Tutaj poruszają się chyba tylko najdelikatniejsze prądy powietrza. Nawet muchy nie brzęczą w martwej atmosferze i nie wzbudzają zmarszczek zakłóceń.

Przysunęła się bliżej do okna. Wzrok dawał jedynie cienistą wizję, szkic węglem całego pokoju. Na tym szkicu zapachy malowały swe cudowne kolory.

Przy oknie… przy oknie…

Tak! Stał tu człowiek, a sądząc po zapachu, stał przez dłuższy czas. Zapach falował w powietrzu na samej granicy jej węchowej sprawności. Skręcone, skłębione ślady mówiły, że okno zostało otwarte, a potem znowu zamknięte, była też leciutka, delikatna sugestia, że człowiek trzymał wyciągnięte przed siebie ramię…

Nos szalał, próbując uformować oryginalne kształty z deseni wiszących w powietrzu jak nieruchomy dym…

Kiedy skończyła, wróciła do stosu swoich rzeczy. Chrząknęła uprzejmie, gdy wciągała buty.

— Przy oknie stał jakiś człowiek — powiedziała. — Długie włosy, trochę suche, pachniał drogim szamponem. To ten sam, który przybił z powrotem deski, kiedy Ossie wszedł do Barbakanu.

— Jesteś pewna?

— Czy ten nos kiedyś się pomylił?

— Przepraszam. Mów dalej.

— Powiedziałabym, że jest krępej budowy, trochę za tęgi jak na swój wzrost. Nie myje się zbyt często, ale jeśli już, używa mydła Windpike’a, tania marka. Za to szampon z tych drogich. Dziwne. Całkiem nowe buty. I zielony płaszcz.

— Potrafisz wyczuć kolor?

— Nie. Farbę. Ta pochodzi chyba ze Sto Lat. I jeszcze… Wydaje mi się, że strzelał z łuku. Kosztownego łuku. W powietrzu jest ślad aromatu jedwabiu. Z niego robi się najmocniejsze cięciwy, prawda? A przecież nie zakładałbyś takiej na tani łuk.

Marchewa wyjrzał przez okno.

— Miał stąd dobry widok — zauważył. Obejrzał podłogę. Potem parapet. I półki obok. — Jak długo tu był?

— Sądzę, że dwie do trzech godzin.

— Nie poruszał się zbytnio.

— Nie.

— Nie palił, nie pluł. Tylko stał i czekał. Profesjonalista. Vimes miał rację.

— O wiele bardziej profesjonalny niż Ossie — przyznała Angua.

— Zielony płaszcz — mruknął Marchewa, jakby głośno myślał. — Zielony płaszcz, zielony płaszcz…

— Aha, i paskudny łupież — dodała Angua, wstając.

— Śnieżny Stock! — wykrzyknął Marchewa.

— Co?

— Naprawdę paskudny łupież?

— Tak, szczerze mó…

— Dlatego nazywają go Śnieżny — wyjaśnił Marchewa. — Daceyville Stock, człowiek ze wzmacnianym grzebieniem. Ale słyszałem, że wyniósł się do Sto Lat…

— …skąd pochodzi farba! — dokończyli chórem.

— Dobrze strzela z łuku? — spytała Angua.

— Bardzo dobrze. Dobrze też mu wychodzi zabijanie ludzi, których nigdy wcześniej nie widział.

— Jest skrytobójcą, tak?

— Nie, nie. Po prostu zabija ludzi za pieniądze. Bez stylu. Ledwie umie czytać i pisać.

Marchewa poskrobał się po głowie, wspominając dawne wypadki.

— On nawet nie patrzy na skomplikowane obrazki. Złapalibyśmy go w zeszłym roku, ale mocno potrząsnął głową i uciekł, kiedy usiłowaliśmy wygrzebać Nobby’ego. No, no… ciekawe, gdzie się zatrzymał.

— Tylko nie proś, żebym go tropiła po ulicach. Tysiące ludzi musiało przejść po jego śladach.

— Och, są tacy, którzy będą wiedzieli. W tym mieście ktoś widzi wszystko.

PAN STOCK?

Śnieżny Stock ostrożnie pomacał szyję, a przynajmniej szyję swojej duszy. Ludzka dusza przez pewien czas po śmierci ma tendencję do zachowywania kształtu oryginalnego ciała. Przyzwyczajenie to cudowna rzecz.

— Kim on był, u demona? — zapytał.

NIE ZNAŁ GO PAN? — zdziwił się Śmierć.

— No nie! Nie znam wielu ludzi, którzy odcinają mi głowę!

Padając, ciało Śnieżnego Stoka zaczepiło o stół. Kilka buteleczek leczniczego szamponu wyciekało teraz, a ich zawartość mieszała się z bardziej naturalnymi płynami ze zwłok.

— Ten szampon ze specjalnym olejkiem w środku kosztował mnie prawie cztery dolary — poskarżył się Śnieżny.

Jednak w obecnej chwili wszystko to wydawało mu się jakoś… nieistotne. Śmierć przytrafia się innym — a tym innym obecnie był on sam. To znaczy ten leżący na podłodze. Nie ten, który stał i patrzył. Za życia Śnieżny nie potrafiłby nawet przeliterować słowa „metafizyczny”, ale zaczynał już spoglądać na to życie w całkiem inny sposób. Przede wszystkim z zewnątrz.

— Cztery dolary — powtórzył. — I nawet nie zdążyłem go wypróbować!

I TAK BY NIE POSKUTKOWAŁ. Śmierć pocieszająco poklepał go po rozwiewającym się ramieniu. ALE, JEŚLI MOGĘ ZASUGEROWAĆ BARDZIEJ OPTYMISTYCZNE PODEJŚCIE, NIE BĘDZIE WIĘCEJ POTRZEBNY.

— Koniec z łupieżem? — upewnił się Śnieżny, całkiem już przejrzysty i znikający szybko.

NA ZAWSZE, zapewnił Śmierć. MOŻE MI PAN WIERZYĆ.


Komendant Vimes pędził przez ciemne ulice, usiłując w biegu dopiąć pancerz.

— No dobra, Cudo, co się stało?

— Mówią, że Klatchianin kogoś zabił, sir. Tłum zebrał się w zaułku Skandalu i nie wygląda to dobrze. Miałam służbę w komendzie i pomyślałam, że powinien pan wiedzieć, sir.

— Słusznie.

— Zresztą i tak nie mogłam znaleźć kapitana Marchewy, sir.

Odrobina żrącego atramentu wypisała swoją dyskretną notkę w księdze duszy Vimesa.

— O bogowie! Więc kto tam dowodzi?

— Sierżant Detrytus, sir.

Krasnoludce wydało się, że nagle stanęła w miejscu. Komendant Vimes zmienił się w znikającą gwałtownie, rozmazaną smugę.


Ze spokojną twarzą kogoś, kto metodycznie wykonuje swoje obowiązki, Detrytus złapał jakiegoś człowieka i wykorzystał go, by uderzyć nim kilku innych. Kiedy miał już wokół siebie krąg wolnego miejsca i jęczący stos byłych uczestników zamieszek, wszedł na ten stos i przyłożył dłonie do ust.

— Słuchajcie mnie, ludzie!

Troll krzyczący ile sił jest łatwo słyszalny mimo gwaru wzburzonego tłumu. Gdy uznał, że zwrócił już na siebie ich uwagę, wyjął zza półpancerza zwój papieru i pomachał nim nad głową.

— To Dekret o Zamieszkach. Wiecie, co to znaczy? Znaczy, że jak wam go przeczytam, a wy się nie rozprosi… rozpry… rozejdziecie, to straż może użyć przemocy. Zrozumiano?

— A czego przed chwilą użyłeś? — jęknął ktoś pod jego stopą.

— To żeś był ty, jak żeś pomagał straży — wyjaśnił Detrytus, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę.

Rozwinął zwój.

Chociaż nadal trwały przepychania i słychać było okrzyki z sąsiedniej ulicy, wokół trolla narastał krąg ciszy. Niemal genetyczną cechą mieszkańców Ankh-Morpork była ich umiejętność wyczuwania okazji do rozrywki.

Detrytus spojrzał na dokument na odległość wyciągniętej ręki. A potem przysunął go na kilka cali do oczu. Parę razy spróbował obrócić. Poruszał wargami z wysiłkiem. Wreszcie pochylił się do funkcjonariusza Wizytuja.

— Jakie to słowo?

— „Niniejszym”, sierżancie.

— Żem wiedział.

Wyprostował się.

— „Niniejszym ogłasza się, że…” — Na czole Detrytusa zaczęły się formować krople trollowego odpowiednika potu. — „…w razie… zast… nie… nia…”

— Zaistnienia — szepnął funkcjonariusz Wizytuj.

— Żem wiedział. — Detrytus raz jeszcze spojrzał na dokument i zrezygnował. — Nie będziecie przecież stać tu i mnie słuchać cały dzień! — huknął. — To jest Dekret o Zamieszkach i wszyscy go macie przeczytać! Jasne? Podawać jeden drugiemu!

— A jak nie przeczytamy? — odezwał się głos z tłumu.

— Musicie. Takie jest prawo.

— A wtedy co się stanie?

— Wtedy was zastrzelę — poinformował Detrytus.

— Tak nie wolno! — zaprotestował inny głos. — Musisz najpierw zawołać „Stać! Straż! Stać, bo użyję broni!”.

— Pewno. Mnie to pasuje. — Detrytus potrząsnął potężnym ramieniem i wsunął kuszę pod pachę. Była to oblężnicza balista, przeznaczona do montowania na wozie. Wyrzucała bełty długie na sześć stóp. — Trudniej trafić w biegnące cele.

Zwolnił bezpiecznik.

— Ktoś już skończył czytanie?

— Sierżancie!

Vimes przecisnął się przez tłum gapiów. Bo teraz to byli gapie — mieszkańcy Ankh-Morpork zawsze tworzyli dobrą publiczność.

Brzęknęło, gdy Detrytus zasalutował.

— Mieliście zamiar z zimną krwią strzelać do tych ludzi?

— Nie, sir. Tylko ostrzegawczy strzał w głowę, sir.

— Naprawdę? Dajcie mi chwilę z nimi porozmawiać.

Vimes popatrzył na stojącego obok mężczyznę. Człowiek ten trzymał w jednej ręce płonącą pochodnię, a w drugiej długi kij. Rzucił komendantowi nerwowo wyzywające spojrzenie kogoś, kto właśnie poczuł, że grunt osuwa mu się spod nóg.

Vimes przyciągnął bliżej pochodnię i odpalił cygaro.

— O co tu chodzi, przyjacielu?

— Klatchianie strzelają do ludzi, panie Vimes! Niesprowokowany atak!

— Doprawdy?

— Giną ludzie!

— A kto?

— Ja… no więc… Wszyscy wiedzą, że zabijali ludzi! — Psychicznie stopy mężczyzny natrafiły na pewniejszy grunt. — Niby za kogo się uważają? Przypływają tutaj i…

— Wystarczy — przerwał mu Vimes. Podniósł głos. — Poznaję większość z was! — zawołał. — I wiem, że macie domy, do których powinniście wrócić. Widzicie to? — Wyjął z kieszeni urzędową pałkę. — Tu jest napisane, że mam utrzymywać spokój. Zatem za dziesięć sekund pójdę sobie poszukać gdzieś spokoju do utrzymywania, ale Detrytus tu zostanie. Mam tylko nadzieję, że nie zrobi nic, co mogłoby splamić jego mundur. A przynajmniej zbytnio go pobrudzić.

Słuchacze nie mieliby szans na stopnie naukowe z ironii, ale co inteligentniejsi rozpoznali wyraz twarzy komendanta. Zdradzał, że jego właściciel ostatkiem sił zachowuje cierpliwość.

Tłum się rozproszył; najpierw wystrzępił się na brzegach, kiedy ludzie znikali w bocznych zaułkach, odrzucali zaimprowizowaną broń i wychodzili na drugim końcu poważnym, stanowczym krokiem uczciwych obywateli.

— No dobrze. Co się tu stało? — zapytał trolla Vimes.

— Żeśmy słyszeli, że tamten chłopak strzelił do tego gościa, sir — wyjaśnił Detrytus. — Żeśmy tu przybiegli, a zaraz potem ludzie zaczęli się złazić ze wszystkich stron. Krzyczeli.

— Poraził go jak Hudrun nierządnice w Ur — ocenił funkcjonariusz Wizytuj[6].

— Poraził? — zdziwił się Vimes. — Zabił kogoś?

— Nie, po tym, jak żeśmy słyszeli, jak ten gość klnie, sir — stwierdził Detrytus. — Trafił go w ramię. Kumple przyprowadzili go na komendę, żeby się poskarżyć. To był piekarz z nocnej zmiany. Mówi, że spóźnił się do roboty, wpadł biegiem, coby zabrać kolację, a zaraz potem leżał na podłodze.

Vimes przeszedł przez ulicę i sprawdził drzwi lokalu. Otworzyły się kawałek, a potem oparły o coś, co było chyba barykadą. Za oknem też zwalono meble.

— Ilu ludzi tu było, funkcjonariuszu?

— Bez liku, sir.

I czworo w środku, myślał Vimes. Rodzina.

Drzwi poruszyły się trochę i Vimes uświadomił sobie, że pochyla się, zanim jeszcze zobaczył wysuniętą kuszę.

Brzęknęła cięciwa. Bełt wypadł raczej, niż wystrzelił, dziką spiralą przefrunął przez zaułek i poruszał się niemal w bok, kiedy uderzył o mur po drugiej stronie.

— No tak — rzekł Vimes, wciąż nisko pochylony, ale podnosząc głos. — Jeśli ktokolwiek został czymś takim trafiony, to musiał być wypadek. Tu straż! Otwórzcie drzwi! W przeciwnym razie Detrytus je otworzy. A kiedy on otwiera drzwi, to już zostają otwarte. Rozumiecie, co mam na myśli?

Nikt mu nie odpowiedział.

— Jak chcecie. Detrytus, pozwól tutaj…

Z wnętrza dobiegła szeptana dyskusja, a potem zgrzyty odsuwanych mebli.

Sprawdził drzwi. Uchyliły się do środka.

Rodzina była wewnątrz, pod przeciwległą ścianą. Vimes czuł na sobie spojrzenia ósemki oczu. Atmosfera była niepokojąca i duszna, doprawiona zapachem przypalonego jedzenia.

Pan Goriff delikatnie trzymał kuszę; z wyrazu twarzy jego syna Vimes wyczytał wszystko, co chciał wiedzieć.

— No dobrze — rzekł. — A teraz mnie posłuchajcie. W tej chwili nikogo nie aresztuję, jasne? Wygląda mi to jak jedno z tych zdarzeń, które u jego lordowskiej mości wywołują ziewanie. Ale lepiej zrobicie, jeśli resztę nocy spędzicie na komendzie. Nie mam dość ludzi, żeby pilnowali lokalu. Rozumiecie? Mógłbym was aresztować. Ale to tylko propozycja.

Pan Goriff odchrząknął.

— Ten człowiek, do którego strzeliłem… — zaczął, pozostawiając pytanie i kłamstwo zawieszone w powietrzu.

Vimes zmusił się, by nie zerkać na chłopaka.

— Dość lekko ranny.

— On… wbiegł nagle — tłumaczył pan Goriff. — A po wczorajszej nocy…

— Myśleliście, że to znów napad, więc ktoś chwycił za kuszę…

— Tak — oświadczył wyzywająco chłopiec, zanim ojciec zdążył się odezwać.

Nastąpiła krótka dyskusja po klatchiańsku. Potem zabrał głos pan Goriff.

— Musimy opuścić dom?

— Dla waszego dobra. Postaram się, żeby ktoś go pilnował. A teraz weźcie jakieś rzeczy i ruszajcie z sierżantem. I proszę mi oddać kuszę.

Goriff wręczył mu ją z wyrazem ulgi. Była to typowa Okazja Tygodnia, tak marnie wykonana i nieprecyzyjna, że w chwili strzału bezpiecznie było tylko bezpośrednio za nią, a i tak człowiek sporo ryzykował. Najwyraźniej nikt też nie powiedział właścicielowi, że nie należy trzymać jej napiętej pod ladą, w zaparowanym lokalu, pod nieustającym deszczem tłuszczu. Cięciwa była luźna. Prawdopodobnie jedyną metodą, by tą kuszą poważnie kogoś zranić, byłoby walić go nią po głowie.

Vimes odczekał, aż rodzina Goriffów wyjdzie, po czym rozejrzał się raz jeszcze. Lokal nie był duży. W kuchni za salą coś mocno przyprawionego wygotowywało się w kotle na piecu. Kilka razy parząc palce, zdołał w końcu przechylić naczynie i zalać ogień. Potem, niejasno pamiętając, że tak robiła jego matka, z pompy nalał wody do kotła, żeby odmakał.

Następnie jak najlepiej potrafił zabarykadował okna i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. Dyskretnie wyraźna plakietka Gildii Złodziei nad wejściem oznajmiała światu, że pan Goriff sumiennie uiszczał roczną opłatę[7], jednak świat krył wiele mniej formalnych zagrożeń, więc Vimes wyjął z kieszeni kawałek kredy i wypisał na drzwiach:


POd OcHroNĄ sTRażY


A po namyśle podpisał:


SieRŻ. dETRytuS


W wyobraźni tych o mniej obywatelskiej postawie majestat rządów prawa nie miał nawet w przybliżeniu takiej wagi jak groźba Detrytusa.

Dekret o Zamieszkach… Skąd, u demona, on go wygrzebał? Pewnie od Marchewy. Nie korzystano z niego za pamięci Vimesa, i trudno się dziwić, jeśli człowiek wiedział, na czym to naprawdę polega. Nawet Vetinari by się zawahał przed skorzystaniem z tego dekretu. Teraz był on już właściwie tylko frazą bez znaczenia. Dzięki bogom za analfabetyzm trolli…

I kiedy Vimes odstąpił na krok, by podziwiać swoje dzieło, zauważył blask nad aleją Parkową. I niemal równocześnie usłyszał stukot żelaznych butów po kamieniach.

— Witaj, Tyłeczek. Co znowu? Nie, nie mów… Ktoś podłożył ogień pod ambasadę klatchiańską.

— Zgadza się, sir — potwierdziła krasnoludka.

Stała niepewnie na środku ulicy, wyraźnie zmartwiona.

— No? — spytał Vimes.

— Eee… Przecież pan powiedział…

Vimesowi zamarło serce. Przypomniał sobie, że wrodzonym talentom krasnoludów do obróbki żelaza dorównuje jedynie ich żelazne niezrozumienie ironii.

— Ambasada klatchiańska naprawdę się pali?

— Tak jest, sir!


Pani Spent uchyliła drzwi.

— Słucham.

— Jestem przyjacielem… — Marchewa zawahał się, niepewny, czy Fred podał swoje prawdziwe nazwisko. — No… Duży, tęgi mężczyzna, za ciasny garnitur…

— To ten, co łazi po mieście z maniakiem seksualnym?

— Przepraszam…?

— Mały chudy pętak, ubiera się jak klaun?

— Powiedzieli, że ma pani pokój. — Marchewa desperacko usiłował zmienić temat.

— Wynajęli go. — Pani Spent spróbowała zamknąć drzwi.

— Powiedzieli, że mogę z niego korzystać…

— Żadnego podnajmowania!

— Powiedzieli, że mam pani zapłacić dwa dolary!

— Oprócz tego co oni zapłacili? — upewniła się pani Spent.

— Oczywiście.

— No… — Obejrzała Marchewę od stóp do głów i pociągnęła nosem. — Niech będzie. Na jakiej zmianie pracujesz?

— Słucham?

— Jesteś strażnikiem, zgadza się?

— E… — Marchewa zająknął się, po czym podniósł głos. — Nie, nie jestem strażnikiem. Cha, cha, myśli pani, że jestem? Czy ja wyglądam jak strażnik?

— Tak, wyglądasz — potwierdziła kobieta. — Jesteś kapitan Marchewa. Widziałam, jak chodzisz po mieście. No ale myślę, że nawet gliny muszą gdzieś sypiać.

Na dachu Angua przewróciła oczami.

— Żadnych kobit, żadnego gotowania, żadnej muzyki, żadnych zwierzaków — uprzedziła pani Spent, prowadząc Marchewę skrzypiącymi schodami na górę.

Angua czekała w ciemności, aż usłyszała otwierane okno.

— Poszła sobie — szepnął Marchewa.

— Tu na dachówkach jest szkło, tak jak raportował Fred — powiedziała Angua.

Przesunęła się nad parapetem. Już wewnątrz nabrała tchu i zamknęła oczy.

Przede wszystkim musiała zapomnieć zapach Marchewy — niepokój, odrobina potu, mydło, lekka sugestia pasty do polerowania zbroi…

…i Fred Colon, prawie sam pot z lekkim odcieniem piwa, i jeszcze te dziwne maści, których Nobby używa do skóry, zapachy stóp, ciał, ubrań, pasty, paznokci…

Po godzinie nosowe oko widziało jeszcze, jak przez pokój ktoś przeszedł zastygły zapachem w czasie. Ale kiedy minął dzień, zapachy przecinały się i plątały. Trzeba je było rozdzielać, usuwać znajome fragmenty, a to, co zostało…

— Strasznie są pomieszane!

— Dobrze, dobrze — odpowiedział uspokajająco Marchewa.

— Co najmniej trzech ludzi… Ale wydaje mi się, że jednym z nich był Ossie… Zapach jest silniejszy koło łóżka… i…

Szeroko otworzyła oczy i spojrzała na podłogę.

— Gdzieś tutaj!

— Co? Co tutaj?

Przykucnęła z nosem tuż nad podłogą.

— Czuję to, ale nic nie widzę!

Tuż przed nią pojawił się nóż. Marchewa przyklęknął i przesunął ostrze wzdłuż pełnej kurzu szczeliny między deskami.

Wyskoczyło coś przełamanego i brązowego. Było rozdeptane i przetoczone pod butem, ale z tej odległości nawet Marchewa wyczuwał ślady aromatu goździków.

— Myślisz, że Ossie często piekł szarlotkę? — szepnął.

— Żadnego gotowania, zapomniałeś? — uśmiechnęła się Angua.

— Tam jest coś jeszcze…

Wydłubał jeszcze trochę brudu i kurzu. I coś błyszczącego.

— Fred mówił, że całe szkło jest na zewnątrz, prawda?

— Tak.

— Ale przypuśćmy, że ktoś nie pozbierał wszystkich kawałków, kiedy się tu włamał?

— Wiesz, Marchewa, jak na kogoś, kto tak nie lubi kłamstwa, jesteś zaskakująco przebiegły.

— Tylko logiczny. Rzeczywiście jest szkło za oknem, ale to oznacza jedynie tyle, że jest szkło za oknem. Komendant Vimes zawsze powtarza, że nie ma czegoś takiego jak wskazówki. Wszystko zależy od tego, jak na nie patrzymy.

— Myślisz, że ktoś się włamał, a potem starannie przeniósł szkło na zewnątrz?

— Możliwe.

— Dlaczego mówimy szeptem?

— Żadnych kobit. Zapomniałaś?

— I żadnych zwierzaków — uzupełniła Angua. — Załatwiła mnie z obu stron. Nie rób takich min — dodała. — To nieeleganckie tylko wtedy, kiedy ktoś inny tak mówi. Mnie wolno.

Marchewa wygrzebał ze szczeliny jeszcze kilka odłamków szkła. Angua zajrzała pod łóżko i wyciągnęła pomięte magazyny.

— Na bogów, ludzie naprawdę czytają takie rzeczy? — zdziwiła się, przerzucając stronice „Łuków i amunicji”. — „Test Refleksa Locksleya: Solidny kawał łuku”… „Chroń stopy! Testujemy dziesięć najlepszych kolczatek!”. A co to za pismo? „Wojownik fortuny”…

— Zawsze gdzieś się toczą jakieś wojenki — stwierdził Marchewa, wyjmując skrzynkę z pieniędzmi.

— Spójrz tylko na rozmiar tego topora! „Nie trać głowy, wybierz Wymiatacza od Burleigha i Wręcemocnego! I wygraj o głowę!”. To musi być prawda, co mówią o mężczyznach noszących wielką broń…

— A co takiego mówią? — spytał Marchewa, unosząc wieko.

Popatrzyła na czubek jego głowy. Jak zawsze, promieniował niewinnością niby małe słońce. Ale przecież… bo jakże… na pewno…

— Oni, no… są raczej mali — odpowiedziała.

— Tak, to prawda — zgodził się Marchewa, biorąc w rękę kilka klatchiańskich monet. — Popatrz na krasnoludów. Są zadowoleni, dopiero kiedy mają topór wielki jak oni sami. Nobby też fascynuje się bronią, a jest praktycznie rozmiarów krasnoluda.

— Ehm…

Technicznie rzecz biorąc, Angua była pewna, że zna Marchewę lepiej niż ktokolwiek inny. I była całkiem pewna, że mu na niej zależy. Rzadko o tym mówił, po prostu zakładał, że ona wie. Znała innych mężczyzn, choć przemiana w wilka na kilka dni w miesiącu była jedną z tych drobnych skaz, które mogą zniechęcić normalnego mężczyznę — i aż do Marchewy zawsze zniechęcała. Wiedziała, co mężczyźni mówią w — można to tak określić — gorączce chwili, a potem zapominają. Ale kiedy Marchewa coś mówił, wiedziała, że jest przekonany, iż wszystko zostało załatwione do kolejnego komunikatu. Gdyby więc wygłosiła jakiś komentarz, byłby szczerze zaskoczony, że zapomniała, co powiedział. Prawdopodobnie podałby nawet datę i godzinę tej wypowiedzi.

A jednak przez cały czas miała uczucie, że większa jego część zawsze pozostaje ukryta gdzieś bardzo, bardzo głęboko i wygląda stamtąd na zewnątrz. Nikt nie mógłby być tak prosty, tak kreatywnie tępy, gdyby nie był bardzo inteligentny. To jak w pracy aktora. Tylko znakomity aktor da sobie radę z rolą marnego aktora.

— Dość samotny jest ten nasz Nobby — zauważył Marchewa.

— No, fakt…

— Ale jestem przekonany, że znajdzie odpowiednią dla siebie osobę — dodał dobrodusznie.

Pewnie w butelce, powiedziała do siebie Angua. Pamiętała tę rozmowę z Nobbym. Nieładnie było tak sądzić, ale coś jej doskwierało na samą myśl, że Nobby zostanie dopuszczony do puli genowej ludzkości, nawet tam gdzie gra idzie o niskie stawki.

— Wiesz… te monety są jakieś dziwne — stwierdził Marchewa.

— W jakim sensie? — spytała, wdzięczna za zmianę tematu.

— Dlaczego mieliby mu płacić w klatchiańskich wolach? Nie mógłby ich tutaj wydać, a w kantorach nie mają dobrego kursu. — Podrzucił monetę do góry i złapał pewnie. — Kiedy wychodziliśmy, Vimes powiedział mi: „Tylko dopilnuj, żebyście znaleźli schowane pod poduszką kiść daktyli i wielbłąda”. Chyba wiem, o co mu chodziło.

— Piasek na podłodze — przypomniała Angua. — Czy to nie oczywista wskazówka? Poznajemy, że to byli Klatchianie, ponieważ mieli piasek na sandałach.

— Ale te goździki… — Marchewa trącił niewielki pączek. — To w końcu nie jest powszechny zwyczaj, nawet wśród Klatchian. A zatem i wskazówka nie całkiem oczywista, prawda?

— Pachnie bardziej świeżo. Powiedziałabym, że był tu zeszłej nocy.

— Już po śmierci Ossiego?

— Tak.

— Po co?

— Skąd mogę wiedzieć? W ogóle co to za imię: 71-godzinny Ahmed?

Marchewa wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Myślę, że w opinii komendanta ktoś w Ankh-Morpork chce, byśmy uwierzyli, że Klatchianie zapłacili za zabójstwo księcia. To brzmi… paskudnie, ale logicznie. Tylko nie rozumiem, czemu prawdziwy Klatchianin miałby się w to mieszać…

Spojrzeli sobie w oczy.

— Polityka? — powiedzieli chórem.

— Za odpowiednią cenę wielu ludzi zrobi praktycznie wszystko — stwierdziła Angua.

Nagle rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi.

— Masz tam kogoś?! — zawołała pani Spent.

— Wyskakuj oknem — szepnął Marchewa.

— A może jednak zostanę i rozerwę jej gardło? — zaproponowała Angua. — Dobrze już, dobrze, to był żart, jasne? — zapewniła, przerzucając nogi przez parapet.


Ankh-Morpork nie miało straży pożarnej. Obywatele przejawiali czasami irytująco bezpośredni sposób myślenia i nie zajęło im wiele czasu dostrzeżenie zasadniczego błędu w idei płacenia grupie ludzi według liczby ugaszonych pożarów. Zupa się wreszcie rozlała wkrótce po Węglowym Wtorku.

Od tego czasu mieszkańcy polegali na starej, dobrej zasadzie oświeconego egoizmu. Mieszkający w pobliżu płonącego budynku starali się co sil ugasić ogień, ponieważ strzecha, którą w ten sposób ocalili, mogła być ich własna.

Ale ci, którzy patrzyli na płonącą ambasadę, mieli puste, nieobecne spojrzenia, jakby wszystko działo się na odległej planecie.

Odsuwali się odruchowo, gdy pomagając sobie łokciami, Vimes przecisnął się przed bramę. Płomienie strzelały już ze wszystkich okien na parterze, a w migotliwym blasku widać było przebiegające sylwetki.

Komendant Straży Miejskiej odwrócił się do tłumu gapiów.

— No, dalej! Co się z wami dzieje? Ustawić się w linię i dawać wiadra!

— To ta ich piekielna ambasada — odpowiedział mu ktoś.

— Właśnie. Klatchiański grunt, nie?

— Nie można wchodzić na klatchiański grunt.

— To by była inwazja, jak nic.

— Nie chcą nas wpuścić — powiedział chłopczyk trzymający wiadro.

Vimes zerknął na bramę ambasady. Pilnowało jej dwóch gwardzistów. Spoglądali niespokojnie to na pożar za sobą, to na zebrany przed nimi tłum. Byli ludźmi zdenerwowanymi, ale to nie wszystko — sytuacja wyglądała o wiele gorzej. Byli bowiem ludźmi zdenerwowanymi, ściskającymi wielkie miecze.

Podszedł do nich. Starał się uśmiechać i trzymał przed sobą odznakę. Miała wyrytą tarczę. Nie była to duża tarcza.

— Komendant Vimes, Straż Miejska Ankh-Morpork — powiedział głosem, który, miał nadzieję, brzmiał pomocnie i przyjaźnie.

Gwardzista machnął na niego.

Hruszaj stąd!

— Aha…

Gdzieś w płomieniach ktoś krzyczał. Vimes przyjrzał się kamieniom bruku w bramie, po czym popatrzył na gwardzistę.

— Ty! Chodź no tutaj! Widzisz to? — Wskazał w dół.

Gwardzista z wahaniem zbliżył się o krok.

— To jest grunt Ankh-Morpork, przyjacielu — poinformował go Vimes. — A ty na nim stoisz i utrudniasz mi wykonywanie… — z całej siły wbił pięść w żołądek gwardzisty — …obowiązków.

Wyprowadzał już kopnięcie, kiedy rzucił się ku niemu drugi gwardzista. Vimes trafił go w kolano. Coś kliknęło — podejrzewał, że to jego własna stopa.

Klnąc i kulejąc trochę, wbiegł do ambasady i chwycił przebiegającego człowieka za rękaw.

— Czy są tam jeszcze jacyś ludzie? Czy są tam ludzie?!

Zatrzymany rzucił Vimesowi spojrzenie pełne paniki. Naręcze papierów, jakie niósł, rozsypało się na ziemię. Ktoś inny chwycił komendanta za ramię.

— Umie się pan wspinać, panie Vimes?

— Kim ty…

Nowo przybyły podszedł do skulonego nosiciela dokumentów i uderzył go w twarz.

— Ratownik papieru!

Kiedy tamten upadał na plecy, przybysz zerwał mu z głowy turban.

— Tędy! — Rzucił się w kłęby dymu.

Vimes biegł za nim, aż dotarli do muru i umocowanej do niego rynny.

— Skąd wie…

— Do góry! Do góry!

Vimes oparł stopę o złożone dłonie tamtego, zdołał jakoś ustawić drugą na klamrze rynny i z wysiłkiem podciągnął się w górę.

— Szybciej! — słyszał ponaglanie.

Na wpół się wspinał, na wpół wciągał po rurze; gdy dotarł wreszcie do okapu i przewalił się na dach, w nogach wybuchały mu maleńkie fajerwerki bólu.

Ten drugi wynurzył się za nim, jak gdyby wbiegł po ścianie. Dolną część twarzy miał zakrytą pasem materiału. Drugi pas wręczył Vimesowi.

— Owinąć nos i usta — rozkazał. — Od dymu!

Na dachu panował żar. Tuż obok komin strzelił ryczącym jęzorem ognia.

Vimes poczuł, że ktoś wciska mu do rąk resztę nierozwiniętego turbanu.

— Pan sprawdzi tę stronę, a ja drugą — oświadczyła zjawa i zniknęła wśród dymu.

— Ale dla…

Vimesa parzyły podeszwy butów. Ostrożnie przeszedł po dachu. Usłyszał dobiegające z dołu krzyki.

Kiedy wychylił się poza krawędź, zobaczył pod sobą okno. Ktoś musiał wybić szybę, ponieważ widział machającą rękę.

W dole na dziedzińcu panowało ogólne poruszenie. Wśród biegających zauważył potężną sylwetkę funkcjonariusza Dorfla, golema — zdecydowanie ogniotrwałego. Ale Dorfl nie najlepiej radził sobie ze schodami. Niewiele było takich, które mogły wytrzymać jego ciężar.

Ręka w dymie przestała machać.

Vimes raz jeszcze spojrzał w dół.

Czy umie pan latać, panie Vimes?

Obejrzał się na plujący ogniem komin.

Popatrzył na zwinięty turban.

Duża część mózgu Sama Vimesa wyłączyła się, choć te fragmenty, które przekazywały ból w nogach, działały z irytującą sprawnością. Ale wciąż jeszcze pewne myśli operowały w głębi, wokół rdzenia. Przekazały mu pod rozwagę obserwację: materiał wygląda na mocny…

Przyjrzał się kominowi. Sprawiał wrażenie solidnego.

Okno znajdowało się jakieś sześć stóp poniżej.

Vimes zaczął poruszać się automatycznie.

Zatem, czysto teoretycznie, gdyby ktoś zawiązał jeden koniec pasa materiału wokół komina, o tak, resztę rozwinął, o tak, opuścił się przez okap, o tak, i odepchnął nogami od muru, o tak, to kiedy opadnie, stopami powinien wybić sobie drogę przez pozostałe w oknie szyby, o tak…


Wózek skrzypiał na mokrej ulicy. Jechał zygzakiem, ponieważ żadne dwa jego koła nie były tej samej wielkości, więc kołysał się, podskakiwał i zarzucał. Ciągnięcie go prawdopodobnie kosztowało więcej wysiłku, niż zaoszczędzało. Zwłaszcza że ładunek wyglądał na śmieci. Ale też podobnie jego właściciel.

Był mniej więcej wzrostu człowieka, ale zgięty niemal wpół. Pokrywały go szmaty albo włosy, a może ubita mieszanina obu, tak sfilcowana i brudna, że zapuściły w niej korzenie niewielkie rośliny. Gdyby ta istota przestała się ruszać i przykucnęła, byłaby zadziwiająco podobna do zapomnianej od dawna pryzmy kompostu. Idąc, sapała głośno.

Jakaś stopa wysunęła się z boku i przerwała jej marsz.

— Dobry wieczór, Kapusiu — odezwał się Marchewa, gdy wózek znieruchomiał.

Pryzma się zatrzymała. Jej część przechyliła się ku górze.

— Spadaj — mruknęła gdzieś spod powłoki.

— No, Kapustko, pomóżmy sobie nawzajem, co? Ty mi pomożesz, to i ja ci pomogę.

— Wiesz, ty mi powiesz coś, co chcę wiedzieć — ciągnął Marchewa — a ja nie przeszukam twojego wózka.

— Nie znoszę gnolli — stwierdziła Angua. — Obrzydliwie pachną.

— Och, to niesprawiedliwe. Ulice byłyby o wiele brudniejsze, gdyby nie ty i twoi pobratymcy, co, Kapuś? — Marchewa wciąż mówił swobodnym, uprzejmym tonem. — Zbierasz to, podnosisz tamto, może czasem uderzasz tym o mur, żeby przestało się wyrywać…

— To p-sk-ne szcz-two — oświadczył gnoll. Wydał bulgoczący odgłos, który mógł być chichotem.

— No więc słyszałem, że możesz coś wiedzieć o tym, gdzie ostatnio bywa Śnieżny Stock.

— Nic ni-wim.

— Świetnie. — Marchewa sięgnął po widły i podszedł od tyłu do wózka, z którego coś kapało.

— Nic ni-wim o tym… — odezwał się szybko gnoll.

— Tak? — zachęcił go Marchewa, stając z uniesionymi widłami.

— Nic ni-wim o tym… skl-pie ze sl-d-czmi prz Fr-s-łapki.

— Ten z tabliczką „Pokoje do wynajęcia”?

— J-sn.

— Brawo. Jestem wdzięczny za twoją obywatelską postawę — rzekł Marchewa. — A przy okazji, po drodze tutaj minęliśmy zdechłą mewę. Leży na Browarnej. Myślę, że jak się pospieszysz, wyprzedzisz całą resztę.

— Str n-m-r — prychnął gnoll.

Wózek ruszył znowu. Para strażników patrzyła, jak szarpiąc i podskakując, znika za rogiem.

— W głębi serca to dobre stwory — oświadczył Marchewa. — I myślę, że dobrze to świadczy o duchu tolerancji w mieście, skoro nawet gnolle czują się tu u siebie.

— Żołądek mi się przewraca na samą myśl o nich — mruknęła Angua, kiedy ruszyli dalej. — Na tym już coś rosło!

— Pan Vimes uważa, że powinniśmy coś dla nich zrobić.

— Człowiek o złotym sercu, nie ma co.

— Mówi, że najlepiej miotaczem ognia.

— Nie zadziała. Za wilgotne. Czy ktoś tak naprawdę sprawdził, co one jedzą?

— Lepiej myśleć o nich jak o… czyścicielach. Przyznasz, że nie widać na ulicach tylu śmieci i martwych zwierząt co kiedyś.

— No tak. Ale czy widziałeś kiedy gnolla z miotłą i szufelką?

— Cóż, obawiam się, że tak działa społeczeństwo. Wszystko jest zrzucane na tych stojących niżej, aż w końcu znajdzie się ktoś, kto jest gotów to zjeść. Tak twierdzi pan Vimes.

— No tak… — zgodziła się Angua. Przez chwilę maszerowali w milczeniu. Wreszcie zauważyła: — Bardzo się przejmujesz tym, co mówi pan Vimes, prawda?

— To wspaniały oficer i przykład dla nas wszystkich.

— I… nigdy nie myślałeś, żeby poszukać pracy w Quirmie czy gdzie indziej? Inne miasta poszukują teraz strażników z Ankh-Morpork.

— Jak to? Wyjechać z Ankh-Morpork? — Ton jego głosu wystarczył za odpowiedź.

— Nie, chyba nie. — Westchnęła smutno.

— Zresztą nie wiem, czy pan Vimes poradziłby sobie beze mnie.

— Owszem, to jest pewien punkt widzenia.

Do alei Forsołapki nie było daleko. Leżała w getcie tych, których lord Rust prawdopodobnie by nazwał „robotnikami wykwalifikowanymi”. Ludzi stojących zbyt nisko na drabinie społecznej, by przesuwać ją lub potrząsać, ale też zbyt wysoko, by to ich łatwo było przesunąć albo potrząsnąć. Ogólnie biorąc, czyścili i polerowali; nie posiadali zbyt wiele, ale byli dumni nawet z tego. Idąc, Marchewa z Anguą wyraźnie widzieli drobne przejawy takiej postawy. Na przykład błyszczące numery domów. Albo ściany budynków, które po całych stuleciach budów i dobudówek były praktycznie jednym nieprzerwanym ciągiem — miały bardzo wyraźnie zaznaczone farbą granice, bo mieszkańcy malowali do samego brzegu swej własności, ale ani o włos dalej. Według Marchewy stanowiło to dowód, iż ludzie ci instynktownie zdają sobie sprawę z faktu, że cywilizacja opiera się na wspólnym poszanowaniu własności. Według Angui dowodziło to, iż są skąpymi draniami, którzy sprzedadzą człowieka bez mrugnięcia okiem.

Marchewa wszedł cicho w zaułek obok sklepu ze słodyczami. Były tam nierówne drewniane schody prowadzące na piętro. W milczeniu wskazał stos śmieci pod nimi.

Zdawało się, że składa się wyłącznie z butelek.

— Lubił wypić? — szepnęła Angua.

Przykucnęła i sprawdziła etykiety, ale nos już wcześniej udzielił jej wskazówki. Szampon Homeopatyczny Dibblera, Mere Stingbat: Szampon ziołowy — Z ziołami! Płucz i pędź, Tonik do skóry — z dodatkowymi ziołami!…

Były też inne. Zioła, pomyślała. Wystarczy rzucić garść zielska do kociołka i ma się zioła…

Chwyciła Marchewę za ramię, gdy wchodził już na schody. W powietrzu unosił się inny zapach. Taki, który przez wszystkie inne na ulicy przebijał się niby włócznia. Taki, do którego nos wilkołaka był szczególnie dobrze dostrojony.

Marchewa skinął głową i ostrożnie podszedł do drzwi. Pokazał palcem na dół — w szczelinie nad podłogą widać było ciemną plamę.

Wydobył miecz i kopniakiem otworzył drzwi.

Daceyville Stock niełatwo godził się ze swą dolegliwością. Na większości płaskich powierzchni stały gęsto butelki najrozmaitszych kształtów i kolorów, dając świadectwo sztuce alchemicznej i ludzkiemu optymizmowi.

Mydliny po ostatnim eksperymencie pływały jeszcze w misce na stole, a ciało Stocka na podłodze miało ręcznik na szyi. Strażnicy się przyjrzeli… Śnieżny umył, spłukał i odszedł.

— Możemy chyba powiedzieć, że życie jest nieobecne — uznał Marchewa.

— Bueee — skrzywiła się Angua. Chwyciła otwartą butelkę szamponu i podniosła do nosa. Mdlący aromat zamarynowanych ziół uderzył w jej zatoki, ale wszystko było lepsze od ostrego, kuszącego zapachu krwi.

— Zastanawiam się, gdzie jest jego głowa — ciągnął Marchewa desperacko rzeczowym tonem. — A, tu się potoczyła… Co tak obrzydliwie cuchnie?

— To! — Angua zademonstrowała mu szampon. — Tu jest napisane, że cztery dolary za butelkę. Też coś!

Raz jeszcze powąchała mocno ziołową maź, by zagłuszyć wilczy zew.

— Nie wygląda, żeby coś ukradli — ocenił Marchewa. — Chyba że byli bardzo porządni… Co się dzieje?

— Nie pytaj!

Zdołała otworzyć okno i wciągała do płuc wielkie hausty stosunkowo świeżego powietrza. Marchewa przeszukał kieszenie denata.

— Słuchaj… wyczujesz chyba, czy nie leży tu gdzieś goździk, co?

— Marchewa! Proszę cię! Podłoga jest cała we krwi! Masz pojęcie? Przepraszam…

Rzuciła się do drzwi i zbiegła po schodach. Zaułek miał naturalną woń, wspólną dla wszystkich zaułków na świecie, narzuconą na wszechogarniający zapach miasta. Ale przynajmniej od tego nie rosły jej włosy, a zęby nie usiłowały się wydłużyć. Oparta o mur, usiłowała nad sobą zapanować. Szampon? Jednym starannym ugryzieniem mogłaby zaoszczędzić Śnieżnemu masę forsy. Wtedy by zrozumiał, jak to jest z sierścią…

Marchewa zszedł po kilku minutach. Zamknął za sobą drzwi.

— Lepiej się czujesz?

— Trochę.

— Znalazłem jeszcze to — powiedział zamyślony. — Chyba napisał coś, zanim zginął. Ale to dość dziwne. — Machnął czymś, co wyglądało jak tani notatnik. — Trzeba się temu dobrze przyjrzeć. — Pokręcił głową. — Biedak z tego Śnieżnego.

— To był zabójca!

— Tak, ale śmierć miał paskudną.

— Ścięcie? I to bardzo ostrym mieczem, sądząc z wyglądu? Znam gorsze.

— Tak. Ale cały czas myślę, że gdyby miał zdrowsze włosy albo w młodym wieku znalazł odpowiedni szampon, jego życie mogłoby potoczyć się inaczej…

— Teraz przynajmniej nie musi już się przejmować łupieżem.

— To było niesmaczne.

— Przepraszam, ale wiesz, jak krew mnie pobudza.

— Za to twoje włosy zawsze wyglądają wspaniale — zauważył Marchewa, zmieniając temat z niezwykłym, jak pomyślała Angua, taktem. — Nie wiem, czego używasz, ale szkoda, że on nigdy tego nie spróbował.

— Wątpię, by trafił do odpowiedniego sklepu. Na tych butelkach, które zwykle kupuję, jest napisane „Lśniąca sierść”… Co się stało?

— Czujesz dym?

— Marchewa, jeszcze co najmniej pięć minut nie będę czuła niczego oprócz…

Ale patrzył poza nią, na jasny, czerwony blask na niebie.


Vimes zakaszlał. A potem zakaszlał znowu. W końcu otworzył załzawione oczy, z dużą pewnością oczekując, że zobaczy przed sobą własne płuca.

— Wody, panie Vimes? — usłyszał.

Wytężył wzrok i przez łzy zobaczył poruszającą się sylwetkę Freda Colona.

— Dzięki, Fred. Co tu tak śmierdzi spalenizną?

— To pan, sir.

Vimes siedział na niskim murku niedaleko ruin ambasady. Owiewał go chłodny wietrzyk. Czuł się jak niedopieczona wołowina, a gorąco wręcz z niego biło.

— Na chwilę stracił pan przytomność, sir — wyjaśnił usłużnie sierżant. — Ale wszyscy widzieli, jak zjeżdża pan do tego okna! I jak pan wyrzuca tę kobietę Detrytusowi, coby ją złapał! Zarobi pan nowe pióro na hełmie jak nic! Założę się, że za to wszystko, co pan dzisiaj zrobił, szma… Klatchianie dadzą panu Order Wielbłąda czy coś takiego! — Colon promieniał, dumny ze znajomości z bohaterem.

— Nowe pióro… — wymamrotał Vimes. Zdjął hełm i z pewną znużoną satysfakcją przekonał się, że z piór zostały tylko przypalone kikuty. Zamrugał powoli. — Co z tym człowiekiem, Fred? Wydostał się?

— Jakim człowiekiem?

— Był tam…

Znów zamrugał. Rozmaite części jego ciała, świadome, że wcześniej nie przyjmował wiadomości, dzwoniły teraz ze skargami.

Był… jakiś mężczyzna? Vimes wylądował na łóżku czy czymś podobnym, jakaś kobieta chwytała go rozpaczliwie, wybił wtedy to, co pozostało z okna, pod sobą w dole zobaczył wielkie, szerokie, a przede wszystkim mocne ramiona Detrytusa i wyrzucił ją tak uprzejmie, jak tylko pozwalały okoliczności. A potem ten człowiek z dachu znowu wynurzył się spośród kłębów dymu, dźwigając na ramieniu kogoś jeszcze, krzyknął coś i skinął na Vimesa, by szedł za nim i…

… wtedy zapadła się podłoga…

— Był tam… Było jeszcze dwóch ludzi — powiedział i znów się rozkaszlał.

— W takim razie nie wyszli od frontu.

— A jak ja się wydostałem?

— No, Dorfl zadeptywał ogień na dole, sir. Nie ma co, taki ceramiczny funkcjonariusz jest bardzo przydatny. A pan na nim wylądował, więc oczywiście przestał i wyniósł pana tutaj. Rano będą uściski dłoni i ciasto dla wszystkich, sir!

Ale teraz nie było, jak zauważył Vimes. Owszem, dookoła wciąż kręciło się sporo ludzi: przenosili tobołki, gasili ostatnie płomienie, kłócili się ze sobą… tylko wielka pustka istniała w miejscu, gdzie powinny się znaleźć gratulacje dla niedawnego bohatera.

— Och, po czymś takim wszyscy są trochę zabiegani, sir — wyjaśnił Colon, jak gdyby czytał mu w myślach.

— Wezmę miłą, zimną kąpiel — oznajmił Vimes, zwracając się do świata jako takiego. — A potem się prześpię. Sybil ma świetną maść na oparzenia… O, jesteście oboje.

Podbiegł Marchewa.

— Zobaczyliśmy pożar… Już po wszystkim?

— Pan Vimes dokonał bohaterskich czynów! — krzyknął podniecony sierżant. — Wszedł do środka i uratował wszystkich, według najlepszych tradycji straży!

— Fred… — rzucił ze znużeniem Vimes.

— Tajest?

— Fred, najlepsza tradycja straży to gdzieś, gdzie nie ma wiatru, o trzeciej nad ranem w spokoju zapalić sobie papierosa. Nie rozpędzaj się, co?

Colon zrobił smętną minę.

— No… — zaczął.

Vimes podniósł się chwiejnie i poklepał sierżanta po ramieniu.

— No dobrze, to też jest tradycja — ustąpił. — Następnym razem ty możesz się popisać. A teraz… — Stanął prosto. — Idę do Yardu pisać raport.

— Cały jest pan obsypany popiołem i się pan zatacza — zauważył Marchewa. — Na pańskim miejscu poszedłbym prosto do domu, sir.

— Nie. Muszę się zająć papierami. Ktoś wie, która godzina?

— Bingely-bingely biip! — odezwał się wesoły głosik z jego kieszeni.

— Niech to… — burknął Vimes, ale było już za późno.

— Jest teraz… — powiedział głosik tonem piskliwym i tak przyjaznym, że człowiek miał ochotę udusić mówiącego — …koło… dziewiątej.

— Dziewiątej?

— Tak. Koło dziewiątej. Dokładnie koło dziewiątej.

Vimes przewrócił oczami.

— Dokładnie koło dziewiątej? — powtórzył.

Wyjął z kieszeni niewielkie pudełko i otworzył wieczko. Siedzący wewnątrz demon spojrzał na niego gniewnie.

— Wczoraj sam powiedziałeś — oświadczył — że jeśli, tu cytuję, nie skończę z tym całym „dokładnie ósma pięćdziesiąt sześć i sześć sekund”, to popatrzę sobie na młotek od spodu. A kiedy uprzedziłem, panie Tu-Wstaw-Swoje-Imię, że to unieważni moją gwarancję, powiedziałeś, że mogę sobie wziąć tę gwarancję i…

— Myślałem, że pan to zgubił — wtrącił Marchewa.

— Ha! — zawołał De-terminarz. — Doprawdy? Tak myślałeś? Nie nazwałbym „gubieniem” wsadzania mnie do kieszeni spodni tuż przed odesłaniem ich do prania.

— To był przypadek — mruknął Vimes.

— Tak?! Tak?! A upuszczenie mnie do miski z karmą dla smoków to też przypadek?! — Przez chwilę demon mamrotał jeszcze coś pod nosem i wreszcie odezwał się już normalnym tonem: — No więc chcesz wiedzieć, jakie masz spotkania dziś wieczorem?

Vimes obejrzał się na dymiące ruiny ambasady.

— Mów.

— Żadnych — oświadczył ponuro demon. — Nic mi nie powiedziałeś.

— Widzicie? To właśnie doprowadza mnie do szału. Niby dlaczego powinienem ci mówić? Dlaczego ty nie powiedziałeś „Koło ósmej: uspokoić zamieszki przy Posiłkach Pospolitych i nie pozwolić Detrytusowi strzelać do ludzi”, co?

— Bo mi nie powiedziałeś, żebym powiedział!

— Bo nie wiedziałem! Tak to działa w prawdziwym życiu! Jak mam ci kazać się ostrzec przed czymś, o czym jeszcze nikt nie wie, że się zdarzy? Gdybyś się do czegoś nadawał, takie by było twoje zadanie!

— On pisze po instrukcji! — oznajmił złośliwie demon. — Słyszeliście wszyscy? Pisze po instrukcji!

— No oczywiście, że robię notatki…

— Tak naprawdę to on potajemnie prowadzi dziennik w instrukcji obsługi, żeby jego żona nie odkryła, że nawet nie próbował nauczyć się mnie używać — stwierdził demon.

— A co z instrukcją Vimesa? — zirytował się Vimes. — Jak zauważyłem, tobie też nie chciało się uczyć obsługiwać mnie!

Demon się zawahał.

— Są instrukcje do ludzi?

— To byłby wściekle dobry pomysł.

— Fakt — przyznała cicho Angua.

— Mogłyby w nich być napisane na przykład: „Rozdział pierwszy: Bingely-bingely biip i inne głupie hasła do wykrzykiwania o szóstej rano” — ciągnął rozzłoszczony Vimes. — Albo „Rozwiązywanie problemów: mój właściciel ciągle próbuje upuścić mnie do wychodka, co robię nieprawidłowo?”. I jeszcze…

Marchewa delikatnie poklepał go po ramieniu.

— Pora już kończyć, sir — powiedział łagodnie. — Ostatnie dni były bardzo pracowite.

Vimes potarł dłonią czoło.

— Przyznam, że chętnie bym trochę odpoczął. Chodźmy, tutaj już nic więcej nie znajdziemy. Wracamy do domu.

— Mówił pan chyba, że nie idzie… — zaczął Marchewa.

Ale umysł Vimesa zdążył już go zbesztać.

— To znaczy do Yardu — poprawił się. — Do domu pójdę potem.


Kula światła lampy płynęła przez bibliotekę Ramkinów, dryfując wzdłuż półek pełnych wielkich, oprawnych w skórę tomów.

Sybil wiedziała, że wielu z nich nigdy nie przeczytano. Różni przodkowie po prostu zamawiali je u grawerów i ustawiali na półkach, ponieważ biblioteka jest czymś, co należy mieć, wiadomo przecież — podobnie jak stajnie, skrzydło dla służby i upiorną krajobrazową pomyłkę stworzoną przez „Bezdennie Głupiego” Johnsona, choć w tym ostatnim przypadku jej dziadek zastrzelił typa, zanim zdążył narobić poważnych szkód.

Podniosła lampę wyżej.

Ramkinowie patrzyli na nią dumnie z ram, poprzez brązowy lakier stuleci. Portrety to kolejny zbiór, kolekcjonowany z niedbałego przyzwyczajenia.

Większość przedstawiała mężczyzn. Byli nieodmiennie okryci pancerzami i zawsze siedzieli na koniach. A każdy z nich walczył z zaprzysięgłymi wrogami Ankh-Morpork.

W późniejszych czasach stawało się to coraz trudniejsze i na przykład jej dziadek musiał prowadzić ekspedycje aż do Howondalandu, by znaleźć jakichś zaprzysięgłych wrogów. Co prawda zanim opuścił tę krainę, było ich tam już dostatecznie wielu, i choć nie słyszało się zbyt wielu przysiąg, to w każdym razie klątw nie brakowało. Wcześniej, naturalnie, sprawa wyglądała o wiele prościej. Ramkinowskie regimenty walczyły z wrogami miasta na całych równinach Sto i heroicznie zadawały straty, często wojskom przeciwnika[8].

Wśród siedzących było również kilka kobiet, a żadna nie trzymała niczego cięższego niż rękawiczka albo mały smok pokojowy. Ich praca polegała głównie na zwijaniu bandaży i czekaniu na mężów. Sybil lubiła myśleć, że czekały z determinacją i hartem ducha oraz ogólną nadzieją, że wspomniani mężowie powrócą z możliwie dużą liczbą części ciała.

Ale chodzi o to, że oni nigdy się nad tym nie zastanawiali. Była wojna, więc wyruszali. Jeśli nie było wojny, to jakiejś szukali. Nie używali nawet takich słów jak „obowiązek”. Mieli to wbudowane w siebie, aż do kości.

Westchnęła. Dzisiaj wszystko zrobiło się takie trudne, a lady Sybil pochodziła z klasy nienawykłej do trudności. Przynajmniej nie do takich, których nie da się usunąć, krzycząc na służącego. Pięćset lat temu któryś z jej przodków w bitwie uciął Klatchianinowi głowę i przywiózł ją do domu na drągu — i nikt nic złego o nim nie pomyślał, biorąc pod uwagę, co Klatchianie by mu ucięli, gdyby go schwytali. To wydawało się całkiem proste i oczywiste. My z nimi walczyliśmy, oni walczyli z nami, wszyscy znali zasady, a jeśli komuś odrąbali głowę, to na pewno nikomu się potem nie skarżył i nie narzekał.

Z pewnością teraz rozwiązuje się to lepiej. Tyle że trudniej.

I naturalnie niektórzy z tych antycznych mężów bywali nieobecni całymi miesiącami albo i latami; dla nich żony i rodziny były całkiem jak stajnie, biblioteka albo Eksplodująca Pagoda Johnsona. Człowiek załatwiał te sprawy, a potem już o nich nie myślał. Sam przynajmniej codziennie wraca do domu.

No, prawie codziennie. W każdym razie na każdą noc.

No… na część większości nocy, to na pewno.

Przynajmniej jadają razem.

No… na ogół.

No, przynajmniej razem zaczynają większość posiłków.

No, ale za to wiedziała, że nigdy nie jest zbyt daleko, tylko gdzieś, gdzie próbuje za dużo zrobić, za szybko biegać i jacyś ludzie usiłują go zabić.

Ogólnie rzecz biorąc, uważała, że naprawdę ma szczęście.


Vimes przyglądał się stojącemu przed biurkiem Marchewie.

— No więc do czego to prowadzi? — spytał. — Człowiek, o którym wiemy, że nie załatwił księcia, nie żyje. Człowiek, który prawdopodobnie załatwił… też nie żyje. Ktoś bardzo niezręcznie usiłował stworzyć pozory, że Ossiemu zapłacili Klatchianie. Dobra, rozumiem, czemu komuś miałoby na tym zależeć. To właśnie to, co Fred nazywa „polityką”. Wysyłają Śnieżnego, żeby wykonał robotę naprawdę, Śnieżny pomaga nieszczęsnemu głupiemu Ossiemu, który służy do tego, żeby mieć wpadkę, a potem straż udowadnia, że Ossie działał za pieniądze Klatchian. W efekcie mamy kolejny powód do wojny. A Śnieżny zjeżdża sobie gdzieś daleko. Tylko że ktoś wyleczył go z łupieżu już na dobre.

— Po tym, kiedy coś napisał, sir — przypomniał Marchewa.

— A tak…

Vimes obejrzał notatnik znaleziony w pokoju Śnieżnego. Był to byle jaki notes, plik różnych ścinków, który grawerzy sprzedawali tanio. Powąchał go.

— Mydło na brzegach — zauważył.

— Jego nowy szampon — wyjaśnił Marchewa. — Pierwszy raz go używał.

— Skąd wiesz?

— Obejrzeliśmy butelki w śmieciach, sir.

— Hm… wygląda na świeżą krew tutaj, na grzbiecie, gdzie jest szycie…

— To jego, sir — wtrąciła Angua.

Vimes skinął głową. Nigdy nie dyskutował z Anguą w sprawach krwi.

— Ale żadna kartka nie jest poplamiona krwią. To trochę dziwne. Dekapitacja to taka… nieporządna śmierć. Ludzie mają tendencję do… chlapania. Czyli pierwsza kartka…

— Została wyrwana, sir. — Marchewa uśmiechnął się i pokiwał głową. — Ale nie to jest najciekawsze, sir. Zobaczymy, czy pan na to wpadnie…

Vimes rzucił mu niechętne spojrzenie, po czym przysunął sobie lampę.

— Na górnej stroniczce bardzo słabe wgłębienia pisma… — mruknął. — Nie potrafię odczytać…

— My też nie potrafimy, sir. Wiemy, że pisał ołówkiem, bo znaleźliśmy go na stole…

— Bardzo słabe ślady — stwierdził Vimes. — Tacy faceci jak Śnieżny piszą, jakby łupali kamienie. — Odwrócił notes. — Ktoś wyrwał… nie tylko tę kartkę, na której pisał, ale też kilka następnych.

— Sprytne, prawda? Wszyscy wiedzą, że…

— Da się odczytać podejrzane notatki, badając wgniecenia na kartce pod spodem. — Vimes rzucił notes na biurko. — Hm… jest w tym jakaś wiadomość, owszem…

— Może szantażował zleceniodawców? — zgadywała Angua.

— Nie, to nie w jego stylu. Chodziło mi raczej…

Ktoś zastukał do drzwi. Wszedł Fred Colon.

— Przyniosłem kawę — oznajmił. — I przyszła do pana banda szma… Klatchian, sir. Czekają na dole. Pewnie chcą dać panu medal i bełkotać do pana w tym swoim języku. A gdyby miał pan ochotę na późną kolację, to pan Goriff przyrządza kozę z ryżem w zagranicznym sosie.

— Lepiej chyba zejdę i z nimi porozmawiam — uznał Vimes. — Tylko że nie miałem nawet czasu się umyć…

— Świadectwo pańskich bohaterskich dokonań, sir — przypomniał stanowczo Colon.

— No dobrze…

Zakłopotanie ogarnęło Vimesa w połowie schodów. Nigdy jeszcze nie spotkał grupy obywateli pragnących wręczyć mu medal, więc nie miał w tej kwestii wielkiego doświadczenia. Jednak zbita ciasno grupa, czekająca na niego przy biurku sierżanta, nie wyglądała na komitet dziękczynny.

Byli Klatchianami. A przynajmniej nosili cudzoziemskie ubrania i jeden czy dwóch wyraźnie bardziej się opalili, niż zwykle jest to możliwe w Ankh-Morpork. Vimesa opanowało przeczucie, że Klatch jest bardzo rozległym lądem, w którym zagubiłyby się jego miasto i całe równiny Sto. Musi zatem tam być dość miejsca dla wielu narodów, w tym również tego niskiego typa w czerwonym fezie, który niemal wibrował z oburzenia.

— To pan jest Vimes? — zapytał ten w fezie.

— Tak, komendant Vimes…

— Żądamy uwolnienia rodziny Goriffów! I nie będziemy słuchać żadnych usprawiedliwień!

Vimes zamrugał niepewnie.

— Uwolnienia?

— Aresztowaliście ich! I skonfiskowaliście ich bar!

Vimes zerknął pytająco na sierżanta Detrytusa.

— Gdzie umieściliście tę rodzinę, sierżancie?

— W celach, sir! — Detrytus zasalutował.

— Aha! — wykrzyknął typ w fezie. — Przyznajecie się!

— Przepraszam bardzo, ale kim pan jest? — Vimesowi oczy się zamykały ze zmęczenia.

— Nie muszę wam mówić i nie wyciągniecie tego ze mnie! — Typ wypiął pierś.

— Dziękuję, że mnie pan uprzedził. Nienawidzę zmarnowanego wysiłku.

— O, witam, panie Wazir! — zawołał Marchewa, który pojawił się za plecami komendanta. — Dostał pan mój liścik w sprawie tej książki?

Nastąpił jeden z tych momentów milczenia, kiedy wszyscy muszą na nowo zaprogramować własne twarze. Potem odezwał się Vimes:

— Co?

— Pan Wazir sprzedaje książki na ulicy Berek — wyjaśnił Marchewa. — No i poprosiłem go o jakieś książki o Klatchu, a jedną z tych, które mi dał, była „Perfumowana Bruzda albo Ogród Rozkoszy”. Nie przeszkadzało mi to, bo przecież właśnie Klatchianie wynaleźli ogrody, sir, więc pomyślałem, że taka książka pomoże mi poznać ich kulturę. Wejść do wnętrza klatchiańskiego umysłu, jak to mówią. Tylko że, no… eee… no, to nie była książka o ogrodnictwie, tylko… — Zaczął się czerwienić.

— Tak, tak, oczywiście, proszę ją zwrócić, jeśli panu nie odpowiada — powiedział Wazir, trochę zbity z pantałyku.

— Pomyślałem tylko, że powinien pan wiedzieć, na wypadek gdyby… no, gdyby pan sprzedał… wie pan… taka książka może zaszokować kogoś nieprzygotowanego…

— Tak, świetnie…

— Kapral Angua była tak zaszokowana, że nie mogła przestać się śmiać.

— Dopilnuję, żeby natychmiast odesłano panu pieniądze — obiecał Wazir.

Znów zrobił groźną minę. Spojrzał na Vimesa.

— W takich chwilach książki nie są istotne! Żądamy, by natychmiast uwolnił pan moich rodaków!

— Detrytus, dlaczego, u licha, zapakowałeś ich do cel? — spytał znużonym głosem Vimes.

— A co jeszcze żeśmy mieli, sir? Zamknięte nie są, a mają w nich czyste koce.

— Ma pan wyjaśnienie. Są naszymi gośćmi.

— W celach! — Wazir rozkoszował się tym słowem.

— Mogą z nich wyjść, kiedy tylko zechcą — zapewnił Vimes.

— Jestem pewien, że teraz już mogą. — Wazir wyrazem twarzy zdawał się sugerować, że tylko jego przybycie powstrzymało oficjalnie sankcjonowany rozlew krwi. — Może pan być pewien, że Patrycjusz o tym usłyszy.

— Słyszy też o wszystkim innym… Ale jeśli opuszczą komendę, kto będzie ich ochraniał?

— My! Ich bracia rodacy!

— Jak?

Wazir stanął niemal na baczność.

— Z bronią w ręku, jeśli zajdzie potrzeba!

— No to świetnie — westchnął Vimes. — Będziemy mieli tłuszczę po obu stronach…

— Bingely-bingely biip!

— Niech to szlag! — Vimes klepnął się po kieszeni. — Nie chcę słuchać, że nie mam żadnych spotkań!

— Masz jedno, o jedenastej wieczorem. Sala Szczurów w pałacu — poinformował De-terminarz.

— Nie bądź głupi!

— Jak tam chcesz.

— I zamknij się.

— Próbowałem tylko pomóc.

— Cicho siedź. — Vimes zwrócił się do klatchiańskiego księgarza. — Panie Wazir, jeśli pan Goriff zechce iść z panem, nie będziemy go zatrzymywać…

— Tylko byście spróbowali!

Vimes tłumaczył sobie, że przecież nie ma żadnego powodu, by Klatchianin nie był napuszonym drobnym gnojkiem. Ale czuł się tym trochę zaniepokojony, jak człowiek przesuwający się nad bardzo głęboką szczeliną.

— Sierżancie Colon!

— Tak jest, sir!

— Załatwcie tę sprawę.

— Tak jest, sir!

— Dyplomatycznie.

— Jasna sprawa. — Colon stuknął się palcem w bok nosa. — Czy to polityka, sir?

— No… Po prostu idź i przyprowadź tu rodzinę Goriffów. Mogą… — Vimes machnął tylko ręką. — Mogą robić, co im się podoba.

Odwrócił się i ruszył w stronę schodów.

— Ktoś musi bronić praw mojego narodu! — krzyknął za nim Wazir.

Usłyszeli, że Vimes zatrzymał się w połowie schodów. Deska przez sekundę skrzypiała pod jego ciężarem. Potem ruszył dalej i kilku strażników znowu zaczęło oddychać.

Zamknął za sobą drzwi gabinetu.

Polityka! Usiadł za biurkiem i przerzucił papiery. O wiele łatwiej jest myśleć o zbrodni. Dobra, uczciwa zbrodnia zawsze jest lepsza.

Spróbował odłączyć się od zewnętrznego świata.

Ktoś ściął głowę Śnieżnemu Stockowi. To jest fakt. Nie można przypisać tego wypadkowi przy goleniu albo nierozsądnie mocnemu szamponowi.

A Śnieżny próbował zastrzelić księcia.

Podobnie jak Ossie, ale Ossie tylko myślał, że jest zamachowcem. Wszyscy inni mieli go za tępego małego dziwaka, łatwowiernego jak dziecko.

Lecz pomysł rzeczywiście piękny. Wykorzystuje się prawdziwego mordercę, miłego i cichego zawodowca, ale bierze się też — Vimes uśmiechnął się ponuro — kogoś innego, kto powinien wpaść. I gdyby wpadka Ossiego była bardziej metaforyczna, ten szurnięty dupek by wierzył, że to on jest zabójcą.

A straż miała uwierzyć, że to klatchiański spisek.

Piasek w sandałach… Co za bezczelność! Uważali, że jest aż taki głupi? Żałował, że Fred nie zmiótł i nie przyniósł tego piasku, bo miał zamiar odkryć, kto go tam rozsypał, a ten ktoś będzie musiał wszystko zeżreć.

Ktoś chciał, żeby Vimes ścigał Klatchian.

Ten człowiek na płonącym dachu. Czy jakoś się łączył ze sprawą? Czy musiał do niej pasować? Co właściwie Vimes zapamiętał? Mężczyzna w długiej szacie, zasłonięta twarz. I głos kogoś przyzwyczajonego nie tylko do wydawania rozkazów — sam Vimes też był przyzwyczajony do wydawania rozkazów — ale też do tego, by były wykonywane, podczas gdy funkcjonariusze straży traktowali rozkazy jak sugestie.

Nie wszystko jednak musi pasować. Właśnie przy tym „ślady” zawodziły. I jeszcze ten przeklęty notes. To chyba jak dotąd najdziwniejsze. A więc ktoś bardzo starannie wyrwał parę stron już po tym, jak Śnieżny napisał to, co napisał. Ktoś dostatecznie sprytny, by znać tę sztuczkę z badaniem delikatnych odcisków na dalszych kartkach.

Więc dlaczego nie zabrał całego notesu?

Za bardzo to skomplikowane. Ale gdzieś istnieje jeden element, który wszystko uprości, wszystkiemu nada sens…

Vimes rzucił ołówek, wstał i szarpnięciem otworzył drzwi na schody.

— Co się tam dzieje, do demona?!! — wrzasnął.

Sierżant Colon stał na schodach.

— Pan Goriff i pan Wazir przeprowadzili coś, co można by nazwać hałaśliwą przepychanką, sir. Dwieście lat temu ktoś podpalił kraj kogoś innego. Tak mówi Marchewa.

— Musieli akurat teraz?

— Dla mnie to całkiem po klatchiańsku, sir. W każdym razie Wazir poszedł sobie z nosem na kwintę.

— Wazir pochodzi ze Smale — wyjaśnił Marchewa, stając w drzwiach. — A pan Goriff przybył z Elharibu. Te dwa kraje ledwie dziesięć lat temu zaprzestały walk. Kwestie religijne.

Vimes pokręcił głową.

— Zawsze mnie to zadziwia — wyznał. — Ludzie zabijają się nawzajem tylko dlatego, że ich bogowie się pokłócili…

— Oni mają tego samego boga, sir. Jak rozumiem, chodzi o pewne słowo w ich świętej księdze. Elharibijczycy twierdzą, że tłumaczy się na „bóg”, a Smalianie uważają, że to „człowiek”.

— Jak można je pomylić?

— No cóż, w piśmie różnią się tylko jedną małą kropką. A niektórzy i tak uważają, że to jakaś mucha nabrudziła.

— Całe stulecia wojen, bo mucha narobiła w nieodpowiednim miejscu?

— Mogło być gorzej — stwierdził Marchewa. — Gdyby ta kropka znalazła się trochę dalej na lewo, słowo oznaczałoby „lukrecję”.

Vimes westchnął.

Marchewa zawsze się orientuje w takich sprawach, pomyślał. A ja wiem tylko, jak zamówić vindaloo. Po czym okazuje się, że to po klatchiańsku znaczy „wypalające gardło paskudztwo dla zagranicznych idiotów macho”.

— Chciałbym lepiej rozumieć Klatch — mruknął.

Sierżant Colon konspiracyjnie stuknął się palcem w nos.

— Trzeba poznać nieprzyjaciela, sir?

— Och, ja znam nieprzyjaciela. Natomiast o Klatchu chciałbym się więcej dowiedzieć.

— Komendant Vimes?

Strażnicy obejrzeli się równocześnie. Vimes zmrużył oczy.

— Jest pan jednym z ludzi Rusta, tak?

Młody człowiek zasalutował.

— Porucznik Hornett, sir — przedstawił się. — Ehm… Jego lordowska mość przysłał mnie, by zapytać, czy pan oraz pańscy oficerowie zechcieliby w dogodnej dla siebie chwili przybyć do pałacu.

— Doprawdy? Tak właśnie się wyraził?

Porucznik uznał, że najlepszą polityką będzie szczerość.

— Właściwie to powiedział: „Sprowadź mi tu zaraz Vimesa i tę jego bandę”, sir.

— Ach tak? — mruknął Vimes.

— Bingely-bingely biip! — odezwał się piskliwy, tryumfalny głosik z jego kieszeni. — Jest teraz dokładnie jedenasta wieczorem!


Drzwi otworzyły się, zanim Nobby zastukał. Niska, krępa kobieta popatrzyła na niego niechętnie.

— Tak, to ja! — burknęła.

Nobby stał z ciągle uniesioną ręką.

— Eee… Czy pani Cake? — zapytał.

— Tak, ale nie lubię tego robić, chyba że za pieniądze.

Ręka Nobby’ego pozostawała w bezruchu.

— No… umie pani przepowiadać przyszłość, tak?

Przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem. Po czym pani Cake kilka razy uderzyła się dłonią w ucho i zamrugała.

— Niech to… Znowu zostawiłam włączoną prekognicję. — Przez chwilę spoglądała niewidzącym wzrokiem, kiedy w odosobnieniu swego umysłu odtwarzała całą rozmowę. — Chyba wszystko załatwione — stwierdziła. Przyjrzała się Nobby’emu i pociągnęła nosem. — Lepiej wejdź. Uważaj na dywan, niedawno był czyszczony. I mogę ci poświęcić najwyżej dziesięć minut, bo kapusta mi się gotuje.

Zaprowadziła kaprala Nobbsa do maleńkiego saloniku. Sporą jego część zajmował okrągły stolik przykryty zielonym suknem. Na blacie leżała kryształowa kula, niezbyt dokładnie osłonięta różową szydełkowaną damą w krynolinie.

Zapach kapusty dryfował przez pokój. Pani Cake wskazała Nobby’emu krzesło. Usiadł posłusznie.

— Taki gość w barze mówił mi o pani — wymamrotał. — Powiedział, że pani mediumuje.

— Czy zechciałbyś wyjaśnić, na czym polega twój problem? — zapytała pani Cake. Raz jeszcze zbadała Nobby’ego wzrokiem, po czym z całkowitą pewnością, która nie ma nic wspólnego z prekognicją, a wszystko z obserwacją, dodała: — To znaczy, o którym ze swoich problemów chciałbyś się czegoś dowiedzieć?

Nobby odchrząknął.

— Ehm… to jest… tego… wie pani… trochę osobiste. Sprawy serca i takie tam…

— Czy chodzi o kobiety? — spytała ostrożnie pani Cake.

— No… mam nadzieję. A można inaczej?

Pani Cake odprężyła się wyraźnie.

— Chciałbym tylko wiedzieć, czy jakieś spotkam — ciągnął Nobby.

— Rozumiem. — Samą mimiką twarzy wykonała coś równoważnego wzruszeniu ramion. Nie do niej należało pouczanie ludzi, w jaki sposób mają marnować pieniądze. — Cóż, przepowiadam przyszłość dziesięciopensową. To jest to, co zobaczysz. Albo przyszłość dziesięciodolarową. To jest to, co dostaniesz.

— Dziesięć dolarów? To więcej niż zarabiam przez tydzień! Lepiej wezmę tę dziesięciopensową.

— Rozsądny wybór — pochwaliła go. — Daj łapę.

— Rękę — poprawił Nobby.

— Tak właśnie powiedziałam.

Pani Cake zbadała wyciągniętą dłoń Nobby’ego, pilnie starając się jej nie dotykać.

— Będzie pani jęczeć, przewracać oczami i w ogóle? — spytał Nobby tonem człowieka, który chce dostać to, za co płaci.

— Nie muszę słuchać takich uwag — odparta, nie podnosząc głowy. — To doprawdy…

Przyjrzała się dokładniej, po czym zerknęła groźnie na Nobby’ego.

— Bawiłeś się jakoś tą ręką?

— Słucham?

Pani Cake zrzuciła krynolinową lalę i zajrzała w głąb kryształowej kuli. Po chwili potrząsnęła głową.

— Sama nie wiem. Jestem pewna, że… A co tam. — Odchrząknęła i przemówiła bardziej natchnionym głosem: — Panie Nobbs, jest pan otoczony przez mroczne damy w gorącym miejscu. Jak dla mnie, wygląda zagranicznie. Śmieją się i rozmawiają z panem… Co więcej, jedna z nich właśnie podała panu coś do picia…

— Żadna nie krzyczy ani nic? — upewnił się zdumiony Nobby.

— Nie wydaje mi się — zapewniła równie zafascynowana pani Cake. — Wyglądają na całkiem zadowolone.

— Widzi pani jakieś… magnetyzmy?

— A co to takiego?

— Nie wiem — przyznał Nobby. — Ale myślę, że pani by je poznała.

Pani Cake, mimo pewnej surowości charakteru, nie mogła nie zdawać sobie sprawy z kierunku spekulacji klienta.

— Niektóre z nich wyglądają na… kusicielki — zasugerowała.

— Jasne. — Wyraz twarzy Nobby’ego nie zmienił się ani odrobinę.

— Jeśli rozumiesz, co mam na myśli…

— Pewnie. Tak. Kusicielki. Świetnie.

Pani Cake zrezygnowała. Nobby wyliczył jej dziesięć pensów.

— I to się zdarzy niedługo, tak? — upewnił się jeszcze.

— Tak. Za dziesięć pensów nie zaglądam zbyt daleko.

— Zadowolone młode damy — mruczał Nobby. — Kusicielki w dodatku. Jest o czym myśleć.

Kiedy wyszedł, pani Cake wróciła do swojej kuli i dla samej ciekawości oraz satysfakcji wykonała prekognicję za całe dziesięć dolarów. Śmiała się potem przez całe popołudnie.


Vimes był tylko częściowo zaskoczony, gdy drzwi Sali Szczurów otworzyły się, a wewnątrz, u szczytu stołu, siedział lord Rust.

Częściowo zaskoczony. To znaczy, że na pewnym poziomie myślał: Dziwne, zdawało się, że tego człowieka nie da się usunąć nawet machiną oblężniczą. Ale na innym, mrocznym poziomie, gdzie rzadko docierało światło dnia, myślał: Oczywiście. W takich chwilach jak ta, ludzie tacy jak Rust wznoszą się na szczyty. To jakby mieszać kijem w bagnie. Te naprawdę wielkie bąble znajdują się nagle na powierzchni i wszędzie dookoła brzydko pachnie. Zasalutował jednak.

— Lord Vetinari jest na wakacjach? — zapytał.

— Dziś wieczorem lord Vetinari zrezygnował ze stanowiska, Vimes — odparł Rust. — Pro tem, naturalnie. Na czas trwania zagrożenia.

— Doprawdy?

— Tak. I muszę powiedzieć, że przewidział pewien… cynizm z pańskiej strony, komendancie. Prosił mnie zatem, by przekazać panu ten list. Przekona się pan, że jest zapieczętowany jego osobistą pieczęcią.

Vimes przyjrzał się kopercie. Rzeczywiście, w wosku była odciśnięta oficjalna pieczęć, ale…

Popatrzył Rustowi w oczy i przynajmniej to podejrzenie się rozwiało. Rust nie próbowałby niczego podobnego. Tacy ludzie jak on przestrzegają swego rodzaju kodeksu moralnego i pewne czyny uważają za „niehonorowe”. Można być właścicielem ulicy pełnej zatłoczonych ruder, gdzie ludzie żyją jak karaluchy, a karaluchy jak królowie, i to jest całkiem normalne. Ale Rust pewnie raczej by umarł, zanim zniżyłby się do fałszerstwa.

— Widzę, sir — powiedział. — Wzywał mnie pan?

— Komendancie Vimes, muszę pana prosić, by aresztował pan wszystkich klatchiańskich mieszkańców miasta.

— Pod jakim zarzutem, sir?

— Komendancie, jesteśmy na skraju wojny z Klatchem. Z pewnością pan rozumie…

— Nie, sir.

— Mówimy o szpiegostwie, komendancie. Nawet o sabotażu — tłumaczył Rust. — Powiem szczerze… W mieście będą obowiązywać prawa stanu wojennego.

— Tak, sir? A jakie to prawa, sir? — Vimes patrzył wprost przed siebie.

— Doskonale pan wie, Vimes.

— Czy to takie prawo, które każe wołać „Stój!”, zanim się strzeli, czy to drugie?

— Ach, rozumiem… — Rust wstał i pochylił się. — Bawiły pana takie… dowcipne uwagi wobec lorda Vetinariego, a on dla jakichś powodów zgadzał się na to — rzekł. — Ja jednak znam ludzi pańskiego typu.

— Mojego typu?

— Uważam, że na ulicach pleni się zbrodnia, komendancie. Nielicencjonowane żebractwo, zakłócanie spokoju publicznego… A pan przymyka na to oczy, bo mam wrażenie, że pańskim zdaniem powinien pan mieć wyższe cele. Ale nie wymaga się od pana posiadania wyższych celów, komendancie. Jest pan łapaczem złodziei i nikim więcej. Czego pan tak wytrzeszcza na mnie oczy?

— Staram się ich nie przymykać, sir.

— Panu się wydaje, Vimes, że prawo to takie jasne światło na niebie, które nie podlega sterowaniu. I tu się pan myli. Prawo jest tym, czym zechcemy, by było. I nie zamierzam pytać, czy pan zrozumiał, bo wiem, że pan zrozumiał, i nie mam ochoty z panem dyskutować. Potrafię rozpoznać zakałę w naszych szeregach.

— Zakałę? — powtórzył słabym głosem Vimes.

— Komendancie — mówił dalej Rust — miałem nadzieję tego uniknąć, ale ostatnie kilka dni to ciąg zdumiewających błędów decyzyjnych z pana strony. Książę Khufurah został postrzelony, a pan najwyraźniej nie był w stanie do tego nie dopuścić ani schwytać winnego przestępcy. Jakieś bandy bez przeszkód grasują po mieście. Jak mi doniesiono, jeden z pańskich sierżantów sugerował strzelanie niewinnym ludziom w głowę, a właśnie usłyszałem, że niedawno nakazał pan aresztowanie niewinnego biznesmena i zamknięcie go w celi bez żadnego powodu.

Vimes usłyszał syknięcie Colona, ale dobiegało jakby z bardzo daleka. Czuł, że wszystko pod nim się rozpada, lecz umysł zdawał się teraz lecieć, machając skrzydłami na różowym niebie, gdzie nic nie miało wielkiego znaczenia.

— Nic mi o tym nie wiadomo, sir — oświadczył. — Był winien wielokrotnego bycia Klatchianinem, prawda? Przecież chce pan, żebym to zrobił z nimi wszystkimi.

— I jakby to nie wystarczało — ciągnął z naciskiem Rust — powiadomiono nas… a w innych okolicznościach trudno byłoby uwierzyć w coś takiego, nawet u kogoś, kto tak jak pan lubi sprawiać kłopoty… że dziś wieczorem, niczym niesprowokowany, zaatakował pan dwóch klatchiańskich strażników, wtargnął na klatchiański grunt, wdarł się do damskiej sypialni, porwał z łóżek dwoje Klatchian, nakazał zniszczenie klatchiańskiej własności i… Cóż, szczerze mówiąc, zachowywał się pan haniebnie.

Po co w ogóle tłumaczyć, myślał Vimes. Gra znaczonymi kartami nie ma sensu. A jednak…

— Dwoje Klatchian, sir?

— Jak rozumiem, Vimes, porwany został książę Khufurah. Trudno uwierzyć, że nawet pan byłby zdolny do czegoś takiego, ale Klatchianie zdają się to sugerować. Widziano, jak bezprawnie wkroczył pan na ich teren. I wywlókł pan z łoża bezbronną kobietę. Co może pan powiedzieć na ten temat?

— Że łóżko się wtedy paliło, sir.

Porucznik Hornett podszedł i wyszeptał coś. Lord Rust nieco się uspokoił.

— No tak. Dobrze. Zaistniały może pewne okoliczności łagodzące, ale politycznie było to bardzo nieprzemyślane działanie, Vimes. Nie będę udawał, że wiem, co się stało z księciem, ale mam nieodparte wrażenie, że z prawdziwą satysfakcją starał się pan pogorszyć sytuację.

Umie się pan wspinać, panie Vimes? Tamten człowiek niósł na ramieniu coś ciężkiego…

— Zdejmuję pana ze stanowiska, komendancie. A straż przechodzi pod bezpośredni nadzór tej rady. Czy to jasne?

Rust zwrócił się do Marchewy.

— Kapitanie Marchewa, wielu z nas słyszało… dobre opinie na pański temat. Mocą nadanych mi pełnomocnictw niniejszym mianuję pana pełniącym obowiązki komendanta straży…

Vimes zamknął oczy.

Marchewa zasalutował sprężyście.

— Nie! Sir!

Vimes szeroko otworzył oczy.

— Doprawdy? — Rust przyglądał się Marchewie przez chwilę, po czym lekko wzruszył ramionami. — Hm, cóż… lojalność to piękne uczucie. Sierżancie Colon?

— Sir!

— W tych okolicznościach, ponieważ jest pan najbardziej doświadczonym podoficerem, mającym za sobą wzoro… mającym za sobą służbę wojskową, przejmie pan dowództwo straży na czas… zagrożenia.

— Nie, sir!

— To było polecenie, sierżancie.

Krople potu wystąpiły Colonowi na czoło.

— Nie, sir!

— Sierżancie!

— Może je pan sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi, sir! — oświadczył z desperacją Colon.

I znowu Vimes zobaczył mlecznoniebieskie oczy Rusta. Rust nigdy nie wydawał się zaskoczony. A ponieważ wiedział, że zwykły sierżant nigdy się nie ośmieli odezwać z tak wyzywającą bezczelnością, wymazał Colona z najbliższej okolicy we wszechświecie.

Przez moment jego wzrok spoczął na Detrytusie.

On nie wie, jak rozmawiać z trollem, pomyślał Vimes. I po raz kolejny zaimponował mu, w taki sam ponury sposób, styl rozwiązania problemu przez lorda Rusta. Rozwiązał go, uznając, że wcale go nie ma.

— Kto jest najstarszym kapralem w straży, sir Samuelu?

— To będzie kapral Nobbs.

Komitet zbił się w ciasną grupkę. Zabrzmiały nerwowe szepty, w których kilka razy dało się słyszeć słowa „absolutny ćwok”. Wreszcie Rust znowu uniósł głowę.

— A następny pod względem starszeństwa?

— Chwileczkę… chyba kapral Wręcemocny — odparł Vimes.

— Może więc on potrafi słuchać rozkazów.

— On jest krasnoludem, ty idioto!

Na twarzy Rusta nie drgnął żaden mięsień. Brzęknęło, gdy Vimes położył na stole swoją odznakę.

— Nie muszę tego słuchać — oświadczył spokojnie.

— Ach, więc woli pan raczej być cywilem, tak?

— Strażnik jest cywilem, ty wsobnie hodowana strugo sików!

Mózg Rusta wykasował dźwięki, których jego uszy przecież nie mogły słyszeć.

— Poproszę jeszcze klucze do zbrojowni, sir Samuelu — powiedział.

Zadzwoniły, lądując na blacie.

— Czy ktoś z pozostałych ma jeszcze jakiś pusty gest do wykonania? — zapytał lord Rust.

Sierżant Colon wyjął z kieszeni swoją zaśniedziałą odznakę i był nieco rozczarowany, że nie zadźwięczała wyzywająco, kiedy rzucił ją na blat. Podskoczyła tylko i rozbiła dzbanek z wodą.

— Mam odznakę wyrytą na ramieniu — zahuczał Detrytus. — Jak kto chce, to może sobie ją zdjąć.

Marchewa położył swoją bardzo delikatnie.

Rust uniósł brwi.

— Pan także, kapitanie?

— Tak jest, sir.

— Myślałem, że pan przynajmniej…

Przerwał i obejrzał się z irytacją na dźwięk otwieranych drzwi. Wbiegło kilku pałacowych gwardzistów, a za nimi grupa Klatchian.

Rada pospiesznie zerwała się z miejsc.

Vimes rozpoznał Klatchianina w samym środku — widywał go już podczas oficjalnych spotkań. I gdyby nie fakt, że człowiek ten był Klatchianinem, uznałby go za przebiegłego typa.

— Kto to jest? — szepnął do Marchewy.

— Książę Kalif. Zastępca ambasadora.

— Jeszcze jeden książę?

Wiceambasador zatrzymał się przed stołem, spojrzał na Vimesa, niczym nie zdradzając, że go poznaje, po czym skłonił się Rustowi.

— Książę Kalifie — powiedział lord Rust. — Pańskie przybycie jest niezapowiedziane, niemniej jednak…

— Niosę złe wieści, panie.

Mimo oszołomienia część umysłu Vimesa zauważyła, że głos brzmi inaczej. Khufurah uczył się swego drugiego języka na ulicy, ten tutaj miał nauczycieli.

— W takiej chwili jakież wieści nie są…

— Nastąpiły pewne wydarzenia na nowym lądzie. Godne pożałowania incydenty. Jak również w Ankh-Morpork. — Znów zerknął na Vimesa. — Choć tutaj, muszę przyznać, raporty są niejasne. Lordzie Rust, muszę pana powiadomić, że formalnie jesteśmy w stanie wojny.

— Formalnie w stanie wojny? — powtórzył Vimes.

— Obawiam się, że wydarzenia porywają nas naprzód — powiedział Kalif. — Sytuacja jest delikatna.

Wiedzą, że będą walczyć, myślał Vimes. To tak jak na początku tańca, kiedy człowiek czeka i patrzy na partnerkę…

— Mam obowiązek zawiadomić pana, że dostaliście dwanaście godzin na usunięcie wszystkich swoich obywateli z Leshpu — rzekł Kalif. — Jeśli to nastąpi, problem zostanie szczęśliwie rozwiązany. Chwilowo.

— Nasza odpowiedź brzmi tak, że to wy macie dwanaście godzin, by opuścić Leshp — odparł Rust. — Jeśli tego nie uczynicie, podejmiemy… kroki…

Kalif lekko pochylił głowę.

— Rozumiemy się zatem. Oficjalny dokument trafi do pana wkrótce i nie wątpię, że i my otrzymamy taki od pana.

— W samej rzeczy.

— Zaraz, chwileczkę, nie możecie tak… — zaczął Vimes.

— Sir Samuelu, nie jest pan już komendantem straży, a zatem nie ma pan wpływu na te procedury — przerwał mu ostro Rust. Zwrócił się znowu do księcia. — To prawdziwe nieszczęście, że sprawy zaszły tak daleko — stwierdził oschle.

— Istotnie. Ale nadchodzi czasem chwila, gdy słowa już nie wystarczają.

— Muszę się z panem zgodzić. Jest to chwila, gdy trzeba spróbować siły.

Vimes z fascynacją i grozą spoglądał to na jednego, to na drugiego.

— Oczywiście zostawimy wam czas na opuszczenie ambasady. Tego, co z niej zostało.

— Jakże uprzejmie. I oczywiście zrewanżujemy się taką samą grzecznością.

Kalif skłonił się. Rust także.

— W końcu to, że nasze kraje przystąpiły do wojny, nie jest jeszcze powodem, byśmy nie mieli się wzajemnie szanować jak przyjaciele — powiedział.

— Co? Właśnie że jest powodem, do demona! — zawołał Vimes. — Nie wierzę własnym oczom! Nie możesz stać tak po prostu i… Wielkie nieba, co się stało z dyplomacją?

— Wojna, Vimes, to kontynuacja dyplomacji innymi środkami — oświadczył lord Rust. — O czym by pan wiedział, gdyby rzeczywiście był pan dżentelmenem.

— A wy, Klatchianie, wcale nie jesteście lepsi — ciągnął Vimes. — To pewnie przez tę zzieleniałą i spleśniałą baraninę, co ją sprzedaje Jenkins. Wszyscy zapadliście na chorobę spienionych owiec. Nie możecie tak zwyczajnie…

— Sir Samuelu, jest pan, co pan wielokrotnie z naciskiem podkreślał, cywilem — przypomniał lord Rust. — A dla cywila nie ma tutaj miejsca.

Vimes nie zadał sobie trudu z salutem. Po prostu odwrócił się i wyszedł z sali. Reszta oddziału w milczeniu maszerowała za nim z powrotem do Pseudopolis Yardu.

— Powiedziałem mu, że może je sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi — powiedział sierżant Colon, kiedy przechodzili przez Mosiężny Most.

— Tak jest — przyznał martwym głosem Vimes. — Dobrze się sprawiłeś.

— Prosto w twarz. „Gdzie słońce nie dochodzi”. Właśnie tak — mówił Colon.

Z tonu jego głosu trudno byłoby określić, czy przemawia przez niego duma, czy raczej przerażenie.

— Obawiam się, że lord Rust formalnie ma rację, sir — odezwał się Marchewa.

— Naprawdę?

— Tak. Bezpieczeństwo miasta jest wartością najwyższą, więc w czasie działań wojennych władza cywilna jest podporządkowana dowództwu wojskowemu.

— Aha.

— Tak mu powiedziałem — oświadczył Fred Colon. — „Tam, gdzie słońce nie dochodzi” mu powiedziałem.

— Wiceambasador nie wspomniał o księciu Khufurahu — zauważył Marchewa. — To dziwne.

— Idę do domu — stwierdził Vimes.

— Jesteśmy już prawie na miejscu, sir.

— Chodzi mi o domowy dom. Muszę się przespać.

— Tak jest, sir. Co mam powiedzieć chłopakom?

— Powiedz, co chcesz.

— Spojrzałem mu prosto w oczy i powiedziałem, tak, powiedziałem, że może je sobie wsadzić tam, gdzie… — snuł rozważania sierżant Colon.

— Chce pan, żeby my z chłopcami poszli i załatwili tego Rusta? — zaproponował Detrytus. — Na pewno jest winny czegoś.

— Nie!

Głowa Vimesa wydawała się tak lekka, że nawet liną nie mógłby dotknąć gruntu. Zostawił swój zespół przed Yardem, a głowa pociągnęła go dalej, pod górkę, za róg, do domu, obok jego zdumionej żony, po schodach i do sypialni, gdzie padł jak długi na łóżko i zasnął, zanim dotknął pościeli.


Następnego ranka o dziewiątej po Broad-Wayu paradowali pierwsi rekruci ciężkiej piechoty lorda Venturiego. Strażnicy wyszli popatrzeć. Nie mieli nic innego do roboty.

— Czy to nie kamerdyner pana Vimesa? — zainteresowała się Angua, wskazując wyprężonego Willikinsa w pierwszym szeregu.

— Tak, a tam na czele idzie jego chłopak ze służby i tłucze w werbel — odparł Nobby.

— Byłeś kiedyś… wojskowym, Fred. Prawda? — zapytał Marchewa, obserwując paradę.

— Tak, sir. Pierwszy Regiment Ciężkiej Piechoty diuka Eorle. Skubacze Bażantów.

— Słucham? — Angua nie zrozumiała.

— Takie no… przezwisko jednostki, panienko. Powstało, och… wieki temu. Obozowaliśmy w czyjejś rezydencji i trafiliśmy na mnóstwo klatek z bażantami, no więc, tego, że trzeba było się żywić tym, co zdobyliśmy i w ogóle… W każdym razie dlatego właśnie zawsze nosiliśmy bażancie pióra na hełmach. Tradycja.

Fred zmarszczył twarz w wyrazie człowieka, którego ograbili w Alei Pamięci.

— Mieliśmy nawet pieśń marszową — mówił dalej. — Chociaż trudno ją było zaśpiewać bez błędów. Eee… co się stało?

— Nic takiego, sierżancie — uspokoiła go Angua. — Często tak wybucham śmiechem bez żadnego powodu.

Fred Colon ponownie rozmarzonym wzrokiem zapatrzył się w pustkę.

— No i oczywiście przedtem byłem w średniej piechocie diuka Quirmu. Oglądałem z nimi wiele bitew.

— Na pewno — zgodził się Marchewa, gdy Angua cynicznie rozważała odległość między punktem obserwacyjnym Freda a polem bitwy. — Ta niezwykła kariera wojskowa z pewnością dostarczyła ci wielu miłych wspomnień.

— Damy lubiły mundur — stwierdził Fred Colon z niedopowiedzianą sugestią, że dorastający chłopak potrzebuje niekiedy wszelkiej pomocy, jaką może zdobyć. — No i…

Wyglądał na skrępowanego, jak gdyby pozwijana bielizna przeszłości plątała mu się w kroczu wspomnień.

— Było… łatwiej, sir. Niż być gliną, znaczy. Znaczy, jest się żołnierzem, tak, i tamte dranie to wrogowie. Się maszeruje na jakieś wielkie pole, wszyscy ustawiają się w takie prostokąty, potem gość w hełmie z pióropuszem daje rozkaz i formują wielkie strzały…

— Na bogów, żołnierze naprawdę to robią? Myślałem, że w ten sposób tylko kreśli się plany bitew!

— No, stary diuk lubił wszystko robić według podręcznika, Sir. W każdym razie chodzi tylko o to, żeby pilnować pleców i walić każdego w niewłaściwym mundurze. Ale… — Twarz Freda wykrzywiła się w bolesnym wysiłku myślowym. — Ale kiedy się jest gliną, no, wtedy człowiek bez mapy nie odróżni tych dobrych od tych złych, panienko. To fakt.

— Zaraz… przecież wojsko też przestrzega prawa. Prawo wojenne, tak?

— Niby tak… Ale kiedy leje jak z cebra, a człowiek brodzi po ja… po pas w końskich trupach, a ktoś wydaje rozkaz, to nie jest moment, żeby sprawdzać w przepisach, panienko. Zresztą większość mówi tylko, kiedy wolno dać się zastrzelić.

— Jestem pewien, że znajdzie się tam coś więcej, sierżancie — stwierdził Marchewa.

— No, prawdopodobnie tak, sir — zgodził się dyplomatycznie Colon.

— Na pewno piszą w nich na przykład o tym, że nie wolno zabijać żołnierzy wroga, którzy się poddali.

— No tak, o tym też, kapitanie. Ale nic nie ma o tym, że nie wolno im trochę przyłożyć, na przykład. Żeby lepiej człowieka zapamiętali.

— Chyba nie tortury? — zaniepokoiła się Angua.

— Ależ skąd, panienko… — Aleja Pamięci zmieniła się dla Colona w wyboistą drogę mroczną doliną. — No… kiedy najlepszy kumpel dostaje strzałę prosto w oko, ludzie i konie wrzeszczą i jęczą dookoła, a człowiek ze strachu sr… jest naprawdę wystraszony i wtedy trafia na kogoś z wrogów… z jakiegoś powodu ma taką chęć, żeby go trochę… szturchnąć tak jakby. Tyle… wie panienka… no, może za dwadzieścia lat w zimne noce będzie go trochę kłuło w nodze, a wtedy sobie przypomni, co zrobił. To wszystko.

Pogrzebał w kieszeni i wyjął niedużą książeczkę, którą pokazał wszystkim.

— Należała do mojego pradziadka — wyjaśnił. — Był w tych utarczkach, cośmy je mieli z Pseudopolis, a moja prababcia dała mu ten modlitewnik dla żołnierzy, bo warto mieć wszystkie modlitwy, jakie tylko da się zdobyć, możecie mi wierzyć. No i on wsadził sobie tę książeczkę do górnej kieszonki w kubraku, bo go nie było stać na pancerz, a następnego dnia w bitwie zziuut! Nie wiadomo skąd wyfrunęła strzała i łups, trafiła prosto w książeczkę. Przeszła aż do ostatniej strony, zanim się zatrzymała. Patrzcie, tu jest dziura.

— Faktycznie, cudowny przypadek — przyznał Marchewa.

— Tak, istny cud, nie ma co… — Sierżant żałośnie się przyjrzał pogniecionemu modlitewnikowi. — Właściwie to pech z tymi pozostałymi siedemnastoma strzałami.

Głos werbla ucichł w oddali. Resztki straży starały się unikać swojego wzroku.

I nagle zabrzmiał władczy głos.

— Dlaczego nie jesteś w mundurze, młody człowieku?

Nobby obejrzał się. Zwracała się do niego jakaś starsza dama z nieco indyczymi rysami twarzy i miną jak kara główna.

— Ja? Mam przecież, pszepani — odparł Nobby, wskazując swój pogięty hełm.

— W prawdziwym mundurze — rzuciła ze złością dama i wręczyła mu białe piórko. — Co zrobisz, kiedy Klatchianie zechcą nas zniewolić w naszych własnych łóżkach?

Gniewnym wzrokiem omiotła pozostałych strażników i pomaszerowała dalej. Angua dostrzegła w tłumie gapiów jeszcze kilka podobnych. Tu i tam zauważyła błysk bieli.

— Ja na przykład pomyślę, że ci Klatchianie to bardzo mężni ludzie — mruknął Marchewa. — Obawiam się, Nobby, że to białe piórko miało cię zawstydzić i skłonić, żebyś się zaciągnął.

— Aha. No to w porządku — odetchnął Nobby, człowiek, u którego wstyd nie budził wstydu. — I niby co mam z nim zrobić?

— To mi przypomina… — wtrącił nerwowo Colon. — Mówiłem wam, co powiedziałem lordowi Rustowi?

— Do tej pory siedemnaście razy — odparła Angua, obserwując kobiety z piórkami. Po czym dodała, jakby do siebie: — „Wracaj z tarczą albo na tarczy”.

— Ciekawe, czy mogłaby mi dać jeszcze trochę — zastanawiał się Nobby.

— Co takiego? — spytał Marchewa.

— Te pióra. Wyglądają na prawdziwe gęsie. Przydałoby mi się dużo więcej…

— Chodziło mi o to, co powiedziała Angua.

— Co? Aha… tak mawiały kiedyś kobiety, kiedy posyłały swoich mężczyzn na wojnę. Wracaj z tarczą albo na tarczy.

— Na tarczy? — zdziwił się Nobby. — Znaczy, jak na saniach albo coś w tym rodzaju?

— Jak martwy — wyjaśniła Angua. — To znaczyło: wróć jako zwycięzca albo wcale.

— No, ja tam zawsze wracałem ze swoją tarczą — zapewnił Nobby. — Żadnych problemów.

— Nobby… — westchnął Colon. — Ty zwykle wracałeś z własną tarczą, z tarczami wszystkich pozostałych, workiem zębów i piętnastoma parami jeszcze ciepłych butów. Na wózku.

— No, przecież nie ma sensu ruszać na wojnę, jak się nie jest po stronie wygrywających — oświadczył Nobby, mocując białe piórko do hełmu.

— Ty, Nobby, zawsze byłeś po stronie wygrywających, a to z takiego powodu, że zwykle czaiłeś się gdzieś z boku i patrzyłeś, kto wygrywa, a potem z jakiegoś zabitego biedaka ściągałeś właściwy mundur. Słyszałem, że generałowie pilnie uważali, co masz na sobie, żeby wiedzieć, jak toczy się bitwa.

— Wielu żołnierzy służyło w różnych regimentach — bronił się Nobby.

— Jasne. To szczera prawda — zgodził się Colon. — Tylko zwykle nie podczas jednej bitwy.

Wrócili wszyscy na komendę. Większa część zmiany wzięła sobie dzień wolny. W końcu kto niby dowodził? Co mieliby dzisiaj robić? Zostali tylko ci, którzy nigdy nie myśleli o sobie jak o niebędących na służbie, oraz młodzi rekruci, których gorący zapał jeszcze nie wygasł.

— Jestem pewien, że pan Vimes coś wymyśli — uznał Marchewa. — Wiecie, lepiej odprowadzę Goriffów do ich baru. Pan Goriff mówi, że się spakują i wyjadą. Wielu Klatchian wyjeżdża. I trudno im się dziwić.


Marzenia senne wznosiły się wraz z nim jak bąble powietrza. Vimes wynurzył się z czarnej otchłani snu.

Ostatnio cenił sobie chwile tuż po przebudzeniu. Wtedy właśnie pojawiały się rozwiązania. Podejrzewał, że niektóre części mózgu wstawały nocą i pracowały nad problemami poprzedniego dnia, by rano, gdy tylko otworzy oczy, przedstawić mu rezultaty.

Teraz jednak pojawiły się tylko wspomnienia. Skrzywił się. Przybyło kolejne. Jęknął. Dźwięki odbijającej się po stole jego odznaki odtworzyły się w pamięci. Zaklął.

Zsunął nogi z pościeli i nie patrząc, sięgnął do nocnej szafki.

— Bingely-bingely biip!

— No nie… Dobra, która godzina?

— Pierwsza po południu! Dzień dobry, Tu-Wstaw-Swoje-Imię.

Vimes mętnym wzrokiem popatrzył na De-terminarz. Pewnego dnia — wiedział to — będzie musiał spróbować zrozumieć instrukcję tego piekielnego urządzenia. Albo to, albo rzuci je w przepaść[9].

— Co… — zaczął i znowu jęknął. Powróciło właśnie, by go dręczyć, brzdęknięcie rozwiniętego turbanu, kiedy zawisł na nim całym ciężarem.

— Sam? — Do sypialni weszła Sybil z filiżanką w ręku.

— Tak, kochanie?

— Jak się czujesz?

— Nawet siniaki mam posinia… — Kolejne wspomnienie wypełzło z głębin poczucia winy. — Niech mnie, czy ja naprawdę go nazwałem strugą…

— Tak — potwierdziła jego żona. — Fred Colon zjawił się rano i wszystko mi opowiedział. Bardzo dobry opis, moim zdaniem. Chodziłam kiedyś z Ronniem Rustem. Zimny jak ryba.

Kolejne wspomnienie pękło w głowie Vimesa niczym bańka gazu bagiennego.

— Czy Fred ci mówił, gdzie kazał Rustowi wsadzić jego rozkazy?

— Tak. Trzy razy. Zdaje się, że ciąży mu to na sercu. Chociaż, znając Ronniego, trzeba by użyć młota.

Vimes już dawno się przyzwyczaił do faktu, że cała arystokracja znała się po imieniu.

— A czy Fred powiedział ci coś oprócz tego? — zapytał nieśmiało.

— Tak. O tym lokalu, o pożarze i wszystko. Jestem z ciebie dumna. — Pocałowała go.

— Co ja teraz mam robić?

— Wypić herbatę, a potem się umyć i ogolić.

— Powinienem iść na komendę i…

— Golenie! W dzbanku masz gorącą wodę.

Kiedy wyszła, zwlókł się z łóżka i poczłapał do łazienki, gdzie na marmurowym blacie rzeczywiście czekał dzban gorącej wody. Przyjrzał się twarzy w lustrze. Niestety, należała do niego. Może gdyby się najpierw ogolił… A potem może umyć te kawałki, które zostaną.

Odpryski wspomnień z zeszłej nocy cały czas z szacunkiem zwracały na siebie jego uwagę. Głupio wyszło z tym gwardzistą, ale niekiedy zwyczajnie nie ma czasu na dyskusje.

Nie powinien tego robić ze swoją odznaką. To już nie są dawne czasy. Teraz ma obowiązki. Powinien zostać i starać się choć trochę złagodzić…

Nie. To się nigdy nie udaje.

Zdołał jakoś nałożyć pianę na twarz. Dekret o Zamieszkach… Wielcy bogowie… Starannie jeździł brzytwą po skórzanym pasie. Mleczne oczy Rusta spoglądały z głębin pamięci. To drań! Tacy ludzie uważają, ale szczerze uważają, że straż to coś w rodzaju psa pasterskiego, który kąsa stado, szczeka, kiedy mu każą, i nigdy, ale to nigdy nie ugryzie pasterza…

O tak. Vimes był absolutnie pewien, kto jest nieprzyjacielem.

Tyle że…

Nie ma odznaki, nie ma straży, nie ma pracy…

Kolejne wspomnienie pojawiło się spóźnione.

Z pianą kapiącą mu na koszulę wyciągnął z kieszeni zapieczętowany list Vetinariego i rozciął brzytwą kopertę.

Wewnątrz była czysta kartka papieru. Odwrócił ją, ale po drugiej stronie też nic nie znalazł. Zdumiony, obejrzał kopertę.

Szlachetny sir Samuel Vimes.

Miło z jego strony, że tak precyzyjnie się wyraził, pomyślał Vimes. Jaki jest sens wysyłania wiadomości bez żadnej wiadomości? Niektórzy mogliby pewnie w roztargnieniu wsunąć do koperty niewłaściwą kartkę papieru, ale nie Vetinari. Co miał na celu, wysyłając list, który stwierdzał tylko, że Vimes jest szlachcicem? Na miłość bogów, sam doskonale zdawał sobie sprawę z tego krępującego faktu…

Jeszcze jedno drobne wspomnienie pękło cicho, jakby mysz puszczała wiatry w czasie huraganu.

Kto to powiedział? Każdy dżentelmen…

Vimes patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Przecież jest dżentelmenem, prawda? Oficjalnie.

Nie zaczął krzyczeć, nie wybiegł z pokoju. Skończył się golić, umył się, włożył czystą bieliznę. Bardzo spokojnie.

Na dole Sybil szykowała mu posiłek. Nie była dobrą kucharką. Vimesowi to odpowiadało, bo sam nie był dobrym jedzącym. Po całym życiu spędzonym na ulicach żołądek nie funkcjonował należycie. Zawsze pożądał tych małych, brązowych, chrupiących kawałków, z grupy pokarmów dla bogów, a na Sybil można było polegać, że za długo zostawi patelnię na smoku.

Przyglądała mu się uważnie, kiedy przeżuwał sadzone jajko i wpatrywał się w niezbyt wielką dal. Jej zachowanie przypominało kogoś z przenośną siatką zabezpieczającą linoskoczka.

Po chwili, gdy kroił kiełbaskę, zapytał:

— Kochanie, mamy jakieś książki o rycerstwie?

— Setki, Sam.

— A znajdzie się taka, która mówi… no wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? To znaczy, co właściwie trzeba robić, jeśli się jest szlachcicem? Obowiązki i tak dalej?

— Przypuszczam, że większość z nich.

— To dobrze. Myślę, że trochę teraz poczytam.

Zaatakował widelcem bekon, który rozkruszył się tak, jak powinien.

Później poszedł do biblioteki. Po dwudziestu minutach wrócił po papier i ołówek.

Dziesięć minut później lady Sybil zaniosła mu kawę. Siedział schowany za stosem książek, najwyraźniej pochłonięty lekturą „Życia rycerstwa”. Wymknęła się cicho i poszła do swojego gabinetu, gdzie postanowiła uzupełnić rejestry hodowlane smoków.

Po godzinie usłyszała, jak mąż wychodzi do holu.

Nucił coś niemelodyjnie pod nosem i miał na twarzy odległy wyraz zaabsorbowania, który oznaczał, że jakaś Ważna Myśl wymaga zamknięcia nieistotnych procesów. Znowu otaczała go aura gniewnej niewinności, która dla niej przynajmniej była elementem jego zasadniczej Vimesowatości.

— Wychodzisz, Sam?

— Tak. Mam zamiar skopać parę tyłków, kochanie.

— Aha. To dobrze. Tylko ubierz się ciepło.


Rodzina Goriffów szła w milczeniu obok Marchewy.

— Przykro mi z powodu pańskiego baru.

— Możemy otworzyć inne — odparł Goriff, poprawiając tobół na plecach.

— Na pewno będziemy mieć oko na ten lokal — obiecał Marchewa. — I… kiedy to wszystko się skończy, możecie wrócić.

— Dziękuję.

Jego syn rzucił coś po klatchiańsku. Nastąpiła krótka rodzinna sprzeczka.

— Doceniam moc twoich uczuć — zapewnił Marchewa. — Choć muszę zauważyć, że wyrażasz je dość… mocnym językiem.

— Mojemu synowi jest bardzo przykro — przeprosił odruchowo Goriff. — Nie pamiętał, że mówi pan po kla…

— Nie, wcale nie jest przykro! — krzyknął chłopiec. — Dlaczego musimy uciekać? Przecież tutaj mieszkamy! Nigdy nawet nie widziałem Klatchu!

— Będzie to dla ciebie tym ciekawsze — powiedział Marchewa. — Słyszałem, że mają tam wiele pięknych…

— Głupi jesteś? — zapytał Janil. Wyrwał się z uścisku ojca i stanął przed strażnikiem. — To mnie nie obchodzi! Mam dość gadki o księżycu wschodzącym nad Górami Słońca! Bez przerwy słyszę to w domu! Ja mieszkam tutaj!

— Wiesz, naprawdę powinieneś słuchać rodziców…

— Dlaczego? Tato bez przerwy pracuje, a teraz nas wyganiają! To ma być w porządku? Powinniśmy tu zostać i bronić tego, co nasze!

— Nie wolno brać prawa we własne ręce…

— Dlaczego nie?

— Bo to nasza praca…

— Ale jej nie wykonujecie!

Pan Goriff wyrzucił z siebie serię klatchiańskich słów.

— Mówi, że mam przeprosić — wyjaśnił ponuro Janil. — No to przepraszam. Bardzo mi przykro.

— Mnie również — powiedział Marchewa.

Ojciec chłopca wykonał skomplikowany gest wzruszenia ramion, używany przez dorosłych w sytuacjach dotyczących dzieci.

— Wrócicie. Jestem pewien — rzekł Marchewa.

— Zobaczymy.

Szli nabrzeżem w stronę czekającego klatchiańskiego statku. Ludzie stali przy relingach — ludzie, którzy woleli odpłynąć tylko z tym, co zdołali unieść, zanim się okaże, że mogą uciec tylko z tym, co mają na sobie. Strażnicy czuli ich nieprzyjazne spojrzenia.

— Chyba Rust nie zmusza jeszcze Klatchian do opuszczania domów? — spytała Angua.

— Umiemy wyczuć, z której strony wieje wiatr — odparł spokojnie Goriff.

Marchewa wciągnął nosem przesycone solą powietrze.

— Wieje od Klatchu — stwierdził.

— Może dla pana — mruknął Goriff.

Za nimi trzasnął bat. Odstąpili, a obok przetoczyło się z łoskotem kilka powozów. Zasłona w oknie jednego z nich odsunęła się na moment i Marchewa zobaczył twarz — złote zęby i czarną brodę. Potem zasłona opadła z powrotem.

— To on, prawda?

Angua warknęła cicho. Miała zamknięte oczy, jak zawsze, kiedy pozwalała, by patrzył jej nos…

— Goździki — mruknęła, po czym chwyciła Marchewę za ramię. — Nie goń go! Na statku są uzbrojeni ludzie! Co pomyślą, kiedy zobaczą, że biegnie do nich jakiś żołnierz?

— Nie jestem żołnierzem!

— Jak myślisz, ile czasu poświęcą na analizowanie różnic?

Powóz przeciskał się przez nabrzeże. Tłum zlewał się za nim jak fala.

— Wyładowują jakieś skrzynie… Nie widzę dokładnie. — Marchewa osłonił oczy. — Przecież na pewno zrozumieją, jeśli…

71-godzinny Ahmed wysiadł i obejrzał się na strażników. Błysnęło, kiedy się uśmiechnął. Zobaczyli, że jego ręka sięga za ramię i powraca, ściskając zakrzywiony miecz.

— Nie mogę pozwolić mu uciec — irytował się Marchewa. — Jest podejrzany! Popatrz, śmieje się z nas!

— Z dyplomatyczną bezkarnością — przypomniała mu Angua. — A na statku jest wielu zbrojnych.

— Siłą dziesięciu jest ma siła, albowiem czyste mam serce — oznajmił Marchewa.

— Doprawdy? No to ich tam jest jedenastu.

71-godzinny Ahmed wyrzucił miecz w powietrze. Klinga zawirowała kilka razy z cichym świstem. Potem jego ręka wystrzeliła w górę i chwyciła rękojeść.

— Tak zawsze robi pan Vimes — rzucił Marchewa przez zaciśnięte zęby. — On sobie z nas drwi…

— Zginie pan, jeśli pan wejdzie na pokład — odezwał się Goriff za jego plecami. — Znam tego człowieka.

— Zna pan? Skąd?

— Budzi strach w całym Klatchu. To 71-godzinny Ahmed!

— Tak, ale dlaczego…

— Nie słyszeliście o nim? W dodatku jest D’regiem! — Pani Goriff pociągnęła męża za rękę.

— D’regiem? — zdziwiła się Angua.

— To wojownicze plemię pustynne — wyjaśnił Marchewa. — Bardzo porywczy. Bardzo honorowi. Mówią, że kiedy D’reg jest twoim przyjacielem, jest przyjacielem do końca twojego życia.

— A jeśli nie jest twoim przyjacielem?

— To na jakieś pięć sekund. — Dobył miecza. — Mimo wszystko nie możemy pozwolić…

— Za dużo już powiedziałem. Musimy iść — oznajmił Goriff.

Rodzina chwyciła swój dobytek.

— Wiesz co? Może jest inny sposób, żeby się czegoś dowiedzieć — rzuciła Angua.

Wskazała powóz. Wyprowadzono z niego właśnie kilka smukłych, długowłosych i niezwykle wręcz zgrabnych psów. Szarpały smycze, kiedy wprowadzano je na pokład.

— Klatchistańskie psy myśliwskie — powiedziała. — Słyszałam, że klatchiańska arystokracja je uwielbia.

— Wyglądają trochę podobnie do… — zaczął Marchewa i nagle zrozumiał. — Nie, nie pójdziesz tam całkiem sama. Coś może się nie udać.

— Mam o wiele większe szanse od ciebie, to pewne. Zresztą i tak nie odbiją, dopóki nie zacznie się przypływ.

— To zbyt niebezpieczne.

— Wiesz, w końcu to mają być nasi wrogowie, prawda?

— Niebezpieczne dla ciebie!

— Dlaczego? — zdziwiła się. — Nigdy nie słyszałam o wilkołakach w Klatchu, więc pewnie nie wiedzą, jak z nami postępować.

Zdjęła wąską skórzaną obrożę, na której wisiała jej odznaka, i wręczyła ją Marchewie.

— Nie martw się. Gdyby przyszło do najgorszego, wyskoczę za burtę.

— Do rzeki?

— Nawet rzeka Ankh nie zdoła zabić wilkołaka. — Angua zerknęła na mętne wody. — Prawdopodobnie — dodała.


Sierżant Colon i kapral Nobbs wyszli na patrol. Nie byli całkiem pewni, po co to robią i jak mają reagować, jeśli zauważą przestępstwo — chociaż wiele lat praktyki nauczyło ich nie dostrzegać całkiem poważnych przestępstw. Kierowali się głównie nawykami. Byli strażnikami, więc patrolowali. Nie czynili tego w jakimś celu. Ich patrol był czystą esencją patrolowania.

W marszu Nobby’emu wcale nie pomagał wielki, oprawny w skórę tom, jaki dźwigał.

— Taka wojna przyda się miastu — stwierdził po dłuższej chwili Colon. — Wzmocni ludziom kręgosłupy. Ostatnio wszystko się jakoś psuje.

— Nie tak jak wtedy, kiedy byliśmy dzieciakami, sierżancie.

— Rzeczywiście, nie tak jak wtedy, kiedy byliśmy dzieciakami, Nobby.

— Wtedy ludzie mieli do siebie zaufanie. Zgadza się, sierżancie?

— Ludzie mieli do siebie zaufanie, Nobby.

— Tak, sierżancie. Wiem. I nie musieli zamykać drzwi, prawda?

— Szczera prawda, Nobby. Ludzie zawsze byli gotowi sobie pomagać. I ciągle bywali u siebie nawzajem.

— Zgadza się, sierżancie — rzekł Nobby z przekonaniem. — Pamiętam, że na naszej ulicy nikt nigdy nie zamykał drzwi na klucz.

— To właśnie chciałem powiedzieć. O to chodzi.

— Dlatego że różni dranie kradli nawet zamki.

Colon rozważył sens tego stwierdzenia.

— No tak, ale przynajmniej obrabiali swoich, Nobby. Nie byli przecież cudzoziemcami.

— Fakt.

Szli przez chwilę w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach.

— Sierżancie?

— Słucham, Nobby?

— Gdzie leży Kusicielia?

— Kusicielia?

— To chyba takie miejsce. Myślę, że jest tam raczej gorąco.

— Ach, Kusicielia… — Colon improwizował rozpaczliwie. — No jasne. To taka okolica w Klatchu. Tak. Dużo piasku. I góry. Eksportują daktyle. A po co ci to wiedzieć?

— Och… tak sobie.

— Nobby?

— Tak, sierżancie?

— Po co dźwigasz tę wielką księgę?

— Ha… Wpadłem na świetny pomysł, sierżancie. Opowiadał pan o tej książeczce pańskiego pradziadka, więc na wypadek gdyby zdarzyły się jakieś walki, wziąłem ten tom od Kotła. To „Księga Oma”. Pięć cali grubości.

— Trochę za duża, żeby ją nosić w kieszeni, Nobby. I żeby ją wozić na wózku też za duża.

— Pomyślałem, że zrobię sobie specjalną uprząż. Nawet wielki łuk może wrazić strzałę nie dalej niż do Apokryfów.

Znajomy zgrzyt sprawił, że unieśli wzrok. Głowa Klatchianina kołysała się na wietrze.

— Może po kufelku? — zaproponował Colon. — Duża Anjie warzy naprawdę niezłe.

— Lepiej nie, sierżancie. Pan Vimes jest w marnym nastroju.

Colon westchnął.

— Masz rację.

Nobby obejrzał się jeszcze na głowę. Była drewniana. Przez dziesięciolecia wielokrotnie ją malowano. Klatchianin uśmiechał się całkiem zadowolony jak na kogoś, kto już nigdy więcej nie będzie musiał kupować koszul.

— Głowa Klatchianina. Mój dziadek mówił, że jego dziadek pamiętał, kiedy jeszcze ciągle była prawdziwa — stwierdził Colon. — Oczywiście, wtedy miała już wielkość orzecha.

— Trochę… brzydko tak nadziać czyjąś głowę jako szyld pubu — uznał Nobby.

— Coś ty, Nobby. To łup wojenny, nie? Jakiś gość wrócił z jakiejś wojny, przywiózł pamiątkę, nabił ją na drąg i otworzył bar. Pod Głową Klatchianina. To ich powinno nauczyć, żeby więcej nie próbowali.

— A ja miałem kłopoty tylko za to, że zwinąłem buty — mruknął Nobby.

— Czasy bardziej…

— A spotkał pan kiedy prawdziwego Klatchianina, sierżancie? — spytał Nobby, kiedy ruszyli spokojną uliczką. — Znaczy, któregoś z tych dzikich?

— No, niby nie… Ale wiesz co? Wolno im mieć po trzy żony! To czysty kryminał, ot co!

— No tak, bo ja tutaj na przykład nie mam ani jednej.

— I jedzą dziwne żarcie. Curry i różne takie.

Nobby zastanowił się.

— Tak jak… jak my, kiedy mamy służbę na nocnej zmianie.

— Nooo… niby taaak… ale nie przyrządzają tego jak trzeba.

— Chodzi panu o taki rzadki sos, żółty jak woskowina z uszu, z groszkiem i rodzynkami, jak zawsze robiła pana mama?

— Właśnie. Można całą noc grzebać w klatchiańskim curry, a nie znajdzie człowiek ani kawałeczka brukwi.

— I jeszcze słyszałem, że jedzą oczy owiec — oświadczył Nobby, międzynarodowy gastro-gnom.

— Otóż to.

— A nie porządne, normalne żarcie, jak jagnięce jądra albo żołądki.

— No… właśnie.

Colon miał wrażenie, że ktoś tu z niego pokpiwa.

— Słuchaj, Nobby, kiedy się człowiek zastanowi na poważnie, to oni nie są właściwego koloru, i tyle.

— Świetnie, że na to wpadłeś, Fred — pochwalił go Nobby z takim przekonaniem, że Colon był niemal pewien jego szczerości.

— No, to oczywiste — stwierdził.

— Eee… a jaki jest ten właściwy kolor? — spytał Nobby.

— Biały, oczywiście!

— Czyli nie ceglastoczerwony? Bo wiesz, ty…

— Czy wy mnie podpuszczacie, kapralu Nobbs?

— Ależ skąd, sierżancie. No więc… jakiego koloru ja jestem?

Sierżant Colon musiał się zastanowić. W różnych miejscach kaprala Nobbsa można było znaleźć odcienie właściwe dla każdej strefy klimatycznej Dysku i jeszcze kilka innych, opisywanych jedynie w specjalistycznych książkach medycznych.

— Biały to… biały to stan, no wiesz… umysłu — powiedział w końcu. — To jakby… codziennie wykonywać godziwą pracę za godziwą płacę, takie rzeczy. I myć się regularnie.

— A nie lenić się całymi dniami i takie tam?

— Tak.

— Albo… powiedzmy… pracować na okrągło, jak Goriff.

— Nobby…

— I nigdy się nie widziało tych jego dzieciaków w brudnych ubra…

— Nobby, chcesz tylko mnie wkurzyć, co? Przecież sam wiesz, że jesteśmy lepsi od Klatchian, zgadza się? Zresztą jak mamy z nimi walczyć, to jeszcze mogą cię zamknąć za takie wywrotowe gadanie.

— A będziesz z nimi walczył, Fred?

Fred Colon poskrobał się po brodzie.

— Wiesz, jako doświadczony wojskowy, przypuszczam, że będę musiał…

— I co zrobisz? Wstąpisz do jakiegoś regimentu i pójdziesz na front?

— No, jak by tu… Moja mocna strona to szkolenie, więc pewnie lepiej będzie, jeśli zostanę tutaj i będę ćwiczył rekrutów.

— Tutaj na tyłach, można to określić?

— Każdy musi wypełnić swój obowiązek, Nobby. Gdyby to ode mnie zależało, poleciałbym tam jak strzała, żeby dać Rysiowi Klatchysiowi posmakować zimnej stali.

— A tymi ich ostrymi jak brzytwy mieczami wcale byś się nie przejmował?

— Śmiałbym się z nich pogardliwie, Nobby.

— Ale przypuśćmy, że Klatchianie zaatakują tutaj. Wtedy znajdziesz się na froncie, a front będzie na tyłach.

— Wiesz, postaram się ustawić tak jakby na środku.

— Na środku frontu czy…

— Panowie!

Obejrzeli się i zobaczyli, że podąża za nimi człowiek średniego wzrostu, ale z niezwykłą głową. Nie o to chodzi, że wyłysiał — miał bardzo dużo włosów, długich i kędzierzawych, sięgających mu prawie do ramion. Broda była tak obfita, że mógłby w niej ukryć kurczaka. Ale głowa zwyczajnie wyrastała spośród tych włosów jak dziwna kopuła.

Uśmiechnął się do nich przyjaźnie.

— Czy przypadkiem nie zwracam się do heroicznego sierżanta Colona i… — Przyjrzał się Nobby’emu. Wyrazy zdumienia, lęku, zaciekawienia i litości niczym burzowe chmury przemknęły po jego poza tym pogodnej twarzy. — I kaprala Nobbsa? — dokończył.

— To my, obywatelu — potwierdził Colon.

— Och, świetnie. Bardzo wyraźnie polecono mi was odszukać. Wiecie, to zadziwiające. Nikt nawet nie włamał się do hangaru, choć muszę zaznaczyć, że zaprojektowałem całkiem porządne zamki. I wystarczyło tylko wymienić skórę na łączeniach i nasmarować… Przepraszam. Mówię trochę za szybko. Zaraz… Miałem wam przekazać wiadomość, tylko co to było? Coś z rękami…

Schylił się do dużego płóciennego worka u stóp i wyciągnął długą rurę, którą podał Nobby’emu.

— Naprawdę za to przepraszam — powiedział, wyjmując mniejszą rurę, którą wręczył Colonowi. — Musiałem działać w strasznym pośpiechu, nie miałem czasu, żeby wykończyć wszystko należycie, no i szczerze mówiąc, materiały nie są najlepsze…

Colon obejrzał swoją rurę. Zwężała się z jednego końca.

— To rakieta z fajerwerkami — odgadł. — O, tutaj ma napisane „Chmura kolorowych kul i gwiazd”!

— Tak, i bardzo mi przykro — zapewnił obywatel, wyjmując z worka skomplikowaną konstrukcję z metalu i drewna. — Mogę dostać swoją rurę, kapralu? — Wziął ją i przykręcił konstrukcję na końcu. — Dziękuję. Tak, obawiam się, że bez mojej tokarni, a nawet bez mojego paleniska musiałem radzić sobie z tym, co miałem pod ręką. Czy może mi pan oddać rakietę? Dziękuję.

— Nie wylatują porządnie bez kijka — powiedział Nobby.

— Ależ wylatują, poważnie. Tylko że niezbyt celnie. — Leonard z Quirmu uniósł rurę na ramię i spojrzał przez małą drucianą siatkę. — Wydaje się, że w porządku — stwierdził.

— I nie lecą w bok, tylko w górę.

— To powszechna pomyłka — odparł Leonard, odwracając się do nich.

Colon widział w głębi rury czubek rakiety. Nieoczekiwanie nawiedziła go wizja kul i gwiazd.

— Teraz obaj powinniście, jak sądzę, skręcić w ten zaułek i pójść ze mną — poinformował Leonard. — Bardzo mi z tego powodu przykro, ale jego lordowska mość bardzo szczegółowo mi wyjaśnił, jak to potrzeby społeczeństwa jako całości mogą prowadzić do ograniczenia praw konkretnych osób. Och, właśnie sobie przypomniałem. Macie podnieść ręce do góry.


Na wielkim stole w Sali Szczurów rozrzucono piasek.

Lord Rust odczuwał coś zbliżonego do przyjemności, kiedy go oglądał. Leżały na nim małe drewniane skrzynki, oznaczające miasta i miasteczka, oraz wycięte z drewna palmy wskazujące położenie znanych oazów. I choć był odrobinę niepewny co do słowa „oazowie”, przyjrzał mu się i zobaczył, że jest dobre. Zwłaszcza że miała to być mapa Klatchu, a wszyscy wiedzieli, że Klatch to i tak prawie sam piasek. Rustowi sprawiało to satysfakcję natury egzystencjalnej, choć ten konkretny piasek przywieziono ze stosu za hurtową garncarnią trolla Kreduły, dało się więc w nim czasem znaleźć niedopałek papierosa czy ślady kociej obecności, które prawdopodobnie nie były obecne na prawdziwej pustyni, a już z pewnością nie z zachowaniem skali.

— Tutaj będzie dobre miejsce do lądowania — stwierdził, wskazując trzcinką.

Adiutant starał się być pomocny.

— Półwysep El Kinte, sir — powiedział. — To najbliższy nam punkt.

— Właśnie! Raz-dwa przepłyniemy cieśninę.

— Rzeczywiście, sir — przyznał porucznik Hornett. — Ale… Nie sądzi pan, że nieprzyjaciel może nas tam oczekiwać? Skoro to tak oczywiste miejsce lądowania…

— Wcale nie oczywiste dla wyszkolonego wojskowego stratega. Nie będą się nas spodziewać właśnie dlatego, że to takie oczywiste miejsce, rozumie pan?

— Znaczy… pomyślą, że tylko kompletny idiota by tam lądował?

— Otóż to. A wiedzą, że nie jesteśmy kompletnymi idiotami, zatem to ostatnie miejsce, gdzie będą się nas spodziewać. Uznają raczej, że popłyniemy gdzieś… — Trzcinką stuknęła w piasek. — Tutaj.

Hornett przyjrzał się uważnie. Na ulicy za oknem ktoś zaczął bić w bęben.

— Ach, chodzi panu o Eritor — rzekł. — Gdzie, o ile pamiętam, znajduje się dogodny teren do lądowania i skąd dwa dni forsownego marszu przy dobrej osłonie doprowadzą nas do samego serca imperium, sir.

— Właśnie!

— Gdy tymczasem lądowanie na El Kinte oznacza trzy dni przez piaskowe wydmy, obok ufortyfikowanego miasta Gebra…

— Dokładnie. Rozległe, otwarte przestrzenie! I tam właśnie możemy praktykować sztukę wojenną. — Lord Rust podniósł głos, by przekrzyczeć bębnienie. — W taki sposób należy to rozstrzygnąć. Jedną decydującą bitwą. My po jednej stronie, Klatchianie po drugiej. TAK SIĘ TOCZY… — Rzucił trzcinkę. — Kto, u demona, tak wściekle hałasuje?

Adiutant podszedł do okna.

— Jeszcze ktoś prowadzi werbunek, sir — poinformował.

— Przecież wszyscy jesteśmy tutaj!

Adiutant zawahał się, jak to często się zdarza przynoszącemu złe wieści osobie o wybuchowym charakterze.

— To Vimes, sir.

— Werbuje do straży?

— Eee… nie, panie. Do regimentu. No… na transparencie jest napisane „Pierwszy Pieszy sir Samuela Vimesa”, panie…

— Co za arogancja! Idź i… albo nie. Sam pójdę!

Na ulicy zebrał się tłum. W samym środku wyrastała potężna sylwetka funkcjonariusza Dorfla, a najważniejsza cecha golema polegała na tym, że kiedy walił w bęben, nikt nie próbował go prosić, żeby przestał. Może z wyjątkiem lorda Rusta, który podszedł i wyrwał mu z rąk pałeczki.

— Tak, to prawdziwe życie dla prawdziwych osobników z dowolnie wybranego gatunku w Pierwszym Pieszym! — wołał sierżant Detrytus, nieświadom wydarzeń rozgrywających się za jego plecami. — Uczycie się fachu! Uczycie się własnego godnością! I jeszcze dostaniecie aligancki mundur i tyle butów, ile zjecie… Tutaj jest mój proporzec!

— Co to ma znaczyć? — zapytał lord Rust, zrzucając prowizoryczny transparent na ziemię. — Vimes nie może tego robić!

Jakaś postać oderwała się od muru, skąd obserwowała spektakl.

— A wie pan, wydaje mi się, że chyba mogę — powiedział Vimes. Wręczył Rustowi jakąś kartkę. — Wszystko tu jest, lordzie. Z odniesieniami do najwyższych autorytetów, na wypadek gdyby jeszcze miał pan wątpliwości.

— Odniesienia do czego?

— Do roli rycerza, lordzie. Wręcz do obowiązków rycerza, co jest dość zabawne. Sporo z tego to jakieś bezsensowne bzdury, jazda po okolicy na wielkim koniu z firankami dookoła i tak dalej. Ale jeden z nich polega na tym, by w potrzebie rycerz wystawił i utrzymywał… uśmieje się pan, kiedy powiem… poczet zbrojnych! Nikt nie byłby bardziej zdziwiony ode mnie, muszę przyznać. Wydaje się jednak, że nie mam innego wyjścia, muszę wziąć się do roboty i zebrać paru chłopaków. Naturalnie, większa część straży się zaciągnęła, wie pan, jak to jest: są zdyscyplinowani, nie mogą się doczekać, żeby zrobić, co do nich należy, więc zaoszczędzili mi wysiłku. Z wyjątkiem Nobby’ego Nobbsa; mówi, że jeśli odłoży to do czwartku, będzie miał dość białych piórek na materac.

Mina Rusta mogłaby zakonserwować mięso na rok.

— To nonsens — oświadczył. — Poza tym nie jesteś rycerzem, Vimes. Tylko król może pasować…

— Patrycjusze w tym mieście także nadali sporo tytułów. Pańskiemu przyjacielowi lordowi Downeyowi na przykład.

— Jeśli się upierasz przy tych gierkach, to ci powiem, że zanim rycerz zostanie pasowany, musi spędzić noc na czuwaniu, strzegąc swojej zbroi.

— Robię to, praktycznie biorąc, każdej nocy swojego życia. Tutaj, jeśli człowiek nie jest czujny i nie ma swojej zbroi na oku, to rankiem nie ma zbroi wcale.

— Na modłach — dokończył ostro Rust.

— To właśnie ja — odparł Vimes. — Ani jednej nocy nie przeżyłem, nie myśląc: „O bogowie, mam nadzieję, że wyjdę z tego żywy”.

— I musi wykazać się na polu walki. Przeciwko innym wyszkolonym we władaniu bronią, Vimes. Nie przeciwko opryszkom i zbirom.

Vimes zaczął odpinać pasek hełmu.

— Cóż, może to nie najlepsza chwila, lordzie, ale jeśli poświęci mi pan pięć minut…

W jego oczach Rust zobaczył ognisty blask płonących okrętów.

— Wiem, co próbujesz zrobić, Vimes, i nie mam zamiaru się na to godzić — zapewnił, cofając się o krok. — Zresztą i tak nie byłeś formalnie szkolony.

— To fakt — przyznał Vimes. — Tu mnie pan trafił, lordzie. Nikt nie uczył mnie władania bronią. Miałem szczęście. — Pochylił się i zniżył głos, by nikt w tłumie go nie usłyszał. — Widzisz, Ronaldzie, ja wiem, co znaczy „władanie bronią”. Od setek lat nie było prawdziwej wojny. Więc to takie tańczenie w kółko i wymachiwanie mieczami z gałką na końcu, żeby nikogo nie zranić. Ale tam, na Mrokach, też nikt nie szkolił się we władaniu bronią. Nikt nie odróżnia szpady od szabli. Nie; kiedy staje się naprzeciw nich, najlepsi są z rozbitą butelką w jednej ręce i kawałkiem solidnej deski w drugiej. Tak jest, Ronnie. I wiesz przy tym, że potem nie pójdziesz gdzieś, żeby się pośmiać i coś wypić, ponieważ oni chcą twojej śmierci. Chcą cię zabić. Rozumiesz, Ron? I zanim zdążyłbyś uderzyć tym twoim ślicznym i błyszczącym mieczem, oni już by ci wyryli na brzuchu swoje nazwiska i adresy. Tam odebrałem swoje szkolenie we władaniu bronią. Tak… głównie we władaniu pięścią, kolanem, zębami i łokciami.

— Nie jest pan dżentelmenem — stwierdził Rust.

— Wiedziałem, że jest we mnie coś, co lubię.

— Czy nie rozumie pan choćby tego, że nie może pan przyjmować… krasnoludów i trolli do ankhmorporskiego regimentu?

— Napisane jest tylko „zbrojnych”, a krasnoludy przychodzą z własnymi toporami. Znaczna oszczędność. Jeśli kiedyś widział pan, jak one naprawdę walczą, to musiał pan być po tej samej stronie.

— Vimes…

— Sir Samuelu, lordzie.

Rust zastanawiał się przez chwilę.

— Bardzo dobrze — ustąpił. — W takim razie pan i pański… regiment trafiają pod moje dowództwo.

— To dziwne, ale nie. Pod dowództwo króla albo jego oficjalnie mianowanego przedstawiciela, jak to stwierdza „Prawo rycerskie i jego stosowanie” Scavone’a. A oczywiście nie było żadnych oficjalnie mianowanych przedstawicieli, odkąd jakiś wyjątkowy sukinsyn uciął ostatniemu królowi głowę. Owszem, rozmaite osoby sprawiały wrażenie, jakby rządziły miastem, ale według tradycji rycerskiej…

Rust milczał i znów się zastanawiał. Wyglądał jak ktoś koszący trawnik, kto właśnie odkrył, że trawa założyła związek zawodowy. Można też było dostrzec sugestię, że w głębi serca wie, iż naprawdę nic takiego nie mogło się zdarzyć, ponieważ takie rzeczy się nie zdarzają. Dowody świadczące o czymś przeciwnym można więc bezpiecznie zignorować. Jednakże konieczne może się okazać wykonanie pewnych niezbędnych gestów.

— Sądzę, że zdaje pan sobie sprawę, iż pańskie działania są w sensie prawnym… — zaczął i na moment wytrzeszczył oczy, gdy Vimes przerwał mu z satysfakcją.

— Och, może się pojawić kilka problemów, przyznaję. Ale jeśli spyta pan pana Slanta, powie: „To bardzo interesująca sprawa”, co, jak pan wie, w języku prawniczym oznacza: „Tysiąc dolarów dziennie plus wydatki, i zajmie to całe miesiące”. Zostawię teraz pana, żeby pan sobie to przemyślał, dobrze? Mam tyle spraw do załatwienia. W gabinecie powinny już na mnie czekać próbki materiałów na nowe mundury. To bardzo ważne, by odpowiednio wyglądać na polu bitwy, prawda?

Rust rzucił jeszcze Vimesowi gniewne spojrzenie i odszedł.

Detrytus tupiąc stanął na baczność obok Vimesa, a jego hełm zabrzęczał od sprężystego salutu.

— Co teraz robimy, sir?

— Chyba możemy się stąd zbierać. Wszyscy wstąpili?

— Tajest, sir!

— Powiedziałeś, że to nie jest obowiązkowe?

— Tajest! Żem powiedział: „To nie obowiązek, tylko że macie się zaciągnąć”, sir.

— Detrytus, chciałem mieć ochotników.

— Pewno, sir. Zgłosili się na ochotnika, sam żem dopilnował.

Vimes westchnął i ruszył do swojego biura. Prawdopodobnie byli przynajmniej bezpieczni. To pewne, że prawnie nic mu nie można zarzucić. A jeśli cokolwiek wiedział o takich jak Rust, on uszanuje literę prawa. Tacy ludzie zawsze szanują, w budzący dreszcze sposób. Zresztą trzydziestu ludzi ze straży po prostu nie ma znaczenia w wielkim planie. Rust może o nich zapomnieć.

Całkiem nagle ludzie szykują się do wojny, myślał Vimes, a tamci wracają. Porządek społeczny wywraca się dnem do góry, bo takie są zasady. Ludzie podobni do Rusta znowu pojawiają się na szczycie. Arystokraci lenili się przez wieki, aż nagle znów wyciągają starą zbroję, miecz zdejmują ze ściany nad kominkiem. Uważają, że wybuchnie wojna, a jedyne, o czym potrafią myśleć, to że wojny mogą być wygrane albo przegrane…

Ktoś za tym stoi. Ktoś chce doprowadzić do wojny. Ktoś zapłacił za morderstwa Ossiego i Śnieżnego. Ktoś chciał śmierci księcia. Muszę o tym pamiętać. To nie jest wojna, to zbrodnia.

A potem zdał sobie sprawę, że zastanawia się, czy atak na lokal Goriffa zorganizowali ci sami ludzie i czy ci sami ludzie podłożyli ogień w ambasadzie.

I wtedy zrozumiał, dlaczego o tym myśli.

Dlatego że chciał, by istnieli spiskowcy. O wiele lepiej wyobrażać sobie ludzi w jakimś zadymionym pokoiku, obłąkanych i cynicznych od przywilejów i władzy, konspirujących nad kieliszkami brandy. Tego obrazu trzeba się trzymać, bo jeśli nie, trzeba by się pogodzić z innym faktem: złe rzeczy zdarzają się, ponieważ zwyczajni ludzie, którzy szczotkują psa i opowiadają dzieciom bajki na dobranoc, potrafią potem wyjść i zrobić coś strasznego innym zwyczajnym ludziom. O wiele łatwiej winić o wszystko Ich. Ponura i przygnębiająca zdawała się myśl, że Oni to tak naprawdę My. Jeżeli to Oni, nie można nikogo obwiniać. Ale jeśli to My, kim Ja będę? W końcu jestem jednym z Nas. Muszę być. Z całą pewnością nigdy nie uważałem się za kogoś z Nich. Zawsze należymy do Nas. To Oni robią wszystko, co złe.

Mniej więcej w tym czasie — w swym poprzednim życiu — Vimes wyciągałby teraz korek z butelki i nie przejmowałby się specjalnie jej zawartością, byle tylko złuszczała farbę…

— Uuk?

— O… witam. Co mogę dla ciebie… a tak, prosiłem o książki na temat Klatchu… To wszystko?

Orangutan nieśmiało wręczył mu niedużą, pogniecioną zieloną książkę. Vimes spodziewał się czegoś większego, ale mimo to wziął tomik. Zawsze opłacało się zajrzeć do tego, co dawał orangutan. Dopasowywał człowieka do książek. Vimes podejrzewał, że to wrodzony talent — tak jak przedsiębiorca pogrzebowy potrafi bezbłędnie ocenić wzrost.

Na grzbiecie, wypisane prawie całkiem wyblakłymi złotymi literami, widniały słowa: „Gen. A. Tacticus, VENI, VIDI, VICI — Żołnierskie życie”.


Nobby i Colon szli zaułkiem.

— Wiem, co to za jeden! — szepnął Fred. — To Leonard z Quirmu, na pewno! Zaginął pięć lat temu!

— No więc ma na imię Leonard i pochodzi z Quirmu. Co z tego? — zapytał Nobby.

— To skończony geniusz!

— To wariat!

— Wiesz, mówią, że tylko cienka lina oddziela geniusz od szaleństwa…

— No to on z niej spadł.

Zza ich pleców odezwał się głos:

— No nie, to przecież nie wystarczy, prawda? Nie mogę zaprzeczyć, mieliście rację, celność jest nie do przyjęcia przy jakimkolwiek sensownym dystansie. Czy moglibyście się zatrzymać, jeśli można?

Odwrócili się. Leonard rozkładał już swoją rurę.

— Gdyby zechciał pan chwycić ten kawałek, kapralu… Sierżancie, czy byłby pan tak uprzejmy i przytrzymał nieruchomo ten element?… Coś w rodzaju płetw powinno załatwić sprawę… Jestem pewien, że miałem tu gdzieś odpowiedni kawałek drewna…

Leonard zaczął się poklepywać po kieszeniach.

Strażnicy zdali sobie sprawę, że człowiek, który ich schwytał, zatrzymał się, by przebudować swoją broń, i dał im ją do potrzymania, gdy sam szukał śrubokrętu. Takie sytuacje nie zdarzają się często.

Nobby w milczeniu wziął od Colona rakietę i wcisnął ją do rury.

— Do czego jest ten kawałek, szefuniu? — zapytał.

Leonard zerknął, wciąż przeszukując kieszenie.

— Och, to spust — wyjaśnił. — Który, jak widzicie, pociera o krzemień i…

— Dobrze.

Na krótko rozbłysnął płomień; pojawiła się smuga mocno czarnego dymu.

— Ojoj… — powiedział Leonard.

Strażnicy obejrzeli się, jak ludzie przerażeni tym, co za chwilę zobaczą. Rakieta przemknęła przez zaułek i przebiła okno domu naprzeciwko.

— No tak… Napis „Tą stroną do góry” na pocisku będzie ważnym elementem bezpieczeństwa, do rozważenia przy następnym projekcie — stwierdził Leonard. — Chwileczkę, gdzie mój notes?

— Sądzę, że powinniśmy stąd odejść — uznał Colon. — Bardzo szybko.

Wewnątrz budynku eksplodowały gwiazdy i kule, ku radości młodych i starych, ale raczej nie trolla, który właśnie otworzył drzwi.

— Doprawdy? — zdziwił się Leonard. — Jeśli wymagana jest prędkość, to mam tu bardzo interesujący projekt dwukołowego…

Jakby za niewypowiedzianą zgodą, strażnicy chwycili go z dwóch stron pod pachy, podnieśli i ruszyli biegiem.

— Och, jej… — odezwał się Leonard, wleczony do tyłu.

Strażnicy popędzili w boczną uliczkę, a potem, zygzakując z dyskretnym profesjonalizmem, przebiegli kolejno kilka innych. W końcu oparli Leonarda o mur i wyjrzeli za róg.

— Czysto — stwierdził Nobby. — Pognali w inną stronę.

— Dobrze — odetchnął Colon. — Co pan właściwie robił? Znaczy się, może pan i jest takim geniuszem, jak słyszałem, panie da Quirm, ale jeśli chodzi o grożenie ludziom, jest pan sprytny jak nadmuchiwana tarcza do strzałek.

— Chyba istotnie mam pewne braki — zgodził się Leonard. — Lecz nalegam, byście udali się ze mną. Pomyślałem, obawiam się, że jako wojownicy łatwiej zrozumiecie argument siły.

— No, niby tak, jesteśmy wojownikami — przyznał Colon. — Ale…

— Nie ma pan jeszcze jednej takiej rakiety? — spytał Nobby, znów układając rurę na ramieniu. Miał w oku ten szczególny błysk, jaki pojawia się u niewysokich mężczyzn, którzy dostali w ręce naprawdę wielką broń.

— Może i mam — odparł Leonard, a błysk w jego oku był tą obłąkaną iskrą człowieka naturalnie naiwnego, któremu się wydaje, że jest chytry. — Może pójdziecie ze mną, to sprawdzimy? Widzicie, polecono mi sprowadzić was przy użyciu wszelkich niezbędnych środków.

— Przekupstwo byłoby chyba najlepsze — zaproponował Nobby. Spojrzał przez przyrządy celownicze rury i zaczął wydawać z siebie głośne świsty.

— Kto kazał nas sprowadzić? — zainteresował się Colon.

— Lord Vetinari.

— Patrycjusz nas potrzebuje?

— Tak. Powiedział, że macie wyjątkowe zalety i musicie przyjść natychmiast.

— Do pałacu? Słyszałem, że się wyniósł.

— Och, nie. Do… no, do tego… wiecie… do portu.

— Wyjątkowe zalety, tak? — upewnił się Colon.

— Sierżancie… — zaczął Nobby.

— Spokojnie, Nobby — przerwał mu z wyższością Colon. — Najwyższy czas, żeby ktoś się na nas poznał, sam dobrze wiesz. Doświadczeni podoficerowie to kręgosłup armii. Mam wrażenie… — ciągnął — mam wrażenie, że to przypadek sytuacji, kiedy w trudnej godzinie pojawia się właściwy człowiek.

— A kiedy się pojawi?

— Mówię o nas. Ludzie o wyjątkowych zaletach.

Nobby pokiwał głową, choć z pewnym ociąganiem. Pod wieloma względami myślał bardziej logicznie od sierżanta i trochę go niepokoiły te „wyjątkowe zalety”. Być wybranym do czegoś z powodu „wyjątkowych zalet” było właściwie równoznaczne z wyznaczeniem na ochotnika. A poza tym co niby jest takiego szczególnego w „wyjątkowych zaletach”? Ślimaki też mają wyjątkowe zalety — do pewnych konkretnych zastosowań.

— Czy znowu będziemy pracować tajnie? — spytał Colon.

Leonard zamrugał.

— No więc… Tak, rzeczywiście w grę wchodzi swego rodzaju tajemnica. W samej rzeczy.

— Sierżancie…

— Nie przeszkadzajcie, kapralu. — Colon przyciągnął Nobby’ego bliżej. — Tajnie to znaczy, że nikt nas nie zarąbie ani nie zastrzeli, zgadza się? — szepnął. — A co jest najważniejsze dla zawodowego żołnierza, żeby mu się nie przytrafiło?

— Żeby nie został zastrzelony ani zarąbany — odpowiedział odruchowo Nobby.

— Właśnie. Ruszajmy zatem, panie Quirm! Ojczyzna wzywa!

— Brawo! — ucieszył się Leonard. — Proszę powiedzieć, sierżancie, czy ma pan zamiłowania akwanautyczne?

Colon zasalutował.

— Nie, sir! Jestem szczęśliwie żonaty, sir!

— Chodziło mi o to, czy orał pan kiedyś morskie fale?

Colon rzucił mu chytre spojrzenie.

— Nie złapie mnie pan na taki numer, sir — rzekł. — Wszyscy wiedzą, że konie by potonęły.

Leonard umilkł na chwilę i przestroił swój mózg na Radio Colon.

— Czy w przeszłości pływał pan po morzu, w łodzi lub na statku, kiedykolwiek?

— Ja, sir? Nie, sir. To przez ten widok fal, które wznoszą się i opadają, sir.

— Doprawdy? Na szczęście to akurat nie będzie żadnym problemem.


No dobrze, zacznijmy od początku…

Uporządkować fakty, to jest główny problem…

Świat patrzył. Ktoś chciał, by straż uznała, że zamach nastąpił z inspiracji Klatchu. Kto?

Ktoś także uciął głowę Śnieżnemu Stockowi i zostawił go bardziej martwego niż sześć kubłów przynęty na ryby.

Obraz wielkiego, wygiętego miecza 71-godzinnego Ahmeda pojawił się, prosząc o uwagę. A więc…

…załóżmy, że 71-godzinny Ahmed był służącym albo ochroniarzem księcia Khufuraha. Odkrył…

Nie, jak to możliwe? Kto by mu powiedział?

No, może dowiedział się… jakoś. A to znaczy, że mógł też zdobyć informację, kto płacił Śnieżnemu…

Vimes wyprostował się. Wszystko to ciągle było zagadką, ale rozwiąże ją, wiedział, że rozwiąże. Zbierze wszystkie fakty, przeanalizuje, obejrzy pod każdym możliwym kątem, z otwartym umysłem, i… i dowie się, jak dokładnie lord Rust to zorganizował.

Zakała szeregów! Nie musiał słuchać tego spokojnie, zwłaszcza z ust człowieka, który „mur” rymuje z „kuł”.

Jego wzrok przyciągnęła wyblakła okładka książki. Generał Tacticus? Każde dziecko wiedziało, kto to taki. Ankh-Morpork władało niegdyś potężnym imperium, którego znaczna część leżała w Klatchu, właśnie dzięki niemu. Tyle że nikt mu nie dziękował, co jest dość dziwne. Vimes nigdy nie zrozumiał dlaczego, ale wydawało się, że miasto trochę się wstydzi generała.

Jednym z powodów, naturalnie, jest to, że w końcu walczył przeciwko Ankh-Morpork. W mieście Genoi skończyła się rodzina królewska — chów wsobny doprowadził w końcu do sytuacji, gdy jedyny żywy przedstawiciel składał się głównie z zębów. Najważniejsi dworzanie napisali do Ankh-Morpork, prosząc o pomoc.

Vimes ze zdziwieniem odkrył, że takie sytuacje zdarzały się całkiem często. Małe królestwa z równin Sto bez przerwy wyciągały od siebie nawzajem zbędnych książąt. Król odesłał Tacticusa z czystej desperacji — trudno władać porządnym imperium, jeśli bez przerwy dostaje się poplamione krwią listy o treści w stylu: „Szanowny Panie, spieszę poinformować, że podbiłem Betrek, Smalę i Uszystan. Proszę o przesłanie 20 000 AM$ tytułem zaległego żołdu”. Ten człowiek nigdy nie wiedział, kiedy skończyć. Dlatego pospiesznie mianowano go diukiem i posłano do Genoi. Na miejscu przede wszystkim rozważył, co jest największym zagrożeniem militarnym dla miasta, a kiedy je zidentyfikował, wypowiedział wojnę Ankh-Morpork.

Ale czego można się było spodziewać? Spełnił swój obowiązek. Przywiózł stosy łupów, mnóstwo jeńców i — co niemal wyjątkowe wśród dowódców wojskowych Ankh-Morpork — większość swoich ludzi. Vimes podejrzewał, że tego ostatniego właśnie historia nie zaaprobowała. Istniała sugestia, że w pewnym sensie nie grał czysto.

Veni, vidi, vici. Podobno to właśnie powiedział, kiedy zdobył… co takiego? Pseudopolis chyba. A może Al-Khali? Albo Quirm? Czy Sto Lat? Działo się to dawno temu, kiedy człowiek atakował obce miasto dla zasady, a potem wracał i załatwiał ich jeszcze raz, jeśli wyglądało, że zaczynają się podnosić. W tych czasach nikt się nie przejmował tym, że świat patrzy. Człowiek chciał, żeby patrzyli i uczyli się. Veni, vidi, vici. Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem.

Vimes zawsze uważał to za wypowiedź nazbyt gładką. Takich słów nie wymyśla się pod wpływem chwili. Brzmiały, jakby ułożył je sobie wcześniej. Prawdopodobnie spędzał w namiocie długie noce, przeglądał słownik i szukał krótkich słów zaczynających się na V. Veni, verdi, vomui — przybyłem, zzieleniałem, zwymiotowałem? Visi, veneri, vamoosi — odwiedziłem, złapałem wstydliwą chorobę, uciekłem? Na pewno z ulgą odkrył trzy krótkie, sensowne słowa. Pewnie ułożył je najpierw, a potem ruszył, żeby zobaczyć coś i podbić.

Vimes otworzył książkę na przypadkowej stronie i przeczytał:


Zawsze dobrze jest stawać wobec nieprzyjaciela gotowego zginąć za swój kraj. To znaczy, że i my, i on mamy dokładnie te same cele.


— Ha!

— Bingely bingely b…

Vimes uderzył otwartą dłonią w pudełko.

— Tak? Co jest?

— Piętnasta zero pięć, spotkanie z kpr. Tyłeczek dot. zaginięcia sierż. Colona — oznajmił nadąsany demon.

— Nigdy się nie umawiałem… Skąd wiesz? Chcesz powiedzieć, że mam spotkanie, o którym nic mi nie wiadomo?

— Zgadza się.

— Więc niby skąd ty o nim wiesz?

— Kazałeś mi wiedzieć, prawda? Zeszłej nocy — przypomniał demon.

— Możesz mi mówić o spotkaniach, o których nie mam pojęcia?

— To nadal spotkania sine qua spotkań. Istnieją zatem w przestrzeni fazowej spotkań.

— A co to znaczy, u licha?

— Słuchaj — tłumaczył cierpliwie demon — możesz mieć jakieś spotkanie o dowolnym czasie, prawda? Czyli dowolne spotkanie istnieje in potentia…

— Czyli gdzie?

— Każde konkretne spotkanie kolapsuje funkcję falową. Ja tylko wybieram najbardziej prawdopodobną formę z macierzy projekcji.

— Wymyślasz to sobie — uznał Vimes. — Gdybyś miał rację, to lada sekunda…

Ktoś zapukał do drzwi. Było to pukanie ciche, nieśmiałe i dyskretne.

Vimes nie odrywał wzroku od uśmiechniętego drwiąco demona.

— Czy to wy, kapral Tyłeczek? — zapytał.

— Tak, sir. Sierżant Colon przysłał gołębia. Pomyślałam, że powinien pan to zobaczyć.

— Wejdźcie!

Tyłeczek położyła mu na biurku zwitek cienkiego papieru. Zaczął czytać:


Zgłosiliśmy się na ochotnika do misji o Kluczowym Znaczeniu. Postawią nam statuje, jak już skończymy tę robotę. PS. Ktoś, o kim nie mogę nic powiedzieć, mówi, że ta wiadomość ulegnie samozniszczeniu w ciągu pięciu sekund, przeprasza, że nie miał chemikiliów, żeby zrobić to lepiej…


Papier zaczął marszczyć się na brzegach, a potem zniknął w niewielkim obłoczku gryzącego dymu.

Vimes wpatrywał się w mały stosik popiołu, jaki pozostał.

— To prawdziwy cud, że nie wysadzili gołębia, sir — stwierdziła kapral Tyłeczek.

— Co oni kombinują, u demona? Zresztą nie mogę ich przecież gonić. Dzięki, Cudo.

Krasnoludka zasalutowała i wyszła.

— Przypadek — oświadczył Vimes.

— No dobrze — zgodził się demon. — Bingely bingely biip! Piętnasta piętnaście. Pilne spotkanie z kapitanem Marchewą.


Był to walec zwężający się z obu końców. Z jednej strony to zwężenie wyglądało na skomplikowane — walec przechodził w ciąg coraz mniejszych, zachodzących na siebie pierścieni zakończonych wielkim rybim ogonem. W szczelinach między nimi błyszczała naoliwiona skóra.

Z drugiej strony z walca wystawał — całkiem podobny do rogu jednorożca — bardzo długi i zaostrzony gwint.

Całość spoczywała na prostym wózku, który z kolei toczył się po dwóch żelaznych szynach, znikających w czarnej wodzie na drugim końcu hangaru.

— Dla mnie wygląda to jak wielka ryba — stwierdził Colon. — Z blachy.

— Z rogiem — dodał Nobby.

— Nigdy nie będzie pływać. Widzę już, gdzie jest błąd. Wszyscy wiedzą, że metal tonie.

— To nie jest do końca prawda — odparł dyplomatycznie Leonard. — A poza tym ta łódź specjalnie została zbudowana tak, by tonąć.

— Co?

— Głównym problemem był napęd, niestety — mówił Leonard, wspinając się na drabinkę. — Rozważałem łopatki i wiosła, a nawet jakieś odmiany śruby, ale potem pomyślałem: delfiny! To jest rozwiązanie! Poruszają się niezwykle szybko przy całkiem nieznacznym wysiłku. Oczywiście te na morzu; tutaj, w ujściu, spotykamy tylko delfiny płaskonose. System dźwigni jest trochę skomplikowany, lecz zwykle udawało mi się osiągać całkiem niezłe prędkości. Pedałowanie może się okazać męczące, ale we trójkę powinniśmy uzyskać dostateczne przyspieszenie. Zadziwiające, do czego można dojść, naśladując naturę. Żałuję, że moje eksperymenty z lata… Oj, gdzieście zniknęli…?

Trudno byłoby ustalić, który element dostatecznie przyspieszającej natury strażnicy próbowali naśladować, jednak z pewnością był to ten, który często utyka w drzwiach.

Przestali się przepychać i cofnęli się do hali.

— Ach, to pan, sierżancie — odezwał się lord Vetinari, wchodząc. — Jest też kapral Nobbs. Leonard wszystko wam objaśnił?

— Nie może pan nam kazać wchodzić do tego czegoś, sir! To by było samobójstwo! — oświadczył Colon.

Patrycjusz złożył dłonie i uniósł je do ust, jakby się modlił. W zamyśleniu odetchnął głęboko.

— Nie. Nie, myślę, że pan się myli — oświadczył w końcu, jakby doszedł do rozwiązania poważnej zagadki filozoficznej. — Uważam, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wejście do tego urządzenia będzie czynem mężnym, możliwe też, że opłacalnym. Skłonny byłbym wręcz sugerować, że odmowa wejścia jest decyzją samobójczą. Ale chętnie wysłucham pańskiej opinii.

Vetinari nie był człowiekiem mocno zbudowanym, a ostatnio chodził, opierając się na hebanowej lasce. Nikt nie pamiętał, by widział go z jakąkolwiek bronią, ale przebłysk nietypowego zrozumienia uświadomił sierżantowi Colonowi, że myśl ta wcale nie jest pocieszająca. Podobno Vetinari kształcił się w szkole Gildii Skrytobójców, ale wszyscy już zapomnieli, w jakiej broni się specjalizował. Studiował języki obce. I nagle, kiedy stał tak przed nimi, wcale nie wydawało się to ewentualnością pozbawioną zagrożeń.

Colon zasalutował więc — zawsze przydatny gest w tak trudnych sytuacjach.

— Kapralu! — krzyknął. — Czemu nie jesteście jeszcze w… w tym metalowym tonącym rybowatym czymś?

— Sierżancie…

— Biegnij na drabinę, chłopcze… Raz-dwa, raz…

Nobby wspiął się na stopnie i zniknął. Colon zasalutował znowu. Zwykle po sprężystości salutu dawało się poznać nerwowość sierżanta. Tym przed chwilą można by rozbijać kamienie.

— Gotów do akcji, sir! — huknął głośno.

— Brawo, sierżancie — pochwalił go Vetinari. — Prezentuje pan te właśnie szczególne zalety, jakich potrzebujemy…

— Ej, sierżancie — dobiegł metaliczny głos z wnętrza walca. — Tu są same łańcuchy i koła zębate. A co to robi?

Wielki świder z przodu obrócił się z piskiem.

Zza ryby wynurzył się Leonard.

— Myślę, że wszyscy powinniśmy już wsiadać — oznajmił. — Postawiłem świecę, która płonąc, przepali sznur, który uwolni ciężary, które wyrwą bloki hamujące.

— Eee… a jak to coś się nazywa? — spytał Colon, wstępując za Patrycjuszem na drabinkę.

— Wiecie, ponieważ jako obiekt pływający jest to swego rodzaju łódź, a porusza się pod wodą, nazwałem ją „Urządzenie do bezpiecznego przemieszczania się pod powierzchnią morza”[10] — odpowiedział Leonard zza jego pleców. — Zwykle jednak myślę o niej po prostu jak o Okręcie.

Sięgnął za siebie i zatrzasnął właz.

Każdy, kto znalazłby się w hangarze, usłyszałby serię metalicznych stuków — to sworznie wsunęły się na miejsca.

Po chwili płonąca świeca przepaliła sznur, który uwolnił ciężary, które wyrwały bloki hamujące. Z początku wolno, Okręt zsunął się po szynach w ciemną wodę, która po sekundzie czy dwóch zamknęła się nad nim z pluskiem.


Nikt nie zwrócił uwagi na Anguę, kiedy wbiegała po trapie. Wiedziała, że najważniejsze, to zachowywać się jak u siebie. Nikt nie zaczepia dużego psa, który wygląda, jakby wiedział, dokąd zmierza.

Ludzie kręcili się po pokładzie w sposób charakterystyczny dla nieżeglarzy na statku — niepewni, co powinni robić ani gdzie powinni się od działania powstrzymać. Niektórzy o bardziej stoickim usposobieniu zbudowali nieduże obozowiska, otaczając tobołkami i pasami materiału maleńkie obszary prywatnej własności. Przypominały Angui dwukolorowe rynny i z mikroskopową precyzją wyznaczane granice domostw na Forsołapce; demonstrowały jeszcze jeden sposób wykreślania linii na piasku. To jest Moje, a to Twoje, wejdź na Moje, a dostaniesz po Twoich…

Dwaj gwardziści stali po obu stronach drzwi prowadzących do kabin. Nikt im nie powiedział, że mają nie wpuszczać psów.

Zapach prowadził ją w dół. Wyczuwała inne psy i silny aromat goździków.

Na końcu wąskiego korytarza zauważyła uchylone drzwi. Otworzyła je nosem i zajrzała.

Psy leżały na dywanie. Inne mogłyby zaszczekać, ale te odwróciły tylko ku niej swe piękne głowy i zadzierając nosy, przyjrzały się jej z uwagą.

Za nimi w ścianie zauważyła wąską koję, na wpół przesłoniętą jedwabnymi firankami. Pochylał się nad nią 71-godzinny Ahmed, ale obejrzał się, kiedy weszła.

Zerknął na psy, a potem popatrzył na nią ze zdziwieniem. Po czym, ku jej zaskoczeniu, usiadł przed nią na podłodze.

— Do kogo należysz? — zapytał w bezbłędnym morporskim.

Angua pomachała ogonem. Ktoś leżał w koi, wyczuwała go, ale nie sprawi kłopotów. Mięśnie szczęk tak silne, że mogą przegryźć człowiekowi kark, w większości sytuacji pomagają zachować spokój.

Ahmed pogłaskał ją po głowie. Bardzo niewielu ludzi zrobiło coś takiego wilkołakowi tak, by w przyszłości ktoś inny nie musiał kroić im jedzenia… ale nauczyła się już samokontroli.

Potem wstał i podszedł do drzwi. Słyszała, jak mówi coś do kogoś na zewnątrz, po czym wrócił i uśmiechnął się do niej.

— Idę, wracam…

Otworzył małą szafkę i wyjął ozdobioną klejnotami psią obrożę.

— Dostaniesz obrożę. Aha, i jest też jedzenie — dodał, kiedy służący wniósł kilka misek. — „Kto to taki niesie flaki, psu trzeba dać kość”… Tak chyba brzmi wyliczanka, którą śpiewają dzieci w Ankh-Morpork, ale flaki to przecież jelita, nadają się tylko na zwierzęcą karmę. No cóż…

Miska znalazła się przed nosem Angui. Inne psy poruszyły się, lecz Ahmed rzucił im jakiś rozkaz i ułożyły się z powrotem.

Jedzenie było… psią karmą. W sensie stosowanym w Ankh-Morpork, oznaczało to coś, czego nie wkłada się nawet do kiełbasek, a bardzo niewiele jest rzeczy, których nie wsadziłby do kiełbaski człowiek wyposażony w odpowiednio dużą maszynkę do mięsa.

Niewielka, centralna, ludzka część jej umysłu czuła obrzydzenie, ale wilkołak ślinił się na widok każdej połyskującej rurki, każdej drgającej bryłki tłuszczu…

Leżały na srebrnej misce…

Podniosła głowę. Ahmed przyglądał się jej uważnie.

Oczywiście, psy na dworze traktowane były jak królowie; obroże z diamentami… To przecież nie musi oznaczać, że wie…

— Niegłodna? — zapytał. — Twój pysk twierdzi, że owszem.

Coś zacisnęło się jej na karku. Kiedy odwróciła głowę, by ugryźć, zęby zamknęły się na brudnej tkaninie, ale nie to było nieprzyjemne, tylko ból…

— Jego wysokość lubi, kiedy jego psy noszą piękne obroże — powiedział 71-godzinny Ahmed. — Rubiny, szmaragdy… i brylanty, panno Anguo. — Pochylił się i spojrzał jej w oczy. — Oprawne w srebro.


…Kluczowym czynnikiem, o czym wielokrotnie się przekonałem, NIE jest liczebność sił. Raczej ich pozycja, wykorzystanie rezerw, koncentracja w odpowiednim punkcie…


Vimes starał się skupić na książce Tacticusa. Jednak dwie rzeczy odwracały jego uwagę. Pierwszą była spoglądająca znad każdej linijki uśmiechnięta twarz 71-godzinnego Ahmeda. Drugą — zegarek, który leżał oparty o De-terminarz. Zegarek poruszany był prawdziwym mechanizmem sprężynowym i o wiele bardziej niezawodny. Nigdy nie wymagał karmienia. Tykał cicho. Jeśli o Vimesa chodziło, mógł sobie darować przypominanie o spotkaniach. Lubił ten zegarek.

Sekundnik zbliżał się właśnie do szczytu minuty, kiedy na schodach rozległy się kroki.

— Proszę wejść, kapitanie! — zawołał Vimes.

Z pudełka dobiegło drwiące parsknięcie.

Twarz Marchewy była bardziej niż zwykle zaróżowiona.

— Coś się stało z Anguą — stwierdził Vimes.

Marchewa zbladł.

— Skąd pan wie?

Vimes stanowczym gestem zatrzasnął wieczko nad uśmiechniętym demonem.

— Nazwijmy to intuicją. Mam rację, prawda?

— Tak, sir! Weszła na pokład klatchiańskiego statku, a on już odpłynął! Nie wróciła!

— Po co tam wchodziła, u licha?

— Śledziliśmy Ahmeda! Wyglądało na to, że kogoś ze sobą zabiera, sir. Kogoś chorego!

— Odpłynął? Ale dyplomaci jeszcze…

Przerwał. Gdyby ktoś nie znał Marchewy, sytuacja musiałaby wydać się dziwna. Większość ludzi, kiedy obcy statek porywał im dziewczyny, zanurkowałaby w Ankh… lub przebiegła po skorupie na powierzchni, dostała się na pokład i rozpętała prawdziwe piekło na demokratycznych zasadach. Oczywiście, w takiej chwili byłoby to zachowanie głupie. Rozsądne podejście to zawiadomić innych, ale i tak…

Jednak Marchewa naprawdę wierzył, że osobiste nie jest tym samym co ważne. Oczywiście, Vimes również w to wierzył. Miał tylko nadzieję, że kiedy przyjdzie co do czego, zachowa się właściwie. Jednak ktoś, kto nie tylko wierzy, ale i żyje wedle tej zasady, wzbudzał lekki dreszcz. Było to tak niepokojące jak spotkanie z naprawdę ubogim kapłanem.

Oczywiście, należało też pamiętać, że jeśli ktoś schwytał Anguę, to prawdopodobnie nie jej trzeba spieszyć na ratunek.

Ale…

Bogowie tylko wiedzą, co się stanie, jeśli teraz odpłynie. Miasto ogarnął obłęd. Działy się wielkie rzeczy. W takiej chwili każda komórka jego ciała powtarzała, że komendant straży ma Obowiązki…

Zabębnił palcami po biurku. W takiej chwili najważniejsze jest podjęcie właściwej decyzji. Za to mu płacili. Obowiązki…

Powinien zostać tutaj i robić, co tylko możliwe…

Ale… Historia pełna jest kości dobrych ludzi, którzy wykonywali złe rozkazy w nadziei, że potrafią złagodzić cios. Oczywiście, mogli później postępować o wiele gorzej, ale większość problemów zaczynała się właśnie wtedy, kiedy postanawiali wypełniać złe rozkazy.

Przebiegł wzrokiem od Marchewy, przez De-terminarz, na rozsypujące się sterty papierów na biurku.

Niech to demony porwą! Jest łapaczem złodziei! Zawsze będzie łapaczem! Po co się oszukiwać?

— Niech mnie piekło pochłonie, jeśli pozwolę Ahmedowi uciec do Klatchu! — rzekł, wstając. — Szybki miał statek?

— Tak, ale wyglądał na mocno obciążony.

— Więc może uda się go doścignąć, nim odpłynie za daleko.

Kiedy ruszał do drzwi, przez ułamek sekundy doznał niezwykłego wrażenia, że jest dwoma ludźmi jednocześnie. A to dlatego, że przez krótki ułamek sekundy rzeczywiście był dwoma ludźmi jednocześnie. I obaj nazywali się Samuel Vimes.

Dla historii wybory to jedynie kierunki. Spodnie Czasu otworzyły się nagle i Vimes zaczął pędzić wzdłuż jednej nogawki.

A gdzie indziej Vimes, który podjął inną decyzję, zsunął się w inną przyszłość.

Obaj cofnęli się jeszcze, by zabrać swoje De-terminarze. I wskutek najbardziej niezwykłego z dziwacznych przypadków, całkiem wyjątkowego, w tym decydującym ułamku sekundy obaj chwycili te niewłaściwe.

Czasami lawina uzależniona jest od pojedynczego płatka śniegu. Czasami kamyk zyskuje szansę odkrycia, co mogłoby się stać, gdyby tylko odbił się w innym kierunku.


Magowie w Ankh-Morpork w kwestii druku i ruchomej czcionki prezentowali bardzo stanowczą postawę. Tutaj to się nie zdarzy, mówili. Przypuśćmy, dodawali, że ktoś wydrukuje księgę magiczną, potem rozsypie skład i wykorzysta czcionki na przykład do książki kucharskiej. Metal będzie pamiętał. Zaklęcia to nie tylko słowa, posiadają dodatkowe wymiary istnienia. Będziemy brodzić w gadających sufletach. Poza tym ktoś mógłby wydrukować tysiące takich magicznych ksiąg, z których wiele byłoby czytanych przez ludzi nieodpowiednich.

Gildia Grawerów także sprzeciwiała się drukarstwu. Jest coś czystego, twierdzili, w wygrawerowanej stronicy tekstu. Istnieje jako całość, nieskażona. Członkowie gildii potrafią wykonywać wszelkie prace po bardzo umiarkowanych cenach. Pozwolić ludziom bez kwalifikacji składać razem litery w metalu byłoby dowodem nieposzanowania słów i nic dobrego by z tego nie wynikło.

Jedyna próba założenia drukarni w Ankh-Morpork skończyła się tajemniczym pożarem i samobójczą śmiercią nieszczęsnego drukarza. Wszyscy wiedzieli, że to samobójstwo, gdyż zostawił list pożegnalny. Fakt, że list ten został wygrawerowany na główce szpilki, uznano za szczegół pozbawiony znaczenia.

Patrycjusz również był przeciwny drukowi, ponieważ jeśli ludzie za dużo wiedzą, budzi to w nich niepokój.

Dlatego mieszkańcy Ankh-Morpork opierali się na przekazach ustnych, które działały bardzo efektywnie, ponieważ owe usta znajdowały się bardzo blisko siebie. Wiele z nich tkwiło tuż poniżej nosów członków Gildii Żebraków[11] — obywateli powszechnie uważanych za w miarę godnych zaufania i dobrze poinformowanych. Niektórych ceniono bardzo wysoko ze względu na sprawozdania sportowe.

Lord Rust spoglądał z uwagą na Drętwego Michaela, mamrotacza II Stopnia.

— I co się działo potem?

Drętwy Michael podrapał się w przegub. Niedawno dostał awans, ponieważ wreszcie udało mu się zarazić oszpecającą, ale nieszkodliwą chorobą skóry.

— Pan Marchewa był tam ze dwie minuty, panie. A potem oni wszyscy wylecieli biegiem, tego, i potem…

— Co za „oni”? — przerwał mu Rust. Z trudem powstrzymał odruch, by także podrapać się w rękę.

— No, był Marchewa i Vimes, i krasnolud, i zombi, i wszyscy, panie. Pobiegli do doków, panie, a Vimes zobaczył kapitana Jenkinsa i powiedział…


— Ach, kapitan Jenkins! Dziś ma pan szczęśliwy dzień.

Kapitan uniósł głowę znad zwijanej właśnie liny. Nikt nie lubi, kiedy mu mówią, że ma dziś szczęśliwy dzień. Takie słowa nie wróżą nic dobrego. Kiedy ktoś tłumaczy, że to szczęśliwy dzień, za chwilę zdarzy się jakieś nieszczęście.

— Naprawdę? — zapytał.

— Tak, ponieważ zyskał pan niezrównaną okazję wspomożenia miasta w wysiłku wojennym!

— Zyskałem?

— A także do zademonstrowania patriotyzmu — dodał Marchewa.

— Także?

— Chcemy pożyczyć pański statek — wyjaśnił Vimes.

— Spływajcie stąd!

— Wolę wierzyć, że jest to jędrne marynarskie powiedzonko, oznaczające „Ależ oczywiście” — odparł Vimes. — Kapitanie Marchewa?

— Sir?

— Proszę wejść z Detrytusem na pokład i zajrzeć za fałszywą ściankę w ładowni.

— Tak jest. — Marchewa ruszył do trapu.

— Nie mam żadnej fałszywej ścianki w ładowni — burknął Jenkins. — I znam prawo! Nie możecie…

Spod pokładu rozległ się trzask pękającego drewna.

— Jeśli to nie była fałszywa ścianka, to nasz Marchewa wybił dziurę w burcie — stwierdził spokojnie Vimes, obserwując kapitana.

— Ee…

— Ja też znam prawo. — Dobył miecza. — Widzisz to? — Uniósł klingę. — To jest prawo wojenne. A prawo wojenne to miecz. Nie miecz obosieczny. Jest tylko jedno ostrze, skierowane w twoją stronę. Znalazłeś coś, Marchewa?

Marchewa wynurzył się z włazu ładowni. W ręku trzymał kuszę.

— Coś podobnego — zdziwił się Vimes. — To mi wygląda na Żmiję model 3, która zabija ludzi, ale nie narusza budynków.

— Są tego całe skrzynie — oznajmił Marchewa.

— Żadne prawo nie… — zaczął Jenkins, ale takim tonem, jakby z jego świata nagle odpadło dno.

— A wie pan, kapitanie, wydaje mi się, że owszem, jest prawo, które w czasie wojny zakazuje sprzedaży broni nieprzyjacielowi — powiedział Vimes. — Oczywiście, mogę się mylić. Wie pan co? — dodał z entuzjazmem. — Może przejdziemy się wszyscy na plac Sator. O tej porze jest tam pełno ludzi, a wszyscy bardzo chętni do wojny i do wiwatowania naszym dzielnym chłopcom… Może spróbujemy ich zapytać? Mówił pan niedawno, że powinienem słuchać głosu ludu. Dziwne, prawda? Spotyka się ludzi pojedynczo i wydają się całkiem przyzwoici, mają działające mózgi… A potem zbierają się razem i wtedy się słyszy głos ludu. I on warczy.

— To dyktatura tłumu!

— Ależ z pewnością nie. Powiedzmy, że to demokratyczna sprawiedliwość.

— Jeden człowiek, jeden kamień — wtrącił Detrytus.

Jenkins wyglądał jak ktoś, kto się boi, że jego świat odpadnie nagle od dna. Popatrzył na Vimesa, potem na Marchewę, ale nigdzie nie widział ratunku.

— Oczywiście, nas nie musi się pan obawiać — zapewnił Vimes. — Chociaż może się pan potknąć na schodach w drodze do celi.

— Do waszych cel nie idzie się po schodach!

— Schody można zorganizować.

— Proszę, panie Jenkins — odezwał się Marchewa, dobry glina.

— Nie zamierzałem… wywozić… tej broni do… Klatchu — powiedział wolno Jenkins, jakby z najwyższym wysiłkiem odczytywał słowa z wewnętrznego scenariusza. — W rzeczywistości… kupiłem ją, aby… ofiarować…

— Tak? Tak? — zachęcał Vimes.

— …naszym… dzielnym… chłopcom — dokończył Jenkins.

— Brawo! — zawołał Marchewa.

— I będzie pan szczęśliwy, mogąc…? — podpowiedział Vimes.

— I… będę szczęśliwy, mogąc… użyczyć mojego statku… dla wspomożenia wysiłku wojennego. — Jenkins zaczął się pocić.

— Prawdziwy patriota — pochwalił go Vimes.

Jenkins wił się.

— Kto wam powiedział, że w ładowni jest fałszywa ścianka? — zapytał. — Zgadywaliście tylko, tak?

— Tak.

— Aha! Wiedziałem, że zgadujecie!

— Patriota i inteligentny… — Vimes pokiwał głową. — A teraz… Jak zrobić, żeby to coś płynęło szybko?


Lord Rust bębnił palcami po blacie.

— Po co on zarekwirował ten statek?

— Nie wiem, panie. — Drętwy Michael poskrobał się po głowie.

— Do diaska! Czy ktoś jeszcze ich widział?

— W porcie nie było zbyt wielu ludzi, panie.

— Dzięki przynajmniej za to skromne błogosławieństwo.

— Tylko ja, Paskudny Stary Ron, Kaczkoman i Ślepy Hugh, Ringo Brwi, Nic z Tego Jose, Krzywy Sidney i ten drań Kapuś, i jeszcze Gwiżdżący Dick i paru innych, panie.

Rust przygarbił się na krześle i bladą dłonią zakrył twarz. W Ankh-Morpork noc miała tysiąc oczu, i dzień podobnie, ale miały też pięćset ust i dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć uszu[12].

— Czyli Klatchianie muszą już wiedzieć — rzekł. — Oddział wojsk Ankh-Morpork wyruszył okrętem do Klatchu. Korpus inwazyjny.

— No, trudno ich nazwać… — zaczął porucznik Hornett.

— Klatchianie ich nazwą. Poza tym był z nim troll Detrytus.

Hornett sposępniał. Detrytus sam w sobie tworzył korpus inwazyjny.

— Jakie zarekwirowaliśmy statki? — zapytał lord Rust.

— Mamy już ponad dwadzieścia, sir, jeśli doliczyć „Niezniszczalnego”, „Nieróbstwo” i „Clubę Ankh-Morpork”.

Clubę?

— Obawiam się, że tak, sir.

— To powinno nam umożliwić zabranie ponad tysiąca ludzi i dwustu koni.

— Czemu nie pozwolić Vimesowi odpłynąć? — wtrącił lord Selachii. — Niech Klatchianie się z nim rozprawią i na zdrowie.

— Podarować im zwycięstwo nad wojskami Ankh-Morpork? Oni tak to zinterpretują. Niech demony porwą tego człowieka. Zmusza nas do działania. Chociaż… może to i lepiej. Musimy się zaokrętować.

— Czy jesteśmy całkiem gotowi, sir? — zapytał porucznik Hornett z tą szczególną intonacją, która oznacza „Nie jesteśmy całkiem gotowi, sir”.

— Lepiej, żebyśmy byli. Chwała czeka, panowie. Jak mawiał generał Tacticus, chwyćmy historię za mosznę. Wiadomo oczywiście, że nie zawsze walczył honorowo.


Białe światło słońca rysowało czarne cienie na ścianach pałacu księcia Cadrama. On także miał mapę Klatchu, ułożoną z maleńkich barwnych kafelków na podłodze. Przyglądał się jej w zamyśleniu.

— Tylko jeden okręt? — zapytał.

Generał Ashal, szef jego doradców, pokiwał głową.

— Z tej odległości nasi jasnowidze nie mogą uzyskać wyraźnego obrazu — dodał. — Wydaje się jednak, że jednym z ludzi jest Vimes. Przypominasz sobie, sire, to nazwisko.

— Ach, użyteczny komendant Vimes… — Książę uśmiechnął się.

— Istotnie. I przez ten czas rozpoczęły się intensywne działania na nabrzeżach. Musimy przyjąć, że wyrusza korpus ekspedycyjny.

— Myślałem, że mamy co najmniej tydzień, Ashalu.

— To rzeczywiście zagadkowe. W żaden sposób nie mogą być przygotowani, sire. Coś musiało się wydarzyć.

Cadram westchnął.

— No cóż, ruszajmy więc tam, gdzie kieruje nas przeznaczenie. Gdzie uderzą?

— Na Gebrę, sire. Jestem tego pewien.

— Nasze najmocniej ufortyfikowane miasto? Z pewnością nie. Tylko idiota próbowałby czegoś takiego.

— Przeprowadziłem dość głębokie studia lorda Rusta, sire. Pamiętaj, że nie spodziewa się walki z naszej strony, więc nie przejmuje się siłą naszych wojsk. — Generał uśmiechnął się. Był to lekki, drwiący uśmieszek. — Oczywiście, atakując nas, piętrzy niesławę na niesławie. Inne kraje nadbrzeżne z pewnością zwrócą na to uwagę.

— A zatem zmieniamy plany. Ankh-Morpork może poczekać.

— Mądre posunięcie, sire. Jak zawsze.

— Jakieś wieści o moim nieszczęsnym bracie?

— Niestety żadnych, sire.

— Nasi agenci muszą się bardziej starać. Świat patrzy, Ashalu.

— Zgadza się, sire.


— Sierżancie…

— Słucham, Nobby.

— Niech pan jeszcze coś opowie o naszych wyjątkowych zaletach.

— Nie gadaj, Nobby, tylko pedałuj.

— Dobra, sierżancie.

W Okręcie było całkiem ciemno. Świeca zwisała ze wspornika nad pochyloną głową Leonarda, który siedział na krześle i sterował za pomocą dwóch dźwigni. Wokół Nobby’ego stukały wielokrążki i grzechotały łańcuchy. Czuł się tak, jakby siedział we wnętrzu maszyny do szycia — i to bardzo wilgotnej. Para kondensowała się na sklepieniu i ściekała nieprzerwaną strugą.

Pedałowali od dziesięciu minut. Przez większą część tego czasu Leonard opowiadał z podnieceniem. Nobby miał wrażenie, że nieczęsto wychodzi. Mówił o wszystkim.

Były na przykład zbiorniki powietrza. Nobby bez oporów przyjął, że powietrze da się ścisnąć do bardzo małych wymiarów, i właśnie takie znajduje się w skrzypiących, jęczących, okutych żelazem beczkach umocowanych do ścian. Dopiero to, co działo się z powietrzem później, naprawdę go zaskoczyło.

— Bąbelki! — oświadczył Leonard. — Znów jak delfiny, rozumiecie? One nie płyną poprzez wodę, ale fruną przez chmurę bąbelków. Co jest o wiele łatwiejsze, ma się rozumieć. Dodałem trochę mydła, co chyba jeszcze pomogło.

— On myśli, że delfiny latają, sierżancie — szepnął Nobby.

— Pedałuj.

Sierżant Colon zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie.

Lord Vetinari siedział na przewróconej skrzynce między stukającymi łańcuchami. Na kolanach rozłożył kilka szkiców Leonarda.

— Proszę sobie nie przeszkadzać, sierżancie — powiedział.

— Tak jest, sir.

Teraz, kiedy oddalili się od miasta, Okręt popłynął szybciej. Przez szklane okienka wpadało nawet do wnętrza trochę przyćmionego światła.

— Panie Leonardzie — odezwał się Nobby.

— Słucham.

— Dokąd płyniemy?

— Jego lordowska mość życzy sobie odwiedzić Leshp.

— No tak. Podejrzewałem, że to będzie coś takiego. Pomyślałem sobie: „Gdzie nie chciałbym się znaleźć?”, i od razu rozbłysła mi w głowie odpowiedź. Tylko że nie wydaje mi się, żebyśmy tam dotarli, a to z takiej przyczyny, że za najwyżej pięć minut odpadną mi kolana…

— Nie, słowo daję, nie będziecie musieli pedałować przez całą drogę — uspokoił go Leonard. — Jak myślicie, po co jest ten wielki świder na dziobie?

— Ten z przodu? Myślałem, że do przewiercania kadłubów wrogich okrętów…

— Co?! — Leonard odwrócił się ze zgrozą. — Zatapiać inne statki? Zatapiać statki? Z ludźmi?!

— No… tak.

— Kapralu Nobbs, jesteście wyjątkowo błędnie rozumującym młodym… człowiekiem. Wykorzystywać Okręt do zatapiania innych okrętów? To by było potworne! Zresztą żaden marynarz nie pomyślałby nawet o takim niehonorowym działaniu.

— Przepraszam…

— Ten świder, musicie wiedzieć, służy do tego, by mocować nas do przepływających jednostek, na sposób remory, ryby-przyssawki, która przyczepia się do rekinów. Kilka obrotów to wszystko, co potrzebne do stabilnego połączenia.

— Czyli… ktoś mógłby przewiercić się przez kadłub na wylot? — upewnił się Nobby.

— Tylko ktoś, kto jest bardzo niedbałym i wyjątkowo bezmyślnym młodym człowiekiem.


Fale oceanu nie nadają się może do orki, ale na skorupie rzeki Ankh, poniżej miasta, w lecie rosły niekiedy niewielkie krzewy. „Milka” sunęła wolno, zostawiając za sobą bruzdę.

— Nie może pan płynąć szybciej? — zapytał Vimes.

— No pewnie — odparł złośliwie Jenkins. — A gdzie mamy postawić dodatkowy maszt?

— Ich statek to tylko punkcik — zauważył Marchewa. — Dlaczego ich nie doganiamy?

— To większy statek niż mój, dlatego ma coś, co w żargonie technicznym określamy jako „więcej żagli”. A Klatchianie budują łódki naprawdę wąskie. No i jeszcze mamy pełne ładownie…

Urwał, ale było już za późno.

— Kapitanie Marchewa…

— Sir?

— Proszę wyrzucić wszystko za burtę — polecił Vimes.

— Byle nie kusze! One kosztują ponad sto dolarów za sz…

Jenkins zamilkł. Wyraz twarzy komendanta bardzo wyraźnie mówił, że bardzo wiele rzeczy można wyrzucić za burtę i rozsądnym posunięciem byłoby nie znaleźć się wśród nich.

— Proszę iść i ciągnąć sobie za jakieś liny, panie Jenkins — powiedział.

Patrzył, jak kapitan odchodzi, tupiąc gniewnie. W chwilę później coś chlupnęło głośno. Vimes spojrzał przez burtę; zobaczył skrzynię, która kołysała się przez chwilę na powierzchni, nim zatonęła. Łapacz złodziei… tak go nazwał Rust. To miała być obelga, ale w rzeczywistości było całkiem trafnym określeniem. Kradzież to jedyne przestępstwo, czy łupem pada złoto, niewinność, ziemia czy życie. A dla łapacza złodziei liczy się pościg…

Chlupnęło jeszcze kilka razy. Vimesowi zdawało się, że statek ruszył szybciej.

…pościg. Bo pościg jest o wiele prostszy od schwytania. Kiedy już się kogoś złapie, wszystko się komplikuje. Pościg jest czysty i swobodny. O wiele lepszy od grzebania w śladach i gapienia się na notatki. On ucieka, ja gonię. Proste.

Terier Vetinariego, tak?

— Bingely bingely biip! — odezwała się jego kieszeń.

— Nie mów — powiedział Vimes. — To pewnie coś w rodzaju „Siedemnasta zero zero. Na morzu”. Tak?

— No… nie — odparł De-terminarz. — Mam tu zapisane „Gwałtowna kłótnia z lordem Rustem”, Tu-Wstaw-Swoje-Imię.

— Czy nie powinieneś mi mówić, co zrobię? — spytał Vimes, otwierając pudełko.

— Eee… Co powinieneś robić — odparł demon, wyraźnie bardzo zmartwiony. — Powinieneś. Nie rozumiem tego… hm… Mam wrażenie, że coś się bardzo nie zgadza.


Angua zaprzestała prób przetarcia obroży o wręgę. I tak nic to nie dawało, a srebro naciskające na skórę mroziło ją i parzyło równocześnie.

Poza tym — choć srebrna obroża na wilkołaku była całkiem poważnym „tym” — traktowano ją dobrze. Zostawili jej miskę z jedzeniem — drewnianą — i pozwoliła swej wilkołaczej części jeść, gdy część ludzka zamknęła oczy i zatkała nos. Dostała też wodę, całkiem świeżą jak na standardy Ankh-Morpork. W każdym razie widziała przez nią dno naczynia.

Trudno jej było myśleć w wilczej postaci. To jakby po pijanemu otwierać zamek w drzwiach — możliwe, ale trzeba się koncentrować na każdym ruchu.

Rozległ się jakiś dźwięk. Zastrzygła uszami.

Coś raz czy dwa razy stuknęło od dołu w kadłub. Miała nadzieję, że to rafa. To by oznaczało… możliwe, że ląd… Przy odrobinie szczęścia mogłaby dopłynąć do brzegu…

Brzęknęło… Zapomniała o łańcuchu. Zresztą właściwie nie był potrzebny. Czuła się słaba jak kociak.

Usłyszała rytmiczny odgłos, jakby coś wgryzało się w drewno.

Maleńkie metalowe ostrze przebiło się przez dno tuż przed jej nosem i wysunęło na cal.

I ktoś zaczął mówić. Głosy wydawały się odległe i zniekształcone, być może tylko wilkołak potrafił je usłyszeć, ale gdzieś pod łapami naprawdę rozbrzmiewały słowa.

— …możecie już nie pedałować, kapralu Nobbs.

Jestem wykończony, sierżancie. Jest coś do jedzenia?

Jest jeszcze ta kiełbasa czosnkowa. Albo ser. Albo zimna fasola.

Siedzimy w puszce bez powietrza i mamy jeść ser? Nie chce nawet wspominać o fasoli.

Bardzo mi przykro, panowie. Spieszyliśmy się i musiałem zabrać żywność, która się nie psuje.

Tyle że robi się tu trochę… duszno, jeśli rozumie pan, o co mi chodzi.

Jak tylko się ściemni, — wypuszczę linę; potem możemy się wynurzyć i wziąć powietrze.

Byle pozbyć się tego, które już mamy. O to tylko mi chodzi.

Angua zmarszczyła czoło, próbując coś z tego zrozumieć. Głosy były znajome. Choć stłumione, potrafiła rozpoznać tony. Przez mgły zwierzęcego umysłu przebijało niejasne wrażenie: przyjaciele.

Imiona. Niektóre z tych głosów miały… imiona.

Myślenie stawało się coraz trudniejsze — srebro działało. Ale jeśli przestanie myśleć, może zapomnieć, jak znowu zacząć.

Patrzyła na metalowy szpic. Metal… z ostrymi krawędziami.

Maleńka ludzka część jej mózgu wściekała się na wilczy mózg, próbując zmusić go do zrozumienia, co ma robić.


Było już po północy.

Marynarz z posterunku obserwacyjnego ukląkł przed 71-godzinnym Ahmedem i zadrżał.

— Wiem, co widziałem, wali — jęknął. — I inni też widzieli. Coś wynurzyło się za statkiem i zaczęło nas ścigać. Potwór!

Ahmed zerknął na kapitana, który wzruszył ramionami.

— Któż wie, wali, co spoczywa na morskim dnie?

— Jego oddech… — jęczał marynarz. — Z rykiem wypuścił dech niczym smród tysiąca wychodków. A potem przemówił!

— Doprawdy? — zdziwił się Ahmed. — To niezwykłe. Co powiedział?

— Nie rozumiałem. — Marynarz wykrzywił twarz, próbując ułożyć w głowie obce sylaby. — Brzmiało to jak… — Przełknął ślinę i dokończył: — „Na bogów, lepsze było wylatując, niż kiedy wlatywało, sierżancie”.

— I co te słowa dla ciebie znaczyły?

— Nie wiem, wali.

— Nie spędziłeś chyba zbyt długiego czasu w Ankh-Morpork?

— Nie, wali.

— Wracaj zatem na stanowisko.

Marynarz odszedł chwiejnym krokiem.

— Straciliśmy szybkość, wali — stwierdził kapitan.

— Może potwór morski chwycił nas za kil?

— Bawią cię te żarty, panie. Ale kto może zgadnąć, co rozbudziło wypłynięcie nowego lądu?

— Muszę sam to zobaczyć — uznał 71-godzinny Ahmed.

Przeszedł samotnie na rufę. Ciemne wody pluskały i chlupotały; lśniły fosforyzująco na obrzeżach kilwateru.

Patrzył długo. Ludzie, którzy nie potrafią obserwować, nie przetrwają długo na pustyni, gdzie cień w blasku księżyca może być po prostu cieniem albo kimś, kto skłonny jest pomóc człowiekowi w drodze do raju. D’regowie natrafiali na wiele cieni tej drugiej odmiany.

Sami siebie nie nazywali D’regami, choć ostatnio zwykle przyjmowali to określenie z dumą. Słowo to oznaczało „wroga”. Wroga wszystkich. A jeśli w pobliżu nie znalazł się nikt inny, byli wrogami dla siebie nawzajem.

Kiedy się skoncentrował, mógł odnieść wrażenie, że około pięćdziesięciu sążni za statkiem widzi jakiś ciemny kształt, niewiele wystający ponad wodę. Fale łamały się tam, gdzie nie powinno być fal. Wyglądało to, jakby za statkiem płynęła rafa.

No, no…

71-godzinny Ahmed nie był zabobonny. Był za to przedbobonny, co stawiało go w szeregach mniejszości wśród ludzi. Nie wierzył w prawdy, w które wierzyli wszyscy inni, a które mimo to nie były prawdziwe. Wierzył za to w prawdy, które są prawdziwe, chociaż w nie nikt inny nie wierzy. Wiele istnieje takich przedbobonów, od „Szybciej się zagoi, jeśli nie będziesz w tym grzebał” aż po „Pewne rzeczy zwyczajnie się zdarzają”.

W tej chwili nie był skłonny uwierzyć w morskie potwory, zwłaszcza takie, które mówią językiem Ankh-Morpork. Wierzył jednak, że wiele jest na świecie zjawisk, o których nic nie wie.

W oddali widział światła innego statku. Chyba ich nie doganiał.

Ten statek niepokoił go o wiele bardziej.

71-godzinny Ahmed sięgnął w ciemności ponad ramieniem i ścisnął w dłoni rękojeść miecza.

Ponad nim skrzypiał na wietrze główny żagiel.


Sierżant Colon wiedział, że oto nadeszła jedna z najbardziej niebezpiecznych chwil w jego karierze.

Nic nie mógł poradzić. Nie miał żadnych możliwości.

— Eee… Jeżeli dodam to L i to A, i to M, i to drugie A — powiedział, a pot ściekał mu po różowych policzkach — mogę wykorzystać to P i ułożyć „lampa”… A to mi daje… Jak nazywasz te niebieskie kwadraty, Len?

— To kwadrat Trzy Razy Wartość Tej Litery — wyjaśnił Leonard z Quirmu.

— Znakomicie, sierżancie — pochwalił Vetinari. — Wydaje mi się, że objął pan prowadzenie.

— No… wydaje mi się, że faktycznie, panie — pisnął sierżant Colon.

— Jednakże stwierdzam, że pozostawił mi pan możliwość wykorzystania moich N, I, E oraz R, Ó, W, N, Y — ciągnął Patrycjusz — co przypadkiem pozwala mi zająć ten kwadrat Trzy Razy Całe Słowo i, jak sądzę, daje wygraną.

Sierżant Colon osunął się z ulgą.

— Znakomita gra, Leonardzie — pochwalił Vetinari. — Mówiłeś, że jak się nazywa?

— Nazwałem ją Grą Budowania Słów z Liter, które Zostały Całkiem Pomieszane, panie.

— A tak. Oczywiście. Bardzo sprytnie.

— Hm… a ja mam trzy punkty — wymamrotał Nobby. — I to były zupełnie dobre słowa, których nie pozwoliliście mi ułożyć.

— Jestem pewien, że dżentelmeni nie chcieliby znać tych słów — stwierdził surowo Colon.

— Miałbym dziesięć punktów za X.

Leonard uniósł głowę.

— Dziwne. Mam wrażenie, że się nie poruszamy.

Sięgnął do góry i otworzył właz. Do wnętrza wlało się wilgotne nocne powietrze, a wraz z nim głosy, dość bliskie i rozbrzmiewające donośnie, jak zwykle głosy niosące się nad wodą.

— Barbarzyńskie klatchiańskie gadanie — burknął Colon. — O czym oni bełkoczą, panie?

— „Co za bratanek wielbłąda poprzecinał takielunek?” — powiedział Vetinari. — „Nie tylko liny, popatrzcie na żagiel… Niech który pomoże…”

— Nie wiedziałem, że znasz klatchiański, panie.

— Ani słowa — zapewnił lord Vetinari.

— Ale przecież…

— Wcale nie — oświadczył chłodno.

— No… dobrze…

— Gdzie jesteśmy, Leonardzie?

— No więc, tego… Moje gwiezdne mapy są nieaktualne, oczywiście, ale jeśli zechcesz poczekać do wschodu, to wynalazłem aparat do ustalania pozycji w stosunku do słońca oraz skonstruowałem dostatecznie precyzyjny zegar…

— Gdzie jesteśmy teraz, Leonardzie?

— No… myślę, że pośrodku Okrągłego Morza.

— W samym środku?

— Całkiem blisko, moim zdaniem. Jeśli tylko uda mi się zmierzyć prędkość wiatru…

— W takim razie Leshp powinien znajdować się w pobliżu?

— Tak. Trzeba…

— Dobrze. Odczep nas zatem od tego najwyraźniej unieruchomionego statku, póki wciąż jeszcze mamy osłonę ciemności, a rano chciałbym obejrzeć tę kłopotliwą wyspę. Tymczasem zaś proponuję, żebyśmy wszyscy trochę się przespali.

Sierżant Colon nie spał dobrze. Po części dlatego, że kilkakrotnie budziło go piłowanie i stuki z przedniej części Okrętu, po części zaś dlatego, że woda kapała mu na głowę. Głównie jednak z tego powodu, że przerwa w fizycznym wysiłku sprawiła, iż zaczął rozważać swoje położenie.

Czasami otwierał oczy i widział zgarbioną nad rysunkami Leonarda wychudzoną sylwetkę w blasku świecy. Patrycjusz czytał, robił notatki…

Colon znalazł się w bliskim sąsiedztwie człowieka, którego bała się nawet Gildia Skrytobójców, innego człowieka, skłonnego nie spać całą noc, by wynaleźć budzik, który zbudzi go rankiem, oraz człowieka, który nigdy świadomie nie zmienił bielizny.

I w dodatku znalazł się na morzu.

Spróbował dojrzeć jasne strony tej sytuacji. Jaki był główny powód jego nienawiści do łodzi? Fakt, że tonęły, prawda? Ale ta miała tonięcie wbudowane od samego początku, prawda? I nie musiał oglądać rozkołysanych fal, bo wiedział, że są już nad nim.

Wszystko to było logiczne. Tyle że wcale nie dodawało otuchy.

Kiedy obudził się znowu, usłyszał dobiegające z drugiego końca Okrętu słabe głosy.

— …nie rozumiem, panie. Dlaczego oni?

— Robią, co im się każe, skłonni są wierzyć w ostatnie zdanie, jakie usłyszeli, nie są dość bystrzy, by zadawać pytania, i posiadają pewną niewzruszoną lojalność, dostępną tym, których nie obciąża zbytnio inteligencja.

— Chyba rzeczywiście, panie.

— Tacy ludzie są cenni, możesz mi wierzyć.

Sierżant Colon przewrócił się na drugi bok i spróbował ułożyć się wygodniej. Dobrze, że nie jestem jednym z tych biedaków, pomyślał, zapadając w sen na łonie głębin. Jestem człowiekiem o wyjątkowych zaletach.


Vimes potrząsnął głową. W mroku ledwie dostrzegał światło rufowe klatchiańskiego statku.

— Doganiamy ich? — zapytał.

Kapitan Jenkins przytaknął.

— To możliwe. Wiele jest morza między nami.

— Czy na pewno wszystkie zbędne ładunki zostały wyrzucone za burtę?

— Tak! Chce pan jeszcze, żebym zgolił brodę?

Nad brzegiem ładowni pojawiła się twarz Marchewy.

— Wszyscy już ułożeni, sir.

— Dobrze.

— Ja też się wyciągnę na parę godzin, sir, jeśli to panu nie przeszkadza.

— Słucham, kapitanie?

— Położę się, sir.

— Ale… ale… — Vimes skinął w stronę ciemniejącego horyzontu. — Przecież ścigamy twoją dziewczynę! Między innymi — dodał.

— Tak, sir.

— Więc czy nie jesteś… To znaczy, jak możesz… chcesz… Kapitanie, chcecie teraz się zdrzemnąć?

— Żeby być wypoczęty, jak ich już dogonimy. Tak jest, sir. Gdybym przez całą noc patrzył tylko i się martwił, byłbym raczej mało użyteczny, kiedy ich złapiemy, sir.

To było rozsądne. Naprawdę rozsądne. Oczywiście, że rozsądne. Marchewa rzeczywiście usiadł i rozsądnie sobie wszystko przemyślał.

— I potrafisz jakoś zasnąć? — zapytał Vimes słabym głosem.

— O tak. Jestem to winien Angui.

— Aha. Cóż… w takim razie dobranoc.

Marchewa zniknął w ładowni.

— Wielkie nieba — szepnął Jenkins. — Czy on jest prawdziwy?

— Tak.

— No bo… czy pan też walnąłby w kimono, gdybyśmy pańską damę gonili na tamtym statku?

Vimes nie odpowiedział.

Jenkins parsknął drwiąco.

— Chociaż gdyby tam była lady Sybil, bardziej by się zanurzał…

— Uważaj, co… co na morzu. Żebyśmy nie wpadli na jakieś piekielne wieloryby albo coś innego — odparł Vimes i przeszedł na ostrzejszy koniec statku.

Marchewa, myślał. Gdyby ktoś go nie znał, toby nie uwierzył…

— Zwalniają, panie Vimes! — zawołał Jenkins.

— Co?

— Wydaje mi się, że zwalniają!

— Dobrze.

— A co chcecie zrobić, jak już ich dogonimy?

— No… — Właściwie to Vimes się nad tym nie zastanawiał. Ale dobrze pamiętał każdy marny drzeworyt, jaki kiedyś oglądał w książce o piratach. — Może przeskoczymy do nich na linach z jataganami w zębach? — zaproponował.

— Naprawdę? — zdziwił się Jenkins. — To dobre. Od lat nie widziałem, żeby ktoś to robił. Szczerze mówiąc, widziałem, jak ktoś to robił, tylko raz.

— Tak?

— Tak. Jakiś młody zobaczył to w książce, więc przeskoczył na wanty drugiego statku z jataganem trzymanym w zębach, tak jak pan mówi.

— I co?

— Napisaliśmy mu na trumnie: Harry Bez Czubka.

— Och…

— Nie wiem, czy oglądał pan kiedy jajko na miękko, kiedy weźmie pan nóż i…

— Dobrze, już rozumiem. A co pan sugeruje?

— Kotwiczki. Nie ma nic lepszego. Rzuca się je na drugi statek, tam się zaczepiają i po prostu ciągnie się je do siebie.

— A ma pan kotwiczki?

— O tak. Widziałem parę nawet dzisiaj.

— Dobrze. W takim razie…

— O ile pamiętam — ciągnął nieubłaganie Jenkins — było to wtedy, kiedy pański sierżant Detrytus wyrzucał towar za burtę i zapytał: „A co zrobić z tymi wygiętymi, hakowatymi rzeczami?”. Ktoś inny, nie pamiętam w tej chwili imienia, odpowiedział mu: „Tylko obciążają statek; rzucaj do wody”.

— Dlaczego pan nic nie mówił?

— Bo jakoś nie miałem ochoty. Tak dobrze wam szło.

— Niech pan mnie nie denerwuje, kapitanie. Bo każę pana zakuć w żelaza.

— Nie, tego pan nie zrobi, i zaraz panu powiem, dlaczego. Po pierwsze dlatego, że kiedy kapitan Marchewa powiedział „Te łańcuchy, sir… Co mam z nimi zrobić?”, pan…

— Niech no pan posłucha…

— …a po drugie, myślę sobie, że w ogóle się pan nie zna na statkach, jakież to smutne… My nie zakuwamy ludzi w żelaza, tylko bierzemy ich w łańcuchy. Wie pan, jak się splata grotabras? Bo ja nie. Całe to johoho nadaje się tylko dla szczurów lądowych, gdybyśmy w ogóle używali takiego określenia jak „szczur lądowy”. Zna pan różnicę między sterburtą a bekburtą? Ja nie znam. Nigdy nawet nie piłem sterburty. I żagle w łopoty!

— Czy nie raczej „żagle w łopot”?

— Byłem chory. — Jenkins zakręcił kołem sterowym. — W dodatku wieje niezły wiatr, a ja i moja załoga wiemy, jakie pociągać sznurki, żeby te duże prostokątne kawałki płótna działały jak należy. Gdyby pańscy ludzie tego spróbowali, szybko by pan odkrył, jak daleko jest do lądu.

— A jak daleko jest do lądu?

— W tym miejscu jakieś trzydzieści sążni.

Światła drugiego statku były wyraźnie bliższe.

— Bingely bingely biip!

— Niech mnie… Czego teraz chcesz? — burknął Vimes.

— Godzina dwudziesta… Eee… Uniknięcie cudem zamachu klatchiańskiego szpiega?

Vimes zesztywniał. Rozejrzał się nerwowo.

— Gdzie?

— Róg Browarnej i Broad-Wayu — odpowiedział śpiewnie demon.

Загрузка...