— I pan też — rzekł do Ahmeda. — Właśnie przyszło co do czego.


Gorący wiatr szarpał proporce. Słońce połyskiwało na grotach włóczni. Lord Rust popatrzył na swoją armię i stwierdził, że jest dobra. Ale mała.

Pochylił się do adiutanta.

— Nie zapominajmy jednak, że nawet generał Tacticus, kiedy zdobywał przełęcz Al-Ibi, walczył przeciwko dziesięciokrotnie większym siłom wroga.

— Rzeczywiście, sir. Chociaż, o ile pamiętam, jego ludzie dosiadali słoni, sir — odparł porucznik Hornett. — I byli dobrze zaopatrzeni — dodał znacząco.

— Możliwe, możliwe. Za to kawaleria lorda Pinwoe ruszyła kiedyś do szarży na całą potęgę armii pseudopolitańskiej, za co została upamiętniona w pieśniach i legendach.

— Wszyscy zginęli, sir!

— Owszem, zgadza się, ale i tak była to słynna szarża. Oczywiście każde dziecko zna również opowieść o zaledwie stu Efebianach, którzy pokonali całą armię Tsortu. Całkowite zwycięstwo, prawda? Prawda?

— Tak, sir — przyznał ponuro adiutant.

— Aha, czyli zgadza się pan?

— Tak jest, sir. Oczywiście niektórzy kronikarze uważają, że pomogło im trzęsienie ziemi.

— Musi pan w każdym razie przyznać, że siedmiu bohaterów z Hergenu pobiło lud Wielkostopych, choć tamci mieli przewagę stu do jednego.

— Tak, sir. To bajka dla dzieci, sir. Nic takiego naprawdę się nie wydarzyło.

— Chcesz powiedzieć, że moja niania kłamała, chłopcze?

— Nie, sir — zapewnił pospiesznie porucznik Hornett.

— A zatem zgodzisz się także z tym, że baron Mimbledrone samotnie pokonał wojska Krainy Puddingu Śliwkowego i zjadł tamtejsze sułtanki?

— Zazdroszczę mu, sir.

Porucznik raz jeszcze zbadał wzrokiem szeregi. Żołnierze byli bardzo głodni, choć Rust pewnie nazwałby ich drapieżnymi. Byłoby zresztą o wiele gorzej, gdyby nie szczęśliwy przypadek, który w drodze zesłał im deszcz gotowanych homarów.

— Czy nie wydaje się panu, sir, skoro mamy trochę czasu, że warto dopilnować pozycji naszych sił?

— Wydają mi się w świetnej dyspozycji, poruczniku. Mężni ludzie, nie mogą się doczekać bitwy.

— Tak, sir. Ale chodziło mi… raczej… o ich rozstawienie, sir.

— Nie ma co poprawiać, człowieku. Równiutkie szeregi. Mur stali, gotów do pchnięcia w czarne serce klatchiańskiego agresora!

— Tak, sir. Ale… choć zdaję sobie sprawę, jak nikła to szansa… może się zdarzyć, że podczas owego pchnięcia w serce klatchiańskiego agresora…

— Czarne serce — poprawił go Rust.

— …czarne serce klatchiańskiego agresora, sir, ramiona klatchiańskiego agresora, te oddziały tam i tam, sir, ruszą ze skrzydeł i wezmą nas w klasyczne kleszcze.

— Napierający mur stali znakomicie się sprawdził w drugiej wojnie z Quirmem!

— Przegraliśmy ją, sir.

— Minimalnie!

— Ale jednak przegraliśmy, sir.

— Co pan robił w cywilu, poruczniku?

— Byłem mierniczym, sir, i umiem czytać po klatchiańsku. Dlatego mianował mnie pan oficerem.

— Czyli nie potrafi pan walczyć?

— Tylko liczyć, sir.

— Ba! Okaż nieco odwagi, młody człowieku! Chociaż obstawiam, że nie będzie ci potrzebna. Taki Rysiu Klatchysiu nie ma serca do walki. Kiedy tylko pokosztuje naszej zimnej stali, umknie natychmiast.

— Pilnie słucham pańskich opinii, sir — zapewnił adiutant, który ocenił szyki Klatchian i uformował własną opinię na ich temat.

Ta opinia brzmiała: główne siły wojsk klatchiańskich w ostatnich latach walczyły praktycznie ze wszystkimi. Co w niewyrafinowanym umyśle porucznika prowadziło do wniosku, że żołnierze, którzy przeżyli do dzisiaj, to tacy, którzy przywykli do zachowywania życia podczas bitew. Mieli także bardzo wiele doświadczenia w walkach z różnymi przeciwnikami. Ci głupi wyginęli.

Za to obecna armia Ankh-Morpork nigdy jeszcze nie stawała wobec jakiegokolwiek nieprzyjaciela, choć codzienne doświadczenie życia w mieście też może się liczyć, zwłaszcza w gorszych dzielnicach. Porucznik wierzył także, za generałem Tacticusem, że odwaga, męstwo i niepokonany duch to wspaniałe zalety, jednak ustępują przed kombinacją odwagi, męstwa i niepokonanego ducha, połączonych, co ważne, z sześciokrotną przewagą liczebną.

W Ankh-Morpork wszystko wydawało się całkiem proste, myślał. Mieliśmy popłynąć do Klatchu i na herbatę dotrzeć do Al-Khali, by popijać sorbet z uległymi kobietami w Rhoxi. Klatchianie mieli tylko spojrzeć na nasze miecze i rzucić się do ucieczki.

No więc Klatchianie dobrze się im przyjrzeli dziś rano. Jak dotąd nie umknęli. Zdawało się za to, że często parskają z rozbawieniem.


Vimes przewrócił oczami. To działało… Ale jak działało?

Słyszał już wielu doskonałych mówców, lecz kapitan Marchewa do nich nie należał. Zacinał się, powtarzał, gubił wątek i ogólnie mówił bardzo chaotycznie.

A jednak…

A jednak…

Widział zapatrzone w Marchewę twarze. Byli tam D’regowie, kilku Klatchian, którzy postanowili zostać, i Willikins ze swoim przetrzebionym oddziałem. Wszyscy słuchali.

To było jak magia. Mówił im, że są porządnymi gośćmi, a oni wiedzieli, że nie są, ale mówił tak, że przez chwilę mu wierzyli. Tłumaczył, że są wartościowi i szlachetni, i nagle stawało się rzeczą nie do pomyślenia, by go zawiedli. To było jak zwierciadło mowy, odbijające wszystko, co człowiek chciałby usłyszeć. I Marchewa mówił szczerze.

Jednakże ludzie od czasu do czasu oglądali się na Vimesa i Ahmeda. Widział, że myślą, każdy po swojemu: „Jeśli oni w to wchodzą, na pewno wszystko jest w porządku”. Na tym właśnie, co uświadomił sobie z pewnym zażenowaniem, polega przewaga wojska. Ludzie zwracają się do innych ludzi po rozkazy.

— To jakaś sztuczka? — spytał Ahmed.

— Nie. On nie zna żadnych takich sztuczek — odpowiedziała mu Angua. — Naprawdę nie zna. Ojoj…

W szeregach wybuchła bójka.

Marchewa podszedł, schylił się i postawił na nogi szeregowego Bourke oraz D’rega. Obu trzymał swymi wielkimi pięściami za kołnierze.

— Co się dzieje z wami dwoma?

— Nazwał mnie bratem wieprza, sir!

— Kłamca! To ty mnie nazwałeś brudnym szmatogłowym!

Marchewa pokręcił głową.

— A tak dobrze wam obu szło — powiedział ze smutkiem. — Naprawdę musieliście tak się zachować? Teraz bardzo proszę, Hashelu, i ciebie też, Vincent, żebyście podali sobie ręce. Jasne? I przeprosili się nawzajem. Wszyscy mamy za sobą ciężkie chwile, ale wiem, że w głębi serca jesteście porządnymi chłopakami…

Vimes usłyszał szept Ahmeda:

— No to teraz już koniec…

— …więc jeśli podacie sobie ręce, nie będziemy już do tego wracać.

Vimes zerknął na Ahmeda. D’reg miał na twarzy dziwnie stężały uśmiech.

Dwaj walczący bardzo ostrożnie dotknęli się dłońmi, jakby w obawie, że przeskoczy między nimi iskra.

— A teraz, Vincent, przeproś pana Hashela…

Nastąpiło bardzo niechętne:

— …raszam.

— A za co przepraszasz? — zachęcił Marchewa.

— Przepraszam, że nazwałem go brudnym szmatogłowym.

— Bardzo dobrze. A teraz ty, Hashel, przeprosisz szeregowego Bourke.

D’reg przewracał oczami, jakby szukały drogi ucieczki, która pozwoliłaby wymknąć się również reszcie ciała. Wreszcie zrezygnował.

— …aszam…

— Za co?

— …że nazwałem go bratem wieprza…

Marchewa postawił obu na ziemi.

— Świetnie. Jestem pewien, że się zaprzyjaźnicie, jak tylko się lepiej poznacie…

— Nie widziałem tego przed chwilą, prawda? — upewnił się Ahmed. — Nie widziałem, jak przemawia tonem nauczycielki do Hashela, o którym przypadkiem wiem, że kiedyś tak mocno uderzył człowieka, aż nos tamtego skończył w uchu?

— Owszem, widział pan — zapewniła go Angua. — A teraz proszę ich obserwować.

Kiedy pozostali znowu patrzyli na Marchewę, byli walczący spojrzeli na siebie jak nieszczęśnicy, którzy obaj przeżyli chrzest ognistego zawstydzenia.

Szeregowy Bourke dyskretnie poczęstował Hashela papierosem.

— To działa tylko wtedy, kiedy on jest w pobliżu — dodała Angua. — Ale działa.

I oby nadal działało, modlił się Vimes.

Marchewa podszedł do klęczącego wielbłąda i wspiął się na siodło.

— To przecież Wredny Szwagier Szakala! — powiedział Ahmed. — Wielbłąd Jabbara! Gryzie każdego, kto próbuje go dosiąść!

— Tak, ale to jest Marchewa.

— Gryzie nawet Jabbara!

— A zauważył pan, jak on potrafi dosiadać wielbłąda? — spytał Vimes. — Jak nosi burnus? On tu pasuje. Ten chłopak wychował się w krasnoludziej kopalni. Miesiąc zajęło mu poznanie mojego przeklętego miasta lepiej ode mnie!

Wielbłąd powstał. Teraz sztandar, pomyślał Vimes. Dajcie mu sztandar. Kiedy się rusza na wojnę, sztandar jest konieczny.

Jakby na rozkaz, funkcjonariusz Shoe wręczył kapitanowi lancę ze ściśle zwiniętą na drzewcu tkaniną. Był wyraźnie dumny z siebie. Uszył ten sztandar w wielkiej tajemnicy pół godziny temu. To jedna z zalet zombi w oddziale — zawsze jest ktoś, kto ma igłę z nitką.

Ale jeszcze go nie rozwijaj, instruował w myślach Vimes. Niech go jeszcze nie widzą. Wystarczy im świadomość, że maszerują pod sztandarem.

Marchewa machnął lancą.

— I obiecuję wam jedno! — zawołał. — Jeśli nam się uda, nikt nie będzie o tym pamiętał. Jeśli zawiedziemy, nigdy nie zapomną!

To chyba jeden z najgorszych okrzyków bojowych, uznał Vimes, od czasów słynnego „Dajmy wszyscy poderżnąć sobie gardła, chłopcy!” generała Pidleya. I po raz kolejny doszedł do wniosku, że gdzieś głęboko w kościach musi tu działać magia. Ludzie szli za Marchewą z ciekawości.

— No dobrze, chyba ma pan już armię — przyznał Ahmed. — Co teraz?

— Jestem policjantem. Pan również. Ma być popełniona zbrodnia. Wskakuj na siodło, Ahmedzie.

Ahmed skłonił się nisko.

— Jestem szczęśliwy, że będzie mną dowodził biały oficer, offendi.

— Nie chciałem przecież…

— Czy kierował pan kiedyś wielbłądem, sir Samuelu?

— Nie!

— Hm… — Ahmed uśmiechnął się lekko. — Trzeba go szturchnąć, żeby ruszył. A kiedy zechce się pan zatrzymać, należy uderzyć go kijem bardzo mocno i krzyknąć „Huthuthut!”.

— Wali się go kijem, żeby stanął?

— A jest inny sposób? — zdziwił się 71-godzinny Ahmed.

Jego wielbłąd przyjrzał się Vimesowi, po czym splunął mu w oko.


Książę Cadram i jego generałowie z siodeł obserwowali oddalone szyki nieprzyjaciela. Przed Gebrą zebrały się liczne klatchiańskie armie. W porównaniu z nimi regimenty Ankh-Morpork wyglądały jak grupa turystów, która spóźniła się na swój środek transportu.

— I to wszystko? — upewnił się książę.

— Tak, sire — potwierdził generał Ashal. — Ale widzisz, oni wierzą, że fortuna sprzyja odważnym.

— I to jest powód, by wysłać w pole taką godną pogardy małą armię?

— Oni uważają, sire, że odwrócimy się i uciekniemy, gdy tylko posmakujemy zimnej stali.

Książę spojrzał ku dalekim chorągwiom.

— Dlaczego?

— Trudno powiedzieć, sire. Wydaje się, że to dla nich element wiary.

— Dziwne. — Książę odwrócił się do swych gwardzistów. — Podajcie mi jakąś zimną stal.

Po krótkiej i pospiesznej dyskusji wręczono mu miecz — bardzo ostrożnie, rękojeścią do przodu. Książę przyjrzał mu się, a potem z demonstracyjną starannością polizał. Żołnierze wybuchnęli śmiechem.

— Nie — stwierdził w końcu. — Nie; muszę powiedzieć, że w najmniejszym stopniu nie czuję się zalękniony. Czy ta klinga jest dostatecznie zimna?

— Lord Rust prawdopodobnie użył metafory, sire.

— No tak. Należy do takich, co używają. Cóż, jedźmy zatem i spotkajmy się z nim. Musimy przecież być cywilizowani.

Popędził konia. Generałowie ruszyli za nim.

Po chwili książę nachylił się do Ashala.

— A dlaczego właściwie mamy z nim rozmawiać, zanim zacznie się bitwa?

— To… To gest dobrej woli, sire. Wojownicy powinni okazywać sobie wzajemnie szacunek.

— Przecież ten człowiek jest absolutnie niekompetentny!

— Istotnie, sire.

— I mamy za chwilę rzucić przeciwko sobie tysiące naszych rodaków, tak?

— Istotnie, sire.

— Więc co ten maniak chce zrobić? Powiedzieć mi, że nie ma pretensji?

— Ogólnie biorąc, sire… tak. Jak rozumiem, motto jego dawnej szkoły brzmiało: „Nie jest ważne, czy zwyciężyłeś, czy przegrałeś, ale że brałeś udział”.

Książę bezgłośnie poruszył wargami, powtarzając tę maksymę.

— I wiedząc o tym — rzekł w końcu — ludzie nadal słuchają jego rozkazów?

— Tak się wydaje, sire.

Książę Cadram pokręcił głową. Możemy się wiele nauczyć od Ankh-Morpork, mawiał jego ojciec. Czasami możemy się nauczyć, czego nie robić.

Dlatego przystąpił do nauki.

Najpierw się dowiedział, że Ankh-Morpork władało niegdyś sporą częścią Klatchu. Odwiedził ruiny jednej z ich kolonii i w ten sposób odkrył imię człowieka, który był dostatecznie zuchwały, by do tego doprowadzić. Polecił agentom w Ankh-Morpork dowiedzieć się o nim jak najwięcej.

Nazywał się generał Tacticus. Książę Cadram czytał dużo, pamiętał wszystko, a „taktyka” okazała się bardzo, bardzo użyteczna przy poszerzaniu jego imperium. Oczywiście, samo w sobie prowadziło to do pewnych trudności. Miał granicę, przez którą przechodzili bandyci. Wysyłał więc żołnierzy, by pozbyć się bandytów, ale by całkiem ich zdeptać, trzeba było podbić ich kraj — i wkrótce potem musiał rządzić kolejnym niespokojnym państewkiem wasalnym. Teraz ono miało granicę, przez którą napadali — to pewne jak wschód słońca — całkiem nowi zbóje. A więc nowi poddani — podatnicy — żądali ochrony przed braćmi-bandytami, zaniedbywali płacenie podatków i w dodatku dorabiali sobie na boku drobnymi napadami. Znowu więc trzeba było posyłać tam wojska, czy tego chciał, czy nie…

Westchnął. Dla poważnego budowniczego imperium nie istnieje coś takiego jak ostateczna granica. Istnieją tylko kolejne problemy. Gdyby tylko ludzie zechcieli to zrozumieć…

Nie istniało także coś takiego jak gra wojenna. Generał Tacticus wiedział o tym. Poznaj swojego przeciwnika, tak, szanuj jego zdolności, jeśli je ma, oczywiście. Ale nie udawaj, że po wszystkim pójdziecie razem na drinka i będziecie analizować bitwę szturm po szturmie.

— Może jest szalony, sire — ciągnął generał.

— To świetnie.

— Jednakże doniesiono mi, że niedawno wypowiedział się o Klatchianach jako najlepszych żołnierzach świata, sire.

— Naprawdę?

— I dodał: „kiedy dowodzą nimi biali oficerowie”.

— Ach…

— Zaprosiliśmy go na śniadanie, sire. Odmowa z jego strony byłaby wyjątkowo nieuprzejma.

— Cóż za znakomity pomysł. Czy mamy odpowiedni zapas baranich oczu?

— Pozwoliłem sobie nakazać kucharzom, by zaoszczędzili trochę na taką właśnie ewentualność, sire.

— Musimy dopilnować, by je dostał. Będzie przecież naszym honorowym gościem. Postarajmy się załatwić wszystko należycie. Proszę, Ashalu, spróbuj wyglądać, jakbyś nienawidził smaku zimnej stali.

Klatchianie rozstawili pawilon na piasku pomiędzy dwoma armiami. W miłym cieniu nakryto niski stół. Lord Rust i jego towarzysze już czekali, co zresztą czynili od ponad pół godziny.

Wstali i skłonili się niezręcznie, kiedy wszedł książę. Wokół pawilonu ankhmorporska i klatchiańska warta honorowa obserwowały się nawzajem podejrzliwie, a każdy z żołnierzy starał się zająć lepszą pozycję od pozostałych.

Proszę powiedzieć… czy któryś z was, dżentelmeni, mówi po klatchiańsku? — odezwał się książę Cadram po zakończeniu długich prezentacji.

Rust zachował na twarzy wymuszony uśmiech.

— Hornett! — syknął.

— Nie jestem całkiem pewien, co powiedział, sir — rzekł zdenerwowany porucznik.

— Myślałem, że znacie klatchiański!

— Umiem czytać, sir. To nie to samo…

— Och, proszę się nie przejmować — uspokoił ich książę. — Jak to mawiamy w Klatchu, i ten błazen dowodzi armią?

Wokół pawilonu klatchiańscy generałowie nagle przybrali twarze pokerzystów.

— Hornett?

— Eee… Coś o… posiadaniu, kierowaniu… e…

Cadram uśmiechnął się do Rusta.

— Ten zwyczaj nie był mi znany — powiedział. — Czy często spotykacie się z wrogami przed bitwą?

— Jest to uważane za honorowe — wyjaśnił Rust. — Na przykład, o ile wiem, w nocy przed słynną bitwą pod Pseudopolis oficerowie obu walczących stron uczestniczyli w balu u lady Selachii.

Książę zerknął pytająco na generała Ashala, który skinął głową.

— Doprawdy? Naturalnie, wiele jeszcze musimy się nauczyć. Jak mówi poeta Mosheda: Nie mogę uwierzyć, w to co mówi ten człowiek.

— O tak — zgodził się Rust. — Klatchiański jest bardzo poetyckim językiem.

— Przepraszam bardzo, sir — odezwał się porucznik Hornett.

— O co chodzi, człowieku?

— Tam… no… coś się dzieje…

Chmura kurzu uniosła się w oddali. Coś zbliżało się szybko.

— Chwileczkę — rzucił generał Ashal.

Wyszedł do swojego wierzchowca i wrócił z ozdobną metalową rurą pokrytą zakręconym klatchiańskim pismem. Jeden koniec przysunął do oka, a drugi skierował w stronę chmury.

— Jeźdźcy — oznajmił. — Wielbłądy i konie.

— To aparat Robiący Rzeczy Większymi, prawda? — spytał Rust. — Słowo daję, jesteście nowocześni. Został wynaleziony ledwie w zeszłym roku.

— Nie kupiłem go, panie. Odziedziczyłem po dziadku… — Generał znów spojrzał przez rurę. — Powiedziałbym, że około czterdziestu ludzi.

— Och, och… — mruknął książę Cadram. — Czyżby posiłki, lordzie?

— Mają… jeździec na czele trzyma… flagę, jak sądzę, wciąż jeszcze zwiniętą…

— Z pewnością nie, sire! — zapewnił Rust.

Stojący za nim lord Selachii tylko przewrócił oczami.

— Aha, teraz ją rozwija… To… to biała flaga, sire!

— Ktoś chciałby się poddać?

Generał opuścił swoją rurę.

— Nie wygląda… Ja nie… Wydaje się, że bardzo im się do tego spieszy, sire.

— Wyślij oddział, żeby ich zatrzymał — polecił książę.

— My także wyślemy — wtrącił pospiesznie Rust i skinął na Hornetta.

— No, no, wspólna operacja — uśmiechnął się Cadram.

Kilka sekund później dwie grupy oderwały się od obu armii i ruszyły kursem pościgowym.

Wszyscy dostrzegli błyski w zbliżającej się chmurze. Jeźdźcy dobyli broni.

— Walka pod flagą kapitulacji? — zdumiał się Rust. — To… niemoralne!

— Z pewnością to nowość — zgodził się książę.

Trzy grupy spotkałyby się zapewne, gdyby nie fakt, że nawet ekspertowi trudno ocenić, jaką odległość pokona biegnący wielbłąd. W chwili gdy obaj dowódcy zdali sobie sprawę, że powinni zacząć skręcać, powinni już skręcić.

— Wydaje się, że pańscy ludzie źle ocenili sytuację — zauważył lord Rust.

— Wiedziałem, że należało ich oddać pod dowództwo białych oficerów — westchnął książę. — Ale… Och, mam wrażenie, że pańscy ludzie też nie mieli szczęścia…

Urwał. Nastąpiło niejakie zamieszanie. Oba oddziały rozpoznania otrzymały swoje rozkazy, ale nikt im nie powiedział, co mają robić, jeśli wpadną na oddział rozpoznania przeciwnika. Złożony przecież z ludzi, z którymi mieli walczyć, a wszyscy wiedzieli, że to brudne szmaciane łby albo perfidni i zdradzieccy kiełbaskożerni szaleńcy. I znajdowali się na polu bitwy. W dodatku wszyscy byli trochę przestraszeni, a zatem bardzo spięci. I uzbrojeni.

Sam Vimes słyszał za sobą krzyki, ale w tym momencie miał inne sprawy na głowie. Nie da się jechać na wielbłądzie, nie koncentrując się przy tym na własnych nerkach i wątrobie, w nadziei że nie zostaną wytrzęsione z ciała. Był pewien, że nogi zwierzaka nie poruszają się właściwie. Nic, co biegnie na normalnych nogach, nie może przecież tak rzucać. Horyzont szarpał się w przód i w tył, w górę i w dół.

Jak to mówił Ahmed?

Vimes uderzył mocno kijem.

— Huthuthut! — wrzasnął.

Wielbłąd przyspieszył. Szarpnięcia zlały się w jedno, tak że ciało Vimesa nie było już potrząsane, ale znalazło się w stanie wstrząsu permanentnego.

Znowu uderzył zwierzaka i spróbował krzyknąć „Huthuthut!”, chociaż w efekcie uzyskał raczej „Hngngngn!”. W każdym razie wielbłąd znalazł gdzieś u siebie jeszcze dodatkowe kolana.

Z tyłu rozbrzmiewały kolejne okrzyki. Vimes odwrócił głowę, ile tylko się ośmielił, i zobaczył, jak kilku towarzyszących mu D’regów zostaje w tyle. Zdawało mu się, że słyszy wołanie Marchewy, ale nie był pewien, gdyż wszystko zagłuszał jego własny wrzask.

— Stój, ty draniu!!!

Pawilon zbliżał się szybko. Vimes znowu uderzył zwierzę kijem i szarpnął wodze.

Wyraźnie wyczuwając specjalnymi wielbłądzimi zmysłami, że nadeszła najbardziej krępująca chwila, by się zatrzymać, wielbłąd się zatrzymał. Vimes zjechał do przodu, objął go rękami za szyję, owiniętą chyba starymi słomiankami, po czym na wpół spadł, na wpół zeskoczył na piasek. Wokół hamowały z tupotem inne wielbłądy.

— Dobrze się pan czuje, sir? — Marchewa podtrzymał go za ramię. — To było zadziwiające! Naprawdę zaimponował pan D’regom, krzycząc tak wyzywająco! I wciąż poganiał pan wielbłąda do szybszego biegu, choć już pędził galopem!

— Gngn?

Strażnicy wokół namiotu wahali się zaskoczeni — ale to nie mogło trwać długo.

Wiatr strzelił białą flagą na lancy Marchewy.

— Sir, to na pewno w porządku, prawda? Bo biała flaga zwykle…

— Możemy przecież pokazać, o co walczymy, nie?

— Chyba tak, sir.

D’regowie otoczyli pawilon. Powietrze wypełniło się kurzem i okrzykami.

— Co się tam działo za nami?

— Drobna awantura, sir. Nasi… — Marchewa zająknął się i poprawił szybko: — To znaczy żołnierze Ankh-Morpork i Klatchianie zaczęli walczyć, sir. A D’regowie walczą z jednymi i drugimi.

— Jak to? Zanim oficjalnie rozpoczęto bitwę? Nie zdyskwalifikują ich za to?

Vimes znów przyjrzał się strażnikom, po czym wskazał sztandar.

— Wiecie, co oznacza ta flaga? — zapytał. — No więc chcę…

— Czy to pan Vimes? — zdumiał się jeden z Morporczyków. — A to kapitan Marchewa, prawda?

— O, dzień dobry, panie Smallplank — powiedział Marchewa. — Dobrze pana tu karmią, co?

— Tajest, sir!

Vimes przewrócił oczami. Znowu ten Marchewa… Zna wszystkich. A ten człowiek tytułuje go „sir”…

— Chcemy tylko przejść — rzekł Marchewa. — Nie zajmiemy wiele czasu.

— Ale, sir, te szma… — Smallplank zawahał się. Pewne słowa nie padają tak łatwo, gdy opisywane przez nie obiekty stoją bardzo blisko i wyglądają na bardzo dużych i uzbrojonych.

— Ci Klatchianie też tu stoją na warcie…

Obok ucha Vimesa przepłynęła strużka błękitnego dymu.

— Dzień dobry panom — odezwał się 71-godzinny Ahmed. W obu rękach trzymał po d’regowskiej kuszy. — Zauważyliście pewnie, że stojący za mną żołnierze także są dobrze uzbrojeni? Świetnie. Nazywam się 71-godzinny Ahmed. Strzelę do tego, który jako ostatni rzuci broń. Macie na to moje słowo.

Morporczycy byli wyraźnie zdziwieni. Klatchianie zaczęli szeptać nerwowo między sobą.

— Rzućcie, chłopcy — powiedział Vimes.

Morporczycy pospiesznie odrzucili miecze. Zaraz potem Klatchianie poszli za ich przykładem.

— Remis między dżentelmenem po lewej stronie i tym wysokim zezowatym — oznajmił 71-godzinny Ahmed i uniósł kusze.

— Zaraz… — zaprotestował Vimes. — Nie można tak…

Brzęknęły cięciwy. Obaj mężczyźni upadli z krzykiem.

— Jednakże — rzekł Ahmed, oddając kusze stojącemu za nim D’regowi, który natychmiast wręczył mu następną, załadowaną — z szacunku dla wrażliwości obecnego tu komendanta Vimesa, ograniczę się do jednego trafienia w udo i jednego w stopę. Przybywamy w końcu z misją pokojową.

Zwrócił się do Vimesa.

— Przepraszam, sir Samuelu, ale ważne jest, by w kontaktach ze mną ludzie wiedzieli, na czym stoją.

— Ci dwaj już nie stoją…

— Wyliżą się.

Vimes zbliżył się do Ahmeda.

— „Huthuthut”? — syknął. — Mówił pan, że to znaczy…

— Pomyślałem, że jadąc na czele, da pan wszystkim dobry przykład — szepnął wali. — D’regowie zawsze chętnie pójdą za kimś, kto spieszy się do bitwy.

Lord Rust wyszedł na słońce i zmierzył Vimesa gniewnym wzrokiem.

— Vimes? Co pan wyprawia, do demona?

— Nie przymykam oka, wasza lordowska mość.

Przecisnął się obok niego i wkroczył pod dach pawilonu. Był tam książę Cadram — wciąż siedział. I było wielu uzbrojonych ludzi. Ci, co zauważył niemal odruchowo, nie wyglądali na zwykłych żołnierzy. Wyglądali raczej na twardych i lojalnych gwardzistów.

— A więc — rzekł książę — przybywacie tu z bronią, pod flagą pokoju?

— Czy książę Cadram? — spytał Vimes.

— I ty też, Ahmedzie? — spytał książę, nie zwracając uwagi na komendanta.

Ahmed skinął głową, ale milczał.

Och, byle nie teraz, pomyślał Vimes. Twardy jak rzemień i zjadliwy jak osa, ale właśnie znalazł się w obecności swego władcy…

— Jest pan aresztowany — powiedział.

Książę wydał cichy głos, coś pomiędzy chrząknięciem a śmiechem.

— Co takiego?!

— Aresztuję pana pod zarzutem spisku zmierzającego do zamordowania swojego brata. Mogą też pojawić się inne zarzuty.

Książę zasłonił dłońmi twarz, po czym opuścił je ku brodzie, gestem człowieka zmęczonego, który stara się jakoś opanować w trudnej sytuacji.

— Panie… — zaczął.

— Sir Samuel Vimes, Straż Miejska Ankh-Morpork — przedstawił się Vimes.

— Panie Samuelu, wystarczy mi skinąć ręką, a ci stojący za mną ludzie porąbią pana na…

— Zabiję pierwszego, który się ruszy — ostrzegł Ahmed.

— A wtedy drugi, który się ruszy, zabije ciebie, ty zdrajco! — krzyknął książę.

— Będą musieli się ruszać bardzo szybko — stwierdził Marchewa, dobywając miecza.

— Są ochotnicy na trzeciego? — zapytał Vimes. — Ktoś się zgłosi?

Generał Ashal bardzo powoli uniósł dłoń w górę. Gwardziści odprężyli się lekko.

— Cóż to było za… kłamstwo, które wygłosił pan o morderstwie? — zapytał.

— Czyś ty zwariował, Ashalu?! — zawołał książę.

— Ależ sire, zanim zacznę nie wierzyć w te oszczercze pomówienia, muszę najpierw poznać ich treść.

— Vimes, ty naprawdę oszalałeś — oburzył się Rust. — Nie możesz aresztować dowódcy armii!

— Prawdę mówiąc, panie Vimes, sądzę, że możemy — oświadczył Marchewa. — A także armię. To znaczy, nie widzę powodów, które by to uniemożliwiały. Możemy ich oskarżyć o zachowanie zmierzające do zakłócenia spokoju, sir. Przecież na tym właśnie polega wojna.

Na twarzy Vimesa pojawił się maniakalny uśmiech.

— To mi się podoba.

— Ale uczciwie mówiąc, nasza… to znaczy armia Ankh-Morpork… także…

— Więc lepiej ich też aresztujcie. Aresztujcie wszystkich. Spisek zmierzający do zakłócenia porządku publicznego… — Zaczął odliczać na palcach. — Posiadanie narzędzi przestępstwa, utrudnianie ruchu, groźby karalne, włóczęgostwo złośliwe, włóczęgostwo zbiorowe, ha, wyprawy w celu popełnienia przestępstwa, świadome stawianie oporu i noszenie ukrytej broni.

— Nie wydaje mi się, żeby… — zaczął Marchewa.

— Ja jej nie widzę — zapewnił Vimes.

— Vimes, rozkazuję ci, żebyś natychmiast odzyskał zmysły! — ryknął lord Rust. — Za długo siedziałeś na słońcu?

— A, to doliczymy jego lordowskiej mości jako obraźliwe zachowanie.

Książę wciąż przypatrywał się Vimesowi.

— Poważnie sądzi pan, że może aresztować armię? A może wydaje się panu, że dysponuje większą armią?

— Nie jest mi potrzebna — odparł Vimes. — Siła przyłożona we właściwym punkcie, jak powiada Tacticus. A to właśnie ten punkt, na samym czubku kuszy Ahmeda. Nie przestraszyłoby to D’rega, ale pan… pan na pewno nie myśli tak jak oni. Proszę polecić swoim żołnierzom, by złożyli broń. Chcę, żeby taki rozkaz padł natychmiast.

— Nawet Ahmed nie zastrzeli z zimną krwią swojego księcia — rzekł dumnie Cadram.

Vimes porwał kuszę.

— Nie prosiłbym go o to! — Wymierzył. — Proszę wydać rozkaz!

Książę patrzył nieruchomo.

— Liczę do trzech…

Generał Ashal pochylił się i szepnął coś Cadramowi do ucha. Książę zesztywniał nagle i raz jeszcze spojrzał na komendanta.

— Zgadza się — potwierdził Vimes. — To rodzinne.

— To by było morderstwo!

— Doprawdy? Podczas wojny? Jestem z Ankh-Morpork. Czy nie znaleźliśmy się ostatnio w stanie wojny z wami? A skoro tak, to nie może być morderstwo. Gdzieś to jest zapisane.

Generał pochylił się znowu i zaczął szeptać.

— Jeden — powiedział Vimes.

Nastąpiła nerwowa dyskusja.

— Dwa.

— Mójksiążężyczysobiebymprzekazał… — zaczął generał.

— Dobrze, możesz zwolnić.

— Jeśli ma to pana uszczęśliwić, to dobrze, wyślę taki rozkaz. Proszę wypuścić gońców.

Vimes skinął głową i opuścił kuszę. Książę poruszył się niespokojnie.

— Armia Ankh-Morpork także ma złożyć broń — rzekł Vimes.

— Ależ Vimes, przecież jesteś po naszej stronie… — zaczął Rust.

— Niech to wszystkie demony porwą, mam zamiar kogoś dziś zastrzelić i to możesz być ty, Rust!

— Sir… — Porucznik Hornett pociągnął dowódcę za rękaw. — Czy mogę prosić na słówko?

Vimes słyszał, jak szepczą do siebie, po czym młody człowiek wyszedł.

— No dobrze, wszyscy jesteśmy rozbrojeni — stwierdził Rust. — Jesteśmy „aresztowani”. Co teraz, komendancie?

— Powinienem im przeczytać ich prawa, sir — zauważył Marchewa.

— O czym ty mówisz?

— Tym ludziom na zewnątrz.

— Aha. No tak. Rzeczywiście. No to bierz się do roboty.

O bogowie, zaaresztowałem całe pole bitwy, myślał Vimes. A tego przecież robić nie wolno.

Ale ja to zrobiłem. A w Yardzie mamy tylko sześć cel. I w jednej trzymamy węgiel.

Nie można tego robić.

Czy to ta armia zaatakowała pani kraj, proszę pani? Nie, panie oficerze, tamci byli wyżsi…

A może tak: Nie jestem pewna, niech trochę pomaszerują tam i z powrotem…

Z zewnątrz dobiegał nieco stłumiony głos Marchewy.

— Czy wszyscy mnie słyszą? Panowie w tylnych szeregach? Kto mnie nie słyszy, niech podniesie… Dobrze; czy ktoś ma megafon? Jakiś karton, który mógłbym zrolować? W takim razie będę krzyczał…

— Co teraz? — spytał książę.

— Zabieram pana do Ankh-Morpork…

— Nie wydaje mi się. To byłby akt wojny.

— Kpiny sobie urządzasz z całej sprawy, Vimes! — zawołał lord Rust.

— Czyli coś jednak robię właściwie.

Vimes skinął na Ahmeda.

— Tam odpowiesz za popełnione tutaj przestępstwa, sire — zwrócił się do księcia.

— Przed jakim sądem? — spytał chłodno Cadram.

Ahmed pochylił się.

— Jaki był pański plan, od tej chwili poczynając? — spytał szeptem.

— Nigdy nie myślałem, że uda nam się dotrzeć tak daleko.

— Aha. Cóż… To było bardzo interesujące, sir Samuelu.

Książę Cadram uśmiechnął się do Vimesa.

— Może, kiedy rozważa pan swoje następne posunięcie, zechce pan napić się kawy? — Wskazał ozdobny srebrny dzbanek na stole.

— Mamy dowód — oznajmił Vimes.

Jednak czuł już, jak świat rozpada się pod nim. Kiedy pali się za sobą mosty, najważniejsze jest, by nie stać na nich, rzucając zapałkę.

— Doprawdy? Fascynujące. A komu przedstawi pan ten dowód, sir Samuelu?

— Musimy znaleźć sąd.

— Intrygujące. Może sąd w Ankh-Morpork? Czy sąd tutaj?

— Ktoś mi mówił, że świat patrzy…

Nastało milczenie. Słychać było tylko dobiegające z zewnątrz krzyki Marchewy i od czasu do czasu brzęczenie muchy.

— …bingely-bingely biip… — Głos De-terminarza utracił swe zwykłe ożywienie; wydawał się teraz senny i trochę oszołomiony.

Wszyscy odwrócili głowy.

— …Siódma… Zorganizować obronę przy Bramie Rzecznej… Siódma dwadzieścia pięć… Bezpośrednia walka przy ulicy Zapiekanki Brzoskwiniowej… Siódma czterdzieści osiem, osiem, osiem… Zmobilizować ocalałych na placu Sator… Zadania na dzisiaj: Buduj, buduj, buduj barykady…

Vimes wyczuł za sobą delikatny ruch, a potem lekki nacisk. Ahmed stanął z nim plecy w plecy.

— O czym ta rzecz mówi?

— Nie mam pojęcia. Ale brzmi jak z innego świata, prawda?

Czuł, jak wydarzenia mkną ku dalekiej ścianie. Pot ściekał mu na oczy. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz porządnie się wyspał. W nogach go kłuło. Ręce bolały od ciężkiej kuszy.

— …bingely… Ósma zero dwa: Śmierć kapral Tyłeczekeczek… Ósma zero trzy… Śmierć sierżanta Detrytusa… Ósma zero trzytrzytrzy i siedem sekund, sekund… Śmierć funkcjonariusza Wizytuja… Ósma zero trzy i dziedziedziedziewięć sekund… Śmierć, śmierć, śmierć…

— Podobno w Ankh-Morpork jeden z pańskich przodków zabił króla — powiedział książę. — I sam także marnie skończył.

Vimes nie słuchał.

— …Śmierć funkcjonariusza Dorfla… Ósma zero trzy i czternaścienaścienaście sekund…

Postać na tronie zdawała się przesłaniać cały świat.

— …Śmierć kapitana Marchewy Żelaznywładssona… biip…

A Vimes myślał: Niewiele brakowało, bym nie popłynął; o mało co nie zostałem w Ankh-Morpork.

Zawsze się zastanawiał, co czuł Kamienna Gęba owego mroźnego poranka, kiedy ujął topór, nie mając prawnego błogosławieństwa, ponieważ król nie uznałby sądu, nawet gdyby udało się znaleźć sędziów… Owego mroźnego poranka, kiedy szykował się do przecięcia tego, co uważali za ogniwo między ludźmi a bóstwem…

— …biip… Zadania na dzisiajajajaj: Zginąć…

Uczucie popłynęło mu w żyłach niby świeża i ciepła krew. Uczucie, które przychodzi, kiedy prawo wyczerpie swoje możliwości, a człowiek patrzy na drwiącą twarz po drugiej stronie i wie, że nie potrafi żyć dalej, jeśli nie przekroczy granicy, nie zrobi tej jednej czystej rzeczy…

Na zewnątrz rozległy się krzyki. Vimes zamrugał, strzepując z rzęs krople potu.

— Ach… komendant Vimes — odezwał się jakiś głos sprzed granicy.

Znużone oczy spoglądały wzdłuż bełtu.

— Tak?

Jakaś ręka przesunęła się szybko i wyjęła bełt z rowka. Vimes mrugnął; palec odruchowo pociągnął za spust. Brzęknęła cięciwa. A wyraz twarzy księcia Cadrama, wiedział o tym, jeszcze długo będzie go rozgrzewał w zimne noce… o ile kiedykolwiek znowu doświadczy zimnych nocy.

Słyszał, jak wszyscy giną. Ale przecież nie byli martwi. A jednak to przeklęte pudełko mówiło tak… precyzyjnie…

Lord Vetinari teatralnym gestem upuścił bełt kuszy, jak dama z towarzystwa, która musiała chwycić coś lepkiego.

— Dobra robota, Vimes. Rozumiem, że wprowadziłeś osła na szczyt minaretu. Witam panów. — Uśmiechnął się wesoło do zebranych. — Widzę, że nie przybywam za późno.

— Vetinari? — zdziwił się Rust, jakby zbudzony ze snu. — Co ty tu robisz? To przecież pole bitwy…

— Nie jestem przekonany. — Patrycjusz rzucił mu szybki, bardzo osobisty uśmieszek. — Na zewnątrz jest bardzo wielu ludzi, którzy siedzą na piasku. Wielu z nich urządziło sobie coś, co w języku wojskowym nazywa się chyba biwakiem. A kapitan Marchewa organizuje mecz piłkarski.

— Co? — Vimes opuścił kuszę.

Świat stał się na powrót realny. Jeśli Marchewa robi coś tak bzdurnego, to wszystko znów jest normalne.

— Jak dotąd bardzo wiele fauli, niestety. Ale nie nazwałbym tego polem bitwy.

— Kto prowadzi?

— Ankh-Morpork, jak się zdaje. O dwa kopnięcia w łydkę i złamany nos.

Po raz pierwszy od wieków Vimes poczuł, jak wzbiera w nim patriotyzm. Wszystko inne w życiu tkwiło w wychodku, ale jeśli idzie o szturchańce i kopniaki, wiedział, po której stronie stoi.

— Poza tym — ciągnął Vetinari — spora liczba osób jest formalnie aresztowana. Wyraźnie więc stan wojny przestał w praktyce obowiązywać. Mamy jedynie stan meczu. A zatem wydaje mi się, że… jak to określić… wracam. Proszę wybaczyć, sire, to zajmie tylko chwilę.

Podniósł metalowy cylinder i zaczął odkręcać wieko. Z jakiegoś powodu Vimes uznał, że warto odsunąć się na parę kroków.

— Co to takiego?

— Pomyślałem, że może się okazać niezbędny — mówił Vetinari. — Wymagał pewnych przygotowań, ale z pewnością poskutkuje. Mam nadzieję, że będzie czytelny. Bardzo się staraliśmy chronić go przed wilgocią.

Na ziemię wypadł gruby rulon papieru.

— Komendancie, czy nie ma pan czegoś, czym powinien się pan zająć? — dodał Patrycjusz. — Na przykład referowaniem?

Vimes podniósł papiery i przeczytał kilka linijek.

— Zważywszy, że… dotychczas… i tak dalej, i tak dalej… miasto Ankh-Morpork… kapituluje?!

— Co?! — zawołali chórem Rust i książę Cadram.

— Tak, kapituluje — potwierdził z satysfakcją Vetinari. — Kawałek papieru i po sprawie. Sądzę, że wszystko jest jak należy.

— Nie możesz… — zaczął Rust.

— Nie może pan… — powiedział książę.

— Bezwarunkowo? — zapytał ostro generał Ashal.

— Tak, sądzę, że tak — odparł Vetinari. — Rezygnujemy na korzyść Klatchu z wszelkich pretensji do Leshpu, wycofujemy wojska z Klatchu i naszych obywateli z wyspy, a co do reparacji… Powiedzmy, ćwierć miliona dolarów? Plus rozmaite korzystne ustalenia handlowe, klauzula najwyższego uprzywilejowania i tak dalej, i tym podobne. Wszystko tu jest. Proszę się nie krępować i przeczytać. Nie ma pośpiechu.

Ponad głową księcia wręczył dokument generałowi, który zaczął przerzucać strony.

— Przecież nie mamy… — zaczął Vimes.

A może jednak zginąłem, pomyślał. Może jestem już po drugiej stronie… Albo ktoś bardzo mocno uderzył mnie w głowę i to wszystko jest tylko jakimś mirażem…

— Sfałszowany! — oświadczył książę. — To jakaś sztuczka!

— Ależ sire, ten człowiek z całą pewnością wygląda na lorda Vetinariego, a tutaj mamy chyba oficjalną pieczęć Ankh-Morpork — stwierdził generał. — „Zważywszy… na mocy którego… nie naruszając… ratyfikacja w ciągu czterech dni… wzajemna wymiana…”. Tak, muszę przyznać, że wygląda to na prawdziwy traktat.

— Nie uznam go!

— Rozumiem, sire. Choć wydaje się, że obejmuje wszystkie kwestie, o których w swym zeszłotygodniowym przemówieniu…

— Ja go na pewno nie uznam! — krzyknął Rust. Pomachał palcem przed nosem Vetinariego. — Wypędzą cię za to z miasta!

Przecież nie mamy takich pieniędzy, powtórzył Vimes, tym razem do siebie. Jesteśmy bogatym miastem, ale nie mamy żadnej gotówki. Bogactwem Ankh-Morpork są jego mieszkańcy, jak się nam ciągle powtarza. A tego nie da się wyrwać nawet obcęgami.

Poczuł, że wiatr się zmienia.

Vetinari go obserwował.

W generale Ashalu było coś takiego… jakby zachłanność…

— Zgadzam się z Rustem — powiedział Vimes. — Dobre imię Ankh-Morpork zostaje rzucone w błoto.

Ku własnemu delikatnemu zdziwieniu, udało mu się powiedzieć to bez uśmiechu.

— Nic nie tracimy, sire — przekonywał generał Ashal. — Wycofają się z Klatchu i Leshpu…

— Prędzej mnie demony porwą! — wrzasnął Rust.

— Ma rację! Wszyscy mają się dowiedzieć, że nas pobili? — dodał Vimes. — Przechytrzyli?

Spojrzał na księcia, którego wzrok przesuwał się po obecnych, a od czasu do czasu patrzył w pustkę, jakby oglądał jakąś wewnętrzną wizję.

— Ćwierć miliona to za mało — powiedział w końcu.

Patrycjusz wzruszył ramionami.

— Możemy to przedyskutować.

— Wiele muszę zakupić.

— Obiektów o naturze ostrej i metalicznej, jak przypuszczam. Oczywiście, skoro mówimy raczej o towarach niż pieniądzach, otwiera się margines elastyczności…

I teraz jeszcze go uzbroimy, pomyślał Vimes.

— W ciągu tygodnia będziesz musiał uciekać z miasta! — darł się Rust.

Vimes miał wrażenie, że generał uśmiechnął się przelotnie. Ankh-Morpork bez Vetinariego… rządzone przez ludzi pokroju Rusta… Jego przyszłość rysowała się w jasnych barwach.

— Kapitulacja musi być jednak ratyfikowana i formalnie podpisana — rzekł Ashal.

— Czy mógłbym zasugerować, by stało się to w Ankh-Morpork? — wtrącił Patrycjusz.

— Nie. To oczywiście musi być terytorium neutralne — odparł generał.

— Ale gdzie między Klatchem i Ankh-Morpork coś takiego istnieje?

— Przypuszczam… że mógłby być Leshp.

— Znakomity pomysł — pochwalił Vetinari. — Sam bym na to nie wpadł.

— Ta wyspa i tak jest nasza! — warknął książę.

— Będzie, sire. Będzie — uspokoił go generał. — Obejmiemy ją w posiadanie całkowicie legalnie. Na oczach świata.

— I to wszystko? Co z moim aresztowanym? — zirytował się Vimes. — Nie mam zamiaru…

— To są sprawy wagi państwowej — powiedział Vetinari. — Należy uwzględnić kwestie… dyplomatyczne. Obawiam się, że uporządkowanie stosunków międzynarodowych nie może być uzależnione od pańskich opinii na temat czynów jednego człowieka.

Kolejny raz Vimes miał uczucie, że słowa, które słyszy, nie są tymi, które zostały wypowiedziane.

— Nie będę… — zaczął.

— Chodzi o większe sprawy.

— Ale…

— Mimo to spisał się pan znakomicie.

— Są wielkie zbrodnie i drobne przestępstwa, o to chodzi?

— Dlaczego nie skorzysta pan z zasłużonego wypoczynku, sir Samuelu? — Vetinari wykrzywił usta w swoim szybkim jak błyskawica uśmiechu. — Jest pan… człowiekiem czynu. Pańska domena to miecze, pościgi i fakty. Teraz, niestety, nadszedł czas dla tych, których domeną są słowa, nieufność i opinie. Dla pana wojna się skończyła. Proszę korzystać ze słońca. Wierzę, że wkrótce ruszymy do domu. Chciałbym, żeby pan został, lordzie Rust…

Vimes zrozumiał, że został odsunięty. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z namiotu.

Ahmed podążył za nim.

— To był pański władca, tak?

— Nie! To tylko człowiek, który płaci mi pensję!

— Czasami trudno dostrzec różnicę — powiedział Ahmed ze współczuciem.

Vimes usiadł na piasku. Nie był pewien, w jaki sposób udawało mu się do tej chwili utrzymać na nogach. Pojawiła się teraz jakaś przyszłość. Nie miał pojęcia, jaka będzie — ale była. A nie istniała jeszcze pięć minut temu. Teraz miał ochotę mówić. Nie musiał wtedy myśleć o apelu poległych De-terminarza. Brzmiał przecież tak… precyzyjnie…

— Co się z panem stanie? — zapytał, by wypchnąć tę myśl z głowy. — To znaczy, kiedy to wszystko już się skończy. Pański szef nie będzie zadowolony.

— Och, pochłonie mnie pustynia.

— Pośle za panem ludzi. Wygląda na takiego.

— Pochłonie ich pustynia.

— Bez przeżuwania?

— Może mi pan wierzyć.

— Nie powinno tak być! — zawołał Vimes w kierunku nieba. — Wie pan, czasem mi się śni, że możemy karać za wielkie zbrodnie, możemy ustanawiać prawa dla państw, nie tylko dla zwykłych ludzi, a tacy jak on wtedy…

Ahmed postawił go na nogach i klepnął w ramię.

— Wiem, jak to jest — powiedział. — Ja także śnię.

— Tak?

— Tak. Zwykle o rybach.

Usłyszeli ryk tłumu.

— Ktoś popełnił przekonujący faul, sądząc po reakcji — mruknął Vimes.

Brnąc w piasku, weszli na szczyt wydmy i patrzyli. Ktoś wyrwał się z chaosu; bijąc i kopiąc, biegł zygzakiem w stronę bramki Klatchu.

— Czy ten człowiek jest pańskim kamerdynerem? — spytał Ahmed.

— Tak.

— Któryś z żołnierzy mówił, że odgryzł człowiekowi nos.

Vimes wzruszył ramionami.

— Patrzy na mnie bardzo znacząco, jeśli zapomnę użyć szczypczyków do cukru. To wiem na pewno.

Postać w bieli przeszła z godnością przez prawdziwy wir grających. Dmuchała w gwizdek.

— A ten człowiek, jak sądzę, jest pańskim królem.

— Nie.

— Naprawdę? To ja jestem królową Punjitrum z Sumtri.

— Marchewa jest gliną, tak jak ja.

— Ktoś taki może poprowadzić garstkę załamanych ludzi do podboju państwa.

— Świetnie. Byle po służbie.

— I on także przyjmuje od pana rozkazy? Jest pan niezwykłym człowiekiem, sir Samuelu. Ale nie wydaje mi się, żeby zabił pan księcia.

— Nie. Ale pan by mnie zabił, gdybym to zrobił.

— O tak. Jawne morderstwo, przy świadkach… Jestem w końcu gliną.

Dotarli do wielbłądów. Jeden z nich popatrzył, jak Ahmed szykuje się do drogi, zrezygnował z oplucia go i splunął za to w Vimesa. Bardzo precyzyjnie.

Ahmed spojrzał na piłkarzy.

— W Klatchistanie nomadzi uprawiają bardzo podobną grę — powiedział. — Ale konno. Celem jest przeniesienie obiektu wokół bramki.

— Obiektu?

— Chyba najlepiej myśleć o tym po prostu jak o obiekcie, sir Samuelu. A teraz, jak sądzę, ruszę w tamtym kierunku. W górach są złodzieje. I czyste powietrze. Jak pan wie, zawsze jest dość pracy dla policjantów.

— Myślał pan kiedyś o powrocie do Ankh-Morpork?

— Chciałby mnie pan tam zobaczyć, sir Samuelu?

— To otwarte miasto. Ale proszę pamiętać, żeby po przyjeździe odwiedzić Pseudopolis Yard.

— Ach, żebyśmy powspominali stare czasy…

— Nie. Żeby zdał pan do depozytu miecz. Dostanie pan pokwitowanie i może pan go odebrać przed wyjazdem.

— Trudno mnie będzie przekonać, sir Samuelu.

— Och, myślę, że poproszę tylko raz.

Ahmed roześmiał się, skinął Vimesowi głową i odjechał.

Przez kilka minut był ciemnym kształtem u podstawy kolumny kurzu, potem ruchomą kropką w drgającym od upału powietrzu… a potem pochłonęła go pustynia.


Dzień mijał. Do pawilonu wzywano rozmaitych klatchiańskich urzędników oraz niektórych przedstawicieli Ankh-Morpork. Kilka razy Vimes przeszedł w pobliżu i słyszał podniesione głosy.

Tymczasem armie się okopywały. Ktoś postawił zaimprowizowany drogowskaz ze strzałkami wskazującymi domy żołnierzy. Ponieważ wszystkie znajdowały się w Ankh-Morpork, strzałki wskazywały ten sam kierunek.

Większą część straży znalazł w osłoniętym przed wiatrem zakątku, gdzie pomarszczona klatchiańska kobieta szykowała na małym ognisku dość skomplikowane danie. Wszyscy wyglądali na całkiem żywych, ze zwykłym drobnym znakiem zapytania w przypadku Rega Shoe.

— Gdzie bywaliście, sierżancie Colon? — zapytał Vimes.

— Zostałem zaprzysiężony do zachowania tajemnicy, sir. Przez jego lordowską mość.

— Dobrze. — Vimes nie nalegał. Wyciśnięcie informacji od Colona przypominało wyciskanie wody z gąbki. Mogło poczekać. — A Nobby?

— Jestem, sir! — Pomarszczona kobieta zasalutowała, aż brzęknęły bransolety.

— To ty?

— Tajest, sir! Wykonuję brudną robotę, jaka jest rolą życiową kobiety, mimo faktu, że obecni są tu młodsi ode mnie stażem strażnicy, sir!

— Nie przesadzaj, Nobby — wtrącił Colon. — Cudo nie umie gotować, nie możemy pozwolić Regowi, bo różne kawałki wpadają mu do garnka, a Angua…

— …nie zajmuje się kuchnią — dokończyła Angua.

Leżała z zamkniętymi oczami, oparta o skałę. Tą skałą był Detrytus.

— Zresztą sam się zająłeś gotowaniem, jakbyś się spodziewał, że będziesz musiał — podsumował Colon.

— Kebabu, sir? — zaproponował Nobby. — Mamy dużo.

— Widzę, że zdobyłeś gdzieś sporo żywności — zauważył Vimes.

— Klatchiański kwatermistrz. — Nobby uśmiechnął się pod welonem. — Użyłem na nim swojego seksualnego czaru.

Kebab Vimesa znieruchomiał w drodze do ust, kapiąc mu tłuszczem na nogi. Angua gwałtownie otworzyła oczy i ze zgrozą popatrzyła na niebo.

— Powiedziałem, że zdejmę suknię i zacznę krzyczeć, sir, jeśli nie da mi czegoś do żarcia.

— Mnie by to przeraziło na śmierć — przyznał Vimes.

Zauważył, że Angua znów zaczęła oddychać.

— Tak. Myślę, że jakbym tak dobrze rozegrał swoje karty, mógłbym zostać jedną z tych fatalnych femów. Wystarczy mi mrugnąć na mężczyznę, a przebiegnie całą milę. Coś takiego może się przydać.

— Mówiłem mu, że może się z powrotem przebrać w mundur, ale powiedział, że tak mu wygodniej — szepnął komendantowi Colon. — Prawdę mówiąc, zaczynam się trochę martwić.

Nie poradzę sobie z tym, pomyślał Vimes. Nie ma tego w regulaminie.

— Eee… jak by to wytłumaczyć… — zaczął.

— Nie życzę sobie żadnych tam i-synu-akcji — zaznaczył Nobby. — Czasem dobrze jest przejść milę w cudzych butach. O to mi tylko chodzi.

— No, dopóki to tylko bu…

— Uzyskałem połączenie z łagodniejszą stroną mojej osoby, jasne? Poznałem punkt widzenia innego człowieka, nawet jeśli to kobieta.

Przyjrzał się ich twarzom i zamachał rękami.

— Dobrze już, dobrze. Włożę swój mundur, jak tylko posprzątam w obozie. Zadowoleni?

— Coś tu ładnie pachnie!

Podbiegł Marchewa, kozłując piłką. Był nagi do pasa, gwizdek podskakiwał mu na piersi.

— Ogłosiłem przerwę — wyjaśnił, siadając. — I posłałem paru chłopców do Gebry po cztery tysiące pomarańczy. Niedługo połączone orkiestry regimentów Ankh-Morpork zaprezentują musztrę paradną, grając przy tym najlepsze wojskowe przeboje.

— Czy kiedyś ćwiczyli musztrę paradną? — zainteresowała się Angua.

— Chyba nie.

— Więc powinno być ciekawie.

— Marchewa — odezwał się Vimes. — Nie chcę pchać nosa w twoje sprawy, ale gdzie na środku pustyni znalazłeś piłkę?

A głos w głębi jego umysłu powtarzał: Słyszałeś, że on zginął; słyszałeś, że wszyscy zginęli… gdzie indziej.

— Och, ostatnio noszę ją wypompowaną w swoim bagażu, sir. Taka piłka bardzo pomaga w utrzymaniu spokoju. Dobrze się pan czuje, sir?

— Co? A tak. Tylko trochę… zmęczony. No więc kto wygrywa? — Vimes poklepał się po kieszeniach i znalazł ostatnie cygaro.

— Ogólnie mówiąc, jest remis, sir. Ale musiałem zdjąć z boiska czterystu siedemdziesięciu trzech graczy, sir. Klatch mocno wyprzedza nas w faulach, co stwierdzam z przykrością.

— Sport jako substytut wojny, tak?

Vimes pogrzebał w popiołach ogniska Nobby’ego i znalazł… Cóż, lepiej chyba myśleć o tym jak o „pustynnym węglu”. Marchewa spojrzał na niego z powagą.

— Tak, sir. Nikt nie używa broni. I zauważył pan, że klatchiańska armia robi się coraz mniejsza? Niektórzy wodzowie z dalekich części imperium zabierają stąd swoich ludzi. Mówią, że nie warto zostawać, skoro wojny i tak nie będzie. Oni chyba w ogóle nie chcieli tu przychodzić. I nie sądzę, żeby łatwo dali się namówić do powrotu.

Za nimi rozległy się krzyki — to obradujący wychodzili z namiotu. Kłócili się. Był wśród nich lord Rust. Rozejrzał się, mówiąc coś do swych towarzyszy. Po chwili zauważył Vimesa i wściekły popędził ku niemu.

— Vimes!

Vimes uniósł głowę, z dłonią w połowie drogi do cygara.

— Wygralibyśmy, wiesz przecież! — warknął Rust. — Wygralibyśmy! Ale zostaliśmy zdradzeni tuż przed zwycięstwem!

Vimes ani drgnął.

— I to jest twoja wina, Vimes! W całym Klatchu będą się z nas naśmiewać! Wiesz, jak bardzo u tych ludzi ważne jest zachowanie twarzy, a my naszą straciliśmy! Vetinari jest skończony! I ty też! Tak samo jak ta twoja głupia, skundlona i tchórzliwa straż. I co na to powiesz, Vimes? No co?

Strażnicy siedzieli nieruchomo jak posągi, czekając, aż Vimes się odezwie. Albo choćby poruszy.

— No co? Vimes? — Rust pociągnął nosem. — Co to za zapach?

Vimes wolno przeniósł wzrok na swoje palce. Unosił się z nich dym; słychać było ciche skwierczenie.

Wstał i podstawił dłoń pod sam nos Rusta.

— Weź to — powiedział.

— To… to jakaś sztuczka…

— Weź to — powtórzył Vimes.

Jak zahipnotyzowany, Rust polizał palce i ostrożnie chwycił grudkę żaru.

— To nie parzy…

— Owszem, parzy.

— Wcale… argh! — Rust odskoczył, upuścił żar i zaczął ssać pokryte bąblami palce.

— Cała sztuka to nie zwracać uwagi, że boli — rzekł Vimes. — A teraz odejdź.

— Nie przetrwasz długo — odgrażał się Rust. — Poczekaj tylko, aż wrócimy do miasta. Poczekaj!

Odszedł gniewnie, podtrzymując bolącą dłoń.

Vimes znowu usiadł przy ogniu.

— Gdzie on teraz jest? — zapytał po chwili.

— Wrócił do żołnierzy, sir. Wydaje się, że nakazuje im wracać do domu.

— Może nas zobaczyć?

— Nie.

— Na pewno?

— Za dużo ludzi po drodze, sir.

— Jesteście całkiem pewni?

— Chyba że potrafi patrzeć przez wielbłądy, sir.

— Dobrze. — Vimes wetknął sobie palce do ust. Pot ściekał mu po twarzy. — Szlag, szlag, szlag! Czy ktoś ma trochę zimnej wody?


Kapitan Jenkins zdołał na nowo zwodować swój statek. Wymagało to długiego kopania, starannego wykorzystania drewnianych belek oraz pomocy klatchiańskiego kapitana, który nie pozwolił, by patriotyzm przeszkodził mu w zyskach.

Teraz razem z załogą odpoczywali na brzegu. Nagle nad nimi zagrzmiał powitalny okrzyk.

Kapitan zmrużył oczy, patrząc pod słońce.

— To… to przecież nie może być Vimes, prawda?

Załoga wytrzeszczyła oczy.

— Wszyscy na pokład, natychmiast!

Jakaś postać ruszyła w dół po zboczu wydmy. Poruszała się szybko, o wiele szybciej, niż mógłby biec człowiek po sypkim piasku. W dodatku zygzakowała. Kiedy znalazła się bliżej, okazała się człowiekiem stojącym na tarczy.

Tarcza wyhamowała o kilka stóp przed zdumionym Jenkinsem.

— To dobrze, że pan na nas zaczekał, kapitanie — powiedział Marchewa. — Wielkie dzięki. Pozostali będą tu za chwilę.

Jenkins spojrzał na grzbiet wydmy. Stały na nim inne, ciemniejsze sylwetki.

— To D’regowie! — krzyknął.

— Tak. Wspaniali ludzie. Poznał ich pan kiedyś?

Jenkins popatrzył na Marchewę.

— Wygraliście? — zapytał.

— O tak. W karnych.


Błękitnozielony blask sączył się przez maleńkie okienka Okrętu.

Vetinari manewrował dźwigniami sterującymi, póki nie był pewien, że zmierzają w stronę odpowiedniego statku.

— Co to za zapach czuję, sierżancie Colon? — zapytał.

— To Bet… To Nobby, sir — zapewnił Colon, pilnie kręcąc pedałami.

— Kapralu Nobbs?

Nobby prawie się zarumienił.

— Kupiłem butelkę aromatu, sir. Dla mojej młodej pani.

Vetinari zakaszlał.

— Co dokładnie ma pan na myśli, mówiąc o pańskiej „młodej pani”?

— No, kiedy już sobie ją znajdę.

— Aha. — Nawet Patrycjusz powiedział to z ulgą.

— Z powodu, że teraz się tego spodziewam, bo w pełni odkryłem własną naturę seksualną i jestem całkiem ze sobą pogodzony.

— Czuje się pan pogodzony ze sobą, kapralu?

— Tajest, sir — odpowiedział zadowolony Nobby.

— A kiedy znajdzie pan już tę szczęśliwą damę, podaruje pan jej butelkę…

— To się nazywa Noce Kasbah, sir.

— Naturalnie. Bardzo… kwiatowe, prawda?

— Tak, sir. To z powodu jaśminu i rzadkich ungulantów, sir.

— A jednak równocześnie dziwnie przenikliwe.

Nobby wyszczerzył zęby.

— Prawdziwa okazja za tę cenę, sir. Mała kropla dociera daleko.

— Niedostatecznie daleko, być może?

Ale Nobby był odporny na ironię.

— Kupiłem je w tym samym sklepie, gdzie sierżant dostał garb, sir.

— Ach… tak.

Wewnątrz Okrętu nie było wiele miejsca, a większość zajmowały pamiątki sierżanta Colona. Uzyskał zgodę na krótką wyprawę na zakupy, aby „przywieźć do domu coś dla żony, sir, inaczej nigdy nie skończy gadać”.

— Na pewno pani Colon spodoba się wypchany garb wielbłąda, sierżancie? — spytał z powątpiewaniem Vetinari.

— Tak, sir. Może na nim stawiać różne drobiazgi.

— I zestaw mosiężnych stoliczków?

— Do stawiania na nich różnych drobiazgów, sir.

— A ten… — Coś zabrzęczało głośno. — Ten komplet dzwonków dla kóz, ozdobny dzbanek do kawy i ta… ta dziwna szklana rurka z pasmami różnokolorowego piasku wewnątrz… Do czego służą?

— To obiekty konwersacyjne, sir.

— To znaczy, że ludzie zobaczą je i powiedzą coś w rodzaju: „Do czego one służą”?

Sierżant Colon wydawał się bardzo z siebie zadowolony.

— Widzi pan, sir? Już teraz o nich rozmawiamy.

— Zadziwiające.

Colon chrząknął znacząco i ruchem głowy wskazał przygarbionego Leonarda, który siedział na dziobie, podpierając głowę rękami.

— Jakiś małomówny jest ostatnio, sir — szepnął. — Ani słowem się nie odezwie.

— Ma wiele spraw na głowie — wyjaśnił Patrycjusz.

Strażnicy przez chwilę pedałowali w milczeniu, ale ciasnota wnętrza Okrętu zachęcała do poufałości, która nigdy nie miałaby miejsca na lądzie.

— Przykro słyszeć, że mają pana zwolnić, sir — rzekł Colon.

— Doprawdy — odpowiedział Vetinari.

— Na pewno dostałby pan mój głos, gdybyśmy mieli wybory.

— Doskonale.

— Myślę, że ludzie chcą, żeby mocny rząd przykręcał im śrubę, sir.

— Dobrze.

— Pana poprzednik, lord Snapcase… ten to był psychiczny. Ale, jak zawsze powtarzam, z lordem Vetinarim człowiek wie, na czym stoi.

— Świetnie.

— Oczywiście może mu się nie podobać to, na czym stoi…

Vetinari uniósł głowę. Znaleźli się już pod statkiem i wydawało się, że płynie we właściwym kierunku. Sterował Okrętem, aż usłyszał głuchy stuk kadłuba o kadłub. Wtedy kilka razy zakręcił wiertłem.

— A mają mnie zwolnić, sierżancie? — zapytał, wracając na miejsce.

— No, tego… słyszałem, jak ludzie Rusta mówią, że jeśli pan rety… roty…

— Ratyfikuje…

— Właśnie, jeśli pan ratyfikuje w przyszłym tygodniu naszą kapitulację, skażą pana na wygnanie, sir.

— Tydzień to w polityce bardzo długi czas, sierżancie.

Wargi Colona rozciągnęły się w czymś, co uważał za porozumiewawczy uśmieszek. Stuknął się w bok nosa.

— Ach, polityka. Mógł pan uprzedzić.

— Pewno. Wtedy śmialiby się na drugą nogę, co? — mruknął Nobby.

— Ma pan jakiś tajny plan, mogę się założyć — oświadczył Colon. — Wie pan, gdzie jest kurczak, nie ma co.

— Widzę, że nie da się oszukać takich wytrawnych obserwatorów tego karnawału, jakim jest życie — rzekł lord Vetinari. — Tak, w samej rzeczy, jest coś, co zamierzam zrobić.

Poprawił się na pufie z garbu wielbłąda, który w rzeczywistości pachniał kozą i z którego już zaczynał się sypać piasek.

— Zamierzam nie robić nic. Obudźcie mnie, gdyby zdarzyło się coś interesującego.


Zdarzały się rzeczy żeglarskiej natury. Wiatr zmieniał się tak szybko, że wiatrowskaz można by wykorzystać do mielenia mąki. Raz spadł deszcz anchois.

Komendant Vimes usiłował zasnąć. Jenkins pokazał mu hamak i Vimes zrozumiał nagle, że to jeszcze jedno baranie oko. Nikt przecież nie mógłby spać w czymś takim. Marynarze prawdopodobnie trzymali hamaki na pokaz, a prawdziwe łóżka mieli gdzieś pochowane.

Spróbował ułożyć się wygodnie w ładowni i drzemał, gdy inni rozmawiali w kącie. Starali się bardzo grzecznie nie wchodzić mu w drogę.

— …dowska mość nie oddałby przecież tego wszystkiego, nie? O co walczyliśmy?

— Trudno mu będzie po czymś takim utrzymać tę pracę, to pewne. Dobre imię Ankh-Morpork legło w błocie, tak jak mówił pan Vimes.

— W Ankh-Morpork błoto jest w górze. — To Angua.

— Ale z drugiej strony, wszyscy jeszcze dychają. — A to Detrytus.

— Witalistyczna wypowiedź…

— Przepraszam, Reg. Czego się tak drapiesz?

— Chyba złapałem paskudną zagraniczną chorobę.

— Słucham? — Znowu Angua. — Czym może się zarazić zombi?

— Nie chcę o tym mówić…

— Rozmawiasz z kimś, kto zna wszystkie marki proszku na pchły, jakie sprzedają w Ankh-Morpork, Reg.

— No, jeśli koniecznie musisz wiedzieć… Myszy, panienko. To okropne. Dbam o czystość, ale zawsze jakoś znajdą drogę…

— Wszystkiego próbowałeś?

— Oprócz tchórzy.

— Jeśli jego lordowska mość odejdzie, kto przejmie rządy? — To mówiła Cudo. — Lord Rust?

— Wytrzyma z pięć minut.

— Może gildie się zbiorą i…

— Zaczną walczyć jak…

— …tchórze — powtórzył Reg. — Lekarstwo gorsze od choroby.

— Pocieszcie się, przecież nadal będzie straż. — To powiedział Marchewa.

— Tak, ale pan Vimes wyleci, z powodu polityki.

Vimes postanowił nie otwierać oczu.


Kiedy statek wreszcie zacumował, na nabrzeżu czekała milcząca grupa. Obserwowali, jak Vimes i jego ludzie schodzą po trapie. Rozległy się jedno czy dwa chrząknięcia, po czym ktoś zawołał:

— Niech pan powie, że to nieprawda, panie Vimes!

Na końcu trapu funkcjonariusz Dorfl zasalutował sztywno.

— Statek Lorda Rusta Dopłynął Dziś Rano, Sir — oznajmił golem.

— Ktoś widział Vetinariego?

— Nie, Sir.

— Boi się pokazać twarz! — krzyknął ktoś.

— Lord Rust Powiedział, Że Ma Pan Wykonać Swój Obowiązek, Niech Pana Demon — rzekł Dorfl. Golemy charakteryzowały się pewną dosłownością wypowiedzi.

Wręczył Vimesowi arkusz papieru. Komendant przeczytał kilka linii.

— Co to takiego? „Narada kryzysowa”? A to? Zdrada stanu? Oskarżenie Vetinariego? Tego nie zrobię!

— Czy mogę spojrzeć, sir? — spytał Marchewa.

To Angua zauważyła falę, gdy inni patrzyli na nakaz. Nawet w ludzkiej formie uszy wilkołaka są dość czułe.

Przeszła na nabrzeże i spojrzała w dół rzeki.

Korytem Ankh sunęła ściana białej wody wysokości kilku stóp. Statki kołysały się i huśtały, kiedy przepływała pod nimi.

Przeszła obok, chlapiąc o brzeg. Statek Jenkinsa zatańczył na wodzie; gdzieś na pokładzie brzęknęły rozbijane naczynia.

A potem stała się linią piany zmierzającą do następnego mostu. Przez chwilę powietrze pachniało nie zwykłą dla Ankh eau de latrine, ale morskim wiatrem i solą…

Jenkins wyszedł z kabiny i wyjrzał za burtę.

— Co to było? Przypływ się zaczyna? — zapytała Angua.

— Nie, dotarliśmy tu z przypływem — odparł Jenkins. — Nie mam pojęcia. Pewnie znowu któryś z tych fenomenów.

Angua wróciła do grupy. Vimes był już czerwony na twarzy.

— Został podpisany przez znaczną liczbę najważniejszych gildii, sir — tłumaczył Marchewa. — Właściwie wszystkie, oprócz żebraków i szwaczek.

— Naprawdę? No to ja je olewam! Kim niby są, żeby dawać mi takie rozkazy?

Angua zauważyła wyraz cierpienia, jaki przemknął po twarzy Marchewy.

— Ehm… Ktoś musi wydawać nam rozkazy, sir. Nie powinniśmy sami ich wymyślać. To jest… no, jakby najważniejsze.

— Tak… ale… nie tacy…

— I wydaje mi się, że reprezentują wolę ludu…

— Ta banda? Nie opowiadaj bzdur! Gdyby doszło do bitwy, tamci by nas wyrżnęli do nogi! A wtedy bylibyśmy w tej samej sytuacji co…

— Nakaz wygląda na zgodny z prawem, sir.

— To… śmieszne!

— Przecież nie chodzi o to, że go oskarżamy, sir. Musimy tylko dopilnować, żeby pojawił się w Sali Szczurów. Proszę posłuchać, sir, ma pan za sobą bardzo trudny okres…

— Ale… aresztować Vetinariego? Nie mogę…

Vimes zamilkł, gdyż jego uszy właśnie nadrobiły dystans. I ponieważ o to właśnie chodziło, prawda? Jeśli można aresztować każdego, właśnie to należy robić. Nie da się odwrócić plecami, mówiąc: „Ale nie jego”. Ahmed by się śmiał. Kamienna Gęba przewróciłby się we wszystkich pięciu swoich grobach.

— Mogę, prawda? — mruknął zasmucony. — Dobrze, niech będzie. Dorfl, roześlij rysopis…

— To Nie Będzie Konieczne, Sir.

Ludzi rozstąpili się na boki. Vetinari szedł po nabrzeżu, razem z Nobbym i Colonem. A w każdym razie, jeśli to nie był sierżant Colon, to na pewno bardzo dziwacznie zdeformowany wielbłąd.

— Myślę, że usłyszałem dostatecznie wiele, komendancie — rzekł Vetinari. — Proszę wypełnić swój obowiązek.

— Musi pan tylko stawić się w pałacu, sir. Chodźmy…

— Nie zakuje mnie pan?

Vimes otworzył usta ze zdumienia.

— A dlaczego miałbym?

— Zdrada stanu to prawie najcięższa zbrodnia, sir Samuelu. Chyba powinienem wręcz żądać kajdanów.

— Dobrze, skoro pan nalega. — Vimes skinął na Dorfla. — Skujcie go.

— Nie macie przypadkiem porządnych łańcuchów? — spytał Vetinari, gdy Dorfl wyjął parę kajdanek. — Możemy przecież załatwić to, jak należy.

— Nie. Nie mamy łańcuchów.

— Chciałem tylko pomóc, sir Samuelu. Idziemy zatem?

Zebrani gapie nie szydzili z więźnia. Było to niemal przerażające. Po prostu czekali, jak publiczność, która chce się dowiedzieć, na czym polega sztuczka. Rozstąpili się znowu, gdy Patrycjusz ruszył w kierunku centrum miasta.

Zatrzymał się jeszcze raz.

— Było jeszcze coś… a tak. Czy nie powinienem być zawleczony na miejsce na wózku?

— Tylko w drodze na egzekucję, sir — wyjaśnił uprzejmie Marchewa. — Tradycja nakazuje, by zdrajców wlec w wózku na szafot. Potem jest pan powieszony, włóczony końmi i poćwiartowany. — Zrobił zakłopotaną minę. — Wiem, na czym wszystko polega, ale nie mam pojęcia, dlaczego trzeba to robić na szafie, sir.

— Nie zna się pan na meblarstwie, kapitanie? — spytał niewinnie Vetinari.

— Nie zna się — rzucił gniewnie Vimes.

— A czy w ogóle macie jakiś wózek?

— Nie! — Vimes zaczynał się irytować.

— Doprawdy? Cóż, o ile pamiętam, na Stromej jest sklep z meblami. To tak na wszelki wypadek, sir Samuelu.


Jakaś postać szła wolno po zdeptanym piasku niedaleko Gebry. Zatrzymała się, gdy cichy głosik na poziomie gruntu odezwał się z nadzieją:

— Bingely-bingely biip?

JAKĄ RZECZĄ JESTEŚ?

— Jestem De-terminarzem Mk II, posiadającym wiele użytecznych, trudnych do wykorzystania możliwości, Tu-Wstaw-Swoje-Imię.

NA PRZYKŁAD?

Nawet maleńki umysł De-terminarza poczuł lekki niepokój. Głos, z którym rozmawiał, nie brzmiał należycie.

— Wiem, która jest godzina wszędzie — spróbował.

JA TEŻ.

— Eee… umiem prowadzić dokładną listę kontaktów…

De-terminarz wyczuł poruszenie sugerujące, że nowy właściciel dosiadł konia.

NAPRAWDĘ? MAM BARDZO WIELE KONTAKTÓW.

— No więc właśnie — rzekł demon, usiłując podtrzymać opadający gwałtownie entuzjazm. — Zapamiętuję je, a kiedy znów chcesz się z kimś skontaktować…

TO ZWYKLE NIE JEST KONIECZNE. W WIĘKSZOŚCI POZOSTAJĄ JUŻ SKONTAKTOWANI.

— No… a czy masz wiele spotkań?

Zadudniły kopyta, a potem jedynym dźwiękiem był już tylko świst wiatru.

WIĘCEJ, NIŻ MOŻESZ SOBIE WYOBRAZIĆ. NIE… MYŚLĘ, ŻE TWOJE TALENTY GDZIE INDZIEJ ZNAJDĄ LEPSZE ZASTOSOWANIE…

Głośniej zaświszczał wiatr, a potem plusnęło.


Sala Szczurów była pełna. Przywódcy gildii mieli prawo tu zasiadać, ale zjawiło się też mnóstwo innych osób, które uznały, że także chcą zobaczyć te wydarzenia. Przybyło nawet kilku starszych magów. Każdy chciał móc kiedyś powiedzieć wnukom: „Byłem przy tym”[17].

— Jestem przekonany, że powinienem mieć więcej łańcuchów — stwierdził Vetinari, kiedy zatrzymali się w progu i spojrzeli na zebrane tłumy.

— Czy pan traktuje to poważnie, sir? — spytał Vimes.

— Wręcz niezwykle poważnie, komendancie, zapewniam pana. Ale jeśli jakimś zbiegiem okoliczności przeżyję, upoważniam pana do zakupu łańcuchów i oków. Musimy dopilnować, by takie sprawy załatwiane były we właściwy sposób.

— Będę je trzymał w gotowości, obiecuję.

— To dobrze.

Patrycjusz skinął głową lordowi Rustowi, siedzącemu między panem Slantem i lordem Downeyem.

— Dzień dobry. Czy możemy załatwić to szybko? Czeka nas pracowity dzień.

— Jak widzę, panie, postanowiłeś nadal czynić z Ankh-Morpork pośmiewisko — zaczął Rust. Zerknął szybko na Vimesa, po czym wymazał go ze swojego wszechświata. — To nie jest oficjalny proces, lordzie Vetinari. To tylko przesłuchanie wstępne, służące ustaleniu zarzutów. Pan Slant poinformował mnie, że minie wiele tygodni, zanim będziemy mogli rozpocząć proces właściwy.

— Kosztownych tygodni, nie wątpię. Czy moglibyśmy przejść do rzeczy?

— Pan Slant odczyta zarzuty. Ale krótko mówiąc, jak doskonale zdajesz sobie sprawę, Havelock, jesteś oskarżony o zdradę stanu. Skapitulowałeś haniebnie…

— …wcale nie…

— …i bezprawnie zrezygnowałeś z praw do suwerenności nad krainą znaną jako Leshp…

— …ale nie ma takiego miejsca…

Rust przerwał na moment.

— Czy jest pan zdrów na umyśle, lordzie?

— Warunki kapitulacji miały być ratyfikowane na wyspie Leshp, lordzie Rust. Takie miejsce nie istnieje.

— Człowieku, przecież po drodze tutaj mijaliśmy tę wyspę!

— A czy ostatnio ktoś sprawdzał?

Angua stuknęła Vimesa w ramię.

— Dziwna fala przeszła w górę Ankh zaraz po tym, jak przybiliśmy, sir…

Nastąpiła nerwowa dyskusja wśród magów. Po chwili wstał nadrektor Ridcully.

— Wydaje się, że istotnie wystąpił pewien problem, wasze lordowskie moście. Dziekan twierdzi, że naprawdę jej tam nie ma.

— To przecież wyspa, człowieku! Sugerujesz, że ktoś ją ukradł? Jesteś pewien, że w ogóle masz pojęcie, gdzie jest?

— Wiemy, gdzie jest, i jej tam nie ma. Jest tylko mnóstwo wodorostów i śmiecia — oświadczył lodowatym tonem dziekan. Wstał, trzymając w dłoni niewielką kryształową kulę. — Oglądaliśmy ją często wieczorami. Z powodu walk, rozumieją panowie. Oczywiście z tej odległości obraz jest dość marny…

Rust patrzył na niego nieruchomo, ale dziekan był zbyt wielki, by wykreślić go ze sceny.

— Przecież cała wyspa nie może tak po prostu zniknąć…

— W teorii wyspy nie mogą się także tak po prostu pojawiać, drogi panie, a ta się pojawiła.

— Może znowu zatonęła — zgadywał Marchewa.

Rust spojrzał wściekle na Vetinariego.

— Wiedziałeś o tym? — zapytał groźnie.

— Skąd mógłbym wiedzieć o takim zjawisku?

Vimes obserwował twarze wokół sali.

— Na pewno coś o tym wiesz! — rzekł Rust.

Zerknął na pana Slanta, który nerwowo kartkował gruby tom.

— Wiem tylko tyle, lordzie, że w politycznie trudnej dla siebie sytuacji książę Cadram zrezygnował z ogromnej przewagi militarnej w zamian za wyspę, która najwyraźniej zatonęła pod falami morza — oświadczył lord Vetinari. — Klatchianie są dumnymi ludźmi. Ciekawe, co sobie pomyślą.

Vimes przypomniał sobie generała Ashala stojącego obok tronu księcia Cadrama. Klatchianie lubią przywódców odnoszących sukcesy. Ciekawe, co się dzieje z tymi, którzy przegrywają. Bo spójrzmy, co my robimy, gdy tylko nam się wydaje… Ktoś szturchnął go dyskretnie.

— To my, sir — szepnął Nobby. — Mówią, że szaf akurat nie ma, tylko komody, ale na żadnej nie zmieści się koń, żeby go włóczyć. Może dałoby się to załatwić na takim wielkim łożu, tylko sierżant uważa, że by wyglądało trochę śmiesznie.

Vimes wyszedł, wlokąc Nobby’ego za sobą. Przycisnął kaprala do ściany.

— Gdzie byliście z Vetinarim, kapralu? I pamiętajcie, że umiem poznać, kiedy kłamiecie. Poruszacie wtedy ustami.

— My… my… my… odbyliśmy tylko krótką morską podróż, sir. Kazał nie mówić, że byliśmy pod wyspą, sir.

— Czyli… pod Leshpem?

— Nie, sir! Wcale tam nie wpłynęliśmy! Zresztą to strasznie cuchnąca dziura! W całej jaskini śmierdziało zepsutymi jajkami, a wielka była jak miasto, może mi pan wierzyć, sir!

— To pewno jesteście zadowoleni, że tam nie popłynęliście.

Nobby odetchnął z ulgą.

— Szczera prawda, sir!

Vimes pociągnął nosem.

— Czy używasz jakiegoś płynu po go… to znaczy płynu zamiast golenia, Nobby?

— Nie, sir.

— Coś tu pachnie sfermentowanymi kwiatami.

— A, to taka pamiątka, którą kupiłem w zagranicznych stronach, sir. Długo się trzyma, tak jakby, sir.

Vimes wzruszył ramionami i wrócił do Sali Szczurów.

— …i bardzo stanowczo zaprzeczam, bym prowadził negocjacje z jego wysokością, zdając sobie sprawę z faktu… O, sir Samuel. Klucze do kajdanek poproszę.

— Wiedziałeś! Wiedziałeś przez cały czas! — wrzasnął Rust.

— Czy lord Vetinari jest o coś oskarżony? — spytał Vimes.

Pan Slant przekopywał się przez kolejny tom. Wydawał się dość podenerwowany jak na zombi. Jego szarozielona skóra była wyraźnie bardziej zielona.

— Nie w ścisłym sensie… — wymamrotał.

— Ale będzie! — oświadczył lord Rust.

— No więc kiedy już zdecydujecie, o co konkretnie, koniecznie dajcie mi znać, a ja go za to aresztuję — powiedział Vimes, rozpinając kajdanki.

Usłyszał głośne i radosne okrzyki zza okna. W Ankh-Morpork nic długo nie pozostawało tajemnicą. Tej przeklętej wyspy już nie ma. I jakoś wszystko obróciło się na dobre.

Napotkał wzrok Patrycjusza.

— Miał pan szczęście, co?

— Och, zawsze gdzieś jest kurczak, sir Samuelu. Trzeba tylko dobrze poszukać.


Dzień okazał się niemal tak męczący jak wojna. Z Klatchu przyleciał co najmniej jeden dywan, a między pałacem a ambasadą płynął nieprzerwany strumień wiadomości. Ludzie wciąż czekali wokół pałacu. Coś się działo, a nawet jeśli nie wiedzieli, co takiego, nie zamierzali tego przegapić. Skoro miała stawać się historia, chcieli ją widzieć.

Vimes wrócił do domu. Ku jego zaskoczeniu drzwi otworzył Willikins. Miał podwinięte rękawy i nosił długi zielony fartuch.

— Ty? Jak, u demona, udało ci się tak szybko wrócić? Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny…

— W ogólnym zamieszaniu zaokrętowałem się na statek lorda Rusta, sir. Nie chciałem, żeby wszystko tu popadło w ruinę i zaniedbanie. Szczerze mówiąc, jestem zdegustowany stanem sreber. Ogrodnik nie ma chyba zupełnie pojęcia, jak wykonywać swoją pracę. Pozwoli pan, że z góry przeproszę za szokujący wygląd sztućców, sir.

— Jeszcze parę dni temu odgryzałeś ludziom nosy!

— Nie powinien pan wierzyć szeregowemu Bourke, sir — zapewnił kamerdyner, przepuszczając Vimesa do środka. — To był tylko jeden nos.

— A teraz spieszyłeś się z powrotem, żeby polerować srebra?

— Nie należy pozwalać na obniżenie standardów, sir. — Willikins zatrzymał się nagle. — Sir?

— Tak?

— Wygraliśmy?

Vimes przyjrzał się okrągłej, niedużej twarzy.

— No… nie przegraliśmy, Willikins.

— Nie mogliśmy pozwolić, by obcy despota wyciągał rękę po Ankh-Morpork, prawda, sir? — Kamerdynerowi głos drżał odrobinę.

— Chyba nie…

— Więc postępowaliśmy słusznie?

— Chyba tak…

— Ogrodnik mówił, że lord Vetinari wyciął Klatchianom niezły numer, sir…

— Dlaczego by nie? Ze wszystkimi innymi mu się udawało.

— Bardzo mnie to cieszy, sir. Lady Sybil przebywa w Lekko Różowym Saloniku, sir.

Kiedy wszedł Vimes, z wysiłkiem robiła coś na drutach, ale wstała zaraz i ucałowała go.

— Słyszałam wieści — powiedziała. — Brawo.

Zbadała go wzrokiem od stóp do głów. O ile mogła to stwierdzić, wrócił w całości.

— Nie jestem pewien, czy zwyciężyliśmy…

— To, że wróciłeś żywy, Sam, liczy się jako zwycięstwo. Oczywiście, nie powiedziałabym tego przy lady Selachii. — Sybil machnęła robótką. — Zorganizowała komitet mający robić na drutach skarpety dla naszych dzielnych chłopców na froncie, a tu się okazuje, żeście wrócili. Nie zdążyłam się nawet nauczyć, jak robić piętę. Przypuszczam, że bardzo się zirytuje.

— Sybil, jak długie według ciebie mam nogi?

— Hm… — Obejrzała skarpetę. — A może przyda ci się szalik?

Pocałował ją jeszcze raz.

— Mam zamiar wziąć kąpiel, a potem coś zjem — oświadczył.

Woda była ledwie letnia. Vimes miał niejasne wrażenie, że Sybil uważa, iż gorące kąpiele w czasie wojny świadczą o braku poświęcenia.

Leżał w wannie, z nosem tuż nad powierzchnią wody, kiedy usłyszał — obok tego szczególnego dźwięku „gloingloing”, który powstaje, kiedy ma się uszy pod wodą — także jakąś rozmowę. Potem otworzyły się drzwi.

— Przyszedł Fred — powiedziała Sybil. — Vetinari cię wzywa.

— Już? Przecież nawet nie zaczęliśmy kolacji!

— Idę z tobą, Sam. Nie może bez przerwy cię wyciągać o każdej porze.

Sam Vimes usiłował wyglądać tak poważnie, jak to tylko możliwe dla mężczyzny trzymającego gąbkę.

— Sybil, jestem komendantem Straży Miejskiej, a on jest władcą tego miasta. Nie pójdziesz chyba do niego jak do nauczyciela na skargę, że słabo mi idzie z geografii…

— Powiedziałam, że idę z tobą, Sam.


Okręt zjechał po szynach i zniknął pod wodą. Na powierzchnię wypłynął strumień baniek.

Leonard westchnął. Bardzo starannie powstrzymał się od umieszczenia korka w otworze. Prądy mogły ponieść Okręt dokądkolwiek. Miał nadzieję, że potoczy się do najgłębszej otchłani w oceanie, a może nawet poza Krawędź.

Szedł niezauważony wśród tłumów, aż dotarł do pałacu. Z łatwością pokonał ukryty korytarz, odruchowo unikając pułapek, ponieważ sam je zaprojektował.

Dotarł do swego przestronnego pokoju. Kiedy był już w środku, zamknął za sobą drzwi na klucz, a klucz wysunął przez szczelinę pod nimi. Potem odetchnął.

Więc taki jest ten świat? Najwyraźniej całkiem szalony i pełen szaleńców. Od tej chwili zachowa najwyższą ostrożność. Okazuje się, że niektórzy spróbują przerobić na broń absolutnie wszystko.

Zaparzył sobie herbatę. Dość długo to trwało, gdyż musiał opracować lepszy typ łyżeczki i nieduży aparat poprawiający cyrkulację wrzącej wody.

Potem usiadł w swoim specjalnym fotelu i pociągnął dźwignię. Opadły przeciwwagi. Gdzieś tam z jednego zbiornika do drugiego chlusnęła woda. Elementy fotela zaskrzypiały i ustawiły się w wygodnych pozycjach.

Leonard patrzył smętnie przez okno. Kilka morskich ptaków krążyło leniwie w błękitnym kwadracie, prawie nie poruszając skrzydłami…

Po chwili, przy stygnącej herbacie, Leonard zaczął rysować.


— Lady Sybil? To prawdziwa niespodzianka — powitał ich Vetinari. — Dobry wieczór, sir Samuelu. Niech mi będzie wolno zauważyć, że nosi pan bardzo ładny szalik. I kapitan Marchewa. Proszę, siadajcie. Mamy wiele spraw do omówienia.

Usiedli.

— Przede wszystkim — zaczął Vetinari — przygotowałem proklamację dla miejskich heroldów. Wieści są dobre.

— Wojna się oficjalnie skończyła, prawda? — upewnił się Marchewa.

— Wojny, kapitanie, nigdy nie było. Zaszło… nieporozumienie.

— Nie było? — zaprotestował Vimes. — Zginęli ludzie!

— Istotnie — przyznał Vetinari. — A to sugeruje, nieprawdaż, że powinniśmy starać się jak najlepiej rozumieć siebie nawzajem.

— Co z księciem?

— Jestem przekonany, Vimes, że można z nim robić interesy.

— Nie wydaje mi się!

— Książę Khufurah? Sądziłem, że go pan polubił.

— Co? A co się stało z tym drugim?

— Jak rozumiem, na dłuższy czas wyjechał z miasta — wyjaśnił Patrycjusz. — W niejakim pośpiechu.

— Chodzi o taki wyjazd, gdzie człowiek się nie zatrzymuje, nawet by spakować bagaż?

— To właśnie ten rodzaj wyjazdu, istotnie. Jak się zdaje, zirytował wielu ludzi.

— Wiemy, w jakie okolice się udał?

— Do Klatchistanu, jak słyszałem… Przepraszam, czyżbym powiedział coś śmiesznego?

— Ależ nie. Skąd. Pewna myśl wpadła mi tylko do głowy, to wszystko.

Patrycjusz wyprostował się.

— I znowu pokój okrywa wszystko kojącym pledem.

— Chociaż nie wydaje mi się, żeby Klatchianie byli szczególnie zadowoleni.

— Naturą ludu jest, by sprzeciwiać się swoim przywódcom, kiedy przestaje im sprzyjać szczęście — stwierdził Vetinari, nie zmieniając wyrazu twarzy. — Och, bez wątpienia pojawią się kłopoty. Będziemy musieli je… przedyskutować. Książę Khufurah jest uprzejmym człowiekiem. Całkiem podobnym do swoich przodków. Butelka wina, chleb i tym podobne, a przynajmniej szerszy wybór tych podobnych, i przestanie się zbytnio interesować polityką.

— Oni są równie sprytni jak my — zauważył Vimes.

— W takim razie musimy się utrzymać przed nimi — odparł Vetinari.

— Coś w rodzaju wyścigu mózgów.

— Lepszy od wyścigu zbrojeń. I tańszy. — Patrycjusz przerzucił jakieś papiery. — O czym to ja… A tak. Sprawa ruchu ulicznego.

— Ruchu? — Umysł Vimesa próbował zawrócić w miejscu.

— Tak. Nasze starożytne ulice stają się ostatnio bardzo zatłoczone. Słyszałem, że pewien woźnica przy Królewskiej Drodze osiedlił się i założył rodzinę, stojąc w korku. A obowiązek utrzymywania przejezdnych ulic należy do najstarszych powierzonych straży.

— Możliwe, sir, ale ostatnio…

— Dlatego ustanowi pan wydział, który zajmie się regulowaniem tych kwestii. Rozwiązywaniem problemów, jak skradzione wozy i tak dalej. Utrzymywaniem przepustowości głównych skrzyżowań. Może też wymierzaniem kar pieniężnych dla woźniców, którzy parkują za długo i utrudniają ruch. I tak dalej. Sierżant Colon i kapral Nobbs będą, jak sądzę, idealnie się nadawać do tej pracy, która, jak podejrzewam, z łatwością może się okazać samofinansująca. Jaka jest pańska opinia?

Szansa, by się „samofinansować” i żeby przy tym do nich nie strzelali, pomyślał Vimes. Uznają, że umarli i trafili do nieba.

— Czy to ma być dla nich nagroda za coś?

— Powiedzmy tyle, Vimes… kiedy się stwierdza, że ma się kwadratowy kołek, zaczyna się szukać kwadratowego otworu.

— Myślę, że to dobry pomysł, sir. Oczywiście oznacza, że będę musiał kogoś awansować…

— Jestem pewien, że mogę panu zostawić takie szczegóły. Niewielka premia dla nich obu także byłaby na miejscu. Powiedzmy, dziesięć dolarów. Aha, jest jeszcze coś, Vimes. I bardzo się cieszę, że lady Sybil jest z nami i może tego wysłuchać. Chciałbym zmienić tytuł związany z pańskim stanowiskiem.

— Tak?

— „Komendant” to długie słowo. Przypomniano mi jednak, że słowem, które oryginalnie oznaczało komendanta, było „Dux”.

— Dux Vimes? — upewnił się Vimes.

Usłyszał, jak Sybil gwałtownie wciąga powietrze.

Uświadomił sobie pełną wyczekiwania ciszę, jaka nagle zapadła — taką, jaka występuje pomiędzy zapaleniem lontu a wybuchem. Kilka razy powtórzył w myślach to słowo.

— Diuk? — powiedział. — O nie… Sybil, czy możesz poczekać na zewnątrz?

— Dlaczego, Sam?

— Chcę przedyskutować to z jego lordowską mością w sposób bardzo osobisty.

— Znaczy: zrobić awanturę?

— Przedyskutować.

Lady Sybil westchnęła.

— Dobrze. Będzie, jak chcesz, Sam. Wiesz o tym.

— Są pewne… kwestie z tym związane — oświadczył Vetinari, kiedy drzwi się zamknęły.

— Nie!

— Może powinien je pan poznać.

— Nie. Już kiedyś mnie pan tak załatwił! Nowa straż jest zorganizowana, osiągnęliśmy prawie właściwą liczbę, na funduszu wdów i sierot mamy tyle pieniędzy, że ludzie ustawiają się w kolejkach do patroli w niebezpiecznych dzielnicach, a na komendzie wisi prawie nowa tarcza do strzałek! Nie ma pan czym mnie przekupić, żebym się zgodził! Niczego nam nie potrzeba!

— Zawsze uważałem, że Kamienna Gęba Vimes jest człowiekiem niesprawiedliwie oczernianym.

— I nie przyjmę… Co? — Vimes wyhamował w gniewie.

— Ja też tak uważam — wtrącił lojalnie Marchewa.

Vetinari wstał, podszedł do okna, założył ręce z tyłu i spojrzał na Broad-Way.

— Przyszło mi do głowy, że być może nadszedł czas na… ponowne rozważenie pewnych dawnych osądów.

Znaczenie tych słów spadło na Vimesa niczym lodowata mgła.

— Proponuje pan zmianę historii? — zapytał. — O to chodzi? Spisanie na nowo…

— Ależ mój drogi Vimes, historia zmienia się bez przerwy. Wciąż jest na nowo egzaminowana i przewartościowywana. Inaczej historycy nie mieliby nic do roboty. A nie możemy przecież pozwolić, żeby ludzie z ich typem umysłów mieli za dużo wolnego czasu. Wiem, że przewodniczący Gildii Historyków całkowicie się ze mną zgadza, iż kluczowa rola pańskiego przodka w historii naszego miasta dojrzała do ponownej… analizy.

— Omówiliście to już, tak?

— Jeszcze nie.

Vimes kilka razy otworzył i zamknął usta. Patrycjusz wrócił do biurka i podniósł kartkę papieru.

— Oczywiście pewne inne detale także wymagają rozwiązania…

— Takie jak? — wychrypiał Vimes.

— Herb Vimesów zostanie przywrócony, naturalnie. To konieczność. Wiem, że lady Sybil była niezwykle wręcz zagniewana, gdy dowiedziała się, że nie ma pan prawa do herbu. Oraz korona, jak sądzę, z gałkami na…

— Może pan sobie wziąć tę koronę razem z gałkami i…

— …którą, mam nadzieję, będzie pan nosił przy oficjalnych okazjach, takich na przykład jak odsłonięcie posągu, który od dawna przynosił miastu hańbę swą nieobecnością.

Przynajmniej raz Vimes wyprzedził nieco tok rozmowy.

— Znowu Kamienna Gęba? — zapytał. — To część układu, tak? Pomnik Kamiennej Gęby?

— Brawo — pochwalił go Vetinari. — Nie pański, co oczywiste. Wystawienie pomnika komuś, kto starał się nie dopuścić do wojny, nie jest zbyt, hm… pomnikowe. Naturalnie, gdyby przez arogancką niedbałość wyrżnął pan pięć setek własnych ludzi, już teraz topilibyśmy brąz. Nie, myślałem o pierwszym Vimesie, który próbował stworzyć przyszłość, a stworzył jedynie historię. Sądziłem, że może gdzieś przy Zapiekanki Brzoskwiniowej…

Obserwowali się nawzajem jak koty… jak pokerzyści.

— U szczytu Broad-Wayu — rzekł chrapliwie Vimes. — Przed bramą pałacu.

Patrycjusz spojrzał na okno.

— Zgoda. Chętnie będę na niego patrzył.

— I blisko muru. Osłonięty od wiatru.

— Oczywiście.

Przez moment Vimes wyglądał na skonsternowanego.

— Straciliśmy ludzi…

— Siedemnastu, poległych w takich czy innych potyczkach — uściślił lord Vetinari.

— Chcę…

— Zostaną przyjęte odpowiednie zobowiązania finansowe dla zabezpieczenia wdów i osób bliskich.

Vimes skapitulował.

— Gratuluję, sir! — powiedział Marchewa.

Nowy diuk poskrobał się po brodzie.

— Ale to znaczy, że będę mężem diuszesy — stwierdził. — To takie wielkie, poważne słowo: diuszesa. Sybil nigdy nie interesowały takie rzeczy.

— Podziwiam pańską znajomość psychiki kobiet — rzekł Vetinari. — Przed chwilą widziałem jej twarz. Nie wątpię, że kiedy znowu spotka się na herbatce z przyjaciółkami, do których grona, o ile pamiętam, zaliczają się diuszesa Quirmu, bo tak brzmi jej oficjalny tytuł, a także lady Selachii, pozostanie całkowicie niewzruszona i ani odrobinę dumna. Absolutnie.

Vimes zawahał się. Sybil była kobietą zadziwiająco zrównoważoną, oczywiście, a takie sprawy… Zostawiła to jego decyzji, prawda? Przecież to jasne, że nie… To jasne, że… nie puszyłaby się, po prostu czułaby się bardzo zadowolona, wiedząc, że one wiedzą, że ona wie, że one wiedzą…

— No dobrze — ustąpił. — Ale… myślałem, że tylko król może kogoś mianować diukiem. To nie to co zwykła szlachta czy baronowie. Z nimi chodzi tylko o politykę. Ale ktoś taki jak diuk wymaga…

Spojrzał na Vetinariego. A potem na Marchewę. Vetinari mówił, że mu… przypomniano…

— Jestem pewien, że jeśli kiedyś pojawi się król w Ankh-Morpork, zechce ratyfikować moją decyzję — oświadczył gładko Vetinari. — A jeśli nigdy się nie pojawi, to praktycznie nie widzę problemu.

— Zostałem kupiony i sprzedany, co? — Vimes pokręcił głową. — Kupiony i sprzedany…

— Wcale nie — zapewnił Vetinari.

— Tak. Jak my wszyscy. Nawet Rust. I wszyscy ci biedni dranie, którzy wyruszyli, żeby dać się zarżnąć. Nie jesteśmy elementami większego obrazu, prawda? Nas się tylko kupuje i sprzedaje.

Vetinari stanął nagle przed Vimesem. Przewrócone krzesło uderzyło o podłogę za biurkiem.

— Doprawdy? Żołnierze odmaszerowali, Vimes. I żołnierze przyszli z powrotem. Jakże wspaniałe byłyby bitwy, których nie musieli staczać! — Zastanowił się chwilę, po czym wzruszył ramionami. — I mówisz, że kupieni i sprzedani? Możliwe. Myślę jednak, że nie wydani bez pożytku.

Patrycjusz rzucił jeden z tych krótkich, przelotnych uśmieszków, jak zawsze, kiedy chciał powiedzieć coś, co wcale nie jest śmieszne, a jednak go rozbawiło.

Veni, vici… Vetinari.


Wodorosty dryfowały bez celu w morskich prądach. Poza unoszącymi się na wodzie kawałkami drewna nie pozostało już nic, co by świadczyło, że kiedykolwiek był tu Leshp.

Krążyły mewy. Ale ich krzyki praktycznie zagłuszała kłótnia tocząca się tuż nad powierzchnią wody.

— To wyłącznie nasze drewno, ty zaspany przyjacielu psa!

— Ach tak? Naprawdę? Na waszej stronie wyspy, co? Nie wydaje mi się!

— Wypłynęło!

— A niby skąd wiesz, że jakiegoś drewna fale nie wyrzuciły na naszą stronę? A poza tym nadal mamy beczkę wody, ty wielbłądzi oddechu!

— Dobrze! Podzielimy się! Możecie dostać połowę tratwy!

— Aha! Aha! Teraz chcesz negocjować, co, kiedy mamy cię na beczce?

— Czy możemy zwyczajnie się zgodzić, tato? Mam już dość taplania się w wodzie.

— I musicie odrobić swoją część przy wiosłach!

— Jasne.

Ptaki szybowały i skręcały jak białe zygzaki na tle czystego, błękitnego nieba.

— Do Ankh-Morpork!

— Do Klatchu!

W dole, gdzie zatopiona góra Leshpu osiadała głębiej na morskim dnie, ciekawe mątwy znowu pływały po ciekawych ulicach dawnego miasta. Nie miały pojęcia, dlaczego w gigantycznych odstępach czasu znikało na niebie. Nigdy jednak nie oddalało się na długo. To po prostu jedna z tych rzeczy… Te rzeczy zdarzały się, a czasem się nie zdarzały. Ciekawe mątwy zakładały, że wcześniej czy później wszystko się jakoś ułoży.

Niedaleko przepłynął rekin. Gdyby ktoś zaryzykował i przyłożył ucho do jego boku, usłyszałby:

— Bingely-bingely biip! Piętnasta zero zero… Jeść, zgłodnieć, pływać. Zadania na dzisiaj: Pływać, zgłodnieć, jeść. Piętnasta zero pięć: Szaleńcze obżarstwo…

Nie był to specjalnie interesujący rozkład dnia, ale za to bardzo łatwo się go organizowało.


Inaczej niż zwykle, sierżant Colon wpisał się na listę patroli. Przyjemnie było wyjść na chłodne powietrze. Poza tym z jakiegoś powodu rozeszły się wieści, że straż była zaangażowana w to, co w nieokreślony sposób wydawało się zwycięstwem. To oznaczało, że mundur strażnika prawdopodobnie wystarczy, by dostać darmowy kufelek przy tylnym wejściu do tego czy innego pubu.

Patrolował z kapralem Nobbsem. Maszerowali pewnym krokiem ludzi, którzy bywali daleko i widzieli wiele.

Instynkt prawdziwych glin doprowadził ich do Posiłków Pospolitych. Pan Goriff mył okna. Przerwał pracę, kiedy ich zauważył, i zniknął wewnątrz.

— To ma być wdzięczność? — mruknął Colon.

Goriff pojawił się znowu, niosąc dwie wielkie paczki.

— Moja żona przygotowała to specjalnie dla was — wyjaśnił. — Mówi, że wiedziała, że przyjdziecie.

Colon odwinął woskowany papier.

— A niech mnie — powiedział.

— Specjalne ankhmorporskie curry — oświadczył pan Goriff. — Zawiera żółte curry w proszku, duże kawałki brukwi, zielony groszek i nasiąknięte rodzynki…

— …wielkie jak jajka — dokończył Nobby.

— Bardzo dziękujemy — rzekł Colon. — Jak tam pański chłopak, panie Goriff?

— Mówi, że daliście mu przykład i kiedy dorośnie, też wstąpi do straży.

— Świetnie — ucieszył się Colon. — Pan Vimes będzie zadowolony. Niech pan mu to powie…

— W Al-Khali — dokończył Goriff. — Został z moim bratem.

— Aha. No to w porządku. Ehm… w każdym razie dzięki za curry.

— Jaki rodzaj przykładu on miał na myśli? — zastanawiał się Nobby, kiedy odeszli kawałek.

— Taki dobry rodzaj, ma się rozumieć — odparł Colon, przeżuwając łagodnie przyprawioną brukiew.

— Jasne, zgadza się.

Jedząc wolno i jeszcze wolniej idąc, skręcili w stronę portu.

— Chciałem napisać list do Bany — wyznał po chwili Nobby.

— Tak, ale… ona myślała, że jesteś kobietą, Nobby.

— Właśnie. Czyli zobaczyła tak jakby moje wewnętrzne ja, odarte z… — Wargi kaprala poruszały się w skupieniu. — Odarte z tego powierzchniowego czegoś. Tak mówiła Angua. W każdym razie pomyślałem sobie, że ten jej chłopak teraz wróci, więc może będę szlachetny i zrezygnuję.

— Bo on może się okazać takim wielkim i nerwowym facetem, co?

— Nawet mi to nie przyszło do głowy, sierżancie.

Przez chwilę szli w milczeniu.

— O wiele, wiele lepsze jest to, co robię teraz, niż co robiłem kiedykolwiek wcześniej — stwierdził Nobby.

— Fakt — przyznał sierżant Colon. I po chwili milczenia dodał: — Oczywiście to wcale nietrudne.

— Wciąż mam tę chustkę, którą mi dała. O tutaj.

— Bardzo ładnie, Nobby.

— Prawdziwy klatchiański jedwab, jak nic.

— Tak, bardzo ładnie wygląda, Nobby.

— Nigdy jej nie wypiorę, sierżancie.

— Ckliwy z ciebie gość, Nobby.

Patrzył, jak kapral Nobbs wyciera nos.

— Ale… chyba przestaniesz jej używać, Nobby?

— Jeszcze się zgina, sierżancie. Widzi pan? — Nobby zademonstrował.

— No tak, rzeczywiście. Głupio spytałem.

Nad nimi, skrzypiąc, zaczęły się obracać kurki na dachach.

— O wiele lepiej rozumiem teraz kobiety, po tym wszystkim — oświadczył Nobby.

Sierżant, człowiek od dawna żonaty, milczał.

— Dziś po południu widziałem się z Verity Pushpram — ciągnął kapral. — Powiedziałem: Może poszlibyśmy gdzieś razem wieczorem i wcale mi nie przeszkadza ten zez, a mam kosztowne egzotyczne perfumy, które całkiem zamaskują twój zapach. A ona powiedziała: Wynocha, i rzuciła we mnie węgorzem.

— Nie za dobrze…

— Ależ dobrze, sierżancie, bo kiedyś klęła na mój widok. I mam tego węgorza, całkiem niezłe jedzenie, więc myślę sobie, że to bardzo pozytywny krok.

— Możliwe. Możliwe. Tylko lepiej podaruj komuś szybko te perfumy, bo nawet ludzie z drugiej strony ulicy zaczynają się skarżyć.

Ich stopy, sunące niczym pszczoły do kwiatu, znalazły drogę na nabrzeże. Spojrzeli na głowę Klatchianina na kiju.

— Jest drewniana — powiedział Colon.

Nobby milczał.

— I to, no wiesz, nasze tradycyjne dziedzictwo i w ogóle — ciągnął Colon, ale z wahaniem, jakby nie wierzył własnym słowom.

Nobby znowu wytarł nos — działanie, które ze wszystkimi swymi arpedżiami i fanfarami trwało dłuższą chwilę.

Sierżant zrezygnował. Niektóre rzeczy nie były już takie jak kiedyś.

— Nigdy właściwie nie lubiłem tu przychodzić. Chodźmy lepiej pod Kiść Winogron, co?

Nobby skinął głową.

— Zresztą tutejsze piwo to zwykłe siki — dodał Colon.


Lady Sybil podsunęła mężowi chusteczkę.

— Pośliń — rozkazała.

Po czym starannie starła plamkę brudu z jego policzka.

— Dobrze. Wyglądasz bardzo…

— …diukalnie — dokończył ponuro Vimes. — Wydawało mi się, że już to raz załatwiłem.

— Nie dokończyli Convivium po całym tym zamieszaniu. — Lady Sybil zdjęła mu z kaftana mikroskopijną nitkę. — A musi się odbyć.

— Miałem nadzieję, że jako diuk nie będę musiał wkładać tego durnego kostiumu…

— Przecież mówiłam ci, kochanie, że możesz włożyć oficjalne książęce regalia.

— Tak, widziałem je. Białe jedwabne pończochy to nie mój styl.

— No, z twoimi łydkami świetnie byś wyglądał.

— Raczej zostanę przy kostiumie komendanta — powiedział nerwowo Vimes.

Nadrektor Ridcully podszedł szybko.

— Jesteśmy już prawie gotowi, lordzie Vi…

— Proszę mnie nazywać sir Samuelem — poprosił Vimes. — Tyle jeszcze mogę wytrzymać.

— No więc znaleźliśmy kwestora na strychu i myślę, że możemy zaczynać. Jeśli zajmie pan swoje miejsce…

Vimes przeszedł na czoło procesji. Czuł na sobie spojrzenia obecnych, słyszał szepty. Ciekawe, czy można zostać usuniętym z tej arystokracji? Będzie musiał poszukać czegoś na ten temat. Jednak kiedy pomyśleć, co lordowie w przeszłości wyczyniali, musiałoby to być coś naprawdę, ale to naprawdę okropnego.

Mimo wszystko szkice pomnika wyglądały całkiem nieźle. Widział też, co pojawi się w historycznych księgach. Tworzenie historii okazało się całkiem łatwe. Stanowiło ją to, co zostało zapisane. I tyle.

— No to świetnie — huknął Ridcully, przekrzykując gwar. — A teraz, jeśli ustawimy się sprawnie i pójdziemy za lor… kom… sir Samuelem, powinniśmy wrócić na obiad nie później niż o wpół do drugiej. Chór gotowy? Nikt nikomu nie przydeptuje szaty? No to jazda!

Vimes zaczął obowiązkowo wolnym krokiem. Słyszał, jak rusza za nim procesja. Z pewnością wystąpiły problemy, jak zawsze przy takich uroczystych okazjach, w których muszą brać udział starzy i głusi oraz młodzi i głupi. Prawdopodobnie już teraz kilka osób maszerowało w przeciwnym kierunku.

Kiedy wyszedł na plac Sator, usłyszał gwizdy, tupania i pomruki „So to jes so myśliss?”, które są tradycyjną reakcją tłumu na takie parady. Ale tu i tam zabrzmiały też oklaski.

Starał się nie patrzeć na boki.

Jedwabne pończochy. Z podwiązkami! Nie, to wykluczone. Wiele mógł zrobić dla Sybil, ale jeśli podwiązki w ogóle miały miejsce w ich związku, to nie on będzie je nosił. W dodatku wszyscy powtarzali, że powinien mieć purpurowy płaszcz obszyty futrem werminii. No więc o tym też mogą zapomnieć.

W desperacji przesiedział godzinę w bibliotece. Odkrył, że całe to gadanie o złotych gałkach i jedwabnych pończochach to zwykły gaz bagienny. Tradycja? On im pokaże tradycję. Oryginalni diukowie nosili, o ile zdołał to sprawdzić, porządne i praktyczne kolczugi poplamione krwią, w miarę możliwości cudzą…

W tłumie rozległ się krzyk.

— Ukradł moją torebkę! I nawet nie pokazał odznaki Gildii Złodziei!

Procesja wyhamowała ciężko, gdy Vimes śledził wzrokiem człowieka biegnącego przez plac Sator.

— Zatrzymaj się natychmiast, Sidneyu Pickens! — wrzasnął i skoczył za nim.

Oczywiście bardzo niewielu ludzi naprawdę wie, jak powinna działać Tradycja. W samej jej naturze było coś tajemniczego i zabawnego zarazem — kiedyś istniała przyczyna, by we Wtorek Duchowego Ciasta nosić bukiecik pierwiosnków, ale teraz człowiek to robił, bo… bo Tak Się Robi. Poza tym inteligencja stworzenia znanego jako Grupa jest równa pierwiastkowi kwadratowemu z liczby jej członków.

Vimes biegł, więc chór uniwersytecki pospieszył za nim. Ludzie idący za chórem zauważyli rosnący dystans i zareagowali na instynkt zmniejszenia go. A potem wszyscy po prostu biegli, ponieważ biegli wszyscy inni.

Rozlegały się jęki tych, których serce, płuca lub nogi nie wytrzymywały takiego wysiłku, oraz ryk nadrektora Ridcully’ego, który usiłował stanowczo powstrzymać to gorączkowe stampede, a teraz jego głowę raz po raz wdeptywano w bruk.

Natomiast uczeń złodziejski Sidney Pickens biegł, ponieważ obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak pędzi na niego cała śmietanka towarzyska Ankh-Morpork. A taki widok ma straszny wpływ na umysł dorastającego chłopca.

Sam Vimes biegł. Zdarł z siebie płaszcz, odrzucił gdzieś hełm z pióropuszem i biegł, i biegł…

Później nadejdą kłopoty. Zaczną się pytania. Ale to później. Na razie był tylko pościg, wspaniale nieskomplikowany i cudownie czysty, obiecujący nie mieć końca, pod jasnym niebem w świecie nieskażonym… tylko pościg.

Загрузка...