Rozdział osiemnasty

w którym we czwartek osiemnastego marca roku 1428, albo, jak zwykło się. pisać w kronikach: in crastino Sancle Gertrudis Anno Domini MCCCCXXVIII jakieś XIV tysięcy chłopa skacze sobie do gardeł w bitwie pod Nysą. Straty pokonanych wynoszą circa M poległych. Straty zwycięzców kronikarski obyczaj każe pomijać milczeniem.


– Hus kacerz! – skandowały pierwsze szeregi uszykowanego na Mnisiej Łące biskupiego wojska. – Hus kacerz! Hu! Hu! Hu! Wieść o ciągnących na Nysę taborytach musiała dotrzeć do biskupa wrocławskiego już dawno – i nie dziwota, raczej trudno jest dokonać skrytego manewru armią liczącą z górą siedem tysięcy ludzi i blisko dwie setki wozów – zwłaszcza jeśli armia ta pali wszystkie osiedla na trasie marszu i tej okolicy, czytelnie znacząc swój szlak łunami i dymami. Biskup Konrad miał więc dość czasu, by sformować wojsko. Dość czasu miał starosta kłodzki,

pan Puta z Czastolovic, by przybyć z pomocą. Zgromadziwszy pod swą komendą tysiąc sto koni jazdy i prawie sześć tysięcy chłopskiej piechoty, mając mocny odwód i zaplecze w postaci uzbrojonych nyskich mieszczan i miejskich murów, biskup i Puta postanowili przyjąć bitwę w polu. Gdy Prokop Goły zjawił się pod Nysą, zastał w rejonie Mnisiej Łąki Ślązaków pod bronią i sztandarami, uszykowanych i gotowych do boju. Przyjął wyzwanie. Gdy hejtmani sprawili wojsko – a sprawili szybko Prokop przystąpił do modlitwy. Modlił się spokojnie i niegłośno. Całkowicie lekceważąc rzucane przez Ślązaków wyzwiska. – Hus kacerz! Hus kacerz! Hu! Hu! Hu!

– Panie – mówił, złożywszy ręce. – Boże Zastępów, do Ciebie uciekamy się w modlitwie naszej. Bądź nam tarczą i obroną, opoką i warownią w niebezpieczeństwach wojny i krwi przelewie. Łaska Twoja niechaj będzie z nami, grzesznymi ludźmi. – Diable syny! Diable syny! Hu! Hu! Hu!

– Odpuść nam winy i grzechy nasze. Uzbrój mocą wojska, bądź z nimi w boju, daj odwagę i męstwo. Bądź nam pociechą i ucieczką, daj siłę, byśmy mogli zwyciężyć antychrystów, nieprzyjacioły nasze i Twoje. Prokop przeżegnał się, znak krzyża uczynili też inni: Jarosław z Bukoviny, Jan Bleh, Otik z Łozy, Jan Tovaczovsky. Szeroko, po prawosławnemu, przeżegnał się kniaź Fedor z Ostroga, który dopiero co był wrócił, spaliwszy Małą Ścinawę. Przeżegnali się Dobko Puchała i Jan Zmrzlik, którzy wrócili, spaliwszy Strzeleczki i Krapkowice. Klęczący obok bombardy Markolt żegnał się, bił w piersi i powtarzał, że jego culpa. – Boże na niebiesiech – uniósł oczy Prokop – Ty ujarzmiasz pyszne morze, Ty poskramiasz jego wzdęte bałwany. Ty podeptałeś Rahaba jak padlinę, rozproszyłeś wrogów możnym Twym ramieniem. Spraw, by i dziś, z tego pola, zwyciężona zeszła moc wraża. Do boju, bracia. Poczynajcie w imię Boże. – Naprzód! – zaryczał Jan Bleh z Tiesznicy, zajeżdżając tańczącym koniem przed front wojska. – Naprzód, bracia!

– Naprzód, Boży bojownicy! – machnął buzdyganem Zygmunt z Vranova, dając znak, by przed hufem podniesiono monstrancję. – Poczynać! – Poczyyynaaać! – przekazywali po linii setnicy. – Poczyyynaaać!…Czyyynaaać… czyyynaaać… Masa taboryckiej piechoty drgnęła, zachrzęściła zbroją i bronią jak smok łuską. I niczym ogromny smok ruszyła do przodu. Licząca cztery tysiące chłopa, szeroka frontem na półtora tysiąca, głęboka na półtrzeciasta kroków formacja szła wprost na zgromadzone pod Nysą śląskie wojsko. Wmieszane w szyk turkotały wozy. Reynevan, który wzorem Szarleja wlazł dla lepszego widoku na gruszkę na miedzy, wypatrywał, ale biskupa Konrada zlokalizować wśród Ślązaków nie zdołał. Widział tylko czerwonozłotą chorągiew biskupią. Rozpoznał proporzec Puty z Czastolovic i samego Putę, kłusującego przed liniami rycerstwa i powstrzymującego je od bezładnej szarży. Widział liczny hufiec joannitów, wśród których musiał być Ruprecht, książę lubiński, będący wszak wielkim przeorem zakonu. Dostrzegł znaki i barwy Ludwika, księcia na Oławie i Niemczy. Dostrzegł – i zgrzytnął zębami – chorągiew Jana Ziębickiego, z orłem w połowie czarnym, w połowie czerwonym. Taboryci szli, maszerowali równym, mierzonym krokiem. Skrzypiały osie wozów. Ukryta za pawężami, najeżona ostrzami linia śląskiej kmiecej piechoty nie drgnęła, dowodzący nią najemnik, rycerz w pełnej płytowej zbroi, cwałował wzdłuż szeregów, wrzeszczał. – Zdzierżą… – powiedział do Prokopa Błażej z Kralup, w jego głosie drżał niepokój. – Wyczekają, dopuszczą na strzał… Jazda wcześniej nie ruszy… – Ufność w Bogu – odparł Prokop, nie odrywając wzroku od pola. – Umość w Bogu, bracie. Taboryci szli. Wszyscy zobaczyli, jak Jan Bleh wyjeżdża na czoło, przed szyk. Jak daje znak. Wszyscy wiedzieli, jaki rozkaz wydaje. Nad maszerujące roty wzbiła się pieśń. Bojowy chorał. Któż jsti boźC bojovnict a zókona jeho!

Prosteź od Boha pomoci

a doufejte v neho!

Śląska linia zadrżała wyraźnie, pawęże zachwiały się, dzidy i halabardy zakolebały. Najemnik – Reynevan rozpoznał już baranią głowę na jego tarczy, wiedział, że to Haugwitz – ryczał, wydawał komendy. Pieśń huczała, gromowym hurkotem przetaczała się nad polem. Kristus vdm za śkody stoji stokrdt vtc slibuje! Pakli kdo proń źivot sloźt, većny mit budę! Tent Pdn vell se nebdti zdhubcu telesnych! Yeltt i zivot sloźiti pro Idsku svych bliźnich! Zza śląskich pawęży wyjrzały kusze i piszczały. Haugwitz ryczał do ochrypnięcia, zabraniał strzelać, nakazywał czekać. To był błąd. Z husyckich wozów, gdy zbliżyły się na trzysta kroków, wypaliły taraśnice, o pawęże załomotał grad kul. Za chwilę z sykiem poleciała na Ślązaków gęsta chmura bełtów. Padli zabici, zawyli ranni, linia pawęży zachwiała się, śląscy piechurzy odpowiedzieli ogniem, ale bezładnym i niecelnym. Strzelcom trzęsły się ręce. Bo na komendę Bleha taborycki huf przyspieszył kroku. A potem zaczął biec. Z dzikim wrzaskiem na ustach. – Nie dostoją… – w głosie Błażeja z Kralup zabrzmiało najpierw niedowierzanie, potem nadzieja. A potem pewność. – Nie dostoją! Bóg z nami!

Choć wydawało się to nie do wiary, śląska linia rozpadła się nagle jak zdmuchnięta wiatrem. Cisnąwszy pawęże i dzidy, kmieca piechota jak jeden mąż rzuciła się do ucieczki. Haubwitza, usiłującego ich powstrzymać, obalono razem z koniem. W popłochu i panice, porzucając broń, zakrywając w biegu głowy rękami, śląscy chłopi pierzchali w stronę podgrodzia i nadrzecznych chaszczy. – Na nich! – ryczał Jan Bleh. – Hyr na nich! Bij!

Na Minisiej Łące zahuczały rogi. Widząc, że czas najwyższy, Puta z Czastolovic podrywał rycerstwo. Pochyliwszy kopie, tysiąc sto koni żelaznej jazdy ruszyło do natarcia. Ziemia zaczęła drżeć. Bleh i Zygmunt z Vranova migiem zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Na ich rozkaz taborycka piechota błyskawicznie zwarła się w osłoniętego pawężami jeża. Wozy obrócono bokami, zza opuszczonych burt wyjrzały paszczęki hufhic. Żelazna ława śląskiego rycerstwa przeformowała się sprawnie, rozdzieliła na trzy grupy. Środkowa, pod chorągwią biskupią, z samym Putą na czele, miała klinem rozszczepić i rozczłonkować taborycki szyk, dwie pozostałe miały zacisnąć się na nim jak kleszcze – joannici Ruprechta z prawej, książęta ziębicki i oławski z lewej. Jazda wzniosła bojowy okrzyk i poszła we wstrząsający ziemią galop. Taboryci, choć rosły im w przerażonych oczach salady i żelazne naczółki koni, odpowiedzieli zuchwałym wrzaskiem, zza pawęży wychynęły i pochyliły się setki glewi, alszpisów, rohatyn, wideł i gizarm, wzniosły się setki halabard, cepów i morgensternów. Gradem poleciały bełty, huknęły piszczały i hakownice, gruchnęły i plunęły siekańcami hufnice. Śmiercionośna salwa skotłowała joannitów Ruprechta, raniąc i płosząc konie przyhamowała jazdę z Ziębic i Oławy. Najemnicy biskupa i żelaźni panowie Puty z Czastolovic nie dali się jednak przyhamować, z impetem i hukiem zwalili się na czeską piechotę. Załomotało żelazo o żelazo. Zakwiczały konie. Zakrzyczeli i zawyli ludzie. – Teraz! Naprzód! – wskazał buzdyganem Prokop Goły. – Poczynaj, bracie Jarosławie! Odpowiedział mu wrzask setek gardeł. Z lewego skrzydła runął w pole konny huf Jarosława z Bukoviny i Otika z Loży, z prawego uderzyli Morawianie Tovaczowskiego, Polacy Puchały i drużyna Fedka z Ostroga. Za nimi popędził w pole pieszy odwód – straszni cepnicy slańscy. – Hyyyrrr na niiiiich!

Dobiegli. Nad kwik koni i wrzask ludzi wzbił się donośny i dźwięczny łomot broni walącej w zbroje.

Szarżę Otika z Loży usiłowali powstrzymać joannici, nymburscy znieśli ich z pierwszego uderzenia, tuniki z białymi krzyżami w mgnieniu oka zasłały przesiąkniętą krwią ziemię. Ziębiccy stawali mężnie, nie tylko nie ustąpili pod naporem, ale wręcz odrzucili kopijników Jarosława z Bukoviny. Rycerze i armigerzy z Oławy też dzielnie wytrzymali impet ataku Dobka Puchały i Tovaczowskiego, ale nie zdzierżyli walących się na nich ciosów polskich i morawskich mieczy, zachwiali się. A gdy zobaczyli, jak Puchała straszliwym uderzeniem topora rozwala głowę Typranda de Reno, dowódcy najemników, załamali się. Zachwiała się i niczym szkło pękła cała lewa flanka. Puta z Czastolovic spostrzegł to. Choć uwikłany w bój z piechotą, choć zbryzgany krwią po basinet, Puta w mig dostrzegł i zrozumiał zagrożenie. A gdy wstawszy w strzemionach zobaczył otaczającą go od prawej konnicę Jarosława z Bukoviny, gdy spostrzegł przedzierających się ku niemu pancernych Otika z Loży i pędzącą w sukurs hordę cepników, pojął, że przegrał. Ochrypłym już głosem wykrzykując komendy, odwrócił się – by zobaczyć, jak pierzchają biskupi zaciężni, jak umyka z placu boju marszałek Wawrzyniec von Rohrau, jak ucieka Hyncze von Borschnitz, jak pierzcha Mikołaj Zedlitz, burgrabia otmuchowski. Jak idzie w rozsypkę rozbite rycerstwo z Ziębic. Jak pod naporem Morawian i Polaków podaje tył zdziesiątkowana Oława. Jak ginie komtur Dytmar de Alzey, jak na ten widok rzucają się do ucieczki niedobitki joannitów, jak jadą im na karkach, bezlitośnie rąbiąc, konni Otika z Loży. Jak zaczepiony hakiem gizarmy spada z konia młody giermek Jan Czetterwang, syn kłodzkiego patrycjusza. Któremu on, Puta z Czastolovic, starosta kłodzki, przyrzekł, że w boju będzie czuwał nad jedynakiem. – Do mnie! – wrzasnął. – Do mnie, Kłodzko!

Ale krzyk krzykiem, a bitwa i wojaczka miały swoje prawa. Gdy na jego wezwanie kłodzkie rycerstwo i resztki zaciężnych stawiły husytom wściekły, acz rozpaczliwy opór, Puta z Czastolovic obrócił konia i uciekł. Taki był mus, tak było trzeba. Należało ratować Nysę, wciąż mocno obsadzoną i zdolną do obrony stolicę biskupią. Należało ratować Śląsk. Ziemię kłodzką. I własną skórę.

Będąc już całkiem blisko fosy, murów miasta i Bramy Celnej, bezlitośnie zmuszany do galopu koń Puty stratował porzuconą, wdeptaną w wiosenne błoto biskupią chorągiew. Czarne orły i czerwone lilie.


W ten sposób – druzgocącym zwycięstwem i kolejnym triumfem Prokopa Wielkiego – zakończyła się bitwa pod Nysą, stoczona na Mnisiej Łące i w jej okolicach nazajutrz po świętej Gertrudzie Roku Pańskiego 1428. Potem było jak zwykle. Upojone zwycięstwem tłumy husytów wzięły się za dorzynanie rannych i obdzieranie zabitych. Tych drugich doliczono się około tysiąca, ale Reynevan już na odwieczerz usłyszał śpiewkę, podnoszącą wynik do trzech tysięcy. O zmierzchu śpiewka urosła o dwie nowe zwrotki, a liczba zabitych o dalsze dwa tysiące. Teraz na triumfujących Czechów przyszła kolej wykrzykiwać pod murami Nysy obelgi, groźby, szyderstwa i różne plugastwa o papieżu, a obrońcom przyszło siedzieć jak myszy pod miotłą. Spalono podgrodzie, nie szczędząc ni jednej chałupy, ale miasta nie atakowano. Prokop ograniczył się do ostrzału z bombard, niezbyt intensywnego zresztą, a kaznodzieja Markolt zorganizował pod murami wieczorną demonstrację z pochodniami i nadzianymi na ostrza włóczni głowami poległych. Nazajutrz, nim skończono ładować łup na wozy, u Horna i Reynevana zameldował się Vogelsang – w osobie zbiegłego z miasta Drosselbarta. Natychmiast udano się do Prokopa. Nysa, zameldował Drosselbart, jest dobrze przygotowana do obrony, pan Puta panuje nad sytuacją, dyscyplinę utrzymuje żelazną, w zarodku dławi wszelkie przejawy paniki i defetyzmu. Ma dość sił i środków, by w razie oblężenia skutecznie i długo bronić grodu, nawet po tym, jak uciekli biskup i książęta.

– Gdy wyście tu paradowali z trupimi głowami na dzidach – oświadczył dość bezczelnie chudzielec – biskup uciekł Bramą Wrocławską. Dali też nogę książęta: Ruprecht, Ludwik Oławski i Jan Ziębicki. Prokop Goły nie skomentował, patrzył tylko pytająco. Drosselbart zrozumiał bez słów. – O Ruprechcie – oświadczył – możecie chwilowo zapomnieć, będzie uciekał aż do Chojnowa, na drodze wam już nie stanie. Jeśli chcecie znać moją opinię, lada moment pierzchnie też jego wujaszek, Ludwik Brzeski. Ludwik, jak pewno zauważyliście, w bitwie nie brał udziału, nawet nie ruszył się spod Brzegu, choć biskup się wściekał. Ma nielichą siłę, coś koło stu kopii jazdy. A walki unika. Albo ma pietra, albo… Krążą inne plotki w tym względzie… Mówić? – Słucham – Prokop w zamyśleniu bawił się koniuszkiem wąsa. – Słucham uważnie. – Żoną Ludwika Brzeskiego jest, jak wiecie, Elżbieta, córka kurfirsta brandenburskiego Fryderyka. Kurfirst znosi się z polskim królem Jagiełłą, swata z Jagiełłówną syna. Wie, że król polski Czechom w sercu sekretnie przychylny, więc by go nie drażnić i szans na mariaż z Polską nie popsować, poprzez córkę wpływa na księcia Ludwika, by ów unikał… – Dość – Prokop puścił wąs. – To są bzdury jakieś, czasu na nie szkoda. Ale podsycajcie tę plotkę, podsycajcie. Niechaj krąży. Co powiecie o Janie Ziębickim? I o młodym księciu Oławy? – Zanim uciekli z Nysy, była kłótnia. Między nimi oboma a Putą z Czastolovic. Rzecz nietajna, o co poszło. Obaj chcą ratować swe księstwa. Krótko: chcą się dogadać. Okupić. – Tym, co z nami paktują – rzekł wolno Prokop – Luksemburczyk grozi utratą życia, czci i majętności. Kościół do kolekcji dorzuca klątwę. Zapomnieli o tym? Czy mają za czcze pogróżki? – Luksemburczyk jest daleko – wzruszył ramionami Drosselbart. – Bardzo daleko. Za daleko, jak na króla. Król powinien poddanych bronić. A co robi Zygmunt? Siedzi w Budzie. W kłótni z Putą książęta użyli tego argumentu więcej niż jeden raz. – Co wy na to? – uniósł głowę Prokop Goły. – Horn? Bielawa? – Jan Ziębicki to zdrajca – wypalił pospiesznie Reynevan. – Zakłamany drań! Uciekł z Nysy, zdradził i samego zostawił pana Putę, swego przyszłego teścia. Zdradza Luksemburczyka, chce układać się z nami, bo tak mu dziś wygodnie. Jutro dla wygody zdradzi nas! Prokop patrzył na niego długo.

– Zakładam – rzekł wreszcie – że Jan Ziębicki i Ludwik Oławski są niezdecydowani, że się wahają, że nie wiedzą, jak do nas podejść. Ułatwimy im zadanie, sami robiąc pierwszy krok. Jeśli naprawdę chcą rokować, chwycą okazję oburącz. Pojedziecie do Ziębic i Oławy, złożycie propozycję. Jeśli zapłacą wypalne i powstrzymają się od akcji zbrojnych, oszczędzę ich księstwa. Jeśli nie zapłacą lub ugodę złamią, to i za sto lat nie podniosą się z gruzów i zgliszcz. Pojedziecie zaraz. Wy dwaj. Horn i brat Drosselbart. – A ja? – spytał Reynevan. – Ja nie?

– Ty nie – odrzekł spokojnie Prokop. – Ty mi się zbytnio coś podniecasz. Jakąś prywatę w tym węszę, jakąś złość, jakąś osobistą zemstę. My w tej kampanii realizujemy szczytne cele i idee. Niesiemy prawdziwe słowo Boże. Palimy kościoły, w których miast Boga czci się rzymskiego antychrysta. Karzemy zaprzedanych Rzymowi prałatów, ciemiężycieli, gnębicieli ludu. Karzemy żądnych słowiańskiej krwi Niemców. Ale prócz szczytnych idei mamy interes do zrobienia. Urodzaj był lichy, zaczynamy też odczuwać skutki blokady. Strych żyta kosztuje w Pradze cztery grosze, Reinmarze. Cztery grosze! Czechom grozi głód. Wyprawiliśmy się na Śląsk po zdobycz i łup. Po pieniądze. Jeśli mogę mieć pieniądze bez walki i ofiar w ludziach, tym lepiej, tym większa korzyść. Pakty i układy, zapamiętaj, to równie dobry sposób prowadzenia wojny jak ostrzał z bombard. Pojmujesz to? – Pojmuję.

– Świetnie. Ale ja i tak poczekam, aż ci się to w duszy uleży. Tymczasem do Ziębic i Oławy pojadą Horn i Drosselbart. Bez ciebie. Dla ciebie mam inne zadania.


Dnia następnego, w sobotę przed niedzielą Judica, na Śląsku zwaną Białą, a przez Czechów Śmiertną, Prokop rozpoczął z Putą z Czastolovic pertraktacje odnośnie okupu za wziętych w bitwie jeńców. W tym czasie Jarosław z Bukoviny i Zygmunt z Vranowa spalili Otmuchów i Paczków, dekorując niebo dwoma potężnymi, z daleka widocznymi słupami dymu. Otik z Loży, Zmrzlik i Tovaczovsky też nie próżnowali – spalili Widnawę i zdobyli zamek Jawornik. Nie zostawał w tyle Puchała, pilnie i metodycznie paląc biskupie wsie i folwarki. Prokop znalazł jednak chwilę dla Reynevana. Oderwał się od rokowań, by się pożegnać. I udzielić ostatnich wskazówek. – Twoje zadanie – pouczył – ma dla kampanii znaczenie pierwszorzędne. Teraz, w cztery oczy, mówię ci: jest znacznie ważniejsze niż układy załatwiane przez Horna i Drosselbarta. Mówię ci to, bo widzę, że wciąż się dąsasz o to, że cię z nimi nie posłałem. Powtarzam: otrzymujesz zadanie stokroć ważniejsze. I, nie ukrywam, stokroć trudniejsze. – Wykonam je, bracie Prokopie – przyrzekł Reynevan. – Ku chwale Kielicha. – Ku chwale Kielicha – powtórzył z naciskiem Prokop Goły. – Dobrze, że tak rozumujesz. I że rozumiesz, jak bardzo jesteś ze sprawą Kielicha związany. Jak i to, że tylko z nami pomścisz brata i doznane od papistów krzywdy. Tylko w taki, żaden inny sposób zdołasz to uczynić. Pamiętaj. – Będę pamiętał.

– Jedź z Bogiem.

Wyruszyli do południa, w pięć koni: Reynevan, Szarlej, Samson, Bisclavret i Rzehors. Samson wiózł przytroczony do łęku siodła flamandzki gudendag, Szarlej uzbroił się w niebezpiecznie wyglądający brzeszczot zwany falcjonem, krzywy i rozszerzający się ku końcowi bułat. Broń taką, mimo saraceńskiego wyglądu, kuto w całej Europie, popularna była zwłaszcza w Italii. Była lżejsza od miecza i znacznie poręczniejsza w walce, szczególnie w ścisku. Pod spalonym Otmuchowem przeprawili się na lewy brzeg Nysy i skierowali ku pamu Rychlebów. Podróżowali trasą, którą przed paroma dniami przeszły oddziały husytów, wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było ślady tego przejścia i oznaki realizacji niesionych przez Tabor szczytnych celów i idei. Z kościołów, w których czciło się rzymskiego antychrysta, zostały zgliszcza. Tu i ówdzie wisiał też na suchej gałęzi jakiś zaprzedany Rzymowi prałat. Kruki, wrony, wilki i zdziczałe psy pasły się na trupach. W zasadzie należało założyć, że są to trupy wyłącznie żądnych słowiańskiej krwi Niemców i wrogów Kielicha, można było mniemać, że wśród zabitych nie ma ludzi Bogu ducha winnych i przypadkowych. Można było tak mniemać. Ale nikt tak nie mniemał. Minęli biskupią wieś Jawornik, skierowali się w góry, na Przełęcz Krutvaldzką. A tutaj, wiosną, dopadła ich zima. Zaczęło się niewinnie, od zachmurzenia, od nieco ostrzejszego i zimniejszego wiatru, od kilku drobnych śnieżynek. Bez ostrzeżenia, momentalnie, kilka śnieżynek zamieniło się w gęstą białą zamieć. Padający wielkimi płatkami śnieg momentalnie pokrył drogę, obielił świerki, wypełnił koleiny. Wędrowcom oblepił twarze, topniejąc na rzęsach, wypełnił oczy wodą. Im wyżej ku przełęczy, tym robiło się gorzej – dmący wściekle wicher wywołał zamieć, przestali widzieć cokolwiek poza białymi od śniegu grzywami koni. Oślepiwszy ich, zamieć zaigrała z innymi zmysłami – w kurniawie, przysiągłbyś, rozległy się dzikie śmiechy, chichoty, krzyki, wycia. Nikt z kompanii nie należał do przesadnie przesądnych, ale wszyscy zaczęli nagle jakoś dziwnie kurczyć się i garbić w kulbakach, a konie zupełnie nie ponaglane pokłusowały żywiej, chrapiąc tylko czasem niespokojnie.


Szczęściem, droga wwiodła ich w kotlinę, dodatkowo osłoniętą bukowym lasem. A potem poczuli dym i zobaczyli światełka. Panowała cisza. W taką pogodę nawet psom nie chciało się szczekać.

W karczmie, prócz piwa, podawano wyłącznie śledzie, kapustę i groch bez omasty – trwał wszak Wielki Post. Goszczącego narodu było zaś tyle, że dla Reynevana i kompanii z trudem znalazło się miejsce. Wśród klientów przeważali górnicy ze Złotego Stoku i Cukmantla, nie brakowało i wojennych uchodźców – spod Paczkowa, spod Widnawy, nawet spod Głuchołazów. Najazd husycki zdominował, rzecz jasna, tematykę rozhoworów, wypierając nawet ekonomię i seks. Wszyscy gadali o husytach. Rzehors nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z okazji. – Co wam powiem, to wam powiem – prawił, gdy dano mu dojść do głosu. – Jeden na świecie uczciwą trudni się pracą i sprawiedliwie chleb powszedni pożywa. Ale inni jedzą ten chleb jako złodzieje i grabieżcy, bo na niego nie zapracowali, jeno go pracującym ukradli i zrabowali. A do tych właśnie liczą się panowie, prałaci, księża, mnisi i mniszki, którzy ssą lud na podobieństwo pijawek, którzy nie tak czynią, jak Ewangelia uczy i każe, a całkiem na opak i wbrew. Są więc oni wszyscy prawa Bożego wrogami i na karę zasługują. Wiecie, bracia, jakim sposobem ocalali niedawno swe domy i dobytek kmiecie spod Kietrza i Głubczyc? Takim, że sami sprawy w ręce brali i załatwiali. Gdy Czesi do nich docierali, widzieli kościół i zamek pański już w zgliszczach, a pana z plebanem dyndających na stryczkach. Przemyślcie tę rzecz, bracia chrześcijanie. Przemyślcie dobrze! Słuchacze kiwali głowami, tak, tak, prawda, prawda, dobrze gada, gnębią nas wielmoże i włodarze, żyć nie dają, jeszcze piwa, gospodarzu, a popi i mnisi najgorsze krwiopijce, żeby ich tak diabli wzięli, piwa, piwa, mehr Bier, a podatkami, verfluchte Scheisse, to nas chyba niedługo zaduszą, ciężkie czasy nastały, białogłowom ino kurewstwo w głowach, młódź się biesi i starszych nie słucha, drzewiej inaczej bywało, więcej piwa, mehr Bier, odczopujcież antałek, gospodarzu, słony ten wasz śledź, że niech go cholera. Szarlej klął z cicha, schylony nad miską, Samson strugał kołek i wzdychał. Reynevan żuł groch, bez omasty smakujący jak karma dla kur. Pod niską i okopconą powałą karczmy snuł się dym, falowały pajęczyny i tańczyły złudne cienie. Przenocowali w stajni, rankiem ruszyli w dalszą drogę, w kierunku Lądka. Reynevan i Szarlej nie zapomnieli Rzehorsowi jego wczorajszych popisów. Wzięty na stronę, zmuszony był wysłuchać paru uwag, tyczących głównie zasad konspiracji. Do Kłodzka, przypomniał Reynevan, Vogelsang zmierza w misji sekretnej i ważnej. To wymaga dyskrecji i skrytości. Nadmierne ściąganie na siebie uwagi może misji zaszkodzić. Rzehors najsampierw nadął się nieco, powołał na rozkazy wydane mu bezpośrednio przez Prokopa. To szerzona wśród chłopstwa propaganda, chełpił się, zachwiała morale biskupiej piechoty pod Nysą, i tak dalej, i tak dalej. Wreszcie zgodził się zachowywać nieco większą dyskrecję. Wytrzymał jakieś pół mili, do położonej pół mili za Lądkiem wsi Radochów. – Co wam powiem, to wam powiem! – wykrzykiwał, wlazłszy na beczkę, do gromady chłopów i uchodźców. Bają popi i wielmoże, że niosą Czesi wojnę. Kłamią! Nie wojna to, ale bratnia pomoc, misja pokojowa. Z misją pokojową przybywają na Śląsk Boży bojownicy, bo pokój, pax Dei, to dla dobrych Czechów najświętsza ze świętości. Ale by był pokój, trza zwyciężyć wrogów pokoju, gdy mus, to orężem i siłą! To nie śląski lud pobratymczy Czechom wrogiem, lecz biskup Wrocławia, łotr, ciemięzca i tyran. Biskup wrocławski z diabłem jest w zmowie, studnie zatruwa, umyślił zarazę po Śląsku rozszerzyć, lud wygubić. Tedy Czesi ino przeciw biskupowi, przeciw popom, przeciw Niemcom! Lud prosty lękać się Czechów nie musi!

Gdy tłum zgęstniał, pole do popisu znalazł i Bisclavret. Odczytał zgromadzonym list Jezusa Chrystusa, spadły z nieba na pole w okolicach Opawy. – O wy grzesznicy i niegodziwcy – czytał z przejęciem – zbliża się do was kres. Jam cierpliwy, ale jeśli z Rzymem, z tą bestią babilońską, nie zerwiecie, przeklnę was wraz z Ojcem moim i z anioły memi na wieki wieków. Ześlę na was grad, ogień, pioruny i burze, aby zginęły wasze prace, i zniszczę wasze winnice, i zabiorę wam wszystkie owce wasze. Będę was karał złym powietrzem, włożę na was wielką nędzę. Napominam was tedy i zakazuję dawać dziesięciny niegodnym papieżnikom, prezbitrom i biskupom, sługom antychrystowym; zakazuję ich słuchać. A kto się sprzeniewierzy, nie ujrzy życia wiecznego, a w domu jego narodzą się dzieci ślepe, głuche i parchate… Słuchacze żegnali się z twarzami wykrzywionymi przerażeniem. Szarlej klął pod nosem. Samson milczał spokojnie i udawał idiotę. Reynevan wzdychał, ale już niczego nie przedsiębrał i niczego nie mówił. Dolina Białej wwiodła ich wprost w Kotlinę Kłodzką, na popas stanęli w karczmie pod osadą Żelazno. Obfitość gospod i karczem nie dziwiła, podróżowali szlakiem handlowym, uczęszczanym zwłaszcza przez kupców chcących w drodze do Czech ominąć kłodzkie myta i komory celne. Z uwagi na znaczne wzniesienie Przełęczy Krutvaldzkiej szlak był zbyt uciążliwy dla wyładowanych wozów, ale kupcy podróżujący lekko często wybierali tę właśnie drogę. Kompania wybrała ją z innych powodów. W karczmie w Żelaźnie, oprócz kupców, podróżnych i zwykłych ostatnio wojennych uchodźców, popasała grupa wagantów, rybałtów i wesołych żaków, robiących sporo hałasu i zamieszania. Rzehors i Bisclavret nie wytrzymali, rzecz jasna. Pokusa była zbyt silna. Po opowiedzeniu kilkunastu obscenicznych anegdot na temat papieża, wrocławskiego biskupa i kleru w ogóle, zaczęła się zabawa w polityczne zagadki.

– Kuria rzymska owieczki pasie? – zapytywał Rzehors.

– Bo im wełna ostrzygą się! – odkrzykiwali chórem waganci, łupiąc kuflami o stół. – A teraz baczcie! – wołał Bisclavret. – Będzie o hierarchii rzymskiej! Kto odgadnie? Yirtus, ecclesia, clerus, diabolus! Cessat, calcatur, errat, regnat! – Cnota ginie! – żacy bystrze łączyli słowa w pary. Kościół gnębi! Kler błądzi! Diabeł rządzi! Karczmarz kręcił głową, kilku kupców demonstracyjnie odwróciło się plecami. Wyraźnie nie w smak była też wagancka uciecha pięciu buro odzianym podróżnym przy stole obok. Zwłaszcza jednemu z nich, typkowi z cerą ciemną jak u Cygana. – Cichajcie no! – zażądał ów ciemny wreszcie. – Ciszej, nie samiście w gospodzie! Ani pogwarzyć przez wasze szumy! – Oho! – odwrzasnęli waganci. – Patrzcie go! Kmiotek dysputant się znalazł! Myślałby kto! – Przymknijcie się, rzekłem! – nie rezygnował ciemny. – Dość swawoli! Waganci zagłuszyli go gwizdami i imitowanymi odgłosami pierdzenia. Ale dalej bawili się już nieco powściągliwiej, przynajmniej o kilka tonów niżej. Być może dlatego właśnie stało się to, co się stało. Słuch Reynevana przestał być tępiony i przygłuszany śmiechem z głupawych anegdot o papieżach, antypapieżach, biskupach i przeoryszach, sam zaś Reynevan zaczął nadstawiać ucha na inne odgłosy i dźwięki. Sam nie wiedział, kiedy z bezładu i chaosu wyłowił nie co innego, a właśnie urywki konwersacji owych pięciu burych podróżnych. Coś było w ich rozmowie, coś, co przywabiło jego ucho, jakieś słowo, szyk słów, zdanie. Może imię? Sam nie wiedząc, dlaczego, Reynevan zamoczył palec w piwie i wykreślił na blacie stołu znak Supirre, używany do podsłuchiwania. Czując na sobie zdziwiony wzrok Samsona, Reynevan suchym palcem powtórzył znak, celowo wychodząc poza linię, powiększając. Od razu zaczął słyszeć wyraźniej. – Można wiedzieć – odezwał się łagodnie Samson, przerywając struganie kołka – co ty zamierzasz?

– Nie przeszkadzaj, proszę – Reynevan skoncentrował się. – Supirre, spe, vero. Aures guia audiunt. Supirre, spe, uero.

Zaczął słyszeć każde słowo, nim przebrzmiało zaklęcie.

– Niech zdechnę, jeśli łżę – mówił ten z ciemną twarzą. – Takiego ciała foremnego to żem u żadnej baby nie widział, nigdy. Cycki miała jak święta Cecylia na obrazie w kościele, a twarde, kieby z marmuru, nawet gdy na wznak leżała, to jej sterczały. Iście nie dziwota, że książę Jan tak dla tej Francuzicy zgłupiał. – Ale przecie zmądrzał – parsknął drugi. – I pozbył się jej, do loszku zamknąć kazał. – Za co niech mu Bóg wynagrodzi – zarechotał Ciemny. – Inakszy nie byłoby nam dane poużywać sobie na niej. A było, powiadam wam, takie używanie, że hej… Co noc my się tam w ziębickim kabacie zbierali… I co noc ją pospołu… Broniła się, mówię wam, jak wściekła, gęby nam nieraz jak kocica podrapała… Ale przez to jeszcze większa uciecha była. – A nie baliśta się? Że zauroczy? Gadali, że Burgundka wiedźma, z diabłem w zmowie. Sam kamieniecki opat pono orzekł… – Ano – przyznał Ciemny – nie skłamię, miałemć z początku stracha. Ale ochota przemogła, hę, hę. Co, często wam się trafia rżnąć piękność, co ją wcześniej sam jaśnie książę Jan Ziębicki obracał na atłasach? Kromie tego uspokoili nas owi pachołkowie więzienni, że oni od trzech roków nasilnie chędożą wszystkie młódki, jakie do kabata trafią, a z delacyj o czary trafia najwięcej. Chędożą je, jak chcą. I nic nikomu nie było. Przereklamowane te czary. – A ksiądz na spowiedzi?

– A co mi tam ksiądz. Dyć wam prawię, nie widzieliście jej, tej Adeli znaczy. Ujrzelibyście, do goła rozdzianą, migiem by was strachy odleciały. Którejś z rzędu nocy tośmy ją… Tego, co wydarzyło się którejś z rzędu nocy, kompani Ciemnego nigdy już nie mieli się dowiedzieć. Reynevan zadziałał jak w transie, niemal bezwiednie. Wstał jak pchnięty sprężyną, doskoczył, z rozmachem trzasnął gadułę pięścią w twarz. Chrupnął nos, trysnęła krew. Reynevan zakołysał się w biodrach, walnął jeszcze raz. Uderzony zawył, zawył tak rozdzierająco i okropnie, że karczma zamarła. Ludzie jęli pomykać ku drzwiom. Towarzysze wędrowca zerwali się, ale stali jak skamieniali. A gdy uderzony po raz trzeci Ciemny zwalił się z ławy na podłogę, uciekli. Bisclavret i Rzehors wypychali ku wyjściu żaków i wagantów, Szarlej powstrzymał nadbiegającego karczmarza. Dziewka służebna zaczęła cienko krzyczeć. Leżący Ciemny też krzyczał. Też cienko, rozpaczliwie, błagalnie. Zadławił się, gdy Reynevan z całej siły kopnął go w usta. Poderwany z podłogi gulgotał, pluł krwią i zębami, trząsł głową, błyskał białkami oczu, miękł, obwisał. Reynevan zamierzył się, ale pięść przestała mu wystarczać, była zupełnie nieadekwatna. Świat dokoła zrobił się oślepiająco jasny, biały, świetlisty. Pchnął wędrowca na słup, porwał ze stołu dzban, dzban rozbił się przy pierwszym uderzeniu, namacał na stole gruby kostur, zdzielił opartego o słup w ramię powyżej łokcia. Chrupnęło, Ciemny zaskowyczał jak pies. Reynevan walnął jeszcze raz, z całych sił, w drugą rękę. Potem w nogę. Padającego uderzył w głowę, leżącego na podłodze kopnął w brzuch, poprawił z drugiej nogi w podbrzusze. Ciemny nie krzyczał już, drżał tylko konwulsyjnie, dygotał jak w febrze. Reynevan też dygotał. Rzucił kostur, uklęknął na powalonym, chwycił za włosy, z furią począł tłuc potylicą o deski. Czuł, jak chrupie i ustępuje kość czaszki. Jak skorupka jajka. Ktoś chwycił go, przemocą odciągnął. Samson. – Dosyć – powtarzał olbrzym, trzymając go w mocnym uścisku. – Dosyć, dosyć, dosyć. Opamiętaj się! – Jeśli tak – charknął Rzehors – mają w waszym wykonaniu wyglądać konspiracja i skrytość, to ja wam serdecznie gratuluję. – Mamy misję – dodał Bisclavret. – A ninie będą nas ścigać za morderstwo. Reynevan! Co cię napadło? Dlaczegoś go tak… – Widać był powód – uciął Szarlej.

– Aha – odgadł Rzehors. – Zgaduję. Adela Stercza. Reynevan! Przecież obiecywałeś…

– Zamknij się.

Wokół głowy leżącego wykwitała wielka, lśniąca, czarna w świetle kaganków kałuża. Szarlej uklęknął obok, ujął go za skronie, ścisnął mocno, skręcił gwałtownie i silnie. Chrupnęło, typ wyprężył się. I oklapł. Reynevan wciąż widział to wszystko w tonacji świetliście jaskrawej bieli. Słyszał jak przez wodę. Nogi miał jak z waty, gdyby nie uścisk Samsona, upadłby. Szarlej wstał.

– Cóż, Reinmarze – rzekł zimno. – Pewną cezurę życiową masz już za sobą. Ale sporo jeszcze musisz się nauczyć. Mam na myśli technikę. – Uciekajmy stąd – powiedział Bisclavret. – Szybko.

– Racja – powiedział Samson.

Nie rozmawiali. Uciekali w milczeniu, galopem, z biegiem Białej, w Kotlinę Kłodzką. Nie wiedzieć kiedy znaleźli się na rozdrożu, na gościńcu, biegnącym prawym brzegiem Nysy. Gościńcem, z południa, ciągnęły tłumy uchodźców. Ciągnęły w popłochu. W panice. Wmieszali się w tłum. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Nikt się nimi nie interesował. Nikt ich nie ścigał. Nikogo nie obchodziła pospolita zbrodnia, mało ważne morderstwo, mało ważna ofiara, mało ważny sprawca. Były sprawy ważniejsze. Dużo ważniejsze. Dużo groźniejsze. Wibrujące w trzęsących się głosach uchodzących z południa ludzi. Boboszów spalony. Lewin spalony. Zamki Homole i Szczerba oblężone. Międzylesie w ogniu. Doliną Nysy, paląc i mordując masowo, idą najeźdźcy. Potężna, kilkutysięczna armia husyckich kacerzy. Osławionych Sierotek pod wodzą osławionego Jana Kralovca.


Niemal pół wieku później, wiercąc się na twardym zydlu, stary mnich kronikarz z żagańskiego klasztoru augustianów poprawił i wyrównał pergamin na pulpicie, zamoczył pióro w inkauście.

In medio guadragesime anno domini MCCCCXXVHI traxerunt capitanei de secta Orphanorum Johannes dictus Kralowycz, Procopius Paruus dictus Prokupko et Johannes dictus Colda de Zampach in Slesiam cum CC equites et TV milia peditum et cum CL curribus et versus civitatem Cladzco frocesserunt. Civitatem dictam Mezilezi et civitatem dictam Landek concremaverunt et plures villas et opida in eodem districtu destruxerunt et per voraginem ignis magnum nocumentum fecerunt… Mnich poderwał głowę, w przestrachu węsząc dym. Ale to tylko palono chwasty w klasztornym ogrodzie.

Загрузка...