny jest z kobietami, które mają gości. Jinny musi się z nią zobaczyć.

— To zabronione — słabym głosem odparła gigantka z dżungli.

Kiedy obywatele tak mówili, Minya nauczyła się udawać, że nie słyszy.

— To bliźniaczki. Przez całe życie były razem. Powinno się im dać kilka godzin na rozmowę.

— Mówię ci, to zabronione.

— To tylko pani problem. Dloris wzniosła oczy w rozpaczy.

— Idź do grupy sortowania śmieci. Nie, zaczekaj. Najpierw pogadaj z tą Jinny, jeśli w ogóle zechce się odezwać.

— Tak, Strażniczko. Chciałabym też, żeby sprawdzono, czy nie jestem w ciąży, kiedy pani uzna za stosowne.

— Później.

Minya pochyliła się i wyszeptała wprost do ucha Jinny.

— Jinny, to ja, Minya. Rozmawiałam z Dloris. Spróbuje cię skontaktować z Jayan.

Jinny była nadal sztywna i ściśnięta jak węzeł.

— Jinny, Termowi się udało. Jest w Cytadeli, tam, gdzie mieszka Uczony.

Nic.

— Trzymaj się, dobrze? Tylko się trzymaj. Coś się na pewno stanie. Pogadaj z Jayan. Spytaj, czy się czegoś dowiedziała. — Drzewne żarcie, coś przecież musi do niej dotrzeć! — Dowiedz się, gdzie są trzymane ciężarne kobiety. Zobacz, czy Term przychodzi, żeby je badać. Może tak być. Powiedz, że się trzymamy i czekamy.

Jinny ani drgnęła. W końcu przemówiła stłumionym głosem:

— Dobrze, słucham. Ale nie wytrzymam. Po prostu nie wytrzymam.

— Jesteś silniejsza niż ci się zdaje.

— Jeśli jeszcze jakiś facet mnie wybierze, zabiję go.

Niektórzy lubią kobiety, które się bronią, pomyślała Minya.

— Czekaj — poleciła. — Czekaj, aż zabijemy ich wszystkich.

Po dłuższej chwili Jinny rozluźniła się i wstała.

Загрузка...