7. Mary, sama

Wreszcie stanęły jak w tańcu czcigodne

Drzewa i konar liczny rozpostarły

Pozawieszany obficie owocem...

John Milton. Raj utracony

Niemal w tym samym czasie kusicielka, której tropem wysłano ojca Gomeza, sama była kuszona.

– Dziękuję, nie, nie, to wszystko, czego potrzebuję, nic więcej, naprawdę, dziękuję – mówiła doktor Mary Malone do pary staruszków w oliwnym gaju, którzy próbowali jej wcisnąć więcej żywności, niż mogła unieść.

Mieszkali tam samotni i bezdzietni, w strachu przed upiorami, które widywali wśród srebrnoszarych drzew; lecz kiedy Mary Malone nadeszła drogą z plecakiem, upiory spłoszyły się i odfrunęły. Para staruszków zaprosiła Mary do małej, obrośniętej winem chatki, ugościła winem, chlebem, serem i oliwkami, a teraz nie chciała jej wypuścić.

– Muszę iść dalej – powtórzyła – dziękuję wam, jesteście bardzo mili... nie udźwignę... och, no dobrze, jeszcze jeden mały serek... dziękuję...

Najwyraźniej uważali ją za talizman przeciwko upiorom. Chciałaby, żeby mieli rację. Przez ten tydzień spędzony w świecie Cittagazze widziała tyle zniszczeń, tylu dorosłych pożartych przez upiory i zdziczałe padlinożerne dzieci, że te eteryczne wampiry budziły w niej zgrozę. Wiedziała tylko, że odfruwały, kiedy się zbliżała; ale nie mogła zostać z każdym, kto jej potrzebował, ponieważ musiała iść dalej.

Znalazła miejsce na ostatni mały kozi serek owinięty w liść winorośli, ponownie ukłoniła się z uśmiechem i po raz ostatni napiła ze źródła bulgoczącego wśród szarych głazów. Potem lekko klasnęła, naśladując staruszków, stanowczo odwróciła się i odeszła.

Wcale nie była tak zdecydowana, jak wyglądała. Ostatnia komunikacja z tymi istotami, które nazywała Cieniocząsteczkami, a Lyra nazywała Pyłem, odbyła się na ekranie komputera, który zniszczyła na ich polecenie. Teraz się zgubiła. Kazano jej przejść przez szczelinę w Oksfordzie, w którym mieszkała, w Oksfordzie świata Willa, co też zrobiła – i znalazła się w tym niezwykłym innym świecie, oszołomiona i drżąca z podziwu. Poza tym jej jedynym zadaniem było znalezienie chłopca i dziewczynki, a potem odegranie węża – cokolwiek to znaczyło.

Więc wędrowała, rozglądała się i pytała, i niczego nie znalazła. Teraz jednak, pomyślała, skręcając w wąską ścieżkę prowadzącą z gaju oliwnego, będzie musiała poszukać wskazówek.

Gdy tylko oddaliła się od małego gospodarstwa dostatecznie, żeby nikt jej nie przeszkodził, usiadła pod sosnami i otworzyła plecak. Na dnie, zawinięta w jedwabny szal, spoczywała książka, którą Mary miała od dwudziestu lat: komentarz do chińskiej metody wróżenia, I Ching.

Zabrała ją ze sobą z dwóch powodów. Po pierwsze, przez sentyment: dostała ją od dziadka i często z niej korzystała jako uczennica. Po drugie, kiedy Lyra po raz pierwszy znalazła drogę do laboratorium Mary, zapytała: „Co to jest?” i wskazała plakat na drzwiach, przedstawiający symbole z I Ching; a niedługo potem w trakcie spektakularnego seansu z komputerem dowiedziała się (tak twierdziła), że Pył ma wiele innych sposobów porozumiewania się z istotami ludzkimi, do których należała również chińska metoda wykorzystująca te symbole.

Więc pakując się pospiesznie przed opuszczeniem własnego świata, Mary zabrała też „Księgę Przemian”, jak ją nazywano, oraz małe łodyżki krwawnika, za pomocą których ją odczytywała. A teraz nadszedł czas, żeby z niej skorzystać.

Rozłożyła jedwabny szal na ziemi i zaczęła proces dzielenia i liczenia, dzielenia i liczenia i odkładania na bok, który tak często przeprowadzała jako porywcza ciekawa nastolatka, a później prawie nigdy. Niemal zapomniała, jak to się robi, lecz wkrótce rytuał powrócił, a wraz z nim poczucie spokoju i skupienia, które odgrywało tak ważną rolę w rozmowie z Cieniami.

W końcu otrzymała liczby, które wskazywały heksagram, grupę sześciu ciągłych lub przerywanych linii, po czym sprawdziła znaczenie. Ta część była trudna, ponieważ Księga wyrażała się w tak enigmatycznym stylu.

Mary przeczytała:

Wejście na szczyt

Po zapas pożywienia

Przynosi pomyślność.

Szpiegowanie wokół bystrymi oczami

Jak tygrys nienasycony w swym głodzie.

To brzmiało zachęcająco. Czytała dalej, śledząc tekst poprzez zagmatwane ścieżki komentarza, aż dotarła do słów: „Zachowanie spokoju to góra; to boczna ścieżka; oznacza małe kamyki, drzwi i otwory”.

Musiała zgadywać. Wzmianka o „otworach” przypomniała jej tajemnicze okno w powietrzu, przez które weszła do tego świata; a pierwsze słowa chyba wskazywały, że powinna iść w górę.

Jednocześnie podniesiona na duchu i zbita z tropu, zapakowała książkę oraz łodygi krwawnika i ruszyła dalej ścieżką.

Cztery godziny później była bardzo zgrzana i zmęczona. Słońce wisiało nisko nad horyzontem. Wyboista ścieżka skończyła się i Mary z coraz większym trudem wspinała się wśród porozrzucanych głazów i mniejszych kamieni. Po lewej zbocze opadało ku pejzażowi oliwnych i cytrynowych gajów, zaniedbanych winnic i opuszczonych wiatraków, mglistych w wieczornym świetle. Po prawej osypisko żwiru i kamyków sięgało do grani z kruszącego się wapienia.

Ze znużeniem zarzuciła plecak na ramiona i postawiła stopę na kolejnym płaskim głazie – lecz zanim jeszcze przeniosła ciężar ciała do przodu, zamarła. Światło odbiło się od czegoś dziwnego. Mary osłoniła dłonią oczy przed odblaskiem z piarżyska i spróbowała ponownie to wypatrzyć.

Znalazła: jakby tafla szkła wisząca w powietrzu bez żadnego oparcia, ale szkło bez wyraźnych świetlnych refleksów: po prostu kwadratowy kawałek odmienności. A potem przypomniała sobie wróżbę I Ching: „boczna ścieżka, małe kamyki, drzwi i otwory”.

To było okno, jak tamto na alei Sunderland. Zobaczyła je tylko w tym świetle; gdyby słońce stało wyżej, pewnie wcale by go nie zauważyła.

Podeszła do małego kwadratu powietrza z namiętną ciekawością, ponieważ nie zdążyła obejrzeć tamtego pierwszego; musiała uciekać jak najszybciej. Ale to drugie zbadała dokładnie, dotknęła krawędzi, obeszła je dookoła, żeby sprawdzić, czy robi się niewidzialne z drugiej strony, zanotowała absolutną różnicę pomiędzy „tym” a „tamtym”, niemal kipiąc z podniecenia na myśl, że takie rzeczy mogą istnieć.

Właściciel noża, który je zrobił mniej więcej w okresie amerykańskiej rewolucji, nie zamknął go przez niedbalstwo, ale przynajmniej wyciął je w miejscu bardzo podobnym do świata po tej stronie: na skalnym zboczu. Lecz skała po drugiej stronie była inna, nie wapień, tylko granit, i kiedy Mary przeszła przez otwór do nowego świata, znalazła się nie u podnóża wyniosłej grani, ale niemal na szczycie niskiego nasypu, górującego nad rozległą równiną.

Tutaj też zapadał wieczór. Usiadła, żeby odpocząć, złapać oddech i bez pośpiechu napawać się tym cudem.

Złociste światło wypełniające przestrzeń i nieskończona preria lub sawanna, jakiej nigdy nie widziała we własnym świecie. Chociaż prawie cała równina była porośnięta krótką trawą w niezliczonych odcieniach brązu, zieleni, ochry, płowej żółci i złota, i lekko sfalowana, co wyraźnie podkreślały długie promienie zachodzącego słońca, przecinały ją krzyżujące się linie czegoś, co wyglądało jak rzeki kamienia o jasnoszarej powierzchni.

Po drugie, tu i tam na równinie stały grupki najwyższych drzew, jakie Mary widziała w życiu. Pewnego razu w Kalifornii, uczestnicząc w konferencji fizyki wysokich energii, wzięła sobie wolne, żeby obejrzeć wielkie sekwoje, które wzbudziły w niej podziw; lecz czymkolwiek były te drzewa, przewyższały sekwoje co najmniej dwukrotnie. Listowie miały gęste i ciemnozielone, potężne pnie czerwonozłote w nasyconym wieczornym świetle.

I wreszcie na prerii pasło się stado jakichś zwierząt, zbyt daleko, żeby zobaczyć je wyraźnie. W ich ruchach była obcość, której Mary nie potrafiła pojąć do końca.

Czuła się strasznie zmęczona, poza tym głodna i spragniona. Gdzieś w pobliżu słyszała jednak zachęcający bulgot źródełka. Znalazła je już po chwili: zaledwie wyciek czystej wody z omszałej szczeliny i cienki strumyczek spływający po zboczu. Piła długo i z wdzięcznością, a potem poszukała wygodnego miejsca, ponieważ noc zapadała szybko.

Oparta o skałę, owinięta śpiworem, zjadła trochę twardego chleba i koziego sera, a potem głęboko zasnęła.

Obudziło ją poranne słońce świecące prosto w twarz. Powietrze było chłodne, maleńkie kropelki rosy osiadły na jej włosach i na śpiworze. Leżała przez kilka minut otoczona świeżością, czując się jak pierwsza istota ludzka na świecie.

Usiadła, ziewnęła, przeciągnęła się, zadrżała. Umyła się w lodowatym źródełku, potem zjadła kilka suszonych fig i rozejrzała się po okolicy.

Za niewielkim wzniesieniem, na którym się znalazła, teren opadał stopniowo, a potem znowu się wznosił; najpełniejszy widok rozciągał się z przodu, na rozległą prerię. Długie cienie drzew sięgały teraz w jej stronę, a przed nimi widziała kołujące stada ptaków, tak maleńkich na tle wyniosłej zielonej korony, że wyglądały jak pyłki kurzu.

Ponownie zarzuciła plecak na ramiona i zeszła na gęstą, szorstką trawę prerii, kierując się w stronę najbliższej grupy drzew, oddalonej o sześć do siedmiu kilometrów.

Trawa sięgała do kolan; wśród niej rosły nisko płożące się krzewy, najwyżej do kostek, przypominające jałowiec, i kwiaty podobne do maków, jaskrów, bławatków, barwiące pejzaż rozmaitymi odcieniami. Potem Mary zobaczyła dużą pszczołę, wielkości połowy jej kciuka, siadającą w koronie błękitnego kwiatu, który pochylił się i zakołysał pod ciężarem. Lecz kiedy pszczoła wycofała się spomiędzy płatków i ponownie wzbiła w powietrze, Mary zobaczyła, że to wcale nie był owad, ponieważ po chwili przyfrunął do jej dłoni i usiadł na palcu, bardzo delikatnie postukał w skórę długim dziobem w kształcie igły i, nie znalazłszy nektaru, odleciał. To był maleńki koliber, trzepoczący brązowo upierzonymi skrzydełkami zbyt szybko jak na możliwości ludzkiego oka.

Jakże zazdrościłby jej każdy biolog na Ziemi, gdyby mógł zobaczyć to co ona!

Ruszyła dalej i zauważyła, że zbliża się do stada tych trawożernych zwierząt, które widziała poprzedniego wieczoru i których ruchy wydawały jej się jakieś dziwne, nie wiadomo dlaczego. Zwierzęta, wielkości jelenia lub antylopy i podobnie umaszczone, różniły się jednak budową nóg tak bardzo, że Mary przystanęła i przetarła oczy. Nogi wyrastały im romboidalnie z tułowia: dwie na środku, jedna z przodu i jedna pod ogonem, toteż zwierzęta poruszały się w dziwnie kołyszący sposób. Mary gwałtownie zapragnęła obejrzeć szkielet i sprawdzić, jak działa ta konstrukcja.

Trawożercy ze swej strony spoglądali na nią obojętnie łagodnymi oczami, nie okazując strachu ani ciekawości. Marzyła, żeby podejść bliżej i obejrzeć zwierzęta bez pośpiechu, ale robiło się gorąco, a cień wielkich drzew zapraszał: zresztą miała mnóstwo czasu.

Wkrótce wyszła z trawy na jedną z tych kamiennych rzek, które widziała ze wzgórza: kolejny powód do zdziwienia.

Kiedyś mogła tutaj wylać lawa. W głębi miała barwę ciemną, niemal czarną, ale powierzchnię jaśniejszą, jakby wytartą albo zniszczoną na skutek kruszenia. Była gładka jak porządnie wybetonowana droga w świecie Mary i z pewnością łatwiej się po niej szło niż po trawie.

Mary poszła dalej kamienną drogą, która zakręcała szerokim łukiem w stronę drzew. Im bliżej podchodziła, tym bardziej zdumiewała ją grubość ogromnych pni, równie szerokich jak jej dom, oceniała, i wysokich jak... wysokich jak... zabrakło jej porównania.

Dotarła do pierwszego pnia i położyła ręce na głęboko pobrużdżonej czerwonozłotej korze. Ziemię zaścielał gruby do kostek dywan brązowych szkieletów liści, długich jak stopa Mary, miękkich i pachnących. Wkrótce otoczyła ją chmara latających stworzonek podobnych do komarów. Widziała też stadko maleńkich kolibrów, żółtego motyla o skrzydłach rozpiętości jej dłoni i zbyt wiele pełzających stworzeń jak na jej gust. W powietrzu brzęczało, buczało i szeleściło.

Przeszła po ściółce zagajnika, czując się jak w katedrze: ta sama cisza, to samo wrażenie wznoszącej się struktury, ten sam podziw.

Dotarła tutaj później, niż myślała. Zbliżało się południe, ponieważ snopy światła wpadały prawie pionowo przez sklepienie liści. Mary sennie zastanawiała się, dlaczego trawożerne zwierzęta nie szukały cienia pod drzewami w najgorętszej porze dnia.

Wkrótce się dowiedziała.

Zbyt zgrzana, żeby iść dalej, położyła się na odpoczynek pomiędzy korzeniami gigantycznego drzewa, oparła głowę na plecaku i zapadła w drzemkę.

Oczy miała zamknięte najwyżej od dwudziestu minut i jeszcze na dobre nie zasnęła, kiedy nagle gdzieś bardzo blisko rozległ się donośny trzask, od którego zadrżała ziemia.

Potem znowu trzasnęło. Zaalarmowana Mary usiadła, otrząsnęła się ze snu i zobaczyła ruch: okrągły przedmiot, koło o średnicy mniej więcej metra, potoczyło się po ziemi, zatrzymało i przewróciło na bok.

A potem spadło następne, trochę dalej; widziała, jak masywny ciężar uderzył o podobny do przypory korzeń najbliższego drzewa i odtoczył się powoli.

Wystarczyła myśl, że jedna z tych rzeczy spadnie jej na głowę, żeby Mary złapała plecak i uciekła z zagajnika. Co to było? Strąki nasienne?

Uważnie patrząc w górę, zaryzykowała ponowne wejście pod korony drzew, żeby przyjrzeć się najbliższemu krążkowi. Postawiła go prosto, wytoczyła z zagajnika i położyła na trawie, chcąc obejrzeć go dokładnie.

Był idealnie okrągły i gruby na szerokość jej dłoni. W środku miał wgłębienie, gdzie wcześniej był przytwierdzony do drzewa. Nie ważył wiele, ale był niezwykle twardy i pokryty włóknistymi włoskami, układającymi się wzdłuż obwodu tak, że mogła łatwo przeciągnąć po nim dłonią w jedną stronę, ale nie w drugą. Spróbowała naciąć powierzchnię nożem: nie został nawet ślad.

Jej palce wydawały się gładsze. Powąchała je: wyczuła słaby zapach pod wonią kurzu. Znowu spojrzała na strąk. Błyszczał lekko na środku i kiedy ponownie go dotknęła, poczuła śliskość pod palcami. Wydzielał jakiś olejek.

Mary położyła go, zastanawiając się, w jaki sposób ewoluował ten świat.

Jeśli prawidłowo odgadła, że te wszechświaty były równoległymi światami przewidzianymi przez teorię kwantową, niektóre z nich musiały oddzielić się od jej świata znacznie wcześniej niż inne. A w tym świecie ewolucja wyraźnie faworyzowała ogromne drzewa i duże zwierzęta z romboidalnym ustawieniem kończyn.

Mary zaczynała rozumieć, jak wąskie są jej naukowe horyzonty. Nie miała pojęcia o botanice, geologii czy biologii – ignorancja na poziomie małego dziecka.

A potem usłyszała niski dudniący grzmot, którego źródło zlokalizowała dopiero po chwili, kiedy zobaczyła kłąb kurzu przesuwający się po kamiennej drodze – w stronę zagajnika i w stronę Mary. Tuman, odległy o jakieś dwa kilometry, bynajmniej nie poruszał się powoli, toteż nagle ogarnął ją strach.

Skoczyła z powrotem do zagajnika. Znalazła wąską szczelinę pomiędzy dwoma wielkimi korzeniami i wcisnęła się tam, zerkając ponad wysoką przyporą w kierunku zbliżającej się chmury pyłu.

Od tego, co zobaczyła, zakręciło jej się w głowie. Początkowo wyglądało to jak gang motocyklowy. Potem pomyślała, że to stado zwierząt na kołach. Ale to niemożliwe. Żadne zwierzę nie ma kół. Nie mogła tego widzieć. Ale widziała.

Widziała około tuzina zwierząt. Były z grubsza tej samej wielkości co trawożerne stworzenia, ale smuklejsze i szaro ubarwione, z rogami i krótkimi trąbami jak u słoni. Miały taką samą romboidalną budowę ciała co trawożercy, ale w jakiś sposób wytworzyły koło na przedniej i tylnej nodze.

Ale koło nie istnieje w naturze, upierał się jej umysł: koło potrzebuje osi z łożyskiem całkowicie oddzielonej od obracającej się części, to nie mogło powstać, to niemożliwe...

Potem, kiedy stado zatrzymało się w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów i kurz opadł, Mary nagle dostrzegła związek i nie mogła opanować głośnego śmiechu.

Koła to były strąki nasienne. Idealnie okrągłe, niezwykle twarde i lekkie – nadawały się doskonale. Stworzenia zaczepiały szpony przedniej i tylnej nogi w środku strąków i używały dwóch bocznych nóg, żeby odpychać się od ziemi i posuwać do przodu. Zachwycając się tym wynalazkiem, Mary czuła się również trochę nieswojo, ponieważ rogi stworzeń wydawały się bardzo ostre, a w oczach błyszczała ciekawość i inteligencja widoczna nawet z tej odległości.

I szukały jej.

Jeden z nich dostrzegł strąk, który wytoczyła z zagajnika, i zjechał z drogi w jego kierunku. Kiedy dotarł do strąka, podniósł go trąbą, ustawił pionowo i potoczył do swoich towarzyszy.

Zebrali się wokół strąka i dotykali go delikatnie silnymi, giętkimi trąbami. Mary przyłapała się na tym, że interpretuje wydawane przez nich ciche ćwierknięcia, kląskania i pohukiwania jako wyraz dezaprobaty. Ktoś dotykał strąka; ktoś go zepsuł.

Potem pomyślała: Przybyłaś tutaj w określonym celu, chociaż jeszcze go nie zrozumiałaś. Śmiało. Przejmij inicjatywę.

Więc wstała i zawołała, bardzo zażenowana:

– Tutaj. Tutaj jestem! Obejrzałam wasz strąk. Przepraszam. Proszę, nie róbcie mi krzywdy!

Natychmiast przekręcili głowy, żeby na nią spojrzeć, z wysuniętymi trąbami, z błyszczącymi oczami. Wszyscy postawili uszy.

Mary wyszła spod osłony korzeni i spojrzała prosto na nich. Wyciągnęła ręce, rozumiejąc, że taki gest pewnie nie ma znaczenia dla stworzeń, które nie posiadają rąk. Nic innego jednak nie mogła zrobić. Podniosła plecak, przeszła po trawie i wstąpiła na drogę.

Z bliska – nie dalej niż z dwóch metrów – widziała ich znacznie dokładniej, ale jej uwagę przyciągnęło coś żywego i świadomego w ich spojrzeniach – inteligencja. Te stworzenia różniły się od trawożerców tak bardzo, jak człowiek różni się od krowy.

Mary wskazała na siebie i powiedziała:

– Mary.

Najbliższy stwór wyciągnął do niej trąbę. Podeszła bliżej, a on dotknął jej piersi w miejscu, które wskazała. Usłyszała własny głos wydobywający się z gardła stwora:

– Mery.

– Czym jesteś? – zapytała, a stwór powtórzył:

– Czymieseś?

Mogła tylko odpowiedzieć:

– Jestem człowiekiem.

– Jesem człoiekiem – powiedział stwór, a potem stało się coś jeszcze dziwniejszego: stworzenia wybuchnęły śmiechem.

Mrużyły oczy, kołysały trąbami, odrzucały głowy do tyłu – a z ich gardeł wydobywały się odgłosy niewątpliwie świadczące o wesołości. Nie mogła się powstrzymać: również się roześmiała.

Potem inny stwór wysunął się do przodu i dotknął jej ręki trąbą. Mary podstawiła również drugą rękę pod lekko kłujący szczeciną, pytający dotyk.

– Aha – powiedziała – czujesz zapach olejku ze strąka...

– Strąga – powtórzył stwór.

– Jeśli potraficie wymawiać słowa w moim języku, możemy się porozumieć, kiedyś. Bóg wie jak. Mary – powtórzyła, znowu wskazując na siebie.

Nic. Patrzyli. Jeszcze raz pokazała na własną pierś:

– Mary.

Najbliższy stwór dotknął własnej piersi trąbą i przemówił. Trzy sylaby czy dwie? Stwór znowu przemówił i tym razem Mary spróbowała odtworzyć te dźwięki.

– Mulefa – powiedziała niepewnie.

Inni powtórzyli jej głosem: „Mulefa”, ze śmiechem, i nawet jakby szydzili ze stwora, który się odezwał. „Mulefa!”, wołali, jakby to był świetny żart.

– No, skoro się śmiejecie, to chyba mnie nie zjecie – stwierdziła Mary. Od tej chwili poczuła się wśród nich swobodnie i już się nie denerwowała.

Grupa również się odprężyła: mieli robotę, nie włóczyli się bez celu. Mary zobaczyła, że jeden z nich nosi na plecach siodło lub uprząż; dwaj inni załadowali mu na grzbiet strąk i przywiązali go pasami, zręcznie posługując się trąbami. Kiedy stali, opierali się na bocznych nogach, a kiedy się przesuwali, sterowali jednocześnie przednią i tylną. Ich ruchy były silne i pełne wdzięku.

Jeden z nich podjechał na skraj drogi, uniósł trąbę i wydał donośny zew. Stado trawożerców jak na komendę podniosło łby i potruchtało w stronę drogi. Dotarłszy na miejsce, zwierzęta cierpliwie stały wzdłuż krawędzi i pozwalały, żeby stworzenia na kołach powoli jeździły wśród nich, sprawdzały, dotykały, liczyły.

Potem Mary zobaczyła, że jeden sięga pod brzuch zwierzęcia i doi je trąbą; a potem podjechał do niej i delikatnie uniósł trąbę do ust kobiety.

W pierwszej chwili wzdrygnęła się, lecz we wzroku stworzenia było oczekiwanie, więc przysunęła się i otworzyła usta. Stworzenie wycisnęło trochę rzadkiego słodkiego mleka do jej ust, odczekało, aż połknęła, i napoiło ją jeszcze, i jeszcze. Gest był tak miły i przyjazny, że Mary impulsywnie zarzuciła stworzeniu ręce na szyję i pocałowała je, wdychając zapach rozgrzanej zakurzonej skóry, czując twarde kości i silne mięśnie trąby.

Wkrótce przywódca zatrąbił cicho i trawożerne zwierzęta odeszły. Mulefa gotowali się do drogi. Czuła radość, że ją powitali, i smutek, że odchodzą; ale potem ogarnęło ją zdumienie.

Jedno ze stworzeń schylało się, przyklękało na drodze i gestykulowało trąbą, a pozostałe zachęcały ją i zapraszały... Nie miała wątpliwości: chciały ją gdzieś zanieść, zabrać ze sobą.

Drugi wziął jej plecak i przymocował do siodła trzeciego. Mary niezręcznie wdrapała się na grzbiet klęczącego stworzenia, zastanawiając się, gdzie podziać nogi – z przodu czy z tyłu wierzchowca? I czego się trzymać?

Zanim jednak zdążyła rozwiązać ten problem, stworzenie wstało i cała grupa ruszyła drogą, unosząc Mary.

.bo on to Will.

Загрузка...