Rozdział szósty

w którym w pewnej karczmie na rozstaju kwitnie i rozwija się przemysł rozrywkowy. Kości zostają rzucone, w następstwie czego wydarza się to, co – jakoby – nieuniknione i nieuchronne. Ktoś, kto pomyśli, że wszystko to oznaczać musi początek nielichych kłopotów, dobrze pomyśli.


Karczma przy rozstaju była jedynym budynkiem, jaki pozostał po ulokowanej tu niegdyś wsi, dziś przypominającej o swym istnieniu kilkoma czarnymi kikutami kominów, nędznymi resztkami osmalonych belkowań i wciąż wyczuwalnym smrodem spalenizny. Kto puścił osadę z dymem, trudno było odgadnąć. Najwięcej wskazywało na Niemców lub Ślązaków – wieś leżała na trasie krucjaty, jaką w czerwcu roku 1420 wiódł na Pragę król Zygmunt Luksemburski. Krzyżowcy Zygmunta palili wszystko, czego imał się ogień, ale starali się oszczędzać karczmy. Ze zrozumiałych względów. Oszczędzona karczma była dość typowa – niska, przysadzista, kryta strzechą, w której starego zeskorupiałego mchu było mniej więcej tyle samo co słomy, z kilkoma wejściami i maleńkimi okienkami, w których teraz, w ciemnościach, pełgały światła kaganków lub świec, chwiejne i ulotne niczym błędne ogniki na bagnach. Z komina wypełzał, snuł się po strzesze i płynął nad łąki biały dym. Ujadał pies. – Jesteśmy na miejscu – wstrzymał konia Szarlej. Tu, według moich informacji, zalągł się tymczasowo pan Fridusz Huncleder. – Fridusz Huncleder – choć nie padło żadne pytanie, demeryt pojął bez słów – jest człowiekiem interesu, przedsiębiorcą. Pomysłowo wypełnia lukę, jaka skutkiem pewnych pozaekonomicznych zaszłości utworzyła się w relacjach między popytem a podażą. Dostarcza, nazwijmy to, pewnych cieszących się popytem towarów… – Prowadzi objazdowy zamtuz – wpadł mu w słowo domyślny jak zwykle Samson Miodek. – Lub szulernię. Względnie jedno i drugie. – Tak jest. W husyckiej armii ściśle przestrzega się wojskowych statutów, wprowadzonych przez Żiżkę. Pijaństwo, hazard i rozpusta są w wojsku zakazane, grożą za to surowe kary, z gardłową włącznie. A wojsko jak to wojsko, w obozach chciałoby chlać, rżnąć w karty i łajdaczyć się z dziwkami. A tu nic z tego, nie wolno. Nikomu. Żiżkowe statuty są obrzydliwie demokratyczne – karzą wszystkich bez względu na stan i rangę. Ma to i swoje dobre strony: nie dochodzi do rozprzężenia i utraty zdolności bojowej. Hejtmani to rozumieją, statuty pochwalają, surowo i bez litości egzekwują. Ale co na pokaz to na pokaz… Halabardnik, piechur z cepem, kusznik, woźnica, ci, i owszem, za kości, kurewstwo lub kradzież mają iść na chłostę lub na stryczek, tak jest prawidłowo, rzecz dobrze wpływa na morale. Ale hejtman lub setnik… – Przyjechaliśmy – domyślił się Reynevan – do, mówiąc krótko, nielegalnego przybytku służącego zaspokajaniu nielegalnych żądzy wyższych szarż. Jak bardzo ryzykujemy? – Huncleder – wzruszył ramionami Szarlej – działa pod przykrywką wojskowego dostawcy, a przyjmuje tylko zaufanych oficerów. Ale i tak kiedyś ktoś go wyda, a wtedy zadynda. Możliwe, że dla postrachu i przykładu zadynda też paru z tych, których u niego nakryją… Ale, po pierwsze, co to za życie bez ryzyka. Po drugie, jakby co, wybronią nas Prokop i Flutek. Tak myślę. Nawet jeśli w jego głosie zabrzmiała ledwie słyszalna nutka niepewności, demeryt zgłuszył ją natychmiast. – Po trzecie – machnął ręką – mamy tu sprawę do załatwienia. Pod samą karczmą pies obszczekał ich znowu, ale zaraz uciekł. Zsiedli z koni. – Głównych pryncypiów funkcjonowania interesu wyjaśniać wam chyba nie muszę – Szarlej umocował wodze do palika. – To przybytek uciech niezdrowych i zakazanych. Można się tu zalać w trupa. Można popatrzeć na gołe panienki, można i pokosztować sprzedajnej miłości. Można zabawić się ostrym hazardem. Zaleca się wielką ostrożność w tym, co się robi, i w tym, co się mówi. Zresztą, dla jasności, mówił będę tylko ja. Grał, jeśli przyjdzie do kart lub kości, będę tylko ja. – Jasne – Samson podniósł z ziemi kołek. – Jasne, Szarleju. – Nie ciebie miałem na myśli.

– Nie jestem dzieckiem – skrzywił się Reynevan. Mówić umiem, wiem, co mówić i kiedy. A w kości też umiem grać. – Nie, nie umiesz. Nie z Hunclederem i jego szulerami. Bez dyskusji. Zastosuj się. Gdy weszli, ucichł gwar. Zapadła cisza, a kilka par nieładnie patrzących oczu przywarło do nich niczym pijawki do zdechłej płoci. Moment był przykro niepokojący, ale na szczęście nie trwał długo. – Szarlej? Tyś to?

– Radem cię widzieć, Berengarze Tauler. Witam i ciebie, panie Huncleder. Jako gospodarza. Za stołem, w towarzystwie trzech typków w skórzanych kabatach, siedział barczysty, pękaty mężczyzna z dużym nosem i podbródkiem zniekształconym brzydką szramą. Jego twarz gęsto pokrywały dzioby po ospie – rzecz ciekawa, wyłącznie po jednej, lewej stronie. Zupełnie jak gdyby bruzda nad nosem, sam nos i zdeformowany podbródek wytyczały linię demarkacyjną, której choroba nie ośmieliła się naruszyć. – Pan Szarlej – odpowiedział na powitanie. – Oczom nie wierzę. W dodatku z kompanią, z ludźmi, których nie znam. Ale skoro są z panem… Widzimy tu chętnie gości. Nie dlatego, że ich lubimy. Ha, my ich często wcale nie lubimy. Ale z nich żyjemy! Ci w skórzanych kabatach zarechotali. Reszta obecnych wesołości nie objawiła, żart Huncledera słysząc niezawodnie nie po raz pierwszy ani drugi. Nie zaśmiał się ani stojący przy szynkwasie dryblas z czerwonym kielichem na lentnerze, ani towarzyszący mu brodacz w czerni, skończony stereotyp husyckiego kaznodziei. Nie zaśmiała się, jak łatwo odgadnąć, żadna z dość wyzywająco odzianych panien, kręcących się po izbie z konwiami i dzbanami. Nie zaśmiał się hołubiący kubek mężczyzna z ciemnym kilkudniowym zarostem, w kubraku zarudziałym od pancerza, ów Berengar Tauler, który powitał Szarleja zaraz po wejściu. To tam, do stołu owego Taulera, przy którym towarzyszyła mu jeszcze trójka innych, skierował się demeryt. – Witaj i siadaj – Berengar Tauler wskazał ławę, ciekawym spojrzeniem obrzucił Reynevana i Samsona. Przedstaw nam… przyjaciół. – A i nie trza – odezwał się znad swego kufla ryżawy grubas. – Pana młodszego to ja już widziałem. W potrzebie pod Usti, przy hejtmanach. Mówili, że to ich lejbmedyk. – Reinmar z Bielawy.

– Zaszczyceniśmy. A ów?

– Ów – odrzekł z właściwą sobie niefrasobliwością Szarlej – to ów. Nie przeszkodzi, nie zawadzi. Ów pracuje w drewnie.

Faktycznie, Samson Miodek przybrał minę głupka, siadł pod ścianą i wziął się za struganie kołka. – Jeśli już wszczęliśmy prezentacje – Szarlej usiadł to bądź i ty łaskaw, Berengarze… Trójka zza stołu ukłoniła się. Ryżemu grubasowi towarzyszył dumnie wyglądający panek, jak na husytę odziany dość bogato i kolorowo, oraz niski, chudogęby i śniady typ wyglądający na Węgra. – Amadej Bata – przedstawił się grubas.

– A jam jest rycerz Manfred von Salm – oświadczył kolorowy panek, a przesadna pycha, z jaką to wyrzekł, zdradzała, że taki był z niego rycerz, jak z koziej dupy trąba, od chrztu miał zapewne Zdeniek, zaś koło żadnego z von Salmów nigdy nie siedział ani nawet nie stał. – Istvan Szeczy – potwierdził pozór Madziar. – Napijecie się? Ostrzegam, że w tym zbójeckim bordelu żejdlik wina kosztuje trzy grosze, a pół pinty piwa pięć pieniędzy. – Ale wino jest dobre – Tauler łyknął z kubka. – Jak na zbójecki bordel i szulernię. Jeśli my już przy tym, to która z wymienionych rozrywek sprowadza was do Huncledera? – W zasadzie żadna – Szarlej skinął na dziewkę z dzbanem, gdy podeszła, otaksował ją wzrokiem. – Co nie znaczy, że którejś nie zakosztujemy. Występ, przykładowo, dziś będzie? Żywy obraz? – Jasne – uśmiechnął się Tauler. – Jasne, że będzie. Ja tu głównie z tego powodu. Nie będę nawet grał. Ze strachu, że mnie oskubią i z tego florena, co go trzeba dać za widowisko. – Ci inni – demeryt wskazał ruchem głowy – kto będą?

– Ten przy szynkwasie – Amadej Bata strząsnął piwną pianę z wąsów – ten z Kielichem na piersi to Habart Mol z Modrzelic, setnik od Rohacza. Brodacz, co patrzy na księdza, to jego kamrat, przyjechali razem. Z Hunclederem przy stole siedzą jego szulerzy, imię pamiętam tylko jednego, tego łysielca, wołają go Jerzabek… – Nuże, szanowni! – zawołał od stołu Huncleder, energicznie i ochoczo zacierając dłonie. – Do stołu, do stołu, do gry! Fortuna czeka! Manfred von Salm siadł za stół jako pierwszy, za jego przykładem podążył Szarlej, zaszurali odsuwanymi zydlami Istvan Szeczy i Amadej Bata. Dosiadł się ozdobiony kielichem setnik od Rohacza, oderwał się od szynkwasu jego wyglądający na kaznodzieję kamrat. Reynevan, pomny przestrogi Szarleja, został. Berengar Tauler również nie ruszył się zza stołu, skinieniem przyzwał najbliższą dziewczynę z dzbanem. Ta była ruda i piegowata, piegi pokrywały nawet jej odsłonięte przedramiona. W porównaniu z innymi oczy miała nieco mniej podkrążone, ale twarz jakąś dziwnie stężałą. – W co zagramy? – spytał zebranych za stołem Huncleder, zręcznie tasując karty. – W pikietę? W ronfę? W trentuno? W menorettot Do dyspozycji, do dyspozycji, co tylko chcecie, może być cricca, może być bassetta… Może być i trappola, może być buffa aragiato, a może wolicie ganapiórde? Znam wszystkie genera ludorum fortunae! Na każdą przystanę. Klient nasz pan. Wybierajcie. – Za dużo nas do kart – ocenił Bata. – A niechaj wszyscy się zabawią. Proponuję kości. Przynajmniej na początek. – W kości? W szlachetne tesserae? Klient nasz pan. Jam do każdej gry gotów… – Zwłaszcza – rzekł bez humoru Istvan Szeczy – do gry w te kości, co je właśnie w łapie obracasz. Nie miej nas za frajerów, przyjacielu. Huncleder zaśmiał się nieszczerze, kości, którymi się bawił, charakterystycznie żółte, wrzucił do kubka, potrząsnął. Dłonie miał małe, krępe, palce krótkie i gruzłowate. Dłonie te były absolutnym przeciwieństwem tego, co kojarzyło się z dłońmi szulera i kostery. Ale w działaniu, co tu gadać, sprawdzały się – były zwinne jak wiewiórki. Wyrzucone zręcznym ruchem z kubka żółte kości potoczyły się krótko, obie padły szóstkami do góry. Nadal krzywiąc twarz w udającym uśmiech grymasie Huncleder zebrał kości, robiąc to jednym błyskawicznym ruchem, jakby łapiąc muchy z blatu. Potrząsnął kubkiem w gwałtownym acozzamento, rzucił znowu. Wypadły dwie szóstki. Jerzabek zarechotał. Setnik od Rohacza zaklął. Szybkie zebranie kości, acozzamento, rzut. I znowu podwójna sexta stantia, dwakroć po sex puncti. Rzut. Dwa razy sześć oczek. Rzut. To samo Rzut. Setnik zaklął znowu. – To był – uśmiechnął się Huncleder ospowatym półgębkiem – tylko żarcik. Taki mały żarcik tylko. – W samej rzeczy – Szarlej zrewanżował się uśmiechem. – Mały, ale gustowny. I ucieszny. Raz w Norymberdze byłem świadkiem, jak za taki sam żarcik przy grze na pieniądze połamano kosterze obie ręce. Na kamiennym progu, za pomocą kowalskiego młota. Uśmialiśmy się, powiadam wam, do rozpuku. Oczy Fridusza Huncledera rozbłysły nieładnie. Ale opanował się, znowu przywołał uśmieszek na dziobatą twarz. – Żart – powtórzył – to żart, żartem ma ostać. Do gry insze kości weźmiemy. Te odkładam… – Ale nie do kieszeni, na stu czartów – warknął Manfred von Salm. – Na stół je kładź. Jako materiał poglądowy. Te inne będziemy od czasu do czasu porównywać. – Wedle woli, wedle woli – szuler uniósł ręce na znak, że zgadza się na wszystko, wszystko akceptuje i że klient jego pan. – Jaka gra wam leży? Pięćdziesiąt sześć? Szóstki i siódemki? – Może – zaproponował Szarlej – Gliickhaus?

– Niechaj będzie Gliickhaus. Rusz się, Jerzabek! Jerzabek przetarł deski stołu rękawem, wykreślił na nich kredą podzielony na jedenaście pól prostokąt.

– Gotowe – zatarł dłonie Huncleder. – Można obstawiać… A ty, bracie Berengarze? Nie zaszczycisz nas? Żal, żal… – Mało szczeryś w żalu, bracie – Berengar Tauler postarał się o to, by "brat" zabrzmiał zupełnie nie po bratersku. – Nie możesz wszak nie pamiętać, żeś w zeszłą sobotę oskubał mnie jak gęś na święty Marcin. Z braku kapitału posiedzę, poczekam na żywe obrazy, zabawię się kubkiem. I może dyskursem, jako że pan Reinmar, też, widzę, do kości się nie kwapi. – Wasza wola – wzruszył ramionami Huncleder. – Dla nas zaś, panowie, plan taki: wpierw kośćmi się zabawim. Potem, gdy się mniej nas zrobi, zagramy pikietę lub inszy ludus cartularum. W trakcie zaś będzie widowisko. Część, znaczy, artystyczna. A ninie nuże, panowie! Gluckhaus! Prosim obstawiać pola. Fortuno, przybywaj! Przez czas jakiś od stołu dobiegały głównie klątwy, brzęk rzucanych na pola monet, grzechot acozzamento i odgłos kości, turlających się po blacie. – Jak znam życie – Berengar Tauler łyknął z kubka Amadej zgra się w trzy pacierze i wróci tu. Jeśli więc masz mi co rzec pod dyskrecją, to zaraz. – A dlaczego przypuszczasz, że mam?

– Intuicja.

– Ha. Dobrze więc. Zamek Troski, na Pogórzu Jiczińskim, w pobliżu Turnova… – Wiem, gdzie jest zamek Troski.

– Bywałeś na nim? Znasz dobrze?

– Bywałem wielokrotnie, znam świetnie. O co chodzi?

– Chcemy się tam dostać. Berengar Tauler łyknął z kubka.

– W celu? – spytał pozornie obojętnie.

– Ot tak sobie, dla śmiechu – odrzekł podobnie obojętnie Reynevan. – Taka nasza fantazja i ulubiona rozrywka: dostawać się na katolickie zamki. – Rozumiem i więcej pytań nie mam. A więc Szarlej delikatnie przypomina o długu, jaki mam wobec niego. W taki sposób mam wyrównać rachunek? Dobrze więc, pomyślimy. – To znaczy, że tak, czy to znaczy, że nie?

– To znaczy, że pomyślimy. Hej, Marketka! Wina, jeśli łaska! Nalała mu ta ruda, piegowata, o martwej twarzy i pustych oczach. Te niedostatki urody z nadwyżką rekompensowała jednak figura. Gdy dziewczyna odchodziła od stołu, Reynevan nie mógł się powstrzymać, by nie patrzeć na jej talię i biodra, falujące w lekkim tanecznym kroku iście hipnotycznie.

– Widzę – zauważył z uśmiechem Tauler – że wabi twe oko nasza Marketka. Nasz żywy obraz. Nasza adamitka. – Adamitka?

– Ty nic nie wiesz, znaczy. Szarlej nie mówił? A możeś w ogóle nie słyszał o adamitach?

– To i owo obiło mi się o uszy. Ale jestem Ślązakiem, w Czechach wszystkiego od dwóch lat… – Zamów sobie coś do picia. I usiądź wygodniej.

– Przewrót czeski – zaczął Berengar Tauler, gdy Reynevana już obsłużono – gdy stał się, wydobył z mroku i utuczył całkiem sporą grupę dziwaków i szaleńców. W 1419 przetoczyła się przez kraj fala histerii religijnej, wariactwa i mistycyzmu. Wszędzie krążyli nawiedzeni prorocy, strasząc końcem świata. Ludzie rzucali wszystko i kupami szli na góry, gdzie czekali na powtórne przyjście Chrystusa. Na tym wszystkim znalazły pożywkę stare, zapomniane sekty. Wyleźli z ciemnych kątów różni pojebani chiliaści, adwentyści, nikoalici, paternianie, spirytuałowie, waldensi, begardzi, zaraza wie, kto jeszcze, nie szło tego zliczyć… Przy stole wszczęła się ostra dyskusja, używano różnych słów, w tym brzydkich. Najgłośniej pomstował Manfred von Salm. – No i zaczęły się – podjął Tauler – kazania, proroctwa, wieszczby, wróżby i apokalipsy. A to, że nadchodzi Trzeci Wiek, a zanim nadejdzie, stary świat musi zginąć w ogniu. A potem Chrystus powróci w chwale, nastanie Królestwo Boże, zmartwychwstaną święci, źli nieodwołalnie pójdą na wieczne potępienie, a dobrzy żyć będą w rajskim szczęściu. Wszystko będzie wspólne, zniknie wszelka własność. Nie będzie już bogatych i biednych, nie będzie nędzy i ucisku. Zapanuje na ziemi stan powszechnej doskonałości, szczęścia i pokoju. Nie będzie żadnych nieszczęść, wojen ani prześladowań. Nie będzie takiego, kto by na innego napadał lub zwodził go do grzechu. Ani pożądał jego żony. Bo żony też będą we wspólnym użytkowaniu. – Ale cóż, końca świata, jak wiemy, nie było, Chrystus na ziemię nie zstąpił, ludzie otrzeźwieli, chiliazm i adwentyzm zaczęły tracić wyznawców. Marzenia o równości rozwiały się, podobnie jak mrzonki o likwidacji wszelkiej władzy i wszelkiego przymusu. Rewolucyjny Tabor odrestaurował oto struktury państwowe i już jesienią roku 1420 jął ściągać daniny i podatki. Ma się rozumieć pod przymusem. Odbudowane zostały również, a jakże, struktury władzy kościelnej, taboryckie, ale jednak struktury. Stojący na czele tych struktur husycki biskup Mikulasz z Pelhrzymova ogłosił z ambon kanon prawdziwej wiary, a tych, którzy kanonu nie respektowali, okrzyknął odstępcami i heretykami. I oto husyci, najwięksi kacerze Europy, znaleźli własnych kacerzy, własnych dysydentów. Pikartów. – Nazwa – wtrącił Reynevan – pochodziła, zdaje się, od przekręconych begardów? – Tak chcą niektórzy – kiwnął głową Tauler. – Ale prawdopodobniejsze, że to poszło od Pikardii, od waldensów, którzy stamtąd właśnie przywędrowali w roku 1418, znajdując w Czechach azyl i niesamowicie wielu zwolenników. Ruch mocno urósł w siłę i wyznawców, na których czele stanął Morawianin Marcinek Huska, z racji wygadania nazywany Loquisem. Powiedzieć o nich, że byli radykalni, to cholernie mało. Nawoływali do burzenia świątyń, prawdziwy Boży kościół, twierdzili, to kościół pielgrzymujący. Całkowicie odrzucali eucharystię. Odmawiali znaczenia wszelkim przedmiotom kultu, niszczyli każdą monstrancję i każdą hostię, jaka wpadła im w łapy. Bogiem, głosili, jest wszystko, co istnieje, ergo, człowiek też jest Bogiem. Komunii, twierdzili, może udzielić każdy, a można ją przyjmować pod każdą postacią. Tym twierdzeniem szczególnie dokuczyli kalikstynom. Jak to, wrzasnęli owi, to mistrz Hus dał się spalić, my zaś przelewamy krew za komunię sub utrague specie, w chlebie i winie, a tu jakiś Marcinek Loquis udziela jej pod postacią kaszy, grochu i zsiadłego mleka? Samson w swoim kącie strugał pilnie, po ostrzu jego kozika wspinały się piękne, zakręcone wióry. – W lutym roku 1421 miano sekciarzy dość. Wypędzono ich z Taboru, kazano iść precz. Górę porzuciło jakichś czterystu pikartów, którzy założyli własny warowny obóz w pobliskich Przybienicach… – O czym gadacie? – zaciekawił się Amadej Bata, wracając od stołu gry z przesadnie wesołą miną człeka, którego ograno., – O pikartach.

– Aaa? O nagusach? Hę, hę… Pojmuję…

– Wśród przybienickich wygnańców – wznowił opowieść Tauler – nie było już HuskiLoquisa, rej wodził tam kaznodzieja Piotr Kanisz. I jego kamraci: Jan Bydlin, Mikulasz Ślepy, Trszaczek, Burian. Ogłosili całkowite zniesienie więzów rodzinnych, unieważnili związki małżeńskie. Ogłosili braterską równość i absolutną swobodę seksualną. Uznali, że są bezgrzeszni, jak Adam i Ewa, a że wśród bezgrzesznych nie ma miejsca na wstyd, odrzucali szaty i paradowali nago, w stroju Adamowym – stąd poszła nazwa "adamici", coraz częściej z nimi kojarzona. Zaczęli z entuzjazmem oddawać się pospólnym orgiom. Między hersztami-kapłanami doszło jednak niebawem do wewnętrznych przepychanek i rozbratów – zdaje się, że mniej szło o kwestie religijne, a bardziej o podział haremów. Kilku hersztów odeszło, zabierając ze sobą grupki zwolenników i stadka kobietek. Większości kobietek bardzo się zresztą podobało w pikarckich komunach, gdzie głoszono ideę pełnej równości płci. Wdrażając ją w życie, nota bene, tym sposobem, że każda kobietka mogła puszczać się i gzić, z kim tylko miała chęć. Swoboda to zresztą była pozorna, bo rolę głównych kogutów w tych kurnikach pełnili Kanisz i inni kapłani. Kobietki jednak były tak zafascynowane, tak przepełnione promiskuitycznym mistycyzmem, że na wyprzódki pchały się, by usłużyć jakiemuś "świętemu mężowi", uważały rozkładanie nóg za przywilej, za religijną posługę, a wręcz za łaskę miały, jeśli w swej dobroci "święty" raczył skorzystać z wypiętego kuperka. – Ano – wtrącił filozoficznie Amadej Bata, wpatrzony w zadek jednej z usługujących graczom dziewek – taka już jest niewiasta, lubieżności pełna. I w chuci nienasycona. Jak świat światem, tak było i tak będzie in saecula saeculorum… – A wy – dosiadł się znudzony widać grą Szarlej o babach, jak zwykle? – Udzielam twemu kompanowi – uciął Berengar Tauler – krótkiej lekcji historii. – Tedy sam chętnie posłucham.

– Żiżce – odchrząknął Tauler – pikarci nie przestawali być solą w oku. Przeciw Czechom szykowano wyprawy krzyżowe, katolicka propaganda sprawę pikarckiego sekciarstwa rozdmuchiwała, adamici stanowili dla niej temat wręcz wymarzony. Wnet w całej Europie wierzono, że wszyscy Czesi jak jeden mąż chodzą nago i pieprzą się nawzajem w myśl nauk Jana Husa. Wobec zagrożenia krucjatami anarchia w szeregach mogła okazać się zgubną, a pikarci, co tu gadać, wciąż mieli w Taborze cichych zwolenników. Pod koniec marca roku 1421 Żiżka zbrojnie uderzył na komunę Kanisza. Część sekciarzy wyrżnięto, część, osób kilkadziesiąt, w tym samego Kanisza, pojmano. Wszystkich pojmanych spalono żywcem. Stało się to we wsi Klokoty, we wtorek przed świętym Jerzym. Miejsce nie było przypadkowe. Klokoty leżą tuż obok Taboru, kaźń można było obserwować z murów. Żiżka dawał Taborowi ostrzeżenie… Urwał, spojrzał w kąt, na Samsona Miodka.

– Ależ on struga ten kołek – westchnął. – Aż wióry lecą… Bezpiecznie to dawać idiocie nóż? Ręki sobie aby nie oberżnie? – Nie ma obawy – Reynevan przyzwyczaił się już do takich pytań. – Jest, wbrew pozorom, niezwykle uważny. Kontynuuj, bracie Berengarze. Co było dalej? – Kolejno wykańczano innych sekciarzy, aż została tylko jedna grupa: komuna Buriana. Ci kryli się w lasach nad rzeką Nieżarką. Była to straszna banda, najradykalniejsi z radykałów, absolutnie sfanatyzowani i przekonani o swym boskim posłannictwie. Jęli napadać na okoliczne wsie i osady – rzekomo, by "nawracać". W rzeczywistości mordowali, rabowali, palili, maltretowali, dopuszczali się nieprawdopodobnych bestialstw. Nie bali się nikogo. Burian, ich przywódca, którego, jak zresztą wcześniej Kanisza, oficjalnie tytułowano już "Jezusem" i "synem Bożym", zaręczał im, że jako wybrańcy są nietykalni i nieśmiertelni, że żadne ostrze się ich nie ima i żadna broń nie może zranić. Otaczał się haremem dwudziestu kilku kobiet i dziewcząt. Wreszcie posunął się do tego, że… – No?

– Zaczął udzielać komunii… Hmm… Poprzez… fellatio. Fajny sakrament, nie? Ale szybkimi kroki zbliżał się koniec pikarckiego intermezza, Żiżka wisiał już nad nimi jak jastrząb. W październiku wytropił ich i otoczył. Adamici Buriana stawili zaciekły opór, bili się podobno jak szatani. Wyrżnięto ich, a jakieś pół setki wzięto żywymi. Wszyscy spłonęli na stosach. Połowę stanowiły kobiety, większość z nich była w ciąży. Okazano im wzgląd: adamitów przed spaleniem poddano okrutnym męczarniom. Adamitki spalono bez tortur. – Wszystkie?

– Skądże – wtrącił z obleśnym uśmiechem Amadej Bata.

– Pozostawiono – pokiwał głową Berengar Tauler kilka. W wielkiej tajemnicy, starannie kryjąc rzecz przed Żiżką. O swobodzie seksualnej adamitów było już wówczas bardzo głośno. Adamitki, głosiła plotka, kochają rozbierać się do naga, a jeśli idzie o te sprawy, to wręcz uwielbiają orgie, zwłaszcza w grupach, nic nie sprawia im większej przyjemności jak uciecha zbiorowa, kilku na jedną. Ha, jeśli więc tak to lubią… – Nie musisz – Reynevan zacisnął zęby. – Nie musisz kończyć. – Jednak muszę. Bo jedna z tych oszczędzonych, ostatnia żywa, właśnie niesie tu dzbanek. – Marketa – potwierdził Amadej Bata. – Ulubiona pono dupka adamity Buriana, jego faworyta. Huncleder odkupił ją od taborskich braci, gdy im zbrzydła. Teraz ona u niego rąbka. Jego własność. Na całość i na zawżdy. Po śmierć. – Idąc do komun, spaliła mosty – Tauler zauważył zdziwioną minę Reynevana. – Nie ma powrotu. Sekciarzy wyparły się rodziny…

– A polowanie na pikartów wciąż trwa – dorzucił obojętnie na pozór Szarlej. – Każdego niemal dnia demaskują i palą jakiegoś, przed spaleniem biorąc na tortury. Dziewka musi robić to, co każe jej robić Huncleder, jest na jego łasce i niełasce. I tylko dzięki niemu żyje. – Żyje? – Reynevan odwrócił głowę. Nikt mu nie odpowiedział. Nazwana Marketą rudowłosa dziewczyna napełniła kubki. Tym razem Reynevan przyjrzał się baczniej. Tym razem, nalewając mu, uniosła wzrok. W jej spojrzeniu nie było tego, czego się spodziewał, czego oczekiwał – bólu, wstydu, upokorzenia, zalęknionego poddania niewolnicy. Oczy rudowłosej dziewczyny pustoszyła wielka bezbrzeżna obojętność. Kątem oka spostrzegł coś, co zdziwiło go jeszcze bardziej. Samson Miodek przestał strugać.

– No, panowie i bracia – Huncleder wstał od stołu. Czas, by się rozerwać po trudach. Służba, przesunąć ławy! Rusz się, Jerzabek! Wy tam, dziewki, wina utoczyć i podać! Wam zaś, goście, przypominam, że jest to rozrywka płatna. Oczy może ucieszyć widokiem, kto nie pożałuje florena lub węgierskiego dukata. Lub równowartości, znaczy szerokich groszy trzydziestu. Nie pożałuje jednak, kto nie poskąpi! Prospekt wart jest i dziesięciu dukatów, zaręczam! Wkrótce wszyscy goście zasiedli na zaimprowizowanej widowni, mając przed sobą dębowy stół, na którym niedawno grano. Stół oświetlono lichtarzami. Jeden z knechtów zaczął nagle rytmicznie uderzać w turecki bębenek. Gwar ścichł. Z alkierza wyszła Marketa. Bębenek zamilkł.

Szła spokojnie, bosa, otulona w coś, co dopiero po chwili dało się zidentyfikować jako komża, autentyczna liturgiczna szata. Z pomocą jednego z pachołków weszła na stół. Chwilę stała nieruchomo, wsłuchując się w rytm bębenka. Potem uniosła komżę. Nieco powyżej kolan. Potem wyżej. Zapląsała lekko, obróciła się, zwiewna jak podkasana pasterka. Manfred von Salm krzyknął ochoczo, uderzył w dłonie, ścichł, konstatując, iż innych pochłania wyłącznie widok. Marketa nawet nie zwróciła uwagi. Każdy jej gest, każdy ruch, każde spojrzenie, każde drgnienie twarzy i nienaturalny uśmiech mówiły jedno: jestem tu sama. Jestem sama, sama, samotna i, daleko od was. Od was i od wszystkiego, czym jesteście. Jestem w zupełnie innym świecie. Et in Arcadia ego, pomyślał Reynevan. Et in Arcadia

ego.

Bębenek przyspieszył, ale dziewczyna nie dopasowała się do rytmu. Przeciwnie, poruszała się arytmicznie. Wolno, jakby ospale. Podniecająco i hipnotyzująco. A podciągany kraj komży wędrował wciąż wyżej i wyżej, nieprzerwanie, do połowy ud, wyżej, wyżej, odsłaniając wreszcie i na koniec to, na co wszyscy czekali, na widok czego zareagowali mimowolnymi grymasami, chrząkaniem, stękaniem, sapaniem, głośnym przełykaniem śliny. Bębenek uderzył mocno i zamilkł, a Marketa wolno podniosła komżę. I szybko ściągnęła ją przez głowę. Piegi pstrzyły jej ramiona i barki, drobnym rzucikiem pokrywały szyję i piersi. Niżej już ich nie było. Bębenek załomotał w przyspieszonym tempie, a dziewczyna zaczęła się obracać, obracać i kołysać, jak bachantka, jak Salome. Teraz okazało się, że maczek piegów pokrywał także jej plecy i kark. Burza włosów falowała jak Morze Czerwone – na chwilę przed tym, nim Mojżesz kazał mu się rozstąpić. Bębenek zagrzmiał mocno, Marketa zamarła w pozie tyleż wyuzdanej, co nienaturalnej. Na widowni Manfred klasnął znowu, setnik od Rohacza huknął, huknął też Amadej Bata, piorąc się dłońmi po udach. Huncleder zarechotał. Berengar Tauler zaczął bić brawo. Ale to nie był koniec przedstawienia. Dziewczyna uklękła na podwiniętych nogach, wsparła dłońmi piersi, ściskając je i eksponując ku patrzącym. Kołysała się i wężowo wiła przy tym. I uśmiechała. Ale uśmiech to nie był. To był skurcz spastyczny, spasmus musculi faciei.

Na sygnał bębenka Marketa gładko i zręcznie przeszła z klęku w siad. Bębenek jął bić drobno i frenetycznie, a dziewczyna znowu zaczęła wić się jak wąż. A wreszcie zamarła, odrzuciła głowę w tył i szeroko rozwiodła uda. Tak szeroko, by nikomu z patrzących nie umknął żaden detal. Ani nawet detal detalu. Jakiś czas to trwało.

Dziewczyna porwała komżę, zeskoczyła ze stołu i znikła w alkierzu. Ścigały ją aplauz i ryk widowni. Manfred von Salm i setnik od Rohacza pohukiwali i tupali, Berengar Tauler bił brawo na stojąco, Amadej Bata piał jak kogut. – No i co? – Fridusz Huncleder wstał, przeszedł izbę i siadł za stół. – I co? Widzieliście kiedy podobnie rudą? Nie wart był prospekt dukata? Jeśli już przy tym jesteśmy, mości Szarleju, to od ciebie dostałem tylko dwa. A wszak samotrzeć wszedłeś. Tu zaś każda para oczu w lik idzie, kto patrzy, ten płaci. Mamy rewolucję, wszyscy są równi, pan i parobek… Hola! Nie mówiłem do ciebie, ino do twego pana! Ty wracaj, gdzieś siedział, kijaszek dalej sobie strugaj. Zresztą masz to dukata? Widziałeś kiedy w życiu dukata? Trochę potrwało, nim Reynevan pojął, do kogo zwraca się Huncleder. Trochę potrwało otrząśnięcie się ze zdumienia. – Głuchyś? – spytał Huncleder. – Czy tylko głupiś?

– Dziewczyna, która tańczyła – Samson Miodek strzepnął wiór z mankietu. – Chciałbym ją stąd zabrać. – Cooooo?

– Chciałbym przejąć, że się tak wyrażę, prawa własności do niej. – Czegooooo?

– Za mądrze? – Samson nawet o ton nie podniósł głosu. – Zatem powiem prościej: jest twoja, a ma być moja. Załatwmy to więc. Huncleder patrzył na niego, długo, jakby nie mogąc uwierzyć własnym oczom i uszom. Wreszcie parsknął gromko. – Panie Szarlej – odwrócił głowę. – Co to za jasełki?

Czy to u was tak zawsze? On tak sam ze siebie? Czy też wyście mu to nakazali? – On – Szarlej dał dowód, że nawet najmniej spodziewane zdarzenie nie jest w stanie zbić go z pantałyku. Ma imię. Zwie się Samson Miodek. Niczego mu nie nakazywałem. Ani nie zakazywałem. To człek wolny. Ma prawo do samodzielnych transakcyj handlowych. Huncleder rozejrzał się. Nie spodobały mu się ani otwarty rechot Manfreda von Salma, ani parskania Amadeja Baty, ani setnie rozbawione miny reszty. Nie spodobały mu się. Można to było bez trudu wyczytać z jego twarzy. – Z samodzielnej transakcji – wycedził – nici będą. Dziewka nie jest na sprzedaż, to raz. Nie handluję z idiotami, to dwa. Zabieraj się stąd, klocu. Poszedł won. Konie oporządź, wychodek wyczyść albo co. To jest lokal dla graczy. Nie grasz, won. – Ależ ja właśnie grę miałem na myśli – odrzekł Samson, spokojny jak statua. – Kupczenie ludźmi to rzecz zbirów i ostatnich skurwysynów. Natomiast hazard… Cóż, przy licznych wadach ma również zalety. W grze losowej, jak nazwa wskazuje, trzeba się zdać na niezbadany los. Nie ciekawyś niezbadanego losu, Huncleder? Podobno do każdej gry jesteś gotów. Nuże tedy. Jeden rzut kości. W izbie zapadła cisza. Twarze niektórych obecnych wciąż wykrzywiały grymasy dzikiego rozbawienia, ale nikt już nie śmiał się głośno. Ospowata twarz Huncledera ściągnęła się, skurczyła paskudnie. Ruchami głowy rozkazał swym pachołom, by wyszli z cienia. Potem pchnął przed Samsona parę kości, tych, w które grano. Sam wziął do ręki te dwie swoje, żółte. – Zagrajmy więc – powiedział lodowato. – Jeden rzut. Wygrasz, dziewczyna jest twoja. Nie będziesz musiał nawet dopłacać, znaj pana. Jeśli jednak ja wyrzucę więcej od ciebie… Strzelił palcami. Jeden z pachołków podał mu niedużą siekierkę. Drugi podniósł napiętą kuszę. Szarlej szybko chwycił Reynevana za ramię. – Jeśli ja wyrzucę więcej – dokończył szuler, kładąc toporek przed sobą na stole – odrąbię ci tyle palców, ile wyrzucę oczek. U rąk. Będzie trzeba, to i u nóg. Jak tam w grze wypadnie. A niezbadany los zechce. – Ejże! – powiedział gniewnie Istvan Szeczy. – Co to ma być? Zostawże te żółte kości, zaraza… – Rzeźnię – wpadł w słowo Habart Mol z Modrzelic, setnik od Rohacza – tu szykujesz? – Ciołek chciał gry! – zagłuszył obu szuler. – Będzie miał grę! To jakoby człek wolny. Mający jakoby prawo do samodzielności. Może się więc jeszcze wycofać. Samodzielnie uznać, że się wygłupił, i samodzielnie stąd odejść. Nikt go nie zatrzyma. Jeśli nie będzie zbyt długo zwlekał z odejściem. Setnik, widać to było, byłby się może i spierał, zacięte miny Węgra i Baty też o czymś świadczyły. Ale nim ktokolwiek zdążył przemówić czy cokolwiek uczynić, Samson wstrząsnął kostki i wyturlał je na stół. Jedna padła do góry czwórką, druga trójką. – To jest – powiedział ze spokojem, który przerażał siedem punktów, jeśli się nie mylę. – Nie mylisz się – Huncleder zagrzechotał w kubku swoimi kośćmi. – Cztery i trzy daje siedem. A względem twoich palców: dziesięć i dziesięć daje dwadzieścia. Chwilowo. Kości potoczyły się. Wszyscy świadkowie zdarzenia westchnęli jednym głosem. Jerzabek zaklął. Obie żółte kostki upadły jednym, jedynym oczkiem do góry. – Przegrałeś – przerwał grobową ciszę bas Samsona Miodka. – Nie sprzyja ci los. Dziewczyna jest moja. Zabiorę ją więc i faktycznie już sobie pójdę. Huncleder zaatakował zza stołu z szybkością dzikiego kota. Siekierka świsnęła w powietrzu, ale nie wcięła się, jak powinna, w skroń Samsona. Olbrzym był jeszcze szybszy. Odwiódł głowę, lewą ręką chwycił szulera za łokieć, prawą dłoń zacisnął na palcach trzymających broń. Wszyscy słyszeli, jak Huncleder zawył i jak chrupnęły kości. Samson wydusił siekierkę z pokruszonych palców, odebrał ją, przygiął szulera do stołu, obuszkiem potężnie

walnął w palce drugiej dłoni, wpartej w blat. Huncleder zawył jeszcze głośniej. Samson walnął jeszcze raz. Szuler padł twarzą na stół i zemdlał. Zemdlał, nie zobaczywszy, jak Reynevan żbiczym susem doskakuje do pachołka celującego z kuszy i podbija broń tak, by łoże z nieprzyjemnym odgłosem trzasnęło w wargi i zęby. Jak Szarlej unieszkodliwia drugiego knechta swoim ulubionym kopniakiem w kolano i ciosem miażdżącym nos. Jak Amadej Bata wali jednego z szulerów zydlem w krzyże. Jak Berengar Tauler za pomocą dwóch dobytych nie wiedzieć skąd sztyletów ostrzega innych, że mieszać się jest ryzykownie, a Reynevan wydartą pachołkowi kuszą dodaje ostrzeżeniu groźnej powagi. Jak Jerzabek siedzi zamarły z kretyńsko otwartą gębą, przez co wygląda zupełnie jak drewniany wioskowy świątek. Jak Samson spokojnym krokiem udaje się do alkierza, jak wyprowadza stamtąd rudą i piegowatą dziewczynę. Dziewczyna była blada, szła niechętnie, ba, dość opornie nawet, ale Samson nie przejmował się tym bynajmniej, bezceremonialnie stosując niegwałtowny, acz stanowczy przymus. – Chodźmy – powiedział do Reynevana i Szarleja. Chodźmy sobie stąd. – Jak najbardziej – potwierdził Berengar Tauler, nadal z dwoma sztyletami w dłoniach. – Chodźmy, i to szybko. Ja i Amadej idziemy z wami. Ujechali nie więcej niż pół mili, trakt wywiódł ich z ciemnego boru na połać rżysk, jasną pod gwiazdami. Prowadzący kawalkadę Berengar Tauler wstrzymał i obrócił konia, zagradzając reszcie drogę. – Stać! – ogłosił. – Dosyć tego dobrego! Chcę wiedzieć, w co się tu gra! O co tu się, u diabła, rozchodzi! Koń Szarleja rzucił łbem, zarżał, tuląc uszy. Demeryt uspokoił go. – Po kiego licha – nie ustawał Tauler – była ta awantura? Którą wszyscy możemy głowami przypłacić! Na cholerę wam ta dziewka? Dokąd, zaraza, jedziemy? I nade wszystko…

Nagle pchnął konia wprost na Samsona, jakby chciał go staranować. Samson nawet nie drgnął. Nie drgnęła wieziona na łęku dziewczyna o wciąż obojętnej, drewnianej twarzy i nieobecnych oczach. – Nade wszystko – wrzasnął Berengar Tauler – kim, u czarta, jest ten typ? Kim on jest? Szarlej podjechał do niego, a tak zdecydowanie, że Tauler ostro ściągnął koniowi wodze. – Nie jadę – powiedział, znacznie już ciszej – z wami ani stajania dalej. Dopóki nie dowiem się, o co idzie. – Wolna wola – wycedził Szarlej – i wolna droga.

– W oberży pomogliśmy wam, nie? Wmieszaliśmy się, nie? Samiśmy teraz w kłopotach, nie? I nie należy nam się nawet słowo wyjaśnienia, tak? – Tak. To znaczy nie. Nie należy się.

– To ja… – Tauler aż się zachłysnął. – Ja…

– Nie wiem, co ty – Amadej Bata, wpatrzony w Samsona, podprowadził konia z drugiej strony. – Ale ja wiem, czego chciałbym. Chciałbym otóż dowiedzieć się, jakim cudem na oszukańczej kostce zamiast sześciu pojawia się jedno oczko. Chętnie bym się czegoś takiego nauczył, za zapłatą, ma się rozumieć. Rozumiem, że to czary, ale czy da się to zrobić? Czy też, by coś takiego sprawić, potrzeba szczególnej mocy? Jakiejż to, ciekawym? – Dużej! – przysłuchujący się Reynevan dał wreszcie upust emocjom. – Wielkiej! Niewyobrażalnej! Takiej, że naprawdę zastanawiam się, czy ma sens… – Hamuj się – uciszył go ostro Szarlej. – Za dużo gadasz! – Gadam, co i jak chcę!

– Baczę – parsknął Berengar Tauler – że i wśród was brak jedności względem wydarzenia. Że się względem tego ku rodzinnej kłótni ma. A że my z Batą nie rodzina, tedy ujedziem krzynkę na bok. Jak sobie już wszystko powiecie, zawołajcie. Postanowimy, co i jak. Gdy zostali sami, długo milczeli. Reynevan poczuł, że złość go opuszcza. Ale nie wiedział, jak i od czego zacząć. Na Szarleja liczyć nie było można, w takich sytuacjach nigdy nie odzywał się pierwszy. Konie pochrapywały.

– W szulerni – odezwał się wreszcie Samson Miodek wydarzyło się to, co musiało się wydarzyć. To było nieuchronne. To musiało się stać, bo… Bo musiało. Nic innego nie wchodziło w grę, niemożliwy był żaden inny przebieg wydarzeń. Albowiem inny, alternatywny przebieg wydarzeń zakładał obojętność. Zgodę. Aprobatę. Tolerowanie. To, co w szulerni zobaczyliśmy, to, czego byliśmy świadkami, wykluczało obojętność i bezczynność, a zatem alternatywy tak naprawdę nie było. Stało się więc to, co musiało się stać. A kostki… Cóż, kostki, ogólnie rzecz ujmując, rządzą się przy padaniu podobnymi prawami. Padają tak, jak mus im paść. Reynevan słyszał, jak siedząca przed Samsonem dziewczyna westchnęła cicho. – I w zasadzie – podjął Samson – nie mam nic więcej do dodania. Jeśli chcecie o coś zapytać… Reinmarze? Przed chwilą zdawało mi się, że coś cię nurtuje. – Jedna myśl – przyznał Reynevan, sam się dziwiąc swemu spokojowi. – Tylko jedna myśl. Przez rok prascy magicy biedzili się, by ci pomóc, by umożliwić ci powrót do twej normalnej postaci, do twego normalnego świata, żywiołu, wymiaru, sam już nie wiem, czego. Nie udało im się. Teraz zaplanowaliśmy dość ryzykowną wyprawę przez Czechy, wybieramy się dokądś pod Jiczyn i Turnov, niemal nad łużycką granicę. Albowiem pragniemy ci pomóc. Po tym, co dziś widziałem, owszem, nurtuje mnie pewna myśl. Czy tobie w ogóle i w czymkolwiek potrzebna jest pomoc, Samsonie? Czy tobie, zdolnemu odmienić los w rzucanych kostkach, potrzebna jest pomoc zwyczajnych, niewiele umiejących ludzi? Czy potrzebna ci nasza pomoc? Czy ci na niej zależy? – Jest potrzebna – odpowiedział olbrzym natychmiast, bez sekundy wahania. – I zależy mi na niej. – Przecież – dodał po chwili, bardzo cicho i miękko. Przecież obaj wiecie o tym. Dziewczyna – Marketa – westchnęła raz jeszcze.

– Dobra – wkroczył Szarlej. – Stało się, co się stało. Wiedz, Samsonie, że daleko mi do twego fatalizmu. Według mnie przed rzeczami nieuchronnymi niezwykle łatwo się uchronić: wystarczy zwyczajnie ich nie robić. Podobnie jest ze zjawiskami, na które nie można patrzeć obojętnie… wystarczy odwrócić wzrok. Tym bardziej, że stanowią na tym świecie raczej normę niż wyjątek. Ale stało się i raczej, jak widzę, nie odstanie. Zrobiliśmy dobry uczynek, zapłacimy za to, bo za głupotę zawsze się płaci. Zanim to jednak nastąpi, plan jest taki: dziewczynę trzeba gdzieś bezpiecznie ulokować… – Zawiozę ją do Pragi – oświadczył Samson. – Do pani Pospichalovej. Marketa demonstracyjnie szarpnęła się na łęku, zaburczała po kociemu. Samson nie przejął się demonstracją. Ani, wyglądało, tym, że bardzo mocno ściskała mu nadgarstek. – Sam nie możesz z nią jechać – orzekł Szarlej. Trudno, jedziemy wszyscy. Co z Taulerem i Batą? Jeżeli plan dotarcia na Troski jest nadal aktualny, Tauler by się przydał, twierdzi, że ma sposób, by dostać się na zamek. Za dużo wyjawić im obu nie można, ale faktem jest, że w szulerni stanęli po naszej stronie i mogą przez nas mieć kłopoty. Huncleder może chcieć się mścić. Obaj służą w taboryckim wojsku, a licho wie, kto ze znacznych hejtmanów grywał… i przegrywał u Huncledera… – Choćby nie wiem jak znaczny był to hejtman – obiecał Reynevan – to da się go usadzić. Szulera, gdyby hałasował, też. Bo na znacznych są znaczniejsi. – Flutek.

– Jakbyś zgadł. Dlatego wy wszyscy jedźcie do Pragi. Ja zaś pojadę dalej. Pod Białą Górę.

Загрузка...