— Przecież mnie tam nie ma!

— No to jaki jest sens spotkania w tamtym miejscu? Po co w ogóle się staram? Mówiłeś, że chcesz wiedzieć, co powinieneś…

— Przecież nikt nie umawia się na spotkanie po to, żeby go zamordowali!

Demon zamilkł na chwilę, po czym zapytał drżącym głosem:

— Uważasz, że powinienem to umieścić na liście twoich zadań do wykonania?

— Znaczy: „Zadanie na dziś: zginąć”? Tak?

— Nie musisz się na mnie złościć tylko dlatego, że nie jesteś we właściwej linii czasowej!

— A to niby co ma znaczyć?

— Aha! Wiedziałem, że nie przeczytałeś instrukcji! Rozdział xvii-2(c) wyraźnie poucza, że trzymanie się własnej rzeczywistości jest bardzo istotne, w przeciwnym razie zasada nieoznaczoności mówi…

— Zapomnij, że pytałem, dobrze?

Vimes spojrzał gniewnie na Jenkinsa, a potem na odległy statek.

— Załatwimy to po mojemu. I nieważne, gdzie, u demona, jesteśmy — rzekł.

Podszedł do ładowni i ściągnął na bok pokrywę włazu.

— Detrytus!


Klatchiańscy marynarze walczyli z żaglem, do wtóru krzyków kapitana.

71-godzinny Ahmed nie krzyczał. Stał tylko z mieczem w dłoni i patrzył.

Podbiegł kapitan. Drżąc ze strachu, pokazał kawałek liny.

— Widzisz, wali? — zawołał. — Ktoś ją przeciął!

— A któż mógłby zrobić coś takiego? — zapytał cicho 71-godzinny Ahmed.

— Nie wiem, ale jeśli go złapię…

— Psy już nas prawie dopadły — przerwał mu Ahmed. — Ty i twoi ludzie musicie pracować szybciej.

— Kto mógł to zrobić? — zastanawiał się kapitan. — Byłeś tutaj, wali, jak mogli… — Jego spojrzenie przebiegło od przeciętej liny do miecza.

— Czy jest coś, co pragnąłbyś jeszcze powiedzieć? — zapytał Ahmed.

Kapitan nie osiągnął swej obecnej pozycji dzięki głupocie. Odwrócił się.

— Wciągać ten żagiel natychmiast, wy parszywe psie syny! — wrzasnął.

— Dobrze — pochwalił go 71-godzinny Ahmed.


Kusza Detrytusa była oryginalnie machiną oblężniczą z trzyosobową załogą. On jednak wyrzucił kołowrót jako zbędną komplikację i napinał ją ręcznie. Zwykle sam widok trolla, odciągającego jednym palcem cięciwę, wystarczał, by nawet zatwardziałych przestępców skłonić do kapitulacji.

Teraz Detrytus spojrzał z powątpiewaniem na dalekie światło.

— Szansa jedna na milion — stwierdził. — Trza bliżej.

— Traf tylko poniżej linii wodnej, żeby nie mogli odciąć liny — powiedział Vimes.

— Dobra. Dobra.

— Jakiś problem, sierżancie?

— Płyniemy do Klatchu, nie?

— No, w tamtym kierunku, owszem.

— Tylko że… zrobię się całkiem gupi w Klatchu, przez ten cały gorąc, nie?

— Mam nadzieję, Detrytus, że zatrzymamy ich, zanim tam dopłyniemy.

— Nie chcę być gupi. Wiem, co ludzie gadają: troll Detrytus, tępy jak…

— …ceglany sandwicz… — mruknął Vimes, wpatrując się w światło.

— No. Tylko żem słyszał, że na pustyni się robi bardzo strasznie gorąco…

Wyglądał tak żałośnie, że Vimes pocieszająco klepnął go po ramieniu.

— Więc zatrzymajmy ich zaraz, co? — powiedział, potrząsając dłonią, bo zabolała.

Ścigany statek był już tak blisko, że na pokładzie widzieli pracujących gorączkowo marynarzy. Główny żagiel wydymał się w świetle lamp.

Detrytus uniósł kuszę.

Kula niebieskozielonego światła rozjarzyła się na grocie strzały. Troll wytrzeszczył oczy.

Zielony płomień zbiegł po maszcie, a kiedy dotarł do podstawy, rozprysnął się na dziesiątki zielonych kul, które trzaskając i sypiąc iskrami, toczyły się po pokładzie.

— To magia? — spytał Detrytus.

Zielony płomień skwierczał głośno na jego hełmie.

— Co to takiego, Jenkins? — zapytał Vimes.

— To nie jest magia! To gorsze niż magia! — odparł kapitan i pobiegł na dziób. — Do roboty, chłopaki! Zrzucać mi te żagle, ale już!

— Zostawcie je na miejscu! — krzyknął Vimes.

— Wie pan, co to jest?

— Nawet żem nie poczuł, że ciepłe — stwierdził Detrytus, dźgając płomień na kuszy.

— Nie dotykaj tego! Nie dotykaj! To ognie świętego Ungulanta! Oznaczają, że wkrótce zginiemy w straszliwym sztormie!

Vimes uniósł wzrok. Chmury pędziły po… nie, raczej wylewały się na niebo w wielkich, poskręcanych kłębach, jak gdyby ktoś lał do wody atrament. Między nimi rozbłyskiwało błękitne światło. Statek szarpnął.

— Słuchajcie, musimy zrzucić trochę żagli! — krzyczał Jenkins. — To jedyny sposób…

— Niech nikt niczego nie rusza! — huknął Vimes. Zielone ognie sunęły teraz po wierzchołkach fal. — Detrytus, aresztujesz każdego, kto spróbuje czegoś dotykać!

— Dobra!

— Chcemy przecież płynąć szybciej — wyjaśnił Vimes, przekrzykując szum fal i daleki łoskot gromów.

Jenkins rozdziawił usta. Pokład skoczył im pod nogami.

— Oszalałeś! Masz pojęcie, co się dzieje ze statkiem, który próbuje… Nie, nie masz żadnego pojęcia, co? To nie jest zwyczajna burza! Trzeba płynąć ostrożnie! Nie da się żeglować przed jej frontem!

Coś śliskiego spadło Detrytusowi na głowę, odbiło się na pokład i próbowało odpełznąć.

— A teraz pada rybami! — jęknął Jenkins.

Chmury tworzyły żółtą mgłę, bez przerwy rozjaśnianą błyskawicami. I zrobiło się ciepło. To chyba było najdziwniejsze. Wiatr wył jak worek pełen kotów, a fale tworzyły wysokie ściany po obu stronach statku, ale powietrze było ciepłe jak z piekarnika.

— Patrzcie, nawet Klatchianie refują żagle! — zawołał Jenkins wśród deszczu krewetek.

— Dobrze! Dogonimy ich!

— Wariat! Auuć!

Coś twardego odbiło mu się od kapelusza, uderzyło o burtę i potoczyło się Vimesowi do stóp.

Była to mosiężna gałka.

— Och, nie! — załkał Jenkins, osłaniając głowę rękami. — Znowu te przeklęte łóżka!


Kapitan klatchiańskiego statku, jeśli znalazł się w pobliżu 71-godzinnego Ahmeda, nie był człowiekiem kłótliwym. Patrzył tylko na trzeszczące żagle i obliczał swoje szanse trafienia do raju.

— Może ten pies, który odciął żagiel, zrobił nam przysługę! — zawołał, przekrzykując wichurę.

Chwilowe rozbłyski wyładowań ukazywały za rufą rozjarzony zielonym blaskiem statek. Ahmed spojrzał na zimny ogień spływający z ich własnych masztów.

— Czy widzisz to światło na samej granicy płomieni? — zapytał.

— Panie…?

— Widzisz czy nie?

— No… nie.

— Oczywiście, że nie możesz zobaczyć. Ale czy widzisz, gdzie światła nie ma?

Kapitan posłusznie raz jeszcze się przyjrzał. Kiedy syczące zielone płomienie falowały na wietrze, zdawało się, że obramowane są… jakby ciemnością, ruchomą czarną dziurą w przestrzeni.

— To oktaryna! — krzyknął Ahmed, gdy kolejna fala przelała się na pokład. — Tylko magowie mogą ją zobaczyć! W tej burzy jest magia! Dlatego pogoda jest taka fatalna!


Statek zajęczał na wszystkich spojeniach, kiedy znowu uderzył w fale.

— Wyskakujemy z wody! — szlochał Jenkins. — Przelatujemy tylko od szczytu do szczytu!

— Dobrze! Nie będzie tak huśtać! — zawołał Vimes. — Powinniśmy teraz przyspieszyć, kiedy już wyrzuciliśmy łóżka za burtę! Często pada tu łóżkami?

— A jak myślisz?

— Nie jestem człowiekiem morza!

— Nie! Deszcze łóżek nie są codziennym zjawiskiem! Ani węglarek! — dodał Jenkins, kiedy coś czarnego uderzyło o reling i spadło do wody. — Zwykle mamy tu normalne opady! Deszcz! Śnieg! Grad! Ryby!

Kolejny szkwał dmuchnął nad rozkołysanym statkiem, i nagle cały pokład pokrył się błyszczącym srebrem.

— Wracamy do ryb! — krzyknął Vimes. — To chyba lepiej?

— Nie! Gorzej!

— Czemu?

Jenkins podniósł puszkę.

— Bo to sardynki!

Statek opadł na następną falę, stęknął i wzleciał ponownie.

Zimny, zielony ogień był wszędzie. Każdy gwóźdź w pokładzie strzelał zielonym płomieniem, każdą linę czy drabinkę otaczała zielona obwódka.

Vimesa ogarnęło nagle uczucie, że ten ogień trzyma statek w całości. Wcale nie był przekonany, że to tylko światło. Płomienie przemieszczały się nazbyt celowo. Skwierczały, ale nie parzyły. Zupełnie jakby miały świetną zabawę…

Statek wylądował. Woda przelała się nad Vimesem.

— Kapitanie Jenkins!

— Słucham?

— Po co się bawimy tym kołem? Przecież ster nie sięga wody!

Puścili. Szprychy zamigotały przez moment, a potem znieruchomiały, kiedy oplótł je ogień.

Potem zaczęły padać ciastka.


Strażnicy usiłowali poukładać się wygodnie w ładowni, mieli jednak spore trudności. Przede wszystkim nie było żadnego obszaru podłogi, który w pewnym momencie każdych dziesięciu sekund nie stawał się obszarem ściany.

Mimo to ktoś chrapał.

— Jak ktokolwiek może spać w takich warunkach? — odezwał się Reg Shoe.

— Kapitan Marchewa może — wyjaśniła Cudo.

Stukała w coś toporem.

Marchewa wklinował się w kąt. Od czasu do czasu mamrotał cicho i zmieniał pozycję.

— Jak dziecko. Nie mam pojęcia, jak mu się to udaje — powiedział Reg. — Lada chwila ta łódź się rozleci.

— Tak, ale to cię chyba nie martwi, nie? — zapytał Detrytus. — Z takiego powodu, że i tak nie żyjesz.

— Co z tego? Skończę na dnie morza, po kolana w odchodach wielorybów. I będzie mnie czekać długi spacer do domu, w ciemnościach. Że nie wspomnę nawet, jakie będę miał kłopoty, jeśli jakiś rekin spróbuje mnie zjeść.

— Nie lękam się — wtrącił funkcjonariusz Wizytuj. — Według Testamentu Mezereka, rybak Nonpo spędził cztery dni w brzuchu ogromnej ryby.

Nastało milczenie i grom wydał się niezwykle głośny.

— Kocioł, mowa tu o cudzie? — upewnił się w końcu Reg. — Czy tylko o bardzo powolnym procesie trawiennym?

— Lepiej byś uczynił, martwiąc się o stan swojej duszy nieśmiertelnej, niż robiąc sobie żarty — odparł surowo funkcjonariusz Wizytuj.

— Właściwie to martwi mnie raczej stan mojego nieśmiertelnego ciała.

— Mam tutaj ulotkę, która przyniesie ci znaczną…

— Kocioł, czy jest dość duża, żeby z niej zrobić stateczek, który nas wszystkich uratuje?

Funkcjonariusz Wizytuj wykorzystał okazję.

— Aha. Tak, metaforycznie rzecz ujmując, jest…

— Czy ten statek nie ma szalupy ratunkowej? — wtrąciła pospiesznie Cudo. — Jestem pewna, że ją widziałam, kiedy wchodziliśmy na pokład.

— Tak… szalupa… — mruknął Detrytus.

— Ktoś chce sardynkę? — zaproponowała krasnoludka. — Udało mi się otworzyć puszkę.

— Szalupa… — powtórzył Detrytus. Mówił jak ktoś odkrywający niemiłą prawdę. — Takie coś… dużego ciężkiego, co by nas spowalniało…?

— Tak. Widziałem ją, na pewno — oświadczył Reg.

— Tak… Była taka… — przyznał Detrytus. — To szalupa, tak?

— A już przynajmniej powinniśmy dopłynąć w jakieś osłonięte miejsce i rzucić kotwicę.

— Tak… kotwica — mruczał Detrytus. — To takie duże coś z takimi niby-hakami, tak?

— Oczywiście.

— Ciężkie coś?

— Naturalnie!

— Dobra. I… no… gdyby ktoś ją rzucił już dawno, z powodu, że była ciężka, to pewnie teraz nic by nie pomogło?

— Niespecjalnie.

Reg wyjrzał z ładowni. Niebo pokrywał przecinany ognistymi zygzakami brudnożółty dywan. Gromy huczały bez przerwy.

— Ciekawe, jak nisko spadł barometr — powiedział.

— Na samo dno — odparł ponuro Detrytus. — Możesz mi wierzyć.


Ostrożne otwieranie drzwi leżało w naturze D’regów. Zwykle po drugiej stronie stał wróg. Wcześniej czy później.

Zobaczył obrożę. Leżała na podłodze tuż obok niewielkiej fontanny wody, ciurkającej z kadłuba. Zaklął cicho.

Odczekał chwilę, a potem szybko pchnął drzwi. Stuknęły o ścianę.

— Nie chcę ci zrobić krzywdy — powiedział do mroku zęzy. — Gdybym miał taki zamiar, już byś…

Żałowała, że nie użyła formy wilka. Z wilkiem nie miałaby żadnych kłopotów — ale to właśnie był główny kłopot. Łatwo by wygrała, lecz potem byłaby nerwowa i wystraszona. Człowiek potrafi to opanować. Wilk niekoniecznie. Reagowałaby błędnie, panicznie, zwierzęco…

Popchnęła go mocno, zeskakując na podłogę znad drzwi, przekoziołkowała w tył, zatrzasnęła kajutę i przekręciła klucz.

Miecz przebił deski jak gorący nóż ciepły smalec.

Ktoś syknął tuż obok. Odwróciła się i zobaczyła dwóch ludzi trzymających sieć. Zarzuciliby ją na wilka. Ale nie spodziewali się nagiej kobiety. Nieoczekiwane pojawienie się nagiej kobiety zawsze skłania do przemyślenia najbliższych planów.

Kopnęła obu, mocno, i pobiegła w przeciwnym kierunku. Otworzyła pierwsze z brzegu drzwi, wpadła do środka i zatrzasnęła je za sobą.

To była kajuta z psami. Poderwały się, otworzyły pyski… i opadły znowu. Wilkołak posiada znaczną władzę nad innymi zwierzętami, niezależnie od formy, jaką przybrał. Co prawda jest to głównie władza nakazująca im kulić się i wyglądać na niejadalne.

Przebiegła obok psów i szarpnęła zasłonę nad koją.

Leżący tam mężczyzna otworzył oczy. Był Klatchianinem, ale bladym z bólu i osłabienia. Miał cienie pod oczami.

— Ach, umarłem — powiedział. — Umarłem i trafiłem do raju. Czy jesteś houri?

— Nie mam ochoty słuchać takich wyrażeń, bardzo dziękuję — odparła Angua. Wypraktykowanym ruchem rozdarła zasłonę na dwie części.

Miała niewielką przewagę nad męskimi wilkołakami — nagie kobiety rzadziej powodowały narzekania. Niestety, otrzymywały czasem bardzo stanowcze propozycje. Jakieś okrycie było więc niezbędne dla zachowania skromności i uniknięcia niewygodnych awansów. Dlatego przygotowanie prowizorycznego ubrania z czegokolwiek, co znalazło się pod ręką, stanowiło jedną z mniej znanych, ale ważnych umiejętności wilkołaków.

Angua znieruchomiała. Dla niewprawnego oka wszyscy Klatchianie wyglądają tak samo, lecz w końcu dla wilkołaka wszyscy ludzie też wyglądają tak samo — apetycznie. Ale ona umiała rozróżniać.

— Jesteś księciem Khufurahem?

— Tak. A ty…?

Ktoś kopniakiem otworzył drzwi. Angua skoczyła do okna i odrzuciła na bok sztabę blokującą okiennice. Strumień wody chlusnął do kajuty, zdołała jednak wspiąć się i wyjść na zewnątrz.

— Tylko przechodziłaś? — wymamrotał książę.

71-godzinny Ahmed podszedł do okna i wyjrzał. Wokół rozkołysanego statku pieniły się obramowane ogniem błękitnozielone fale. Nikt nie zdołałby się utrzymać na powierzchni.

Odwrócił głowę i spojrzał na burtę, gdzie Angua trzymała się zwisającej liny.

Zobaczyła, że do niej mrugnął. Potem odwrócił się i usłyszała jego słowa:

— Musiała utonąć. Wracajcie na stanowiska.

Po chwili na pokładzie trzasnął właz.


Słońce wzeszło na bezchmurnym niebie.

Patrzący, gdyby znalazł się w tamtym miejscu, dostrzegłby na maleńkim obszarze morza niewielką różnicę w ruchu fal.

Mógłby się nawet zastanowić nad kawałkiem wygiętej rury, która obracała się z cichym zgrzytem.

Gdyby zdołał przyłożyć do niej ucho, usłyszałby słowa:

— …pomysł podczas drzemki. Kawałek rury, dwa ukośne lusterka… Rozwiązanie naszych kłopotów z powietrzem i ze sterowaniem!

— Fascynujące. Rura do patrzenia, przez którą można oddychać.

— Na bogów! Skąd wiedziałeś, panie, że tak się nazywa?

— Zgadłem przypadkiem.

— Zaraz… Ktoś przerobił moje siedzenie przy pedałach! Jest teraz wygodne!

— A tak, kapralu. Zrobiłem kilka pomiarów, kiedy spaliście, i przebudowałem siodło, nadając mu lepszą konfigurację anatomiczną…

— Robiłeś pomiary?

— Tak, ja…

— A co z moimi regionami… siodłowymi?

— Proszę, nie ma się czym niepokoić, anatomia jest jedną z moich pasji…

— Naprawdę? To może na początek przestaniesz się pasjonować moją…

— Hej, widzę tam jakąś wyspę!

Rura przekręciła się z piskiem.

— Ach, to Leshp. Widzę ludzi. Do pedałów, panowie. Zbadajmy dno oceanu…

— Na pewno je poznamy, z nim przy sterach…

— Cicho bądź, Nobby.

Rura skryła się pod falami. Wypłynęła chmura bąbelków i dała się słyszeć wilgotna dyskusja, czyim zadaniem powinno być wkładanie korka. Po chwili kawałek morza, dotąd całkiem pusty, stał się jakoś jeszcze puściejszy.


Nie było żadnych ryb.

W takich chwilach Twardziel Jackson byłby gotów zjeść nawet ciekawą mątwę.

Ale morze było puste. I niedobrze pachniało. Musowało cicho. Twardziel Jackson widział rozpryskujące się na powierzchni bąbelki cuchnące siarką i zepsutymi jajami. Zgadywał, że wynurzenie nowego lądu musiało poruszyć bardzo dużo mułu. Efekt byłby fatalny nawet na dnie stawu, z tymi wszystkimi żabami, robalami i czym tam jeszcze, a tutaj przecież chodziło o morze…

Próbował zawrócić te myśli, ale wynurzały się z głębin jak… jak…

Dlaczego nie ma ryb? Owszem, w nocy szalał sztorm, ale zwykle w tych okolicach łatwiej się łowi po burzy, gdyż… przywołuje…

Tratwa się zakołysała.

Zaczynał myśleć, że może lepiej by było wrócić do domu. Ale wtedy musiałby nową ziemię zostawić Klatchianom. Nie, po jego trupie!

Zdradziecki wewnętrzny głos powiedział: To zabawne, ale nigdy nie znaleźli trupa pana Honga. W każdym razie większości ważnych części.

— Myślę sobie, myślę, tak myślę, że chyba będziemy już wracać — rzekł do syna.

— Jasne, tato. Na kolejny obiad z małży i wodorostów?

— Nie ma nic złego w wodorostach — zapewnił Jackson. — Pełno w nich pożywnych… wodorostów. I zawierają żelazo. Dobre dla zdrowia, synu.

— No to czemu nie ugotujemy kotwicy?

— Nie pyskuj.

— Klatchianie mają chleb — powiedział Les. — Przywieźli ze sobą mąkę. I mają drewno na opał.

Był to drażliwy temat. Próby doprowadzenia wodorostów do zapłonu jakoś się nie powiodły.

— Tak, ale ich chleb by ci nie smakował — zapewnił Jackson. — Jest całkiem płaski i nie ma przyzwoitej skórki…

Wiatr przyniósł nad wodą zapach. Była w nim sugestia korzennych przypraw.

— Pieką chleb! Na naszej ziemi!

— Oni uważają, że to ich…

Jackson złapał złamaną deskę, której używał zamiast wiosła, i zaczął nią wściekle machać. Fakt, że tratwa pływała w kółko, złościł go jeszcze bardziej.

— Specjalnie przenieśli się blisko nas, żebyśmy czuli smród tego ich zagranicznego żarcia…

— Czemu się ślinisz, tato?

— A skąd niby mają drewno, jeśli wolno spytać?

— Myślę, że prąd znosi odłamki na ich stronę wyspy, tato.

— Widzisz? Kradną nasze drewno! Ha! No to zobaczymy…

— Ale przecież się zgodziliśmy, że tamten kawałek jest ich i…

Jackson przypomniał sobie w końcu, jak napędzać tratwę jednym wiosłem.

— To nie była umowa — oświadczył; pracująca szaleńczo deska pozostawiała ślad piany. — Tylko takie… ustalenie. Poza tym przecież nie stworzyli tego drewna. Samo przypłynęło. Przypadek w geografii. To bogactwo naturalne, nie należy do nikogo…

Tratwa uderzyła w coś, co zadźwięczało metalicznie. A przecież znajdowali się jeszcze z pięćdziesiąt sążni od skał…

Coś długiego i zakrzywionego wynurzyło się ze zgrzytem. Potem obracało się przez chwilę, aż koniec wskazał Jacksona.

— Bardzo przepraszam — zabrzmiał metaliczny, ale uprzejmy głos. — To jest Leshp, prawda?

Jacksona zaczęło drapać w krtani.

— Rozumiecie — ciągnął głos. — Woda jest mętna i pomyślałem, że może od dwudziestu minut poruszamy się w niewłaściwym kierunku.

— Leshp! — potwierdził Jackson nienaturalnie piskliwym głosem.

— To dobrze. Bardzo jestem wdzięczny. Życzę miłego dnia.

Rura powoli zanurzyła się w wodzie. Ostatni dźwięk, jaki z niej dobiegł wraz z rojem bąbelków, brzmiał:

— Zapomniałeś wsadzić ko…

Bąbelki zniknęły.

Po chwili odezwał się Les:

— Tato, co to…?

— To… nic ważnego — burknął jego ojciec. — Takie rzeczy się nie zdarzają.

Tratwa wystrzeliła do przodu. Można by za nią jeździć na nartach wodnych.


Jeszcze jedną ważną cechą Okrętu, myślał smętnie sierżant Colon, kiedy opadali w błękitny półmrok, było to, że nie dało się wybrać wody z zęzy. Cały był zęzą.

Pedałował ze stopami w wodzie i cierpiał równocześnie na klaustrofobię i agorafobię. Bał się naraz wszystkiego tu w środku i wszystkiego tam na zewnątrz. Rozmaite inne nieprzyjemne zjawiska przesuwały się obok, gdy Okręt opadał wzdłuż skalnej ściany. Powiewały czułki. Wystawały kleszcze. Jakieś… stworzenia wbiegały między falujące rośliny. Wielkie małże obserwowały go swymi wargami.

Okręt zatrzeszczał.

— Sierżancie… — odezwał się Nobby, kiedy tak podziwiali cuda głębin.

— Tak, Nobby?

— Podobno każda najmniejsza cząstka ciała człowieka wymienia się co siedem lat.

— Powszechnie znany fakt.

— Właśnie. No więc… mam na prawym ramieniu taki tatuaż. Zrobiłem go sobie osiem lat temu. No i… jak to się dzieje, że on ciągle tam jest?

Gigantyczne wodorosty w mroku wachlowały morze.

— Interesujący problem. — Colonowi lekko drżał głos. — Hm…

— Znaczy, rozumiem, napływają nowe kawałeczki skóry, ale wtedy powinna być przecież całkiem świeża i różowa.

Obok przepłynęła ryba z nosem jak piła. Otoczony przez wszystkie swoje lęki, sierżant Colon usiłował szybko myśleć.

— Dzieje się tak — powiedział — bo te kawałki niebieskiej skóry są zastępowane przez inne kawałki niebieskiej skóry. Z tatuaży innych ludzi.

— Czyli… mam teraz tatuaże innych ludzi?

— No… tak.

— Dziwne, bo ciągle wygląda jak mój. Takie same skrzyżowane sztylety i WAMA.

— Wama?

— Miało być „Mama”, ale zemdlałem, a Ned Igła nie zauważył, że leżę nogami do góry.

— Wydaje mi się, że to dość łatwo zauważyć…

— Też był narąbany. Wie pan przecież, sierżancie, tatuaż tylko wtedy się liczy, kiedy człowiek nie wie, skąd się wziął.

Leonard i Patrycjusz oglądali podwodne pejzaże.

— Czego oni szukają? — zainteresował się Colon.

— Leonard ciągle mówi o jakichś hieroglifach — odparł Nobby. — Co to takiego, sierżancie?

Colon zawahał się, ale nie na długo.

— To rodzaj mięczaków, kapralu.

— O żeż, pan to wie wszystko, sierżancie — stwierdził Nobby z podziwem. — Więc to są te hieroglify? Łatwo im być hieroicznymi tutaj, bo przecież prawdziwe potwory żyją głębiej. Tam na pewno są strachioglify.

W uśmiechu Nobby’ego było coś irytującego. Sierżant Colon postanowił zaryzykować.

— Nie opowiadaj głupot, Nobby. Strachioglify głębiej, bo… O bogowie…

— Przepraszam, sierżancie.

— Wszyscy wiedzą, że w tych wodach nie ma żadnych strachioglifów!

Para ciekawych mątw przyglądała im się z ciekawością.


Statek Jenkinsa był teraz unoszącym się na wodzie wrakiem. Kilka żagli zwisało w strzępach. Takielunek oraz inne liny, których marynarskich nazw Vimes odmówił zapamiętania, pokrywały pokład i wlokły się za statkiem po wodzie. Żagle, które jeszcze pozostały, popychały ich w rześkiej bryzie. Na szczycie masztu obserwator pochylił się i przyłożył dłonie do ust.

— Ziemia! Ahoj!

— Nawet ja ją widzę — mruknął Vimes. — Dlaczego on tak krzyczy?

— Na szczęście — odparł Jenkins. Wytężył wzrok w lekkiej mgiełce. — Ale pański przyjaciel nie płynie do Gebry. Ciekawe, dokąd zmierza.

Vimes spojrzał na jasnożółtą ścianę na horyzoncie, po czym zwrócił się do Marchewy.

— Wydostaniemy ją, nie bój się.

— Nie boję się, sir — zapewnił Marchewa. — Chociaż jestem bardzo zatroskany.

Vimes bezradnie machnął ręką.

— Wszyscy cali i zdrowi? Nastroje dobre?

— Bardzo poprawiłoby to morale, sir, gdyby wygłosił pan kilka słów.

Straszliwy regiment strażników ustawił się na pokładzie; mrugali niepewnie w blasku słońca. O bogowie… — westchnął komendant w duchu. Jeden krasnolud, jeden człowiek wychowywany jak krasnolud, który myśli niczym chodzący podręcznik etykiety, jeden zombi, jeden troll, ja i… o nie… jeden fanatyk religijny…

Funkcjonariusz Wizytuj zasalutował.

— Mogę coś powiedzieć, sir?

— Jasne — zgodził się Vimes.

— Chcę z satysfakcją poinformować, że nasza misja najwyraźniej zyskała boską aprobatę, sir. Chodzi mi konkretnie o deszcz sardynek, który dodał nam sił w czarnej godzinie.

— No, byliśmy trochę głodni, ale nie powiedziałbym, żeby to aż czarna godzina…

— Z całym szacunkiem, sir — odparł stanowczo Wizytuj — wzorzec jest całkiem wyraźny. Tak jest. Sykoolitom, ściganym w dziczy przez offleriańskich Mitolitów, przywrócił siły deszcz niebiańskich ciasteczek, sir. Czekoladowych.

— Całkiem naturalne zjawisko — mruknął funkcjonariusz Shoe. — Pewnie wiatr je porwał ze straganu jakiegoś piekarza…

Wizytuj rzucił mu gniewne spojrzenie i kontynuował:

— A Murmurianie, zapędzeni w góry przez plemiona Miskmiku, nie przetrwaliby, gdyby nie cudowny deszcz słoni, sir…

— Słoni?

— No… jednego słonia, sir — ustąpił Wizytuj. — Ale się rozprysnął.

— Całkiem naturalne zjawisko — stwierdził funkcjonariusz Shoe. — Pewnie jakiś podmuch wiatru porwał słonia i…

— A kiedy Cztery Plemiona cierpiały pragnienie na pustyni, sir, z Khanli przyszedł w sukurs niespodziewany i nadprzyrodzony deszcz deszczu, sir.

— Deszcz deszczu? — powtórzył Vimes, niemal zahipnotyzowany absolutną pewnością Wizytuja.

— Całkiem naturalne zjawisko — parsknął Reg Shoe. — Prawdopodobnie woda wyparowała z oceanu, para uniosła się do góry, trafiła na chłodniejsze powietrze, nastąpiła kondensacja wokół mikroskopijnych cząsteczek, po czym opad… — Przerwał na chwilę, nim dokończył z irytacją: — Zresztą i tak w to nie wierzę.

— A zatem… które konkretnie bóstwo wspiera naszą sprawę? — spytał z nadzieją Vimes.

— Natychmiast pana poinformuję, sir, gdy tylko zdołam to ustalić.

— Ehm… bardzo dobrze, funkcjonariuszu. — Vimes cofnął się o krok. — Nie chcę udawać, że to będzie łatwe — powiedział głośno. — Ale celem naszej misji jest doścignięcie Angui i tego drania Ahmeda, a następnie wyciśnięcie z niego prawdy. Niestety, oznacza to, że musimy go śledzić w jego własnym kraju, z którym znajdujemy się w stanie wojny. W rezultacie z pewnością napotkamy na drodze kilka barier. Ale nie pozwolimy chyba, by perspektywa tortur i śmierci wzbudziła nasz niepokój, prawda?

— Fortuna sprzyja odważnym, sir — stwierdził z przekonaniem Marchewa.

— Dobrze. Bardzo dobrze. Miło mi to słyszeć, kapitanie. A jaki jest jej stosunek do ciężko uzbrojonych, dobrze wyszkolonych i niezwykle licznych armii?

— Och, nikt jeszcze nigdy nie słyszał, by Fortuna im sprzyjała, sir.

— Według generała Tacticusa dzieje się tak dlatego, że same sobie sprzyjają — odparł Vimes. Otworzył podarty tomik. Liczne kawałki papieru i sznurka służyły za zakładki. — Owszem, moi drodzy, generał ma coś do powiedzenia w kwestii uniknięcia klęski, kiedy wrogowie mają przewagę liczebną, uzbrojenia i pozycji. Mówi… — Przewrócił kartkę. — „Nie stawaj do bitwy”.

— Całkiem mądry gość — przyznał Jenkins. Wskazał żółte masy na horyzoncie. — Widzicie to wszystko w powietrzu? — zapytał. — Jak myślicie, co to jest?

— Mgła? — zgadywał Vimes.

— Ha! Tak, klatchiańska mgła! To burza piaskowa! Piasek unosi się przez cały czas. Złośliwe paskudztwo. Gdyby kto chciał naostrzyć miecz, wystarczy potrzymać go w powietrzu.

— Hm…

— Zresztą to nawet lepiej, bo gdyby nie piasek, zobaczylibyście Mount Gebra. A poniżej leży coś, co nazywają Pięścią Gebry. To miasteczko, ale stoi w nim wściekle wielki fort z grubymi na trzydzieści stóp murami. Sam jest jak wielkie miasto. W środku ma miejsce dla tysięcy zbrojnych, słoni bojowych, wojskowych wielbłądów i wszystkiego. I gdybyście to zobaczyli, kazalibyście mi natychmiast zawracać. I co wasz sławny generał ma do powiedzenia w takiej sytuacji, co?

— Chyba coś takiego znalazłem… — zastanowił się Vimes. Przewrócił następną kartkę. — A tak. Mówi: „Po pierwszej bitwie o Sto Lat sformułowałem zasadę, która dobrze mi służyła w innych bitwach. Brzmi ona: jeśli przeciwnik ma niezdobytą twierdzę, dopilnuj, żeby w niej został”.

— To rzeczywiście bardzo pomocne — mruknął Jenkins.

Vimes wsunął książkę do kieszeni.

— Czyli, funkcjonariuszu Wizytuj, jakiś bóg jest po naszej stronie, tak?

— Z całą pewnością, sir.

— Ale prawdopodobnie jakiś bóg jest też po ich stronie?

— Jest duża szansa, sir. Po każdej stronie jest jakiś bóg.

— Miejmy zatem nadzieję, że się zrównoważą.


Klatchiańska szalupa opadła na wodę z najdelikatniejszym pluskiem. 71-godzinny Ahmed stał przy kabestanie z mieczem w ręku, co sprawiało, że ludzie opuszczający szalupę naprawdę przykładali się do pracy.

Zwrócił się do kapitana.

— Kiedy już odpłyniemy, możesz skierować statek do Gebry.

Marynarz zadrżał.

— Co ja im powiem, wali?

— Powiedz prawdę… w końcu. Dowódca garnizonu to człowiek niskiego urodzenia i zechce cię trochę potorturować. Zachowaj prawdę do chwili, kiedy będzie ci potrzebna. To go bardzo ucieszy. Pomoże, jeśli wyznasz, że cię zmusiłem.

— Och, zrobię to. Powiem… powiem to kłamstwo — dodał szybko kapitan.

Ahmed kiwnął głową, zsunął się po linie do łodzi i odcumował ją od statku.

Cała załoga patrzyła, jak wiosłuje przez pas przyboju.

Nie był to przyjazny brzeg, ale raczej cmentarzysko wraków. Żebra rozbitych okrętów rozsypywały się na piasku. Kości, drewno i wysuszone wodorosty leżały w stosach na linii przypływu. Za nimi wyrastały wydmy prawdziwej pustyni. Nawet z tej odległości piasek kłuł w oczy i zgrzytał w zębach.

— Śmierć czeka na tej plaży — powiedział pierwszy oficer, mrugając nerwowo.

— Tak — zgodził się kapitan. — Właśnie wysiadł z szalupy.

Postać na plaży wydostała z łodzi drugiego, bezwładnego pasażera, i przeciągnęła go poza zasięg fal. Oficer wzniósł łuk.

— Mógłbym go stąd zabić, panie. Powiedz tylko słowo.

— Jak pewną masz rękę? Bo lepiej żeby naprawdę była pewna. Po pierwsze, jeśli chybisz, będziesz trupem. A po drugie, jeśli trafisz, też będziesz trupem. Spójrz wyżej.

Na dalekich wydmach, czarne na tle przesłoniętego piaskiem nieba, rozsypały się sylwetki jeźdźców. Oficer opuścił łuk.

— Skąd wiedzieli, że tu jesteśmy?

— Och, obserwują morze. D’regowie lubią porządne wraki nie mniej niż inni. Prawdę mówiąc, bardziej. O wiele bardziej.

Kiedy odeszli od burty, coś skoczyło ze statku i niemal bez plusku wpadło do wody.


Detrytus starał się ukryć w cieniu, ale w pobliżu nie było go zbyt wiele. Żar wylewał się z pustyni niczym z otwartego pieca.

— Zaraz będę gupi — mruczał troll.

Obserwator krzyknął głośno.

— Mówi, że ktoś się wspina na wydmy — powiedział Marchewa. — Niesie kogoś innego.

— Kobietę?

— Proszę posłuchać, sir. Znam Anguę. Nie należy do kobiet bezbronnych. Nie krzyczy o pomoc. Raczej skłania do tego innych.

— Cóż… skoro jesteś pewien… — Vimes zwrócił się do Jenkinsa.

— Nie warto już ścigać statku, kapitanie. Płyńcie do brzegu.

— Nie da się, szefie. To bardzo trudny brzeg, wiatr zawsze wieje od dziobu i są bardzo nieprzyjemne prądy. Kości wielu nieostrożnych żeglarzy bieleją na tych piaskach. Nie, zatrzymamy się raczej kawałek od brzegu, opuścicie… No, gdybyśmy mieli jeszcze szalupę, moglibyście ją opuścić… i rzucimy kotwicę, nie, skłamałem, okazała się za ciężka, prawda…

— Niech pan płynie prosto — rozkazał Vimes.

— Wszyscy zginiemy.

— Proszę o tym myśleć jak o mniejszym z dwóch zagrożeń.

— A jakie jest to większe?

Vimes dobył miecza.

— Ja.


Skrzypiąc cicho, Okręt sunął przez tajemnicze morskie głębiny. Leonard prawie cały czas wyglądał przez małe okienka; szczególnie interesowały go kawałki wodorostów, które dla sierżanta Colona wyglądały całkiem jak kawałki wodorostów.

— Zauważyliście te wąskie pasma pobielałego morszczynu pęcherzykowatego Dropleya?! — zawołał. — To te brunatne rośliny. Wspaniale rozrośnięte, co z pewnością uznacie za znaczące.

— Czy moglibyśmy na moment założyć, że w ostatnich latach zaniedbałem swoje studia nad wodorostami? — zaproponował Patrycjusz.

— Doprawdy? Wielka szkoda, panie. Chodzi o to, naturalnie, że pobielały morszczyn pęcherzykowaty Dropleya zwykle nie jest spotykany powyżej głębokości trzydziestu sążni, a tutaj jest najwyżej dziesięć.

— Aha. — Patrycjusz przejrzał plik rysunków Leonarda. — A te hieroglify… Alfabet znaków i kolorów. Kolory jako język… Cóż za fascynujący pomysł.

— Jako intensyfikator emocjonalny — poprawił go Leonard. — Ale oczywiście my także używamy czegoś w tym rodzaju. Czerwony oznacza gniew i tak dalej. Niestety, nigdy nie udało mi się tego przetłumaczyć.

— Kolory jako język… — mruczał Vetinari.

Sierżant Colon odchrząknął.

— Ja coś wiem o wodorostach, sir.

— Tak, sierżancie?

— Jeśli są mokre, sir, to będzie padać.

— Brawo, sierżancie — odpowiedział Patrycjusz, nie odwracając głowy. — Uważam za całkiem możliwe, że nigdy nie zapomnę, coście powiedzieli.

Colon rozpromienił się. Wniósł Wkład.

Szturchnął go Nobby.

— Co właściwie robimy tutaj, na dole, sierżancie? Znaczy, o co tu chodzi? Kręcimy się w kółko, oglądamy dziwne znaczki na skałach, wpływamy i wypływamy z jaskiń… a ten zapach, no…

— To nie ja — zastrzegł się sierżant Colon.

— Pachnie jakby… siarką…

Za oknem sunął do góry strumyk małych bąbelków.

— Na powierzchni też śmierdziało — ciągnął Nobby.

— Już prawie skończyliśmy, panowie — stwierdził lord Vetinari, odkładając papiery. — Ostatnie drobne przedsięwzięcie i możemy wracać na powierzchnię. Dobrze, Leonardzie… zabierz nas pod spód.

— Ehm… czy już nie jesteśmy pod spodem, sir? — zapytał Colon.

— Tylko pod morzem, sierżancie.

— Aha. No tak. — Sierżant przemyślał to należycie. — A można być jeszcze pod czymś innym?

— Tak, sierżancie. Teraz popłyniemy pod ląd.


Plaża była teraz o wiele bliżej. Strażnicy nie mogli nie dostrzec, że marynarze przebiegają szybko na zaokrąglony koniec statku i chwytają się dowolnych niedużych, lekkich, a przede wszystkim pływających obiektów, jakie tylko mogli znaleźć.

— Chyba podpłynęliśmy już dostatecznie blisko — uznał Vimes. — Tak. Proszę tu zatrzymać.

— Zatrzymać? A jak?

— Mnie niech pan nie pyta. Nie jestem żeglarzem. Są chyba jakieś hamulce?

Jenkins wytrzeszczył oczy.

— Ty… szczurze lądowy!

— Myślałem, że nie używacie tego określenia…

— Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś takiego jak wy! Wam się nawet wydaje, że dziób nazywamy ostrym koń…

Było to, jak zgodziła się potem cała załoga, jedno z najdziwniejszych lądowań w historii żeglarstwa. Nachylenie dna musiało być sprzyjające, pływy również, gdyż statek nie tyle dobił do brzegu, ile raczej wpłynął na plażę. Wynurzał się z wody, zdrapując o piasek małże z kilu. Wreszcie siły wiatru, wody, pędu i tarcia spotkały się razem w punkcie oznaczonym „przewrócić się wolno na bok”. Statek to uczynił, zyskując tytuł „najśmieszniejszego wraku świata”.

— No, mogło być gorzej — uznał Vimes, kiedy ucichły trzaski pękającego drewna. Wyplątał się z płótna i poprawił hełm tak spokojnie, jak tylko potrafił. Z przechylonej ładowni usłyszał stękania.

— To żeś ty, Cudo?

— Tak, Detrytus.

— To żem ja?

— Nie!

— Przepraszam.

Marchewa zsunął się po ukośnym pokładzie i zeskoczył na piasek. Zasalutował.

— Wszyscy obecni i lekko poobijani, sir. Czy mamy założyć przyczółek?

— Co?

— Musimy się okopać, sir.

Vimes rozejrzał się po plaży, jeśli to miło i słonecznie brzmiące słowo w ogóle się nadawało dla tej zakazanej łachy piasku. Tak naprawdę był to po prostu skraj lądu. Nic się tu nie poruszało, z wyjątkiem rozgrzanego powietrza oraz — w pewnej odległości — pary sępów.

— Po co? — zdziwił się.

— Żeby zająć pozycję obronną, sir. Tak zawsze robią żołnierze, sir.

Vimes zerknął na ptaki. Zbliżały się, podskakując trochę bokiem, gotowe ruszyć, gdy tylko ktoś będzie martwy przez parę dni. Potem zajrzał do Tacticusa. Przerzucał kartki, aż jego wzrok przyciągnęło słowo „przyczółek”.

— Tacticus pisze: „Jeśli chcesz, by twoi ludzie dużo czasu spędzali z łopatami, zachęć ich, by zajęli się ogrodnictwem”. Myślę zatem, że ruszymy naprzód. Nie mógł odejść zbyt daleko. Niedługo wrócimy.

Brodząc przez fale, Jenkins wyszedł na piasek. Nie wyglądał na zagniewanego. Był człowiekiem, który przepłynął już ognie gniewu i teraz znalazł się w spokojnej zatoczce poza nimi. Drżącym palcem wskazał swój rozbity statek.

— Maa… — powiedział.

— Jest w całkiem dobrym stanie, biorąc pod uwagę okoliczności — pocieszył go Vimes.

— Maa…?

— Na pewno pan i pańska doświadczona załoga potraficie doprowadzić go do porządku.

— Maa…

Jenkins i jego brodzący marynarze patrzyli w milczeniu, jak kolumna strażników, narzekając głośno, wspina się na zbocze wydmy. Po chwili załoga zebrała się w ciasną grupkę i pociągnęła losy. Kucharz, który w takich sytuacjach zawsze miał pecha, podszedł ostrożnie do kapitana.

— Proszę się nie martwić — powiedział. — Pewnie wśród całego tego wyrzuconego na piasek drewna znajdziemy porządne belki, a wtedy parę dni pracy z blokiem i talią powinno…

— Maa.

— Tylko… powinniśmy chyba zacząć od razu, bo powiedzieli, że niedługo wrócą…

— Oni nie wrócą! — zdenerwował się kapitan Jenkins. — Ich zapas wody nie wystarczy tam nawet na jeden dzień! Nie mają odpowiedniego sprzętu! A kiedy już stracą z oczu brzeg, całkiem się zgubią!

— No i dobrze!


Dotarcie na szczyt wydmy zajęło im pół godziny. Piasek był zdeptany, ale Vimes widział, jak szybko wiatr chwyta ziarnka i przysypuje ślady.

— Kopyta wielbłądów — stwierdził. — Cóż, wielbłądy nie biegają zbyt szybko. Chodźmy…

— Detrytus ma chyba poważne kłopoty, sir — zauważył Marchewa.

Troll stał oparty kostkami dłoni o ziemię. Silnik na jego hełmie chłodzącym zgrzytał i chrzęścił przez chwilę w suchym powietrzu, a potem znieruchomiał, gdy piasek dostał się do mechanizmu.

— Czuję gupi… — wymamrotał. — Mózg boli…

— Przytrzymaj mu tarczę nad głową — polecił Vimes. — Dajcie mu trochę cienia!

— On nie da rady, sir… Lepiej odesłać go do statku.

— Jest nam potrzebny! Cudo, powachluj go toporem!

W tym właśnie momencie piasek powstał i dobył setki mieczy.

— Bingely bingely biip! — odezwał się wesoły, choć trochę zduszony głosik. — Jedenasta zero zero, strzyżenie u… eee… To się zgadza, prawda?


Nie była duża… Bloki padającej budowli uderzyły o siebie w taki sposób, że utworzyły cysternę, którą deszcz wypełnił do połowy.

Twardziel Jackson klepnął syna w ramię.

— Świeża woda! Nareszcie! — zawołał. — Dobra robota, chłopcze!

— Wiesz, szukałem tych tak jakby malunków, tato, i wtedy…

— Tak, tak, obrazki ośmiornic, bardzo ładne — zgodził się Jackson. — Ha! Piłka teraz ich trafiła w stopę, nie ma co! To nasza woda, po naszej stronie wyspy, i chciałbym zobaczyć, jak te brudne dranie twierdzą inaczej! Niech sobie zatrzymają swoje drewno, a wodę wysysają z ryb!

— Jasne, tato — przyznał Les. — I możemy wymienić z nimi trochę wody na drewno i mąkę, tak?

Ojciec z wahaniem machnął ręką.

— Może. Ale nie warto się z tym spieszyć. Jesteśmy już blisko odkrycia wodorostu, który będzie się palił. Pomyśl, jakie są nasze dalekosiężne cele?

— Gotowanie posiłków i ogrzanie się? — zaproponował z nadzieją Les.

— No, początkowo… To oczywiste. Ale wiesz, chłopcze, jak to mówią: „Daj komuś ogień, a będzie mu ciepło przez jeden dzień, ale wrzuć go do ognia, a będzie mu ciepło do końca życia”. Rozumiesz, o co mi chodzi?

— Nie wydaje mi się, żeby takie było to powiedzenie…

— Chodzi mi o to, że możemy przetrwać na wodzie i surowych rybach przez… no, praktycznie przez wieczność. Ale tamci nie wytrzymają już długo bez świeżej wody. Jasne? I wtedy przyjdą do nas jak żebracy, jasne? A my będziemy dyktować warunki.

Objął syna za oporne ramiona i szerokim gestem wskazał okolicę.

— Widzisz, kiedy zaczynałem, nie miałem niczego oprócz starej łodzi, którą zostawił mi twój dziadek, ale…

— …harowałeś i oszczędzałeś… — podpowiedział ze znużeniem Les.

— …harowałem i oszczędzałem…

— …i zawsze potrafiłeś utrzymać się na powierzchni…

— …właśnie, zawsze potrafiłem utrzymać się na powierzchni…

— …i chciałeś mi zostawić coś, co… auu!

— Przestań się nabijać z ojca — oburzył się Jackson. — Bo przyłożę ci w drugie ucho. Rozejrzyj się. Widzisz tę ziemię? Widzisz?

— Widzę, tato.

— To kraina nowych możliwości.

— Tylko że nie ma tu świeżej wody, a gleba jest zasolona, tato, i brzydko pachnie.

— To zapach wolności, ot co.

— Ale cuchnie, jakby ktoś puścił wielkiego bąka, tato… auu!

— Czasami jeden i drugi zapach są całkiem do siebie podobne. Pamiętaj, chłopcze, myślę o twojej przyszłości.

Les spojrzał na całe akry gnijących wodorostów.

Uczył się, by zostać rybakiem jak ojciec, ponieważ ich rodzina zawsze się zajmowała rybołówstwem. Les miał zbyt zgodną naturę, by protestować, choć w rzeczywistości chciał zostać malarzem, jak jeszcze nikt w rodzinie. Zauważał pewne fakty i martwiły go, choć nie całkiem potrafiłby wyjaśnić dlaczego.

Te budynki nie wyglądały tak, jak powinny. Tu i tam pojawiały się fragmenty… no, architektury, jak morporskie kolumny albo klatchiańskie arkady. Jednak dodano je do budowli wyglądających, jakby bardzo niezręczni ludzie zwyczajnie poukładali kamienie jeden na drugim. W innych miejscach kamienne bloki stały na starszych ceglanych murach i wykładanych mozaikami podłogach. Nie miał pojęcia, kto wykonał te mozaiki, ale wyraźnie lubił wizerunki ośmiornic.

Lesa zaczynało ogarniać uczucie, że Morporczycy i Klatchianie, kłócący się, kto jest właścicielem tego fragmentu morskiego dna, postępują całkiem bezsensownie.

— Wiesz… ja też myślę o swojej przyszłości, tato — powiedział. — Naprawdę myślę.


Głęboko pod stopami Twardziela Jacksona Okręt wynurzył się na powierzchnię. Sierżant Colon odruchowo sięgnął do śrub mocujących pokrywę włazu.

— Proszę nie otwierać, sierżancie! — wykrzyknął Leonard, podrywając się z miejsca.

— Powietrze się robi dość zużyte, sir.

— Na zewnątrz jest gorsze.

— Gorsze niż tutaj?

— Jestem prawie pewien.

— Przecież jesteśmy na powierzchni!

— Na powierzchni wody, sierżancie, to prawda — odezwał się Vetinari.

Obok Nobby odkorkował aparat do wyglądania i wyjrzał.

— Jesteśmy w jaskini? — zapytał Colon.

— Eee… sierżancie… — wyjąkał Nobby.

— Kapitalne! Doskonale przemyślane — ocenił Vetinari. — Tak. Jaskinia. Można tak to określić.

— Eee… sierżancie… — powtórzył Nobby, szturchając Colona w bok. — To nie jest jaskinia. To coś większego od jaskini, sierżancie!

— Jak to? Chodzi ci o… pieczarę?

— Większe!

— Większe od pieczary? Bardziej jakby… wielka pieczara?

— Tak, to mniej więcej to — zgodził się Nobby, odsuwając oko od urządzenia. — Niech pan sam popatrzy, sierżancie.

Sierżant Colon zajrzał do rury.

Zamiast ciemności, której się właściwie spodziewał, zobaczył wrzące jak woda w rondlu morze. Zielone i żółte zygzaki błyskawic tańczyły nad powierzchnią, oświetlając daleką ścianę, która wyglądała raczej jak horyzont…

Rura obróciła się z piskiem. Jeśli to była pieczara, miała co najmniej kilka mil średnicy.

— Długo jeszcze? Jak sądzisz? — spytał lord Vetinari za jego plecami.

— Cóż, skała ma dużą zawartość pumeksu i tufów, bardzo lekkich, a kiedy już wypłynęła, nagromadzony gaz zaczął się ulatniać bardzo prędko z powodu rozprężania — odparł Leonard. — Nie wiem… może jeszcze tydzień… Potem, jak sądzę, trzeba będzie bardzo długiego czasu, zanim na nowo zbierze się wystarczająco wielki bąbel gazu…

— Co oni gadają, sierżancie? — spytał Nobby. — Ta wyspa pływa?

— Absolutnie wyjątkowe zjawisko — ciągnął Leonard. — Pomyślałbym, że to tylko legenda, gdybym nie zobaczył na własne oczy…

— Ależ oczywiście, że nie pływa — odpowiedział sierżant Colon. — Doprawdy, Nobby, jak w ogóle chcesz się czegoś dowiedzieć, skoro cały czas zadajesz takie głupie pytania? Ziemia jest cięższa od wody, prawda? Dlatego zawsze leży na dnie morza.

— No tak, ale on mówił o pumeksie, a moja babcia miała kostkę pumeksu, świetną do ścierania twardej skóry ze stóp w kąpieli, i ona pływała…

— Tak zdarza się w wannie, być może. Ale nie w rzeczywistości. To tylko takie zjawisko. Nie naprawdę. Zaraz jeszcze powiesz, że w niebie są kamienie.

— Tak, ale…

— Jestem sierżantem, Nobby.

— Tak jest, sierżancie.

— Przypomina mi to — podjął Leonard — morskie opowieści o gigantycznych żółwiach, które śpią na powierzchni, a marynarze sądzą, że to wyspa. Oczywiście nie ma tak małych gigantycznych żółwi.

— Wie pan, panie Quirm, to niesamowita łódź — oświadczył Nobby.

— Dziękuję.

— Założę się, że gdyby pan zechciał, mógłby pan nią rozbijać okręty.

Zapadło krępujące milczenie.

— Rzeczywiście bardzo ciekawe doświadczenie — stwierdził lord Vetinari, robiąc jakieś notatki. — A teraz, panowie, w dół i naprzód poproszę…


Strażnicy sięgnęli po broń.

— To D’regowie, sir — powiedział Marchewa. — Tylko że nic się nie zgadza…

— O co ci chodzi?

— Jeszcze nie zginęliśmy.

Patrzą na nas jak koty na myszy, pomyślał Vimes. Nie możemy uciec i nie możemy wygrać tej walki, a oni chcą się przekonać, co zrobimy.

— Co generał Tacticus ma do powiedzenia o takich sytuacjach? — spytał Marchewa.

Jest ich setka, myślał Vimes. A nas sześcioro. Tyle że Detrytus właśnie odpływa, nigdy nie wiadomo, jakiego przykazania Wizytuj akurat przestrzega, a Regowi często ręce odpadają, kiedy się zdenerwuje…

— Nie wiem — odparł. — Prawdopodobnie coś w stylu „Nie dopuszczaj do tego”.

— Dlaczego pan nie sprawdzi, sir? — zaproponował Marchewa, nie odrywając wzroku od patrzących czujnie D’regów.

— Co?

— Pytałem, czemu pan nie sprawdzi.

— W tej chwili?

— Może warto spróbować, sir.

— To szaleństwo, kapitanie.

— Tak, sir. D’regowie mają bardzo dziwaczne poglądy na temat osób szalonych.

Vimes sięgnął po książkę. Stojący najbliżej D’reg, oprócz uśmiechu niemal tak szerokiego i wygiętego jak jego miecz, miał dodatkowo także dumną postawę sugerującą wodzostwo. Na plecach wisiała mu wielka i stara kusza.

— Posłuchaj no! — powiedział Vimes. — Czy możemy odłożyć wszystko na chwilę? — Podszedł do D’rega, który wyglądał na bardzo zdziwionego, i machnął mu książką przed nosem. — To jest dzieło generała Tacticusa, nie wiem, czy w ogóle o nim słyszałeś, ale kiedyś było to całkiem znane nazwisko w tych okolicach, prawdopodobnie nawet zarżnął twojego prapraprapradziadka. Chciałbym tylko spojrzeć, co ma do powiedzenia o takich spotkaniach. Nie przeszkadza ci to, prawda?

Wódz D’regów wyraźnie był zaskoczony.

— To chwilę potrwa — tłumaczył Vimes. — Książka nie ma indeksu, ale chyba coś widziałem…

Wódz cofnął się o krok i zerknął na D’rega, który stał obok. Ten wzruszył ramionami.

— Tak sobie myślę, czy nie mógłbyś mi pomóc z tym słowem, o tutaj? — ciągnął Vimes.

Stanął przy wodzu i podsunął mu książkę pod nos. Uzyskał kolejny zdziwiony uśmiech.

To, co Vimes zrobił potem, znane jest w zaułkach Ankh-Morpork jako „przyjazny uścisk dłoni”. Składa się zasadniczo z wbicia rozmówcy łokcia w brzuch, potem uniesienia kolana na spotkanie z sunącą w dół brodą, zaciśnięcia zębów z bólu w kolanie i w kostce, a następnie wyrwania miecza i przyłożenia go do szyi D’rega, zanim zdąży dojść do siebie.

— A teraz, kapitanie — rzekł — chcę, żeby powiedział pan głośno i wyraźnie, że jeśli nie cofną się naprawdę daleko stąd, ten dżentelmen przy mnie będzie miał bardzo poważne prawne kłopoty.

— Panie komendancie, nie wydaje mi się…

— Zrób to!

Gdy Marchewa męczył się z tłumaczeniem, D’reg spojrzał Vimesowi w oczy. I ciągle się uśmiechał…

Vimes nie mógł ryzykować odwrócenia wzroku, wyczuł jednak wśród napastników pewne zaskoczenie i zamieszanie.

Potem, jak jeden mąż, zaatakowali.


Klatchiański kuter rybacki, którego kapitan wiedział, w którą stronę wieje wiatr, dotarł do portu w Al-Khali. Kapitan miał wrażenie, że mimo sprzyjających podmuchów nie osiąga takiej prędkości, jak powinien. Uznał, że to wina porastających kadłub muszli.


Vimes ocknął się z nosem pełnym wielbłąda. Istnieją wprawdzie gorsze przebudzenia, jednak nie tak wiele, jak mogłoby się wydawać.

Odwróciwszy głowę, co wymagało sporego wysiłku, ustalił, że wielbłąd siedzi na piasku. Sądząc po odgłosach, trawił coś wybuchowego.

Jak się tu znalazł… O bogowie…

Ale przecież powinno się udać. To klasyka. Trzeba zagrozić, że odetnie się głowę, a ciało zwyczajnie się poddaje. Tak reaguje każdy, prawda? Praktycznie rzecz biorąc, tak działa cywilizacja…

Cóż, w takim razie pewnie zadziałały różnice kulturowe.

Z drugiej strony jednak ciągle jeszcze żył. Według Marchewy znać D’regów przez pięć minut i wciąż zostawać przy życiu oznaczało, że człowieka bardzo, ale to bardzo lubią.

Ale z innej drugiej strony właśnie ich szefowi przyjaźnie uścisnął dłoń, co wpływa na stosunki między ludźmi, choć nie skłania do przyjaźni.

Ale nie ma sensu leżeć tak w poprzek siodła, ze związanymi rękami i nogami, i przez cały dzień konać od udaru słonecznego. Powinien znów stać się przywódcą swoich ludzi i zrobi to, jak tylko wypluje z ust tego wielbłąda.

— Bingely bingely biip!

— Tak? — spytał Vimes, szarpiąc więzy.

— Czy chciałbyś się dowiedzieć o spotkaniach, które opuściłeś?

— Nie! Próbuję rozwiązać jakoś te przeklęte sznury!

— Czy chcesz, żebym wpisał to na listę zadań do wykonania?

— Och, widzę, że się pan obudził, sir.

Brzmiało to jak głos Marchewy i były to akurat takie słowa, jakie by wypowiedział. Vimes spróbował się obejrzeć.

To, co zobaczył, było zasadniczo białym prześcieradłem, ale po chwili stało się twarzą Marchewy, odwróconą włosami w dół.

— Pytali, czy powinni pana rozwiązać, ale powiedziałem, że ostatnio brakuje panu wypoczynku, sir — ciągnął Marchewa.

— Kapitanie, ręce i nogi mi całkiem zdrętwiały… — zaczął Vimes.

— I wypoczywają. Dobre i tyle na początek, sir.

— Marchewa!

— Tak, sir?

— Chcę, żebyś bardzo uważnie wysłuchał rozkazu, który ci za chwilę wydam.

— Oczywiście, sir.

— Jak wiesz, zawsze zachęcałem swoich podkomendnych, żeby myśleli samodzielnie, zamiast ślepo wypełniać moje polecenia. Czasami jednak w każdej organizacji pojawia się konieczność, by instrukcje były realizowane co do litery i natychmiast.

— Zgadza się, sir.

— Rozwiąż mnie, ale już, bo wkrótce pożałujesz, że mnie rozwiązałeś!

— Ehm… Wydaje mi się, sir, że pańska wypowiedź jest niezamierzenie niespójna…

— Marchewa!

— Tak jest, sir.

Sznury opadły. Vimes zsunął się na piasek. Wielbłąd obejrzał się, spojrzał na niego przez nozdrza, po czym odwrócił głowę.

Vimes zdołał usiąść prosto, gdy Marchewa zajął się przecinaniem pozostałych więzów.

— Kapitanie, dlaczego nosi pan białe prześcieradło?

— To jest burnus, sir. Bardzo praktyczna odzież pustynna. D’regowie je nam dali.

— Nam?

— Nam wszystkim pozostałym, sir.

— Nikomu nic się nie stało?

— Nie, skąd.

— Przecież zaatakowali…

— Tak, sir. Ale chcieli tylko wziąć nas do niewoli. Jeden z nich przypadkiem obciął Regowi głowę, ale pomógł mu ją przyszyć z powrotem, więc nic złego się nie stało.

— Myślałem, że D’regowie nie biorą jeńców…

— Mnie też to dziwi. Ale uprzedzili, że jeśli spróbujemy uciekać, odrąbią nam stopy, a Reg mówi, że nie ma dość nici dla wszystkich, sir.

Vimes roztarł głowę. Ktoś uderzył go tak mocno, że wgniótł hełm.

— Dlaczego się nie udało? — zapytał. — Przecież trzymałem ich szefa…

— Jak zrozumiałem, sir, D’regowie uważają, że wódz, który okazał się na tyle głupi, by tak łatwo dać się pokonać, nie zasługuje na to, by go słuchać. To klatchiański zwyczaj.

Vimes starał się przekonać sam siebie, że w głosie Marchewy nie ma śladu sarkazmu.

— Prawdę mówiąc, sir — kontynuował Marchewa — wodzowie niespecjalnie ich interesują. Uważają ich za coś w rodzaju ozdoby. Wie pan… kogoś, kto ma tylko krzyczeć „Do ataku!”.

— Wódz musi też spełniać inne zadania.

— D’regowie uważają, że „Do ataku!” praktycznie załatwia wszystkie.

Vimesowi udało się wstać. Nieznane mięśnie kłuły go w nogach, zatoczył się do przodu. Marchewa uratował go od upadku.

Zachodziło słońce. Podarte namioty stały gęsto pod jedną z wydm; żarzyło się ognisko. Ktoś głośno się śmiał. Nie wyglądało to na więzienie. Ale, jak uznał Vimes, pustynia jest prawdopodobnie lepsza od krat. On osobiście nie wiedziałby nawet, w którą stronę uciekać, ze stopami czy bez.

— D’regowie, jak wszyscy Klatchianie, są ludem bardzo gościnnym — powiedział Marchewa, jakby nauczył się tego na pamięć. — Gościnność traktują bardzo, ale to bardzo poważnie.

Ich napastnicy siedzieli przy ognisku. Podobnie jak oddział Vimesa. Przekonano strażników, żeby ubrali się bardziej odpowiednio. To znaczyło, że Cudo wyglądała teraz jak dziewczynka w sukni swojej mamy — nie licząc żelaznego hełmu, oczywiście; Reg Shoe wyglądał jak mumia, a Detrytus zmienił się w niedużą, okrytą śniegiem górkę.

— W tym upale zrobił się… nierozsądny — szepnął Marchewa. — A tam jest funkcjonariusz Wizytuj. Dyskutuje o religii. Na kontynencie klatchiańskim istnieją sześćset pięćdziesiąt trzy religie.

— Musi się dobrze bawić.

— A to jest Jabbar — powiedział Marchewa.

Eksponat A, który wyglądał jak nieco starsza wersja 71-godzinnego Ahmeda, wstał i skłonił się Vimesowi.

— Offendi…

— Jest ich… no, tak jakby oficjalnym mędrcem — wyjaśnił Marchewa.

— Aha. Czyli to nie ten, który im mówi, kiedy atakować? — upewnił się Vimes. W głowie szumiało mu od upału.

— Nie, tamten to wódz. O ile akurat jakiegoś mają.

— Więc może Jabbar mówi im, kiedy mądrze jest atakować?

— Zawsze mądrze jest atakować, offendi — odparł Jabbar. Skłonił się ponownie. — Mój namiot jest twoim namiotem — oświadczył.

— Tak? — zdziwił się Vimes.

— Moje żony są twoimi żonami.

Vimes wyraźnie się przeraził.

— Wszystkie? Naprawdę?

— Moja żywność jest twoją żywnością — ciągnął Jabbar.

Vimes zerknął na stojące przy ognisku naczynie. Wyglądało na to, że głównym daniem była baranina albo kozina. Jabbar schylił się, wziął w dłoń jakiś kęs i wręczył mu uroczyście.

Sam Vimes popatrzył na jedzenie. Ono też popatrzyło.

— Najlepszy kawałek — powiedział Jabbar i mlasnął zachęcająco. Dodał coś po klatchiańsku i wokół ogniska rozległy się stłumione śmiechy.

— To mi wygląda na baranie oko — stwierdził niepewnie Vimes.

— Tak jest, sir — potwierdził Marchewa. — Ale nierozsądnie byłoby…

— Wiesz co? — rzekł Vimes. — Myślę, że to taka zabawa, zwana „Zobaczymy, co przełknie offendi”. I tego nie przełknę, przyjacielu.

Śmiechy ucichły. Jabbar spojrzał na Vimesa z podziwem.

— A więc prawdą jest, że widzisz dalej niż większość — powiedział.

— Tak jak to jedzenie. Ojciec mi mówił, żeby nigdy nie jeść niczego, co może do mnie mrugać.

Nastąpiła jedna z tych chwil, kiedy wszystko wisi na włosku. Sytuacja mogła doprowadzić do wybuchu śmiechu albo do nagłej śmierci.

I wtedy Jabbar klepnął Vimesa w plecy. Oko wystrzeliło z jego dłoni i odleciało w mrok.

— Świetnie! Wyjątkowo dobrze! Pierwszy raz to nie zadziałało od dwudziestu lat! Siadaj teraz i zjedz porządny ryż z owcą, jak u mamy.

Nastąpiło wyraźne odprężenie. Vimes poczuł, że ściągają go w dół, siedzenia rozsunęły się na boki, by zrobić mu miejsce, przed nim pojawił się ociekający tłuszczem kawał mięsa. Vimes dotknął go najgrzeczniej, jak potrafił, po czym zdecydował się postąpić według starej reguły, że jeśli da radę rozpoznać przynajmniej połowę, to chyba spokojnie może zjeść całą resztę.

— Czyli jesteśmy waszymi jeńcami, panie Jabbar?

— Honorowymi gośćmi! Mój namiot jest…

— Ale… jak by to ująć… Chcecie, żebyśmy korzystali z waszej gościnności jeszcze przez jakiś czas?

— Mamy tradycję — odparł Jabbar. — Człowiek, który jest gościem w twoim namiocie, choćby najgorszy wróg, jesteś mu winien gościnność przez czy dzienie.

— Czy dzienie, tak?

— Uczyłem się języka na… — Jabbar machnął ręką. — No wiesz, drewniana rzecz, wielbłąd morza…

— Statek?

— Tak! Ale za dużo wody. — Znów klepnął Vimesa, aż gorący tłuszcz chlapnął komendantowi na kolana. — W tych dzieniach na każdej drodze dużo mówi po morporsku, offendi. To mowa… kupca.

Ostatnie słowo wymówił tonem sugerującym, że oznacza to samo co „glista”.

— Dlatego musicie wiedzieć, jak powiedzieć na przykład: „Oddajcie nam wszystkie pieniądze”?

— Po co prosić? I tak zabierzemy. Ale teraz… — Jabbar z zadziwiającą precyzją splunął w ogień. — Mówią, że trzeba przestać, to nie jest dobre. A czy my robimy coś złego?

— Oprócz zabijania ludzi i odbierania im towarów? — spytał Vimes.

Jabbar roześmiał się.

Wali mówił, że jesteś wielki dyplomatyk! Ale nie zabijamy kupców, po co zabijać kupców? Jaki sens? Głupio jest zabijać darowanego konia, który znosi złote jajo!

— Pokazując go, moglibyście sporo zarobić.

— My zabijamy kupców, my rabujemy za dużo, oni nigdy nie wrócą. Głupio. My pozwalamy im odejść, oni znów są bogaci, wtedy nasi synowie ich rabują. To jest mądrość.

— Aha, czyli to coś w rodzaju hodowli — uznał Vimes.

— Tak! Ale kiedy zasadzić kupca w ziemi, to on nie rośnie dobrze.

Vimes zauważył, że po zachodzie słońca zrobiło się chłodniej. A nawet o wiele chłodniej. Przysunął się bliżej do ognia.

— Dlaczego on się nazywa 71-godzinny Ahmed? — zapytał.

— Nie aż taki dyplomatyk — stwierdził Jabbar.

— Ścigamy go tutaj, potem nagle wpadamy w waszą zasadzkę. Wydaje się, że…

— Nic nie wiem — stwierdził Jabbar.

— Ale dlaczego… — zaczął Vimes.

— Ehm, sir — wtrącił z naciskiem Marchewa. — To chyba niezbyt rozsądne. Odbyliśmy z Jabbarem pogawędkę, kiedy pan… odpoczywał. Obawiam się, że sprawa jest trochę polityczna, sir.

— A jaka nie jest?

— Widzi pan, sir, książę Cadram próbuje zjednoczyć cały Klatch.

— I choćby wrzeszczał i kopał, wciągnąć go w Wiek Nietoperza?

— No tak, sir. Skąd pan…?

— Zgadłem. Mów dalej.

— Ale ma z tym kłopoty — podjął Marchewa.

— Jakie?

— Nas — oświadczył z dumą Jabbar.

— Żadnemu z plemion nie podoba się ten pomysł — tłumaczył Marchewa. — Zawsze walczyły między sobą, a teraz większość walczy z nim. Historycznie, sir, Klatch jest nie tyle imperium, ile raczej kłótnią.

— On mówi, że musimy być wykształceni. Musimy się nauczyć płacić podatki. Nie chcemy się kształcić o podatkach.

— Czyli uważacie, że walczycie o wolność? — domyślił się Vimes.

Jabbar zawahał się i spojrzał pytająco na Marchewę. Nastąpiła szybka wymiana zdań po klatchiańsku.

— To dość trudna kwestia dla D’regów, sir — odezwał się Marchewa. — Widzi pan, ich słowo oznaczające „wolność” jest takie samo jak słowo oznaczające „walkę”.

— Zadbali, żeby język dla nich pracował, co?

W niższej temperaturze Vimes czuł się zdecydowanie lepiej. Wyjął cygaro z pomiętej i wilgotnej paczki i przypalił węgielkiem z ogniska.

— Czyli… nasz piękny książę ma poważne problemy domowe, tak? Czy Vetinari wie o tym?

— A czy wielbłąd sra na pustyni, sir?

— Coraz lepiej łapiesz klatchiański, muszę przyznać.

Jabbar powiedział coś. Znowu zahuczał śmiech.

— Ehm… Jabbar mówi, że wielbłąd z całą pewnością sra na pustyni, sir. W przeciwnym razie nie miałby pan od czego odpalić cygara.

Po raz kolejny nastąpił moment, kiedy Vimes poczuł na sobie ich badawczy wzrok. Trzeba zachować się dyplomatycznie, jak powiedział mu Vetinari.

Zaciągnął się głęboko.

— Poprawia aromat — stwierdził. — Przypomnijcie mi, żebym zabrał trochę do domu.

W oczach Jabbara sędziowie pokazali niechętnie przynajmniej dwie ósemki.

— Człowiek na koniu przyjechał i powiedział, że musimy walczyć z cudzoziemskimi psami…

— To my — wyjaśnił Marchewa.

— …bo ukradliście wyspę, co jest pod morzem. Ale co to dla nas? Nie znamy krzywd od was, zagranicznych diabłów, a ludzi, co smarują sobie brody olejem w Al-Khali, nie lubimy. No więc go odesłaliśmy.

— W całości? — zainteresował się Vimes.

— Nie jesteśmy barbarzyńscy. On był wyraźnie obłąkany. Ale zatrzymaliśmy jego konia.

— A 71-godzinny Ahmed rozkazał wam nas uwięzić, prawda? — powiedział Vimes.

— Nikt nie rozkazuje D’regom! Trzymanie was tutaj sprawia nam radość!

— A potem z radością pozwolicie nam odejść? Kiedy Ahmed wam powie?

Jabbar wpatrzył się w ogień.

— Nie będę o nim mówił. On jest przebiegły, chytry i niegodny zaufania.

— Ale wy też jesteście D’regami.

— Tak! — Jabbar znowu klepnął Vimesa w plecy. — I dlatego wiemy, o czym mówimy!


Klatchiański kuter był o milę czy dwie od portu, kiedy kapitan odniósł wrażenie, że nagle płynie mu się łatwiej. Może muszle odpadły od dna, pomyślał.

Kiedy kuter rozpłynął się w wieczornej mgiełce, z fal wysunęła się zakrzywiona rura i ze zgrzytem skierowała się ku brzegowi.

Stłumiony metaliczny głos jęknął:

— Och, nie…

A drugi metaliczny głos zapytał:

— Co jest, sierżancie?

— Wyjrzyj przez to.

— Dobra.

Przez chwilę trwała cisza, a potem drugi metaliczny głos rzucił:

— O żeż…

To, co stało na kotwicy przed miastem Al-Khali, nie było flotą. Było flotą flot. Maszty wyglądały jak pływający las.

Pod falami lord Vetinari stanął w kolejce do wyglądania przez rurę.

— Tyle statków — powiedział. — I to w tak krótkim czasie… Jak dobrze to zorganizowano. Bardzo dobrze. Można by wręcz powiedzieć… szokująco dobrze zorganizowano. Jak to mówią: „Jeśli pragniesz wojny, gotuj się do wojny”.

— Wydaje mi się, panie — wtrącił Leonard — że to powiedzenie brzmi: „Jeśli pragniesz pokoju, gotuj się do wojny”.

Vetinari przechylił głowę na bok; jego wargi poruszały się bezgłośnie, gdy powtarzał sobie to zdanie.

— Nie — stwierdził w końcu. — Nie. To mi zupełnie nie pasuje.

Wrócił na swoje miejsce.

— Ruszajmy dalej, ale ostrożnie — polecił. — Możemy wyjść na brzeg pod osłoną ciemności.

— Eee… Czy moglibyśmy wyjść na brzeg pod osłoną osłony? — zaproponował Colon.

— Te dodatkowe statki sprawią, że tym łatwiej zrealizujemy nasz plan — ciągnął Patrycjusz, nie zwracając na sierżanta uwagi.

— Nasz? — zdziwił się Colon.

— Mieszkańcy klatchiańskiej hegemonii występują we wszystkich kształtach i kolorach. — Vetinari spojrzał na Nobby’ego. — Praktycznie we wszystkich kształtach i kolorach — dodał. — Zatem nasze pojawienie się na ulicach nie powinno wzbudzić niepożądanych komentarzy. — Znowu zerknął na Nobby’ego. — Zbyt licznych.

— Mamy na sobie mundury, sir — przypomniał Colon. — Nie możemy przecież tłumaczyć, że idziemy na bal przebierańców.

— Ja w każdym razie swojego nie zdejmę — oświadczył Nobby. — Nie będę biegał po mieście w samych gatkach. Nie w porcie. Marynarze bardzo długo są na morzu. Słyszy się różne rzeczy.

— Jest nawet gorzej. — Sierżant nie tracił czasu na obliczanie, jak długo dowolny marynarz musiałby przebywać na morzu, by wizja Nobby’ego Nobbsa przedstawiła mu się jako cokolwiek innego niż cel. — Bo jak nie będziemy w mundurach, uznają nas za szpiegów. A wiesz, co się robi ze szpiegami.

— Powie mi pan, sierżancie?

— Bardzo przepraszam, wasza lordowska mość… — Colon podniósł głos.

Patrycjusz, pogrążony w dyskusji z Leonardem, obejrzał się niecierpliwie.

— Słucham, sierżancie?

— Co robią ze szpiegami w Klatchu, sir?

— Chwileczkę… — Leonard zastanowił się. — A tak. Wydaje mi się, że oddają ich kobietom.

Nobby rozpromienił się.

— No, to nie brzmi tak źle…

— Ale wiesz, Nobby… — zaczął Colon.

— …bo widziałem obrazki w tej książce, „Perfumowana bruzda”, co ją czytała kapral Angua, i tam…

— …nie, Nobby, posłuchaj, źle to…

— …znaczy, niech mnie, nie wiedziałem, że można to zrobić z…

— Nobby, słuchaj…

— …i jeszcze był taki kawałek, w którym ona…

— Kapralu Nobbs!!! — wrzasnął Colon.

— Tak, sierżancie?

Colon pochylił się i przez chwilę szeptał Nobby’emu do ucha. Wyraz twarzy kaprala zmienił się powoli.

— Oni naprawdę…

— Tak, Nobby.

— Naprawdę…

— Tak, Nobby.

— W domu tak nie robią.

— Nie jesteśmy w domu, Nobby. Wolałbym, żebyśmy byli.

— Chociaż słyszy się czasem różne historie o Ciotkach Cierpienia, sierżancie.

— Panowie — wtrącił Vetinari. — Obawiam się, że Leonard popuścił wodze wyobraźni. Owszem, może się to zdarzać w jakichś górskich plemionach, jednak Klatch to starożytna cywilizacja i tak się nie robi tu oficjalnie. Sądzę raczej, że daliby wam papierosa.

— Papierosa? — zdziwił się Fred Colon.

— Tak, sierżancie. I miły, nasłoneczniony mur, żeby pod nim stanąć.

Sierżant Colon szukał w tej wizji jakichś ukrytych wad.

— Porządnego skręta i mur, o który można się oprzeć? — upewnił się.

— Chyba woleliby, żebyście stali prosto, sierżancie.

— Trudno się dziwić. To, że ktoś jest więźniem, to jeszcze nie powód do niedbałości. No tak… w tej sytuacji mogę zaryzykować.

— Brawo — rzekł chłodno Patrycjusz. — Proszę powiedzieć, sierżancie… Czy w pańskiej długiej karierze wojskowej ktokolwiek rozważał awansowanie pana na oficera?

— Nie, sir.

— Naprawdę nie rozumiem dlaczego.


Noc rozlała się nad pustynią. Nadeszła nagle, w fioletach. W czystym powietrzu gwiazdy rzucały w dół swe promienie, przypominając każdemu skłonnemu do zadumy obserwatorowi, że właśnie na pustyniach i w górach rodzą się religie. Kiedy ludzie widzą nad głowami jedynie bezdenną nieskończoność, zawsze ogarnia ich rozpaczliwa, przemożna chęć znalezienia kogoś, kto stanie na drodze.

Życie wynurzyło się z nor i szczelin. Wkrótce pustynię wypełniło brzęczenie, stukanie i piski stworzeń, które — nie dysponując potężną mocą ludzkiego umysłu — nie przejmowały się szukaniem kogoś, na kogo da się zrzucić winę. Natomiast starały się znaleźć kogoś, kogo da się zjeść.

Około trzeciej nad ranem Vimes wyszedł z namiotu zapalić. Zimne powietrze uderzyło go jak skrzydło drzwi. Było lodowato. Tak nie powinno się chyba zdarzać na pustyni… Pustynie to przecież gorący piasek, wielbłądy i… i… Męczył się przez chwilę, jak człowiek, którego wiedza geograficzna kurczy się gwałtownie, kiedy tylko zejdzie z brukowanej drogi. Wielbłądy, tak, i daktyle. Możliwe, że jeszcze banany i kokosy. Ale takie zimno? I to ma być pustynia?

Teatralnym gestem machnął paczką cygar w stronę D’rega, który stał obok namiotu. Ten wzruszył ramionami.

Ognisko było już tylko kupką szarości, ale Vimes rozgrzebał ją w próżnej nadziei znalezienia odrobiny żaru.

Uświadomił sobie, jak bardzo jest zły. Ahmed był kluczem, wiedział o tym. A teraz utknęli na pustyni, Ahmed zniknął, a oni wpadli w ręce… spokojnych i sympatycznych ludzi, trzeba przyznać. To rabusie, być może, lądowy odpowiednik piratów, ale Marchewa z pewnością by powiedział, że jednak są całkiem porządnymi facetami. Jeśli komuś odpowiadała ich gościnność, okazywali się mili jak zapiekanka albo baranie oko z melasą czy co jeszcze się tu podaje…

Coś poruszyło się w ciemności. Po zboczu wydmy zsunął się cień.

Coś zawyło na okrytej nocą pustyni.

Krótkie włoski zjeżyły się Vimesowi na karku, tak jak jeżyły się jego dalekim przodkom.

Noc zawsze jest stara. Zbyt często chodził ciemnymi ulicami w tych tajemniczych godzinach; czuł wtedy, jak noc się rozciąga, i wiedział w głębi duszy, że wprawdzie dni, królowie i imperia przychodzą i odchodzą, noc zawsze jest w tym samym wieku, zawsze sięgającym eonów. W aksamitnych mrokach rodziła się groza i choć zmieniała się natura szponu, natura bestii pozostawała bez zmian.

Wstał cicho i sięgnął po miecz.

Nie było go.

Zabrali mu. Nawet nie…

— Piękna noc — usłyszał głos z boku.

Jabbar stanął u jego ramienia.

— Kto tam jest? — syknął Vimes.

— Wróg.

— Który?

W mroku błysnęły zęby.

— Tego się dowiemy, offendi.

— Dlaczego chcą nas atakować?

— Może oni sądzą, że mamy coś, na czym im zależy.

Więcej cieni prześliznęło się po piasku.

A jeden wyrósł tuż za Jabbarem, schylił się i podniósł go do góry. Wielka szara dłoń ściągnęła mu z pasa miecz.

— Co mam z nim zrobić, panie Vimes?

— Detrytus?

Troll zasalutował ręką, w której wciąż trzymał D’rega.

— Obecny i gotowy, sir!

— Ale… — Vimes zrozumiał nagle. — Jest lodowato zimno! Twój mózg znowu działa?

— Nawet bardziej sprawnie, sir.

— Czy to dżinn? — zapytał Jabbar.

— Nie wiem, ale na pewno by się przydał. — Vimes znalazł wreszcie w kieszeni zapałki. — Postawcie go, sierżancie — polecił, zaciągając się cygarem. — Jabbar, to jest sierżant Detrytus. Może połamać ci wszystkie kości, nie wyłączając tych małych w palcach, które bardzo trudno…

Ciemność wydała świst i coś zaszeptało mu przy karku, o ułamek sekundy wcześniej, nim Jabbar skoczył i powalił go na ziemię.

— Oni strzelają w światło!

— Mwwf?

Vimes ostrożnie uniósł głowę i wypluł z ust piasek oraz okruchy tytoniu.

— Panie Vimes!

Tylko Marchewa potrafił tak szeptać. Szept kojarzył mu się z ukrywaniem i kłamstwem, więc radził sobie, szepcząc bardzo głośno. Ku przerażeniu komendanta wyszedł zza namiotu, trzymając w ręku małą lampkę.

— Odłóż tę przeklętą…

Vimes nie zdołał dokończyć zdania, ponieważ gdzieś wśród nocy zaczął krzyczeć człowiek. Był to piskliwy wrzask, który urwał się nagle.

— Aha… — Marchewa przykucnął obok Vimesa i zdmuchnął lampkę. — To była Angua.

— Przecież to nie… A… no tak. Chyba rozumiem, o co ci chodzi — powiedział niepewnie Vimes. — Ona tam jest, tak?

— Słyszałem ją już wcześniej. Sądzę, że dobrze się bawi. W Ankh-Morpork nie ma właściwie okazji, żeby sobie poszaleć.

— No… no nie. — Vimes wyobraził sobie rozszalałego wilkołaka. Ale Angua z pewnością by nie… — Wy dwoje… Dobrze wam się układa, prawda? — zapytał, starając się zidentyfikować kształty w ciemności.

— Doskonale, sir. Doskonale.

Czyli jej okresowa przemiana w wilka ci nie przeszkadza? Vimes nie potrafił się zmusić, by powiedzieć to głośno.

— Czyli… żadnych problemów?

— Właściwie żadnych, sir. Sama kupuje psie chrupki i ma własną klapkę w drzwiach. Kiedy przychodzi pełnia, praktycznie się nie mieszam.

Wśród nocy rozległy się krzyki, a potem jakiś kształt wyskoczył z ciemności, przemknął obok Vimesa i zniknął w namiocie. Nie szukał wejścia, tylko z pełną szybkością uderzył w płótno, a potem pędził dalej, aż namiot złożył się na nim.

— A to co było? — zdumiał się Jabbar.

— To wymaga dłuższych wyjaśnień — odparł Vimes, wstając z piasku.

Marchewa i Detrytus ściągali już powalony namiot.

— Jesteśmy D’regami — oświadczył z wyrzutem Jabbar. — Powinniśmy zwijać nasze namioty bezgłośnie pośród nocy, a nie…

Księżyc świecił dostatecznie jasno. Angua usiadła i wyrwała Marchewie z ręki kawałek namiotu.

— Bardzo dziękuję — powiedziała, owijając się nim. — I zanim ktoś powie cokolwiek, ugryzłam go tylko w pośladek. Mocno. I muszę was zapewnić, że wcale nie było to przyjemne.

Jabbar popatrzył w głąb pustyni, potem w dół, na piasek, potem na Anguę. Vimes widział, jak myśli. Serdecznie objął go ramieniem.

— Może lepiej wytłumaczę… — zaczął.

— Tam jest paruset żołnierzy — warknęła Angua.

— …później.

— Zajmują pozycje wokół was! I nie wyglądają przyjaźnie! Czy ktoś ma jakieś ubranie, które by pasowało? I jakieś przyzwoite jedzenie? Coś do picia! Tutaj w ogóle nie ma wody!

— Nie ośmielą się zaatakować nas przed świtem — stwierdził Jabbar.

— A co wy zrobicie, sir? — spytał Marchewa.

— O świcie ruszymy do ataku!

— Aha. Hm… Nie wiem, czy mógłbym zaproponować alternatywne rozwiązanie.

— Alternatywne? Atak jest słuszny! Atak to coś, do czego służy świt!

Marchewa zasalutował Vimesowi.

— Czytałem pańską książkę, sir. Kiedy pan… spał. Tacticus ma wiele do powiedzenia o tym, jak sobie radzić z przeważającymi siłami, sir.

— Tak?

— Pisze, że trzeba wykorzystać każdą okazję, by zmienić je w siły niedoważające, sir. Moglibyśmy zaatakować teraz.

— Przecież jest ciemno, człowieku!

— Równie ciemno jest dla nieprzyjaciela, sir.

— Chodzi mi o to, że nic nie widać! Nie wiedzielibyśmy, z kim walczymy. Co drugi raz trafialibyśmy w swoich!

— Nie, sir, ponieważ byłoby nas niewielu. Wystarczy tylko poczołgać się tam, zrobić trochę hałasu, a potem niech oni sami zajmą się resztą. Tacticus pisze, że nocą wszystkie armie są równie liczne.

— Coś w tym jest — zgodziła się Angua. — Oni czołgają się dookoła dwójkami i trójkami, a ubrani są całkiem jak… — Skinęła na Jabbara.

— To jest Jabbar — przedstawił D’rega Marchewa. — Ktoś w rodzaju niewodza.

Jabbar uśmiechnął się nerwowo.

— W waszym kraju często psy się zmieniają w nagie kobiety?

— Skąd. Czasami mijają całe długie dni i nie dzieje się to ani razu — burknęła Angua. — Chciałabym jakieś ubranie, jeśli można. I miecz, skoro mamy walczyć.

— Ehm… wydaje mi się, że Klatchianie mają dość szczególne poglądy na temat walczących kobiet… — zaczął Marchewa.

— Tak! — zgodził się Jabbar. — My się spodziewamy, że doskonale sobie poradzą, Niebieskooki. Jesteśmy D’regami!


Okręt wynurzył się na powierzchnię brudnej wody pod pomostem. Klapa otworzyła się wolno.

— Pachnie jak w domu — zauważył Nobby.

— Nie można ufać wodzie — pouczył go sierżant Colon.

— Ja nie ufam wodzie w domu, sierżancie.

Fred Colon zdołał jakoś oprzeć stopę na śliskim drewnie. W teorii była to heroiczna wyprawa — on i Nobby Nobbs, mężni wojownicy, wyruszali na terytorium wroga. Niestety, jak dobrze wiedział, robili to tylko dlatego, że lord Vetinari czekał w Okręcie i gdyby odmówili, uniósłby brwi w sposób niepozostawiający żadnych wątpliwości.

Zawsze wierzył, że bohaterowie mają wewnątrz jakiś specjalny mechanizm, który zmusza ich, by wyruszali i ginęli heroicznie za bogów, ojczyznę i szarlotkę czy jaki tam jeszcze wyjątkowy smakołyk przyrządzała ich mama. Nie przyszło mu nawet do głowy, że mogą wyruszać, bo w przeciwnym razie ktoś by na nich nawrzeszczał.

Wyciągnął rękę.

— Chodź, Nobby. I pamiętaj, robimy to dla bogów, Ankh-Morpork i… — Miał wrażenie, że jakaś potrawa będzie tu najodpowiedniejsza. — I dla sławnego kostkowego sandwicza mojej mamy!

— Nasza mama nigdy nie robiła kostkowego sandwicza — poskarżył się Nobby. I podciągając się na pomost. — Ale zdziwiłby się pan, sierżancie, co potrafiła przyrządzić z kawałka sera…

— No tak, możliwe, ale nie byłby to szczególnie udany okrzyk bojowy, prawda? „Za bogów, Ankh-Morpork i zadziwiające rzeczy, które mama Nobby’ego potrafiła przyrządzić z kawałka sera”, prawda? Coś takiego miałoby wzbudzić trwogę w sercu nieprzyjaciela? — tłumaczył Colon, gdy przekradali się pomostem w stronę lądu.

— Aha! Jeśli o to panu chodzi, sierżancie, to od naszej mamy najlepszy byłby cierpiący pudding z budyniem.

— Przerażający, tak?

— Nie chce pan tego wiedzieć, sierżancie.

Doki w Al-Khali wyglądały jak wszystkie inne doki na świecie, ponieważ wszystkie doki na świecie są ze sobą połączone. Ludzie ładują towary na statki albo wynoszą je na ląd. Istnieje tylko ograniczona liczba sposobów wykonywania tych czynności. Dlatego doki zawsze są do siebie podobne — niektóre bardziej gorące, inne wilgotne, ale nieodmiennie leżą tam stosy pakunków wyglądających trochę na zapomniane.

W oddali jarzyło się miasto, całkiem nieświadome wtargnięcia nieprzyjaciela.

— „Znajdźcie jakieś ubrania, żebyśmy nie zwracali uwagi” — mruczał Colon. — Łatwo się mówi…

— Nie, nie! To naprawdę łatwe — zapewnił Nobby. — Wszyscy wiedzą, jak to załatwić. Trzeba się przyczaić w jakimś zaułku, tak, poczekać, aż zjawi się para facetów, i wtedy zwabić ich do zaułka, jasne, potem kilka łupnięć, a potem się wychodzi w ich ubraniach.

— I to działa?

— Niezawodny sposób, sierżancie — stwierdził Nobby z przekonaniem.


Piasek w blasku księżyca wyglądał jak śnieg.

Vimes doskonale się czuł, walcząc metodą Tacticusa. Tak zawsze walczyli gliniarze. Prawdziwy glina nie ustawiał się w tyralierę z masą innych glin i nie rzucał się na ludzi. Glina krył się w cieniu i czekał na właściwy moment. Szczerze mówiąc, ów moment nadchodził, kiedy przestępca już popełnił przestępstwo i dźwigał łup. W przeciwnym razie nie warto robić nic. Trzeba być realistą. Zdanie „Mamy człowieka, który to zrobił” ma o wiele większą wagę od „Mamy człowieka, który wyglądał, jakby chciał to zrobić”. Zwłaszcza kiedy ludzie mówią: „Udowodnijcie to”.

Gdzieś po lewej stronie, w sporej odległości, ktoś krzyknął.

Vimes czuł się jednak trochę niepewnie w tej szacie — jakby ruszał do bitwy w nocnej koszuli.

No i wcale nie był pewien, czy potrafi zabić człowieka, który aktywnie nie usiłuje zabić jego. Oczywiście, w tych dniach formalnie każdy uzbrojony Klatchianin aktywnie usiłował go zabić. Na tym polega wojna. Ale…

Wysunął głowę ponad szczyt wydmy. Klatchiański wojownik patrzył w inną stronę. Vimes podczołgał się…

— Bilngely bingely biip! Tu twoje budzenie, Tu-Wstaw-Swoje-Imię, jest siódma rano! Przynajmniej mam nadzieję…

— E…?

— Szlag!

Vimes zareagował szybciej i trafił przeciwnika w nos. Ponieważ nie było sensu czekać, by zobaczyć, jaki to odniesie skutek, rzucił się naprzód. Walcząc i bijąc na oślep, stoczyli się obaj po lodowatym piasku.

— …bo moja funkcja czasu rzeczywistego wydaje się chwilowo zakłócona…

Klatchianin był drobniejszy od Vimesa. I młodszy. Ale nieszczęśliwie dla siebie, wydawał się zbyt młody, by opanować cały repertuar brudnych chwytów, jakie decydowały o przeżyciu w zaułkach Ankh-Morpork. Vimes za to gotów był uderzyć wszystkim we wszystko. Chodziło o to, żeby przeciwnik już się nie podniósł. Cała reszta to tylko dekoracja.

Zatrzymali się u stóp wydmy. Vimes siedział na górze, a Klatchianin jęczał.

— Zadania do wykonania — pisnął De-terminarz. — Być obolałym.

I wtedy… nadszedł prawdopodobnie czas podrzynania gardeł. W domu Vimes mógłby zawlec chłopaka do celi, ze świadomością, że rankiem wszystko wygląda lepiej. Jednak pustynia nie dawała takich możliwości.

Nie, nie potrafi tego zrobić. Stłucze go do nieprzytomności. Tak nakazuje miłosierdzie.

— Vindaloo! Vindaloo!

Pięść Vimesa znieruchomiała w powietrzu.

— Co?

— To pan, prawda? Pan Vimes? Vindaloo!

Vimes zerwał z twarzy Klatchianina skrawek materiału.

— Jesteś synem Goriffa?

— Nie chciałem tu być, panie Vimes! — Słowa padały szybko, z desperacją.

— Dobrze już, dobrze. Nic ci nie zrobię. — Vimes opuścił pięść, wstał i szarpnięciem postawił chłopaka na nogi. — Pogadamy później. Teraz chodź.

— Nie! Wszyscy wiedzą, co D’regowie robią z jeńcami!

— Wiesz, ja sam jestem ich jeńcem i będą musieli to zrobić nam obu, jasne? Trzymaj się z daleka od co zabawniejszego jedzenia, a raczej nic ci się nie stanie.

Ktoś gwizdnął w ciemności.

— No chodź, mały! — syknął Vimes. — Nic ci nie grozi! W każdym razie mniej, niż gdybyś tu został. Rozumiesz?

Tym razem nie dał chłopcu czasu na dyskusję, ale pociągnął go za sobą. Kiedy zmierzali do obozowiska D’regów, inne postacie ześlizgiwały się z wydm. Jedna z nich nie miała ręki, a z piersi sterczał jej miecz.

— Jak ci poszło, Reg? — spytał Vimes.

— Trochę dziwnie, sir. Kiedy ten pierwszy odrąbał mi rękę i wbił miecz, miałem wrażenie, że reszta stara się nie wchodzić mi w drogę. Można by pomyśleć, że nigdy jeszcze nie widzieli kogoś przebitego mieczem.

— Znalazłeś rękę?

Reg zamachał czymś w powietrzu.

— To kolejna sprawa — powiedział. — Paru z nich nią uderzyłem, a oni uciekli z wrzaskiem.

— To twój system walki wręcz. Trzeba się do niego przyzwyczaić.

— Czy wziął pan jeńca?

— W pewnym sensie. — Vimes obejrzał się. — Chyba zemdlał. Nie mam pojęcia dlaczego.

Reg pochylił się.

— Ci cudzoziemcy są dziwni — oświadczył konfidencjonalnym szeptem.

— Reg…

— Tak?

— Ucho ci wisi.

— Naprawdę? Co za draństwo. A myślałem, że gwóźdź wytrzyma.


Sierżant Colon patrzył na gwiazdy. One też patrzyły na niego. Colon miał przynajmniej wybór.

Obok niego stęknął boleśnie kapral Nobbs. Ale napastnicy zostawili go przynajmniej w gatkach. Są miejsca, gdzie nawet najmężniejsi nie ośmielą się sięgnąć, a regiony od kolan Nobby’ego w górę i od talii w dół do takich właśnie należały.

Colon myślał o nich jak o napastnikach. Formalnie biorąc, byli raczej obrońcami. Agresywnymi obrońcami.

— Może opowiesz mi to wszystko jeszcze raz, dobrze? — poprosił.

— Znajdujemy dwóch gości naszego wzrostu i wagi…

— To się udało.

— Zwabiamy ich do tego zaułka…

— To też się udało.

— Zamachuję się na nich kawałem drewna i w ciemności przypadkiem trafiam pana, oni się złoszczą, okazuje się, że to złodzieje i zwijają wszystkie nasze rzeczy.

— To nie powinno się zdarzyć.

— No, w zasadzie plan był dobry — stwierdził Nobby, z wysiłkiem podnosząc się na kolana. — Możemy spróbować jeszcze raz.

— Nobby, jesteś w porcie w zagranicznym mieście, ubrany jedynie w swoje niewymowne, i używam tego określenia z pełnym przekonaniem. To nie jest odpowiednia chwila, żeby zwabiać ludzi do ciemnych zaułków. Zaczną się plotki.

— Angua zawsze mówi, że nagość wszędzie jest strojem narodowym, sierżancie.

— Ale mówi o sobie, Nobby. — Colon przesuwał się w cieniu. — Z tobą jest inaczej.

Wyjrzał za róg na drugim końcu uliczki. Słyszeli hałasy i gwar z budynku, do którego należała jedna ze ścian. Przed wejściem czekały cierpliwie dwa obładowane osły.

— Idź tam i porwij taki pakunek. Jasne?

— Dlaczego ja, sierżancie?

— Bo jesteś kapralem, a ja sierżantem. Poza tym masz na sobie więcej ode mnie.

Burcząc coś pod nosem, Nobby wysunął się na wąską uliczkę i jak najszybciej odwiązał uzdę. Zwierzę posłusznie ruszyło za nim.

Colon zajrzał do juków.

— Jeśli nie będzie innego wyjścia, możemy nosić worki — powiedział. — To… co to jest? — Wyjął coś czerwonego.

— Doniczka? — podpowiedział usłużnie Nobby.

— Nie, fez! Niektórzy Klatchianie takie noszą. Chyba mieliśmy szczęście. O, tutaj mam drugi. Przymierz, Nobby. Patrz, to wygląda jak ta ich nocna koszula. Znalazłem drugą. No to jesteśmy w domu, Nobby.

— Są trochę za krótkie, sierżancie.

— Żebracy nie mają wyboru. — Colon wcisnął się w kostium. — Wkładaj fez.

— Kiedy wyglądam w nim jak głupek, sierżancie.

— Spójrz, ja swój wkładam. Widzisz?

— I będziemy zgodni w fezie?

Colon rzucił mu surowe spojrzenie.

— Miałeś przygotowane takie hasło, co?

— Nie, sierżancie. Przed chwilą je wymyśliłem. W głowie.

— Niech będzie. Ale pamiętaj, nie możesz do mnie mówić „sierżancie”. Nie brzmi klatchiańsko.

— Nobby też nie, sier… Przepraszam.

— Sam nie wiem. Możesz być… Knobi… Albo Nhobi… albo Gnobbee… Całkiem po klatchiańsku, moim zdaniem.

— A jakie może być dobre, klatchiańskie imię dla pana? — spytał Nhobi. — Właściwie żadnego nie znam.

Colon nie odpowiedział. Znowu wyglądał za róg.

— Jego lordowska mość powiedział, że mamy nie marnować czasu — wymruczał Nobby.

— No tak, ale w tej puszce czuć, że siedzą tam ludzie, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Czego bym nie oddał za…

Ktoś krzyknął za ich plecami. Odwrócili się obaj. Stało tam trzech klatchiańskich żołnierzy. Albo strażników. Nobby i Colon nie zwrócili uwagi na nic poza mieczami. Przywódca warknął w ich stronę jakieś pytanie.

— Co on powiedział? — wyjąkał Nobby.

— Nie wiem!

— Skąd jesteście? — zapytał przywódca po morporsku.

— Co? Och… er… — Colon zamilkł, czekając na błyszczącą śmierć.

— Ha. No tak. — Strażnik opuścił miecz i kciukiem wskazał w stronę doków. — Wracajcie do swojego oddziału, ale już!

— Tak jest — zgodził się Nobby.

— Jak się nazywasz? — spytał któryś ze strażników.

— Nhobi — odparł Nobby. To chyba wystarczyło.

— A ty, grubasie?

Colona ogarnęła panika. Rozpaczliwie szukał jakiegokolwiek imienia, które brzmiałoby odpowiednio. Przyszło mu do głowy tylko jedno, za to absolutnie i autentycznie klatchiańskie.

— Al — powiedział. Drżały mu kolana.

— Wracajcie natychmiast, bo będą kłopoty!

Strażnicy ruszyli biegiem, ciągnąc za sobą osła. Zatrzymali się dopiero na brudnym pomoście, który teraz wydawał się domem.

— O co tu chodziło, sie… Al? — spytał Nobby. — Bo chcieli tylko trochę nas postraszyć. Typowe zachowanie straży — dodał. — Nie nasze, oczywiście.

— Przypuszczam, że mieliśmy na sobie odpowiednie ubrania.

— Nawet mu nie powiedziałeś, skąd jesteśmy! I do tego mówili po naszemu!

— Wiesz, oni… To znaczy każdy powinien mówić po morporsku. — Colon z wolna odzyskiwał równowagę psychiczną. — Nawet dzieci się tego uczą. Założę się, że łatwo im przychodzi, kiedy już się nauczyły czegoś tak skomplikowanego jak klatchiański.

— Co zrobimy z osłem, Al?

— To raczej oślica. Myślisz, że umie pedałować?

— Wątpię.

— No to niech zostanie tutaj.

— Ale ktoś ją ukradnie, Al.

— Ci Klatchianie to wszystko by kradli.

— Nie to co my, Al. Prawda? — Nobby spojrzał na wyrastający w zatoce las masztów. — Stąd wygląda, że jest ich jeszcze więcej. Można chyba z milę iść ze statku na statek. Po co je tu zebrali?

— Nie bądź głupi, Nobby. To przecież oczywiste. Mają przewieźć wszystkich do Ankh-Morpork!

— Po co? Nie zjadamy aż tyle cur…

— Inwazja, Nobby! Trwa wojna. Zapomniałeś?

Znów popatrzyli na statki. Światła pozycyjne odbijały się w wodzie.

Ten jej fragment, który znajdował się bezpośrednio pod nimi, zabulgotał nagle, a potem kadłub Okrętu wynurzył się na kilka cali ponad powierzchnię. Odskoczyła klapa i we włazie pojawiła się niespokojna twarz Leonarda.

— No, jesteście. Zaczynaliśmy się martwić…

Zsunęli się w cuchnące wnętrze.

Lord Vetinari siedział z plikiem kartek na kolanach i pisał coś starannie. Na chwilę podniósł głowę.

— Meldujcie.

Nobby wiercił się nerwowo, gdy sierżant Colon przekazał bardziej lub mniej ścisły raport z ich wyprawy. Znalazła się w nim także cięta riposta, rzucona klatchiańskim strażnikom na odchodnym, której jednak kapral dotychczas sobie nie przypominał.

Vetinari nie odrywał wzroku od papieru.

— Sierżancie — powiedział, ciągle pisząc. — Ur to stara kraina, leży w kierunku krawędziowym od królestwa Djelibeybi. Jej mieszkańcy są symbolem sielankowej głupoty. Z jakiegoś powodu, nie potrafię odgadnąć jakiego, strażnik musiał uznać, że właśnie stamtąd pochodzicie. Natomiast morporski jest czymś w rodzaju języka międzynarodowego, nawet w imperium Klatchu. Kiedy ktoś z Hersheby chce pohandlować z kimś z Istanzji, bez wątpienia będą się targować po morporsku. Co jest dla nas bardzo wygodne, oczywiście. Zgromadzono tu tak wielkie siły, że praktycznie każdy napotkany człowiek jest przybyszem z daleka, mającym dziwaczne obyczaje. Jeśli tylko nie będziemy się zachowywać nazbyt cudzoziemsko, nie wzbudzimy podejrzeń. To oznacza, że nie należy prosić o curry z brukwią i rodzynkami, i należy się powstrzymać od zamawiania kufli specjalnie warzonego Winkle’a. Czy wyrażam się jasno?

— Eee… A co takiego mamy robić, sir?

— Na początku dokonamy zwiadu.

— Rozumiem. No tak. To bardzo ważne.

— Następnie poszukamy klatchiańskiego sztabu. Dzięki Leonardowi mam im do przekazania niewielki… pakiet. Liczę, że pozwoli to bardzo szybko zakończyć wojnę.

Sierżant Colon miał tępy wyraz twarzy. W pewnym momencie ostatnich kilku sekund wymknął mu się jakoś sens konwersacji.

— Przepraszam, sir… Mówił pan o sztabie, sir.

— Tak, sierżancie.

— Znaczy… same grube ryby czy kogo tutaj mają na pustyni… Wszyscy otoczeni przez elitarne oddziały, sir. Najlepszych żołnierzy zawsze można spotkać w pobliżu grubych ryb.

— Przypuszczam, że tak właśnie będzie, sierżancie. Co więcej, mam taką nadzieję.

Sierżant Colon znowu usiłował nadążyć za tokiem myślenia Patrycjusza.

— Aha. No tak. A my wyruszymy ich szukać. Tak, sir?

— Raczej trudno byłoby ich poprosić, żeby przyszli do nas, sierżancie.

— Słusznie, sir. Oczywiście, że rozumiem. Trochę by było ciasno.

Lord Vetinari oderwał się wreszcie od pisania.

— Ma pan jakiś problem, sierżancie?

A Colon znowu odkrył pewien sekret na temat odwagi. Była prawdopodobnie rodzajem udoskonalonego tchórzostwa — świadomością, że wprawdzie śmierć może spotkać człowieka, jeśli ruszy do szturmu, jednak byłaby zwykłym piknikiem w porównaniu z prawdziwym piekłem, które na niego czeka, gdyby się wycofał.

— Prob… Nie, sir. Nie jako taki — zapewnił.

— To dobrze. — Vetinari odłożył papiery. — Jeśli w tych pakunkach znajdzie się jakieś odpowiednie ubranie, przebiorę się, a potem możemy obejrzeć Al-Khali.

— O bogowie…

— Słucham, sierżancie?

— Na bogów, to świetna myśl, sir.

— Dobrze.

Vetinari zaczął wyjmować zawartość wyzwolonego worka. Był tam zestaw żonglerskich maczug, torba kolorowych kul, wreszcie afisz, taki jakie często się stawia z boku sceny podczas występu artysty.

— „Gulli, Gulli i Beti” — przeczytał. — „Egzotyczne sztuki i tańce”. Hm… wśród właścicieli tego worka była też kobieta.

Strażnicy przyglądali się przejrzystemu materiałowi, który wyłonił się z worka jako następny. Nobby wytrzeszczył oczy.

— Co to jest?

— Wydaje mi się, że nazywają to szarawarami haremowymi, kapralu.

— Są całkiem…

— To ciekawe, ale celem ubrania dziewcząt przy tańcach egzotycznych zawsze było nie tyle odsłonięcie, ile zasugerowanie bliskiego odsłonięcia — powiedział Patrycjusz.

Nobby spojrzał na swój kostium, potem na sierżanta Al-Colona w jego kostiumie.

— No — rzekł wesoło — nie jestem pewien, czy będą na pana pasowały, sir.

I natychmiast pożałował tych słów.

— Nie oczekuję, by na mnie pasowały — odparł spokojnie Patrycjusz. — Proszę mi oddać swój fez, kapralu Beti.


Delikatny, fałszywy przedświt wśliznął się nad pustynię, a dowódca klatchiańskiego oddziału wcale nie był z tego zadowolony.

D’regowie zawsze atakowali o świcie. Wszyscy. Nieważne, ilu ich było, ilu było przeciwników, ruszało do walki całe plemię. Nie tylko kobiety i dzieci, ale też wielbłądy, kozy, owce, a nawet kury. Oczywiście, człowiek spodziewał się tego, łuki mogły ich przetrzebić, ale… Ale nieodmiennie pojawiali się znikąd, nagle, jakby sama pustynia ich wypluła. Wystarczy się pomylić, spóźnić odrobinę, a człowiek będzie rąbany, kopany, tłuczony rogami, dziobany i zabójczo opluty.

Jego żołnierze w oczekiwaniu leżeli na piasku. No, jeśli w ogóle można ich nazwać żołnierzami. Tłumaczył przecież, że to mocno naciągane określenie… No, może nie powiedział tego głośno, bo takie słowa w armii tego człowieka mogą wpędzić w kłopoty… Ale pomyślał to bardzo stanowczo. Połowa z nich to dzieciaki, którym się wydaje, że jeśli rusza się do bitwy, wrzeszcząc i wymachując mieczem, przeciwnik w popłochu ucieknie. Nigdy jeszcze nie widzieli kury D’regów nadlatującej na wysokości oczu.

Co do reszty… W nocy jego ludzie zderzali się ze sobą, omyłkowo wpadali we własne zasadzki, a teraz byli roztrzęsieni jak groszki na bębnie. Któryś stracił miecz i przysięgał, że ktoś odszedł z tym mieczem wbitym w pierś. Jakaś skała pojawiła się nagle, chodziła i biła ludzi. Innymi ludźmi.

Słońce wzeszło ponad horyzont.

— To czekanie jest najgorsze — odezwał się stojący obok sierżant.

— Może być najgorsze — zgodził się dowódca. — Chociaż z drugiej strony najgorszy może się okazać ten moment, kiedy nagle wyrastają z piasku i rozcinają człowieka na połowy. — Popatrzył smętnie na zdradziecko bezludną pustynię. — Albo ten, kiedy rozszalała owca usiłuje odgryźć człowiekowi nos. Właściwie gdy się pomyśli o wszystkim, co może się zdarzyć, kiedy otoczy człowieka horda wrzeszczących D’regów, ten fragment, kiedy ich tu wcale nie ma, jest raczej najlepszy, z czym chyba się zgodzicie, sierżancie.

Sierżant nie był szkolony do takich rozważań.

— Ciągle ich nie ma — powiedział tylko.

— Lepiej ich niż nas.

— Słońce stoi już wysoko, sir.

Dowódca spojrzał na swój cień. Zaczął się dzień, a piasek wciąż szczęśliwie nie był spryskany jego krwią. Wiele już lat pacyfikował rozmaite krnąbrne części Klatchu — dostatecznie długo, by czasem się zastanawiać, dlaczego pacyfikacja zawsze jakoś oznacza walkę. Doświadczenie nauczyło go, by nigdy nie wypowiadać zdań w rodzaju: „Nie podoba mi się to, jest zbyt spokojnie”. Nie istnieje nic takiego jak nadmierny spokój.

— Mogli nocą zwinąć obóz, sir — powiedział sierżant.

— To nie wygląda na D’regów. Oni nigdy nie uciekają. A zresztą widać stąd namioty.

— Może ruszymy do szturmu, sir?

— Nie walczyliście jeszcze z D’regami, sierżancie?

— Nie, sir. Pacyfikowałem jednak Szalonych Savatarów w Uszystanie i oni…

— D’regowie są gorsi, sierżancie. Pacyfikują odwetowo.

— Nie mówiłem, jak bardzo szaleni byli ci Savatarowie, sir.

— W porównaniu z D’regami mieli co najwyżej trochę nie po kolei w głowach.

Sierżant miał wrażenie, że kwestionowane jest jego doświadczenie bojowe.

— Może wezmę paru ludzi i pójdę na zwiad, sir?

Dowódca spojrzał na słońce. Było już niemal zbyt gorąco, żeby oddychać.

— A co tam… Chodźmy.

Klatchianie podeszli do obozu. Stały tam namioty, leżał popiół po ogniskach. Ale nie było wielbłądów ani koni, tylko wydeptany szlak wiodący między wydmy.

Morale żołnierzy podniosło się trochę. Atakowanie niebezpiecznego przeciwnika, którego nie ma, to jedna z najbardziej atrakcyjnych form sztuki wojennej. Dało się słyszeć uwagi na temat: jak wielkie szczęście mieli D’regowie, że uciekli na czas, oraz improwizacje: co żołnierze by z D’regami zrobili, gdyby ich schwytali…

— Kto to jest? — zdziwił się sierżant.

Między wydmami pojawiła się jakaś postać na wielbłądzie. Biała szata powiewała na wietrze.

Kiedy jeździec dotarł do Klatchian, zsunął się na ziemię i pomachał im ręką.

— Dzień dobry, panowie. Czy zdołam was namówić, byście się poddali?

— Kim jesteś?

— Kapitan Marchewa, sir. Gdybyście zechcieli uprzejmie złożyć broń, nikomu nie stanie się krzywda.

Dowódca się rozejrzał. Nad szczytami wydm pojawiły się czarne plamki. Potem uniosły się wyżej i okazało się, że to głowy.

— To… D’regowie, sir! — wykrztusił sierżant.

— Nie, sierżancie. D’regowie by atakowali.

— Och, przepraszam. Mam im powiedzieć, żeby zaatakowali? — spytał Marchewa. — To by wam bardziej odpowiadało?

D’regowie stali już na wydmach dookoła. Wznoszące się słońce połyskiwało na metalu.

— Chcesz powiedzieć — zaczął wolno dowódca — że potrafiłeś przekonać D’regów, by nie atakowali?

— Nie było łatwo, ale mam wrażenie, że zrozumieli tę ideę.

Dowódca rozważył swoje położenie. D’regowie stali ze wszystkich stron. Jego oddział praktycznie kulił się z przerażenia. A ten rudowłosy, niebieskooki młody człowiek uśmiechał się uprzejmie.

— A jaka jest ich opinia na temat dobrego traktowania jeńców? — zapytał.

— Sądzę, że pojmą, o co w tym chodzi. Jeśli będę nalegał.

Dowódca raz jeszcze popatrzył na milczących D’regów.

— Dlaczego? — zapytał. — Dlaczego z nami nie walczą?

— Mój dowódca mówi, że nie chce zbędnego rozlewu krwi, sir — odparł Marchewa. — To komendant Vimes, sir. Siedzi na tamtej wydmie, o tam.

— Potrafisz przekonać uzbrojonych D’regów, żeby nie atakowali, i masz dowódcę?

— Tak, sir. On twierdzi, że to operacja policyjna.

Dowódca Klatchian przełknął ślinę.

— Poddajemy się — oświadczył.

— Tak po prostu, sir? — zaprotestował jego sierżant. — Bez walki?

— Tak, sierżancie. Bez walki. Ten człowiek może sprawić, żeby woda popłynęła pod górę, i ma dowódcę. Bardzo mi się podoba myśl o kapitulacji bez walki. Walczę od dziesięciu lat i kapitulacja bez walki to coś, o czym zawsze marzyłem.


Duża kropla spłynęła z metalowego stropu Okrętu i rozprysnęła się na kartce papieru. Leonard z Quirmu ją starł. Kto inny mógłby się nudzić, czekając zamknięty w puszce pod jakimś nędznym pomostem, ale Leonard w ogóle nie rozumiał tego terminu.

Z roztargnieniem nakreślił prosty szkic udoskonalonego systemu wentylacyjnego.

Zaczął przyglądać się własnej dłoni. Niemal bez kierowania, odbierając instrukcje z jakiegoś innego miejsca w mózgu, wyrysowała przekrój dużo większej wersji Okrętu. Tu, tu i tutaj… i tam można umieścić rząd setki wioseł zamiast pedałów, przy każdym siądzie — ołówek pieścił papier — dobrze umięśniony i nie nazbyt obficie ubrany młody wojownik. Taka łódź przepływałaby niewidoczna pod innymi statkami, zabierając ludzi wszędzie tam, gdzie chcieliby dotrzeć. Tutaj… ogromna piła, umocowana do sklepienia, by przy pełnej sile wioseł z wielką szybkością rozcinała kadłuby wrogich jednostek. A tutaj i tutaj rury…

Znieruchomiał i przez chwilę wpatrywał się w rysunek. Potem westchnął i podarł go na kawałki.


Vimes obserwował wszystko z wydmy. Ze swojego miejsca nie słyszał wiele, ale też nie musiał.

Obok usiadła Angua.

— To działa, prawda? — powiedziała.

— Tak.

— I co on teraz zrobi?

— Myślę, że zabierze im broń i pozwoli odejść.

— Dlaczego ludzie za nim idą?

— Jesteś jego dziewczyną, powinnaś…

— To co innego. Kocham go, bo jest dobry bez zastanowienia. Nie analizuje własnych myśli, tak jak inni. Kiedy robi coś dobrego, to dlatego że tak postanowił, nie dlatego że chce spełnić jakieś wymagania. Jest taki… prosty. Zresztą jestem wilkiem żyjącym wśród ludzi, a istnieje takie słowo, które określa wilki żyjące z ludźmi. Kiedy zagwiżdże, przybiegnę.

Vimes starał się nie okazywać zakłopotania.

— Proszę się nie martwić, panie Vimes — powiedziała Angua z uśmiechem. — Sam pan tak mówił. Wcześniej czy później każdy z nas jest czyimś psem.

— To działa jak hipnoza — odezwał się nerwowo Vimes. — Ludzie idą za nim, żeby zobaczyć, co się stanie. Tłumaczą sobie, że dołączyli tylko na chwilę, że mogą przestać, kiedy tylko zechcą. Ale nigdy nie chcą. To jakaś magia.

— Nie. Czy kiedykolwiek naprawdę pan go obserwował? Mogę się założyć, że zanim przez dziesięć minut porozmawiał z Jabbarem, dowiedział się o nim wszystkiego. Mogę się założyć, że poznał imię każdego wielbłąda. I zapamiętał je. Zwykle ludzie nie interesują się specjalnie innymi. — Jej palce odruchowo wykreśliły jakiś deseń na piasku. — Dlatego on sprawia, że człowiek czuje się ważny.

— Politycy się tak zachowują…

— Nie w taki sposób, może mi pan wierzyć. Przypuszczam, że lord Vetinari pamięta o faktach dotyczących innych…

— Naprawdę lepiej w to nie wątpić!

— …ale Marchewę to ciekawi. Nawet o tym nie myśląc, robi w głowie miejsce dla innych. Interesuje się ludźmi, więc ludzie uważają, że są interesujący. Czują się… lepsi, kiedy on jest w pobliżu.

Vimes spuścił wzrok. Znowu rysowała coś palcem na piasku.

Pustynia zmienia nas wszystkich, pomyślał. Nie jest taka jak miasto, które przycina myśli. Tutaj czuje się, że umysł rośnie aż po horyzont. Nic dziwnego, że w takich miejscach rodzą się religie. Nagle ja tu trafiam, prawdopodobnie nielegalnie, i próbuję tylko wykonywać swoją pracę. Dlaczego? Bo jestem za głupi, żeby zatrzymać się i zastanowić, nim ruszę w pościg, tylko dlatego. Nawet Marchewa wiedział, że powinien zachować się inaczej. Ja bym bez namysłu zaczął gonić statek Ahmeda, ale on miał dość rozumu, żeby najpierw złożyć mi raport. Zrobił to, co powinien każdy rozsądny funkcjonariusz, ale ja…

— Terier Vetinariego — powiedział głośno. — Najpierw goni, potem myśli.

Dostrzegł na horyzoncie daleką masę Gebry. Tam była klatchiańska armia, gdzieś z drugiej strony wojska Ankh-Morpork. A on miał kilku ludzi i żadnego planu, bo najpierw gonił, a…

— Ale musiałem — stwierdził. — Żaden policjant nie wypuściłby takiego podejrzanego jak Ahmed…

Po raz kolejny ogarnęło go uczucie, że problem, z jakim się męczy, tak naprawdę wcale nie jest problemem. To coś zupełnie oczywistego. To sam Vimes stanowi problem. Nie myśli prawidłowo…

Właściwie, jeśli się zastanowić, to w ogóle nie myśli…

Popatrzył na schwytanych wrogów. Rozebrali się do opasek biodrowych i wyglądali na bardzo zmieszanych, jak zwykle mężczyźni w samej bieliźnie.

Biała szata Marchewy trzepotała na wietrze. Jest tu niecały dzień, pomyślał Vimes, a już nosi pustynię niczym parę sandałów.

— …ehm… bingely bingely biip?

— Czy to pański demoniczny notatnik? — spytała Angua.

Vimes przewrócił oczami.

— Tak. Chociaż wydaje się, że mówi o kimś innym.

— Ehm… godzina piętnasta… — powiedział wolno demon. — Żadnych spotkań… Sprawdzić obronę murów…

— Widzisz? Myśli, że przebywam w Ankh-Morpork! Kosztował Sybil trzysta dolarów, a nawet nie potrafi zapamiętać, gdzie jestem. — Odrzucił niedopałek cygara i wstał. — Lepiej tam zejdę. W końcu to ja jestem szefem.

Zsunął się z wydmy i podszedł do Marchewy, który wykonał tradycyjne salaam.

— Wystarczyłby salut, kapitanie, ale dziękuję.

— Przepraszam, sir. Trochę mnie poniosło.

— Dlaczego kazaliście im się rozebrać?

— Kiedy wrócą, ludzie będą się z nich śmiali, sir. To cios dla ich dumy. — Pochylił się i dodał szeptem: — Ale dowódcy pozwoliłem zostać w ubraniu. Oficerów nie należy wprawiać w zakłopotanie.

— Doprawdy? — mruknął Vimes.

— A niektórzy chcą się do nas przyłączyć, sir. Jest chłopak Goriffa i jeszcze kilku innych. Wczoraj siłą wcielili ich do wojska. Nie wiedzą nawet, o co walczą. Powiedziałem im, że mogą.

Vimes pociągnął kapitana na stronę.

— Hm… nie przypominam sobie, bym sugerował, że jacyś jeńcy mogą do nas dołączyć — powiedział cicho.

— No tak, sir, ale pomyślałem, że przecież zbliża się nasza armia… i sporo tych chłopców pochodzi z różnych zakątków imperium, więc lubią Klatchian nie bardziej od nas… Lotna kolumna partyzancka mogłaby…

— Nie jesteśmy żołnierzami!

— Wydawało mi się, że właśnie jesteśmy…

— Tak, tak. W pewnym sensie… ale naprawdę jesteśmy glinami, jak zawsze. Nie zabijamy nikogo, dopóki…

Ahmed? Wszyscy są trochę spięci, gdy pojawia się w pobliżu, irytuje ludzi, wszędzie zdobywa informacje, wydaje się, że chodzi, gdzie mu się spodoba, i zawsze kręci się gdzieś niedaleko, kiedy są kłopoty… Szlag, szlag, szlag…

Przebiegł między ludźmi do Jabbara, który obserwował Marchewę ze zwykłym zdziwionym uśmiechem, jaki kapitan wywoływał u przypadkowych widzów.

— Czy dzienie — rzekł Vimes. — Trzy dni. To siedemdziesiąt dwie godziny!

— Tak, offendi? — Jabbar był wyraźnie zaskoczony.

Był to głos człowieka, który rozpoznaje świt, południe i wieczór, i pozwala, by wszystko między nimi działo się, kiedy ma ochotę.

— No więc dlaczego nazywają go 71-godzinnym Ahmedem? Co jest takiego niezwykłego w tej dodatkowej godzinie?

Jabbar uśmiechnął się nerwowo.

— Może coś zrobił po siedemdziesięciu jeden godzinach? — napierał Vimes.

Jabbar skrzyżował ręce na piersi.

— Nie będę mówił.

— Kazał wam nas tu zatrzymać?

— Tak.

— Ale nie zabijać?

— Ależ nigdy bym nie zabił swojego przyjaciela Sama Muła…

— I przestań mi opowiadać te bzdury, jak z baranim okiem — ciągnął Vimes. — Chciał mieć czas, żeby gdzieś dotrzeć. Tak?

— Nie będę mówił.

— Nie musisz — zapewnił go Vimes. — Ponieważ odchodzimy. A jeśli nas zabijesz… No cóż, prawdopodobnie możesz. Ale 71-godzinnemu Ahmedowi raczej się to nie spodoba.

Jabbar wyglądał jak ktoś, kto podejmuje trudną decyzję.

— On wróci! — oznajmił. — Jutro! Żaden problem!

— Nie mam zamiaru czekać! I nie wydaje mi się, żeby chciał mojej śmierci, Jabbarze. Chce mnie żywego. Marchewa!

Marchewa podbiegł natychmiast.

— Tak, sir?

Vimes zdawał sobie sprawę, że Jabbar przygląda mu się ze zgrozą.

— Zgubiliśmy Ahmeda — powiedział. — Nawet Angua nie znajdzie jego śladów pod tym rozrzucanym przez wiatr piaskiem. Nie ma tu dla nas miejsca. Nie jesteśmy potrzebni.

— Ależ jesteśmy, sir! — wybuchnął Marchewa. — Możemy pomóc plemionom pustynnym…

— Więc chcesz tu zostać i bić się? Przeciwko Klatchianom?

— Przeciwko złym Klatchianom, sir.

— Ach, tylko że na tym polega cała sztuka. Kiedy jeden z nich nadbiega z wrzaskiem i wznosi miecz, jak zdołasz ocenić jego moralność i charakter? Zresztą, jeśli chcesz, możesz zostać i walczyć o dobre imię Ankh-Morpork. To będzie dość krótka walka. Ale ja odchodzę. Jenkins chyba jeszcze nie naprawił statku. Zgoda, Jabbar?

D’reg wpatrywał się w pustynię między swymi stopami.

— Wiesz, gdzie on teraz jest, prawda? — zachęcił go Vimes.

— Tak.

— Powiedz mi.

— Nie. Przyrzekłem mu.

— Ale D’regowie to krzywoprzysięzcy. Wszyscy o tym wiedzą.

Jabbar wyszczerzył zęby.

— Ach, przysięgi. Głupie rzeczy. Dałem mu swoje słowo.

— Nie złamie go, sir — wtrącił Marchewa. — D’regowie są bardzo wyczuleni na takie sprawy. Tylko jeśli przysięgają na bogów i inne takie, mogą nie dotrzymać przyrzeczenia.

— Nie powiem ci, gdzie on jest — oświadczył Jabbar. — Ale… — Uśmiechnął się znowu, choć bez śladu radości. — Jak bardzo jest pan odważny, panie Vimes?


— Przestań marudzić, Nobby.

— Wcale nie marudzę. Mówię tylko, że te spodnie są dosyć przewiewne. Tyle tylko powiedziałem.

— Ale dobrze ci w nich.

— A te blaszane miseczki do czego mają służyć?

— Do osłaniania tych części ciała, których nie masz.

— Przy takim wietrze wolałbym coś do osłaniania tych części, które mam.

— Spróbuj się zachowywać jak dama, Nobby!

Co było trudnym zadaniem, Colon musiał to przyznać. Dama, dla której uszyto tę odzież, była dość wysoka i miała raczej pełną figurę. Tymczasem Nobby bez swojego pancerza mógłby się schować za krótkim kijem, gdyby mniej więcej w dwóch trzecich długości umocować wieszak. Przypominał muślinowy akordeon z dużą ilością biżuterii. W teorii kostium powinien wiele odsłaniać, jeśli kapral Nobbs byłby akurat tym, co ktokolwiek chciałby zobaczyć odsłonięte. Jednak w tej chwili tyle było na nim zwojów i fałd, że z całą pewnością dało się powiedzieć jedynie tyle, iż jest gdzieś tam w środku. Prowadził oślicę, która chyba go polubiła. Zwierzęta zwykle lubiły Nobby’ego. Nie miał niewłaściwego zapachu.

— Te buty nie pasują — mówił dalej Colon.

— Czemu nie? Pan zatrzymał swoje, sierżancie.

— No tak, ale to nie ja mam być kwiatem pustyni, prawda? Księżyc czyjejś rozkoszy nie powinien przy chodzeniu krzesać iskier. Mam rację?

— Należały do mojego dziadka. Nie zostawię ich, bo ktoś je zwinie. I jak komuś księżyc sprawia rozkosz, to już nie moja sprawa — odparł nadąsany Nobby.

Lord Vetinari maszerował na czele.

Ludzie wychodzili już na ulice. Mieszkańcy Al-Khali woleli swoje interesy załatwiać w chłodzie poranka, zanim pełny dzień przejedzie po okolicy miotaczem ognia. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na przybyszy, choć kilka osób obejrzało się za kapralem Nobbsem. Kozy i kury odsuwały się z drogi, kiedy przechodzili.

— Uważaj na ludzi, którzy będą próbowali ci sprzedać świńskie pocztówki, Nobby — pouczał Colon. — Mój wujek był tu kiedyś i opowiadał, że jakiś typ chciał mu sprzedać pakiet świńskich pocztówek za pięć dolarów. Był zdegustowany.

— Pewno, bo na Mrokach można takie dostać za dwa dolary — stwierdził Nobby.

— Wujek też tak powiedział. W dodatku to były ankhmorporskie pocztówki. Chcą nam sprzedawać nasze własne świńskie pocztówki? To obrzydliwe.

— Dzień dobry, sułtanie — odezwał się wesoły i jakby trochę znajomy głos. — Nowi w mieście, co?

Cała trójka spojrzała na osobnika, który magicznie pojawił się u wylotu alejki.

— Tak, istotnie — przyznał Vetinari.

— Zauważyłem, że jesteście nowi. Jak zresztą każdy ostatnio. Masz dziś szczęśliwy dzień, szachu! Jestem tu, żeby wam pomóc! Potrzebujecie czegoś? Mam to!

Sierżant Colon przyglądał się mężczyźnie.

— Nazywasz się… — zaczął w zamyśleniu. — To będzie coś w rodzaju Al-jibla albo jakoś podobnie.

— Słyszeliście o mnie? — ucieszył się handlarz.

— Tak jakby, tak… — przyznał z wahaniem Colon. — Jesteś zadziwiająco… znajomy.

Vetinari odepchnął go na bok.

— Jesteśmy wędrownymi artystami — powiedział. — Mieliśmy nadzieję na występy w książęcym pałacu. Mógłbyś nam pomóc?

Handlarz w zadumie poskrobał się po brodzie, powodując, że rozmaite drobne cząsteczki posypały się kaskadą do małych miseczek na jego tacy.

— Nie wiem, jak z pałacem — stwierdził. — Czym się zajmujecie?

— Uprawiamy żonglerkę, połykanie ognia i takie rzeczy — wyjaśnił Patrycjusz.

— Naprawdę? — zdziwił się Colon.

Al-jibla skinął głową na Nobby’ego.

— A co…

— …ona… — podpowiedział uprzejmie Vetinari.

— …ona potrafi?

— Tańce egzotyczne.

Nobby gniewnie zmarszczył czoło.

— Bardzo egzotyczne, jak się domyślam — mruknął Al-jibla.

— Byłbyś zdumiony.

Dwóch uzbrojonych mężczyzn podeszło wolno. Colon poczuł, jak zamiera mu serce. W tych dwóch brodatych twarzach zobaczył siebie i Nobby’ego, którzy w domu na patrolu zawsze podchodzili do wszystkiego, co wyglądało interesująco.

— Jesteście żonglerami, tak? — zapytał jeden z nich. — No to zobaczmy, jak żonglujecie.

Vetinari spojrzał na niego obojętnie, po czym zerknął na tacę Al-jibli. Wśród łatwiejszych do zidentyfikowania artykułów żywnościowych było tam również kilka zielonych melonów.

— Oczywiście — zgodził się i wybrał trzy z nich.

Sierżant Colon zamknął oczy.

Po kilku sekundach je otworzył, bo strażnik znów się odezwał.

— No dobrze, ale trzema to każdy potrafi.

— W takim razie może pan Al-jibla zechce mi dorzucić jeszcze kilka? — zaproponował Patrycjusz; owoce prześlizgiwały mu się przez dłonie.

Sierżant Colon zamknął oczy po raz drugi.

— Siedem to całkiem nieźle — stwierdził po krótkiej chwili strażnik. — Ale to tylko melony.

Colon otworzył oczy.

Klatchiański strażnik odsunął połę szaty. Pół tuzina noży do rzutów błysnęło groźnie. Podobnie jak jego zęby.

Vetinari skinął głową. Ku rosnącemu zdumieniu Colona zdawało się, że wcale nie patrzy na wirujące melony.

— Cztery melony i trzy noże — powiedział. — Gdybyś zechciał, panie, przekazać te noże mojej czarującej asystentce Beti…

— Komu? — spytał Nobby.

— Tak? A czemu nie siedem noży?

— Szlachetni panowie, to byłoby zbyt łatwe — odparł Vetinari[13]. — Jestem tylko prostym żonglerem. Pozwólcie mi, proszę, doskonalić swoją sztukę.

— Beti? — powtórzył Nobby, spoglądając wściekle spod welonów.

Trzy owoce wyfrunęły z gracją z zielonego wiru i ze stukiem wylądowały na tacy Al-jibli.

Strażnicy spojrzeli czujnie i — zdaniem Colona — nerwowo na przebranego kaprala, który bliski był przebrania się cierpliwości.

— Ona nie będzie wykonywać żadnych tańców, prawda? — zapytał jeden z nich.

— Nie! — warknęła Beti.

— Obiecujesz?[14]

Nobby złapał trzy noże i wyrwał je strażnikowi zza pasa.

— Może ja je podam jego lo… mu? Dobrze, Beti? — zaproponował Colon.

Nagle nabrał przekonania, że zachowanie Patrycjusza przy życiu to prawie na pewno jedyny sposób uniknięcia szybkiego papierosa na słońcu. Zauważył też, że więcej zaciekawionych pokazem ludzi zmierza w ich kierunku.

— Do mnie, proszę… Al. — Vetinari skinął głową.

Colon rzucił mu noże, powoli i delikatnie. Zaraz spróbuje pozabijać strażników, pomyślał. To tylko podstęp. A potem wszyscy rozerwą nas na strzępy.

Wirujący krąg błyskał miejscami w blasku słońca. Gapie pomrukiwali z aprobatą.

— Ale trochę to nudne — uznał Patrycjusz.

Jego ręce poruszyły się po skomplikowanym torze, który sugerował, że przeguby musiały co najmniej dwa razy przemieścić się jeden przez drugi.

Zbita masa owoców i sztućców wzleciała w górę.

Trzy melony opadły na ziemię, przecięte gładko na połowy.

Trzy noże wbiły się w piach o kilka cali od sandałów ich właściciela.

A sierżant Colon spojrzał w górę, prosto w rosnący, zielonkawy, coraz większy…

Melon wybuchnął, podobnie jak publiczność. Jednak i śmiech, i humor nie docierały jakoś do Colona, kiedy zdrapywał z uszu przejrzały miąższ.

Instynkt przetrwania włączył się ponownie. Zatocz się do tyłu, podpowiedział. Colon zatoczył się więc do tyłu, machając wysoko nogami. Upadnij ciężko, podpowiedział instynkt. Colon usiadł i o mało co nie zgniótł kurczaka. Strać godność, podpowiedział instynkt. Z tego najłatwiej możesz zrezygnować.

Vetinari pomógł mu wstać.

— Nasze życie zależy od tego, czy wydasz się im tłustym, niezgrabnym idiotą — szepnął, wciskając Colonowi fez na głowę.

— Nie potrafię dobrze udawać, sir…

— To świetnie.

— Tak jest, sir.

Patrycjusz zebrał trzy połówki melonów i niemal w podskokach ruszył do jakiejś kobiety, która właśnie rozkładała swój towar. Przebiegając, porwał jej z kosza jajko. Sierżant Colon zamrugał niepewnie. To przecież nie może być prawda… Patrycjusz tak się nie zachowuje…

— Panie i panowie! Widzicie? Oto jajko! A tutaj mamy… skórki melonów! Jajko, melon! Melon, jajko! Przykrywamy jajko melonem! — Jego dłonie przeskakiwały między trzema połówkami, przesuwając je z oszałamiającą prędkością. — Krążą, krążą… o tak. Gdzie jest teraz jajko? Co powiesz, szachu?

Al-jibla uśmiechnął się z wyższością.

— To ta po lewej — oświadczył. — Zawsze jest po lewej.

Vetinari podniósł melona. Deska pod nim okazała się bezjajeczna.

— A ty, szlachetny strażniku?

— To pewnie będzie ta w środku.

— Tak, oczywiście! Och, nie ma…

Gapie patrzyli na trzecią połówkę. Byli ludźmi ulicy i znali zasady. Kiedy jakiś obiekt może być pod jednym z trzech przedmiotów, a już się okazało, że nie ma go pod dwoma, to jedyne miejsce, gdzie nie ma go na pewno, znajduje się pod trzecim przedmiotem. Tylko jakiś naiwny dureń mógłby sądzić inaczej. Oczywiście, że to tylko sztuczka. Ale warto patrzeć, żeby zobaczyć sztuczkę dobrze wykonaną.

Mimo to Vetinari uniósł melon i gapie z satysfakcją pokiwali głowami. Oczywiście, że jajka tam nie było. Zły byłby to dzień dla ulicznej rozrywki, gdyby rzeczy znajdowały się tam, gdzie powinny.

Sierżant Colon wiedział, co za chwilę nastąpi — a wiedział, ponieważ mniej więcej od minuty coś dziobało go w głowę.

Świadom, że nadeszła właściwa chwila, uniósł fez i odsłonił małego, puszystego kurczaczka.

— Ktoś ma ręcznik? Obawiam się, że właśnie poszedł do wygódki na mojej głowie, sir.

Zabrzmiały śmiechy, oklaski oraz — ku zaskoczeniu sierżanta — brzęk monet wokół jego stóp.

— I wreszcie — oznajmił Patrycjusz — piękna Beti wykona taniec egzotyczny.

Tłum ucichł. Po chwili odezwał się ktoś z tyłu:

— Ile musimy jej zapłacić, żeby nie tańczyła?

— Wystarczy! Mam już tego dosyć! — Z powiewającymi za nią welonami, z dzwonieniem bransolet, z pracującymi groźnie łokciami i butami krzeszącymi iskry, piękna Beti ruszyła w stronę patrzących. — Który to powiedział?

Ludzie rozstępowali się przed nią — armie by się rozpierzchły. Aż wreszcie, odsłonięty niczym meduza opuszczona przez cofającą się nagle falę, na środku pozostał nieduży człowieczek, który za chwilę miał się smażyć w ogniu wzbierającego gniewu Nobbsa.

— Nie chciałem cię urazić, sarniooka…

— Aha! Czyli jestem jak zwierzę, tak? — Z trzaskiem bransolet Nobby wymierzył cios, powalając człowieczka na ziemię. — Wiele musisz się jeszcze nauczyć o kobietach, młodzieńcze!

A potem, ponieważ Nobbs nigdy nie mógł się oprzeć pokusie leżącego celu, smukła Beti uniosła stopę w okutym żelazem bucie…

— Beti! — rzucił ostro Patrycjusz.

— Och, jasne, oczywiście! — powiedział Nobby z zawoalowaną pogardą. — Każdy może mi mówić, co mam robić, tak? Dlatego że akurat jestem kobietą, mam się na to wszystko godzić, tak?

— Nie, tylko że nie powinieneś kopać go w rozkrok — syknął Colon, odciągając kolegę na bok. — To robi niedobre wrażenie.

Zauważył jednak, że kobiety wśród tłumu wydawały się rozczarowane nagłym zakończeniem pokazu.

— Wiele niezwykłych historii możemy wam jeszcze opowiedzieć! — zawołał Patrycjusz.

— Beti na pewno może — mruknął Colon i zarobił mocnego kopniaka w kostkę.

— I wiele niezwykłych widoków pokazać!

— Beti na… aargh!

— Teraz jednak poszukamy cienia w tamtym karawanseraju…

— Co zrobimy?

— Pójdziemy do pubu.

Tłum rozpraszał się z wolna. Niektórzy oglądali się z rozbawieniem na trio artystów.

Jeden ze strażników skinął Colonowi głową.

— Niezły pokaz — pochwalił. — Zwłaszcza ten kawałek, kiedy wasza asystentka nie zdjęła żadnego welonu…

Odskoczył za swego towarzysza, gdyż Nobby odwrócił się w miejscu niczym anioł zemsty.

— Sierżancie — szepnął Vetinari. — Najważniejsze jest teraz, byśmy dowiedzieli się, gdzie aktualnie przebywa książę Cadram. Rozumie pan? W tawernach ludzie dużo gadają. Miejmy uszy otwarte.

Tawerna nie pasowała do wyobrażeń Colona o pubach. Przede wszystkim większa jej część nie miała dachu — po prostu mury otaczały dziedziniec. Winorośl wyrastała z wielkiej pękniętej urny, umocowana w górze do altanowego sklepienia. Delikatnie pluskała płynąca woda, i nie dlatego że — jak w Załatanym Bębnie — bar przylegał ścianą do wychodków, ale z powodu niewielkiej fontanny pośrodku dziedzińca. Było tu chłodno, o wiele chłodniej niż na ulicy, chociaż liście winorośli ledwie skrywały niebo.

— Nie wiedziałem, że umie pan żonglować, sir — szepnął Colon do Vetinariego.

— Pan tego nie potrafi, sierżancie?

— Nie, sir.

— To dziwne. Przecież to żadna sztuka, prawda? Trzeba tylko wiedzieć, jakie są obiekty i dokąd chcemy, żeby poleciały. Potem wystarczy tylko pozwolić, by zajmowały właściwe pozycje w czasie i przestrzeni.

— Jest pan w tym znakomity, sir. Pewnie często pan ćwiczy?

— Aż do dzisiaj nigdy nie próbowałem. — Vetinari zauważył oszołomioną minę Colona. — Po Ankh-Morpork, sierżancie, parę latających melonów to naprawdę całkiem niewielki problem.

— Jestem zdumiony, sir.

— A w polityce, sierżancie, zawsze należy wiedzieć, gdzie schował się kurczak.

Colon uchylił fezu.

— Czy dalej mam go na głowie?

— Wydaje się, że zasnął. Na pańskim miejscu bym mu nie przeszkadzał.

— Hej tam, żonglerze! Ona nie może tu wejść!

Obejrzeli się. Ktoś, kogo twarz i fartuch głosiły „barman” w siedmiuset językach, stał nad nimi, trzymając w obu rękach po dzbanie wina.

— Kobietom nie wolno tu przebywać — oznajmił.

— A dlaczego? — spytał Nobby.

— I nie wolno zadawać pytań.

— A dlaczego?

— Bo tak jest napisane, dlatego.

— No to niby gdzie mam się podziać?

Barman wzruszył ramionami.

— Kto tam wie, gdzie się podziewają kobiety.

— Idź stąd, Beti — polecił Vetinari. — I… pilnie zbieraj wszystkie informacje.

Nobby porwał stojący przed Colonem kubek wina i wychylił go jednym haustem.

— Nie wiem… — mruknął z irytacją. — Od dziesięciu minut jestem kobietą, a już nienawidzę tych drani samców!

— Nie rozumiem, co w niego wstąpiło, sir — szepnął Colon, gdy Nobby wyszedł zagniewany. — Normalnie się tak nie zachowuje. Wydawało mi się, że klatchiańskie kobiety robią, co im się powie.

— A czy pańska żona robi to, co pan jej powie, sierżancie?

— No… tak, to jasne. Mężczyzna musi być panem we własnym domu, zawsze to powtarzam…

— W takim razie dlaczego, jak słyszałem, ciągle składa pan kuchenne meble?

— To oczywiste, trzeba słuchać…

— Warto jednak zauważyć, że w historii Klatchu wiele jest przykładów sławnych kobiet, które nawet wyruszały na wojnę ze swymi mężczyznami — stwierdził Patrycjusz.

— Naprawdę? Po tej samej stronie?

— Tistam, żona księcia Arkvena, jechała do bitwy obok swego męża i, według legendy, zabiła dziesięć tysięcy tysięcy mężczyzn.

— To bardzo dużo mężczyzn.

— Legendy często się rozrastają. Jednakże wydaje się, że istnieją solidne historyczne dowody, iż królowa Sowawondra z Sumtri podczas swego panowania skazała na śmierć ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Podobno była drażliwa.

— Powinien pan posłuchać mojej żony, kiedy nie odłożę talerzy na miejsce — westchnął ciężko sierżant Colon.

Patrycjusz zmienił temat.

— Teraz, kiedy zintegrowaliśmy się już z miejscową ludnością, sierżancie, musimy wykryć, co się właściwie dzieje. Wprawdzie najwyraźniej szykuje się inwazja, ale jestem przekonany, że książę Cadram zostawił część wojsk w odwodzie, na wypadek ataku lądowego. Dobrze byłoby wiedzieć, gdzie się znajdują, bo i on tam z pewnością będzie.

— Słusznie.

— Myśli pan, że da pan sobie z tym radę?

— Pewno, sir. Znam Klatchian. Nie ma obawy.

— Tu ma pan trochę pieniędzy. Niech pan postawi ludziom coś do picia. Wmiesza się między nich.

— Dobrze.

— Nie za dużo do picia, ale tyle wmieszania, ile tylko pan potrafi.

— Jestem dobrym wmieszywaczem, sir.

— Więc proszę ruszać.

— Sir?

— Słucham.

— Trochę się martwię o… Beti, sir. Tak sobie wyszła… Coś może się mu… jej przytrafić. — Colon mówił jednak z pewnym wahaniem. Nie potrafił sobie wyobrazić, co złego mogłoby się przytrafić kapralowi Nobbsowi.

— Na pewno usłyszymy, jeśli będzie miał kłopoty — uspokoił go Patrycjusz.

— Ma pan rację, sir.

Colon zbliżył się ostrożnie do grupy mężczyzn, którzy siedzieli w nierównym kręgu na podłodze, rozmawiali i jedli z wielkiej misy.

Usiadł. Jedzący po obu stronach rozsunęli się uprzejmie.

No więc jak się… Co tam… Każdy przecież wie, jak rozmawiają Klatchianie…

— Bądźcie pozdrowieni, bracia pustyni — powiedział. — Nie wiem, jak wy, ale ja mam ochotę na talerz baranich oczu. Założę się, chłopaki, że nie możecie się doczekać, by znowu wskoczyć na swoje wielbłądy. Bo ja nie mogę. Pluję na te nieczyste psy z Ankh-Morpork. Ktoś miał ostatnio bakszysz? Możecie mi mówić Al.


— Przepraszam bardzo, czy jesteś tą damą, która towarzyszy klaunom?

Kapral Nobbs, który wlókł się smętnie ulicą, obejrzał się zaskoczony. Zwracała się do niego młoda kobieta o ładnej twarzy. Kobieta odzywająca się do niego z własnej inicjatywy była czymś nowym. To, że się przy tym uśmiechała, było zjawiskiem niesłychanym.

— E… tak. Zgadza się. To ja. — Przełknął ślinę. — Beti.

— Nazywam się Bana. Czy zechciałabyś podejść i porozmawiać z nami?

Nobby spojrzał ponad jej ramieniem. Kobiety w różnym wieku siedziały wokół studni. Któraś pomachała do niego nieśmiało.

Zamrugał niepewnie. Znalazł się na niezbadanych terytoriach. Spojrzał na swoje ubranie, wyglądające na mocno znoszone. Jego rzeczy zawsze wyglądały na znoszone już po pięciu minutach od włożenia.

— Nie martw się — powiedziała dziewczyna. — Wiemy, jak to jest. Ale wydawałaś się taka samotna. I może potrafisz nam pomóc…

Dotarły już do grupy przy studni. Były tu kobiety w każdym możliwym kształcie i rozmiarze, a jak dotąd żadna nie powiedziała „fuj!” — doświadczenie nienotowane w kronikach osobistej historii Nobby’ego. Poczuł jakby zawrót głowy. Miał wrażenie, że wkracza do raju — i tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wkraczał tam niewłaściwymi drzwiami.

— Staramy się pocieszyć Netal — wyjaśniła dziewczyna. — Jej narzeczony nie ożeni się z nią jutro.

— To świnia — stwierdził Nobby.

Jedna z dziewcząt, z oczami zaczerwienionymi od płaczu, gwałtownie uniosła głowę.

— On chciał — zaszlochała. — Ale zabrali go, żeby walczył w Gebrze! Wszystko z powodu jakiejś wyspy, o której nikt nawet nie słyszał! A cała moja rodzina jest tutaj!

— Kto go zabrał? — spytał Nobby.

— Sam się zabrał — rzuciła gniewnie starsza kobieta.

Pomijając obcy ubiór, było w niej coś niepokojąco znajomego. Kapral pomyślał, że gdyby rozciąć ją na połowy, słowo „teściowa” byłoby wyryte aż do głębi.

— Och, pani Atbar — westchnęła Netal. — On powiedział, że to jego obowiązek. Zresztą wszyscy chłopcy musieli iść.

— Mężczyźni… — Nobby skrzywił się pogardliwie.

— Przypuszczam, że wiele wiesz o rozkoszach mężczyzn — oświadczyła kwaśnym tonem Teściowa.

— Mamo!

— Kto, ja? — Nobby zapomniał się na moment. — Pewno. Bardzo wiele.

— Naprawdę?

— Czemu nie? Piwo jest ulubioną. Ale trudno przebić dobre cygaro, o ile jest za darmo.

— Ha! — Teściowa chwyciła kosz z praniem i odeszła zagniewana. Podążyła za nią większość starszych kobiet.

Inne parsknęły śmiechem. Nawet smutna Netal się uśmiechnęła.

— Myślę, że nie o to jej chodziło — stwierdziła Bana.

Przy wtórze ogólnych chichotów pochyliła się i wyszeptała coś Nobby’emu do ucha.

Wyraz jego twarzy się nie zmienił. Raczej stężał.

— Ach, to…

Pewne obszary doświadczeń Nobby badał jedynie na mapie, jednakże wiedział, o czym mowa. Swego czasu patrolował części Mroków, gdzie kręcą się młode damy, które wyraźnie nie mają nic do roboty i prawdopodobnie narażają się na przeziębienie. Jednak te elementy pracy policyjnej — które w innych miejscach interesowałyby raczej Wydział Obyczajowy — teraz nadzorowała sama Gildia Szwaczek. Ci, którzy lekceważyli… nie, nie prawo jako takie, ale raczej — tak można je nazwać — niepisane reguły, określane przez panią Palm i jej komitet bardzo doświadczonych dam[15], ściągali na siebie uwagę Ciotek Cierpienia, Dotsie i Sadie, w efekcie czego czasem ktoś ich jeszcze widział, a czasem już nie. Nawet Vimes aprobował taki system. Pozwalał uniknąć papierkowej roboty.

— No tak… — Nobby wciąż wpatrywał się w swój wewnętrzny ekran. Oczywiście wiedział, o co… — Ach, to — wymamrotał. — Cóż, widziało się to i owo.

Głównie na pocztówkach, musiał przyznać.

— To musi być cudowne, mieć taką swobodę — westchnęła Bana.

— Eee…

Netal znowu wybuchnęła płaczem. Przyjaciółki otoczyły ją kręgiem.

— Nie rozumiem, czemu mężczyźni muszą tak postępować — powiedziała Bana. — Mój narzeczony też odszedł.

Siedząca przy studni stara kobieta zarechotała głośno.

— Mogę wam powiedzieć dlaczego, kochaniutkie. Bo to lepsze niż uprawianie całymi dniami melonów. To lepsze nawet od kobiet.

— Mężczyźni uważają, że wojna jest lepsza od kobiet?

— Zawsze jest świeża, zawsze młoda, a dobra bitwa może trwać cały dzień.

— Ale oni giną!

— Lepiej umrzeć w walce niż w łóżku, jak mówią. — Rzuciła im bezzębny uśmiech. — Ale są i dobre sposoby, by mężczyzna umarł w łóżku. Prawda, Beti?

Nobby miał nadzieję, że płomienna czerwień jego uszu nie przypali welonu. Nagle poczuł, że doścignął swoją przyszłość. Jej fragment, wart całe dziesięć pensów, trafił go w twarz.

— Przepraszam — powiedział. — Czy któraś z was jest Kusicielianką?

— A co to są Kusicielianki? — zdziwiła się Bana.

— Kusicielia to taka kraina niedaleko stąd — wyjaśnił Nobby. I dodał z nadzieją: — Prawda?

Ani jedna twarz nie sugerowała, że tak jest. Westchnął ciężko. Odruchowo sięgnął za ucho po niedopałek, ale dłoń opadła pusta.

— Coś wam powiem, dziewczęta — rzekł. — Żałuję, że nie poprosiłam o dziesięciodolarową wersję. Czy nie macie czasem ochoty, żeby usiąść gdzieś i popłakać?

— Wyglądasz na jeszcze smutniejszą niż Netal — zauważyła Bana. — Czy mogłybyśmy jakoś cię pocieszyć?

Przez chwilę Nobby patrzył na nią nieruchomo, a potem zaczął szlochać.


Wszyscy spojrzeli na Colona. Jedzenie znieruchomiało w drodze do ust.

— Czy on naprawdę to powiedział, Faifalu? Po co miałbym wsiadać na wielbłąda? Jestem hydraulikiem!

— To ten klaun, co chodzi z żonglerem. Wydaje mi się, że nieszczęśnikowi brakuje kilku piędzi do oazy.

— Przecież te wredne zwierzaki plują ciągle i strasznie trudno je wciągnąć z narzędziami na schody…

— Daj spokój, to nie jego wina. Okażmy trochę miłosierdzia. — Mówiący odchrząknął. — Witaj, przyjacielu. Chodź, zjedzmy razem nasz kuskus.

Sierżant Colon zajrzał do misy, po czym wsadził do niej palec i oblizał.

— Hej, to przecież semolina! Macie semolinę! To zwyczajna semo… — Urwał i zakaszlał nerwowo. — Tak, oczywiście. Jest dżem truskawkowy?

Gospodarz spojrzał pytająco na przyjaciół. Wzruszyli ramionami.

— Nic nie wiemy o owym dhemie trruskawowym, o którym mówisz — rzekł ostrożnie. — Wolimy z baraniną.

Wręczył Colonowi długi, zaostrzony patyczek.

— Ależ na pewno macie gdzieś dżem truskawkowy — tłumaczył Colon, niesiony entuzjazmem. — Kiedy byłem dzieckiem, mieszaliśmy go i… i… — Zauważył ich miny. — Oczywiście to było w Ur — wyjaśnił.

Mężczyźni pokiwali głowami. Nagle wszystko stało się oczywiste.

Colon beknął głośno. Ze spojrzeń, jakie skierowali na niego pozostali, wynikało, że był jedynym, który słyszał o tym powszechnym w Klatchu zwyczaju.

— A więc — powiedział — gdzie ostatnio jest nasza armia? Tak w przybliżeniu?

— Dlaczego pytasz, o pełen-gazu?

— Myśleliśmy, że trochę zarobimy na pokazach dla żołnierzy — tłumaczył Colon. Był niezwykle dumny z tego pomysłu. — No wiecie… sporo śmiechu, piosenka, brak tańców egzotycznych. Ale w tym celu musimy wiedzieć, gdzie oni są, rozumiecie…

— Przepraszam, grubasie, czy rozumiesz, co do ciebie mówię?

— Tak, bardzo smaczne — zaryzykował sierżant Colon.

— Aha. Tak myślałem. Czyli jest szpiegiem. Ale czyim?

— Naprawdę? Kto byłby, aż tak głupi, żeby takiego błazna wykorzystywać jako szpiega?

— Ankh-Morpork?

— Nie, daj spokój. Co najwyżej udaje, że jest ankhmorporskim szpiegiem. Oni są tam sprytni…

— Myślisz? Ci ludzie robią curry z czegoś, co nazywa się „curry w proszku”, a ty ich uważasz za sprytnych?

— Przypuszczam, że jest z Muntabu. Oni zawsze nas szpiegują.

— I udaje, że jest z Ankh-Morpork?

— A gdybyś ty próbował udawać morporskiego błazna, który udaje Klatchianina, nie wyglądałbyś podobnie?

— Ale dlaczego udaje, że jest stamtąd?

— Och… polityka.

— W takim razie wezwijmy Straż.

— Oszalałeś? Rozmawialiśmy z nim! Będą… dociekliwi.

— Słuszna uwaga. Już wiem…

Faifal uśmiechnął się szeroko do Colona.

— Słyszałem, że cała armia wymaszerowała do En al Sams la Laisa — powiedział. — Ale nikomu o tym nie mów.

— Naprawdę? — Colon zerknął na boki. Wszyscy przyglądali mu się z dziwnie poważnymi minami. — To mi brzmi jak coś wielkiego, z taką nazwą.

— Och, ogromne — zapewnił jego sąsiad.

Ktoś wydał z siebie odgłos, który można było interpretować jako zduszony chichot.

— Czy to daleko?

— Nie, bardzo blisko. Można by wręcz powiedzieć, że na nim siedzisz.

Faifal szturchnął kolegę, któremu drżały ramiona.

— Aha. A duża ta armia?

— Może być bardzo wielka, owszem.

— Świetnie, świetnie — mruknął Colon. — Hm… ma ktoś ołówek? Przysiągłbym, że miałem tu…

Przed tawerną rozległ się hałas. Był to śmiech wielu kobiet — co dla mężczyzn zawsze jest dźwiękiem bardzo niepokojącym[16]. Klienci spoglądali podejrzliwie przez pędy winorośli.

Colon i pozostali wyjrzeli zza urny na grupkę przy studni. Starsza pani turlała się ze śmiechu po piasku, a wiele młodszych opierało się o siebie nawzajem.

Colon usłyszał, jak któraś z nich mówi:

— Powtórz, co on powiedział.

— Powiedział: „To zabawne, nigdy tak nie robi, kiedy ja próbuję!”.

— Tak, to szczera prawda! — rechotała starsza kobieta. — Nigdy tak nie robi!

— „To zabawne, nigdy tak nie robi, kiedy ja próbuję!” — powtórzył Nobby.

Colon jęknął w duchu. Był to głos kaprala Nobbsa działającego w trybie anegdotycznym, kiedy mógł na dwadzieścia łokci przypalić deskę.

— Przepraszam — rzucił i przecisnął się przez tłum gości przy bramie.

— A znacie ten o kró… o sułtanie, który się bał, że jego żona… jedna z jego żon nie będzie mu wierna, kiedy wyruszy na wyprawę?

— W ogóle nie słyszałyśmy jeszcze takich opowieści, Beti — wykrztusiła Bana.

— Naprawdę? Och, znam ich tysiąc i jedną. W każdym razie sułtan poszedł do takiego starego kowala, jasne… i mówi…

— Nie możecie opowiadać tutaj takich historii, kap… Beti — wysapał Colon, kiedy zatrzymał się przy koledze.

Nobby zauważył, że w grupie zaszła pewna zmiana. Teraz otaczały go kobiety, które znalazły się w obecności mężczyzny. Rozpoznanego mężczyzny, poprawił się w myślach.

Kilka z nich się zarumieniło. Poprzednio się nie rumieniły.

— A niby czemu? — spytała złośliwie Beti.

— No… urażasz innych — odparł niepewnie Colon.

— Ehm… nie jesteśmy urażone, szlachetny panie — wtrąciła Bana cicho, pokornym tonem. — Uważamy, że opowieści Beti są bardzo… pouczające. Zwłaszcza ta o człowieku, który przyszedł do tawerny z bardzo małym muzykiem.

— A trudno było ją przetłumaczyć — oświadczył dumnie Nobby. — W Klatchu nie wiedzą, co to jest fortepian. Ale okazało się, że mają tu taki strunowy…

— Bardzo ciekawa była również ta o człowieku z rękami i nogami w gipsie — dodała Netal.

— Tak. I śmiały się, chociaż nie mają tu takich samych dzwonków do drzwi — pochwalił się Nobby. — Zaraz, nie musicie jeszcze iść…

Grupka już się rozchodziła. Wszystkie kobiety ogarnęła jakaś zaabsorbowana pracowitość. Chwytały dzbany z wodą i je niosły dokądś.

Bana skinęła Beti na pożegnanie.

— Dziękujemy ci. To było bardzo… interesujące spotkanie. Ale musimy już wracać. Wyświadczyłaś nam wielką uprzejmość, godząc się na rozmowę.

— Nie, nie odchodźcie…

W powietrzu pozostała tylko delikatna sugestia perfum.

Beti spojrzała gniewnie na Colona.

— Czasami naprawdę mam ochotę przyłożyć ci solidnie w ucho — warknęła. — Moja pierwsza okazja od lat, do demona, a ty…

Urwała. Za Colonem dostrzegła sporo twarzy zdumionych, jednak pełnych dezaprobaty. Wszystko mogło skończyć się całkiem inaczej, gdyby nie rozległ się nagle ośli ryk. Z góry.

Skradziona oślica łatwo wyplątała się z amatorsko związanej przez Nobby’ego uprzęży i ruszyła na poszukiwanie karmy. Niejasno kojarzyła jedzenie z bramą do swojej stajni, a zatem z drzwiami w ogóle. Dlatego postanowiła wejść w najbliższe otwarte.

Wewnątrz były wąskie spiralne schody, ale ona zagrodę miała też dość wąską, a przyzwyczajona do uliczek w Al-Khali, nie przejmowała się schodami. Rozczarowanie przeżyła dopiero wtedy, gdy schody się skończyły i wciąż nie znalazła siana.

— No nie… — odezwał się ktoś za Colonem. — Znowu mamy osła w minarecie.

Rozległy się powszechne jęki.

— Co w tym złego? — zdziwił się Colon. — Co weszło na górę, musi zejść na dół.

— Nie wiesz? — zdziwił się któryś z jego towarzyszy przy posiłku. — Nie macie w Ur minaretów?

— Eee… — zająknął się Colon.

— Ale mamy mnóstwo osłów — wtrącił lord Vetinari.

Zabrzmiały chóralne śmiechy, w większej części z Colona.

— Patrz… — Jeden z mężczyzn wskazał mroczne wnętrze. — Widzisz?

— Bardzo wąskie spiralne schody — stwierdził Patrycjusz. — I…?

— I na górze nie ma miejsca, żeby się odwrócić, jasne? Pewnie, każdy dureń potrafi wprowadzić osła na szczyt minaretu. Ale próbowałeś kiedyś zmusić zwierzaka, żeby tyłem zszedł po wąskich schodach w dół po ciemku? To niemożliwe.

— Jest coś takiego w prowadzących do góry schodach — zauważył ktoś inny. — Przyciągają osły. One chyba myślą, że coś jest na szczycie.

— Ostatniego musieliśmy zepchnąć, nie? — rzucił jeden z obecnych strażników.

— Właśnie. Rozprysnął się — dodał jego towarzysz.

— Nikt nie będzie znikąd spychał Walerii — zastrzegła Beti. — Niech no tylko któryś spróbuje takiego numeru, to bogowie świadkami, poczuje ten gorszy koniec… — Umilkła. Pod welonem pojawił się straszliwy grymas. — Znaczy, temu dam mocnego, wilgotnego całusa.

Kilku mężczyzn z tylnych szeregów odeszło pospiesznie.

— Nie ma powodów, żeby tak się złościć — uspokajał ją strażnik.

— Nie żartuję! — Beti ruszyła w jego stronę.

Wystraszony strażnik odsunął się niespokojnie.

— Czy możecie coś z nią zrobić, panowie?

— My? Obawiam się, że nie — rzekł Vetinari. — Och jej… Znowu będzie jak wtedy w Djelibeybi, Al…

— O rety… — zgodził się Colon, lojalny w zastraszaniu. Gapie, którzy uważali, że stoją dostatecznie daleko od Beti, zaczęli się uśmiechać. To był prawdziwy uliczny teatr.

— Nie wiem, czy w ogóle ściągnęli tego człowieka z masztu — mówił Vetinari.

— Tak, większą jego część jakoś ściągnęli… — mruknął Colon.

— Wiecie co? Wiecie co? — zaproponował pospiesznie strażnik. — A gdybyśmy obwiązali go liną…

— …ją… — rzuciła groźnie Beti.

— Ją, no właśnie, a potem…

— Potrzebujesz na górze co najmniej trzech ludzi, a tam nie ma miejsca!

— Sir, mam pomysł! — szepnął drugi strażnik.

— Lepiej się pospiesz — poradził Colon. — Bo kiedy Beti już zacznie, nie da się jej powstrzymać.

Strażnicy zaczęli szeptać między sobą.

— Będziemy mieli kłopoty, jeśli zrobimy coś takiego! Pamiętasz to wszystko, co nam mówili o wysiłku wojennym! Dlatego właśnie je skonfiskowali!

— Nikt nie zauważy, że przez pięć minut któregoś nie ma!

— Tak, ale chcesz potem sam powiedzieć księciu, że go zgubiliśmy?

— No nie. A wolisz się tłumaczyć przed nią?

Obaj spojrzeli na Beti.

No i przecież łatwo nimi sterować — szepnął jeden z nich.

— Waleria? — spytał Colon.

— Jakiś problem? — rzuciła rozdrażniona Beti.

— Nie! Skąd! Świetne imię dla oślicy, No… Beti.

— Niech nikt nic nie robi! — rozkazał strażnik. — Wrócimy.

— O co im chodziło? — zapytał Colon.

— Pewnie poszli po dywan — wyjaśnił ktoś.

— To ładnie, ale nie rozumiem, jak to ma nam pomóc.

— Latający.

— Aha… — ucieszył się Colon. — Mają jeden taki na uniwersytecie.

— Ur ma uniwersytet?

— Ależ oczywiście — zapewnił Patrycjusz. — Tam Al się nauczył, jak wyglądają osły.

Po raz kolejny śmiech rozwiał wątpliwości. Colon uśmiechnął się niepewnie.

— Naprawdę dobrze mi idzie udawanie idioty, prawda? — szepnął. — Jakoś tak samo wychodzi.

— Doskonale — pochwalił go Vetinari.

Z góry znów dobiegł gniewny ryk.

— Kłopot polega na tym, że wszystkie trzymają pod kluczem ze względu na wysiłek wojenny — odezwał się jakiś człowiek w tłumie.

Kawałek cegły roztrzaskał się o ziemię koło nich.

— Ten zwierzak tak się tam rzuca, że sam pewnie spadnie.

— Może powinienem ją przekonać, żeby zeszła — zaproponował Patrycjusz.

— Niemożliwe, offendi. Nie wyminiesz jej na schodach, nie zdołasz jej odwrócić, a tyłem na pewno nie zejdzie.

— Zbadam sytuację.

Wrócił na chwilę do tawerny, wyszedł i wszyscy zobaczyli, jak znika wewnątrz minaretu. Słyszeli, że wspina się po schodach.

— Powinno być nieźle — szepnął człowiek obok Colona.

Po chwili ryki ucichły.

— Nie odwróci się, rozumiecie. Jest za wąsko — oświadczył znawca osłów na wysokości. — Nie odwróci się i nie zejdzie tyłem. Powszechnie znany fakt.

— Zawsze znajdzie się jakiś mądrala, prawda, Beti? — rzucił Colon.

— Pewnie. Zawsze.

W wieży panowała cisza. Przyciągała uwagę tłumu.

— Znaczy, gdyby posłać tam na schody trzech albo czterech ludzi, co jest niemożliwe, mogliby przesuwać jej kolejno po jednej nodze, o ile by im nie przeszkadzało, że będą kopani i gryzieni na śmierć…

Wrócili strażnicy. Jeden z nich niósł zwinięty dywan.

— Jesteśmy! Proszę zachować spokój i odejść od wieży! Zróbcie nam miejsce…

— Słyszę kopyta — powiedział ktoś.

— O tak. Całkiem jakby nasz przyjaciel w fezie sprowadzał osła po schodach.

— Chwileczkę! — zawołał Colon. — Ja też słyszę.

Wszyscy spojrzeli ku drzwiom. Po chwili stanął w nich Vetinari trzymający w ręku sznurek.

— No dobrze, ale to tylko sznurek — odezwał się głos za plecami Colona. — Pewnie stukał o siebie dwoma połówkami orzecha kokosowego.

— Chcesz powiedzieć, że znalazł je w minarecie?

— Pewnie miał ze sobą.

— Chcesz powiedzieć, że nosi ze sobą skorupę kokosa?

— Nie można obrócić osła w… No dobra, to sztuczna ośla głowa…

— Rusza uszami!

— Na sznurku, na sznurku… W porządku, to osioł, zgoda, ale nie ten sam osioł. To ten, którego miał schowanego w kieszeni… I nie musicie tak na mnie patrzeć! Widziałem, jak to robią z gołębiami…

Potem zamilkł nawet niedowiarek.

— Osioł, minaret — powiedział Vetinari. — Minaret, osioł.

— Ot tak? — zdumiał się strażnik. — Jak to zrobiłeś? To jakaś sztuczka, prawda?

— Oczywiście, że to sztuczka — przyznał Vetinari.

— Wiedziałem, że to tylko sztuczka!

— Zgadza się, to tylko sztuczka — potwierdził Vetinari.

— No więc… jak to zrobiłeś?

— Chcesz powiedzieć, że sami nie zauważyliście?

Tłum wyciągnął szyje.

— No… Miałeś nadmuchiwanego osła…

— Czy możesz podać choć jeden powód, bym wszędzie chodził z nadmuchiwanym osłem?

— No, mógłbyś…

— Taki, który skłonny byłbyś wyjaśnić swojej własnej ukochanej matce?

— Hm, jeśli tak stawiasz sprawę…

— To łatwe — stwierdził Al-jibla. — W minarecie jest ukryte pomieszczenie. Musi być.

— Nie, wszystko pokręciłeś, to tylko iluzja osła… Przyznaję, bardzo dobra iluzja.

Połowa gapiów zebrała się już dookoła oślicy, a druga połowa tłoczyła się przy wejściu do minaretu, szukając uchylnych ścianek…

— Myślę, Al i Beti, że teraz chyba sobie stąd pójdziemy — powiedział Vetinari, stając za ramieniem Colona. — O tam, w tę krótką alejkę. A kiedy skręcimy za tamten róg, ruszymy biegiem.

— Dlaczego mamy biegać? — zdziwiła się Beti.

— Ponieważ właśnie zabrałem czarodziejski dywan.


Vimes był już zagubiony. Oczywiście, miał do dyspozycji słońce, ale zdradzało tylko kierunek. Czuł je na policzku. Wielbłąd kołysał się z boku na bok. Nie istniał sensowny sposób oceny odległości, chyba że poprzez hemoroidy.

Mam opaskę na oczach i jadę z tyłu na wielbłądzie, którego prowadzi D’reg, a wszyscy twierdzą, że D’regowie to najmniej godni zaufania ludzie na świecie. Jestem jednak prawie pewny, że nie planuje mnie zabić.

— No więc — powiedział, kołysząc się łagodnie na boki — równie dobrze możesz mi powiedzieć. Dlaczego 71-godzinny Ahmed?

— On zabił człowieka — odparł Jabbar.

— A D’regowie nie pochwalają takich drobiazgów?

— We własnym namiocie tego człowieka! Kiedy był jego gościem przez prawie czy dzienie! Gdyby on poczekał godzinę…

— Ach, rozumiem. Rzeczywiście, fatalne maniery. Czy ten człowiek uczynił coś, by na to zasłużyć?

— Nic! Chociaż…

— Tak?

— Ten człowiek zabił El-Ysę.

Ton D’rega sugerował, że nie jest to istotna okoliczność łagodząca, jednak dla pełności obrazu należy o niej wspomnieć.

— Kim była El-Ysa?

— Wioską. On zatruł studnię. Zdarzyła się dyskusja na tematy religijne. I tak, od jednego do drugiego… Ale mimo to, złamać tradycję gościnności…

— Tak, rozumiem, straszny postępek. Prawie… nieuprzejmy.

— Ta godzina była ważna. Pewnych rzeczy nie powinno się robić.

— W tym przynajmniej masz rację.

Po południu Jabbar pozwolił mu zdjąć opaskę. Z piasku sterczały rzeźbione wiatrem czarne skały. Vimes pomyślał, że to najbardziej ponure miejsce, jakie w życiu oglądał.

— Mówią, że kiedyś było tu zielono — powiedział Jabbar. — Dobrze nawodniona kraina.

— I co się stało?

— Wiatr się zmienił.

O zachodzie słońca osiągnęli wadi pomiędzy kolejnymi wygładzonymi przez wiatr skałami. Dopiero długie cienie, wyraźnie kreślące kontury płytkich zagłębień, na nowo nadały im dawne kształty.

— To budynki, prawda? — spytał Vimes.

— Było tu miasto. Dawno temu. Nie wiedziałeś?

— Czemu miałbym wiedzieć?

— Wasi ludzie je zbudowali. Nazywało się Tacticum, na pamiątkę waszego wojownika.

Vimes przyglądał się pokruszonym murom i powalonym kolumnom.

— Miał miasto nazwane swoim imieniem… — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

Jabbar szturchnął go lekko.

— Ahmed patrzy na ciebie — oznajmił.

— Nigdzie go nie widzę.

— Oczywiście. Zsiądź teraz. I mam nadzieję, że spotkamy się znowu w tym, co uważasz za raj.

— Jasne, jasne…

Jabbar zawrócił wielbłąda. Odjechał o wiele szybciej, niż tu przybył. Vimes usiadł na kamieniu. Panowała cisza. Jedynymi dźwiękami był syk wiatru wśród skał i daleki krzyk jakiegoś ptaka. Miał wrażenie, że słyszy bicie własnego serca.

— Bingely… bingely… biip… — De-terminarz wydawał się zmartwiony i niepewny.

Vimes westchnął.

— Tak? Spotkanie z 71-godzinnym Ahmedem, co?

— No… nie — odpowiedział demon. — No… Zauważono klatchiańską flotę… Eee…

— Statki pustyni, tak?

— Eee… biip… kod błędu 746, rozbieżna niestabilność temporalna…

Vimes potrząsnął De-terminarzem.

— Co się z tobą dzieje? Ciągle podajesz mi spotkania kogoś innego, ty durne pudełko!

— Eee… Spotkania są wyznaczane dla komendanta Samuela Vimesa…

— To ja!

— Ale który z was? — spytał demon.

— Co?

— …biip…

Nie chciał powiedzieć nic więcej. Vimes zastanowił się, czy go nie wyrzucić, ale gdyby Sybil to odkryła, byłoby jej przykro. Wcisnął De-terminarz z powrotem do kieszeni i próbował skupić się na obserwacji pejzażu.

Jego siedzisko mogło być kiedyś fragmentem kolumny. Kawałek dalej zauważył inne jej części, a stos gruzu był chyba przewróconym murem. Podążył wzdłuż niego, aż uświadomił sobie, że spaceruje między budynkami — albo miejscami, gdzie kiedyś stały budynki. Kroki odbijały się echem wśród ruin. Tu leżał wrak jakichś schodów, tam sterczał kawałek filaru.

Jeden z nich był wyższy od pozostałych. Vimes podciągnął się i na płaskim szczycie znalazł parę wielkich stóp. Musiał tam stać posąg, a jeśli Vimes w ogóle znał się na posągach, to w jakiejś szlachetnej pozie. Teraz zniknął i pozostały tylko odłamane w kostkach stopy. Nie wyglądały szczególnie szlachetnie.

Na cokole — ponieważ ta jego strona była osłonięta przed wiatrem — zachowały się głęboko wyryte litery. W gasnącym świetle spróbował je odczytać:


AB HOC POSSUM VIDERE DOMUM TUUM


Zaraz… „domum tuum” to „twój dom”, prawda? A „videre” oznacza „widzę”…

— Co? — powiedział głośno. — „Widzę stąd twój dom”? A cóż to za szlachetna maksyma?

— Wydaje mi się, że miała to być przechwałka i groźba, sir Samuelu — wyjaśnił 71-godzinny Ahmed. — Zawsze uważałem, że to dość typowe dla Ankh-Morpork.

Vimes znieruchomiał. Głos rozlegał się tuż za nim.

I rzeczywiście był to głos Ahmeda. Brakowało w nim jednak tej sugestii żwiru i śliny wielbłąda, jakie prezentował w Ankh-Morpork. Teraz był to głos dżentelmena.

— Przez tutejsze echa — ciągnął Ahmed — mogę być niemal wszędzie. Nawet w tej chwili mogę trzymać wymierzoną w pana kuszę.

— Ale pan nie wystrzeli. Obaj możemy bardzo dużo stracić.

— Och, czyżby więc istniał honor wśród złodziei?

— Nie wiem — przyznał Vimes. Co tam… pora się przekonać, czy trafi w sedno, czy sam będzie trafiony. — A czy istnieje honor wśród policjantów?


Sierżant Colon wytrzeszczył oczy.

— Przenieść ciężar ciała na bok, sir? — upewnił się.

— Tak się steruje czarodziejskimi dywanami — wyjaśnił spokojnie Vetinari.

— Ale przypuśćmy, że przeniosę ten ciężar całkiem poza krawędź?

— Będziemy mieli więcej miejsca — stwierdziła nieczuła Beti. — No, dalej, sierżancie, przecież wie pan, jak się rozstawia ludzi po kątach.

— Nigdzie nie będę się rozstawiał — odparł stanowczo Colon. Leżał na dywanie wyciągnięty jak długi, mocno ściskając tkaninę obiema rękami. — To wbrew naturze. Tylko kawałek dywanu między mną a pewnym rozchlapnięciem.

Patrycjusz spojrzał w dół.

— Nie lecimy nad wodą, sierżancie.

— Już ja wiem, co chciałem powiedzieć, sir!

— Czy możemy trochę zwolnić? — spytała Beti. — Ten wiatr narusza moją prywatność, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Patrycjusz westchnął.

— I tak nie lecimy zbyt szybko — stwierdził. — Podejrzewam, że to bardzo stary dywan.

— Tutaj kawałek się wytarł — zauważyła Beti.

— Zamknij się! — rzucił Colon.

— Popatrz, można przebić palcem na wylot…

— Zamknij się.

— Zauważyłeś, że on się tak jakby huśta, kiedy ktoś się poruszy?

— Zamknij się!

— Ojej, patrzcie, te palmy w dole wyglądają na całkiem malutkie!

— Nobby, masz lęk wysokości — oświadczył Colon. — Wiem, że masz lęk wysokości.

— To stereotyp seksualny, ot co!

— Nie, wcale nie!

— Właśnie że tak! Na pewno liczysz, że zaraz zwichnę sobie nogę w kostce i będę dużo krzyczała! Moim obowiązkiem jest ci udowodnić, że kobieta może być nie gorsza od mężczyzny!

— W twoim przypadku praktycznie identyczna, Nobby. Za długo byłeś na słońcu i tyle. Nie jesteś kobietą!

Beti pociągnęła nosem.

— To akurat taka seksistowska uwaga, jakiej można się po tobie spodziewać.

— No ale nie jesteś!

— Chodzi o zasadę.

— Cóż, przynajmniej mamy transport — wtrącił Vetinari, a jego ton sugerował, że zabawa skończona. — Niestety, nie miałem czasu, by się dowiedzieć, gdzie przebywa armia.

— Aha! Tu mogę panu pomóc, sir! — Colon spróbował zasalutować, ale natychmiast znowu chwycił dywan. — Odkryłem to chytrym sposobem, sir!

— Doprawdy?

— Tajest! To miejsce nazywa się… En al Sams la Laisa, sir.

Przez chwilę dywan płynął naprzód w milczeniu.

— „Miejsce, gdzie Słońce nie Dochodzi”? — przetłumaczył Vetinari.

Znowu zapadła cisza. Colon starał się nie patrzeć na nikogo.

— A czy jest takie miejsce, które nazywa się Gebra? — zapytał nadąsany Nobby.

— Tak, Be… kapralu. Rzeczywiście jest.

— No to tam poszli. Oczywiście, macie na to tylko słowo kobiety.

— Dobra robota, kapralu. Kierujemy się na wybrzeże.

Patrycjusz odprężył się. W swym trudnym, zapracowanym życiu nigdy jeszcze nie spotkał kogoś takiego jak Nobby i Colon. Gadali bez przerwy, a jednak było w nich coś niemal… uspokajającego.

Pilnie obserwował zamglony horyzont, gdy stary dywan wchodził w zakręt. Pod pachą ściskał metalowy cylinder, który zrobił dla niego Leonard.

Drastyczne sytuacje wymagają drastycznych środków.

— Sir? — odezwał się Colon głosem stłumionym przez dywan.

— Słucham, sierżancie?

— Muszę to wiedzieć… W jaki sposób… no wie pan… sprowadził pan osła na dół?

— Perswazją, sierżancie.

— Co? Tylko pan mówił, sir?

— Tak, sierżancie. Perswazja. Oraz, przyznaję, zaostrzony kij.

— Aha! Wiedziałem!

— Cała sztuka przy sprowadzaniu osłów z minaretów — tłumaczył Patrycjusz, gdy w dole rozwijała się pustynia — zawsze polega na tym, by znaleźć tę część osła, która naprawdę bardzo chce zejść na dół.


Wiatr ucichł. Ptaki na skałach wyłączyły się na noc. Vimes słyszał jedynie piski małych stworzonek pustyni.

Potem zabrzmiał głos Ahmeda.

— Naprawdę mi pan zaimponował, sir Samuelu.

Vimes nabrał tchu.

— Wie pan, na początku udało się panu mnie nabrać. „Niech twe lędźwia będą pełne owocu”… To było niezłe. Rzeczywiście pomyślałem, że jest pan tylko…

Urwał, ale Ahmed podjął natychmiast:

— Jeszcze jednym poganiaczem wielbłądów z ręcznikiem na głowie? Ojojoj… A do tej chwili tak dobrze pan sobie radził, sir Samuelu. Wywarł pan wrażenie na księciu.

— Proszę dać spokój. Brakowało jeszcze, żeby pan zaczął wygłaszać dwuznaczne uwagi o melonach. Niby co miałem sobie pomyśleć?

— Niech się pan nie tłumaczy, sir Samuelu. Uważam to za komplement. I może się pan odwrócić. Nie pomyślałbym nawet, żeby pana skrzywdzić, chyba że zrobi pan coś nierozsądnego.

Vimes odwrócił się. W półmroku ledwie dostrzegał czarną sylwetkę.

— Podziwiał pan okolicę — zauważył Ahmed. — Ludzie Tacticusa zbudowali to wszystko, kiedy próbował podbić Klatch. Według dzisiejszych standardów nie było to właściwie miasto, ma się rozumieć. Tak naprawdę chodziło o demonstrację. „Tu jesteśmy i tu zostaniemy”. A potem wiatr się zmienił.

— Zamordował pan Śnieżnego Stocka, prawda?

— Właściwy termin to „egzekucja”. Mogę panu pokazać zeznanie, które wcześniej podpisał.

— Z własnej i nieprzymuszonej woli?

— Mniej więcej.

— To znaczy?

— Powiedzmy, że omówiłem z nim alternatywy złożenia podpisu. Uprzejmie zostawiłem panu notes. W końcu zależało mi, by podtrzymać wasze zainteresowanie. I niech pan tak nie patrzy, sir Samuelu. Potrzebuję pana.

— Skąd może pan wiedzieć, jak patrzę?

— Mogę się domyślić. Zresztą Gildia Skrytobójców i tak miała na niego kontrakt. A szczęśliwym przypadkiem jestem członkiem tej gildii.

— Pan?! — Vimes chciał, by w tym słowie zabrzmiała ironia, ale zaraz się zastanowił: a właściwie dlaczego nie? Dzieciaki jeżdżą tysiące mil, żeby tylko uczyć się w szkole Gildii Skrytobójców…

— O tak. Najlepsze lata mojego życia, jak to mówią. Byłem w Domu Żmii. Górą szkoła! Górą szkoła! Górą nasza szkoła! — Westchnął jak książę i splunął jak poganiacz wielbłądów. — Kiedy zamykam oczy, przypominam sobie smak budyniu, który nam podawali w poniedziałki. Bogowie, jakże żywe są wspomnienia… Pamiętam każdą wilgotną uliczkę. Czy pan Dibbler wciąż sprzedaje te swoje przerażające kiełbaski w bułce przy ulicy Kopalni Melasy?

— Tak.

— Wciąż ten sam stary Dibbler, co?

— Wciąż te same kiełbaski.

— Kto raz ich skosztował, nigdy nie zapomni.

— To prawda.

— Nie, proszę nie poruszać się zbyt gwałtownie, sir Samuelu. W przeciwnym razie obawiam się, że to ja panu będę gardło podrzynał. Pan mi nie ufa i ja nie ufam panu.

— Dlaczego pan mnie tu ściągnął?

— Ściągnął? Musiałem dokonać sabotażu na własnym statku, żeby pan mnie nie zgubił.

— Tak, ale… pan… wiedział, jak zareaguję. — Vimesowi zamarło serce. Przecież wszyscy wiedzieli, jak zareaguje…

— Tak. Może papierosa, sir Samuelu?

— Myślałem, że ssie pan goździki.

— W Ankh-Morpork, owszem. Gdziekolwiek trafisz, zachowuj się trochę cudzoziemsko, ponieważ wszyscy wiedzą, że cudzoziemcy są głupi. Poza tym te są całkiem niezłe.

— Świeżo z pustyni?

— Ha! Tak, wszyscy wiedzą również, że klatchiańskie papierosy są robione z wielbłądziego nawozu. — Zapłonęła zapałka, gdy Ahmed dla niego przypalał; Vimes przez chwilę widział haczykowaty nos. — To jedna z dziedzin, w której, co z żalem przyznaję, można znaleźć pewne argumenty na poparcie tych przesądów. Nie, te pochodzą aż z Sumtri. Wyspy, gdzie podobno kobiety nie mają dusz. Osobiście w to wątpię.

Vimes dostrzegł rękę trzymającą paczkę. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy zdoła ją pochwycić i…

— Jak z pańskim szczęściem? — spytał Ahmed.

— Chyba się już wyczerpuje.

— Tak… należy znać zakres swego szczęścia. Powiedzieć panu, skąd wiedziałem, że jest pan dobrym człowiekiem, sir Samuelu?

W blasku księżyca Vimes dostrzegł, jak Ahmed wyjmuje cygarniczkę, wsuwa do niej papierosa i zapala niemal zachłannie.

— Niech pan mówi.

— Po zamachu na życie księcia podejrzewałem wszystkich. Ale pan podejrzewał tylko swoich rodaków. Nie potrafił się pan zmusić do myśli, że Klatchianie mogli to zrobić. Ponieważ to postawiłoby pana w jednym szeregu z sierżantem Colonem i całą resztą tej brygady pod wezwaniem „Klatchiańskie pety są robione z wielbłądziego gówna”.

— Czyim jest pan policjantem?

— Pobieram pensję, tak to określmy, jako wali księcia Cadrama.

— W takim razie ostatnio raczej nie jest z pana zadowolony. Miał pan przecież pilnować jego brata… — I ja też, myślał Vimes. Ale do demona z tym…

— Tak. I myśleliśmy w taki sam sposób, sir Samuelu. Pan uznał, że to pańscy rodacy, a ja — że moi. Różnica polega na tym, że ja miałem rację. Śmierć Khufuraha zaplanowano w Klatchu.

— Och, doprawdy? Tak właśnie miała myśleć straż…

— Nie, sir Samuelu. Ważne jest to, co ktoś chciał, żeby pan pomyślał…

— Naprawdę? I tutaj się pan pomylił. Cała ta zabawa ze szkłem i piaskiem na podłodze. Przejrzałem… to… od… razu… — Jego głos cichł z wolna.

Po chwili Ahmed odezwał się ze współczuciem:

— Tak, rzeczywiście.

— Niech to szlag!

— Och, w niektórych punktach miał pan rację. Ossiemu początkowo zapłacono w dolarach. Dopiero później ktoś się włamał, przypilnował, żeby prawie całe szkło wyrzucić na zewnątrz, i zamienił pieniądze. A także rozsypał piasek. Ja również uznałem, co muszę przyznać, że ten piasek to trochę za wiele. Nikt nie byłby aż taki głupi. Ale chcieli się upewnić, że będzie to wyglądało jak spartaczona robota.

— Kto to był? — zapytał z naciskiem Vimes.

— Drobny złodziejaszek, Hob-Hob Jojojo. Nie wiedział nawet, po co to robi. Tyle że ktoś chciał mu zapłacić. Muszę tu pochwalić pańskie miasto, komendancie. Za odpowiednią sumę zawsze znajdzie pan człowieka, który zrobi wszystko, czego pan chce.

— Ktoś musiał mu zapłacić…

— Człowiek spotkany w pubie.

Vimes ponuro skinął głową. Zadziwiające, jak wielu ludzi skłonnych było robić interesy z kimś spotkanym w pubie.

— W to mogę uwierzyć — przyznał.

— Widzi pan, jeśli sam niezłomny komendant Vimes, znany nawet niektórym politykom Klatchu jako człowiek absolutnie uczciwy i skrupulatny, choć może nie nazbyt inteligentny… jeśli nawet on twierdzi, że zamachu dokonali jego rodacy… No cóż, świat patrzy. Świat szybko się dowiaduje. Rozpocząć wojnę z powodu kawałka skały? Wie pan, takie rzeczy niepokoją inne kraje. Wszystkie mają jakieś skały przy brzegu. Ale rozpocząć wojnę, gdyż jakiś cudzoziemski pies zamordował człowieka wysłanego z misją pokojową… to, jak sądzę, świat łatwo zrozumie.

— Nie nazbyt inteligentny? — powtórzył Vimes.

— Niech pan się nie załamuje, komendancie. Ta sprawa z pożarem ambasady… to była czysta brawura.

— To była zgroza!

— Granica jest wąska. To jedyna rzecz, której nie przewidziałem.

W rozkołysanym, rozklekotanym stole bilardowym Vimesowego umysłu czarna kula wpadła do otworu.

— To znaczy, że pan się spodziewał pożaru?

— Budynek powinien być prawie pusty…

Vimes ruszył z miejsca. Ahmed został uniesiony w górę, uderzył plecami o kolumnę, a Vimes obie dłonie zacisnął mu na gardle.

— Ta kobieta była tam uwięziona!

— To… konieczność! — wycharczał Ahmed. — Musiałem… jakoś… odwrócić… uwagę! Jego… życie… było… zagrożone, musiałem go wydostać! Nie… wiedziałem o… kobiecie, póki nie… było za późno! Daję… słowo…

Przez czerwoną zasłonę wściekłości Vimes zdał sobie sprawę z lekkiego ukłucia w okolicach żołądka. Spojrzał w dół, na nóż, który magicznym sposobem pojawił się w dłoni przeciwnika.

— Niech pan słucha! — syknął Ahmed. — Książę Cadram rozkazał zamordować swojego brata… Czy jest lepszy sposób, by zademonstrować… perfidię zjadaczy kiełbasek? Zabicie wysłannika pokoju…

— Własnego brata? I ja mam w to uwierzyć?

— Rozkazy wysłano do… ambasady… szyfrowane…

— Do starego ambasadora? W to na pewno nie uwierzę!

Ahmed przez chwilę stał nieruchomo.

— Nie, rzeczywiście nie, prawda? — powiedział. — Ale niech pan będzie sprawiedliwy, sir Samuelu. Klatchianie też mają prawo być fałszywymi draniami. To fakt, ambasador jest tylko napuszonym idiotą. Ankh-Morpork nie ma na nich monopolu. Jednak jego zastępca jako pierwszy czyta pocztę. To… młody człowiek, bardzo ambitny…

Vimes rozluźnił uścisk.

— On? Jak tylko go zobaczyłem, wydał mi się przebiegłym typem.

— Podejrzewam, że gdy tylko pan go zobaczył, wydał się panu Klatchianinem, ale rozumiem, co pan ma na myśli.

— I potrafi pan odczytać ten szyfr, prawda?

— Sir Samuelu, a czy pan nie czyta odwróconych dołem do góry dokumentów Vetinariego, kiedy stoi pan przy jego biurku? Poza tym jestem przecież policjantem księcia Cadrama…

— Więc on jest pańskim szefem, tak?

— A kto jest pańskim szefem, sir Samuelu? Jak już przyjdzie co do czego?

Obaj stali nieruchomi w zwarciu. Ahmed rzęził lekko.

Vimes odstąpił.

— Te listy… Ma je pan?

— Oczywiście. — Ahmed roztarł szyję. — Z jego pieczęcią.

— Wielkie nieba!? Oryginały? Wydawałoby się, że będą zamknięte pod kluczem.

— Były. W ambasadzie. Ale gdy wybuchł pożar, potrzebowali wielu rąk, by przenosić te dokumenty w bezpieczne miejsce. To bardzo… użyteczny pożar.

— Wyrok śmierci na własnego brata… Trudno z czymś takim dyskutować w sądzie…

— Jakim sądzie? Król jest prawem. — Ahmed usiadł. — Nie jesteśmy tacy jak wy. Wy zabijacie królów.

— Właściwy termin to „egzekucja”. I zrobiliśmy to tylko raz, dawno temu. Ale czy po to mnie pan tu sprowadził? Po to całe przedstawienie? Mógł pan przyjść do mnie w Ankh-Morpork!

— Jest pan człowiekiem podejrzliwym, komendancie. Uwierzyłby mi pan? Poza tym musiałem wydostać księcia Khufuraha, zanim, jak by to… „umrze z odniesionych ran”.

— Gdzie jest teraz książę?

— Blisko. I bezpieczny. Mogę pana zapewnić, że bezpieczniejszy jest na pustyni, niż byłby gdziekolwiek w Ankh-Morpork.

— I zdrowy?

— Wraca do siebie. Opiekuje się nim pewna starsza dama, której ufam.

— Pańska matka?

— Bogowie, skądże! Moja matka jest D’regiem! Byłaby głęboko urażona, gdybym jej zaufał. Uznałaby, że źle mnie wychowała.

Tym razem wyraźnie zobaczył minę Vimesa.

— Uważa mnie pan za wykształconego barbarzyńcę?

— Powiedzmy, że ja dałbym Śnieżnemu Stockowi jakieś fory.

— Doprawdy? Proszę się rozejrzeć, sir Samuelu. Pański… teren to miasto, które w pół godziny może pan przejść pieszo. Mój to dwa miliony mil kwadratowych pustyni i gór. Moi towarzysze to miecz i wielbłąd, a zapewniam, że żaden z nich nie zyskał biegłości w sztuce konwersacji. Pewnie, miasta i miasteczka mają swoich strażników, swego rodzaju. To nie są wyrafinowani myśliciele. Ale moim zadaniem jest wyruszać na pustkowia, by ścigać bandytów i morderców, pięćset mil od kogokolwiek, kto stanąłby po mojej stronie. Dlatego muszę budzić strach, muszę zadawać pierwszy cios, bo nie będę już miał okazji, by zadać drugi. Myślę, że jestem człowiekiem w pewnym sensie uczciwym: umiem przeżyć. Przeżyłem siedem lat w ekskluzywnej szkole w Ankh-Morpork, traktowany protekcjonalnie przez synów dżentelmenów. W porównaniu z tym życie wśród D’regów nie jest dla mnie straszne, zapewniam. Wymierzam sprawiedliwość szybko i bez wielkich kosztów.

— Słyszałem, skąd się wzięło pańskie imię…

Ahmed wzruszył ramionami.

— Tamten człowiek zatruł wodę. Jedyną studnię w promieniu dwudziestu mil. Umarło pięciu mężczyzn, siedem kobiet, trzynaścioro dzieci i trzydzieści jeden wielbłądów. A muszę zaznaczyć, że były wśród nich bardzo cenne wielbłądy. Miałem zeznanie człowieka, który sprzedał mu truciznę, i wiarygodnego świadka, który tej brzemiennej w skutki nocy widział go przy studni. Kiedy uzyskałem jeszcze zeznanie jego służącego, po co miałem czekać choćby godzinę?

— Czasami mamy też procesy — zauważył z naciskiem Vimes.

— Tak. Wasz lord Vetinari decyduje. Ale pięćset mil od czegokolwiek, prawo to ja. — Ahmed machnął ręką. — Bez wątpienia człowiek ów powoływałby się na okoliczności łagodzące, tłumaczył, że miał ciężkie dzieciństwo albo że cierpi na psychozę natręctw zatruwania studni. Ale ja też mam natręctwo ścinania głów tchórzliwym mordercom.

Vimes skapitulował. Ten człowiek miał trochę racji. I cały miecz.

— Różne metody dla różnych ludzi — stwierdził.

— Osobiście zauważyłem, że cięcie na wysokości ramion skutkuje praktycznie zawsze. Proszę się tak nie krzywić, to był żart. Wiedziałem, że książę planuje tę intrygę, i uznałem, że to nie jest w porządku. Gdyby zabił jakiegoś ankhmorporskiego lorda, to byłaby zwykła polityka. Ale coś takiego… Pomyślałem sobie: dlaczego ścigam złych ludzi po górach, skoro sam biorę udział w wielkiej zbrodni? Książę chce zjednoczyć cały Klatch. Wie pan, osobiście lubię te małe plemiona i kraiki, a nawet ich małe wojenki. Chociaż nie przeszkadzałoby mi, gdyby walczyły z Ankh-Morpork, bo mają ochotę albo z powodu waszych potwornych osobistych nawyków, albo waszej bezmyślnej arogancji… Jest mnóstwo powodów, żeby walczyć z Ankh-Morpork. Kłamstwo do nich nie należy.

— Rozumiem, o co chodzi — zgodził się Vimes.

— Ale co mogę zrobić sam? Aresztować swojego księcia? Jestem jego policjantem, tak jak pan jest Vetinariego.

— Nie. Jestem przedstawicielem prawa.

— Wiem tylko, że musi być jakiś policjant dla każdego, nawet dla królów.

Vimes w zadumie spoglądał na zalaną księżycowym blaskiem pustynię. Gdzieś stały wojska Ankh-Morpork, ile ich tam było. A gdzie indziej czekała armia Klatchu. I tysiące ludzi, którzy mogliby się nawet polubić, gdyby spotkali się towarzysko, teraz ruszą przeciwko sobie i zaczną zabijać. A po tym pierwszym ataku będą mieli dość usprawiedliwień, by robić to znowu i znowu…

Pamiętał, jeszcze w dzieciństwie słuchał, jak opowiadają o wojnie staruszkowie z jego ulicy. Za jego czasów wojny zdarzały się rzadko. Miasta-państwa z Równin Sto próbowały raczej doprowadzić się wzajemnie do bankructwa albo też Gildia Skrytobójców rozstrzygała spory na zasadzie „jeden na jednego”. Przez większość czasu ludzie zwyczajnie się sprzeczali, a choć to bardzo irytujące, to przecież o wiele lepsze, niż mieć przebitą mieczem wątrobę.

To, co najlepiej zapamiętał, obok opisów kałuż wypełnionych krwią i latających w powietrzu kończyn, były słowa jednego ze starców: „A kiedy poczujesz, że noga ci w czymś ugrzęzła, lepiej nie sprawdzać, co to takiego, jeśli chcesz zatrzymać kolację”. Nigdy nie wytłumaczył, o co mu chodziło; inni staruszkowie chyba wiedzieli. Zresztą i tak nic nie mogło być gorsze od tych wyjaśnień, jakie Vimes sam sobie wymyślał. Dobrze pamiętał tych trzech starców; prawie cały dzień siedzieli w słońcu na ławeczce. Mieli do spółki pięć rąk, pięć oczu, cztery i pół nogi oraz dwie i trzy czwarte twarzy. A także siedemnaście uszu (Zwariowany Winston często wynosił swoją kolekcję, by pokazać ją grzecznemu chłopcu, który wyglądał na odpowiednio wystraszonego).

— On chciał doprowadzić do wojny…

Vimes musiał powiedzieć to głośno, inaczej nie potrafiłby umysłem ogarnąć tak obłąkanej idei. Człowiek, którego wszyscy uważali za uczciwego, szlachetnego i dobrego, chciał doprowadzić do wojny…

— Ależ oczywiście — potwierdził Ahmed. — Nic tak nie jednoczy ludzi jak porządna wojna.

Jak postępować z człowiekiem, który myśli w taki sposób? — pytał sam siebie Vimes. Ze zwykłym mordercą, oczywiście, ma się pełen zakres możliwości. Ze zwykłym mordercą by sobie poradził. Istnieją kryminaliści i istnieją policjanci, a jedni i drudzy działają jakby na huśtawce, która jakoś dziwnie się równoważy. Ale kiedy widzi się człowieka, który pewnego dnia usiadł i postanowił rozpocząć wojnę, to czym — w imię siedmiu kręgów piekła — można go zrównoważyć? Potrzebny byłby policjant wielkości kraju.

Trudno mieć pretensje do żołnierzy. Zaciągnęli się, żeby ktoś im pokazywał właściwy kierunek.

Coś stuknęło o leżącą kolumnę. Vimes spojrzał i wyjął z kieszeni swoją pałkę. Błysnęła w świetle księżyca.

I co mu przyjdzie z czegoś takiego? Oznaczała tylko tyle, że Vimes ma prawo ścigać drobnych przestępców popełniających drobne wykroczenia. Nic nie mógł poradzić przeciwko zbrodniom tak ogromnym, że nie dało się ich nawet zobaczyć. Człowiek żył wewnątrz nich. Czyli… bezpieczniej już trzymać się drobnych przestępców, Samie Vimes.

— DOBRA, SYNKOWIE! WEPCHNIJMY ICH W GIOGRAFIĘ!

Jakieś postacie przeskakiwały nad resztkami kolumn.

Coś zachrzęściło metalicznie — to Ahmed dobył miecza.

Vimes zobaczył zbliżającą się ku niemu halabardę — ankhmorporską halabardę! — i sterowanie ciałem przejęły reakcje uliczne. Nie tracił czasu, by zakpić z kogoś, kto używa takiego sprzętu na pieszego przeciwnika. Uchylił się przed ostrzem, chwycił za drzewce i pociągnął tak mocno, że właściciel halabardy potknął się i trafił prosto na sunący do góry but.

Potem Vimes odskoczył. Usiłował wyplątać swój miecz z fałd obcej szaty. Uchylił się przed wściekłym cięciem kolejnej mrocznej postaci i zdołał trafić łokciem w coś bolesnego.

Prostując się, spojrzał w twarz człowieka ze wzniesionym mieczem…

…usłyszał jedwabisty szelest…

…i człowiek upadł na plecy; jego głowa wyglądała na zaskoczoną, gdy odtoczyła się od ciała.

Vimes zdarł nakrycie z głowy.

— Jestem z Ankh-Morpork, durni kretyni!

Potężna sylwetka wyrosła nagle przed nim, z mieczami w obu rękach.

— UTNĘ CI TEGO TWOJEGO STUKACZA, BRUDNY… Och, to pan, sir Samuelu?

— Co? Willikins?

— W samej rzeczy, sir. — Kamerdyner wyprostował się.

— Willikins?

— Proszę wybaczyć na moment, sir PRZESTAĆ NATYCHMIAST, MATKOLUBNE SUKINSYNY nie zdawałem sobie sprawy z pańskiej obecności tutaj, sir.

— Ten tutaj się broni, sierżancie!

Ahmed stał oparty plecami o kolumnę. Jakiś człowiek leżał już u jego stóp. Trzej inni usiłowali się zbliżyć, jednocześnie unikając tej połyskującej bariery stali, jaką tworzył miecz.

— Ahmed! Oni są po naszej stronie! — huknął Vimes.

— Och, doprawdy? Bardzo przepraszam!

Ahmed opuścił miecz i wyjął z ust cygarniczkę. Skinął głową jednemu z atakujących go żołnierzy.

— Dzień dobry.

— Zara, też żeś z naszych?

— Nie, jestem…

— Jest ze mną — rzucił Vimes. — Skąd się tu wziąłeś, Willikins? Sierżant Willikins, jak widzę.

— Byliśmy na patrolu, sir, i zostaliśmy zaatakowani przez oddział klatchiańskich dżentelmenów. Wskutek wynikłych nieprzyjemności…

— Powinien pan go zobaczyć, sir. Normalnie odgryzł jednemu skurwielowi nos… — wtrącił żołnierz.

— Prawdą jest, iż starałem się podtrzymać dobrą sławę Ankh-Morpork, sir. W każdym razie kiedy…

— A jeden gościu, sierżant, dźgnął go w samo…

— Bardzo proszę, szeregowy Bourke. Usiłuję poinformować sir Samuela o przebiegu wydarzeń — powiedział Willikins.

— Sierżant powinien dostać medal, sir!

— Ci nieliczni z nas, którzy przeżyli, próbowali wrócić do swoich, sir. Musieliśmy jednak ukrywać się przed innymi patrolami; rozważaliśmy właśnie przeczekanie do świtu w tej skalnej formacji, kiedy wyśledziliśmy pana oraz tego tu dżentelmena.

Ahmed patrzył na niego z rozdziawionymi ustami.

— Ilu ludzi liczył sobie ten klatchiański patrol, sierżancie? — zapytał.

— Dziewiętnastu, sir.

— Bardzo dokładny wynik, jak na tak słabe światło.

— Udało mi się policzyć ich potem.

— To znaczy, że wszyscy zginęli?

— Tak, sir — potwierdził spokojnie Willikins. — Jednakże i my straciliśmy pięciu ludzi. Nie licząc szeregowych Hobbleya i Webba, sir, którzy niestety odeszli w rezultacie obecnego pechowego nieporozumienia. Za pańskim pozwoleniem, sir, zaraz ich stąd usunę.

— Biedaczyska… — mruknął Vimes, świadom, że to nie wystarczy, ale nie wystarczy też nic innego.

— Wojenne szczęście, sir. Szeregowy Hobbley, Ginger dla przyjaciół, miał dziewiętnaście lat i mieszkał przy ulicy Storczyków, gdzie do niedawna robił sznurowadła. — Willikins chwycił zabitego za ramiona i pociągnął. — Zalecał się do młodej damy imieniem Grace, której wizerunek uprzejmie zechciał mi pokazać zeszłej nocy. W służbie lady Venturi, jak zrozumiałem. Gdyby zechciał mi pan podać jego głowę, sir, dopilnuję reszty SMUDGER KTO CI POZWOLIŁ SIADAĆ WSTAWAJ ALE JUŻ WYCIĄGAJ ŁOPATĘ ZDEJMIJ HEŁM OKAŻ TROCHĘ SZACUNKU I BIERZ SIĘ DO KOPANIA!

Obłok dymu przepłynął koło ucha Vimesa.

— Wiem, co pan myśli — powiedział Ahmed. — Ale to jest wojna, sir Samuelu. Proszę się obudzić i powąchać krwi.

— Ale… przed chwilą jeszcze żyli…

— Ten pański przyjaciel wie, jak to działa. Pan nie.

— Jest kamerdynerem!

— I co? Na wojnie zabijasz albo giniesz. To obowiązuje również kamerdynerów. Nie jest pan urodzonym wojownikiem, sir Samuelu.

Vimes potrząsnął mu pałką przed nosem.

— Nie jestem urodzonym mordercą! Widzi pan, co tu jest napisane? Powinienem utrzymywać pokój i tyle! Jeśli w tym celu zabijam ludzi, to chyba czytałem niewłaściwą instrukcję!

Willikins pojawił się cicho i chwycił drugiego trupa.

— Nie było mi dane wiele się dowiedzieć o tym młodym człowieku — powiedział, wciągając go za skałę. — Nazywaliśmy go Pająkiem, sir. — Wyprostował się. — Grał na harmonijce, dość marnie, i tęsknił za domem. Czy napije się pan herbaty, sir? Szeregowy Smith zaraz przygotuje. Ehm…

Kamerdyner odchrząknął delikatnie.

— Słucham, Willikins?

— Waham się przed poruszaniem tego tematu, sir…

— Porusz, człowieku!

— Czy ma pan przy sobie coś takiego jak herbatnik, sir? Nie chciałbym podawać herbaty bez ciasteczek, ale nie jedliśmy nic od dwóch dni.

— Przecież byliście na patrolu!

— Zwiad w poszukiwaniu żywności, sir. — Willikins był wyraźnie zakłopotany.

Vimes nie wierzył własnym uszom.

— Chcesz powiedzieć, że Rust nie czekał nawet, żeby zabrać żywność?

— Ależ tak, sir. Okazało się wszakże…

— Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, kiedy zaczęły wybuchać beczki z baraniną — mruknął szeregowy Bourke. — A suchary też były dość ruchliwe. Wyszło na to, że przeklęty Rust kupił takie rzeczy, co by ich nawet szmaciany łeb nie zeżarł…

— A my przecież jemy wszystko — dodał z powagą 71-godzinny Ahmed.

— SZEREGOWY BURKE JAK WAM NIE WSTYD GADAĆ TAKIE RZECZY O PRZEŁOŻONYCH MOŻECIE ZA TO STANĄĆ PRZED SĄDEM najmocniej przepraszam, sir, ale czujemy się nieco osłabieni.

— Za długie przerwy między nosami, co? — rzucił 71-godzinny Ahmed.

— Ahahaha, sir — odparł Willikins.

Vimes westchnął.

— Willikins, kiedy skończycie, ty i twoi ludzie pójdziecie ze mną.

— Bardzo dobrze, sir.

Загрузка...